source
stringlengths 6.68k
29.9k
| target
stringlengths 287
6.76k
|
---|---|
Środowisko
Specjaliści badają, dzieci wdychają
Tej szkole azbest nie szkodzi
Jeszcze w grudniu ubiegłego roku wystraszeni rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione.
Fot. Andrzej Wiktor
Na zebraniu w teresińskiej podstawówce wychowawczyni przypomniała o azbestowych ścianach w szkole. Rodzice natychmiast zażądali, by gmina zleciła badania stężenia azbestu. Minął rok a oni ciągle walczą o przeniesienie dzieci do bezpieczniejszego budynku. Nie przekonują ich opinie specjalistów, bo w polskim prawie nikt nie wyznaczył norm na zawartość pyłów azbestu w pomieszczeniach, gdzie na stałe przebywają ludzie.
Rok temu we wrześniu, gdy o problemie stało się głośno, gmina zleciła badania. - Nie wiedziałem, do kogo się zwrócić, ktoś mi podpowiedział, że może je zrobić Politechnika Warszawska - mówi Marek Olechowski, wójt Teresina.
Miesiąc później wszystko było jasne. W powietrzu znajdowało się ponad sześć tysięcy włókien azbestu w metrze sześciennym. Natychmiast coś trzeba było z tym zrobić.
Okazało się jednak, że powiatowy sanepid, który miał zdecydować o losie szkoły, badań nie może uznać.
- Były wyrywkowe. Na ich podstawie nie mogliśmy stwierdzić, czy warunki zagrażają zdrowiu. A poza tym Politechnika nie ma upoważnienia do ich wykonywania w takich obiektach jak szkoła - tłumaczy powiatowy inspektor sanitarny Maria Olędzka. Sanepid zażądał od gminy inwentaryzacji budynku i badań z Instytutu Techniki Budowlanej.
Sprawa utknęła w miejscu do maja 2000 roku - gdy przedstawiono wyniki nowych badań.
Każdy grosz na nową szkołę
Wcześniej, jeszcze w grudniu ubiegłego roku, wystraszeni rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione. Władze gminy zobowiązały się, że w styczniu przedstawią jakieś rozwiązanie.
Gmina się jednak nie odzywała. Rodzice powołali Radę Ochrony Ucznia, by czuwać nad azbestowym problemem.
- Chodziło o zdrowie kilkuset dzieci. By sprawę przyśpieszyć, zaprosiliśmy prywatnie specjalistę z ITB, który zrobił inwentaryzację, jakiej wymagał sanepid - opowiada Barbara Stasiak, przewodnicząca rady.
Wyniki mieli już w styczniu. Okazało się, że niebezpieczny jest przede wszystkim mocno zniszczony eternitowy dach a pylenie następuje m. in. przez wentylację.
Tym razem z powodu nieformalnego charakteru ekspertyzy nie chciał uznać jej nie tylko sanepid, ale i gmina. Cztery miesiące później dokładnie to samo potwierdziły badania ITB, ale już oficjalne. Dodatkowo okazało się, że w powietrzu w metrze sześciennym było ponad siedem tysięcy włókien azbestu.
Dopiero wtedy pani inspektor stwierdziła, że nauka w budynku jest niedozwolona. Zagraża dzieciom i nauczycielom. Nie zdecydowała jednak o zamknięciu szkoły. Podobnie jak ITB zaleciła, by budynek natychmiast zabezpieczyć.
Wtedy gmina zrezygnowała z pomysłu przeniesienia dzieci i podjęła decyzję o przeprowadzeniu konserwacji dachu i ścian. Uznała, że nie ma sensu wydawać pieniędzy na adaptację kolejnego budynku, gdy każdy grosz jest potrzebny na nową szkołę, którą właśnie buduje. - Wiedzieliśmy, że jeżeli dach się dobrze zabezpieczy, to przez rok czy półtora dzieci będą mogły się tam uczyć, a potem przeniesiemy je do nowego gmachu - argumentuje wójt.
Jakie zastrzeżenia
Pomysł gminy nie spodobał się rodzicom. Z informacji, jakie dostali o azbeście, m. in. z Instytutu Matki i Dziecka, wynikało, że nie istnieje nieszkodliwa jego ilość i nawet jedno włókno może spowodować chorobę. - A przecież u nas problem dotyczy małych dzieci, które są bardziej wrażliwe od dorosłych - argumentuje Stasiak.
W notatkach Instytutu było też napisane, żeby strzec się firm, które proponują trwałe usunięcie azbestu przez pokrycie ścian farbami. To dodatkowo utwierdziło rodziców w przekonaniu, że dzieci muszą zostać przeniesione.
Tymczasem w Teresinie zrobiono konserwację dachu i ścian.
Traf chciał, że firma - wybrana przez gminę - została ukarana przez Państwową Inspekcję Pracy, bo wykonywała konserwację niezgodnie z przepisami. Nie miała też pozwolenia na prace z niebezpiecznymi odpadami. PIP zakazała czyszczenia eternitowych powierzchni dachu, ale już wówczas wyczyszczono go prawie w całości.
- Jeżeli karze się kogoś kilkusetzłotową grzywną, to co to są za zastrzeżenia - denerwuje się wójt. Pokazuje najnowsze wyniki badań przeprowadzone po remoncie, w sierpniu tego roku.
- Są zadowalające - mówi - od dwustu do ośmiuset włókien na metr sześcienny.
- Może zadowalające, ale nie dla wszystkich - sprzeciwia się pani Stasiak. - Szkołę przygotowano na przyjście inspektora. Wszystko zostało wymyte, a na mokro azbest się nie pyli. Nie było dzieci. Nikt nie biegał.
- To poziom do zaakceptowania - tak najnowsze wyniki badań opisuje specjalista z ITB. - Budynek nie powoduje zagrożenia dla użytkowników, pod warunkiem że materiały z azbestu nie zostaną uszkodzone.
Twierdzi, że tymczasowo w budynku może być szkoła. Ponieważ jednak zastosowano w nim azbest, możliwie szybko powinna być przeniesiona.
Bez normy
Jest jednak problem. W polskim prawie nie określono, jaka zawartość pyłów azbestu jest dopuszczalna w pomieszczeniach, w których stale przebywają ludzie. Są jedynie wytyczne ministra środowiska, które dotyczą powietrza atmosferycznego. Mówi się w nich m. in. o tysiącu włókien w metrze sześciennym. Skoro nie ma innych norm, taką samą wartość przyjmuje się dla zamkniętych pomieszczeń. Nikt jednak definitywnie nie określił, czy można te same normy stosować do różnych przypadków.
- Stosujemy te normy, bo taka jest decyzja instytutu naukowego Państwowego Zakładu Higieny. Tak zawsze robiliśmy. Nie ma norm odnoszących się do pomieszczeń, to trzeba stosować coś innego - wyjaśnia Wiesława Daukszo z Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej.
- W prawie rzeczywiście nie ma nigdzie zapisu, że można te normy stosować zamiennie - przyznaje Elżbieta Grabowska, wicedyrektor Departamentu Higieny Środowiska w Głównym Inspektoracie Sanitarnym. - Potrzebna jest nowelizacja rozporządzenia ministra zdrowia z 1996 r., określająca normy dla azbestu w zamkniętych pomieszczeniach.
Żadnych wątpliwości nie ma profesor Neonila Szeszenia-Dąbrowska z Instytutu Medycyny Pracy w Łodzi, która od dwudziestu lat zajmuje się problemem azbestu. - Norma środowiskowa może być stosowana do pomieszczeń zamkniętych, bo jest tak niska, tak bezpieczna, że ryzyko zachorowania jest zerowe. Niższej normy być nie może, bo byłoby to wbrew naturze, ponieważ te włókna są i będą w naszym otoczeniu.
Zdania w tej kwestii są jednak podzielone, bo mimo takich wyników badań wojewódzki inspektor sanitarny zdecydował, że w teresińskiej szkole dzieci mogą się uczyć, ale pod kilkoma warunkami, m. in. nakazał wymianę wentylacji i stały nadzór budowlany nad obiektem.
Zabierają, zostawiają
Pani Stasiak przeniosła swoje dziecko już we wrześniu do innej szkoły. Mówi, że kilkoro innych rodziców też by chciało to zrobić, ale nie mają jak dowozić dzieci. - To będzie trwało jeszcze rok albo dłużej. Rok w środowisku azbestowym to bardzo dużo - twierdzi Stasiak.
- Niektórzy ludzie mówią, że ich starsze dzieci chodziły tutaj wcześniej i żyją. Ale przecież choroba może się ujawnić za dwadzieścia lat - dodaje pani pedagog, która z teresińskiej szkoły zabrała wnuczka.
Ale wójt na przykład swojego syna do niej nadal posyła. Kilku lekarzy także.
- Jestem rozsądnym facetem. Rozmawiałem ze specjalistami. Nie boję się. Tutaj tylu ludzi mieszka i takim samym powietrzem oddycha. To zanieczyszczenie jest takie samo jak w Warszawie, gdyby chodziło się po ulicach przez parę godzin - twierdzi Olechowski. Tłumaczy, że gdyby zamknięto tutejszą szkołę, okazałoby się, iż w całym kraju znalazłoby się kilkaset podobnych.
Katarzyna Sadłowska
Od 1998 roku w Polsce obowiązuje całkowity zakaz produkcji wyrobów zawierających azbest.
Według danych Ministerstwa Gospodarki na dachach i w fasadach budynków leży około 2 mld mkw. płyt cementowo-azbestowych. Poza tym mamy około 600 - 700 tys. ton cementowo-azbestowych izolacji cieplnych, rur kanalizacyjnych i wentylacji. Azbest jest też w około 300 tys. ton konstrukcji chłodni kominowych i wentylatorowych. | Na zebraniu w teresińskiej podstawówce wychowawczyni przypomniała o azbestowych ścianach w szkole. Rodzice natychmiast zażądali, by gmina zleciła badania stężenia azbestu. Minął rok a oni ciągle walczą o przeniesienie dzieci do bezpieczniejszego budynku. Nie przekonują ich opinie specjalistów, bo w polskim prawie nikt nie wyznaczył norm na zawartość pyłów azbestu w pomieszczeniach, gdzie na stałe przebywają ludzie. |
Nowy prezes Sklejki Pisz, były wojewoda suwalski, wprowadza nowe porządki
Duże wymagania w duchu życzliwości
ZDJĘCIA PIOTR KOWALCZYK
IWONA TRUSEWICZ
Paweł Podczaski, ostatni wojewoda suwalski z nadania AWS, obecnie wojewódzki radny AWS, został prezesem Sklejki Pisz w połowie listopada 2000 r.
Decyzję ministra Andrzeja Chronowskiego o swoim powołaniu zakomunikował dotychczasowemu prezesowi Janowi Muzyce sam - jako przewodniczący rady nadzorczej. Następnie zakazał wpuszczania byłego prezesa na teren fabryki.
Jedną z pierwszych decyzji nowego prezesa była podwyżka pensji przewodniczącego zakładowej Solidarności, powiatowego radnego z listy AWS, Jacka Potasia, do prawie 5000 zł brutto. Zanim Potaś został przewodniczącym związku, był ślusarzem kotłowym. Za poprzedniego prezesa zarabiał średnią z sześciu miesięcy ze swojego ostatniego miejsca pracy, czyli ponad 2000 zł.
Potem prezes Podczaski nakazał przemeblowanie gabinetu, kupno nowego samochodu służbowego, zatrudnił asystenta i drugą sekretarkę. Zaczął też podróżować. W ciągu czterech miesięcy urzędowania odwiedził USA, Danię, Szwecję i Norwegię. W tym czasie rada nadzorcza Sklejki oczekiwała na przedstawienie przez nowego szefa perspektywicznego planu działalności. Bezskutecznie.
Odwołanie przez telefon
Sklejka Pisz SA to największy polski producent sklejki. Zatrudnia ponad 890 osób. Ma około 26 procent udziału w rynku, prawie 65 proc. produkcji sprzedaje za granicą. Każdy rok przedsiębiorstwo kończyło z zyskiem. Średnia płaca wynosiła 2700 zł. W piskim bezrobociu (ponad 30 proc.) i ubóstwie Sklejka była wyspą z innej bajki.
Od połowy czerwca 2000 r. fabryka jest jednoosobową spółką skarbu państwa. Prezes Muzyka miał podpisany z ministerstwem skarbu kontrakt na dwa lata. Potem zamierzał odejść na emeryturę. W przemyśle drzewnym przepracował pół wieku, w Sklejce - 30 lat.
- Kiedy zapytałem pana Podczaskiego o dokument odwołania, powiedział, że miał w mojej sprawie telefon z Warszawy, a akt odwołania znajduje się w ministerstwie - mówi Jan Muzyka
Były prezes nie ukrywa, że zabolał go sposób, w jaki został potraktowany. Odwołanie przez telefon, brak uzasadnienia oraz zakaz wejścia do fabryki, którą z sukcesem kierował przez całe dorosłe życie. I która była całym jego życiem.
Kiedy odchodził, Sklejka miała ponad 4,4 mln zł zysku brutto (dane za dziesięć miesięcy 2000 roku). Do końca roku zysk zmalał do 3,85 mln zł.
- Wyniki spółki za pierwsze dwa miesiące nie są najlepsze. Są gorsze niż w roku ubiegłym. Rada analizuje, czy jest to tylko wpływ silnego złotego - mówi Marek Ziemiecki, przewodniczący rady nadzorczej Sklejki.
Od wojewody do prezesa
Paweł Podczaski, 38-letni prawnik z Ełku, był ostatnim wojewodą suwalskim z nadania AWS. Jako wojewoda urzędował niecały rok 1998. W ciągu pierwszych czterech miesięcy wymienił ośmiu z dziewięciu dyrektorów wydziałów urzędu wojewódzkiego, mianował nowego dyrektora generalnego; odwołał dyrektora biblioteki wojewódzkiej, kuratora i wicekuratora oświaty, dyrektora Wojewódzkiej Dyrekcji Dróg Miejskich, kierownika Urzędu Rejonowego w Giżycku, dyrektora Wojewódzkiej Kolumny Transportu Sanitarnego, dyrektora samodzielnego ZOZ w Olecku. Zmienił przedstawicieli w radzie Euroregionu Niemen, dyrektora ZOZ w Piszu i dyrektora Wojewódzkiego Zespołu Pomocy Społecznej. Po likwidacji województwa Paweł Podczaski został radnym sejmiku województwa warmińsko-mazurskiego.
W czerwcu 2000 r. Sklejka została przekształcona w spółkę skarbu państwa. Ówczesny minister Emil Wąsacz zawarł z dyrektorem Muzyką kontrakt. Paweł Podczaski został przewodniczącym rady nadzorczej firmy. 16 sierpnia ministrem skarbu został Andrzej Chronowski. W połowie listopada Paweł Podczaski otrzymał z ministerstwa powołanie na prezesa Sklejki Pisz SA.
- Osobiście pragnę, aby Sklejka była najlepszym zakładem branży w kraju, bo za jej wyniki finansowe, w przeciwieństwie do pracowników, odpowiadam całym swoim majątkiem. Najważniejszy problem to pogodzenie konieczności obniżania kosztów firmy z zachowaniem miejsc pracy - mówi o filozofii zarządzania nowy prezes.
Na początek zmniejszył o połowę liczbę stanowisk kierowniczych. Ci, którzy zostali, mają więcej obowiązków, a zarabiają mniej. Dzięki temu firma odniesie "wymierne korzyści finansowe". Prezes zatrudnił pełnomocnika ds. public relations i wdrażania ISO. Zapowiada dwukrotne wzmocnienie działu informatyków, prawnego i marketingu.
Ciężka praca związkowca
Jacek Potaś nie widzi nic niestosownego w swoich zarobkach. Potwierdza ich wysokość. Siada na krześle pod ścianą, na której króluje krzyż, sztandar z orłem w koronie oraz paprotka, i argumentuje: - Podwyżka wiąże się z tym, że będziemy zmieniać układ zbiorowy pracy. Gdyby szef drugich związków był na etacie, miałby takie same pobory, czyli prawie dwie średnie zakładowe.
- To ciężka i odpowiedzialna praca, która musi być doceniana i odpowiednio wynagradzana - tłumaczy podwyżkę prezes.
Zofia Turska, przewodnicząca ZZ Pracowników Sklejki, nie jest na etacie związkowym. W fabryce pracuje od 28 lat. Jest behapowcem.
- Nowy prezes ignoruje mnie i nasz związek. Utrudnia nam działalność, narusza ustawę o związkach. Pan Potaś ma wejście do prezesa w każdej chwili. Ja od 16 lutego usiłuję się umówić na spotkanie, ale bezskutecznie - opowiada Zofia Turska.
- Oba związki traktuję jednakowo. Natomiast nastawienie pani Turskiej oceniam nieprzychylnie. Duże wymagania, ale w duchu życzliwości, charakteryzują moje kontakty z panem Potasiem. Jego wynagrodzenie jest porównywalne z wynagrodzeniem związkowców w innych zakładach, np. Daewoo Ełk - mówi prezes.
- Moje pobory określa układ zbiorowy. Są to dwie średnie zakładowe, co daje ok. 3400 zł brutto. Jednak w większości polskich firm szef związków zarabia mniej, bo średnie swoje pobory z ostatniego miejsca pracy - tłumaczy Tadeusz Durko, szef Solidarności w ełckich zakładach.
O byłym wojewodzie przewodniczący Durko ma wyrobione zdanie.
- Pana Podczaskiego znam dobrze i dziwiło mnie entuzjastyczne nastawienie Jacka do nowego szefa - wspomina.
Zdecydowanie się odcinamy
Przed Wigilią prezes Podczaski spotkał się na opłatku z załogą.
- Obiecał, że nie będzie zwalniał, zwiększy zatrudnienie i produkcję. 30 grudnia wypowiedzenia dostało 15 osób z działu ochrony. Dział został zlikwidowany - mówi Zofia Turska.
W styczniu wypowiedzenia dostały 34 osoby na stanowiskach kierowniczych. Części zaproponowano inne stanowisko, innym tylko obiecano.
- Upomniałam się o nich na ogólnym zebraniu. Ludzie czekają, nie wiedzą, co z nimi będzie. Powiedziałam, że są psychicznie wyczerpani czekaniem - opowiada szefowa związków.
Prezes Podczaski wezwał do siebie siedem osób będących na wypowiedzeniach. Własnoręcznie napisały one oświadczenia: "Ja niżej podpisany/podpisana oświadczam, że zdecydowanie odcinam się od działań i pomówień pani Zofii Turskiej, a mój stan psychofizyczny w pełni pozwala mi na wykonywanie powierzonych obowiązków służbowych".
- Takie metody to były w latach pięćdziesiątych - komentują pracownicy.
- Pani Turska oświadczyła publicznie, że siedem osób będących na wypowiedzeniach jest w takim stanie psychofizycznym, że nie są zdolne do pracy. Jako pracodawca byłem zobowiązany natychmiast skonfrontować tę informację z rzeczywistością. Ludzie stwierdzili, że to pomówienia, że nie upoważnili pani Turskiej do takich wypowiedzi - wyjaśnia prezes.
Na temat pani przewodniczącej prezes ma dużo informacji. Nie zawsze sprawdzonych.
- Pani Turska jest w lokalnych władzach SLD - informuje prezes.
- Nie należę do żadnej partii - prostuje Zofia Turska.
Trudny proces analityczny
W listopadzie pięcioosobowa rada nadzorcza Sklejki poprosiła nowego prezesa o przedstawienie planu działania. Jak mówi jeden z członków rady, w styczniu zarząd przedstawił plan "cząstkowy", a na posiedzeniu 13 marca "znów plan nie został przedstawiony w całości".
- Takiego dokumentu jak plan perspektywiczny nie tworzy się na kolanie, to wymaga czasu, bardzo szerokich analiz rynku. Takie plany są trudnymi procesami analitycznymi - wyjaśnia prezes Podczaski.
Jego zdaniem, kierowanie firmą nie może ograniczyć się do siedzenia za biurkiem, "jak było za poprzednika". "Dotychczasowy Prezes od kilku lat spełniał wymogi przejścia na emeryturę. Wyniki finansowe zakładu pogarszały się z roku na rok o sto procent w porównaniu do roku poprzedniego" - napisał o poprzedniku nowy prezes.
Sprawdziłam: w 1997 r. Sklejka miała zysk brutto 4,1 mln zł, w 1998 r. - 3,8 mln zł, w 1999 r. zysk wzrósł ponad dwukrotnie - do 8,1 mln zł, w 2000 r. wyniósł 3,8 mln zł (za 10 ostatnich miesięcy poprzedniego prezesa - 4,4 mln zł).
Janusz Krynicki, dyrektor w Agencji Prywatyzacji, która od stycznia sprawuje nadzór właścicielski nad Sklejką w imieniu ministra skarbu:
- Doszły do nas sygnały i krytyczne uwagi na temat tego, co dzieje się w Sklejce. Sprawdzamy ich wiarygodność. Planujemy być na posiedzeniu rady nadzorczej w kwietniu.
Załoga Sklejki nie dostała premii motywacyjnej za marzec. Po raz pierwszy od wielu miesięcy. - | Paweł Podczaski, wojewódzki radny AWS, został prezesem Sklejki Pisz w połowie listopada 2000 r.Decyzję ministra Andrzeja Chronowskiego o swoim powołaniu zakomunikował dotychczasowemu prezesowi Janowi Muzyce sam - jako przewodniczący rady nadzorczej. zakazał wpuszczania byłego prezesa na teren fabryki. Podczaski nakazał przemeblowanie gabinetu, zatrudnił asystenta i drugą sekretarkę. Zaczął też podróżować. W tym czasie rada nadzorcza Sklejki oczekiwała na przedstawienie perspektywicznego planu działalności. Bezskutecznie. |
ROZMOWA
Emir Chattab, dowódca islamskich bojowników walczących w Czeczenii przeciwko wojskom rosyjskim
Wyzwolimy całą Rosję
Emir Chattab
MIROSŁAW KULEBA
Chattab, czy wierzysz, że doczekasz upadku rosyjskiego imperium?
EMIR CHATTAB - Insz Allah! (Jak Bóg pozwoli!) W to właśnie wierzę! I nad tym pracuję. Rosyjska polityka jest bardzo brudna. Rosjanie nie potrafią żyć w pokoju. Nie potrafią nawet prowadzić wojny w cywilizowany sposób. Cały świat, Ameryka, walcząc, prowadzi rokowania, troszczy się o ludność cywilną. Rosja - absolutnie nie. Cały świat boi się Rosji, ale Kaukaz pierwszy weźmie na niej odwet i ją pokona. Dokonają tego Czeczeni. To jedyny naród, który jest gotów walczyć do końca.
Oddałeś kilka lat życia, walcząc razem z Czeczenami przeciwko Rosji. A jednak po wojnie w Czeczenii krążyła opinia, że emir Chattab i jego islamscy bojownicy powinni opuścić republikę. Czy dekret prezydenta Asłana Maschadowa o samorozwiązaniu wszystkich jednostek wojskowych z okresu wojny z Rosją dotyczył także twojego oddziału oraz baz szkoleniowych w Serżeńjurcie i innych miejscowościach Czeczenii?
Gdybym otrzymał taki rozkaz od zwierzchnika sił zbrojnych, czyli prezydenta Maschadowa, wykonałbym go. Jestem oficerem sił zbrojnych Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Owszem, pojawiły się głosy, że nie ma już dla mnie miejsca w Czeczenii. Teraz jednak miejsce chyba się znalazło - są to okopy na pierwszej linii frontu. W swoich bazach wyszkoliłem siedem tysięcy ludzi. Dzisiaj nawet nie wiem, gdzie oni są... Zresztą, Rosja to ogromny kraj. Znajdę sobie w nim miejsce, jeśli stanę się zbędny w Czeczenii.
Czy tego miejsca szukałeś dla siebie w Dagestanie? Twoja żona jest Awarką, pochodzi z wioski Karamachi, której nazwa stała się głośna w ostatnim czasie. Jaki był cel twojej akcji w Dagestanie, podjętej wspólnie z Szamilem Basajewem?
Wszyscy wiedzieli, że będzie wojna z Rosją. Jeszcze przed wydarzeniami w Botlichu w Dagestanie rosyjskie samoloty bez przerwy atakowały cele w Czeczenii, zwłaszcza w rejonach naurskim i szołkowskim. Rosjanie rozbili tam czeczeński posterunek celny, posterunki graniczne. Po prostu nas sprawdzali. Świat myśli, że to my wkroczyliśmy z wojną do Dagestanu, ale w rzeczywistości wykorzystaliśmy wcześniej wszystkie pokojowe metody, aby uniknąć konfliktu. Dagestan miał swoje problemy wewnętrzne i powinien je rozwiązywać sam, bez pomocy armii rosyjskiej. Rada Ulemów (duchownych islamskich) Czeczenii i Dagestanu prosiła, wydawała wiele oświadczeń i ostrzegała - bezskutecznie. Armia rosyjska wkroczyła, okrążyła wioski, zaczęła je bombardować z samolotów i śmigłowców. Dopiero wtedy przyszliśmy, okrążyliśmy wojska rosyjskie. Zniszczyliśmy bardzo dużo pojazdów pancernych, dużo śmigłowców, zginęli tam rosyjscy generałowie.
Jaki był przebieg walk w Dagestanie?
Wcześnie rano 6 sierpnia weszliśmy do Ansalty w rejonie botlichskim. Naszym celem było wsparcie dagestańskiego powstania, które wybuchło w rejonie cumadińskim i było okrutnie pacyfikowane przez Rosjan. Pospieszyliśmy więc z pomocą. Niektórzy ludzie uciekając, zostawiali otwarte domy i mówili: "chłopcy, tu jest jedzenie, bierzcie". Byli też tacy, którzy się na nas oburzali. W Ansalcie zajęliśmy pozycje, a wszyscy mieszkańcy odeszli. Okopaliśmy się dookoła kilku wiosek. Na trzeci dzień, 8 sierpnia, Rosjanie zaczęli nas bombardować. W tym czasie dopiero podciągali wojska i ludzie mogli jeszcze wywieźć cały dobytek, ale Rosjanie im nie pozwolili. Wojska rosyjskie wspierało dagestańskie pospolite ruszenie, które jednak nie brało udziału w walkach. W czasie całej akcji poległo 36 naszych ludzi. Zniszczyliśmy siedem śmigłowców.
Głośno było o zaminowaniu meczetu przez mudżahedinów...
Nie minowaliśmy żadnego meczetu. Tego nie zrobi żaden muzułmanin. Było natomiast wiadomo, że żołnierze rosyjscy z premedytacją załatwiali się w meczetach...
W wyniku waszego rajdu w Dagestanie doszło do rosyjskiego ataku na Czeczenię.
Po tym wszystkim, co się stało w Dagestanie, Rosja była przerażona. I wtedy nastąpiło kilka wydarzeń, które do końca nie są dla mnie jasne. Nie wiem, kto dokonał tych wszystkich zamachów bombowych. Zapewne Rosja sama sprowokowała niektóre starcia czy zamachy. Miała ku temu wiele powodów. Znowu bowiem zamierza podbić Czeczenię i chce, żeby cały świat ją popierał. My z tymi zamachami nie mamy absolutnie nic wspólnego. Nigdy tak nie walczymy. Nie walczymy z kobietami i dziećmi.
W czasie poprzedniej wojny z Rosją głośny był twój atak na rosyjską kolumnę transportową pod miejscowością Jarysz-Mardy. Czy dzisiaj chcesz prowadzić wojnę w ten sam sposób?
Jeszcze większą kolumnę rozbiła moja grupa pod Serżeńjurtem, tyle że Rosjanie to przemilczeli. Zniszczyliśmy tam 47 pojazdów ze stu. Kolumna rozciągnęła się na pięć kilometrów. Naszych ludzi było siedemdziesięciu. Zasadzkę przygotowaliśmy przy pomocy mieszkańców wioski. Bez nich byłoby to niemożliwe, gdyż cała droga pozostawała pod kontrolą Rosjan, a niedaleko, pod Ca-Wiedeno, stacjonował rosyjski 506. Pułk, składający się z kilku tysięcy ludzi. Przez cały tydzień nocami przechodziliśmy w bród przez rzekę i na plecach przenosiliśmy z gór pociski czołgowe oraz artyleryjskie. Zakopywaliśmy je wzdłuż drogi, omijając zasadzki Rosjan, którzy mieli tam ukryte posterunki. Zakładaliśmy zapalniki, ciągnęliśmy przewody. W tym samym czasie ostrzeliwaliśmy 506. Pułk z moździerzy. Pewnego dnia pocisk moździerzowy trafił w śmigłowiec, którym właśnie odlatywał z inspekcji rosyjski generał. Maszyna była już na wysokości kilku metrów, kiedy granat trafił ją w ogon. Śmigłowiec eksplodował w powietrzu razem z generałem. Tuż przed akcją w rosyjskiej prasie pojawiły się informacje, że na skutek ostrzału bojowników nie można zabrać ciał żołnierzy 506. Pułku i rozkładają one w upale. Na pomoc ruszyła z Bienoj kolumna pancerna pułku osetyjskiego.
Słyszałem, że po walce emir Chattab osobiście zabijał osetyjskich jeńców nożem.
Tam nie było żołnierzy i nie było jeńców. Tam byli tylko najemnicy, których nie bierze się do niewoli... W miejscowości Jarysz-Mardy miałem 43 ludzi. Zniszczyliśmy 32 pojazdy, w tym 3 czołgi, 11 transporterów opancerzonych i bojowych wozów piechoty. Zasadzka przebiegła dokładnie tak, jak sobie zaplanowaliśmy. Ledwo rankiem skończyliśmy minowanie, trochę odpoczęliśmy i zaczęliśmy południową modlitwę, kiedy od strony Groznego pojawiła się kolumna. Obsadziliśmy obie strony drogi biegnącej po wąskiej półce w wąwozie rzeki. Teren był zaminowany, a każdy przewód elektryczny podłączony do dwóch fugasów. Ten, kto detonował ładunek, zawsze widział całą drogę. Zniszczyliśmy Rosjan w ciągu dziesięciu minut. Wszystko to można zobaczyć na kasecie wideo, którą wtedy nakręciliśmy. Jest na każdym bazarze w Czeczenii. Trofeów i jeńców nie braliśmy, bo ogień rosyjski był zbyt silny. Kiedy się wycofaliśmy, przyleciały ich śmigłowce, ale było już po wszystkim. Moja grupa straciła trzech ludzi.
Szamil Basajew powiedział niedawno, że znów spaliłeś rosyjski czołg. Podobno bardzo ci przeszkadzał na froncie.
Bardzo dobrze strzelam. Zwłaszcza z broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej. Byłem dowódcą artylerii w Afganistanie. Potrafię wykorzystać artylerię, znaleźć dla niej najlepsze pozycje. Szamil jest dzisiaj dowódcą frontu, ja jestem u niego dowódcą polowym. Opracowuję plany i programy, jak walczyć na froncie, gdzie rozmieścić środki ogniowe, jak prowadzić operacje.
Walczyłeś przeciwko armii rosyjskiej w Afganistanie i Tadżykistanie, teraz bijesz się w Czeczenii. Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji?
Dzisiaj muzułmanie powinni wyzwolić przede wszystkim własne terytorium. Trzeba się jeszcze wiele nauczyć. Dzisiaj nie ma dla nas żadnej różnicy, gdzie walczyć - czy w Afganistanie, czy w Czeczenii, czy w Afryce, czy w Arabii Saudyjskiej. Nie musi to być nawet Jerozolima, chociaż są tam święte dla nas miejsca i każdy muzułmanin chce o nie walczyć. My bronimy tylko swojej wiary i ziemi, naszych kobiet, naszej ojczyzny. Póki kafer (niewierny) znajduje się na ziemi muzułmańskiej, musimy walczyć o wyzwolenie tego terenu do końca, póki Allah pozwoli. Świat nam mówi o demokracji. Mówi się o nas, że nienawidzimy demokracji. To nieprawda - nie ma żadnej demokracji, to tylko fantazja. Gdzie jest ta demokracja, pokaż mi, gdzie? W Rosji czy w Ameryce? Kto pozwolił na zabicie pół miliona ludzi w Bośni, 200 tysięcy w Tadżykistanie, dwóch milionów w Afganistanie? Teraz morduje się ludzi w Czeczenii i demokratyczny świat znowu milczy...
Chcę coś przekazać twojemu narodowi. Dzisiaj Rosja ma bardzo wielkie problemy z władzą i armią, problemy ekonomiczne. Wszystkie narody, które chcą się wyzwolić od Rosji, powinny współpracować: czy to muzułmanie, czy chrześcijanie. Od tego despoty, który siedzi na Kremlu, trzeba się uwolnić. Ostrzegam: niech Rosjanie wiedzą - my się już nie zatrzymamy. Będziemy walczyć, dopóki nie wyzwolimy całej Rosji.
Rozmawiał w Groznym Mirosław Kuleba | czy wierzysz, że doczekasz upadku rosyjskiego imperium?
EMIR CHATTAB W to wierzę I nad tym pracuję. Kaukaz pierwszy weźmie na niej odwet i ją pokona. Dokonają tego Czeczeni.
Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji?
muzułmanie powinni wyzwolić własne terytorium. nie ma dla nas różnicy, gdzie walczyć. bronimy swojej wiary i ziemi. narody, które chcą się wyzwolić od Rosji, powinny współpracować: czy to muzułmanie, czy chrześcijanie. |
KONCERT
W hołdzie Włodzimierzowi Wysockiemu - w 20. rocznicę śmierci
Można go było tylko zabić
FOT. (C) PIOTR WALCZAK PAP/CAF
25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało".
Włodzimierza Wysockiego wspominać będą m.in. Jerzy Hoffman, Wojciech Młynarski i Daniel Olbrychski, a jego utwory zaśpiewają Jacek Kaczmarski, Emilian Kamiński, Marian Opania, ale i Hanna Banaszak, a nawet Grzegorz Markowski z Perfectem. Reżyserowany przez Laco Adamika koncert transmituje Program 2 Telewizji Polskiej. Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna, autorka książek o Wysockim, dyrektorka muzeum mieszczącego się w jej mieszkaniu, w którym wraz z matką zgromadziła wiele pamiątek po sławnym aktorze Teatru na Tagance, płyt i kaset, filmów, plakatów, książek.
To z jej inspiracji, autorka scenografii koncertu Barbara Kędzierska umieściła na scenie obok czarnej wołgi tajemniczy drogowskaz z napisem "Wesele". Nawiązuje on do opatrzonej tym kryptonimem operacji KGB, które w 1972 r. w lesie pod Sosnowem w okolicach Petersburga (wtedy Leningradu) usiłowało pozbyć się ukochanego przez ludzi, ale niebezpiecznego dla władzy twórcy.
Jurij Lubimow, dyrektor artystyczny Teatru na Tagance po śmierci artysty powiedział: "Wysocki to wielki fenomen. W kraju, w którym nic nie było wolno, on zaśpiewał wszystko, co chciał. Był tak kochany i tak popularny, że nic nie można było z tym zrobić. Można go było tylko zabić".
Marlena Zimna postanowiła pójść krok dalej, stawiając wprost w tytule swej ostatniej książki pytanie: "Kto zabił Wysockiego?".
- Już 25 lipca 1980 roku, gdy po Moskwie rozeszła się wieść o jego śmierci, pojawiły się głosy, że ktoś mu w tym dopomógł - mówi Marlena Zimna. - Długo uważałam je za wytwór fantazji fanów, którzy nie pogodzili się ze śmiercią swego idola. Jednak, studiując w Moskwie i podążając śladami Wysockiego, dotarłam do jego osobistego lekarza, Anatolija Fiedotowa. Opowiadając o okolicznościach śmierci Wysockiego, powiedział nagle: "Załatwiliśmy to genialnie". Później powtórzył te słowa w jednym z wywiadów. Nie minęło wiele czasu, a sam zmarł. Według oficjalnej wersji - przedawkował narkotyki.
Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca, a jako przyczynę zgonu uznano "ostrą niewydolność naczyń sercowo-naczyniowych". Nie została przeprowadzona sekcja zwłok. Niewątpliwie starano się zataić przed opinią publiczną fakt, że artysta był uzależniony od narkotyków, ale też chodziło o ukrycie wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego śmierć.
Tymczasem to ten sam doktor nauk medycznych napompował go toksycznym preparatem, a następnie na zmianę podawał mu środki uspokajające i alkohol. Umierający Wysocki był przenoszony z miejsca na miejsce, a wreszcie ułożony na plecach i związany. Udusił się w wyniku zapadnięcia języka... Tym też tropem podążało milicyjne dochodzenie, umorzone po kilku miesiącach na polecenie silniejszego w resortowej rywalizacji - KGB.
28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy, których zupełnie przestała obchodzić odbywająca się wówczas w stolicy ZSRR olimpiada. Gdy na polecenie oficera KGB z fasady Teatru na Tagance usunięto portret zmarłego artysty, tłum zaczął skandować: "Faszyści!" i "Hańba!". Jeden z partyjnych dygnitarzy miał powiedzieć: "Przez całe życie nam bruździł i nawet po śmierci zepsuł takie święto!".
Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Jego pieśni (a napisał ich 900 - autobiograficznych, wojennych, sportowych, lotniczych, marynarskich, alpinistycznych, złodziejskich - tzw. błatnych) znano w ZSRR na pamięć, a przecież niemal nie nagrywał płyt, nie występował w telewizji, jego role filmowe - poza postacią kapitana Gleba Żegłowa w serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem "Gdzie jest Czarny Kot" - także nie były czymś wyjątkowym. Owszem, był świetnym Hamletem i znakomitym Swidrygajłowem w Teatrze na Tagance, ale nawet w Rosji, gdzie ludzie kochają teatr i znają się na nim, to jeszcze za mało, by zdobyć tak obłędną sławę, jaka stała się jego udziałem. Cenzurowano go i sekowano, za życia tylko jeden (!) jego wiersz został opublikowany w Związku Radzieckim, koncertów nie zapowiadały żadne afisze, na półki wędrowały nagrania recitali, a gdy Wiaczesław Kotionoczkin, reżyser sławnej kreskówki o wilku i zającu, umyślił sobie, że jedyne padające w tym filmie słowa: "Nu, pogodi" wypowie swą niepowtarzalną chrypą właśnie Wysocki, usłyszał kategorycznie brzmiące: "Nielzia", wraz z uzasadnieniem: "To awanturnik, skandalista, on drwi z patriotycznych uczuć narodu radzieckiego! I do tego zadaje się z cudzoziemką".
Wszystko to, akurat, było prawdą. Istotnie, wywoływał skandale, bywał agresywny, patriotą radzieckim ten pół Żyd, pół Rosjanin nie był na pewno, za to rosyjskim - z całą pewnością. Jeśli chodzi o cudzoziemki, to trzecią jego żoną była francuska aktorka Marina Vlady. Dwóch synów Wysockiego - 38-letni dziś Arkadij i 36-letni Nikita pochodzi z drugiego małżeństwa poety, z Ludmiłą Abramową. Powtarzana jest wersja, że Wysocki był też ojcem córki znanej aktorki Taganki, Tatiany Iwanienko.
Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit, wciąż żywy, podsycany nowymi edycjami jego nieznanych wcześniej tekstów i pieśni, publikowanymi wspomnieniami niezliczonych przyjaciół. Dopóki mogli, chronili go: przed nieprzyjaciółmi i tym najgroźniejszym wrogiem, którego nosił w sobie. Wydawać się to może dziwne, ale nie brak przesłanek wskazujących na to, że przez dłuższy czas anonimowym aniołem stróżem poety był sam Jurij Andropow, w chwili śmierci artysty przewodniczący KGB, a później sekretarz generalny KC KPZR. Pisał na ten temat mieszkający obecnie w Minneapolis Mark Tsibulsky, pisał amerykański publicysta Martin Walker, także Michaił Gorbaczow utrzymywał, że Andropow, który "w wolnej chwili słuchał wyłącznie bardów", szczególnie wyróżniał Wysockiego. Czyż nie jest paradoksem, że to kierowane przez Andropowa KGB urządziło na Wysockiego polowanie?
Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia, a wśród nich i koszaliński koncert, są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia. Tylko ze względu na to, że żył za żelazną kurtyną, nie zdobył na Zachodzie sławy, równej czy większej niż Bob Dylan. Zyskał za to wdzięczność i miłość milionów, którym swoimi buntowniczymi songami dodawał sił, wiary i nadziei.
Gdy Wysocki zmarł, na wszystkich okrętach Radzieckiej Floty Północnej spuszczono flagi do połowy masztu. Oczywiście, takiego rozkazu nikt nie wydał, tak się jednak stało, a malarz Grigorij Ostrowski, który płynął wtedy wraz z grupą artystów statkiem "Piotr Wielki" z Murmańska na Tajmyr, zapamiętał ów dzień następująco: "Flotyllę składającą się z dziesięciu statków, prowadził lodołamacz o napędzie atomowym «Syberia». Z każdego statku słychać było pieśni Wysockiego: marynarze i badacze polarni żegnali się ze swym poetą. «Ocalcie nasze dusze!» - zachrypniętym głosem grzmiał potężny lodołamacz, umożliwiający dostęp do czystej, nieskutej lodem, wody. Było to coś wstrząsającego".
Krzysztof Masłoń | 25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora. W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy. Oficjalna wersja głosiła, że Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca. starano się zataić przed opinią publiczną, że był uzależniony od narkotyków, ale też chodziło o ukrycie wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego śmierć. doktor napompował go toksycznym preparatem, a następnie na zmianę podawał mu środki uspokajające i alkohol. Umierający Wysocki był przenoszony z miejsca na miejsce, ułożony na plecach i związany. Udusił się w wyniku zapadnięcia języka... Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit. |
AWS
Jeśli ponownie zlekceważymy siłę i bezwzględność postkomunistycznej lewicy, osłabiając siebie nawzajem, zapłacimy za to najwyższą cenę polityczną
Dzwonek dla prawicy
RYS. JERZY CZAPIEWKI
JACEK RYBICKI, STEFAN NIESIOŁOWSKI, WIESŁAW WALENDZIAK
Cztery lata temu, 8 czerwca 1996 r., powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Dziś AWS to koalicja najważniejszych nurtów polskiej prawicy, posiadających różne hierarchie celów programowych i nieco odmiennie definiujących swoje tożsamości ideowe.
W ramach AWS udało się jednak zawiązać skuteczną współpracę ugrupowań o charakterze konserwatywno-ludowym, chrześcijańsko-narodowym i chrześcijańsko-demokratycznym. Przy dobrej współpracy z NSZZ "Solidarność" możliwe stało się skuteczne łagodzenie społecznych napięć związanych z modernizacją gospodarki i państwa.
Dzięki współpracy różnych nurtów polskiej prawicy w ramach AWS podjęliśmy imponujący program reform, absolutnie koniecznych, a z powodu typowego dla postkomunistów oportunizmu - zaniechanych w latach 1993 - 1997.
Istnienie tej szerokiej koalicji zbliża Polską scenę polityczną do standardów dojrzałych państw demokratycznych, w których istnieją od lat bloki centroprawicowe. Posiadają one, w zależności od specyfiki lokalnej, różną dominantę oraz uzyskują często poparcie także ze strony związków zawodowych, nawiązujących do tradycji chrześcijańskiego solidaryzmu społecznego. Bloki te pozostają skuteczną przeciwwagą dla silnej europejskiej lewicy.
Pamięć tamtej klęski
Obóz polityczny Polski posierpniowej potrafił w roku 1989 skutecznie uruchomić proces przemian, które wprowadziły kraj w gospodarcze, wojskowe i polityczne struktury demokratycznego Zachodu, gwarantując jej pewną i stabilną przyszłość. Sukces ten został okupiony wysoką ceną polityczną. Przegrane wybory parlamentarne i prezydenckie były jednak w dużej mierze zawinione przez kardynalne błędy popełnione przez formacje prawicy. Doświadczenie całej pierwszej dekady dowiodło w sposób jednoznaczny, że na polskiej scenie politycznej nie ma miejsca dla większej liczby partii politycznych, próbujących odwoływać się do poszczególnych elementów programu centroprawicy. Najwyraźniej wyczerpała się formuła istnienia prawicy w postaci kilku lub więcej partii politycznych, konkurujących o głosy tego samego elektoratu.
Wszystkie sytuacje, w których zwalczające się partie prawicowe próbowały budować pozycję polityczną poprzez eksponowanie wolności gospodarczej przeciwko solidarności społecznej, modernizacji przeciwko polskiej tradycji albo na odwrót przedstawienie modernizacji państwa lub zbliżenia do zachodnich struktur wyłącznie jako zagrożenia - kończyły się klęską. Taka klęska przekraczała zawsze granice zwykłej przegranej politycznej, doprowadzając do oddania pełni władzy nad Polską w ręce silnego jednolitego obozu postkomunistycznego.
W 1993 roku kompletna marginalizacja podzielonej centroprawicy (która znalazła się praktycznie poza parlamentem) doprowadziła do sytuacji, w której niekontrolowana władza byłych komunistów pogłębiła patologiczne zjawiska zarówno w gospodarce, jak i w życiu publicznym. Nawet rażące upartyjnienie mediów publicznych, które utrudnia dzisiaj prowadzenie zrównoważonej debaty politycznej i światopoglądowej, jest właśnie opóźnionym efektem tamtej klęski.
Czy koniec koalicji nadziei
Koalicja AWS i UW rządząca Polską od 1997 roku powstała w wyniku sukcesu wyborczego AWS. Koalicja ta ma na swoim koncie niekwestionowane osiągnięcia: rozwój gospodarczy, sukcesy w polityce międzynarodowej, wejście do NATO, wyznaczenie i obrona realistycznych terminów wejścia do Unii Europejskiej. Rząd utworzony przez tę koalicję odważnie realizuje programy zasadniczych reform ustrojowych; rozpoczyna program modernizacji wsi; walki z bezrobociem; poprawy bezpieczeństwa. Podejmuje zadania układające się razem w wielki proces dostosowywania kraju do wymagań cywilizacyjnych XXI wieku. Czyni to konsekwentnie, mimo twardej i szkodliwej obstrukcji opozycji i mimo braku warunków do prowadzenia rzeczowej debaty politycznej w mediach publicznych.
Ponaddwuletnie rządy AWS oraz UW uruchomiły procesy definitywnego grzebania resztek PRL, które przetrwały w systemie społecznym i gospodarczym III Rzeczypospolitej. Podniosły zasadę pomocniczości państwa - jako filozofii, a także metody rozwiązywania trudnych problemów przebudowy kraju. Rząd Jerzego Buzka rozpędził lokomotywę zmian ustrojowych.
Dlatego kwestionowanie dalszego wspólnego działania tej koalicji jest niezrozumiałe. Jej atakowanie i wypowiedzenie współpracy przez część działaczy Unii Wolności, graniczy z brakiem odpowiedzialności. Zagraża polskim przemianom. Konflikt wywołany decyzją kierownictwa Unii Wolności o wyjściu z rządu koalicyjnego prostą drogą zmierza do rozbicia obozu posierpniowego. Tymczasem, jak wskazują badania przeprowadzone ostatnio przez "Rzeczpospolitą", na podtrzymaniu jego jedności zależy także wielu wyborcom UW. Wyborcy zdają sobie sprawę, że destrukcja obozu posierpniowego zakończyć się może zdecydowaną wygraną SLD i długoletnimi rządami większościowymi na granicy monopolu władzy ("ich premier", "ich prezydent"). Taka powtórka z "monopartii", niezależnie jakiej jest barwy, stanowi zawsze zagrożenie dla ładu demokratycznego.
Potrzebne opamiętanie
Choćby z tego powodu potrzebny jest apel o opamiętanie. Kierujemy go do całej klasy politycznej o solidarnościowym rodowodzie. Już kiedyś, zahipnotyzowani własną siłą i poczuciem racji, skoncentrowaliśmy się na walkach wewnętrznych, miast na dokończeniu rozpoczętych w 1989 roku prac. Resztki z bratobójczych pobojowisk zbieraliśmy w 1991, 1993 i 1995 roku. "My" rozbijaliśmy jedność obozu "Solidarności" - "oni" zaś żmudnie odtwarzali PZPR-bis.
Jeśli ponownie zlekceważymy siłę i bezwzględność postkomunistycznej lewicy, osłabiając siebie nawzajem, zapłacimy za to najwyższą cenę polityczną. Dziś wszyscy prawicowi partnerzy, wszystkie podmioty Akcji powinny jak najszybciej odtworzyć dobry, ożywczy klimat, który towarzyszył tworzeniu AWS. Powinni odnowić śluby z roku 1996 - wzajemnej wierności i lojalności, szacunku dla siebie oraz dla realiów politycznych, które nas otaczają.
Trudno niekiedy zrozumieć niezdecydowanie i powolność kierownictwa AWS, ale nie można też godzić się na partykularyzm poszczególnych ugrupowań naszej koalicji. Olbrzymim zagrożeniem dla całej Akcji staje się też najzwyklejsze warcholstwo grupek interesów branżowych czy środowiskowych, które przestały już reprezentować dobro całej formacji.
Panowania nad odśrodkowymi tendencjami nie ułatwia Unia Wolności, która rzadko rozumie istotę wewnętrznych kompromisów w AWS; która nie rozumie albo nie chce zrozumieć, że Akcja jest partią in statu nascendi, z wszelkimi wynikającymi z tego kłopotami. Przykładem nieudaczne głosowanie w Sejmie nad podatkiem VAT dla rolników, którego czas oraz formę wymusili właśnie politycy Unii, odrzucając argument, iż głosowanie VAT w pakiecie z innymi tematami pomogłoby przekonać radykałów.
AWS a racja stanu
Próba eliminacji naszych własnych błędów nie może jednak oznaczać powrotu do sytuacji sprzed powstania AWS. Oznaczałoby to roztrwonienie ogromnego kapitału społecznego poparcia, które wyraziło się sukcesem Akcji zarówno w wyborach parlamentarnych w 1997 roku, jak też w wyborach samorządowych w roku 1998. Obecny kryzys okołorządowy i zachowanie koalicjanta nie mogą zaowocować tendencjami odśrodkowymi w Akcji. Rozpad Akcji albo jej osłabienie poprzez doprowadzenie do znaczącego rozłamu w jej szeregach zaowocuje ukształtowaniem się monopolu władzy postkomunistów w perspektywie najbliższej dekady. SLD, pozbawiony silnej alternatywy politycznej na prawicy, stałby się również jedynym podmiotem zdolnym pozyskać do współpracy, a następnie trwale zmarginalizować lub wchłonąć zarówno PSL, jak też UW.
Owa wewnętrzna nierównowaga polityczna miałaby także konsekwencje w dziedzinie polityki międzynarodowej naszego kraju. Już dzisiaj jesteśmy świadkami zdecydowanego lobbingu gospodarczych i politycznych interesów rosyjskich w Polsce prowadzonego przez polityków SLD. Jego elementem może być chociażby nielojalne wystąpienie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego oraz liderów SLD w czasie kryzysu spowodowanego odpowiedzią Rosji na wydalenie z Polski dyplomatów rosyjskich. Deklarowany przez wszystkie ugrupowania polityczne konsensus wokół polskiej polityki zagranicznej nie jest sprawą oczywistą, a długotrwała polityczna dominacja SLD mogłaby doprowadzić także do zakwestionowania obecnych celów polskiej polityki zagranicznej.
Na kłopoty - jedność
W tej sytuacji utrzymanie jedności AWS, jej wzmocnienie, a wreszcie sukces w wyborach prezydenckich i parlamentarnych, to nie tylko szansa na trwałe zrównoważenie polskiej sceny politycznej. Silna pozycja AWS w polskim życiu politycznym to także możliwość realizowania - w wymiarze wewnętrznym i międzynarodowym - takiej formuły polityki polskiej, która potrafi harmonijnie łączyć modernizację państwa i gospodarki z szacunkiem dla tradycji narodowej i zdecydowaną obroną polskiej suwerenności. Ale wzmocnienie pozycji AWS można osiągnąć nie tylko poprzez jej wewnętrzne zdyscyplinowanie, lecz przede wszystkim poprzez wyższy poziom integracji całej formacji - z zachowaniem pełnej tożsamości ideowej wchodzących w jej skład partii.
Jeśli AWS ma się rozwijać, powinna zmierzać w kierunku usprawnienia własnego działania, a temu ma służyć jej wewnętrzna konsolidacja. Pytanie - czy wszystkich liderów AWS stać na takie decyzje, podejmowane często wbrew interesom niektórych środowisk politycznych.
Naszym zdaniem - tak.
Autorzy są posłami AWS. | Cztery lata temu, 8 czerwca 1996 r., powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Dziś AWS to koalicja najważniejszych nurtów polskiej prawicy, posiadających różne hierarchie celów programowych i nieco odmiennie definiujących swoje tożsamości ideowe.
Dzięki współpracy różnych nurtów polskiej prawicy w ramach AWS podjęliśmy imponujący program reform, absolutnie koniecznych, a z powodu typowego dla postkomunistów oportunizmu - zaniechanych w latach 1993 - 1997.
Obóz polityczny Polski posierpniowej potrafił w roku 1989 skutecznie uruchomić proces przemian, które wprowadziły kraj w gospodarcze, wojskowe i polityczne struktury demokratycznego Zachodu, gwarantując jej pewną i stabilną przyszłość. Sukces ten został okupiony wysoką ceną polityczną. Przegrane wybory parlamentarne i prezydenckie były jednak w dużej mierze zawinione przez kardynalne błędy popełnione przez formacje prawicy.Koalicja AWS i UW rządząca Polską od 1997 roku powstała w wyniku sukcesu wyborczego AWS.Ponaddwuletnie rządy AWS oraz UW uruchomiły procesy definitywnego grzebania resztek PRL, które przetrwały w systemie społecznym i gospodarczym III Rzeczypospolitej.Dlatego kwestionowanie dalszego wspólnego działania tej koalicji jest niezrozumiałe. Jej atakowanie i wypowiedzenie współpracy przez część działaczy Unii Wolności, graniczy z brakiem odpowiedzialności. Zagraża polskim przemianom. Konflikt wywołany decyzją kierownictwa Unii Wolności o wyjściu z rządu koalicyjnego prostą drogą zmierza do rozbicia obozu posierpniowego.Choćby z tego powodu potrzebny jest apel o opamiętanie.Silna pozycja AWS w polskim życiu politycznym to także możliwość realizowania - w wymiarze wewnętrznym i międzynarodowym - takiej formuły polityki polskiej, która potrafi harmonijnie łączyć modernizację państwa i gospodarki z szacunkiem dla tradycji narodowej i zdecydowaną obroną polskiej suwerenności. |
STULECIE BOKSU
Kariery wielu mistrzów pięści rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy
Magia zła
Dwie przedwojenne walki Joe Louisa i Maksa Schmellinga przeszły do legendy. Pierwszą wygrał Schmelling, w drugiej (na zdjęciu) Amerykanin znokautował Niemca w drugiej minucie i czwartej sekundzie pierwszej rundy
(C) AP
JANUSZ PINDERA
W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Jedni twierdzą, nie kryjąc oburzenia, że boks jest niegodny cywilizacji końca XX wieku, inni z kolei uważają, że w świecie, gdzie dobro przemieszane jest ze złem, zawsze będzie miejsce dla tych, którzy chcą oglądać boks. Kto jest bliższy prawdy, czy ci, którzy twierdzą, że z medycznego punktu widzenia sport ten powinien być zakazany, czy może ci, którzy stoją na stanowisku, że boks jest wentylem pozwalającym rozładować naturalną agresję tkwiącą w człowieku. Jedni i drudzy mają rację.
Setki wypadków śmiertelnych mających ścisły związek z boksem to fakty, których nie da się wymazać. Podobnie jak następstw ringowych pojedynków. Straszliwa dolegliwość pięściarzy, tzw. punch drunk (pijany po ciosie), która jak zły urok spada na większość z nich z dnia na dzień, to przecież nic innego jak skutek serii drobnych wylewów w mózgu, spowodowanych częstymi uderzeniami w głowę. Medycyna nazywa to encefalopatią bokserów.
Z drugiej strony nie można jednak lekceważyć opinii socjologów i psychologów, od lat przytaczających dowody, że boks to ratunek dla setek tysięcy zaniedbanych chłopców, którzy najpierw na sali treningowej, a później w ringu odnajdują drogę do normalnego życia. Kto wie, czy właśnie życiorysy mistrzów pięści nie są magnesem przyciągającym do boksu podobnie jak ich kariery, które rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy. Mistrzowie urodzeni w świecie składającym się z desek i zardzewiałej blachy - tak wspominał swoje dzieciństwo słynny Carlos Monzon - dzięki sukcesom w ringu przechodzą do legendy. Tak jak Monzon, mistrz wagi średniej, który w Argentynie jeszcze za życia był bohaterem. Gdy trafił do więzienia za zabójstwo żony, którą wyrzucił przez okno, wstawił się za nim prezydent Carlos Menem. Monzon nie doczekał wolności. Zginął w wypadku samochodowym, kiedy wracał z przepustki do więzienia.
Konkwistadorzy i książęta
Irlandzki aktor Liam Neeson, który w młodości sam był bokserem, nie jest jedynym, który uważa, że boks to najbardziej szlachetny rodzaj walki ("Gdy walczysz z przeciwnikiem twarzą w twarz, czujesz się trochę jak gladiator. Boks to sport, w którym nigdy nie pada cios w plecy."). Alain Delon, przyjaciel Carlosa Monzona, we wstępie do jego książki napisał: "Bokserzy tacy jak Carlos to jakby konkwistadorzy i książęta w jednej osobie, mający w sobie coś niewyjaśnialnego, co sprawia, że gdy się pojawiają, od razu widać, że są godni królestwa". W podobnym tonie, choć innymi słowy, o mistrzach pięści pisali: Ernest Hemingway, Norman Mailer, Jack London czy na polskim gruncie Tadeusz Konwicki, który w 1973 roku w wywiadzie dla miesięcznika "Boks" powiedział: "Jest w tym sporcie pewna groza, jaką zawsze wyzwala walka człowieka z człowiekiem".
To chyba nie przypadek, że głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą takie zainteresowanie. Ludzie są gotowi płacić ogromne sumy tylko za to, by z najbliższej odległości śledzić walkę najbardziej zbliżoną do realnej. Walkę, której istotą jest niebezpieczeństwo, a śmierć nie jest tu tylko iluzją.
W obronie rasy
Termin "walka stulecia" po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem 4 lipca 1910 roku w Reno w stanie Nevada. Miał w tym swój udział znany pisarz Jack London, który dwa lata wcześniej relacjonował z Sydney zwycięstwo Johnsona nad białym mistrzem Tommym Burnsem. To wtedy, kończąc swoją relację z Australii, London zaapelował do byłego mistrza świata wszechwag, Jamesa Jeffriesa, by powrócił na ring i "starł złoty uśmieszek z oblicza Johnsona".
Aleksander Reksza w książce "Słynne pojedynki" pisze: "Nadzieja na to, że Jeffries zdoła zdetronizować czarnego Johnsona i tytuł mistrza świata znów przejdzie w ręce przedstawiciela rasy białej, ogarnęła szerokie kręgi amerykańskiego społeczeństwa. Roztrząsano ją wszędzie, nawet w kuluarach Kongresu".
Termin walki Jeffries - Johnson ustalano na 4 lipca, w amerykańskie święto niepodległości. W Reno zaczęto na gwałt budować hotele i zajazdy, by pomieścić tysiące ludzi napływających ze wszystkich stron kraju do tej małej spokojnej osady. Dziennikarze rozpalali wyobraźnię tłumów. Podsycano napięcie przed walką, która miała być podjęta w obronie honoru białej rasy. Pojedynek obejrzały wtedy na żywo 42 tysiące osób, co było światowym rekordem frekwencji na imprezie bokserskiej. W innych miastach ludzie gromadzili się na stadionach i wielkich placach, czekając na depesze - relacje z walki. Nie było wtedy jeszcze radia i telewizji. "Gdy »Tex« Rickard, organizator całego przedsięwzięcia, ogłosił zwycięstwo Johnsona, na widowni zamiast oklasków rozległy się rewolwerowe strzały. Johnson, który łatwo obronił tytuł mistrza świata i zarobił 145 tysięcy dolarów, cudem uszedł wtedy z życiem" - pisał dla "New York Heralda" Jack London.
Pierwszy milion
Później "walk stulecia" było już bez liku. Niektóre z nich zasługiwały na takie miano, inne nie. W latach trzydziestych na pewno wielkim wydarzeniem był pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem (2 lipca 1921 - wygrana Dempseya) i dwie walki Dempseya z Gene'em Tunneyem (1926 i 1927 - wygrane Tunneya). Wydarzenia te znalazły się na pierwszych stronach wszystkich największych gazet, które wysyłały do obsługi tych pojedynków swych najlepszych dziennikarzy lub znanych pisarzy. Walka Dempseya z Carpentierem interesowała w równym stopniu Amerykę i Europę, a w Paryżu przed rozpoczęciem pojedynku tłumy były tak gęste, że w wielu dzielnicach ruch kołowy został przerwany. Coś podobnego zdarzyło się w stolicy Francji tylko raz, 11 listopada 1918 roku, w pamiętnym dniu zawieszenia broni.
Carpentierowi kibicowali w Ameryce, między innymi: Charlie Chaplin, George Gershwin i Douglas Fairbanks. Wśród tych, którzy wysłali mu po przegranej walce depesze, był premier Wielkiej Brytanii Lloyd George. Pięć lat później, gdy Dempsey w obecności 120 tysięcy widzów (kolejny rekord) przegrywał z Tunneyem, jego detronizacja stała się sensacją. Nie mniej sensacyjne były sumy, jakie oferowano bokserom. Za drugi pojedynek z Dempseyem Gene Tunney zarobił milion dolarów, sumę szokującą nawet ćwierć wieku później.
Pupil Hitlera
Gdyby jednak zapytać kibica, jacy bokserzy i jakie pojedynki najbardziej kojarzą mu się z okresem międzywojennym, zapewne wymieniłby nazwiska Joe Louisa i Maxa Schmellinga. To właśnie ci pięściarze i ich dwie walki na nowojorskim Yankee Stadium przeszły do legendy. Z jednej strony nowy amerykański król ringu, z drugiej pupil Adolfa Hitlera. W 1936 roku, po pierwszej walce, wygranej na punkty przez Schmellinga, znów odżyły w boksie rasistowskie skojarzenia. To czego nie udało się dokonać Jeffriesowi w pojedynku z Johnsonem 25 lat wcześniej, stało się faktem.
Niemiecki bokser Max Schmelling miał wykazać wyższość rasy białej nad czarną, czego Hitler nie omieszkał wykorzystać propagandowo. Podobno przed walką rewanżową (22 czerwca 1938) Hitler wysłał do Schmellinga depeszę z gratulacjami za kolejne zwycięstwo. A o tym co się wtedy stało na ringu w Nowym Jorku, tak pisze Aleksander Reksza w cytowanej już książce "Słynne pojedynki": "Według czasu warszawskiego walka rozpoczęła się około godziny trzeciej rano (...) Spiker hamburski zapowiadał transmisję z Nowego Jorku wyjątkowo uroczystym i podniosłym tonem, w którym wyraźnie wyczuwało się pewność zwycięstwa. Potem z bardzo daleka na załamującej się fali dźwięku dobiegł nas głos ringowego announcera, który obwieścił, że pierwszy między linami znalazł się Max Schmelling, a za nim Joe Louis. Z całej transmisji usłyszeliśmy tylko dźwięk gongu i zaraz potem nieartykułowany wrzask, który wznosił się i opadał, ale trwał nieprzerwanie (...). Raptem w głośniku zapadła kompletna cisza. Sądziliśmy, że nastąpiła przerwa w transmisji. Jednakże po upływie może pół minuty rozległ się zupełnie wyraźny, ale jakiś odmieniony głos hamburskiego spikera: - Z Nowego Jorku przeprowadziliśmy transmisję z meczu bokserskiego o mistrzostwo świata pomiędzy Maxem Schmellingiem i Joe Louisem. I po chwili przerwy: - Heil Hitler. To było wszystko! Nie podano wcale wyniku walki! Cóż to mogło znaczyć? Chyba tylko jedno: Schmelling został unicestwiony tuż po starcie". Tak było w istocie. Schmelling został znokautowany przez Joe Louisa w 2. minucie i 4. sekundzie pierwszej rundy.
Stary jak świat
Boks jest tak stary jak świat. Już w starożytnej Helladzie Homer opiewał walki na gołe pięści jako agon siły i sprytu. To Grecy jako pierwsi stworzyli sztukę pugilatu. Wielkim zwolennikiem walk bokserów był rzymski cesarz Kaligula, który sprowadzał siłaczy z Afryki, a zwycięzcom dawał w nagrodę piękne niewolnice. To on z boksu uczynił główny punkt programu igrzysk cyrkowych. Z upadkiem Rzymu i jego kultury pięściarstwo na długo zostało zapomniane. Jedyny wyjątek stanowiła średniowieczna Rosja, w której ludowy "kułaczy bój" uświetniał zabawy i uroczystości. Interesujące są również zapisy o poczynaniach św. Bernarda, który w XV wieku we Włoszech propagował walkę na pięści i uczył jej. Miało to być antidotum na pojedynki szermiercze i liczne związane z nimi wypadki śmiertelne.
Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się jednak przede wszystkim Anglię. To tam w 1719 roku James Figg, fechmistrz na szpady i kije, w jednej z gospód na przedmieściach Londynu utworzył szkołę boksu. Wtedy też rzucił wyzwanie, że z każdym, kto się zgłosi, będzie się bił o tytuł mistrza Anglii. Figg nie przegrał żadnej walki, wycofał się w 1730 roku. Pierwszy sportowy regulamin walk bokserskich powstał 13 lat później. Opracował go wraz z gronem przyjaciół Jack Broughton. Przepisy te, nieznacznie modyfikowane, obowiązywały do 1889 roku, kiedy rozegrano ostatnie walki mistrzowskie na gołe pięści. Nieco wcześniej, w 1865 roku, brytyjski dziennikarz John Graham Chambers ułożył nowe przepisy, które firmowane przez Johna Sholto Douglasa, VIII Markiza Queensberry, przeszły do historii jako "Queensberry Rules". Wprowadzały one trzyminutowe rundy, jednominutowe przerwy i nakazywały używać rękawic. W 1872 roku zastosowano też po raz pierwszy podział na kategorie wagowe: lekką, średnią i ciężką.
Pod koniec XIX wieku boks był sportem zawodowym i z tego też powodu nie znalazł się w programie pierwszych igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. Dopiero organizatorzy III Igrzysk Olimpijskich w St. Louis doprowadzili do udziału bokserów. Pierwszy olimpijski turniej bokserski, w zgodnej opinii obserwatorów, nie był udany. Startowali w nim wyłącznie Amerykanie, którzy uważali boks za swój sport narodowy.
Wojna o igrzyska
W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. W 1920 roku powstała Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego (FIBA), która opracowała jednolite przepisy zasadniczo różniące pięściarstwo zawodowe od amatorskiego. Boks jest w programie igrzysk olimpijskich do dziś, choć nie brak głosów, by go wykluczyć, a Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego, reaktywowana w 1946 roku pod nazwą AIBA, toczy nieustanną wojnę o pozostanie w igrzyskach. Niewiele brakowało, by po igrzyskach w Seulu (1988), gdzie turniej bokserski był nieustającym pasmem skandali, pięściarze stracili prawa olimpijskie. AIBA obroniła się, wprowadzając elektroniczne sędziowanie, które jak nigdy w historii tak dalece oddala boks amatorski od zawodowego i sprawia, że powoli staje się on inną dyscypliną sportu.
Wymiar nie tylko sportowy
Z boksem amatorskim, a nie zawodowym wiążą się największe sukcesy polskich pięściarzy. Antoni Kolczyński (przed wojną) czy plejada powojennych mistrzów (Antkiewicz, Chychła, Drogosz, Kulej, Kasprzyk, Grudzień, Pietrzykowski) znani są do dziś. Historyczny sukces na mistrzostwach Europy w Warszawie (1953), gdzie Polacy zdobyli pięć złotych medali i pokonali w klasyfikacji drużynowej ekipę Związku Radzieckiego, miał przecież wymiar nie tylko sportowy. Niepowtarzalny występ na igrzyskach olimpijskich w Tokio (1964), gdzie trzykrotnie, w krótkich odstępach czasu grano polski hymn, też miał znaczenie szczególne. Nic dziwnego, że boks postrzegano w Polsce jako sport narodowy, mistrzom wręczano najbardziej znaczące odznaczenia państwowe, a na świecie mówiono o polskiej szkole boksu. Pozostały z tego tylko wspomnienia. Dość powiedzieć, że jedyny polski mistrz świata, Henryk Średnicki, tytuł ten zdobył 21 lat temu w Belgradzie. Ostatni polski mistrz olimpijski w boksie, Jerzy Rybicki, słuchał Mazurka Dąbrowskiego w 1976 roku w Montrealu.
Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. Gdy Andrzej Gołota walczył w Atlantic City z Riddickiem Bowe'em, mówiła o nim cała Polska. Gdyby rok później pokonał Lennoxa Lewisa i został zawodowym mistrzem świata wagi ciężkiej, prawdopodobnie zostałby wybrany na najlepszego sportowca Polski w plebiscycie "Przeglądu Sportowego". Ogromne emocje wzbudzają walki Dariusza Michalczewskiego, zawodowego mistrza świata kategorii półciężkiej, który choć walczy pod niemiecką flagą, to nie ukrywa, że jest Polakiem.
W nowym zmienionym świecie, gdzie wyznacznikiem pozycji społecznej jest status materialny, boks amatorski bez pieniędzy i gwiazd wielkiego formatu coraz bardziej traci znaczenie i bardzo prawdopodobne, że za kilka lat cicho i niepostrzeżenie zniknie z programu olimpijskiego, gdyż nie będzie chętnych, by go oglądać.
Telewizja zamiast mafii
W boksie sumy, jakie wypłacano pięściarzom, od dawna mają nie mniejsze znaczenie niż sama walka. Gene Tunney był pierwszym bokserem, który otrzymał honorarium w wysokości miliona dolarów za drugi pojedynek z Dempseyem. Tak naprawdę zarobił wtedy 990 445 dolarów, ale sam dopłacił brakującą do miliona sumę, by honorarium ładniej wyglądało. Rekord Tunneya przetrwał długo. Nie pobił go ani Joe Louis (625 000 za drugą walkę z Billym Connem w 1946 r.), ani niepokonany mistrz wagi ciężkiej Rocky Marciano (468 374 dolary za pojedynek z Archie'em Moore'em w 1955 roku).
Prawdziwa hossa zaczyna się dopiero w epoce telewizji. To telewizja, tak jak kiedyś mafia, decyduje o najważniejszych sprawach w boksie zawodowym. To ona kreuje nowych mistrzów, strąca z tronu starych, niepotrzebnych i płaci gigantyczne pieniądze. Muhammad Ali za pierwszy pojedynek z Joe Frazierem (1971) otrzymał 2,5 mln dolarów. Za drugi 100 tysięcy więcej. Za słynną walkę w Kinszasie (1974), tak sugestywnie opisaną przez Normana Mailera, Ali z Foremanem dostali po 5 mln dolarów, co z finansowego punktu widzenia było lotem na inną planetę.
Kilka lat później Larry Holmes otrzymał za pojedynek z Gerrym Cooneyem 10 mln dolarów. Sport stał się globalną sceną, gdzie za występy gwiazd płacono krocie. Kolejną granicę finansowych marzeń przełamią w 1987 Ray "Sugar" Leonard i Marvin Hagler. Za fantastyczny pokaz boksu w Las Vegas dostaną po 12 mln dolarów i mniej istotny w tym wszystkim jest fakt, że walka prawdopodobnie była reżyserowana. "Słodki" wywinduje jeszcze rekord na 15 mln za pojedynek z Dannym Lalonde, gdy do akcji włączy się "Bestia", czyli Mike Tyson. Najmłodszy w historii boksu mistrz świata wagi ciężkiej za walkę z Michaelem Spinksem otrzyma 16 mln, a za porażkę z Jamesem Busterem Douglasem w Tokio 25 mln dolarów.
Rekord ten pobije dopiero siedem lat później Evander Holyfield, który za drugi pojedynek z Tysonem (1997) dostanie 35 mln dolarów. Walka ta, rozegrana w największym hotelu świata, MGM Grand w Las Vegas, przyniosła największe dochody w historii show-biznesu i wywołała największy skandal. Tyson odgryzł Holyfieldowi kawałek ucha, został zdyskwalifikowany i pozbawiony licencji na kilkanaście miesięcy. Ucho zaś, a właściwie jego strzęp w formalinie, znalazło nabywcę za kilkadziesiąt tysięcy dolarów.
Legenda wciąż żywa
Dziś, gdy w boksie zawodowym mamy 17 kategorii wagowych, a walki o tytuły firmuje blisko dziesięć organizacji, trudno już znaleźć kryteria czysto sportowe. Największy ze współczesnych mistrzów, Roy Jones jr., nie otrzymał jeszcze za żaden pojedynek więcej niż 3 mln dolarów. Bruce Seldon, który padał bez ciosu w walce z Tysonem, odebrał czek na 5 mln. Jones, nawet walcząc tak pięknie jak niezapomniany Ray "Sugar" Robinson, nie jest w stanie przyciągnąć tylu ludzi co odrażający Tyson, który ma w sobie magię zła. Muhammad Ali też był odrażający, gdy krzyczał: "Ja jestem największy", ale był też sympatyczny, na tyle sympatyczny, że rozbrajał wszystkich, nawet najbardziej zażartych nieprzyjaciół. Gdy mówił rywalom: "Jesteś szmatą, jesteś tłusty i wstrętny i ruszasz się jak słoń, zabiję cię", był taki jak Tyson. Ale gdy widział przed sobą puste, przekrwione oczy przeciwnika, który chwieje się na nogach i nie może dotrwać do końca, oszczędzał go, przyznając się do własnej słabości słowami: "Nie mógłbym go uderzyć jeszcze raz. To okropny zawód. W świecie i tak jest dużo przemocy" - był bardziej ludzki niż większość współczesnych mistrzów.
Boks jak płatny seks
To, że schorowany Muhammad Ali jest dziś tak szanowany, jest też po części odpowiedzią na większość pytań związanych z boksem. Ali jest częścią legendy tak jak Jack Johnson, Dempsey, Joe Louis, Rocky Marciano czy George Foreman. Ta legenda wciąż żyje, a tworzą ją nowi, tacy jak Oscar De La Hoya (na jego walce z Trinidadem było pół Hollywoodu), Evander Holyfied czy Lennox Lewis, który mówi, że nie walczy dla pieniędzy, tylko dla sławy.
Jeśli więc inny z mistrzów, Michael Moorer, mówi, że boks jest tylko po to, żeby zarobić jak najszybciej możliwie dużo pieniędzy i odejść w dobrym zdrowiu, to jest to tylko jedna z prawd o tym sporcie. Każdy z nas lubiących boks, nosi bowiem w sobie inną prawdę o tej magicznej dyscyplinie, która ma w sobie posmak zła. Aldo Cosentino, znakomity bokser francuski, a przy tym uroczy i dowcipny człowiek, gdy pytałem go przed laty o przyszłość boksu, uśmiechnął się i powiedział: "Nie martw się. Boks będzie zawsze, tak samo jak płatny seks". | W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Jedni twierdzą, nie kryjąc oburzenia, że boks jest niegodny cywilizacji końca XX wieku, inni z kolei uważają, że w świecie, gdzie dobro przemieszane jest ze złem, zawsze będzie miejsce dla tych, którzy chcą oglądać boks. Szlachetność boksu dostrzegło wielu ludzi kultury. Głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą wielkie zainteresowanie. Wiele walk stało się częścią legendy. Boks to stary sport, znany już w starożytnej Helladzie i Rzymie. Boks nowożytny narodził się w Anglii w 1719 roku. W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. Z boksem amatorskim wiążą się największe sukcesy polskich pięściarzy. Boks postrzegano w Polsce jako sport narodowy, mistrzom wręczano najbardziej znaczące odznaczenia państwowe, a na świecie mówiono o polskiej szkole boksu. Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. W nowym zmienionym świecie, gdzie wyznacznikiem pozycji społecznej jest status materialny, boks amatorski bez pieniędzy i gwiazd wielkiego formatu coraz bardziej traci znaczenie. W boksie sumy, jakie wypłacano pięściarzom, od dawna mają nie mniejsze znaczenie niż sama walka. To telewizja, tak jak kiedyś mafia, decyduje o najważniejszych sprawach w boksie zawodowym. To ona kreuje nowych mistrzów, strąca z tronu starych, niepotrzebnych i płaci gigantyczne pieniądze. Dziś, gdy w boksie zawodowym mamy 17 kategorii wagowych, a walki o tytuły firmuje blisko dziesięć organizacji, trudno już znaleźć kryteria czysto sportowe. Legenda boksu wciąż jednak żyje. Jeśli więc jeden z mistrzów, Michael Moorer, mówi, że boks jest tylko po to, żeby zarobić jak najszybciej możliwie dużo pieniędzy i odejść w dobrym zdrowiu, to jest to tylko jedna z prawd o tym sporcie. |
Interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego
Zerwać z branżowym zarządzaniem
RYS. PAWEŁ GAŁKA
KRZYSZTOF PAWŁOWSKI
"Rzeczpospolita" opublikowała w ostatnich tygodniach syntetyczną prezentację16 województw wraz ze wskaźnikami potencjału rozwojowego powiatów ziemskich i grodzkich. Ukazała ona ogromne zróżnicowanie tak między województwami, jak i powiatami.
Różnice są wręcz szokujące; są województwa, w których rozpiętość potencjału rozwojowego jest skrajnie duża (np. w woj. mazowieckim wskaźnik ten wynosi dla powiatu warszawskiego 9, a dla ostrołęckiego 0,5), ale są także takie (np. opolskie lub warmińsko-mazurskie), w których na całym terenie wskaźnik potencjału rozwojowego dla najsilniejszego powiatu nie przekracza 3,0. Publikacje "Rz" w sposób szczególnie ostry pokazały, jaką wagę dla przyszłych losów Polski i Polaków mają prawidłowe rozwiązania dotyczące systemu zarządzania rozwojem regionalnym.
Zarządzanie branżowe
Niedawno toczyła się dyskusja dotycząca potrzeby powołania nowego ministerstwa - rozwoju regionalnego. Ostatecznie premier zdecydował o włączeniu działu rozwoju regionalnego do Ministerstwa Gospodarki. Uważam to rozwiązanie za poważny błąd, który może zablokować tendencje rozwojowe Polski i utrudnić prowadzenie polityki rozwoju regionalnego przez władze samorządowe województw i powiatów. Równocześnie przygotowana jest ustawa o zasadach wspierania rozwoju regionalnego - przyjęcie w niej błędnych rozwiązań może dodatkowo utrudnić wspieranie polityki rozwoju regionów.
Po starym systemie otrzymaliśmy strukturę administracji rządowej niemal wyłącznie sektorowo-branżową. To może było rozsądne rozwiązanie w systemie nakazowo-rozdzielczym, ale jest błędne w państwie, w którym władza publiczna jest przesuwana na odpowiednie poziomy władzy samorządowej. Jednym ze sposobów wymuszenia niezbędnej decentralizacji państwa było wyjęcie z ministerstw branżowych kompetencji dotyczących spraw rozwoju, zgrupowanie ich w osobnym ministerstwie i umożliwienie w ten sposób kompleksowego zarządzania rozwojem regionalnym.
Wprowadzając reformę administracji publicznej, stworzono nowy produkt - województwo samorządowe, którego głównym zadaniem miało być opracowanie strategii rozwoju, a później wprowadzenie jej do polityki życia społecznego i gospodarczego. Tymczasem część kompetencji i niemal wszystkie środki na rozwój pozostały w różnych ministerstwach branżowych.
Niech mnie nikt nie próbuje przekonać, że na przykład Ministerstwo Rolnictwa powinno zajmować się rozwojem wsi, rozwojem małych przedsiębiorstw oraz zwiększeniem mobilności wykształconej młodzieży wiejskiej, przecież to jest zadanie całego rządu i powinni być w nie zaangażowani niemal wszyscy ministrowie. Obecnie jednak dział rozwój wsi przypisany jest do Ministerstwa Rolnictwa, co wygląda tak, jakby rząd chciał przypisać ludność wiejską do rolnictwa. Tymczasem społecznie potrzebny jest proces odwrotny - uruchomienie takich mechanizmów, które w sposób pozytywny wyprowadzą dużą część ludności wiejskiej zajmującej się obecnie rolnictwem do innych obszarów działalności. Pozostawienie działu rozwój wsi w Ministerstwie Rolnictwa utrwala wręcz antagonizm wieś - miasto.
Przegrana na starcie
Nowy sposób konstruowania rządu, poprzez ustawę o działach administracji państwowej, pozwala dość skutecznie zerwać z branżowym zarządzaniem. Wydawało się, że połączeniem naturalnym będzie połączenie działów: rozwój regionalny, rozwój wsi, rozwój miast i mieszkalnictwo, co zapewniłoby spójny zakres zadań i kompetencji, a można by tego dokonać, tworząc nowe ministerstwo, które stałoby się naturalnym partnerem dla województw samorządowych.
Obserwuję z narastającym smutkiem, jak interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego. Źle stało się już przy okazji targów o liczbę województw i kompetencje samorządu powiatowego i wojewódzkiego. Lobby samorządowe wyraźnie wówczas przegrało. Wygrały małe interesiki polityczne i partyjne oraz potężne lobby centralnej administracji. Na uznanie zasługują działania Ministerstwa Gospodarki, które próbuje nadrobić straty spowodowane przez politykę bezruchu w latach 1993 - 1997 w dziedzinie restrukturyzacji drażliwych branż, tj. górnictwa, hutnictwa czy przemysłu zbrojeniowego. Zadań tych jest jednak tak dużo, łącznie z dostosowującymi nasze prawo do wymagań UE, że włączenie jeszcze jednego dużego działu, wychodzącego daleko poza problemy gospodarcze, osłabi Ministerstwo Gospodarki i nie pozwoli na zbudowanie ośrodka kreującego doktrynę rozwoju.
Sprzeczne z duchem reformy
Z informacji docierających do opinii publicznej wiadomo, że jednym z argumentów przeciwników utworzenia nowego ministerstwa rozwoju regionalnego była obawa przed wzrostem struktur biurokratycznych. Moim zdaniem ten argument jest nietrafiony, a mówiąc wprost, nieprofesjonalny. Przecież włączenie nowych działów, a więc i nowych zadań do Ministerstwa Gospodarki i tak spowoduje wzrost liczby zatrudnionych, a przy okazji nastąpi rzecz gorsza. Nowe instrumenty zostaną włączone do starych struktur, a to na pewno obniży efektywność działania. Takie działanie jest sprzeczne z duchem całej reformy administracji państwowej.
Tradycyjna doktryna rozwoju regionalnego, tzn. wyrównywanie poziomu gospodarczego, nie sprawdziła się nigdzie, nawet w bogatych państwach Europy (szczególnie drastycznie przedstawia się to we wschodnich landach Niemiec). Swoista janosikowa polityka polegająca na odbieraniu tym, którzy zarabiają więcej, i dofinansowywaniu regionów opóźnionych nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Wyrównywanie szans to jeszcze jeden z elementów poprawności politycznej, niestety nieskutecznej. Prawdziwe wyrównywanie szans trzeba poprowadzić zupełnie inaczej i nie zrobi tego na pewno Ministerstwo Gospodarki.
Najcelniej nową politykę prowadzącą do przyspieszenia rozwoju opisała krótko Elżbieta Hibner w Biuletynie Grupy Windsor: "trzeba ją budować w oparciu o wiedzę, innowacyjność i przepływ informacji. Rzeczywiście pierwotną przyczyną rozwoju i jego pierwszym czynnikiem sprawczym jest inwestowanie w naukę, edukację i dostęp do informacji." Dodam jeszcze jeden element - wzrost poziomu wykształcenia zwiększa ruchliwość mieszkańców, szczególnie młodzieży, i następuje naturalne przemieszczanie się kapitału ludzkiego z obszarów biednych i pozbawionych szans rozwoju do miejsc, w których są miejsca pracy.
Centra innowacyjne
Coraz częściej eksperci zajmujący się problemami rozwoju regionalnego twierdzą, że następuje on głównie wokół centrów innowacyjnych. Takie centra powstają w ośrodkach akademickich, w których działają także prężne instytucje naukowo-badawcze otoczone małymi firmami wykorzystującymi niemal natychmiast osiągnięcia naukowe. W Polsce jest z tym bardzo źle. Wciąż część środowisk naukowych i akademickich cechuje syndrom obrażonego arystokraty, któremu zabrano prawo do wygodnego i bezpiecznego życia bez ryzyka i konieczności konkurowania z innymi. Postawę roszczeniową wzmacnia stałe zasilanie z budżetu państwa nawet instytucji słabych i nie mających osiągnięć. Wdrażanie osiągnięć naukowych jest bardzo rzadkie, a świat gospodarki i świat nauki żyje w niemal nie przenikających się kręgach. Sposób finansowania edukacji i nauki musi się zmienić, jeśli inwestowane w te dwa obszary środki publiczne mają być efektywnie wykorzystane. Dostęp do tych pieniędzy muszą mieć instytucje najlepsze, najbardziej przedsiębiorcze i innowacyjne, niezależnie od tego, kto je zakładał i kto jest ich właścicielem. Właściwym graczem tworzącym politykę rozwoju regionu stanie się z czasem samorząd wojewódzki, musi być jednak wyposażony w środki i mieć właściwego partnera w administracji rządowej - jednego, a nie wiele branżowych ministerstw "załatwiających" po drodze interesy regionalnych grup branżowych.
Pieniądze publiczne i prywatne
Niezwykle ważne jest właściwe wykorzystanie środków publicznych na rozwój regionalny. Mam czasami wrażenie, że większość osób zajmujących się problematyką rozwoju widzi tylko jedno źródło i to niewystarczające - pieniądze z UE. Chciałbym przestrzec - te środki mogą być rzeczywiście duże (kilka miliardów euro w ciągu sześciu lat), ale są zaledwie kroplą w morzu potrzeb. Europejskich pieniędzy nie wystarczy dla szesnastu regionów. Trzeba więc wykorzystać dwa inne źródła - środki publiczne i kapitały prywatne. Środków publicznych długo jeszcze nie będzie więcej, muszą być więc dobrze wykorzystywane, i to w sposób przejrzysty. A jednak pieniądze publiczne wciąż są przepuszczane przez fundusze parabudżetowe i agencje rządowe wyjęte spod kontroli budżetu państwa i nadzoru parlamentarnego. Zaczyna dominować zły obyczaj, że ministerstwa realizują politykę branżową przez własne agencje i fundusze w sposób nie kontrolowany. Niestety stałe przykłady działań aferalnych lub zwykłego marnotrawstwa pieniędzy publicznych niczego nie zmieniają w postępowaniu władz. Agencje i fundusze mają się dobrze, co świadczy, jak silne jest lobby administracji centralnej. Zasadniczym zadaniem, przed którym staną samorządy wojewódzkie, będzie wykorzystywanie środków z gospodarki prywatnej do realizacji zadań rozwoju regionalnego. To udało się zrobić w USA. Sukces polegał m.in. na tym, że najpierw szukano prostych rezerw, czyli uruchamiano efektywny system zarządzania projektami i pieniędzmi publicznymi.
Prywatny przedsiębiorca nie włoży swoich pieniędzy w przedsięwzięcie niepewne, nie zaangażuje się też, jeśli będzie widział, że przez niespójny system zarządzania zbyt duże środki idą na pokrycie kosztów działania struktur biurokratycznych.
Autor jest rektorem WSB-NLU w Nowym Sączu i WSB w Tarnowie. | "Rzeczpospolita" opublikowała syntetyczną prezentację16 województw wraz ze wskaźnikami potencjału rozwojowego powiatów ziemskich i grodzkich. Ukazała ona zróżnicowanie między województwami, jak i powiatami.
Niedawno toczyła się dyskusja dotycząca potrzeby powołania ministerstwa rozwoju regionalnego. premier zdecydował o włączeniu działu rozwoju regionalnego do Ministerstwa Gospodarki. Uważam to rozwiązanie za poważny błąd. Jednym ze sposobów wymuszenia niezbędnej decentralizacji państwa było wyjęcie z ministerstw branżowych kompetencji dotyczących spraw rozwoju, zgrupowanie ich w osobnym ministerstwie i umożliwienie w ten sposób kompleksowego zarządzania rozwojem regionalnym.
Wprowadzając reformę administracji publicznej, stworzono województwo samorządowe, którego głównym zadaniem miało być opracowanie strategii rozwoju, a później wprowadzenie jej do polityki życia społecznego i gospodarczego. Tymczasem część kompetencji i niemal wszystkie środki na rozwój pozostały w różnych ministerstwach branżowych.
Nowy sposób konstruowania rządu, poprzez ustawę o działach administracji państwowej, pozwala zerwać z branżowym zarządzaniem. Obserwuję jak interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego. jednym z argumentów przeciwników utworzenia nowego ministerstwa rozwoju regionalnego była obawa przed wzrostem struktur biurokratycznych. włączenie nowych działów do Ministerstwa Gospodarki spowoduje wzrost liczby zatrudnionych, a Nowe instrumenty zostaną włączone do starych struktur, a to obniży efektywność działania. Tradycyjna doktryna rozwoju regionalnego nie sprawdziła się nigdzie. eksperci twierdzą, że następuje on głównie wokół centrów innowacyjnych. W Polsce jest z tym bardzo źle. graczem tworzącym politykę rozwoju regionu stanie się z czasem samorząd wojewódzki, musi być jednak wyposażony w środki i mieć właściwego partnera w administracji rządowej. ważne jest właściwe wykorzystanie środków publicznych na rozwój regionalny. Europejskich pieniędzy nie wystarczy dla szesnastu regionów. Trzeba wykorzystać środki publiczne i kapitały prywatne. |
BUDŻET 2000
Ile dają na kulturę samorządy wojewódzkie
Sposób na przetrwanie
RAFAŁ KLIMKIEWICZ
Kilkanaście dni temu w Muzeum Zamkowym w Pszczynie otwarto dla publiczności zrekonstruowane apartamenty cesarskie Wilhelma I i Wilhelma II. Dyrektor Janusz Ziembiński liczy, że przysporzą one Pszczynie rozgłosu i pieniędzy.
Rok temu, gdy startowała reforma samorządowa, brak pieniędzy na kulturę w budżetach nowych województw można było zrzucić na centralę. To ona wówczas faktycznie rozdzielała pieniądze i zapominała z reguły o teatrach, muzeach czy bibliotekach. Budżet 2000 jest już dziełem samorządowców. Czy to oznacza, że dzięki temu kultura będzie miała lepiej?
Odpowiedzi na to pytanie reporterzy "Rzeczpospolitej" poszukiwali w ośmiu województwach. Wybraliśmy różne regiony, takie jak Małopolska i Wielkopolska, w których działają instytucje znane w całym kraju i takie jak Zachodniopomorskie czy Warmia i Mazury, gdzie kultura ma wymiar bardziej lokalny, co nie oznacza wszakże, iż z tego powodu winna klepać biedę.
Rewolucji nie będzie
Jedno od razu wydaje się pewne. Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W województwie zachodniopomorskim na przykład o ponad 10 procent, mimo że już w 1999 roku było ich stanowczo za mało. W operze i operetce zabrakło nawet na płace dla zespołu. W kwietniu zamrożono wszystkie podwyżki poborów, a 70 pracowników posłano na przymusowe dwumiesięczne urlopy. Jednocześnie zrezygnowano z części planów repertuarowych. W Teatrze Polskim w Szczecinie w 1999 roku dotacja wystarczyła jedynie na płace i regulacje wobec ZUS oraz Zakładu Energetycznego. Z kolei dyrektor Książnicy Pomorskiej, Stanisław Krzywicki uważa, że jeśli dotacja na rok przyszły nie wzrośnie o 30 procent (biblioteka otrzymała kilka miesięcy temu nowy gmach, którego pełne wyposażenie wymaga dodatkowych środków), nie będzie pieniędzy na zakup wydawnictw i czasopism naukowych oraz na konserwację zbiorów.
W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. - Jesteśmy ostatnią instytucją w województwie, która obecnie wypłaca pracownikom zaległe pensje - mówi na przykład Danuta Krełowska, zastępca dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki i Książnicy Miejskiej w Toruniu. - To świadczy o naszej kondycji finansowej.
Kłopotliwy prezent
Nawet więc jeśli tu i ówdzie w roku 2000 wzrosną nakłady na kulturę, nie polepszy to w radykalny sposób jej kondycji. Generalnie w całym kraju dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. To także wyraz nie skrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Samorządowi województwa śląskiego od stycznia 1999 roku podlega 17 instytucji kultury i jedna filmowa. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym, najczęściej miejskim, władzom. Dotyczy to na przykład znanego w całym kraju Teatru Rozrywki w Chorzowie czy Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Oszczędności szuka się też dążąc od pół roku do połączenia Biblioteki Śląskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej.
Konsekwencje ubiegłorocznych decyzji związanych z reformą ponosi też sejmik dolnośląski. Żadna z dolnośląskich instytucji, mimo że są wśród nich placówki o znaczeniu ponadregionalnym (np. wrocławskie Muzeum Narodowe), nie została wówczas podporządkowana Ministerstwu Kultury. Sejmikowi Dolnośląskiem przydzielono natomiast aż trzy filharmonie (we Wrocławiu, Wałbrzychu i Jeleniej Górze), co jest fenomenem w skali krajowej. Z filharmonią w Jeleniej Górze sejmik przejął budowę nowej sali koncertowej, na której ukończenie nie ma pieniędzy. - Sejmikowi przypisano także wałbrzyski Teatr Dramatyczny, a teatry w Jeleniej Górze i Legnicy przekazano zaś samorządom grodzkim, które teraz oczekują równego traktowania ośrodków subregionalnych i domagają się od nas dotacji - mówi Grzegorz Roman, członek zarządu sejmiku dolnośląskiego.
Trochę optymizmu
Czy w tej sytuacji można więc znaleźć jakieś pozytywy? Okazuje się jednak, że tak. - Przejście pod samorząd wojewódzki poprawiło naszą sytuację finansową, choć ciągle jest to kropla w morzu potrzeb - powiedział "Rz" Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy. - W projekcie budżetu na 2000 rok samorząd zaproponował na działalność bieżącą Opery Nova dotację w wysokości 6 mln 512 tys. zł, zaś na dalszą budowę gmachu 7 mln zł.
- Objąłem teatr w trudnej sytuacji finansowej - mówi Krzysztof Orzechowski, nowy dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. - Na początku 1999 roku miał on nie doszacowaną dotację w wysokości 3360 tys. zł, a ponadto kryzys artystyczny spowodował mniejsze wpływy własne. Ale władze wojewódzkie dołożyły trochę pieniędzy. W roku 2000 mamy dostać 4,4 mln zł. Ta kwota pozwoli już na realistyczne planowanie. Instytucje małopolskie są jednak w dość szczęśliwej sytuacji. W projekcie całego budżetu województwa małopolskiego na rok 2000 zaplanowano większe kwoty: prawie 39 mln zł. Np. Teatr im. Słowackiego ma dostać 4,4 mln zł, opera i operetka 7,3 mln zł, Filharmonia Krakowska 5,5 mln zł, Muzeum Archeologiczne 2,2 mln zł, Muzeum Etnograficzne 1,8 mln zł, Wojewódzka Biblioteka Publiczna 3,2 mln zł, Wojewódzki Ośrodek Kultury w Krakowie 1,7 mln zł, a w Nowym Sączu 1 mln zł.
Z kolei dyrektor Filharmonii Bałtyckiej Roman Perucki twierdzi, że choć będzie miał o 20 proc. mniej pieniędzy, to jednak najważniejsze jest to, że po raz pierwszy budżet znany jest tak wcześnie: - Wiadomo przynajmniej, na co nas stać. Do tej pory otrzymywaliśmy zaliczkę i zapowiedź, że cały budżet będzie znany gdzieś w połowie roku. I wtedy okazywało się, że zaliczka była praktycznie wszystkim, na co mogła liczyć filharmonia. A poza tym trzeba wierzyć, że znajdzie się sponsorów. W 1999 roku udało się wygospodarować ponad 60 proc. tego typu środków w stosunku do otrzymanej dotacji.
Próba innego podziału
Wiele samorządów próbuje też w inny sposób dzielić skromne środki. Zmieni się więc na przykład struktura finansowania kultury z budżetu pomorskiego samorządu wojewódzkiego. Kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. - Dyrektorzy będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będą musieli bardziej stać się menedżerami niż administratorami - zapowiada Mira Mossakowska, rzeczniczka Pomorskiego Urzędu Marszałkowskiego. Dyrektorzy niektórych placówek kulturalnych stwierdzają (ale tylko nieoficjalnie), że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest nawet dobrym rozwiązaniem. Inaczej związki zawodowe wyciągnęłyby na płace wszystko do zera.
W województwie śląskim na wtorkowej sesji budżetowej radni do planowanych 27 milionów złotych dodali w ostatniej chwili 800 tysięcy z przeznaczeniem na remont Opery Śląskiej, której budynek znajduje się w bardzo złym stanie. W Wielkopolsce, gdzie potrzeby kultury w roku 2000 oszacowano na 62,77 mln zł, a samorząd przeznaczył ostatecznie ponad 47,86 mln zł (tyle samo, co na drogi i dwa razy więcej niż na ochronę zdrowia), ponad 7,7 proc. tej kwoty przeznaczonej zostanie na wydatki inwestycyjne. Najwięcej, bo 3,5 mln zł otrzyma z tej puli poznański Teatr Nowy, mieszczący się w zabytkowym, wymagającym remontu obiekcie. Teatr poddawany jest przebudowie i modernizacji od kilku lat, w roku 2000 planowane są m.in. rozbudowa i nadbudowa nowej sceny, pod którą powstanie zaplecze techniczne placówki, a która mieścić będzie widownię na 145 osób. W sumie w wydatkach na wielkopolską kulturę największą pozycję stanowi pięć teatrów i opera (52 proc.) oraz osiem muzeów (20 proc.). Bardzo niewiele, bo zaledwie 324,5 tys. zł (0,7 proc.) zarząd chce przeznaczyć na ochronę zabytków. Na działalność bieżącą placówki otrzymają praktycznie tyle samo, co w tym roku plus planowany wskaźnik inflacji; w większości planuje się bardzo niewielkie podwyżki płac.
Ryzykowny eksperyment
Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne (ogółem 16) otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa celowa w wysokości 6,3 mln zł zostanie rozdzielona przez zarząd województwa na wyłonione w drodze konkursu najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne.
- 80 procent ubiegłorocznej dotacji nie pozwoli na normalne funkcjonowanie opery, ponieważ w 1999 roku aż 82,5 proc. budżetu pochłaniały koszty osobowe - komentuje to rozwiązanie Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej. Jej zdaniem, jeśli opera nie otrzyma więcej pieniędzy, to jej działalność ograniczy się do czterech spektakli miesięcznie, konieczne będzie zrezygnowanie z premier i redukcja zatrudnienia o 20 procent. Teatr Polski podjął z kolei decyzję o rezygnacji ze Sceny na Świebodzkim, którą jednak wspólnie chcą uratować władze wojewódzkie i miejskie. W budżecie sejmiku zwiększone zostały jedynie dotacje na ochronę zabytków (z 1,1 mln zł do 1,7 mln zł) oraz stowarzyszenia muzyczne i kulturalne (z 433 tys. zł do 503 tys. zł).
Kłopoty dodatkowe
Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria na przykład w teatrach o około 30 procent. W niepewności żyją też organizatorzy rozmaitych imprez i wydarzeń kulturalnych, bo pieniądze na ten cel traktowane są w bardzo różny sposób. W województwie warmińsko-mazurskim środki przeznaczone na ten cel będą o połowę mniejsze niż w 1999 roku.
Można oczywiście po raz kolejny przypominać, że kultura jest niedofinansowana, biedna i zaniedbana, a przejście wielu instytucji pod opiekę samorządów nie poprawiło ich losu. Można też apelować do tych, którzy układają budżet, by nie zapominali o artystach i twórcach, bo od poziomu naszej kultury zależy pomyślność i państwa, i społeczeństwa. Czy jednak takie apele odniosą skutek? Może więc zamiast podsumowania warto przytoczyć słowa dyrektora Romana Peruckiego z Filharmonii Bałtyckiej: - Cóż, na całym świecie kultura jest niedoinwestowana. Tylko nieliczne zespoły orkiestrowe oraz filharmonie same się finansują i zarabiają. W Polsce władza ma problemy z rolnikami, górnikami, służbą zdrowia, ZUS... Gdyby jeszcze orkiestra wyszła na ulicę z trąbami, ludzie powiedzieliby: może nareszcie wzięlibyście się do roboty, zamiast protestować.
Opracował Jacek Marczyński
WSPÓŁPRACA: D.L.-C., A.O., G.R., I.T., P.AD., R.B., EKI, J.SAD. | Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na niezmienionym poziomie lub wręcz je obniżono.
W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia.
Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału. To także wyraz nieskrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym władzom.
Wiele samorządów kosztem wydatków bieżących zwiększa nakłady na inwestycje i remonty, co sprawia, że dyrektorzy placówek kulturalnych będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będąc bardziej menedżerami niż administratorami.
Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane, jak zaproponowane przez Sejmik Województwa Dolnośląskiego finansowanie w drodze konkursu.
Dyrektorów instytucji kulturalnych martwi też przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która nakładałaby na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od wszystkich typów umów. |
ANALIZA
Jak wyglądają stosunki polsko-rosyjskie i co w nich może zmienić wizyta ministra Igora Iwanowa
Czekając na otwarcie
Paradoksalnie: politykom polskim i rosyjskim łatwiej było zawsze rozmawiać o obrachunkach historycznych, o Katyniu aniżeli o rzeczywistej polityce
FOT. (C) EPA
SŁAWOMIR POPOWSKI
z Moskwy
Rosyjski minister spraw zagranicznych Igor Iwanow przyjeżdża w środę do Warszawy, aby przygotować wizytę prezydenta Władimira Putina, a przy okazji poruszyć kilka konkretnych spraw, w tym - jeśli wierzyć doniesieniom prasy rosyjskiej - kwestię odpowiedzialności Warszawy za śmierć "czerwonoarmistów", tj. radzieckich jeńców z czasów wojny 1920 roku.
Będzie to pierwsza od kilku lat wizyta szefa rosyjskiej dyplomacji w Polsce i dobrze, że - po wielu perturbacjach - wreszcie dochodzi ona do skutku. Z jedną uwagą: to, czy okaże się ona "nowym otwarciem" w stosunkach polsko-rosyjskich, oczekiwanym w Warszawie, pokaże dopiero przyszłość, kiedy będzie wiadomo, że obie strony jednakowo chcą takiego "otwarcia" i że dla obu termin ten będzie znaczył to samo.
Tango dla jednego
Od czasu rozpadu ZSRR i narodzin "nowej, demokratycznej Rosji" inicjatywa zasadniczej przebudowy stosunków polsko-rosyjskich - właśnie owego "otwarcia" - zawsze wychodziła od Warszawy. Zmieniały się rządy, ale - z pewnymi korektami - konsekwentnie realizowano jeden zasadniczy program: dobre stosunki z Rosją, ale nigdy za cenę strategicznego celu, jakim było członkostwo Polski w strukturach zachodnich. Pod tym względem najbardziej niebezpieczny był okres rządów premiera Waldemara Pawlaka, kiedy formułowano opinię, że bieżący interes ekonomiczny, przysłowiowy eksport ziemniaków, jest ważniejszy od racji politycznych. Ten okres na szczęście nie trwał zbyt długo.
Poza tym, niezależnie od tego, czy rząd tworzyła prawica czy lewica, czy prezydentem był Lech Wałęsa czy Aleksander Kwaśniewski, polska polityka wschodnia była konsekwentna. Pilnując własnych interesów strategicznych, próbowaliśmy jednocześnie nawiązać dialog z Moskwą. Za każdym razem jednak trafialiśmy na bierność strony rosyjskiej. Paradoksalnie: łatwiej było nam rozmawiać o obrachunkach historycznych, o Katyniu aniżeli o rzeczywistej polityce. Prezydent Kwaśniewski i kolejni szefowie naszej dyplomacji, poczynając od Andrzeja Olechowskiego, wymyślali najróżniejsze preteksty, aby spotkać się z partnerami rosyjskimi. W Warszawie opracowywano różnego rodzaju projekty oraz programy, ale praktycznie zawsze kończyło się niczym.
Olechowski jechał do Moskwy, aby razem z Andriejem Kozyriewem otwierać w polskiej ambasadzie restaurację "Hawełka", jeździł tu Władysław Bartoszewski, dwa razy był w Rosji Bronisław Geremek, nie mówiąc już o prezydencie Kwaśniewskim. Moskwa pozostawała głucha.
Wiktor Czernomyrdin już miał przyjechać do Warszawy, ale wykorzystano pretekst - tzw. incydent na Dworcu Wschodnim - aby ją odwołać. Potem pojawił się Jewgienij Primakow - następca Kozyriewa w rosyjskim ministerstwie spraw zagranicznych - i na tym koniec. Na początku tego roku Iwanow miał już przyjechać z wizytą do Warszawy, ale demonstracyjnie zrezygnował, kiedy wybuchł skandal szpiegowski, a potem był incydent przed rosyjskim konsulatem w Poznaniu i do głosu doszła "dyplomacja ulicy".
Przez wszystkie te lata Polacy szukali sposobów, jak ominąć wymagania protokołu dyplomatycznego, określającego kolejność wizyt i rewizyt, ale do żadnego "otwarcia" nie dochodziło. Rezultatem tej polityki było jednak to, że w okresie poprzedzającym przyjęcie Polski do NATO, na Zachodzie skutecznie podważona została opinia o rzekomej polskiej rusofobii.
Europa bez środka
Czym wytłumaczyć dotychczasowy, letni, żeby nie powiedzieć chłodny stosunek Moskwy do inicjatyw Warszawy? Rosyjska dyplomacja nie dostrzega nie tylko Warszawy, ale praktycznie całej Europy Środkowej - tj. wszystkich dawnych "młodszych braci" z byłego obozu. Jest to polityka konsekwentnie prowadzona od początku istnienia nowej Rosji, tj. przez całą minioną dekadę. Zrozumienie jej korzeni może być bardzo przydatne przy ocenie dnia dzisiejszego. Nie wszystko bowiem odeszło w przeszłość.
Podwaliny późniejszej polityki Kremla wobec Europy Środkowej położył Michaił Gorbaczow. Rozpadające się radzieckie mocarstwo nie miało wyboru: musiało uznać suwerenność swoich satelitów, ale starało się utrzymać tu swoje wpływy. Rezygnowało z ingerowania w sprawy wewnętrzne, ale - zgodnie ze zmodyfikowaną formułą tzw. finlandyzacji - chciało nadal współdecydować o polityce zagranicznej dotychczasowych satelitów. Taki był sens formuły wymyślonej przez wiceministra spraw zagranicznych Julija Kwicińskiego, który negocjując na przełomie lat 80. i 90. nowe traktaty dwustronne, domagał się - na szczęście bez powodzenia - włączenia do nich tzw. klauzul bezpieczeństwa, gwarantujących, że odzyskujące suwerenność państwa nie będą prowadziły polityki zagrażającej bezpieczeństwu Rosji. To wtedy - po raz pierwszy - pojawiła się w Moskwie opinia, że państw regionu środkowoeuropejskiego nie należy traktować jako samodzielnych, suwerennych partnerów i że o przyszłości regionu wystarczy rozmawiać bezpośrednio z Zachodem. To przekonanie pokutuje do dzisiaj.
Przypomnijmy chociażby tzw. doktrynę Kozyriewa, która wprawdzie zakładała, że Polska, Węgry czy Czechy i Słowacja mają prawo do samodzielnego formułowania swojej strategii, ale jednocześnie widziała cały region jako rosyjski "pas bezpieczeństwa", nazywany łagodnie przez Kozyriewa "pasem dobrosąsiedztwa".
W jeszcze ostrzejszej formie problem ten pojawił się w okresie poprzedzającym rozszerzenie NATO. Rosyjscy politycy byli przekonani, że nie ma potrzeby rozmawiać z Warszawą, Pragą czy Budapesztem (co być może wyszło nam tylko na dobre), za to należy szukać kontaktów z Zachodem i tu domagać się respektowania coraz wyraźniej i ostrzej formułowanych interesów rosyjskich. Moskwa proponowała, aby Zachód i Rosja udzieliły "krzyżowych gwarancji bezpieczeństwa" państwom Europy Środkowej i gdyby wówczas Zachód na to przystał, mówilibyśmy dzisiaj o "nowej Jałcie".
Na szczęście, do tego nie doszło. Moskwa zabiega teraz przede wszystkim o to, aby nie dopuścić do powiększenia NATO o kolejną grupę państw z jej najbliższego sąsiedztwa. Ale nie tylko. Moskwa nadal uważa, że Polska, Węgry i Czechy powinny być traktowane przez sojusz jako członkowie "drugiej kategorii", i powołuje się przy tym na swoje prawa, zapisane rzekomo w Akcie Rosja - NATO.
Polityka rury
Konsekwencją przedstawionych wyżej założeń rosyjskiej polityki wobec krajów Europy Środkowej jest zamieszanie wobec budowy gazociągu, przechodzącego przez terytorium Polski i omijającego Ukrainę. Janusz Reiter ma oczywiście rację, pisząc, że Polska nie może storpedować budowy gazociągu z Rosji do zachodniej Europy. I nie tylko dlatego, że jej możliwości polityczne są mocno ograniczone, ale także, że - jak słusznie stwierdza - "nie broni się jednych interesów kosztem innych". Problem polega na czym innym.
W Moskwie uznano za wielki sukces przyjętą przez Gazprom taktykę, aby zamiast rozmawiać z Warszawą od razu odwołać się do Unii Europejskiej. "Po podpisaniu memorandum »polski problem« zostanie szybko rozwiązany, ponieważ Polska, która zabiega o przyjęcie do Unii i która już podpisała Europejską Kartę Energetyczną, będzie musiała działać zgodnie z podstawowymi zasadami tej organizacji" - pisał moskiewski dziennik "Wiedomosti", powołując się na opinię rządu rosyjskiego. W praktyce zastosowano więc tę samą taktykę, którą usiłowano realizować wobec krajów Europy Środkowej w całej minionej dekadzie.
W rezultacie spowodowano, że "problem rury" stał się problemem bardziej dyplomatycznym niż ekonomicznym. I jeśli początkowo dla Warszawy rzeczywiście cała sprawa mogła sprowadzać się do wyboru między interesami politycznymi (kwestia pozycji Ukrainy) a wymiernym interesem ekonomicznym, to obecnie pojawił się jeszcze jeden zupełnie nowy aspekt: czy będziemy traktowani w sposób przedmiotowy czy partnerski, podmiotowy? Podczas najbliższej wizyty ministra Iwanowa "sprawa rury" zapewne będzie podniesiona i ciekaw jestem, w jaki sposób naszym dyplomatom uda się wyjść z opresji, w jakiej się znaleźli.
Według opinii polskich ekspertów, Gazprom, dążąc do utrzymania monopolistycznej pozycji odziedziczonej po ZSRR, wypracował własną strategię działania. Jej sens sprowadza się do tworzenia własnego lobby i budowania nieformalnych powiązań z politykami i ośrodkami decyzyjnymi. Celem jest przejęcie kontroli nad infrastrukturą gazową i przedsiębiorstwami ważnymi dla koncernu. W okresach trudnych dla danego kraju Gazprom rozpoczyna grę cenową, aby wymusić przejęcie za długi "gazowe" udziałów w firmach istotnych z punktu widzenia jego interesów.
Scenariusz wygląda mniej więcej tak: Gazprom dąży do utworzenia z miejscowym operatorem spółki, która miałaby monopol na import lub tranzyt rosyjskiego gazu. Spółka ta - często za pośrednictwem innych, zależnych od koncernu - powinna być przejęta pod kontrolę Gazpromu, co pozwoliłoby mu zagwarantować decydujący głos w sprawach cenowych, wielkości dostaw itp. Taki właśnie scenariusz w dużym stopniu udało się zrealizować na Słowacji i w Bułgarii, podobną próbę podjęto też na Węgrzech i w Rumunii.
Oczywiście tego rodzaju strategię można uznać za klasyczną i typową dla działania każdego monopolisty, działającego na rynku. W tym przypadku ma ona jednak jednoznaczny kontekst polityczny. Interesy państwa rosyjskiego są zgodne z interesami Gazpromu.
Inna Moskwa
Wróćmy do wizyty Iwanowa i tej głównej - prezydenta Władimira Putina, którą szef rosyjskiej dyplomacji powinien przygotować, aby można było mówić o jakimkolwiek "otwarciu" w naszych wzajemnych stosunkach. Moskwa "putinowska" jest dziś czymś zupełnie innym, niż była za czasów Borysa Jelcyna. Rosyjski prezydent cieszy się opinią polityka zimnego i bardzo pragmatycznego, ale też jest to polityk całkowicie nowego pokolenia. I o ile w przypadku Jelcyna można było jeszcze tłumaczyć niektóre jego posunięcia chęcią uspokojenia komunistycznej i nacjonalistycznej opozycji, o tyle przy nowym prezydencie podobne tłumaczenia nie mają racji bytu. Putin chce zbudować Rosję silną nie tylko wewnętrznie, ale i zewnętrznie. I samo to nie byłoby jeszcze groźne, gdyby nie fakt, iż w praktyce jego program polityczny - abstrahując od oceny możliwości realizacji - coraz wyraźniej nawiązuje do tradycji mocarstwowej, a nawet radzieckiej, tyle że uwolnionej od ideologii komunistycznej.
Trzeba się z tym liczyć. Kiedy decydowała się sprawa rozszerzenia NATO o pierwsze trzy państwa, Rosja pozytywnie przyjmowała projekt rozszerzenia UE, a nawet traktowała to jako rozwiązanie alternatywne dla powiększania sojuszu. Obecnie jest już inaczej - postępujący proces integracji europejskiej Moskwa uznaje dziś za główne wyzwanie dla swojej polityki w Europie Środkowej. Stąd też coraz częściej można spotkać się z opiniami, że jednocząca się Europa powinna wyrównać Rosji straty, jakie może ona ponieść w wyniku wprowadzenia w nowych krajach członkowskich rygorów unijnych. Poza tym Kreml coraz wyraźniej zdaje sobie sprawę z tego, że rozszerzenie UE na wschód pociągnie za sobą dalsze osłabienie pozycji międzynarodowej Rosji, co w przypadku państw bałtyckich może się okazać jeszcze bardziej znaczące niż ich ewentualne przyjęcie do NATO.
Rosja zdaje sobie sprawę, że w przypadku Unii nie może używać tych samych argumentów, co wtedy, gdy protestowała przeciwko rozszerzaniu NATO. Ma też pełną świadomość, że brakuje jej instrumentów, które zapobiegałyby powiększeniu Unii, ale może - zwłaszcza przy sprzyjającej dla siebie koniunkturze politycznej - podjąć próbę odsunięcia tego procesu w czasie.
Bez emocji
O wszystkim tym powinniśmy pamiętać, kiedy mówimy o potrzebie "ocieplenia" stosunków z Rosją i o "nowym otwarciu". Szanse na takie "otwarcie" - wbrew pozorom - nie wyglądają najgorzej. Pod warunkiem, że będziemy potrafili być maksymalnie pragmatyczni i "chłodni" w politycznych rachunkach, a po drugie - że obie strony będą chciały tego samego. W relacjach między Moskwą a Warszawą - a także między Moskwą i Pragą czy Budapesztem - występuje oczywista asymetria i inaczej być nie może. Dla Rosji - przynajmniej w dającej się przewidzieć perspektywie - będziemy partnerem drugorzędnym, ale nie powinno to nas specjalnie martwić. Ważne, żeby nie traktowano nas przedmiotowo. I to będzie pierwszy sprawdzian rzeczywistej woli Rosjan.
Według prasy rosyjskiej podczas najbliższej wizyty w Warszawie minister Iwanow ma przedstawić stanowisko Moskwy w sprawie odpowiedzialności Polski za śmierć rosyjskich jeńców z wojny w latach 1919-1920. Niedwuznacznie sugeruje się przy tym, że chodzi o wyprzedzenie ewentualnych żądań strony polskiej w sprawie odszkodowań dla rodzin ofiar zbrodni stalinowskich. W ten sposób, najzupełniej świadomie, pod stosunki polsko-rosyjskie podkładana jest kolejna mina i byłoby bardzo niedobrze, gdyby w Warszawie wzięły teraz górę emocje. Na długo ugrzęźlibyśmy wówczas w kolejnych sporach historycznych, przesłaniających rzeczywiste problemy polityczne. Być może, o to właśnie chodzi. | Rosyjski minister spraw zagranicznych Igor Iwanow przyjeżdża w środę do Warszawy, aby przygotować wizytę prezydenta Władimira Putina, a przy okazji poruszyć kilka spraw.Będzie to pierwsza od kilku lat wizyta szefa rosyjskiej dyplomacji w Polsce.
Od czasu rozpadu ZSRR inicjatywa zasadniczej przebudowy stosunków polsko-rosyjskich zawsze wychodziła od Warszawy. Za każdym razem trafialiśmy na bierność strony rosyjskiej. Rezultatem tej polityki było jednak to, że w okresie poprzedzającym przyjęcie Polski do NATO, na Zachodzie skutecznie podważona została opinia o rzekomej polskiej rusofobii.
Rosyjska dyplomacja nie dostrzega praktycznie całej Europy Środkowej. na przełomie lat 80. i 90. pojawiła się w Moskwie opinia, że państw regionu środkowoeuropejskiego nie należy traktować jako samodzielnych, suwerennych partnerów i że o przyszłości regionu wystarczy rozmawiać bezpośrednio z Zachodem. To przekonanie pokutuje do dzisiaj.Przypomnijmy chociażby tzw. doktrynę Kozyriewa, która widziała cały region jako rosyjski "pas bezpieczeństwa".W jeszcze ostrzejszej formie problem ten pojawił się w okresie poprzedzającym rozszerzenie NATO
Konsekwencją przedstawionych wyżej założeń rosyjskiej polityki wobec krajów Europy Środkowej jest zamieszanie wobec budowy gazociągu, przechodzącego przez terytorium Polski i omijającego Ukrainę. W Moskwie uznano za wielki sukces przyjętą przez Gazprom taktykę, aby zamiast rozmawiać z Warszawą od razu odwołać się do Unii Europejskiej. Gazprom wypracował własną strategię działania. Celem jest przejęcie kontroli nad infrastrukturą gazową i przedsiębiorstwami ważnymi dla koncernu. W tym przypadku Interesy państwa rosyjskiego są zgodne z interesami Gazpromu.
Putin chce zbudować Rosję silną nie tylko wewnętrznie, ale i zewnętrznie. jego program polityczny coraz wyraźniej nawiązuje do tradycji mocarstwowej, a nawet radzieckiej, tyle że uwolnionej od ideologii komunistycznej. Kiedy decydowała się sprawa rozszerzenia NATO o pierwsze trzy państwa, Rosja pozytywnie przyjmowała projekt rozszerzenia UE. Obecnie postępujący proces integracji europejskiej Moskwa uznaje dziś za główne wyzwanie dla swojej polityki w Europie Środkowej.
O wszystkim tym powinniśmy pamiętać, kiedy mówimy o "nowym otwarciu". Szanse na takie "otwarcie" nie wyglądają najgorzej. Dla Rosji będziemy partnerem drugorzędnym, ale Ważne, żeby nie traktowano nas przedmiotowo.
Według prasy rosyjskiej podczas najbliższej wizyty w Warszawie minister Iwanow ma przedstawić stanowisko Moskwy w sprawie odpowiedzialności Polski za śmierć rosyjskich jeńców z wojny w latach 1919-1920. byłoby bardzo niedobrze, gdyby w Warszawie wzięły teraz górę emocje. Na długo ugrzęźlibyśmy wówczas w kolejnych sporach historycznych, przesłaniających rzeczywiste problemy polityczne. |
Według "Sąsiadów" w Jedwabnem nie-Żydzi eksterminują Żydów z niezgłębionych powodów, a rozsądne wejrzenie w istotę sprawy okazuje się niemożliwe
Goldhagen dla początkujących
RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI
NORMAN G. FINKELSTEIN
"Freud dla początkujących" jest jedną z niewielkich książeczek wydanych w Ameryce w serii, która wprowadza czytelników w świat wpływowych myślicieli i idei. "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa są w pewien sposób karykaturą książek z tej serii. Nie tak dawno Przedsiębiorstwo Holokaust (Holocaust Industry) owacyjnie powitało potężną, lecz bezwartościową książkę Daniela Goldhagena "Hitler's willing executioners" ("Gorliwi kaci Hitlera"). Tomik Grossa jest czymś w rodzaju "Goldhagena dla początkujących".
Przypominając "Gorliwych katów Hitlera", w jednych miejscach bardziej, w innych mniej, "Sąsiedzi" mają łatwo rozpoznawalny znak firmowy Przedsiębiorstwa Holokaust. Poprzez "Przedsiębiorstwo Holokaust" rozumiem te osoby i instytucje, które wykorzystują dla celów politycznych i finansowych ludobójstwo dokonane na Żydach w czasie drugiej wojny światowej.
Podobnie jak książka Goldhagena, tak i "Sąsiedzi" pełni są rażących wewnętrznych sprzeczności. W jednym miejscu Gross relacjonuje, iż rządzący Polską powojenną komunistyczny reżim ścigał Polaków, "którzy byli zaangażowani w mordy na Żydach", do tego stopnia, że nawet torturował sprawców, by wydobyć od nich zeznania. W innym miejscu utrzymuje, że zabicie Żydów nie było "przestępstwem, którego popełnienie byłoby przez stalinowski wymiar sprawiedliwości ścigane z całą surowością". Gdzie indziej Gross przypisuje sobie oryginalne odkrycie, że sprawcy holokaustu posługiwali się - prócz nowoczesnej technologii - "prymitywnymi, staroświeckimi metodami i narzędziami zbrodni". Ale trzy strony dalej cytuje za głośnymi wspomnieniami opublikowanymi lata temu, że sprawcy posługiwali się "widłami i nożami kuchennymi".
Pogrom czy ludobójstwo
By wytłumaczyć motywację polskich sprawców, Gross przywołuje w jednym z akapitów zarówno Christophera Browninga, jak i Daniela Goldhagena. Czy nie zdaje sobie sprawy, że Browning i Goldhagen doszli do diametralnie przeciwnych wniosków? (Przeciwnie niż Goldhagen, Browning nie wierzy, że to wyłącznie antysemityzm tłumaczy mordercze czyny zwykłych Niemców.) By udokumentować nienawistny antysemityzm przeciętnych Polaków w czasie wojny, Gross przytacza wspomnienia polskiego Żyda, chłopca prześladowanego przez "gromadę kobiet, które przecież równie dobrze mogły zostawić go w spokoju". Jednak faktyczne zeznanie cytowane w całości w zamieszczonej obok nocie podkreśla, że polskie kobiety nie były "powodowane czystym resentymentem czy nienawiścią", lecz raczej spanikowały, gdy żydowski chłopiec "nagle znalazł się na ich kolanach".
W swej książce Gross nazywa wydarzenia w Jedwabnem "pogromem", "krwawym pogromem" i "morderczym pogromem". W artykule opublikowanym po ukazaniu się książki obstaje jednakże przy nazywaniu "tego, co stało się w Jedwabnem, ludobójstwem. Tego nie można nazwać pogromem". By podnieść wartość swych odkryć, Gross używa języka pompatycznego. Stając się przez to śmieszną, jego przesadna retoryka deprecjonuje pamięć o ofiarach.
Karty "Sąsiadów" pełne są również sformułowań absurdalnych. Gross utrzymuje, że zeznanie ocalałego z holokaustu stawia cierpienia Żydów w zbyt pozytywnym świetle. "To są wszystko dowody niekompletne, niebezstronne; to są wszystko historie ze szczęśliwym zakończeniem. Wszystkie zostały stworzone przez tych kilka osób, które miały wystarczające szczęście, by przeżyć". To śmieszne. Czy świadectwa Eliego Wiesela i Primo Leviego są przepełnione radością?
Pseudonaukowa retoryka
Stwierdzeniom banalnym towarzyszą w książce Grossa stwierdzenia dziwaczne. "Nazizm - pisze Gross - jest reżimem, który wykorzystuje instynkt zła tkwiący w człowieku". Przywołując przykład Polaków, którzy najpierw kolaborowali z Sowietami, a później z nazistami, Gross dochodzi do głębokiej refleksji, iż niektórzy ludzie są politycznymi oportunistami. Idąc dalej, tłumaczy ów fenomen "logiką bodźców, z jakimi styka się człowiek w totalitarnych reżimach XX wieku". Lecz polityczny oportunizm nie jest przecież przypisany tylko owym reżimom. Gross nie musiał szukać daleko - wystarczyłoby, gdyby rozejrzał się wśród swych kolegów z Uniwersytetu Nowojorskiego, takich jak choćby profesor Tony Judt, który zmieniał swą orientację z modnej lewicowości na modny antykomunizm, tak jak zmieniały się trendy w amerykańskim życiu kulturalnym. Judt jest zresztą autorem entuzjastycznej recenzji zamieszczonej na okładce amerykańskiego wydania "Sąsiadów" ("prawdziwie pionierska... praca doskonałego historyka").
Podobnie jak w przypadku "Gorliwych katów Hitlera", anglojęzyczny tekst Grossa jest pełen pretensjonalnego, pseudonaukowego języka: "historiograficzny topos", "hiperboliczna metafora", "ten metodologiczny imperatyw wypływa z samego immanentnego charakteru ogółu dowodów", "każda rzecz w historii społeczeństw pozostaje we wzajemnym stosunku ze wszystkimi pozostałymi" itd. Mając na uwadze tego typu głębokie stwierdzenia, pewien pisarz zażartował ongiś: "To brzmi jak burza, ale tak naprawdę jest ledwie chrapnięciem".
Dwa dogmaty
Książka Grossa to standardowa literatura Przedsiębiorstwa Holokaust. Literatura ta posługuje się dwoma dogmatami. Pierwszy z nich mówi, że holokaust oznacza wydarzenie (zjawisko) nie mające w historii sobie równego. Drugi - że holokaust oznacza kulminację irracjonalnej nienawiści nie-Żydów wobec Żydów. Żadnego z tych dogmatów nie da się obronić w sposób naukowy. Obydwa jednakże są bardzo użyteczne politycznie: szczególne cierpienie Żydów przekłada się na szczególne żydowskie przywileje moralne; a jeżeli nienawiść nie-Żydów do Żydów jest irracjonalna, Żydzi nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za tę wrogość.
Jako część holokaustu Jedwabne jest "w swej istocie, tajemnicą" - pisze Gross. Inaczej niż w przypadku innych okrucieństw, tutaj możemy jedynie postępować, "JAK GDYBY było to możliwe do zrozumienia" (podkreślenie Grossa). W rzeczy samej Gross niejednokrotnie podkreśla, że zajęło mu to pełne cztery lata, by pojąć "prawdziwość" tego, co się stało.
W Jedwabnem zamordowanych zostało przez swych chrześcijańskich sąsiadów do 1600 Żydów. W Rwandzie Hutu wyrżnęli ponad pół miliona swych sąsiadów - Tutsich. To, co stało się w Rwandzie, da się jednakowoż ogarnąć rozumem; to, co stało się w Rwandzie, nie jest holokaustem.
Główną tezą zawartą w książce "Gorliwi kaci Hitlera" jest twierdzenie, iż irracjonalna nienawiść narodu niemieckiego do Żydów - czasem "utajona", czasem "jawna" - była podstawową przyczyną holokaustu dokonanego przez nazistów. Wszystko, co zrobił Hitler, było - według Goldhagena - "wyzwoleniem powściągniętych dotąd antysemickich emocji". Gross w podobny sposób przedstawia wydarzenia w Jedwabnem. Choć Żydzi z Jedwabnego pozostawali "w dobrych stosunkach z Polakami", "zawsze zdawali sobie sprawę z ukrytej wrogości... ze strony ludności, wśród której żyli" - wrogości żywionej "średniowiecznym uprzedzeniem powodowanym rytualnym mordem". Nagle, w lipcu 1941 roku, owa skrywana wrogość okazała się zabójcza. Przy udziale Niemców, "ograniczonym w zasadzie do robienia zdjęć", "polska połowa miasteczka wymordowała jego żydowską połowę" z "Bogu tylko wiadomych" powodów. Tak jak w przypadku Goldhagena, ustalenia Grossa wywołują ogromną masę pytań. Dlaczego na przykład ów ludobójczy impuls przyszedł w lipcu 1941 roku, a nie wcześniej? Gross sam zauważa, że "niczego tego rodzaju nie odnotowano" we współczesnej historii Polski. W rzeczywistości autor "Sąsiadów" umieszcza Jedwabne w ahistorycznym kontekście - co jest cechą innych produktów Przedsiębiorstwa Holokaust. Tym samym Jedwabne staje się szczególnym wydarzeniem, kiedy to nie-Żydzi eksterminują Żydów z niezgłębionych powodów, a rozsądne wejrzenie w istotę sprawy okazuje się niemożliwe.
Pieniądze i pamięć
Chociaż książka "Gorliwi kaci Hitlera" wzbudziła na chwilę emocje w Niemczech, nie pozostawiła po sobie trwałego śladu. Niemcy zmagali się ze swoim "żydowskim problemem" na długo przed książką Goldhagena i nie wniosła ona do sprawy niczego nowego. Jednakże Polacy, jak się wydaje, nie zmierzyli się jeszcze z tym problemem, a książka Grossa przyniosła nieco nieznanych wcześniej materiałów. Szok i sensacja, jaką wywołała w Polsce, sugeruje, iż Polacy zaprzeczali dotąd wstydliwym epizodom swej przeszłości. W tym aspekcie "Sąsiedzi", choć jest to studium niekompletne i nacechowane zabarwieniem ideologicznym, mogą posłużyć w Polsce jako stymulator użytecznej i niezbędnej debaty. Potencjał ten może jednak zostać zmarnowany ze względu na kwestię rekompensaty za holokaust. Zamiast zdecydowanie oddzielić sprawę antysemityzmu od sprawy rekompensaty, Gross wiąże je ze sobą. Z jego błogosławieństwem "Sąsiedzi" stali się kolejną bronią Przedsiębiorstwa Holokaust w wymuszaniu od Polski pieniędzy. Tragedią jest, że wynikiem tego samoroztrząsania zakamarków polskiej duszy będzie prawdopodobnie odrodzenie najohydniejszych antysemickich stereotypów.
W artykule "Poduszka pani Marx", opublikowanym w "Tygodniku Powszechnym", Gross twierdzi, jakoby Polacy łączyli jego książkę ze sprawą rekompensat za holokaust, gdyż "w naturalny sposób wiążą oni Żydów z pieniędzmi".* Ale jeden z rozdziałów "Sąsiadów" jest poświęcony pytaniu, "kto przejął majątek?". Podniesienie tego tematu przez Grossa jest zastanawiające, jako że pisze, iż sprawa ta nie zwróciła uwagi tych Żydów, którzy przeżyli. Popada tu Gross w kolejną sprzeczność. W "Sąsiadach" zobaczyliśmy bowiem Jedwabne jako wydarzenie nie do ogarnięcia umysłem; miejsce, w którym Polacy wymordowali Żydów z "Bogu tylko wiadomych" powodów. W tym rozdziale Gross odkrywa jednakże nagle, że to "żądza i niespodziewana możliwość obrabowania Żydów... była rzeczywistym motywem". Dlaczego zatem Jedwabne jest taką tajemnicą? Z chęci wzbogacenia się dokonywano wszak zbrodni na o wiele większą skalę. (Kolonizacja i pozbawianie własności w Nowym Świecie i w Afryce pociągnęło za sobą śmierć niezliczonych milionów ludzi.) Jakkolwiek by na to patrzeć, dochodzimy do konkluzji, że sprawiedliwość wymaga zwrotu zagrabionej własności. W artykule "Poduszka pani Marx" Gross przedstawia tę kwestię bez niedomówień.
Gross przywołuje historię pewnej Niemki, którą pięćdziesiąt lat po wojnie gnębią wyrzuty sumienia, gdyż ciągle ma poduszkę zamordowanego Żyda. Dla Grossa jest to oczywisty przykład wyzwania stojącego przed Polakami: by pojednać się z przeszłością - by odpokutować za Jedwabne - Polska musi zwrócić "poduszkę pani Marx". To według Grossa "jedynie brak współczucia i żałoby po tych, którzy zostali zamordowani", sprawia, że roszczenia majątkowe żydowskich spadkobierców są "tak drażliwym i irytującym problemem". Jednak, "ci, którzy w końcu zapłakali nad losem swych żydowskich współobywateli... rozstaną się z »poduszką pani Marx« bez cienia żalu". "Wybór, przed którym stoimy - konkluduje Gross - nie jest trudny". Rzeczywiście - nie byłby trudny, gdyby tylko sprawy były naprawdę tak proste.
Po pierwsze, Przedsiębiorstwo Holokaust nie chce z powrotem jedynie "poduszki pani Marx", chce jej całego domu, a nawet więcej. Chociaż "skala roszczeń jest potencjalnie ogromna - uspokaja Gross - nikt nigdy nie zażąda większości tego, co pozostaje w naszych rękach". Ale roszczenia wobec Polski nie kończą się na roszczeniach indywidualnych ofiar czy ich spadkobierców. W rzeczywistości Przedsiębiorstwo Holokaust rości sobie pretensje do setek tysięcy parceli na polskiej ziemi, wartych dziesiątki miliardów dolarów. Gross nie może nie zdawać sobie z tego sprawy.
Wymuszenie i cierpienie
Co więcej, wyjście naprzeciw tym kolosalnym żądaniom nigdy nie doprowadzi do prawdziwego pojednania. Przedsiębiorstwo Holokaust nie reprezentuje ani "tych, którzy zostali zamordowani", ani ich spadkobierców, ani ocalałych z zagłady. Jest to próba wymuszenia skryta pod płaszczykiem żydowskiego cierpienia. Spójrzmy na ostatnie wydarzenia. W imieniu ofiar holokaustu Przedsiębiorstwo Holokaust przejęło już kontrolę nad zdenacjonalizowanymi, wartymi miliardy dolarów posiadłościami w byłych Niemczech wschodnich. Faktycznie uprawnieni żydowscy spadkobiercy procesują się obecnie z Przedsiębiorstwem Holokaust o zwrot swej własności. Prawie nic z pieniędzy zagwarantowanych w ugodzie z bankami szwajcarskimi nie trafi do ocalałych z zagłady lub ich spadkobierców - większość powędruje do skarbców organizacji żydowskich. Z kolei w wyniku ugody zawartej w Niemczech Przedsiębiorstwo Holokaust zatrzyma najprawdopodobniej większość z pieniędzy przeznaczonych dla byłych żydowskich robotników przymusowych.
Podczas gdy Gross z uznaniem wita "radosną nową rzeczywistość" Polski, w której amerykańscy prawnicy "pomagają" doprowadzić do ugody w sprawach własności ofiar holokaustu według przepisów prawa, nawet konserwatywna, probiznesowa gazeta "Wall Street Journal" (11 kwietnia 2001 r.) określa tychże samych prawników jako "nowych beneficjentów holokaustu" ("the new holocaust profiteers"). (Dla ścisłości: "Wall Street Journal" zaczął atakować tych prawników, dopiero gdy obrali sobie za cel wielkie amerykańskie koncerny, jak na przykład IBM.) Gross kontrastuje "radosną nową rzeczywistość" Polski z "bezprawiem" komunistycznej przeszłości, kiedy to "siła stanowiła prawo". Jednakże to w owej "radosnej nowej rzeczywistości" rząd USA działający na polecenie Przedsiębiorstwa Holokaust ucieka się do taktyki silnej pięści, by zmusić Polskę do uległości. Powtarzając ulubioną propagandową mantrę Przedsiębiorstwa Holokaust, Gross pisze, że "mamy tu do czynienia z kwestią etyki, a nie rachunkowości". Tak naprawdę to mamy do czynienia z - mówiąc krótko - kwestią chuligaństwa Przedsiębiorstwa Holokaust. (...)
Tłum. JANT
* W "Tygodniku Powszechnym" (z 11 lutego 2001 r.) Gross oskarża swych polskich krytyków o antysemityzm. W "Gazecie Wyborczej" demaskuje polskiego profesora za wskrzeszanie "antysemickiego komunału... jakoby Żydzi »szli jak owce na rzeź« podczas wojny" ("Mord »zrozumiały«", 25 - 26 listopada 2000 r.). W rzeczywistości kronikarze holokaustu, w tym Emanuel Ringelblum, często używali tego właśnie wyrażenia.
Autor jest amerykańskim politologiem żydowskiego pochodzenia. Napisał m.in. światowy bestseller "The Holocaust Industry". | "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa mają rozpoznawalny znak firmowy Przedsiębiorstwa Holokaust. "Przedsiębiorstwo Holokaust" osoby i instytucje, które wykorzystują dla celów politycznych i finansowych ludobójstwo dokonane na Żydach w czasie drugiej wojny światowej.
Książka Grossa to standardowa literatura Przedsiębiorstwa Holokaust. posługuje się dogmatami. Pierwszy, że holokaust oznacza wydarzenie nie mające w historii sobie równego. Drugi - że oznacza kulminację irracjonalnej nienawiści nie-Żydów wobec Żydów. Obydwa są użyteczne politycznie: szczególne cierpienie Żydów przekłada się na szczególne żydowskie przywileje moralne.
Zamiast oddzielić sprawę antysemityzmu od sprawy rekompensaty, Gross wiąże je ze sobą. wynikiem samoroztrząsania polskiej duszy będzie odrodzenie antysemickich stereotypów. |
STRATFORD
Urodziny Człowieka Tysiąclecia - W sobotę wielka parada
Zarabianie na Szekspirze
Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi podczas ubiegłorocznej parady. FOT. EWA TURSKA
EWA TURSKA
ze Stratfordu
Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice tego uroczego miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku.
Stratfordczycy są dość elastyczni - główne uroczystości organizują zwykle w sobotę najbliższą daty urodzin. Tradycja ta wywodzi się z drugiej połowy XVIII stulecia, kiedy to w 1769 r. słynny wówczas aktor szekspirowski, David Garrick zorganizował w Stratfordzie pierwszy Festiwal Szekspira.
Korowód z ojcem Hamleta
Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm. Tego dnia, jak co roku, odświętnie udekorowane stare uliczki Stratfordu zostaną zamknięte dla ruchu samochodowego, by zrobić miejsce dla rozbawionych tłumów. Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego dość zamożnej mieszczańskiej rodziny. Pochowano tu także jego żonę Annę, najstarszą córkę Susannę, jej męża dr. Johna Halla oraz Thomasa Nasha, który ożenił się z wnuczką Szekspira, Anną Hall.
Barwny korowód przebierańców - wśród których znajduje się sam Szekspir i postacie z jego sztuk, a także Królowa Elżbieta I w towarzystwie Sir Waltera Releigha, dam dworu i królewskich błaznów, poprowadzą miejscowa orkiestra dęta i zespół Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi z piszczałkami i pałkami. Potem oficjalni goście udadzą się na uroczysty lunch, podczas którego wręczana jest doroczna nagroda Shakespeare Birthday Award, przyznawana za zasługi w promocji jego twórczości. Jej laureatami są m.in. aktorzy Dame Peggy Ascroft i Sir Ian McKellen. Wieczorem zaś ci, którym na czas udało się zdobyć bilety, pójdą na "Sen nocy letniej" do Royal Shakespeare Theatre nad rzeką Avon, inni szczęśliwcy wybiorą się na charytatywny bal kostiumowy, reszta bawić się będzie pod gołym niebem na różnych imprezach ulicznych.
Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają oczywiście dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, nawet z Japonii. W ub. roku, na przykład, przyjechała tu grupa z Ueno - miasta, skąd pochodzi najsłynniejszy japoński poeta Mastuo Basho (1644-94). Jeśli ktokolwiek sądziłby, że po wyjeździe kwietniowych gości miasteczko pustoszeje, jest w błędzie. Stratford, który nie ma nawet 30 tys. stałych mieszkańców, żyje z przyjezdnych przez okrągły rok. Większość domów na obrzeżach miasta to prywatne pensjonaty typu B&B, oferujące pokój ze śniadaniem. Ich właściciele życzą sobie średnio po 45 funtów (70 dolarów) za noc, czyli dwukrotnie więcej niż w innych angielskich miasteczkach. I wcale nie narzekają na brak klientów. Rzeka obcokrajowców i Brytyjczyków przelewa się uliczkami Stratfordu od rana do wieczora. Jeśli więc chce się w ciszy i skupieniu popatrzeć na dom, w którym urodził się Szekspir, albo posiedzieć przy słynnej fontannie z łabędziami na skwerze przed Royal Shakespeare Theatre, trzeba to zrobić wcześnie rano, najlepiej przed godz. 8.00. W kilka minut później w miasteczku zaczyna się robić zbyt tłoczno.
Kołyska Williama
Rzeczywiście, jest tu co podziwiać. Stratford nad rzeką Avon położony jest w środku rolniczej Anglii. Już w czasach podboju przez Rzymian, a potem Saksonów istniała tu osada przy ruchliwym brodzie. W 1196 r. otrzymała ona pozwolenie na organizowanie jarmarków, rozwijając się stopniowo w zasobną wieś, która w 1553 r. otrzymała prawa samodzielnej gminy. Nazwy ulic nie zmieniły się od XIV w., a kamienny most, po którym dziś odbywa się główny ruch samochodowy przez rzekę Avon, zbudowano niemal pięć wieków temu. Doskonale zachowała się zarówno większość budynków związanych z Szekspirem i jego rodziną, jak i szereg innych zabytkowych budowli z czasów elżbietańskich i jakobińskich, wokół których wyrosły później domy z cegły.
Shakespeare Birthplace - czyli dom przy Henley Street, w którym urodził się William - pochodzi albo z końca XV, albo z początku XVI wieku i pozostawał własnością rodziny Szekspirów aż do 1806 r. Niestety, nie przetrwał żaden dokument, stwierdzający datę jego zbudowania. Jest to typowy, bardzo piękny dom z epoki Tudorów, jakich sporo zachowało się w całej Anglii. Drewno bukowe pochodziło z pobliskiego Lasu Arden, a niebiesko-szary kamień z sąsiedniego Wilmcote. Posiadłość składa się z dwóch części - dwupiętrowego domu rodzinnego i sklepu, który należał do ojca Williama.
W pierwszej, wyposażonej w meble z epoki, można oglądać m.in. niski pokój z drewnianymi belkami na bielonych ścianach i nierównym suficie, w którym poeta przyszedł na świat. Obok łóżka stoi urocza drewniana kołyska z pomysłowym daszkiem na zawiasach, ze skromnymi rzeźbieniami po bokach. Kiedy zapomni się na chwilę o drepczących wokół ludziach i uruchomi wyobraźnię, można zobaczyć Mary i Johna Szekspirów i bawiące się wokół ośmioro dziatek. William był ich trzecim dzieckiem i najstarszym synem. W drugiej części tego kompleksu znajduje się muzeum pamiątek po pisarzu - m.in. pierwsze wydania drukiem jego sztuk z 1623 r., jego wczesne portrety i ławka szkolną z King Edward VI Grammar School. Sielankowego obrazu tego miejsca dopełnia piękny elżbietański ogród z tyłu domu i mnóstwo kwietników od frontu.
Tuż obok mieści się - dość brzydkie, niestety, ale funkcjonalne - Centrum Szekspirowskie z zasobną biblioteką, zbudowane w 1964 r. z okazji 400. rocznicy jego urodzin. Po drugiej zaś stronie uwagę przykuwa zgrabna rzeźba "szlachetnego głupca" - błazna z Szekspirowskich sztuk. Po przeciwnej stronie Henley Street są już tylko kawiarenki, antykwariaty i sklepy z pamiątkami.
I tak jest przy każdym zabytku. Bez względu na to, czy będzie to ostatni dom Szekspira przy Chapel Street (tzw. New Place), gdzie mieszkał od 1579 r. aż do śmierci w 1616 r., czy sąsiedni Nash's House, który należał do wnuczki poety Elizabeth Hall, czy wreszcie nowa siedziba Royal Shakespeare Theatre, którą zbudowano w 1932 r. po pożarze poprzedniej stałej sceny (1879 r.) sześć lat wcześniej. Choć we wszystkich sklepach - z wyjątkiem może ciekawych i zasobnych w szekspiriana księgarni przy High Street - dominują atrakcyjnie wyeksponowane, ale tandetne pamiątki, w miasteczku widać ogromną dbałość o estetykę. Przyciąga też na tej uliczce autentycznie stara Karczma Garricka i sąsiedni Harvard House, który należał do Katherine Harvard z domu Rogers, matki Johna Harvarda, założyciela słynnego amerykańskiego uniwersytetu. Dom, na którym zwykle wisi flaga amerykańska, został odbudowany w 1596 r. po pożarze i do dziś ma najbardziej ozdobną fasadę w całym mieście.
Chichot pisarza
W Stratfordzie pełno jest skwerów, ogrodów, eleganckich restauracji, kawiarenek i hoteli w stylu Tudorów, jak na przykład słynny Shakespeare Hotel na Chapel Street, w którym korytarze wyglądają co prawda dość banalnie, za to pokoje mają piękne stare wnętrza z epoki elżbietańskiej. Goście są zachwyceni, bo czują się, jakby ich nagle przeniesiono w przeszłość. Jednak prawdziwą perłą Stratfordu jest położony jedną milę od ruchliwego centrum domek żony Szekspira, Anny Hathaway w malowniczej wiosce Shottery. Rzecz w tym, że owa bajkowa długa chata kryta strzechą, o nieregularnych liniach z maleńkimi witrażowymi oknami, która wygląda jak na starej pocztówce, jest prawdziwa. Stoi na dodatek w pięknym ogrodzie, w którym niemal przez cały rok jest zielono i kolorowo. Rodzina zamożnych chłopów Hathawayów mieszkała tu od końca XIV w. W skromnie, ale ze smakiem urządzonych pokojach na dole z kamiennymi podłogami i w sześciu maleńkich sypialniach na górze panuje atmosfera jak w czasach, kiedy 18-letni William zalecał się do znacznie starszej od siebie 26-letniej Anny. Pobrali się w 1582 r. Mieli trójkę dzieci - Susannę i bliźniaki Hamnet i Judith. Anna Hathaway przeżyła poetę o 7 lat.
Pobyt w tym zaiste urzekającym miasteczku psuje banalna konieczność wydawania pieniędzy. Stratfordczycy każą sobie za wszystkie atrakcje słono płacić i dobrze wiedzą, jak wyciągnąć ostatni grosz. Ani się obejrzysz, jak każdego dnia znika kolejne 100 funtów. Jeszcze w latach 30. było to ciche, senne miasteczko, a miejscowa ludność wcale nie była zadowolona, że wybudowano tu nowy, jak na owe czasy bardzo awangardowy, gmach Teatru Szekspirowskiego. Dziś skomercjalizowany Stratford przypomina fabrykę pieniędzy. Dlatego zgadzam się z Sir Peterem Hallem - jednym z pierwszych dyrektorów Royal Shakespeare Company, że wygląda trochę jak "filia Disneylandu". Samemu Szekspirowi to prawdopodobnie nie zaszkodzi. Jego duch tam pozostanie i zawsze będzie się z nas wszystkich życzliwie naśmiewał. | Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford–upon–Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela – poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza – 23 kwietnia 1564 roku. Tym razem, z okazji milenijnych obchodów – a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia – uroczystości będą miały szczególny charakter. |
SYLWETKA
Kiedy Marian Jurczyk przegrał jako związkowiec, został senatorem i prezydentem Szczecina
Człowiek przeciw swoim
Przebywający w Szczecinie szef sztabu powstającego Korpusu Polsko-Duńsko-Niemieckiego gen. Hans Joachim Sachau omawiał w lutym bieżącego roku z prezydentem miasta Marianem Jurczykiem (z lewej) problemy zakwaterowania oficerów korpusu.
FOT. (C) JERZY UNDRO PAP
KAZIMIERZ GROBLEWSKI
Był przeciw strajkom, gdy inni strajkowali, chciał strajkować, gdy inni rozmawiali. Zdobywał popularność, mówiąc, że partia nie powinna rządzić gospodarką, lecz cieszył tym też władzę, która na gwałt potrzebowała w "Solidarności" ekstremistów. Jeden z liderów pierwszej "Solidarności", gdy związek wyszedł z podziemia i trzymał parasol nad reformami, uparł się przy pryncypiach i podzielił go. Stopniowo opuszczany przez zwolenników, im bardziej zapominany, tym bardziej skrajny. Wyśmiewał politykierów, aż sam został politykiem. Przed wyborami "jedyny, który się nie sprzedał", po wyborach sprzymierzył się w Szczecinie z radnymi SLD i został prezydentem miasta.
A gdy wydawało się potem, że jego możliwości zaskakiwania się wyczerpały, "Życie" nieoficjalnie doniosło, że rzecznik interesu publicznego podejrzewa go, że napisał nieprawdę w oświadczeniu lustracyjnym. Dzisiaj przed Sądem Apelacyjnym w Warszawie rozpoczyna się jego proces.
Zaistnieć
Jako przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni im. Adolfa Warskiego w Szczecinie podpisywał 30 sierpnia 1980 roku porozumienie z komisją rządową kierowaną przez Kazimierza Barcikowskiego. Szczecin podpisał porozumienie dzień przed Gdańskiem; były wtedy głosy, że od tego momentu wzięła się niechęć Lecha Wałęsy do Mariana Jurczyka. Do szczecińskiego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego przylgnęła opinia bardziej od Gdańska ustępliwego, raczej nastawionego na naprawianie socjalizmu niż na walkę z nim. Zdaniem Jurczyka, opinia nieuzasadniona. - Zarzucanie Szczecinowi, że jest bardziej "socjalistyczny", jest niewłaściwe - mówił po 10 latach w "Głosie Szczecińskim", utrzymując, że stało się to jedynie z powodu niedomówienia organizacyjnego.
Strajk szczeciński różnił się od gdańskiego m.in. tym, że tutaj Jurczyk nie zgodził się na korzystanie z rad ekspertów z Komitetu Obrony Robotników. - Nie ukrywam, że nie byłem mocny w polityce. Coś niecoś słyszałem o KOR, ale strajk sierpniowy był zbyt poważną sprawą, żeby dopuszczać ludzi, których działalności i celów dobrze się nie zna. ("Głos Szczeciński", luty 1995).
Najbardziej ufny
W kierowanym przez Jurczyka Regionie Pomorza Zachodniego nie było w latach 1980 - 1981 dużej akcji protestacyjnej.
Jeszcze w lipcu 1981 roku Marian Jurczyk, przewodniczący Zarządu Regionu Pomorza Zachodniego, członek Komisji Krajowej "S", pracował na opinię działacza umiarkowanego. - My, robotnicy, nigdy nie występowaliśmy i nie występujemy przeciw socjalizmowi. Chodzi nam jedynie o prawdziwy i sprawiedliwy socjalizm. Nie występujemy też przeciw partii, której kierowniczą rolę uznaliśmy już w sierpniu - mówił dla "Warszawskiego Tygodnika Kulturalnego". Podkreślał: - Ja nie popieram "skrajnych" [w "S" - k.gr.]; - Ludzi nie można dzielić, bo znów powtórzą się stare błędy.
Było to jeszcze przed I Krajowym Zjazdem Delegatów NSZZ"S". Obok Andrzeja Gwiazdy i Jana Rulewskiego wystartował na zjeździe przeciw Wałęsie w wyborach na przewodniczącego. Dostał o ponad połowę mniej głosów niż Wałęsa, ale znacznie więcej niż Gwiazda i Rulewski razem.
Najbardziej zawiedziony
"Stateczny, w szarym garniturze. Zradykalizował się przez ten rok. Najbardziej prawy, najbardziej ufny wobec partnera, więc i najbardziej zawiedziony". "- Czy zgadza się z preambułą w statucie o kierowniczej roli partii? - pada pytanie. - Mnie ona nie przeszkadza" - odpowiada.
"Jurczyk: - (...) prosiłbym Lecha o skromność w stosunku do ludzi. Dzisiaj mamy wyjątkowo trudne życie i uważam, że każdego działacza związkowego powinna cechować skromność. Leszku, nie jesteś moim kolegą, a przyjacielem, i moja uwaga jest podyktowana szczerością.
Brawa.
Wałęsa: - Dziękuję ci za morały, uważam je w dalszym ciągu za grę wyborczą z twojej strony.
Jurczyk: - Twoja sprawa, przyjacielu."
"Niesmak. Sala wie, że tak Jurczykowi odpowiadać nie wolno. Wszystkim, ale nie Jurczykowi" - opisywały wybory na przewodniczącego w "Tygodniku Powszechnym" Ewa Berberyusz i Teresa Torańska.
Potrzebni ekstremiści
Jurczykowi zdarzały się ostre wypowiedzi, które oficjalna prasa skwapliwie podchwytywała i nagłaśniała, jak ta ze spotkania ze związkowcami szczecińskiego Polmozbytu przed zjazdem, gdy przewidywał, że w wyniku ewentualnej konfrontacji z władzą zginie kilku sekretarzy z komitetów wojewódzkich i Komitetu Centralnego oraz przywódców "Solidarności". Ale lepiej niech zginie tych kilkanaście osób, niż miałby zginąć cały naród.
A jednak to, co się stało 25 października, zaskoczyło wielu. Jurczyk na spotkaniu z członkami "S" w Fabryce Mebli w Trzebiatowie wystąpił z gwałtownym atakiem na partię i rząd. Krótki fragment jego wystąpienia władza najpierw wyemitowała z taśmy magnetofonowej w Dzienniku Telewizyjnym, a później obszerne fragmenty w radiowych Sygnałach Dnia, zapowiadając wcześniej tę audycję w prasie.
Wystąpienie przyszło w samą porę dla rządowej propagandy . Od tygodni przekonywała o zaostrzaniu przez "S" walki politycznej w kraju (z naciskiem na słowo "politycznej", czemu zaprzeczali liderzy związku, powtarzając, że prowadzą związkową walkę o prawa robotników). I oto otrzymała koronny dowód, że ma rację.
Trzebiatów
Szef związkowców ze Szczecina określił w Trzebiatowie rząd i posłów mianem "zdrajców społeczeństwa polskiego". Zamiast za strajkami, które niszczą gospodarkę, opowiedział się za przejmowaniem kontroli nad produkcją przez komitety strajkowe. Miałoby to zapobiec wywożeniu towarów do Moskwy. Władzy, która właśnie starała się przekonać społeczeństwo, że nawiązywane przez kierownictwo "S" kontakty zagraniczne to wymierzony przeciwko Polsce zamiar prowadzenia przez związek własnej polityki zagranicznej (czemu związek zaprzeczał), dał znakomity argument, mówiąc, że skoro z "S" liczy się cały świat, to tym bardziej musi się liczyć "nasz sztuczny przyjaciel - Związek Radziecki".
Ulubionym przez władzę fragmentem wypowiedzi Jurczyka, wykorzystywanym wielokrotnie, w tym później w celu przekonania o konieczności wprowadzenia stanu wojennego, były słowa o szubienicy. Jurczyk zażądał bowiem rozliczenia winnych wydarzeń 1956 i 1970 roku, zapowiadając, że być może dla niektórych osób trzeba będzie wybudować szubienicę.
W wypowiedziach Jurczyka na spotkaniu w Trzebiatowie pojawiły się także sformułowania, które powtarzał w późniejszych latach: "(...) tam jest [we władzy - k.gr] trzy czwarte Żydów i zdrajców, jak powiedziałem, naszej ojczyzny".
Strata osobista
Jurczyk w stanie wojennym został internowany, a potem aresztowany pod zarzutem działań na szkodę państwa.
W sierpniu 1982 roku stracił syna i synową. Dorota wyskoczyła z okna, a po jej śmierci w szpitalu z okna wyskoczył Adam. Ich śmierć wielu szczecinian uważało za tajemniczą. Tysiące osób na pogrzebie na widok dowiezionego z internowania zarośniętego Jurczyka wybuchło gwałtownym aplauzem. Tłum odśpiewał hymn państwowy i wykrzykiwał antyrządowe i solidarnościowe hasła. Rządowa prasa najpierw milczała na temat tragedii, później opisywała pogrzeb, piętnując próby wykorzystania go do celów politycznych i kładąc nacisk na słowo "tragedia". Krążące pogłoski i domysły prasa starała się obalić, drukując wypowiedzi sąsiadów zmarłych.
Odsuwanie
Wyszedł z więzienia w 1984 roku dzięki amnestii. Zaczął zajmować pozycję opozycyjną wobec Wałęsy; sam twierdzi, że było inaczej. Po latach mówił, że właśnie od 1984 roku "lewica laicka" skupiona przy Wałęsie zaczęła dogadywać się z komunistami i z tego powodu odsuwać osoby o innym zdaniu, w tym jego. Nalegał na przewodniczącego "S", by zwołał w podziemiu posiedzenie Komisji Krajowej w składzie z 1981 roku. Wałęsa odmówił, uznając m.in., że jest to zbyt niebezpieczne. Powierzył nie Jurczykowi, lecz Andrzejowi Milczanowskiemu organizowanie w Szczecinie struktur "S". Zwolennicy pomysłu zwołania KK, m.in. poza Jurczykiem Andrzej Gwiazda, Jan Rulewski, skupili się w tzw. Grupę Roboczą. Gdy przyszedł rok 1989, Jurczyk był już w opozycji do Wałęsy.
Na granicy rozłamu
Okrągły Stół dostarczył Jurczykowi nowych powodów do występowania przeciwko Wałęsie.
Część szczecińskich zakładów opowiedziała się po jego stronie. I tak "Solidarność" Pomorza Zachodniego podzieliła się na Tymczasowy Zarząd Regionu na czele z Jurczykiem oraz Międzyzakładowy Komitet Organizacyjny kierowany przez Milczanowskiego.
Razem z osobami z Grupy Roboczej zawiązał na początku czerwca 1989 roku Porozumienie na rzecz Przeprowadzenia Demokratycznych Wyborów w NSZZ "S". W sierpniu 1989 roku został jego przewodniczącym. We władzach byli Seweryn Jaworski z Warszawy, Stanisław Kocjan ze Szczecina, Daniel Podrzycki z Dąbrowy Górniczej, Andrzej Słowik z Łodzi, Romuald Szeremietiew z Leszna, Jerzy Przystawa z Wrocławia. Za najważniejszy cel postawili sobie zorganizowanie w związku wolnych, demokratycznych wyborów. Z braku korzystnego dla siebie odzewu od Wałęsy zapowiedzieli zorganizowanie ich na własną rękę. Oznaczało to zapowiedź rozłamu.
Zarzucano Jurczykowi wtedy, że nie dostrzega pozytywnych zmian w kraju. Pod koniec sierpnia 1989 roku podpisał oświadczenie, że rozumiejąc skomplikowaną sytuację w kraju, "jesteśmy skłonni powściągnąć rewindykacyjne żądania pracownicze w oczekiwaniu na rzeczywiste efekty reform nowego rządu". Ale w praktyce nie zmieniło to jego postawy.
Zarzuty
Jurczyk uważał, że przy Okrągłym Stole został złamany statut "S". - (...) cała Polska wie, że właśnie jednym z ustaleń Okrągłego Stołu było wprowadzenie do statutu związku zapisu o zakazie strajku do czasu przeprowadzenia zjazdu "S". Natomiast termin zjazdu nie został ustalony. (....) Czyż jest na świecie związek zawodowy, który by nie miał prawa do strajku? - pytał we wrześniu 1989 roku w "Tygodniku Polskim" ("Granice kompromisu"). Atakował Wałęsę, mówiąc, że tak jak władza PRL przywoziła ludzi w teczkach, tak on mianuje arbitralnie przewodniczących regionów.
Grupa domagała się relegalizacji "S", opierając się na rejestracji sądowej z 1 listopada 1980 roku. - Zarejestrowana 17 kwietnia 1989 roku "S" to zarówno z formalnego, jak i z prawnego punktu widzenia zupełnie nowy związek - mówił w październiku 1989 roku w "Konfrontacjach".
Postulaty te trafiały "S" w najczulszy punkt, zarzucając jej sprzeniewierzenie się wewnątrz związkowej demokracji, złamanie statutu, porozumienie się z PZPR poza członkami związku.
Dla niego Okrągły Stół był jeszcze jednym przykładem w historii na to, że totalitaryzm zawsze w momentach zagrożenia szedł na duże ustępstwa, lecz tylko do czasu, aż się wzmocnił. Tego momentu się obawiał i przed nim przestrzegał.
W jego wypowiedziach z tego okresu przejawia się przekonanie o nieuchronności wielkiego wybuchu społecznego, który przewróci rządzącą ekipę i ukarze tych, którzy dogadali się z PZPR.
Jednocześnie potrafił, nieraz w tym samym wywiadzie, być zaskakująco zgodny i kompromisowy.
- Ja myślę, że mimo wszystko stanowimy jedność, chociaż wrogowie chcieliby nas widzieć podzielonych i skłóconych. Leszkowi Wałęsie lepiej by się pracowało, gdyby czuł, że ma za sobą radykalną linię, region zdecydowany na twardą, bezkompromisową walkę - mówił.
W tym czasie Jurczyk jest programowo rewindykacyjny, czym odróżnia się od "S", trzymającej parasol nad reformami rządu Tadeusza Mazowieckiego. Dla niego "związek ma obowiązek być rewindykacyjny" ("Głos Szczeciński", sierpień 1990). W tym samym wywiadzie potrafi powiedzieć: - Co do rządu, to przecież jasne jest, że nie jestem przeciwko. Są tam i moi koledzy, z którymi siedziałem za murami.
Bez parasola
W listopadzie 1989 roku spróbował doprowadzić do sądowego uznania, że jego grupa jest kontynuatorką "S" z 1980 roku, ale Sąd Wojewódzki w Warszawie odrzucił jego wniosek o przywrócenie mocy prawnej rejestracji NSZZ "S" z roku 1980.
W czerwcu 1990 roku Piotr Baumgart z "S" Rolników Indywidualnych pośredniczył w próbie pojednania. Jurczyk nawet podpisał pismo do Wałęsy, że "(...) wyraża zadowolenie z podjętej inicjatywy pojednania i zjednoczenia naszych sił na rzecz Polski i Narodu", ale nie powiodła się ona. W tym czasie nie ulegało wątpliwości, jeśli w ogóle wcześniej mogły one być, że linia Wałęsy wygrała, a niezadowoleni z niej, w tym Jurczyk, będą musieli schodzić na pozycje skrajne, co oznacza w zmieniającej się Polsce brak szans na większe poparcie.
Po kilkumiesięcznych staraniach, w sierpniu 1990 roku, moc prawną uzyskała NSZZ "Solidarność '80". To już był podział "Solidarności".
W wyborach prezydenckich "Solidarność '80" poparła kandydaturę Kornela Mazowieckiego.
Wszystkie zagrożenia
Jurczyk głosi konieczność obrony majątku narodowego przed starą i nową nomenklaturą lub przed przekazaniem go za grosze obcemu kapitałowi. W 1992 roku domaga się postawienia przed sądem Tadeusza Mazowieckiego i Jana K. Bieleckiego za recesję i bezrobocie. - Jedynie my nie zdradziliśmy ideałów Sierpnia - mawia. Radykalnieje jeszcze bardziej po upadku rządu Jana Olszewskiego. Powtarza: - "S '80" jest związkiem czysto polskim; - Mówimy "nie" międzynarodowemu kapitałowi.
Powstała po rozłamie w "Solidarności" "S '80" wkrótce sama zaczęła się dzielić. Seweryn Jaworski założył własny, Chrześcijański Związek Zawodowy imienia ks. Jerzego Popiełuszki.
Komisja Krajowa "S '80" wyklucza wkrótce ze związku kierownictwo śląskiej Regionalnej Komisji Organizacyjnej z Danielem Podrzyckim, zarzucając mu m.in., że w czasie górniczych strajków w grudniu 1992 roku podporządkowało się "solidarności wałęsowskiej". Podrzycki zakłada "Sierpień '80".
"S '80" po długich wahaniach i zmienianiu zdania decyduje się wystartować w wyborach do parlamentu w 1993 roku. Nie samodzielnie, lecz w sojuszu z PSL. - W PSL są nie tylko komuniści. (...) Zresztą trzeba skończyć z podziałami na gorszych i lepszych - tłumaczy to Jurczyk ("Gazeta Wyborcza"). Do wspólnego startu nie doszło, zdaniem Jurczyka, PSL postawiło warunki nie do przyjęcia. "S '80" wchodzi do sojuszu z Ruchem dla Rzeczypospolitej Jana Olszewskiego.
Zdaje się w tym czasie być pod wpływem prof. Józefa Balcerka, którego nazywa ekspertem związku. - Co pani mi tu będzie mówiła, że jest coraz lepiej, kiedy my mamy dokumenty świadczące o tym, jak polskie rodziny ubożeją - mówi w "ŻW" i na potwierdzenie cytuje Balcerka, że "Ojczyzna jest śmiertelnie zagrożona. Gospodarka ulega destrukcji pod hasłem prywatyzacji, demonopolizacji i restrukturyzacji".
Przepowiada i przestrzega jak dawniej: - (...) jeżeli wybory do parlamentu nam nie wyjdą, to sądzę, że Polacy zjednoczą się, zmobilizują się, by walczyć o prawo, o godność życia, o to, żeby za uczciwą pracę mogli po ludzku żyć. O nic więcej nie chodzi. Chcemy, by Polska była dla Polaków ("Dziennik Szczeciński"). - Chodzi o to, by polska gospodarka była zarządzana przez Polaków w takim sensie, żeby decyzje nie były narzucane przez obce instytucje, m.in. Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy ("Słowo - Dziennik Katolicki").
Miller z wizytą
Komisję Krajową "S '80" odwiedził po wyborach w 1993 roku, będąc w Szczecinie, niedługo po objęciu teki ministra pracy, Leszek Miller. Lokalna prasa zaskoczona pytała, czy Marian Jurczyk zmienia poglądy. Jurczyk wydał w tej sprawie oświadczenie, w którym podkreślił, że do spotkania doszło na wniosek Millera, a stopień napięcia społecznego w kraju oraz "konieczność poszanowania politycznego wyniku ostatnich wyborów" nie pozwoliły odrzucić propozycji.
Kolejny rozłam w "S '80". Podczas III Zjazdu konkurencyjną Komisję Krajową zakłada Andrzej Dolniak, lider ZR Śląsko-Dąbrowskiego, zarzucając Jurczykowi skostnienie i nieefektywność. Jurczyk opowiadał później, że gdy w zjazdowym przemówieniu powiedział, że 3000 firm w Polsce wykupili Niemcy, z ław zajmowanych przez delegatów Dolnego Śląska rozległy się gwizdy. I dodawał, że "po prostu niektórym kolegom łatwiej jest zaakceptować wykupywanie polskiej gospodarki przez Niemców niż przez Polaków" ("Dziennik Szczeciński", "Za każdym rogiem czai się Niemiec?").
W połowie 1996 roku jego rodzimy Zarząd Regionu Szczecińskiego wypowiada mu posłuszeństwo. Sąd Apelacyjny potwierdza legalność odebrania mu władzy na rzecz Zbigniewa Półtoraka. Jurczyk do nazwy swojego związku dodaje określenie "Krajowy". Jest nadal przewodniczącym, lecz już nie ma komu przewodniczyć. Skarży się, że o jego istnieniu pamiętają już tylko media lokalne.
Jesienią 1996 roku wystąpił do sądu o 80 tys. zł odszkodowania za represje w stanie wojennym. Argumentował: - Zrobiłbym wszystko, żeby grosza nie wziąć, gdyby spełniło się to, o co walczyliśmy. Teraz rządzi komuna, tylko w innym wydaniu ("GW").
Drugie życie
Przegrany związkowiec wystartował w wyborach do Senatu. Plakaty w Szczecinie obwieszczały: "Tylko on się nie sprzedał". Wygrał, otrzymując prawie 125 tys. głosów. Przyzwyczajony jako związkowiec do krytykowania, teraz musiał wykazać się własnym programem. - Jestem zwolennikiem lustracji, ale uważam, że w praktyce jest już niemożliwa do zrealizowania. Za późno: przez te lata teczki zostały wyczyszczone. Jestem za to za lustracją ekonomiczną; - Bardziej jestem zbliżony do NATO niż do Unii Europejskiej. Jestem za powolną drogą wejścia do UE, bo są sygnały, że kraje, które już tam są, protestują. Unia to wylęgarnia bezrobocia ("GW").
W 1998 roku założył Niezależny Ruch Społeczny. Po wyborach samorządowych zostaje radnym sejmiku zachodniopomorskiego.
"Trybuna" przychylnie określa go mianem "antykomunisty niezoologicznego". 18 listopada 1998 roku zostaje wybrany, głosami głównie SLD, na prezydenta Szczecina. W mieście na murach, także na stoczniowym, pojawiły się napisy: "Jurczyk zdrajca".
Racji swojej broni
- Niejednokrotnie już mówiłem publicznie, że dla wszystkich mniejszości narodowych prawo ma być jednakowe, natomiast w najwyższych władzach powinni być tylko Polacy. (...) Chcę podkreślić, że nie jestem antysemitą, ale boleję, że w Polsce groźniejszy jest antypolonizm, a on jest dość powszechny. ("Głos Szczeciński", 1995). | Jako przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni im. Adolfa Warskiego w Szczecinie podpisywał 30 sierpnia 1980 roku porozumienie z komisją rządową kierowaną przez Kazimierza Barcikowskiego. Szczecin podpisał porozumienie dzień przed Gdańskiem; były wtedy głosy, że od tego momentu wzięła się niechęć Lecha Wałęsy do Mariana Jurczyka.Obok Andrzeja Gwiazdy i Jana Rulewskiego wystartował na zjeździe przeciw Wałęsie w wyborach na przewodniczącego. Dostał o ponad połowę mniej głosów niż Wałęsa, ale znacznie więcej niż Gwiazda i Rulewski razem.Jurczyk w stanie wojennym został internowany, a potem aresztowany pod zarzutem działań na szkodę państwa.Wyszedł z więzienia w 1984 roku dzięki amnestii. Zaczął zajmować pozycję opozycyjną wobec Wałęsy; sam twierdzi, że było inaczej. Po latach mówił, że właśnie od 1984 roku "lewica laicka" skupiona przy Wałęsie zaczęła dogadywać się z komunistami i z tego powodu odsuwać osoby o innym zdaniu, w tym jego.W listopadzie 1989 roku spróbował doprowadzić do sądowego uznania, że jego grupa jest kontynuatorką "S" z 1980 roku, ale Sąd Wojewódzki w Warszawie odrzucił jego wniosek o przywrócenie mocy prawnej rejestracji NSZZ "S" z roku 1980.Po kilkumiesięcznych staraniach, w sierpniu 1990 roku, moc prawną uzyskała NSZZ "Solidarność '80". To już był podział "Solidarności".Powstała po rozłamie w "Solidarności" "S '80" wkrótce sama zaczęła się dzielić.W połowie 1996 roku jego rodzimy Zarząd Regionu Szczecińskiego wypowiada mu posłuszeństwo.Przegrany związkowiec wystartował w wyborach do Senatu. Wygrał, otrzymując prawie 125 tys. głosów. W 1998 roku założył Niezależny Ruch Społeczny. Po wyborach samorządowych zostaje radnym sejmiku zachodniopomorskiego.
18 listopada 1998 roku zostaje wybrany, głosami głównie SLD, na prezydenta Szczecina. |
ROZMOWA
Andrzej Chyra, aktor po filmowym "Długu", przed teatralnymi "Barbarzyńcami"
Jest w naszych czasach napięcie
BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Zaczyna pan próby do "Barbarzyńców" Gorkiego w reżyserii Agnieszki Glińskiej w warszawskim Teatrze Współczesnym. To efekt braku propozycji filmowych czy chęć odpoczynku od filmowego planu?
ANDRZEJ CHYRA: Na razie nie zagrałem tyle, żebym miał od czego odpoczywać. Teatr zawsze traktowałem jako miejsce najpełniej realizujące aktora. Myślę, że kiedy dostaje się interesującą propozycję teatralną, przyjęcie takiej roli jest wręcz zawodowym obowiązkiem. Co do propozycji filmowych, to otrzymałem ich kilka.
Czy na którąś już się pan zdecydował?
Nie, jeszcze nie. Nie przeczytałem do tej pory scenariusza, który powaliłby mnie na kolana. Zresztą wcale na to nie liczyłem. Taka szansa, jak zagranie Gerarda w "Długu", trafia się aktorowi raz, może kilka razy w życiu.
Czy to wina polskich scenarzystów?
Nie tylko, ale z pewnością spoczywa na nich duży ciężar odpowiedzialności za nie najlepszy stan polskiego kina. Mam wrażenie, że autorzy scenariuszy są czymś skrępowani. Może chodzi tu o oczekiwania producentów, a może sami wpadli w jakąś pułapkę niemocy. Tworzą historie, które obfitują w przeróżne niesamowite wydarzenia, zamiast sięgać choćby do własnego życia. Za mało jest w polskim kinie historii, które opowiadałyby o prawdziwych emocjach i uczuciach. Uczucia są, ale dotyczą pieniędzy, władzy i podobnych problemów. Jest przecież w życiu tyle innych, istotnych spraw, które mogłyby stać się tematem filmowej opowieści. Ludzie kochają się i nienawidzą nie tylko z powodu pieniędzy.
Większość polskich filmów powstaje na podstawie scenariusza pisanego przez reżysera...
To świadczy o tym, że nie ma w Polsce rynku, który stwarzałby nowych autorów.
Skoro nie jest najlepiej, komu należałoby oddać polskie kino?
Wiadomo, że nikt nikomu niczego nie odda. Problem polega na tym, że młodzi ludzie, chcąc robić filmy, muszą mieć jakieś atuty w ręku. Niech takim atutem będzie na początek ciekawa historia do opowiedzenia. Pojawiają się pewne okazje do prezentacji własnego talentu. Duże możliwości daje na przykład kamera cyfrowa. W sytuacji, gdy mało jest pieniędzy na filmy, gdy mało kto chce te pieniądze dawać, trzeba się umieć do tego dostosować. Jedną z metod, zwłaszcza dla debiutantów, może być znalezienie grupy kolegów, którzy chcą się bawić w kino. Takich ludzi jest sporo i myślę, że wielu młodych aktorów czy operatorów nie wzięłoby honorarium za udział w ambitnym i świeżym przedsięwzięciu.
Zdarzyło się panu odrzucić jakąś propozycję przed zagraniem w "Długu"?
Dostawałem ich tak mało, że nie było czego odrzucać.
A castingi?
Chodziłem, choć czasem trochę z przymusu. Głupio jest nie pójść, będąc zaproszonym. Jednak, jeśli w trakcie czytania scenki czułem, że coś jest nie tak, nie wkładałem chyba wystarczająco dużo serca w jej zagranie.
Czy teraz, po gdyńskiej nagrodzie, czuje pan, że mógłby już sobie pozwolić na rolę w mniej ambitnym przedsięwzięciu np. telenoweli? Widzowie pomyśleliby przecież: "no tak, Chyra się wygłupia"...
Być może, ale z drugiej strony nie chcę stwarzać takiej sytuacji. To pułapka, w którą wpada wielu znanych aktorów. Wydaje im się, że mogą sobie pozwolić na żarty z samego siebie albo stać ich już na odcinanie kuponów. Wśród propozycji, które ostatnio otrzymałem, było kilka interesujących ról serialowych. Musiałem porozmawiać sam ze sobą i zdecydować, czy mam teraz brać wszystko, co mi życie podrzuca, czy też zaryzykować i brać rzeczy, które usatysfakcjonują mnie artystycznie. Wybrałem to drugie, stąd też m.in. próby w teatrze.
Co potem?
Mam pewne plany na drugą połowę roku. Na razie nie zdradzę konkretów, chodzi o film i dużą rolę.
Podobną do tej w "Długu"?
Nie chciałbym konkurować sam ze sobą. Byłoby niedobrze, gdyby widzowie czy krytycy zastanawiali się tylko nad tym, czy jestem lepszy, czy gorszy niż w nagrodzonej roli. Jeżeli pojawia się szansa grania innych typów psychologicznych, chcę z niej skorzystać. Wolę wzbogacać swój wizerunek.
Studiował pan reżyserię teatralną. Zrobiłby pan ze sobą film?
To zależy od scenariusza, ale nie tylko. Z aktorstwem jest tak: kiedy grasz, to znaczy, że dałeś się wynająć. Mówisz sobie: dobrze, spróbuję stworzyć taką a taką postać, zagrać takiego a takiego człowieka. Z reżyserią jest zupełnie inaczej, trzeba mieć nieodpartą potrzebę opowiedzenia jakiejś historii. W tej chwili nie czuję takiego imperatywu, ale pewnie kiedyś to wróci. Na razie mam co robić jako aktor i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Dzięki nagrodzie mogę spokojnie zabrać się do robienia rzeczy, o których myślałem w czasie studiów i potem. Ona otworzyła mi drzwi do wielu ważnych ludzi, sprawiła, że poznało mnie chyba całe środowisko filmowe w Polsce. Stałem się aktorem, który ma już jakieś osiągnięcie. Teraz w moim życiu jest czas na normalne uprawianie tego zawodu.
Sukces nie psuje? Czy nie jest tak, że kiedy przebiera pan w scenariuszach i zastanawia się nad proponowaną rolą, to myśli pan sobie: "Nie, tej nie wezmę, bo za nią nie dostanę nagrody, bo jest zbyt mało efektowna"?
Efektowność nie jest dla mnie ważna. Liczy się złożoność postaci i prawda. Myślenie w kategoriach nagród jest mi obce.
Miał pan wiele koncepcji na zagranie Gerarda?
Nie, ta rola ewoluowała tylko trochę. Byliśmy wszyscy w tej szczęśliwej sytuacji, że mieliśmy czas na aktorskie próby. Jestem aktorem, który lubi dużo wiedzieć. Ważna jest dla mnie konstrukcja psychiczna człowieka, którego mam grać. Zrozumienie, czym jest moja rola dla filmu czy spektaklu, jakie są jej zadania, jakie miejsce w całości - to dla mnie sprawy kluczowe. Kiedy już się gra, trzeba oczywiście odrzucić wszystkie te przemyślenia i po prostu odnaleźć w sobie tego drugiego człowieka.
Czy Gerard jest uosobieniem tego, czego się pan boi?
Tak. Od początku czułem, że ta rola wymaga bardziej ukrycia się niż eksponowania. To trochę antyaktorskie myślenie, ale w tej sytuacji wydawało mi się to najodpowiedniejsze. Musiałem wymyślić kogoś, kogo sam bym się przestraszył i komu bym ze strachu uległ.
Z czego wynika, pana zdaniem, rosnąca fala przemocy w Polsce? Czy kino ma na to jakiś wpływ?
Przede wszystkim jest w naszych czasach jakieś napięcie. Każdy walczy o swoje, Polacy chcą możliwie jak najszybciej zdobyć jak najwięcej. Przez to częściej zaczynają wykraczać poza przyjęte wcześniej normy. Co gorsza, coraz częściej nie widzą w tym nic złego. A kino? Z pewnością upowszechnia pewne sposoby zdobywania swojej przestrzeni i znieczula na brutalność, ale na pewno to nie ono jest jednym z ważniejszych czynników powodujących wzrost przestępczości.
Krzysztof Feusette | Zaczyna pan próby do "Barbarzyńców" Gorkiego w reżyserii Agnieszki Glińskiej w warszawskim Teatrze Współczesnym.
ANDRZEJ CHYRA: Teatr zawsze traktowałem jako miejsce najpełniej realizujące aktora. Co do propozycji filmowych, to otrzymałem ich kilka. Nie przeczytałem do tej pory scenariusza, który powaliłby mnie na kolana. Za mało jest w polskim kinie historii, które opowiadałyby o prawdziwych emocjach.
młodzi ludzie, chcąc robić filmy, muszą mieć jakieś atuty w ręku. Niech takim atutem będzie ciekawa historia do opowiedzenia.
Wśród propozycji, które ostatnio otrzymałem, było kilka interesujących ról serialowych. Musiałem zdecydować, czy mam teraz brać wszystko, co mi życie podrzuca, czy też zaryzykować i brać rzeczy, które usatysfakcjonują mnie artystycznie. Wybrałem to drugie.Mam pewne plany na drugą połowę roku, chodzi o film i dużą rolę.
Studiował pan reżyserię teatralną. Zrobiłby pan ze sobą film?
Na razie mam co robić jako aktor. Dzięki nagrodzie mogę spokojnie zabrać się do robienia rzeczy, o których myślałem w czasie studiów.
Miał pan wiele koncepcji na zagranie Gerarda?
Ważna jest dla mnie konstrukcja psychiczna człowieka, którego mam grać.
Musiałem wymyślić kogoś, kogo sam bym się przestraszył.
Z czego wynika rosnąca fala przemocy w Polsce?
Polacy chcą możliwie jak najszybciej zdobyć jak najwięcej. Przez to częściej zaczynają wykraczać poza przyjęte wcześniej normy. |
ROZMOWA
Profesor Jadwiga Staniszkis, socjolog: W naszych warunkach wyprowadzanie bez kontroli pieniędzy państwa to zaproszenie do korupcji i moim zdaniem jej główne źródło
Zaproszenie do korupcji
- Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Jeżeli czegoś ze względów politycznych nie można opanować, to się tworzy coś równoległego. Dla doraźnych celów psuje się państwo.
FOT. JACEK DOMIŃSKI
Po ujawnieniu przez "Rzeczpospolitą" afery w śląskim Urzędzie Wojewódzkim okazało się, że niektórzy członkowie rządu od kilku miesięcy wiedzieli, co się tam dzieje, trwało wewnętrzne śledztwo. Jak pani myśli, jeżeli dziennikarze nie ujawniliby tej sprawy, czy obywatele kiedykolwiek by się o niej dowiedzieli?
JADWIGA STANISZKIS: Obawiam się, że nie. Może wyciągnięto by jakieś konsekwencje wobec urzędników, ale wszystko odbyłoby się po cichu. Uważam, że media mają potężną władzę. Im słabsza jest administracja centralna, tym większa rola dziennikarzy.
Śląsk nie jest chyba jakimś wyjątkowym miejscem w polskiej administracji. Takich układów personalno-gospodarczych jest na pewno znacznie więcej.
Gdybym była premierem Buzkiem, to bym zarządziła kontrolę we wszystkich województwach, taki bilans zamknięcia przed wyborami. Niepokojący jest poziom wojewodów. Bardzo dobrze przygotowany i oceniany wojewoda lubuski Jan Majchrowski odszedł m.in. z tego względu, że próbował walczyć ze środowiskiem, któremu zarzucał korupcję. Jego przeciwnicy awansowali.
Dobrzy ludzie odchodzą, a pozostają ci, którzy często nie są w stanie kontrolować skomplikowanych relacji na styku państwa i gospodarki, funduszy publicznych i samorządów.
Bilans zamknięcia? W przyszłym roku są wybory. To samobójstwo!
Proszę pamiętać, że wokół organów administracji powstały również siatki powiązań niezależne od zmieniającej się władzy. Są raczej wspólnotami interesów niż politycznymi. Sądzę, że kontrola powinna zająć się nie tylko sprawdzaniem konkretnych urzędników, ale wykryć niejasne relacje między biznesem i administracją.
Na początku lat 90., kiedy ujawniano duże afery gospodarcze, często można było usłyszeć, że korupcja to bagaż, który zawsze towarzyszy zmianie systemu, iż jest nieunikniona. Wielu biznesmenów wierzyło, iż "pierwszy milion trzeba ukraść". Ale miało być lepiej. Czy teraz, po dziesięciu latach, jest już lepiej?
Jest gorzej, bo jest więcej okazji do korupcji. Wiąże się to z przejściem od czegoś, co ja w swoich analizach nazywam "kapitalizmem politycznym" - czyli używania władzy do tworzenia kapitału - do "kapitalizmu sektora publicznego", tzn. tworzenia klientelistycznych układów wokół instytucji obracających państwowymi pieniędzmi. Instytucje te znalazły się na rynku w konsekwencji przyjęcia ustawy o finansach publicznych z 1998 roku. Miała nastąpić "kapitałowa decentralizacja administracji", to znaczy realizowanie zadań państwa przez rynek przy minimalnej możliwości kontroli państwa. Na tym polega paradoks - choć pieniądze są państwowe, to instytucje te państwowe nie są. Nie ma możliwości kontrolowania ich za pomocą instrumentów, którymi dysponuje państwo. Ale instytucje te nie są też prywatne, bo nie ma w nich ponoszącego odpowiedzialność właściciela. A działają jak gdyby były prywatne.
Ustawa o finansach publicznych reguluje możliwości wprowadzania funduszy publicznych na rynek, ale nie określa ani skali zadań przekazywanych rozmaitym agendom, ani dziedzin, w jakich mają one działać. W ten sposób można ciągle dokładać nowe instytucje. W tej chwili np. czeka na uchwalenie zmiana ustawy o Bankowym Funduszu Gwarancyjnym, który będzie miał dokładnie taką strukturę jak FOZZ.
Dlaczego wiąże pani bezpośrednio korupcję z rozbudowanym tzw. sektorem publicznym?
Jeśli ktoś znajdzie się w tym sektorze, to nie obowiązują go rygory dotyczące przejrzystości zamówień publicznych, likwidowanie kominów płacowych i nie podlega on merytorycznej kontroli NIK. Instytucje działające w sektorze publicznym to nie otwarte rynki, na których obowiązują jasne zasady - przetargi, wyceny usług i konkursy ofert. To są zorganizowane struktury korupcjogenne, upartyjnione i oparte na klientelizmie.
Tak działa kilkaset tysięcy osób. Analizy pokazują, że połowa płacących podatki w najwyższym przedziale to ludzie związani z funduszami publicznymi, dotyczy to także rad nadzorczych skomercjalizowanych przedsiębiorstw.
W naszych warunkach wyprowadzanie bez kontroli pieniędzy państwa to zaproszenie do korupcji i moim zdaniem jej główne źródło.
W tej chwili już przekroczono punkt krytyczny - przez struktury te przepływa więcej pieniędzy niż przez budżet. Nigdzie na świecie tak nie jest.
Jakie są skutki tego, że państwo nie ma kontroli nad większością publicznych pieniędzy i do obrotu nimi ma podejście komercyjne?
Skutki są dość poważne - nazywam to odpaństwowieniem i odspołecznieniem. Ze społecznego punktu widzenia państwo przestaje być, jak nazywają to Amerykanie, "centrum zaufania". Zmienia się też zasadniczo sposób funkcjonowania społeczeństwa - jak pokazują badania, zanika współpraca, a wzrost ryzyka indywidualnego i osamotnienie prowadzą do korozji emocji wspólnotowych.
Dla gospodarki osłabianie państwa jako tego ośrodka, który jest gwarantem bezpieczeństwa, również jest ryzykowne. Mniejsze zaufanie to zwiększenie ryzyka inwestycji, co w naszym przypadku może spowodować wycofanie kapitału spekulacyjnego i załamanie się złotówki.
Sygnałem alarmowym była dla mnie sprawa światłowodu, który Gazprom poprowadził przez nasz kraj. Okazało się, że państwo przekazało strategiczne uprawnienia swojemu przedsiębiorstwu i straciło kontrolę w sprawie, która dotyczy naszego bezpieczeństwa. Traktat międzynarodowy został sprowadzony do umowy cywilnoprawnej.
Czyli więcej państwa?
Więcej kontroli państwa. Zwolennicy przenoszenia zadań państwa do jednostek pozabudżetowych przywołują ciągle przykład Margareth Thatcher, która po 1979 roku w Wielkiej Brytanii wprowadzała taką "komercjalizację państwa".
Ale jeżeli przyjrzeć się dokładnie, jak to wyglądało, to nie sposób nie zauważyć, że państwo brytyjskie dalej pozostało stroną. Bardzo wyraźnie określono w każdej dziedzinie standardy, według których muszą działać prywatne instytucje przejmujące część zadań państwa, i utworzono przy Radzie Ministrów jednostkę, która kontrolowała przestrzeganie tych zasad. Podkreślam - zadania państwa przejmowały prywatne instytucje, a nie jakiś mętnie wydzielony sektor publiczny wewnątrz państwa. Usamodzielniono finansowo np. szpitale, przychodnie, z którymi kontrakty zawierały nie biurokratyczne kasy chorych z upolitycznionymi radami, ale publiczne i konkurujące z nimi prywatne firmy ubezpieczeniowe.
Jednak nawet tam - jak pokazują badania - pojawiły się klientelizm i korupcja. A przecież nie było pokus takich jak u nas - szukania w publicznych pieniądzach taniego kredytu ze względu na najwyższe w Europie realne stopy procentowe.
Upolitycznione są rady kas, zarządy spółek, z nadania politycznego są prezesi funduszy celowych. Jeżeli - jak pani mówi - państwo rzeczywiście traci kontrolę nad wydawaniem publicznych pieniędzy, to politycy na pewno trzymają rękę na kasie.
Rzeczywiście nastąpiło odpaństwowienie, a równocześnie upartyjnienie. Fundusze publiczne stały się zapleczem finansowym partii politycznych.
Nie dawniej niż parę tygodni temu na konferencji zorganizowanej przez Instytut Spraw Publicznych wicemarszałek Sejmu Marek Borowski sugerował coś, co określano jako "opozycyjną partycypację", czyli pozostawienie w zarządzaniu funduszami publicznymi części ludzi AWS po wyborczym zwycięstwie SLD. To nic innego jak skomercjalizowane, międzypolityczne państwo, w którym wszystko rozpatruje się w kategoriach łupu wyborczego.
Wiele funduszy publicznych, samorządów i organizacji pozarządowych jest traktowanych jako miejsca służące do utrzymania swoich ludzi przy życiu. W samych tylko organizacjach pozarządowych z pieniędzy publicznych korzysta 2,5 miliona osób.
To duży błąd - nie zmusza się ich do prawdziwego wysiłku, do tego, by stawili czoło wyzwaniom, żeby naprawdę czegoś się nauczyli i byli w przyszłości elitą.
System, o którym pani mówi, to duże pieniądze i powiązania na najwyższym szczeblu. Właściciele małych i średnich przedsiębiorstw mają jednak problemy nawet na najniższych poziomach administracji.
Badania z zeszłego roku przeprowadzone w tej grupie przedsiębiorców pokazują, że aż 55,5 proc. skarży się, iż pole do korupcji otwiera ogromna uznaniowość przy podejmowaniu decyzji administracyjnych. To drugi ważny czynnik - obok kapitalizmu sektora publicznego - wpływający na poziom korupcji.
Uznaniowość może mieć kilka postaci. Po pierwsze - w izbach skarbowych, jeśli chodzi o podatki, wiele jest niejasnych możliwości, luk, sposobów na uniki, a to, czy zostaną wykorzystane, zależy wyłącznie od decyzji urzędników.
Po drugie ustawa o finansach publicznych z 1998 roku wprowadziła uznaniowe decydowanie przez ministra finansów, co należy do długu publicznego, a co nie. To pozwala bezkarnie łamać konstytucyjną zasadę, że dług publiczny nie może przekroczyć granicy bezpieczeństwa - 60 proc. produktu krajowego brutto.
Po trzecie możliwe jest dokapitalizowywanie słabych przedsiębiorstw akcjami spółek giełdowych, czyli dobrych. Jest to zupełnie uznaniowe uwłaszczanie naprawdę dużymi wartościami, a przede wszystkim dużą władzą, często strategiczną, menedżerów bankrutujących firm.
Mówiono mi np. o upadającej fabryce zbrojeniowej, która dostała trzy decydujące akcje KGHM Polskiej Miedzi.
Po czwarte wreszcie ma się zalegalizować handel zobowiązaniami, np. wobec ZUS. To pozwoli za niewielką część wartości przechwytywać bardzo duży majątek. O tym, kto wejdzie na ten lukratywny rynek, znów zdecydują urzędnicy.
Podsumujmy: ograniczenie kontrolnej roli państwa, uznaniowość, czy są jeszcze inne znaczące elementy zachęcające do korupcji?
Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Jeżeli czegoś ze względów politycznych nie można opanować, to się tworzy coś równoległego. Dla doraźnych celów psuje się państwo.
Niedawno powstał Urząd Regulacji Telekomunikacji, który ma się zajmować rynkiem telekomunikacyjnym, a przecież zajmuje się już tym Ministerstwo Łączności. Różnica polega na tym, że minister może stracić stanowisko po wyborach, a szef takiego urzędu będzie nieusuwalny przez kilka lat.
Takie pokrywające się struktury tylko zacierają odpowiedzialność. A oprócz uznaniowości i obecnej formuły funduszy publicznych elementem sprzyjającym korupcji są właśnie struktury bez jasnej odpowiedzialności. U nas występują wszystkie te elementy.
Co zatem trzeba zrobić, żeby zmniejszyć korupcję w Polsce?
Po pierwsze wyeliminować uznaniowość, zlikwidować furtki w przepisach. Poza tym radykalnie zrewidować formułę sektora publicznego - określić jednolity system zamówień publicznych, kominy płacowe i odzyskać możliwości kontroli. Abdykacja państwa jest nie tylko nieuprawniona i marnotrawna, ale niszczy także cały symboliczny klimat towarzyszący demokracji. Aby poważnie traktować obowiązki obywatelskie, trzeba traktować państwo jako władzę. A u nas następuje świadome osłabianie państwa.
Wielu ma nadzieję, że korupcja zmniejszy się wraz z przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej.
Czekanie na Unię Europejską to wielki błąd. Moim zdaniem, jeżeli sytuacja się nie zmieni, to jeszcze przed przystąpieniem do UE czeka nas poważny kryzys finansowy związany ze stanem sektora publicznego. Jesteśmy już bardzo blisko takiego kryzysu. W zeszłym roku - oficjalnie - dług publiczny sięgnął 55 proc. PKB, a jest mnóstwo długów nierejestrowanych i mnóstwo niezrealizowanych zobowiązań państwa np. w sferze obligatoryjnej pomocy społecznej czy składek ZUS dla bezrobotnych. Prawdopodobnie przekroczyliśmy więc poziom zadłużenia bezpieczny dla państwa. A nie mamy takich amortyzatorów, jakie mają inne kraje. We Włoszech silna jest szara strefa, Niemcy czy Austria mają korporacyjny system budowania zaufania na linii pracownicy - przedsiębiorcy. My nie mamy nic.
Nie można oczekiwać, że Unia Europejska uzdrowi sytuację. Jeżeli sami nie naprawimy sektora publicznego, to w ciągu roku może nastąpić załamanie publicznych finansów. A wtedy nasze wejście do Unii będzie stało pod znakiem zapytania.
Uważam, że wielkim nieszczęściem jest to, iż w raporcie Komisji Europejskiej dotyczącym przygotowania do integracji znaleźliśmy się wysoko - w drugiej grupie państw. Tak się stało, moim zdaniem, ze względu na interes europejskich firm finansowych, które prowadzą interesy w Polsce. Dla nich umieszczenie nas w trzeciej grupie zwiększyłoby ryzyko inwestycji. Tak wysoka pozycja absolutnie uspokoiła naszych decydentów politycznych, poczuli się bezpiecznie. To wielki błąd.
Rozmawiał Andrzej Stankiewicz | Profesor Jadwiga Staniszkis jest więcej okazji do korupcji. Wiąże się to z przejściem od czegoś, co ja w swoich analizach nazywam "kapitalizmem politycznym" - czyli używania władzy do tworzenia kapitału - do "kapitalizmu sektora publicznego", tzn. tworzenia klientelistycznych układów wokół instytucji obracających państwowymi pieniędzmi. pole do korupcji otwiera ogromna uznaniowość przy podejmowaniu decyzji administracyjnych. To drugi ważny czynnik - obok kapitalizmu sektora publicznego - wpływający na poziom korupcji.
A oprócz uznaniowości i obecnej formuły funduszy publicznych elementem sprzyjającym korupcji są właśnie struktury bez jasnej odpowiedzialności. |
PO RAPORCIE "RZECZPOSPOLITEJ"
Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana
Przemoc, ekshibicjonizm, pseudonauka
RYS. PAWEŁ GAŁKA
IRENEUSZ KRZEMIŃSKI
Analiza programów telewizyjnych, przeprowadzona drugi raz przez dziennikarzy "Rzeczpospolitej" (19. 12. 2000), jest przedsięwzięciem imponującym. Tym ważniejszym, że w Polsce na oglądanie telewizji poświęca się bardzo dużo czasu, a inicjatywa podobna do niemieckiej - jeden dzień w tygodniu bez telewizji - chyba nie ma szans powodzenia.
Nie znam naukowych przedsięwzięć na dużą skalę analizujących zawartość telewizyjnych programów, dziennikarskie studium wypełnia więc ważną lukę w budowaniu naszej "medialnej" samowiedzy. Ponieważ taką analizę przeprowadzono drugi raz, można dostrzec utrwalające się tendencje i uchwycić nowości.
Obecność przemocy jest stała nawet w bajkowych programach dla dzieci. Pamiętam sprzed lat rysunkowe filmiki produkcji ZSRR "Nu, pogodi", które budziły moją żywą niechęć. Tym się różniły od filmów disneyowskich, że obecny był w nich element brutalnej przemocy, również symbolicznej, polegającej na wyśmiewaniu przegranego "zajca". Wobec dzisiejszych produkcji - to było zgoła niewinne. Na szczęście pojawiły się też nowe, żywe i interesujące programy dla dzieci, które zyskały aprobatę obserwatorów.
Według ich obliczeń liczba scen przemocy w telewizji publicznej, zwłaszcza w pierwszym programie, wzrosła. Jest to jeden z przejawów upodabniania się publicznej telewizji do stacji komercyjnych. Dziennikarze "Rzeczpospolitej" zwrócili też uwagę na stałą obecność seksu i golizny w telewizji. Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana.
Nowe zjawisko - ekshibicjonizm
Pojawiła się cała gama programów, w których bezwstydnie odsłania się ludzkie emocje i uczucia, bezwzględnie drąży powikłane związki albo po prostu podgląda ludzkie życie. Jest ich coraz więcej i są coraz bardziej obrzydliwe. Telewidzowie zamieniają się w podglądaczy i coraz częściej sami dołączają do występujących. Programy te mają bowiem charakter interakcyjny, zawsze z widownią i na ogół z połączeniem telefonicznym. Przygotowujący je dziennikarze przypominają małomiasteczkowe plotkary siedzące w oknach i obserwujące każdy ruch bliźnich.
Przodująca pod tym względem okazała się stacja, która z początku reklamowała się jako "telewizja na poziomie", czyli TVN. Już w ubiegłorocznym raporcie "Rzeczpospolitej" odnotowano specyficzne epatowanie widza "podglądaniem z dreszczykiem" w TVN, skupiające się wtedy na życiu więźniów i ich wyznaniach. Teraz rzutki i inteligentny zespół dziennikarski włączony został w produkcję programów jeszcze bardziej moralnie podejrzanych, z "Agentem" na czele, który stanowi niewątpliwe przygotowanie do słynnego już "Wielkiego Brata" (zamyka się grupkę ludzi i podgląda ich wszędzie; widzowie eliminują co jakiś czas kolejną osobę, a zwycięzca, oczywiście, zdobywa nagrodę). Rozrastający się w programie TVN "Telewizjer" wydaje mi się programem coraz bardziej odrażającym, bo zbudowanym na mieszaninie plotkarstwa, pseudoinformacji, pseudo- i paranauki, astrologii i wszelkich dziwactw potraktowanych komercyjnie. A ponieważ w TVN zebrano dobry i ambitny zespół, nic dziwnego, że tę mieszaninę idiotyzmu, ohydy i pseudowspółczucia podaje się w bardzo sprawny dziennikarsko sposób. Czasem nawet wyrobiony widz może dać się "uwieść". Jakże nieprzyjemne jest rozczarowanie, gdy się wykryje cały fałsz tych produkcji.
Moje własne doświadczenia jako widza w pełni potwierdzają diagnozę dziennikarzy, którzy słusznie zwrócili uwagę na to, że TVN - prezentując się jako telewizja ambitna i "na wyższym poziomie" - w gruncie rzeczy wprowadza na ekran kolejne komercyjne i manipulacyjne programy. Polsat wydaje się uczciwszy, bo nikomu nie sugeruje, że ma ambicje, a i jemu zdarzają się ambitniejsze produkcje.
Pseudonauka i miraże nagród
Namnożyło się konkursów, jeden głupszy od drugiego, oraz programów typu "Milionerzy", kuszących widzów mirażem wielkich pieniędzy i atmosferą, która jest mieszaniną meczu i ruletki. Może tylko tradycyjna "Wielka gra" ma poza rozrywkowymi jakieś edukacyjne funkcje. Zgodnie z poczynionymi przez obserwatorów uwagami, główną motywacją i do grania, i do oglądania są wysokie nagrody. Popularność tych programów jest więc wynikiem marzeń o dużych pieniądzach.
Warto odnotować również pojawienie się filmów, ba, zgoła seriali dokumentalnych, albo paradokumentalnych, którym też przyświeca zasada podglądactwa, często podbudowana naukowym autorytetem. Szczególne znaczenie mają tu programy medyczne. Zdaje się, że wyparły one filmy przyrodnicze, do niedawna tak popularne i chętnie oglądane. Takie "dokumenty" czasem są cennymi obrazami, na ogół jednak wykorzystują w całkowicie dowolny albo nawet cyniczny sposób naukowców i naukową wiedzę dla epatowania widza drastycznością obrazów. Znowu przewodzi tu TVN.
Wnioski - to, po pierwsze, zachwianie wzorów przyzwoitości, wzorów szacunku dla ludzkich uczuć i problemów. Dziennikarze, pokazując dramatyczne sytuacje i powikłane losy, wcale nie zamierzają dać widzom okazji do refleksji i pogłębienia umiejętności wzajemnego zrozumienia między ludźmi. Są zarazem prymitywnie moralistyczni i całkowicie amoralni.
Po drugie, uderza niezwykły wprost prymitywizm myślowy programów telewizyjnych, oferowanie widzowi pseudonauki i pseudoinformacji. Telewizję polską wypełniły poza quizami dla półgłówków filmiki "rozrywkowe", tzw. sitcomy, wytwór telewizji amerykańskiej, szokujący prostactwem. U nas rozpowszechniły się chyba jeszcze bardziej niż w telewizji niemieckiej, gdzie się zadomowiły, przerobione na coś jeszcze gorszego, zgodnie z ciężkim poczuciem humoru naszych zachodnich sąsiadów. W USA kretyńskie filmiki oglądane są głównie przez nastolatków. Od dawna też toczy się dyskusja nad ograniczeniem ekshibicjonistycznych talk-showów. U nas te najgorsze wzorce stają się normą programową.
To, co dobre - w środku nocy
W innych krajach telewizja publiczna znacząco różni się od komercyjnej. W polskiej telewizji publicznej mamy do czynienia ze wszystkimi moralnie dwuznacznymi tendencjami. Wypełniona jest po brzegi tym, czym żyją telewizje komercyjne. Można jej przypisać nawet pierwszeństwo w nadawaniu niektórych programów, na przykład seriali dokumentalnych i paranaukowych. Telewizyjna "Jedynka" oferuje taką samą liczbę głupkowatych quizów, jak telewizje komercyjne, nie mówiąc już o tzw. talk-showach. Czy i na ile telewizja publiczna spełnia więc swe ustawowe funkcje?
Gdy podliczyć określonego typu programy - wszystko się zgadza. Kultury, publicystyki i dobrych filmów jest tyle, ile być powinno. Ale szefowie telewizji wybrnęli z sytuacji niezwykle pomysłowo i cynicznie. Otóż telewizja publiczna staje się interesująca po godz. 22.00 lub 23.00. Wtedy można zobaczyć kontrowersyjne dokumenty, które mówią o istotnych problemach kraju i świata, cykle programów filmowych, a także programy muzyczne, baletowe, operowe i dodatkowe edycje Teatru Telewizji. A poza tym - sitcomy, quizy, idiotyzm nowel i seriali.
Telewizyjna publicystyka przybrała kształt szczególny: zamiast budzić refleksję, "miga obrazkami". Politycy różnej maści, acz też dość wyselekcjonowani, są głównymi dyskutantami i ekspertami, co naprawdę trudno zaakceptować. Uderza rosnąca liczba pseudodyskusji z udziałem publiczności, która na ogół używana jest jako tło - barwny tłumek, przemieszczający się z "nie" na "tak" i odwrotnie. Nie udało mi się zobaczyć ani jednego programu w telewizji publicznej, po którego obejrzeniu miałbym poczucie, że przynajmniej zarysowano w pełni jakiś doniosły i gnębiący nas na co dzień problem.
Odnoszę wrażenie, że poziom dziennikarstwa w telewizji publicznej wyraźnie się obniża. Informacja jest tak skonstruowana, że nie można dotrzeć do istoty rzeczy, na przykład przyczyny konfliktu, który został barwnie opowiedziany i zilustrowany. Zapewne to efekt założenia o tzw. bezstronności dziennikarskiej, które na ogół i tak jest łamane, choćby komentarzem albo tonem głosu i treścią dziennikarskich pytań. Ale zarazem ten model zabrania dziennikarzowi dokonania analizy, zbadania po czyjej stronie jest racja, jakie argumenty mają jedni, a jakie drudzy, jakie motywy i jakie interesy reprezentują strony sporu. Bez takiego wglądu w przebieg konfliktów i dyskusji nie można naprawdę w pełni odpowiedzieć na pytanie, co się dzieje i dlaczego.
Gusty można kształtować
Przed laty telewizyjna Jedynka pełniła niezwykle ważną funkcję wychowawczą, rozwijając program telewizji edukacyjnej. Pasmo to pozostało, ale i tam górę wzięła "telewizja obrazkowa". Funkcje edukacyjne, zwłaszcza wobec dorosłych widzów, realizuje jednak telewizja nie tylko w programach stricte edukacyjnych. Ludzie uczą się najwięcej z przykładów. Telewizyjne podglądactwo to manipulacja ludzką potrzebą wiedzy o tym, jak żyją i jak działają inni, jak sobie radzą w różnych życiowych sytuacjach.
Ta potrzeba w społeczeństwie polskim wydaje się szczególnie silna, bo przecież wszyscy uczymy się żyć w nowej rzeczywistości i musimy z nią sobie jakoś radzić. Programów, które mówiłyby o tym, jak ludzie potrafią odnieść sukces, jak rozwiązują problemy, w telewizji publicznej praktycznie nie ma. Jak się pracuje na sukces? Oto pytanie, które wypełnia nawet w komercyjnych telewizjach zachodnich programy o aktorach, politykach czy biznesmenach. Takie programy w telewizji publicznej mogłyby pomóc wielu ludziom.
Zasadzie konkurowania z telewizją komercyjną towarzyszy założenie, że takie są gusty szerokiej publiczności. Siła tego argumentu w dużym stopniu płynie z tego, że jest on samospełniającym się proroctwem. Działanie "pod publiczkę" utwierdza tylko określone wzorce i one stają się właśnie gustami ogółu. To nie tyle gusty publiczności wpływają na telewizję, ile telewizja na ludzkie gusty. Dlatego telewizja publiczna powinna mieć nieco inne ambicje niż te, które dają o sobie znać obecnie. Właśnie ona powinna być standardem i normą. Ona powinna wyznaczać wzorce dla nadawców, eksperymentować z różnymi formami i treściami telewizyjnych programów.
Nie wolno jej zaniedbywać funkcji obywatelskich. Niestety, dziennikarstwo staje się w naszej publicznej telewizji coraz bardziej upolitycznione i służy określonym politycznym aktorom. Nawet jeśli robi to dość subtelnie, burzy proporcje i uniemożliwia pełną, swobodną dyskusję. Najwyższa pora na dyskusję o działaniu publicznych mediów i o zmianach ustawowych, które wyzwoliłyby je spod władzy polityków.
Autor jest profesorem socjologii | Analiza programów telewizyjnych, przeprowadzona drugi raz przez dziennikarzy "Rzeczpospolitej" (19. 12. 2000), jest przedsięwzięciem imponującym. Ponieważ taką analizę przeprowadzono drugi raz, można dostrzec utrwalające się tendencje i uchwycić nowości.Obecność przemocy jest stała nawet w bajkowych programach dla dzieci.Według obliczeń liczba scen przemocy w telewizji publicznej, zwłaszcza w pierwszym programie, wzrosła.Dziennikarze "Rzeczpospolitej" zwrócili też uwagę na stałą obecność seksu i golizny w telewizji. Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana.Pojawiła się cała gama programów, w których bezwstydnie odsłania się ludzkie emocje i uczucia, bezwzględnie drąży powikłane związki albo po prostu podgląda ludzkie życie. Telewidzowie zamieniają się w podglądaczy i coraz częściej sami dołączają do występujących. Namnożyło się konkursów oraz programów typu "Milionerzy", kuszących widzów mirażem wielkich pieniędzy i atmosferą, która jest mieszaniną meczu i ruletki.Przed laty telewizyjna Jedynka pełniła niezwykle ważną funkcję wychowawczą, rozwijając program telewizji edukacyjnej. Pasmo to pozostało, ale i tam górę wzięła "telewizja obrazkowa". |
Jak człowiek docierał do biegunów
Konkwista lodowego bezludzia
RYS. MAREK KONECKI
Dopiero w 1909 roku człowiek zdołał dotrzeć po raz pierwszy do bieguna północnego, dopiero w 1911 do południowego, a już w pół wieku później na biegunie południowym zbudowano stację naukową; powstałaby jeszcze wcześniej, gdyby nie dziesięcioletnia przerwa w badaniach spowodowana dwoma wojnami światowymi. Jeszcze nie dobiegło końca "biegunowe" stulecie, a już samotne marsze do nich stały się rodzajem sportu, uprawia go wielu ludzi, w tym również kobiety.
Bieguny tak spowszedniały, że jeden człowiek (Marek Kamiński) był w stanie odwiedzić obydwa, pieszo, w ciągu jednego roku kalendarzowego. Jednak biegunowe wyprawy, nim stały się banalne, pochłonęły wiele ofiar i czasu. Zdobycie tych ekstremalnych punktów planety zajęło ludzkości dwa i pół tysiąclecia.
Bluźnierczy pomysł
Starożytni greccy filozofowie wiedzieli, i mieli na to dowody, że Ziemia jest kulista (dopiero potem świat ogarnęła fala ciemnoty i Kopernik musiał tę prawdę odkryć na nowo). Zdaniem Greków, na północy kuli ziemskiej rozpościerała się Ziemia Hiperborejska, kraina szczęśliwości. Biegunowo przeciwnie położona była Antichtone, później nazwana Terra Australis Incognita. Pitagoras i Platon twierdzili, że musi ona istnieć z oczywistego powodu - aby zrównoważyć masę kuli ziemskiej; Terra Australis Incognita zamieszkuje lud Antypodów, którzy "chodzą nogami w powietrzu". W starożytności, mędrcy filozofowali o tych ziemiach, natomiast rozmaici śmiałkowie próbowali do nich docierać - bez najmniejszego powodzenia. Pod względem myślowym, świat już wówczas był znakomicie przygotowany na takie odkrycia, natomiast technicznie - zupełnie nie.
W średniowieczu Kościół katolicki potępiał tego rodzaju poszukiwania i rozważania, bowiem uznał, że przekonanie o kulistości Ziemi jest bluźniercze.
A jednak, w średniowieczu, mędrcy muzułmańskiego wówczas Półwyspu Iberyjskiego nie podzielali świętego oburzenia kulistością Ziemi i postulowali aktywne poszukiwania, wyprawy na krańce świata. Niestety, nie mieli armat, czyli odpowiednich statków.
Taki pat trwał do schyłku wieków średnich, aż wreszcie nadszedł pamiętny rok 1475, kiedy to wydano drukiem "Geografię" - słynne dzieło Ptolemeusza, z II wieku n.e. Zawierało ono mapy. Na jednej z nich, na wysokości 20 stopnia szerokości geograficznej południowej, widnieje tajemniczy kontynent. Nikt niczego o nim nie wiedział, marynarze bajali o morzu zamarzniętym na północy i - zgodnie z logiką antypodów - o morzu wrzątku na południu.
Popychała ich chciwość
W XVI stuleciu Europejczycy świadomie ruszyli na północ, popychały ich nie tylko wiatry, ale także - a może przede wszystkim - chęć wzbogacenia się na handlu. Francuzi i Anglicy poszukiwali przejścia z Atlantyku na Pacyfik, na północ od kontynentu amerykańskiego - bez powodzenia. Szukając zaś - przegapili ważny dziejowy moment, w którym Portugalczycy i Hiszpanie zmonopolizowali handel z Indiami, opanowali drogę morską do krainy kości słoniowej i korzeni.
Anglicy, Holendrzy, Francuzi zdawali sobie z tego sprawę w XVII wieku, toteż zapragnęli powetowania strat na innej arenie, dążyli do opanowania tego, co pozostało, czyli zmonopolizowania handlu z inną złotodajną krainą: korzenno-jedwabnymi Chinami. Starano się dotrzeć do Krainy Środka wzdłuż północnych wybrzeży Syberii. Angielscy i holenderscy żeglarze byli pewni, że istnieje tamtędy droga, skoro przebywają ją wieloryby. Skąd to przekonanie? Ponieważ łowcy z regionu Kamczatki i Wysp Japońskich natrafiali na walenie i kaszaloty z tkwiącymi w ich ciałach ułamkami harpunów norweskiej roboty. Ale poczynania te nie przyniosły spodziewanych rezultatów.
Dopiero w 1724 roku wyruszyła specjalna wyprawa badawcza, która przyniosła istotny postęp. Jej głową był G. W. Leibniz z paryskiej Akademii Nauk, zaś sakiewką - car Rusi Piotr I. Na czele ekspedycji stanął Duńczyk Bering i rosyjski kapitan Czirikow. Wyprawa powróciła po blisko 20 latach, a Cieśninę Beringa odkrył de facto właśnie ów Czirikow. Odkrył to, co już było odkryte. W poprzednim stuleciu, w 1648 roku (gdy Bohdan Chmielnicki wzniecał zawieruchę na rubieżach Rzeczpospolitej), Kozak Semen Deżniew przekroczył cieśninę nie zdając sobie z tego sprawy.
W tym samym okresie, również mityczny kontynent południowy rozpalał wyobraźnię i popychał do czynu. Panowało przekonanie, że mieści się na nim "Nowy Eden" zamieszkany przez wiecznie szczęśliwych ludzi, nie zmuszonych do pracy, żywiących się obfitymi darami natury. Roili o nim filozofowie Oświecenia, opisywali mieszkańców tamtej krainy jako "dobrych dzikusów". Tymczasem, mimo że niczyja stopa nie stanęła na biegunie, francuski matematyk Maupertius wybrał się w podróż do Laponii, w 1737, i tam zdał sobie sprawę, co potwierdził obliczeniami, że kula ziemska jest spłaszczona na biegunach. Cały czas, tak jak w starożytności, myśl wyprzedzała możliwości techniczne. Natomiast w tych "spłaszczonych" południowych okolicach żaden z nawigatorów nie zauważył kontynentu. I trudno się temu dziwić, skoro nie przekroczyli nawet kręgu polarnego. Po raz pierwszy dokonał tego wielki, może największy żeglarz wszech czasów, James Cook: w styczniu 1773 roku. Ale nie on pierwszy opłynął Antarktydę, rzeczywisty ląd usytuowany, dosłownie, na biegunie. Dopiął tego w 1820 Thaddeus Bellinghausen. Nie znalazł raju, lecz potworne ilości lodu i monstrualne mrozy. Takiej śnieżnej pustyni ówczesne mocarstwa nie potrzebowały, nie widziały interesu w tym, aby się tam pchać.
Popychała ich żądza wiedzy
Gdy niemiecki fizyk Gauss ogłosił, że znalazł sposób na określenie ziemskiego pola megnetycznego w każdym, dowolnie wybranym punkcie globu, geograf Humboldt zorganizował wyprawę dla sprawdzenia tej hipotezy. Na jej czele stanął sir Ross, dwa statki - "Terror" i "Erebus" wyruszyły na południe. Podczas tej ekspedycji, Ross zdołał ustalić położenie bieguna magnetycznego. Nie tylko on. Równocześnie, w latach 1837-1840 wyprawa francuska kierowana przez D'Urville'a (to on przywiózł do Luwru starożytny grecki posąg Wenus z Milo) dotarła do Morza Weddela i również ustaliła położenie bieguna magnetycznego.
I, w zasadzie, nauka jako taka, tym się zadowalała. Z naukowego punktu widzenia nie było powodów, aby "własną osobą" pchać się do któregoś z biegunów geograficznych. A jednak, w gronie naukowców, tak jak w każdym skupisku ludzkim, zawsze trafiają się osoby, które można określić mianem "awanturników", poszukiwaczy przygód, niespokojnych duchów. Właśnie tego rodzaju ludzie podejmowali awanturnicze w gruncie rzeczy wyprawy do biegunów. W 1878 Szwed Nordenskjold zimował w Arktyce; nie dotarł do bieguna, ale opisał życie i obyczaje Czukczów.
Do bieguna zamierzał dotrzeć słynny norweski naukowiec i podróżnik Nansen; w tym celu zaprojektował specjalny statek ("Fram") z półokrągłym dnem i obłym kadłubem; pozwolił statkowi wmarznąć w 1893 w lody i dryfował wraz z nimi po Arktyce; gdy ten sposób zawiódł, Nansen wyruszył psim zaprzęgiem, dotarł poza 86 stopień. Wyprawa na "Framie" została opisana w 1897 w książce "Wśród nocy i lodów", jej polskie wydanie ukazało się rok później.
W 1896 szwedzki inżynier S. Andree zdołał przekonać króla i Alfreda Nobla do pomysłu dotarcia do bieguna balonem. Lotnictwo samolotowe jeszcze wtedy nie istniało, natomiast baloniarstwo miało za sobą ponadstuletnią tradycję. Skonstruowano balon "Aigle" o kubaturze 4800 m. W gondoli zasiedli: Fraenkel, Andree i Strindberg (bratanek dramaturga); wszyscy zginęli.
W 1899 Włoch Ludwik Amadeusz książę Sabaudii wyruszył na czele wyprawy do bieguna północnego, celu nie osiągnął, powrócił bez odmrożonych palców.
Natomiast nie zginęli i niczego sobie nie odmrozili Amerykanie Peary i Cook. Rywalizowali w oddzielnych wyprawach. Do bieguna dotarli obaj, psimi zaprzęgami. Peary powrócił w kwietniu 1909, zaś we wrześniu - Cook. Obaj przypisywali sobie pierwszeństwo.
A jednak, obie wyprawy nie dostrzegły tego, co w gruncie rzeczy najważniejsze: że nie ma tam żadnego kontynentu. Jeszcze w 1926 roku Włoch Nobile "widział" kontynent pomiędzy biegunem a Alaską podczas wyprawy sterowcem.; w rzeczywistości, była to zwarta masa lodu cyrkulująca wokół bieguna, powyżej 88 stopnia.
Na południu ląd był. W 1900 roku powstała na nim stała norweska baza. Norwegowie wiedzieli, że z niej wyruszy zdobywca bieguna południowego, oczywiście Norweg. W 1911 dwaj ludzie, Norweg Amundsen i Brytyjczyk Scott wyruszyli rywalizując. O dwa tygodnie wygrał Amundsen. Scott przegrał podwójnie, zmarł w drodze powrotnej.
Koniec przygody
Gdy obydwa bieguny zostały zdobyte, siłą rzeczy "awanturnicy" musieli ustąpić miejsca naukowcom. Badania przestały stanowić pretekst dla ludzi opętanych pragnieniem dotarcia tam, gdzie nikt wcześniej nie był. Rozpoczęły się prawdziwe badania cyrkulacji powietrza i wód, magnetyzmu, składu lodu, wpływu Arktyki i Antarktyki na klimat całej planety. Rozpoczęły się badania zoologiczne i botaniczne, a także etnologiczne - nauka zdążyła jeszcze zarejestrować modus vivendi ludów z mitycznej krainy Hiperborejskiej: Ewenków, Czukczów, Lapończyków, Eskimosów. Oni mieszkali najbliżej bieguna, nie mając pojęcia o jego istnieniu.
Krzysztof Kowalski | W starożytności nie było możliwe zdobycie biegunów ze względów technicznych, a w katolickim średniowieczu uznano to za bluźnierczy pomysł. W XVI w. Europejczycy ruszyli na północ kierując się chciwością. Nastepnie wyruszyły wyprawy badawcze, które ustaliły położenie południowego bieguna magnetycznego. Potem na bieguny wybierali się poszukiwacze przygód, aż biegun północny został zdobyty w 1909, a południowy w 1911. Następnie biegunami zajęli się naukowcy, a dziś "biegunowe" wyprawy są rodzajem sportu. |
Propozycje SLD walki z bezrobociem są niekompetentne i nieskuteczne
Kiedy góra rodzi mysz
Jan Winiecki
Przedstawione przed kilkoma dniami propozycje SLD dotyczące polityki zatrudnienia i walki z bezrobociem rażą pustosłowiem, a tam, gdzie proponują coś konkretnego, są najczęściej albo szkodliwe, albo nieskuteczne, co świadczy o słabej znajomości przedmiotu autorów propozycji. Nie pierwszy raz zresztą zauważamy słabość zaplecza intelektualnego najsilniejszego obecnie ugrupowania na polskiej scenie politycznej. Nie dziwi to, ale martwi, biorąc pod uwagę dużą siłę sprawczą kiepskich pomysłów, jeśli forsuje je silna partia.
Zacznijmy od spraw podstawowych, od zrozumienia istoty problemu przez twórców programu SLD. Otóż ewidentnie nie widać takiego zrozumienia, gdy czyta się - powtarzane zresztą przez różnych "specjalistów" - rekomendacje zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego, do przynajmniej 6 procent rocznie. Swoją drogą, skąd takie umiarkowanie? Dlaczego nie domagać się 8, 10, a może 12 procent rocznie? Zdarzały się przecież we współczesnej historii gospodarczej takie przypadki!
PKB rośnie, bezrobocie nie spada
Podstawowe pytanie o relacje wzrostu gospodarczego i zatrudnienia nie dotyczy tego, jak szybko rosnąć powinien PKB, lecz tego, dlaczego wysokie skądinąd tempo wzrostu nie zwiększa w Polsce zatrudnienia? Dlaczego w Czechach w roku 2000 - pierwszym po trzech latach zerowego wzrostu - wzrost PKB o 2,8 procent spowodował zauważalny wzrost zatrudnienia, a w Polsce wzrost o ponad 4 procent przyniósł zwiększone bezrobocie? Wszystkiego nie da się wytłumaczyć wyżem demograficznym, gdyż równolegle ze wzrostem bezrobocia w Polsce wyraźnie zmalała liczba stanowisk pracy.
Po prostu czeski rynek pracy jest znacznie bardziej elastyczny pod względem reakcji płac na zmiany zatrudnienia, mniej przeregulowany, a świat polityki nie jest zdominowany przez krótkowzrocznych związkowców i nie mniej krótkowzrocznych polityków, którzy nie chcą narażać się tym ostatnim (najnowszy przykład u nas: niedawna ustawa o skróceniu tygodnia pracy!).
Przy okazji, domaganie się od RPP pilnego obniżania stóp procentowych bez dostrzegania warunków, w jakich dokonują się decyzje monetarne i fiskalne, świadczy o zupełnej nieznajomości makroekonomii gospodarki otwartej. Dla ilustracji istoty problemu nawiążę do przykładu Czech. Otóż recesja w Czechach w latach 1997 - 1999 (trzy lata zerowego wzrostu) była następstwem kryzysu bilansu płatniczego i w konsekwencji kryzysu walutowego. Te zaś z kolei wyniknęły z nadmiernie stymulacyjnej polityki banku centralnego, który nie chciał czy nie potrafił zredukować inflacji, aby nie narazić stabilności stałego kursu korony.
Trwający rozziew między inflacją krajową i partnerów handlowych Czech spowodował utratę zaufania rynków finansowych, ucieczkę od korony i w efekcie wymuszenie przejścia na kurs płynny i deprecjację korony. Restryktywna polityka monetarna wymusiła w latach 1997 - 1999 działania dostosowawcze i deficyt bilansu płatności bieżących spadł z około 7,5 do około 2,5 procent PKB. Spadła też wyraźnie inflacja. Proponuję twórcom programu SLD, aby zastanowili się przez chwilę, jaka polityka jest korzystniejsza dla gospodarki: ta, która zmusza do dostosowania ex post, jak w Czechach, czy ta, która zmusza do dostosowania ex ante?
Wyższość polskiego wariantu
Porównanie kosztów wyraźnie wskazuje wyższość polskiego wariantu. Czesi przeszli trzy lata zerowego wzrostu, a my będziemy mieli dwa, trzy lata wzrostu około 3,5 - 4 procent rocznie, jeśli polityka monetarna pozostanie jeszcze przez 12 - 15 miesięcy umiarkowanie restryktywna (umiarkowanie, gdyż uwzględniać musi trwały spadek inflacji w tym okresie). Nie weszliśmy jeszcze w obszar bezpiecznej skali deficytu płatności bieżących i nie osiągnęliśmy jeszcze trwałego wzrostu orientacji proeksportowej polskich przedsiębiorstw, choć zrobiliśmy postęp. Dlatego na razie popyt krajowy musi rosnąć wyraźnie wolniej niż wzrost PKB, co oznacza utrzymywanie strategii wzrostu ciągnionego eksportem (export-led growth).
Warto przypomnieć coś, co mogło umknąć uwagi tych, którzy w tych latach akurat "reformowali socjalizm", że pomysły stosowania polityki makroekonomicznej do stymulowania gospodarki umarły pod koniec lat siedemdziesiątych. Dlatego "zdolność polityki budżetowej i pieniężnej do stymulowania inwestycji krajowych" należy odłożyć tam, gdzie jest jej miejsce od ćwierćwiecza - do lamusa zaprzeszłych pomysłów.
Natomiast do księgi nonsensów wpisać należy propozycję "rozwoju instrumentów makroekonomicznych" poprzez "zróżnicowanie instrumentów finansowych i podatkowych" między regionami. Zróżnicowane regionalnie stopy procentowa czy podatkowa zasługują niewątpliwie na jakiegoś "anty-Nobla" (czy też może po prostu "jobla", jak proponował kiedyś Janek Pietrzak).
W porównaniu z pomysłami dotyczącymi posunięć makroekonomicznych pomysły dotyczące mikroekonomicznych interwencji odznaczają się większą różnorodnością - ale, niestety, wcale nie większym sensem. Od dłuższego czasu - nie tylko w niewydarzonym programie będącym tutaj obiektem krytyki - słychać z szeregów SLD nawoływania do ulg i preferencji dla inwestorów czy eksporterów.
Izolacja
I tutaj widać lata izolacji od gospodarki światowej. Tego rodzaju pomysły, proponowane przez interwencjonistycznie nastawionych ekonomistów spod znaku tzw. development economics, stosowane były bez większego skutku przez dziesięciolecia w różnych krajach Trzeciego Świata. To, co pomagało w utrzymywaniu wysokiego tempa wzrostu oszczędności, inwestycji i eksportu, to: równowaga makroekonomiczna i dodatnie stopy procentowe (zachęcające do oszczędności), konkurencja (wymuszająca efektywność podejmowanych inwestycji) i niskie podatki (pozwalające zatrzymać większą część dochodów i zysków oraz zwiększające zakres niezależności inwestowania od polityki monetarnej). Innymi słowy, nie Indie, lecz Hongkong, nie Egipt, Pakistan czy inny interwencjonistyczny potworek, lecz Tajwan (który w efekcie ma dochód na mieszkańca kilkanaście razy większy) powinny być dla nas wzorcem do naśladowania.
Przy okazji propozycji ulg inwestycyjnych, kredytów preferencyjnych i obniżania podatków dla tych, którzy "naprawdę tworzą miejsca pracy", warto wyjaśnić sobie jeszcze jedną sprawę zaciemniającą umysły liderów SLD i ich doradców. Otóż pomysł obniżania podatków dla przedsiębiorców, a nie dla wszystkich w danej klasie podatkowej świadczy znowu o nieznajomości podstawowych zasad ekonomii.
Miejsca pracy są następstwem trafionych, sensownych inwestycji, a inwestycje są następstwem oszczędności. Przedsiębiorcy, inwestując, sięgają po oszczędności własne i oszczędności cudze, zbierane przez efektywny system finansowy (taka jest właśnie przewyższająca inne systemy uroda kapitalizmu). Niskie podatki pozwalają na zwiększanie oszczędności przez innych, nie tylko przez przedsiębiorców. I im większe będą te oszczędności, tym większe możliwości inwestowania, tworzenia miejsc pracy itd., itp. Stopa oszczędności w Polsce jest niska i nie możemy na dłuższą metę polegać na jej uzupełnianiu wyłącznie oszczędnościami zagranicznymi poprzez inwestycje bezpośrednie w polskiej gospodarce. Stąd konieczność obniżenia podatków od działalności gospodarczej i podatku od dochodów indywidualnych.
Co do reszty rozlicznych propozycji, wychodzących poza nic nie znaczące pustosłowie, to można zgodzić się nazwać "porozumieniem dla pracy" kroki propodażowe, zmniejszające podatki, obciążenia przedsiębiorców z tytułu świadczeń nakładanych na nich przez kodeks pracy i z tytułu przeregulowania polskiej gospodarki. Jak zwał, tak zwał, chociaż rozliczne "pakty" i "porozumienia" wywołują już odruch wymiotny.
Nad szczegółowymi propozycjami zwiększania wydatków lub wprowadzania nowych czy zwiększonych ulg (funduszy gwarancyjnych, poręczeń dla małych i średnich przedsiębiorstw) można dyskutować, mając jednak na uwadze dwa zastrzeżenia:
- pieniądze przeznaczone na proponowane cele nie spadają z nieba i należy jednocześnie wskazać, jakie wydatki trzeba odpowiednio zmniejszyć;
- odstępstwa od jednolitych reguł gry rynkowej (alokacja zasobów na zasadach szczególnych) muszą być stosowane rzadko i z pełną świadomością ich kosztów, aby nie utracić sprawności podstawowych reguł gry rynkowej.
To, nad czym można by ewentualnie dyskutować, w programie SLD okazuje się jednak marginesem zagadnienia. Co do całej reszty, to można powiedzieć, że góra (góra krytyki stanu obecnego i triumfalnych zapowiedzi przełomu) urodziła mysz. I do tego garbatą. | Przedstawione przed kilkoma dniami propozycje SLD dotyczące polityki zatrudnienia i walki z bezrobociem rażą pustosłowiem, a tam, gdzie proponują coś konkretnego, są najczęściej albo szkodliwe, albo nieskuteczne, co świadczy o słabej znajomości przedmiotu autorów propozycji. ewidentnie nie widać takiego zrozumienia, gdy czyta się rekomendacje zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego, do przynajmniej 6 procent rocznie. do księgi nonsensów wpisać należy propozycję "rozwoju instrumentów makroekonomicznych" poprzez "zróżnicowanie instrumentów finansowych i podatkowych" między regionami. Od dłuższego czasu słychać z szeregów SLD nawoływania do ulg i preferencji dla inwestorów czy eksporterów.I tutaj widać lata izolacji od gospodarki światowej. pomysł obniżania podatków dla przedsiębiorców, a nie dla wszystkich w danej klasie podatkowej świadczy znowu o nieznajomości podstawowych zasad ekonomii. |
EUROPEJSKA SCENA
Na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec
Krajobraz polityczny republiki berlińskiej
ALICJA KRZĘTOWSKA
KLAUS BACHMANN
Kiedy prawie dokładnie rok temu do studiów wyborczych niemieckich stacji telewizyjnych napłynęły pierwsze wyniki wyborów do Bundestagu, stało się jasne, że w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło.
Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było tak duże, że analitycy prorokowali, iż Gerhard Schroder ma szansę tak długo rządzić jak przedtem Helmut Kohl. Teraz następuje jednak drugi szok: wyborcy znowu przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami tektonicznymi w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców, rozczarowanych niedotrzymaniem obietnic przez nowy rząd.
Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn.
Dramatyczny spadek poparcia dla koalicji rządzącej, który symbolizuje to, że SPD w wyborach saksońskich uplasowała się po PDS, ma też oczywiście przyczynę w błędach samej koalicji i w specyfice Saksonii. Jasne jest, że koalicja zbiera owoce tego, iż wygrała wybory pod hasłami "sprawiedliwości społecznej i modernizacji", po czym zaszokowała najpierw swój promodernizacyjny elektorat populistycznym zwiększeniem świadczeń socjalnych i emerytalnych, a potem swój prospołeczny elektorat ostrymi cięciami w wydatkach państwa i neoliberalną retoryką. Teraz okazuje się, że "nowy środek" w krajobrazie politycznym, który Schroder postulował, wygrywając wybory, rzeczywiście istnieje - ale nie jest on na stałe przypisany do rządzącej koalicji. "Nowy środek" to nie wyborcy SPD i Zielonych, lecz duża część wyborców o zmiennych preferencjach partyjnych, którzy przesuwają swoje głosy głównie między SPD i CDU. Żadna z dużych partii nie może już liczyć na tak duży stały elektorat jak kilka lat temu. Czasy, kiedy jeszcze wnuczek socjaldemokratycznego robotnika głosował tak samo bezwzględnie na SPD jak katolicki rolnik z Bawarii na CSU - bezpowrotnie minęły. Teraz duże partie muszą przekonać do siebie o wiele więcej ludzi, nie wystarczają stosunkowo nieliczni niezdecydowani, którzy dawniej rozstrzygali wyniki wyborów.
Kryzys socjaldemokracji
Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji, przesłonięty nieco przez sukces w wyborach do Bundestagu. Wraz ze zmniejszeniem się nie tylko liczby robotników, ale i liczby tych, którzy w ogóle żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców robotników i staje się powoli partią "sfery budżetowej", atrakcyjną dla emerytów, rencistów i urzędników państwowych. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych socjaldemokracja wyrównała to za pomocą głosów inteligencji i kontestującej młodzieży. Dziś inteligencja głosuje na Zielonych, ale również na CDU, podczas gdy młodzież staje się coraz bardziej konserwatywna, a kontestujący głosują na PDS, skrajną prawicę i (coraz mniej) na Zielonych. Szczególnie widoczne było to rozdarcie socjaldemokracji w wyborach w Saksonii, gdzie jej elektorat "nowego środka" odszedł do CDU, a jej elektorat lewicowy poszedł do PDS.
Ucieczka tradycyjnego elektoratu socjaldemokratycznego nie jest ani zjawiskiem nowym, ani tylko niemieckim, socjaldemokratyczni stratedzy od dawna ją obserwowali, starając się zająć odpowiednie miejsce pośrodku politycznego spektrum. Najlepiej udało się to Tony'emu Blairowi, dlatego Schroder poszedł w jego ślady. Miał jednak poważne utrudnienie: Blair, zanim został premierem, oczyścił Partię Pracy z ideologicznego balastu oraz ze swoich przeciwników, Schroder natomiast najpierw zdobył władzę w państwie, a potem dopiero w swojej własnej partii. Nie mógł prowadzić kampanii wyborczej z odnowioną partią, tak jak Blair. Prowadził więc najpierw kampanię ze starą SPD, a teraz próbuje rządzić z nową SPD, co przysparza mu kłopotów ze strony tradycyjnie myślących członków i rozczarowuje wyborców, którzy głosowali na inną partię.
SPD zajęła środek sceny politycznej. Początkowo wyglądało nawet, że stała się jedyną ogólnoniemiecką partią ludową (Volkspartei), przyciągającą wszystkie warstwy społeczne i wszystkie pokolenia. Zaowocowało to natychmiast nerwowymi ruchami ze strony CDU, która nagle odkryła, że też jest zdolna do prowadzenia publicznych kampanii (np. przeciw nowej ustawie o obywatelstwie), co dotychczas było kojarzone raczej z SPD i Zielonymi, odwołującymi się często do "ulicy". CDU ma duże trudności z odnalezieniem się w nowej sytuacji: czy ma się stać bardziej od SPD modernizacyjna, liberalna, rynkowa, czy pozbierać i odnowić to, co Schroder wyrzuca za burtę, nawet gdyby w ten sposób chadecy mieli stać się "strażnikami socjaldemokratycznych rupieci"? - jak pisała ironicznie "Frankfurter Allgemeine Zeitung".
Koniec ery Zielonych
Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. Partia ta nie przyciąga już ani kontestatorów, ani młodej inteligencji. Wyborcy przypisują jej kompetencje głównie w sprawach ochrony środowiska, co jednak na wschodzie kraju nie odgrywa praktycznie żadnej roli. Kompetencja w polityce zagranicznej, którą podczas konfliktu o Kosowo zdobył Joschka Fischer nawet w oczach swoich przeciwników, nie jest utożsamiana z partią, lecz z osobą samego Fischera. Ten wizerunek nie był w stanie przyciągnąć wyborców nowych landów, ponieważ potencjalni wyborcy Zielonych byli tam nastawieni pacyfistycznie, co przysporzyło głosów nie Zielonym, lecz PDS. W starych landach tradycyjni wyborcy Zielonych nie oczekują od swojej partii ani sukcesów w polityce zagranicznej, ani znajomości zawiłości budżetowych, lecz walki z "kompleksem atomowym" i decyzji ekologicznych. W ten sposób Zieloni tracą wyborców na zachodzie kraju na rzecz SPD, a na wschodzie na rzecz PDS i CDU. Duża część ich wyborców w ogóle zostaje w domu. Jak twierdzi prof. Jorgen Falter, jeden z najbardziej znanych analityków niemieckich, dobrego rozwiązania tu nie ma: partia traci w oczach swego tradycyjnego elektoratu, a nie ma szansy na to, aby ten ubytek wyrównać dzięki innym elektoratom. Propozycje Zielonych odnośnie do reform podatkowej i emerytalnej były czasami bardzo rynkowe, ale nie miało to wpływu na wizerunek partii. Atrakcyjne na wschodzie kraju miejsce po lewej stronie zajmuje PDS, stając się w niektórych landach swoistą "partią ludową". Koncept "zielonych liberałów" przeforsowany przez drugie pokolenie Zielonych, nie jest lepszy. FDP z hukiem wylatuje niemal z każdego Landtagu, mimo że pracujących na własny rachunek i przedstawicieli wolnych zawodów, którzy powinni głosować na nią, jest coraz więcej.
Zielony zanika jako kolor protestu
W ten sposób na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec.
Boński system polityczny zasadniczo opierał się na trzech partiach, które wymieniały się w sprawowaniu władzy. Był to system stabilny, który nawet po zmianie koalicji rządowej podczas kadencji zapewnił nowemu rządowi większość parlamentarną. Nie zmieniło tego pojawienie się partii protestu, którą była na początku Partia Zielonych. Zieloni absorbowali w ten sposób tę część wyborców, która w innych krajach głosuje na partie radykalne (np. w Austrii na FP). Teraz system partyjny zmierza powoli do tego, że znikną "języczki u wagi" w postaci Zielonych i FDP, a zacznie się liczyć PDS. Możliwe jest więc, że rządzić będzie duża koalicja, a PDS będzie zbierać głosy lewicowe i głosy protestu w całych Niemczech, zakorzeniając się w ten sposób też w starych landach, gdzie dotąd stanowi maleńki, skrajnie lewicowy margines. Możliwe są jednak też rządy mniejszościowe, ponieważ PDS nie jest "języczkiem u wagi" - trudno sobie wyobrazić koalicję PDS - CDU.
W republice bońskiej protest polityczny miał albo barwę zieloną, albo brunatną. Teraz zielony zanika jako kolor protestu, Zieloni stają się coraz bardziej partią establishmentu. Kontestujący wyborcy na zachodzie kraju tradycyjnie oddają głos na skrajną prawicę, podczas gdy na wschodzie na PDS. Ten mechanizm powoduje paradoksalną sytuację: PDS zazwyczaj sprawia, że skrajna prawica nie przekracza pięcioprocentowej bariery w wyborach, odbierając jej dużą część apolitycznych wyborców. Może to robić jednak tylko tam, gdzie nie jest skojarzona z establishmentem. Dlatego dwa lata temu w Saksonii-Anhalt, gdzie PDS faktycznie współrządziła (popierając rząd mniejszościowy SPD), DVU - skrajnie prawicowy import z Monachium - zbierała wszystkie głosy kontestatorów. Za cztery lata może się to powtórzyć w Meklemburgii-Pomorze Przednie i Brandenburgii, gdzie istnieją czerwone większości.
Problem skrajnej prawicy
Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy w Landtagach, zarówno na zachodzie, jak i na wschodzie kraju.
Dotychczasowe doświadczenia dowodzą jednak, że nie jest to duży problem polityczny: skrajna prawica jest skłócona, nie ma "męża opatrznościowego" w stylu Jean-Marie Le Pena (który zresztą takim mężem już przestał być), a nawet nie ma kadr. DVU zazwyczaj rozpada się po wygranych wyborach albo dyskredytuje szybko w awanturach i intrygach, jak to się stało w Saksonii-Anhalt i Bremie. Republikanie dotąd mieli marne wyniki w nowych landach, a DVU - w starych.
Bardziej niepokojące jest to, że nieproporcjonalnie dużo wschodnioniemieckiej młodzieży oddaje swój głos na skrajną prawicę. W Saksonii NPD uzyskała 12 proc. wśród młodych mężczyzn głosujących po raz pierwszy, stając się partią nie tylko "starych nazistów". Dzięki specyficznej funkcji PDS w nowych landach, skrajna prawica nie jest typowo wschodnio-niemieckim problemem politycznym. Ostatnio jednak socjologowie obserwują tam tworzenie się atmosfery szerokiej akceptacji dla przemocy wobec "obcych" na tle nacjonalistycznym, swoiste zakorzenienie się skinów w środowisku małomiasteczkowym.
Innymi słowy: podczas gdy skrajna prawica na zachodzie Niemiec tworzy konspiracyjne związki, to na wschodzie kraju zdobywa przestrzeń publiczną w postaci "osiedli wolnych od obcokrajowców" i bywa otaczana lekko skrywaną społeczną sympatią. Na wschodzie Niemiec można być jednocześnie skinem i "porządnym człowiekiem". Nie dotyczy to jednak całego niemieckiego wschodu. Wybory ostatnich lat pokazują bowiem, że nie ma już "jednego wschodu". Jaki jest wspólny mianownik między Saksonią-Anhalt, z 13-procentowym udziałem DVU i większością SPD - PDS w parlamencie, a Saksonią, gdzie niepodzielnie rządzi CDU, a wszystkie skrajnie prawicowe partie razem nie zdobyły nawet 3 proc. głosów? Są dziś nowe landy z lewicową większością (Brandenburgia) i nowe landy z równie dużą większością chadecką.
Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i mniej stabilną niż kilkadziesiąt lat temu. Sam fakt, że w Niemczech trzy razy w roku odbywają się wybory (do Landtagów), czyni polityków bardziej zależnymi od nastrojów wyborców. Inicjatywa CDU, aby zwalczać reformy dotyczące obywatelstwa na ulicy, jest jednym ze zwiastunów plebiscytowych elementów w demokracji niemieckiej. Dotychczasowy układ hamował nawet reformy, co do których konieczności wszyscy byli przekonani. Niestety, każda strona chciała, aby najbardziej bolesne elementy wprowadziła w życie strona przeciwna.
Chaotyczny krajobraz polityczny i częste zmiany rządów nie przeszkodziły Włochom w spełnieniu kryteriów unii monetarnej. Układ wzajemnych hamulców i przeciwwagi jak na razie uniemożliwił jednak w Niemczech wprowadzenie śmielszych reform. Po zjednoczeniu Niemcy nie zmieniły konstytucji, ubierając w ten sposób republikę berlińską w ciasny gorset konstytucji szytej na miarę Bonn. Teraz okazuje się, że zmienione (i to wcale nie tak bardzo wskutek zjednoczenia!) warunki społeczne i ekonomiczne powoli rozpychają ten gorset. | Kiedy rok temu do studiów wyborczych niemieckich stacji telewizyjnych napłynęły pierwsze wyniki wyborów do Bundestagu, stało się jasne, że w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło.Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było duże. Teraz następuje jednak drugi szok: wyborcy znowu przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców, rozczarowanych niedotrzymaniem obietnic przez nowy rząd.Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn. Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji, przesłonięty nieco przez sukces w wyborach do Bundestagu. Wraz ze zmniejszeniem się liczby tych, którzy żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców. Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i stabilną niż kilkadziesiąt lat temu. |
JUGOSŁAWIA
Ludzie nie narzekają. Czekają na dalsze wydarzenia. Przede wszystkim na sformowanie rządu republiki Serbii.
Naród sięga po władzę
Grupa belgradczyków celebruje przy pieczystym obalenie Slobodana Miloszevicia
FOT. (C) EPA
PIOTR JENDROSZCZYK
z Belgradu
W Belgradzie życie toczy się tak, jakby nic się w ostatnich dniach nie wydarzyło. Ruch na ulicach jak w Warszawie w godzinach szczytu, mimo że benzyna kosztuje 1,25 niemieckiej marki za litr i dostępna jest jedynie za dewizy. W sklepach niczego nie brakuje, ale nie ma też wielu chętnych do kupowania. Przeciętna płaca - od trzech do czterech tysięcy dinarów, czyli w granicach 50 dolarów, kiedy kilogram chleba kosztuje 20 dinarów, a kilogram mięsa 10 marek - świadczy najlepiej o standardzie życia.
Ale ludzie nie narzekają. Czekają na dalsze wydarzenia. Przede wszystkim na sformowanie rządu republiki Serbii. W czasie przetargów i negocjacji z partią byłego prezydenta Slobodana Miloszevicia, radykałami Vojislava Szeszlja i Serbskim Ruchem Odnowy, niegdysiejszego lidera opozycji Vuka Draszkovicia, demokratyczna opozycja nowego prezydenta Vojislava Kosztunicy dysponuje co najmniej dwoma atutami. Pierwszym, o którym mówi Boris Tadić, jeden z liderów opozycji z Partii Demokratycznej (największa partia opozycji), jest możliwość wyprowadzenia ludzi na ulice. - Nie robimy tego jednak, bo pragniemy wyczerpać wszystkie opcje pokojowego przekazania władzy. Ale wiemy, że czas ucieka. Nie jestem pewien, czy odwołanie się do mas będzie możliwe jeszcze za miesiąc - mówi Tadić. Z drugiej jednak strony koalicja partii opozycyjnych DOS (Demokratyczna Opozycja Serbii) rośnie w siłę. Jej zwolennicy zajęci są od kilku dni formowaniem tzw. sztabów kryzysowych w instytucjach państwowych, przedsiębiorstwach, bankach i innych organizacjach. Sztaby przejmują władzę i stają się realną siłą kontrolowaną przez DOS.
Demokracja przede wszystkim
Jeden ze sztabów kryzysowych powstał kilka dni temu w przedsiębiorstwie budowlanym Trudbenik. Firma znana jest także w Polsce. Kilka lat temu wybudowała w Szamotułach wytwórnię margaryny. Jej siedziba mieści się w centrum Belgradu. W wielkiej sali konferencyjnej zebrali się w ubiegły piątek rano po raz drugi członkowie sztabu kryzysowego. Jest ich trzydziestu pięciu. Zostali delegowani do tej pracy przez ponad trzytysięczną załogę. Zastępują kierownictwo firmy. Przewodniczącym sztabu jest główny technolog Djordje Żivković. Sztab powstał z jego inicjatywy w środę. Dwa dni trwały przygotowania. Żivković podzielił się w poniedziałek swym pomysłem z dwoma przyjaciółmi. Objechali place budowy i podczas zebrań z robotnikami uzyskali ich poparcie. Wszyscy byli zgodni, że firmą nie może już kierować dyrektor z partyjnej miloszeviciowskiej nomenklatury. Na pierwszym zebraniu sztabu postanowili przeprowadzić strajk ostrzegawczy. Odbył się on w czwartek i trwał zaledwie godzinę. Wtedy wystosowano ultimatum do dyrekcji oraz szefa lokalnej organizacji związków zawodowych, aby do wtorku podali się do dymisji. Jeżeli tego nie uczynią, rozpocznie się bezterminowy strajk.
Rewolucyjny zapał
Wczoraj w sali konferencyjnej członkowie sztabu kompletowali dokumenty mające świadczyć o korupcji w kierownictwie firmy. - Wiemy o wszystkim, co tu się działo. Jak wypływały pieniądze z firmy, jak nas okradano i wykorzystywano. Opracujemy materiał na ten temat i przedstawimy odpowiednim władzom - mówi Żivković. Jakie to będą władze, nikt nie ma ma pojęcia. Członkowie sztabu narzekają na brak wiarygodnych dokumentów, ale nikomu nie przychodzi do głowy, aby sięgnąć do archiwum przedsiębiorstwa. - Włamanie się do tego pomieszczenia byłoby działaniem nielegalnym. Tego nie zrobimy. Sami udowodnimy, że przewodniczący związków zawodowych założył własną firmę budowlaną, korzystał ze sprzętu przedsiębiorstwa i brał łapówki. Wszystko to działo się za zgodą dyrektora, który zawierał fikcyjne umowy. Po skompletowaniu dokumentów będziemy szukać sprawiedliwości w sądzie - wyjaśnia Żivković. - Tego oczekuje od nas prezydent Kosztunica. Jako prawnik nie toleruje bezprawia - zapewnia Mira. Na archaicznej maszynie przepisuje dokumenty sztabu kryzysowego.
Tym samym zajmuje się od kilku dni w największym jugosłowiańskim szpitalu w Belgradzie 38-letnia lekarka Żeljika Ilić. Od sześciu lat jest w opozycji. W ramach Partii Demokratycznej utworzyła komisję zdrowia, licząc, iż któregoś dnia reżim Miloszevicia upadnie, trzeba więc się przygotować do objęcia władzy. Rozmawiamy w gabinecie dyrektora naczelnego szpitala. Następnego dnia po rewolucji dyrektor, członek partii JUL (Lewica Jugosłowiańska, na której czele stoi żona Slobodana Miloszevicia), podał się do dymisji. Po prostu zawiadomił sekretarkę, że już się więcej nie pojawi w gabinecie. Żeljika Ilić zajęła gabinet dwa dni później. Utworzyła w szpitalu sztab kryzysowy złożony z dziesięciu członków. Przez dwa dni sztab pracował nad stworzeniem dokumentu, będącego czymś w rodzaju protokołu przejęcia. Wynika z niego, że szpital, zatrudniający dwa tysiące lekarzy i personelu pomocniczego, ma 7 miliardów dinarów długów. - Liczymy tylko na pomoc humanitarną. W budżecie pustki i nie ma mowy o żadnym dofinansowaniu - mówi Żeljika. Ma zamiar kierować sztabem kryzysowym do czasu powstania rządu i powołania przez ministra zdrowia Serbii nowego dyrektora szpitala. Dwoi się i troi, równocześnie rozmawia przez dwa telefony, podejmuje decyzje i odpowiada na pytania tłoczących się w gabinecie współpracowników.
Jej 28-letnia przyjaciółka, Slavica Vuijkadinović, uczestniczyła z ramienia Partii Demokratycznej w tworzeniu sztabów kryzysowych w dwu innych szpitalach w Belgradzie. - Nie robię tego dla kariery. Tuż przed wyborami zrobiłam specjalizację. Jestem lekarzem ogólnym i gdy nastąpi przekazanie władzy, poświęcę się swemu zawodowi. Mam jedynie nadzieję, że na początek zdołam zarobić 300 marek miesięcznie - mówi. Jest to suma dwukrotnie wyższa, niż wynosi obecnie pensja lekarska. Slavica przekonuje, że nie potrzebuje więcej pieniędzy. - Mam samochód, telefon komórkowy, wkrótce kupię mieszkanie. Mam bogatych rodziców. Oboje są adwokatami - opowiada. Matka Slavicy była wiceministrem spraw wewnętrznych, zanim Miloszević objął władzę. Ojciec był w przeszłości szefem gabinetu ministra w MSW. - W opozycji jest sporo ludzi zamożnych. Jest to gwarancją, że w nowych władzach nie będzie korupcji - przekonuje Slavica.
Wszechwładna korupcja
- To jest Jugosławia. Korupcja zawsze tutaj była, jest i będzie, bez względu na to, kto jest u władzy - twierdzi z kolei Dragoljub, kierowca taksówki. Nie jestem po żadnej stronie, chociaż popieram prezydenta Kosztunicę. Interesuje mnie, ile kosztuje ropa do mego samochodu i za co mam utrzymać rodzinę. Haruję po dwanaście godzin na dobę i zarabiam na czysto maksimum 20 marek.
W siedzibie Partii Demokratycznej zapewniają, że sztaby kryzysowe powstają spontanicznie. - Nie mamy żadnych zastrzeżeń co do legalności takiego działania. Jest to konieczne - mówi Boris Tadić. Innego zdania jest Borka Vutić, od kilku lat prezes największego w Jugosławii banku Beograd Banka. - Sztaby działają bezprawnie. Nie mam zamiaru rezygnować ze stanowiska pod presją żadnego sztabu. W moim banku na 13 tysięcy pracowników listę z żądaniem mojej dymisji podpisało zaledwie 68 osób. Wszyscy z departamentów, w których jest najmniej roboty. Oczywiście jestem członkiem miloszeviciowskiej nomenklatury. I nie żałuję. Przez 30 lat pracy w banku widziałam, jak się rozwinął właśnie w czasach Miloszevicia - mówi pani prezes na konferencji prasowej. Pytają o pieniądze Miloszevicia i jego rodziny. - Nic o tym nie wiem. Bank ma ponad sto tysięcy klientów - odpowiada Borka Vutić.
Sztab kryzysowy nie powstał do tej pory w państwowej telewizji. - Nie ma tam po prostu ludzi, którzy nie byliby skompromitowani współpracą z byłym reżimem - przekonuje Filip David, były pracownik telewizji, zwolniony kilka lat temu za antyrządowe poglądy. Jego zdaniem, konieczne jest zatrudnienie w telewizji młodych ludzi z opozycji, najlepiej z niezależnego radia B92. - Byłaby to doskonała gwarancja niezależności telewizji - przekonuje
Bez kontroli nad telewizją trudno sobie wyobrazić możliwość rzetelnego informowania społeczeństwa o tym, co się naprawdę w kraju dzieje. David przyznaje jednak, że telewizja nie jest już taka jak dawniej. Wszystko się w Jugosławii zmieniło. Ludzie mają nadzieję, że to dopiero początek. | W czasie przetargów i negocjacji z partią byłego prezydenta Slobodana Miloszevicia demokratyczna opozycja nowego prezydenta Vojislava Kosztunicy dysponuje co najmniej dwoma atutami. Pierwszym, o którym mówi Boris Tadić, jeden z liderów opozycji z Partii Demokratycznej (największa partia opozycji), jest możliwość wyprowadzenia ludzi na ulice. Z drugiej jednak strony koalicja partii opozycyjnych DOS (Demokratyczna Opozycja Serbii) rośnie w siłę. Jej zwolennicy zajęci są od kilku dni formowaniem tzw. sztabów kryzysowych w instytucjach państwowych, przedsiębiorstwach, bankach i innych organizacjach. Sztaby przejmują władzę i stają się realną siłą kontrolowaną przez DOS.W siedzibie Partii Demokratycznej zapewniają, że sztaby kryzysowe powstają spontanicznie.Innego zdania jest Borka Vutić, od kilku lat prezes największego w Jugosławii banku Beograd Banka.Sztab kryzysowy nie powstał do tej pory w państwowej telewizji. |
Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża.
Maleńkość i jej Mocarz
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
JÓZEF TISCHNER
Zapowiedź kanonizacji siostry Faustyny Kowalskiej wzbudziła różne reakcje, pytania: "czy nie za dużo tych beatyfikacji i kanonizacji". Ale tego rodzaju dywagacje są właściwie bez sensu, ponieważ usiłuje się w nich mierzyć świętość obcą dla niej miarą.
Kościół orzeka w sposób nieomylny, że bł. Faustyna przynależy do grona świętych wybranych w niebie. Kiedyś mówiło się, że mamy ich zbyt mało, dziś, że zbyt wiele. Kiedyś powstawało wrażenie, że sam Kościół nie wierzy w większą liczbę zbawionych, skoro tak mało wiernych beatyfikuje, dziś podnoszą się głosy przeciwne, że beatyfikacji jest zbyt wiele i tym sposobem tracą one znaczenie. Nie chodzi jednak o to, ilu mamy świętych i błogosławionych. Chodzi o to, jacy są - jakie wyzwania stawiają naszemu światu. Siostra Faustyna tworzy wyzwanie niełatwe. Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu. Zrozumieć człowieka jako istotę, której potrzebne jest miłosierdzie. Dla Boga - być miłosiernym dla siebie i bliźnich.
Chrystus niedługo przed śmiercią uczył właściwego kierowania miłosierdziem, które akurat w tej chwili ku niemu zostało skierowane. Męka Chrystusa budzi współczucie. Współczucie wywołuje płacz. Na drodze krzyżowej okrzyki katów i siepaczy mieszają się z płaczem niewiast. W pewnym momencie wszystkie te hałasy przebije doniosły głos Chrystusa: "Nie nade mną, ale nad sobą i nad swymi dziećmi płaczcie".
Drogi miłosierdzia
Chrystus doskonale rozumie drogi ludzkiego miłosierdzia, podobnie jak rozumie drogi okrucieństwa. Możliwość zabijania tkwi w każdym strachu; bywa to najczęściej strach przed utratą życia lub utratą znaczenia, które może być równoznaczne z utratą życia. Z tego powodu zabijali Herod, Piłat, poddani im żołnierze, w końcu także inni poddani. Przypuśćmy, że sam nie będąc władcą, zgodzisz się jednak być miłosiernym dla innych, szczególnie dla przeciwników cezarów i będziesz się starał im ocalić życie. Czy z tego wynika, że inni będą mieli miłosierdzie dla ciebie? Nie, nie wynika. Jaka więź istnieje między moim miłosierdziem dla ciebie a twoim dla mnie? Nie widzimy tego dokładnie. Świat miłosierdzia splata się ściśle ze światem łaski i okrucieństwa, jak strumienie tej samej rzeki.
Orędzie Chrystusa wchodzi w świat, w którym okrucieństwo osiągnęło szczyt. Nie nade mną, ale sami nad sobą, waszymi dziećmi, synami, córkami miejcie litość.
Nie możemy pominąć tego, że miłosierdzie przynależy do orszaku pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości, jak ze wspólnego pnia. Pisał Klerkegaard: "Jednakowoż istnieje wiele odmian miłości; inaczej kocham ojca i inaczej matkę, miłość do mojej żony wyrażam jeszcze inaczej i każda różniąca się od siebie miłość przejawia się inaczej; ale istnieje też taka odmiana miłości, którą kocham Boga, która da się określić tylko jednym słowem - skrucha". W orszaku pojęć miłości znajdziemy przyjaźń, kochanie itp. To jednak jeszcze mało. Dopiero przy zderzeniu z miłością widzimy, jak ubogi jest język wobec bogactwa treści, które oko ma na widoku.
W encyklice "O miłosierdziu Bożym" Jan Paweł II przedstawia religijne znaczenie miłosierdzia od czasów Mojżesza po Ewangelię. "Zarówno zło fizyczne, jak też zło moralne lub grzech każe poszczególnym synom czy córkom Izraela zwracać się do Boga, apelując do Jego miłosierdzia. Tak zwraca się do Niego Dawid w poczuciu swej ciężkiej winy, ale podobnie zwraca się do Boga zbuntowany Job świadom swego straszliwego nieszczęścia. Zwraca się do Niego również Estera w poczuciu śmiertelnego zagrożenia swego ludu. Jeszcze wiele innych przykładów znajdujemy w księgach Starego Testamentu".
Ale najbardziej pełny i wszechstronny wyraz znalazło przesłanie o miłosierdziu, a ściślej o "miłości miłosiernej", w Ewangelii, w przypowieści o synu marnotrawnym. Nie było odpowiedzią na ten czy ów konkretny ludzki płacz, lecz było próbą odsłonięcia tajemnicy Boga, bogatego we wszelkie miłosierdzie. Jan Paweł II w zwięzły sposób ujmuje swoją naukę o miłosierdziu jako komentarz do tej właśnie przypowieści.
Czytamy: "skoro tylko ojciec ujrzał wracającego do domu marnotrawnego syna «wzruszył się głęboko, wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go». Ów ojciec niewątpliwie działa pod wpływem głębokiego uczucia i tym się również tłumaczy jego szczerość wobec syna, która tak oburzyła starszego brata. Jednakże podstaw owego wzruszenia należy szukać głębiej. Oto Ojciec jest świadom, że ocalone zostało zasadnicze dobro: dobro człowieczeństwa jego syna. Wprawdzie zmarnował majątek, ale człowieczeństwo zostało. Co więcej, zostało ono jakby odnalezione na nowo. Wyrazem tej świadomości są słowa, które ojciec wypowiada do starszego syna: «trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął, a znów odnalazł się, z tego, że ożył»".
Dobro jest proste
Trzeba tu pochylić się nad przedziwną logiką dobra. Dobro nie podpada pod kategorię znikania i ponownego tworzenia. Ono nie powstaje z nicości i nie zapada się w nicość. Ale to nie znaczy, że dobra nie ma, a jest tylko zło. Znaczy raczej, że "moc" dobra jest "wyższa" niż wszelka inna moc. Dobro ani nie "umiera", ani nie "ożywa". To, co powstaje i tworzy się zawsze, przynależy do sfery bytu. Byt może ginąć i tworzyć się na nowo. Byt, gdy znika, znika przez rozkład. Ale dobro nie ulega rozkładowi. Jest proste. Jeśli czasami mówimy inaczej, to tylko dlatego, że mylą się nam kategorie ontologiczne z agatologicznymi. Dobro rządzi bytem jak jakieś światło. Dobro jest wyżej. "Istnieje" mocniej, a przede wszystkim inaczej. Ono "zapala się" od innego dobra, jak suchy knot nadmiernie zbliżony do płomienia lampy. Przy takim płomieniu każdy znajduje światełko dla siebie. Człowiek nie potrafi powiedzieć, jak i kiedy stał się dobry. Jest przekonany, że taki, jakim właśnie jest, był zawsze. Ale spotkanie z tym, który wymaga miłosierdzia, uświadamia mu, jakie "ma serce".
Prawda o miłości
Trzeba wracać do "Dzienniczka" siostry Faustyny i odszukiwać bliskie nam treści. Zatrzymam się przy cytacie, w którym opisuje ona jedno ze swych "mistycznych omdleń". W nas, bądź co bądź dzieciach racjonalizmu, opisy takich przeżyć budzą "zawodowy sceptycyzm". Ale właśnie dlatego warto się im bliżej przyjrzeć. Nie ma bowiem takiego liczydła, za pomocą którego można przeliczać wagę świętości.
Siostra Faustyna mówi o bólu. To jeden z najbardziej dramatycznych fragmentów tekstu. Czytamy: "Pragnęłam gorąco spędzić całą noc z Chrystusem w ciemnicy. Modliłam się do jedenastej, o jedenastej powiedział mi Pan: połóż się na spoczynek, dałem ci przeżyć w trzech godzinach to, com cierpiał przez całą noc. I natychmiast położyłam się do łóżka.
Sił fizycznych nie miałam wcale, męka odebrała mi je zupełnie. Cały ten czas byłam jakby w omdleniu, każde drgnienie Serca Jezusa odbijało się w moim sercu i przeszywało moją duszę. Nawet gdyby te męki mniej mnie samej dotyczyły, to bym mniej cierpiała, ale kiedy patrzę na Tego, którego ukochało całą mocą serce moje, że On cierpi, a ja Mu w niczym ulżyć nie mogę, serce moje rozpadało się w miłości i goryczy. Konałam z Nim, a skonać nie mogłam; ale nie zamieniłabym tego męczeństwa za wszelką rozkosz świata całego. Miłość moja w tym cierpieniu spotęgowała się do niepojęcia. Wiem, że Pan mnie podtrzymywał swą wszechmocą, bo inaczej nie wytrzymałabym ani chwili. Wszelkie rodzaje mąk przeżywałam razem z Nim w sposób szczególny. Nie wszystko jeszcze świat wie, co Jezus cierpiał. Towarzyszyłam Mu w Ogrójcu i w ciemnicy, w badaniach sądowych, byłam z Nim w każdym rodzaju męki Jego; nie uszły uwagi mojej ani jeden ruch, ani jedno spojrzenie Jego, poznałam całą wszechmoc miłości i miłosierdzia Jego ku duszom". ("Dzienniczek", s. 303).
W pewnej chwili usłyszała głos Chrystusa: "Hostio moja, tyś jest mi ochłodą dla udręczonego serca mojego. Myślałam, że po tych słowach zaślubiło się serce moje z Jego Sercem w sposób miłosny, i odczułam Jego najlżejsze drgnienia, a On moje. Ogień mojej miłości, stworzony, został złączony z żarem wiekuistej miłości Jego. Wszystkie łaski przewyższa swym ogromem ta jedna. Troistość Jego ogarnęła mnie całą i jestem zanurzona w Nim, mocuje się niejako moja maleńkość z tym Mocarzem nieśmiertelnym. Jestem zanurzona w niepojętej miłości i niepojętej męczarni z powodu Jego męki. Wszystko, co dotyczy Jego istoty i mnie się udziela" (s. 304).
Czy mocowałeś się kiedy, drogi Czytelniku ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna? Miłości takiej doświadczyli ci, którzy podziwiali wspaniałość skazanej na zniszczenie Jerozolimy. Także córa Jaira, także siostry Łazarza. Teraz przychodzi kolej na Chrystusa. Teraz dopiero coś się ukazuje, coś odsłania.
Przede wszystkim ukazuje się prawda o miłości. To nie jest tak, że miłość do Chrystusa - miłość do Miłości - została nagle, dopiero co stworzona, lecz raczej tak, że ona dopiero teraz się odsłania. Była jak nawinięta na kłębki i oto kłębek się rozwinął i miłość stanęła w pełnym blasku. Ale przez sam fakt ujawnienia miłość przybrała na sile. Miłość niewyznana tym się różni od wyznania, że brakuje jej wiedzy o sobie. Gdy miłości brakuje wiedzy o sobie, miłość słabnie, kluczy, raz traci, raz odzyskuje siebie.
W takt tej samej melodii
Ważne jest i to, że moja wiedza o miłości mojej do innych czy innych do mnie dojrzewa poprzez partycypacje. Wiem, że inny kocha i jak kocha, gdy potrafię partycypować w jego miłości ku mnie. Partycypować to jak tańczyć z innym w takt tej samej melodii. Melodia zagarnia mnie, zagarnia jego. Mocarz uważa, by nie zniszczyć jego "maleńkości". "Nie ugasić świecy o nikłym płomyku". Droga Mocarza do człowieka wiedzie poprzez jego "maleńkość". Nie oznacza to jednak, że człowiek znika. Wręcz przeciwnie, albowiem: "Wszędzie, gdzie człowiek przez posłuszeństwo wychodzi z własnego «ja» wyrzeka się swego, tam musi wejść Bóg. Gdy bowiem ktoś nie chce niczego dla siebie samego, Bóg musi dla niego pragnąć dokładnie tego, czego chce dla siebie" (Mistrz Eckhart, "Pouczenie duchowe", 1).
Maleńkość stała się Mocarzem
Zdumiewająco podobne teksty znajdujemy u św. Pawła, w opisach jego stosunku do Chrystusa. Można je ująć słowami św. Pawła: "Żyję ja, już nie ja, żyje we mnie Chrystus".
Człowiek zatracił się w muzyce, którą świat mu zagrał. Stał się artystą - twórcą i odtwórcą zarazem. Dzisiejszy człowiek jest pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z "Dzienniczka" płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża.
Cytowany fragment "Dzienniczka" jest śladem pięknej wiary i mistyki św. Pawła. "Bo miłość Chrystusowa przynagla nas, na myśl o tym, że jeden umarł za wszystkich; więc wszyscyśmy pomarli. Umarł za wszystkich, aby ci, którzy żyją, już nie dla siebie żyli, lecz dla tego, który za nich umarł i zmartwychwstał".
Autor jest księdzem, profesorem filozofii w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Tekst uważe się również w świątecznym wydaniu "Tygodnika Powszechnego". | Zapowiedź kanonizacji siostry Faustyny Kowalskiej wzbudziła różne reakcje, pytania: "czy nie za dużo tych beatyfikacji i kanonizacji". Nie chodzi jednak o to, ilu mamy świętych i błogosławionych. Chodzi o to, jacy są. Siostra Faustyna tworzy wyzwanie niełatwe. Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu. Zrozumieć człowieka jako istotę, której potrzebne jest miłosierdzie.
Nie możemy pominąć tego, że miłosierdzie przynależy do pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości. wszechstronny wyraz znalazło przesłanie o miłosierdziu w przypowieści o synu marnotrawnym. Jan Paweł II w zwięzły sposób ujmuje swoją naukę o miłosierdziu jako komentarz do tej przypowieści: "skoro tylko ojciec ujrzał wracającego do domu marnotrawnego syna «wzruszył się i ucałował go». Ów ojciec niewątpliwie działa pod wpływem uczucia. Jednakże podstaw owego wzruszenia należy szukać głębiej. Oto Ojciec jest świadom, że ocalone zostało zasadnicze dobro: dobro człowieczeństwa jego syna".
Dobro nie podpada pod kategorię znikania i ponownego tworzenia. Ono nie powstaje z nicości. To, co powstaje i tworzy się zawsze, przynależy do sfery bytu. Byt może ginąć i tworzyć się na nowo. Byt znika przez rozkład. Ale dobro nie ulega rozkładowi. Jest proste.
Trzeba wracać do "Dzienniczka" siostry Faustyny i odszukiwać bliskie nam treści. Zatrzymam się przy cytacie, w którym opisuje ona jedno ze swych "mistycznych omdleń". Siostra Faustyna mówi o bólu. Czytamy: "Sił fizycznych nie miałam wcale, męka odebrała mi je zupełnie. Cały ten czas byłam jakby w omdleniu, każde drgnienie Serca Jezusa odbijało się w moim sercu i przeszywało moją duszę". "Ogień mojej miłości, stworzony, został złączony z żarem wiekuistej miłości Jego. Wszystkie łaski przewyższa swym ogromem ta jedna. Troistość Jego ogarnęła mnie całą i jestem zanurzona w Nim, mocuje się niejako moja maleńkość z tym Mocarzem nieśmiertelnym". ukazuje się prawda o miłości. To nie jest tak, że miłość do Chrystusa została nagle stworzona, lecz raczej tak, że ona dopiero teraz się odsłania.
Ważne jest i to, że moja wiedza o miłości mojej do innych czy innych do mnie dojrzewa poprzez partycypacje. Wiem, że inny kocha i jak kocha, gdy potrafię partycypować w jego miłości ku mnie. Partycypować to jak tańczyć z innym w takt tej samej melodii.
Dzisiejszy człowiek jest pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z "Dzienniczka" płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. |
Nieprawdę można wykryć dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają swoją wersję wydarzeń
Kłamcy w pułapce
PIOTR KOŚCIELNIAK, ŁUKASZ KANIEWSKI
Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw - trzeba tylko wiedzieć, czego szukać. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków.
Zdaniem amerykańskich naukowców wykryć nieprawdę można dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają "swoją wersję" wydarzeń. "Osoby, które kłamią, komunikują się w zupełnie odmienny sposób od osób prawdomównych" - powiedział agencji Reuters Matthew Newman z Uniwersytetu Teksasu w Austin. Wyniki prac jego zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Prace amerykańskich specjalistów to kolejny dowód na to, że używane sformułowania czy nawet niektóre słowa mogą zdradzić kłamstwo.
Usta prawdy
Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Osoba świadomie mijająca się z prawdą stara się unikać słów "ja" czy "moje" - uważa Matthew Newman. W ten sposób kłamca stawia się w pozycji obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Drugim znakiem, że coś "brzydko pachnie", jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. "Kiedy ktoś kłamie, jest obciążony koniecznością wymyślenia całej historyjki, a to oznacza, że ma dostatecznie dużo do myślenia, aby całość brzmiała przekonująco. Nie ma już siły na to, aby wymyślać szczegóły" - tłumaczy to zachowanie Newman. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Zdaniem badaczy z Uniwersytetu Teksasu kłamcy czują prawdopodobnie winę z powodu oszustwa. Wina ta przejawia się strachem i złością, którą można odkryć niejako między wierszami.
Aby przetestować ten prosty sposób wykrywania kłamstw, naukowcy przeprowadzili eksperyment, w którym wykorzystali zwykłych ludzi - "sędziów" mających ocenić prawdomówność oraz program komputerowy LIWC (Linguistic Inquiry and Word Count), który miał obiektywnie przeanalizować wypowiedzi kłamców, poszukując w nich opisanych wyżej wzorców. "Sędziowie" wychwycili jedynie połowę kłamstw (czyli "na dwoje babka wróżyła"), komputer aż 67 proc.
Bella DePaula, psycholog na Uniwersytecie stanu Virginia w USA, przeprowadziła podobne badania kilka lat temu. Po przebadaniu 3000 osób stwierdziła, że kiedy ludzie kłamią, nie podają szczegółów, nazw miejsc ani imion; dają bardzo krótkie odpowiedzi; używają najchętniej czasu przeszłego; używają zdań przeczących (mówią "nie jestem oszustem" zamiast "jestem uczciwy"); starają się patrzeć w oczy; ich głos jest nieznacznie wyższy.
"FBI używa podobnego sposobu do badania prawdziwości zeznań" - twierdzi Matthew Newman. Metoda ta jest na tyle wygodna, że umożliwia testowanie wypowiedzi zapisanych na papierze, a nie jedynie podawanych w trakcie badania lub zarejestrowanych za pomocą urządzeń audiowizualnych.
Stres oszusta
Najbardziej rozpowszechnionym obecnie sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie nie tyle wykrywające kłamstwa, ile monitorujące nieświadome reakcje organizmu na to, co mówi osoba obsługująca urządzenie i to, co odczuwa badany. W przeszłości wykorzystywano znane z licznych filmów poligrafy analogowe - pisakami rysujące krzywe na papierze. Obecnie korzysta się z urządzeń skomputeryzowanych, jednak zasada ich działania pozostała niezmieniona.
Poligraf może zwykle mierzyć ciśnienie krwi, puls, częstotliwość oddechów oraz przewodnictwo elektryczne skóry (pocenie się, zazwyczaj na dłoniach lub palcach). Może również rejestrować np. poruszenia rąk i nóg badanego. Wszystkie te parametry mogą zmieniać się w zależności od poziomu stresu badanego. Nieświadome reakcje organizmu mogą zatem zdradzić, kiedy badana osoba czuje dyskomfort z powodu mówienia nieprawdy. Nie mniej istotnym elementem badania niż sam mechanizm są pytania zadawane przez badającego. Ich celem jest na początku "skalibrowanie" urządzenia i przygotowanie do sesji właściwych pytań. Tych jest z reguły ok. kilkunastu, z czego jedynie część dotyczy właściwej sprawy, np. przestępstwa. Dzięki temu można precyzyjnie określić, które reakcje badanej na poligrafie osoby mogą być "podejrzane". Nigdy nie ma bowiem stuprocentowej pewności, czy badany kłamie, czy mówi prawdę - podkreśla mający 18-letnie doświadczenie z poligrafami dr Bob Lee z firmy Axciton Systems, producenta sprzętu do badania "wykrywaczem kłamstw".
"Nie ma maszyny potrafiącej wykryć kłamstwo. Urządzenia nie mierzą prawdomówności, a jedynie zmiany ciśnienia krwi czy częstość oddechu, ale te fizjologiczne efekty mogą być powodowane przez rozmaite emocje" - twierdzą działacze American Civil Liberties Union (ACLU), jednej z największych organizacji chroniącej prawa jednostki w USA. Taka opinia nie jest bezzasadna, tym bardziej że od lat znane są sposoby na oszukiwanie "wykrywaczy kłamstw". Niektóre są prymitywne - można ugryźć się w język lub nadepnąć na pinezkę w bucie, aby wywołać reakcję organizmu, czy też posmarować ręce dezodorantem. Inne są bardziej wyrafinowane, jak przyjmowanie odpowiednich leków uspokajających.
Coraz bliżej pewności
W ostatnich latach pojawiły się jednak nowe metody badania emocji towarzyszących kłamstwu. Obserwacja zmiany barwy głosu czy mocniejszego ukrwienia niektórych części twarzy to tylko niektóre sposoby na kłamców. Kolejnym wykorzystywanym dziś sposobem jest poklatkowa analiza obrazu wideo przedstawiającego osobę podejrzewaną o mijanie się z prawdą. Trwające ułamek sekundy mikroekspresje twarzy mówią więcej o intencjach danej osoby niż badania poligrafem i analiza słów. Nagła i krótkotrwała zmiana wyrazu twarzy zwykle nie jest uświadamiana. W pełni kontrolować mimikę potrafi tylko ok. 10 proc. ludzi.
Do badania prawdomówności wykorzystywane jest także badanie rezonansem magnetycznym. Podczas wykonanych w ubiegłym roku eksperymentów neurologowie z Uniwersytetu Pensylwanii zbadali w ten sposób 18 studentów, którzy mieli za zadanie oszukiwać podczas gry w karty. Okazało się, że kłamstwo powoduje zmianę aktywności w obszarach mózgu odpowiedzialnych za koncentrację uwagi, zaprzeczanie i monitorowanie błędów. Była ona wyższa wtedy, gdy studenci kłamali.
Zauważono również, że kiedy człowiek kłamie, więcej obszarów mózgu jest aktywnych - zmyślanie jest trudniejsze niż mówienie prawdy. Profesor Stephen Kosslyn z Harvardu twierdzi, że w zależności od rodzaju kłamstwa uaktywniają się rozmaite obszary kory. Na przykład, kiedy ktoś kłamiąc improwizuje - nie opowiada wcześniej przygotowanej bajki - uaktywnia się tylna część mózgu, odpowiedzialna za wizualizację.
Lawrence Farwell, neurofizjolog, skonstruował urządzenia do wykrywania "odcisków mózgu". Nazwa powstała przez analogię z odciskami palców, ale zasada jest trochę inna - to nie mózg odciska się na przedmiocie, ale przedmiot pozostawia niezatarty ślad w mózgu. Urządzenie Farwella wykrywa obecność specyficznej fali mózgowej zwanej P300, która uaktywnia się, gdy badany widzi przedmiot mu znajomy. Pokazując podejrzanemu narzędzie zbrodni, zdecydować można, czy brał udział w morderstwie.
Bardzo owocne okazują się też badania nad ciałem migdałowatym. Jest to część tzw. układu limbicznego (odpowiedzialnego za emocje), która odpowiada za strach i złość. Mierząc dopływ krwi do tego miejsca, wykryć można strach towarzyszący kłamstwu. Sprawdzić też można np. negatywne nastawienie badanego do pokazywanego mu przedmiotu. W USA przez obserwację aktywności ciała migdałowatego próbuje się na przykład wykrywać uprzedzenia rasowe, do których badani świadomie i szczerze nie przyznają się. -
Podręczny poligraf
Już w 1997 roku izraelska firma Mahk-Shevet opracowała program komputerowy, dzięki któremu można sprawdzić prawdomówność rozmówcy. Określany nazwą Truster, był pierwszym ogólnie dostępnym sposobem analizy cech głosu. Początkowo pomysł badania cech głosu był opracowywany dla wojska i policji, która potrzebowała narzędzia pozwalającego wstępnie analizować intencje telefonicznych rozmówców. Później okazało się, że programem zainteresowani są biznesmeni. "Często dzwonię do różnych firm, które starają się przekonać mnie, że mają najlepsze produkty w najlepszych cenach. Lubię wiedzieć, czy mówią prawdę" twierdzi Tamir Segal, prezes Mahk-Shevet.
Najdroższa wersja Trustera, przeznaczona dla przedsiębiorstw, kosztowała ok. 2,5 tys. dolarów. Przetestowano ją na politykach wypowiadających się przed kamerami telewizji. Oświadczenie izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu o przyjęciu pełnej odpowiedzialności za zamach na palestyńskiego lidera zostało określony przez komputer jako "przesadne". Zapewnienie o wdrożeniu pełnego śledztwa policji w tej sprawie było, zdaniem komputerowego programu, zwykłym kłamstwem.
Oprogramowanie wykorzystano w przenośnym urządzeniu zwanym Handy Truster południowokoreańskiej firmy 911 Computer Co. Handy Truster trafił na rynek półtora roku temu, kosztuje ok. 50 dolarów. Konstruktorzy urządzenia twierdzą, że niełatwo je oszukać. Kiedy człowiek kłamie, do jego strun głosowych dopływa mniej krwi, co wpływa na zmianę barwy głosu. Nie sposób tego kontrolować. Trzeba tylko zarejestrować próbkę głosu osoby badanej, kiedy mówi prawdę. Na podstawie odstępstw od tej próbnej barwy głosu Handy Truster wykrywa kłamstwo z dokładnością ok. 82 proc. Reporterzy "Time'a" przetestowali wynalazek podczas ostatnich wyborów prezydenckich. Wyniki były następujące: podczas trzech debat Al Gore skłamał 23 razy, George Bush - 57.
Prof. dr hab. Tadeusz Tomaszewski, dziekan Wydziału Prawa i Administracji UW
Termin "wykrywacz kłamstw" jest niewłaściwy, choć bardzo często stosowany. Właściwą nazwą, międzynarodową, jest poligraf, lub spotykana niekiedy w Polsce - wariograf. Poligraf nie wykrywa kłamstw, a jedynie mierzy reakcję organizmu. Tak, jak termometr mierzy temperaturę, tak poligraf mierzy reakcję na bodźce - tymi bodźcami są pytania - istotne dla sprawy. Nie można zatem powiedzieć z całkowitą pewnością, czy dana osoba kłamie. Trafność badań określana jest różnie, w zależności od tego, czy mówią o nim zwolennicy, czy przeciwnicy. Z reguły jest to między 75 a 95 proc.
Dziś wykorzystuje się poligraf raczej do określenia, czy dana osoba ma wiedzę o czynie, o przestępstwie. Pozwala też na szybkie eliminowanie podejrzanych. Wiadomo, że są firmy, które prowadzą badania poligrafem np. na pracownikach. Nie ma zakazu wykorzystywania takich urządzeń na użytek niedowodowy. Policja czy UOP stosują je do celów operacyjnych. Odrębną kwestią jest jednak zastosowanie takiego urządzenia w procesie karnym. W sądzie - po zmianie kodeksu - urządzeń wykrywających reakcje emocjonalne (bo nie mówi się wprost o poligrafie) nie można używać w związku z przesłuchaniem. Przepisy pozwalają jednak na wykorzystanie takiego badania jako ekspertyzy. Wszystko wskazuje na to, że do sądów wraca ostrożne stosowanie poligrafu. | Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków.
Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Drugim znakiem, że coś "brzydko pachnie", jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. |
Współczesny polski patriotyzm musi wypracować wizję naszej wspólnej przyszłości
Naród - ostatni węzeł
RYS. MARTA IGNERSKA
JAROSŁAW GOWIN
Dyskusja o patriotyzmie, jaka toczy się na łamach prasy, przypomina nam, że demokracji i kapitalizmu nie da się zbudować bez rozstrzygnięcia, na jakich wartościach chcemy je oprzeć. Przez poprzednią dekadę wznosiliśmy "polski dom" jak popadło, tu jakąś ścianę, tam kawałek dachu... Cud, że się nie zawalił. Pora jednak najwyższa, by wrócić do fundamentów.
W znakomitym artykule "Patriotyzm - kłopotliwe zobowiązanie" ("Rz", 18.12.2000) Marek Cichocki wylicza najważniejsze powody, dla których polska demokracja potrzebuje - jako swego spoiwa - symboliki i wartości patriotycznych. Wolność wymaga ofiary - pisze publicysta Warszawskiego Klubu Krytyki Politycznej - a patriotyzm stwarza solidarność pokoleń: tych, które dla Polski poświęcały się w przeszłości, tego, które słowu "ojczyzna" nadaje treść obecnie, i tych, które robić to będą w przyszłości.
Po drugie, patriotyzm to tkanka solidarności społecznej, chroniącej nas przed obojętnością na los tych, z których wolnorynkowa konkurencja (często zresztą zdeformowana przez korupcję, niesprawiedliwe interwencje państwa na rzecz interesów silniejszych grup zawodowych itp.) czyni "ludzi zbytecznych". Po trzecie wreszcie, jak podkreśla Cichocki, trwałość porządku demokratycznego zależy od poczucia odpowiedzialności za wspólnotę polityczną ze strony obywateli, patriotyzm zaś to najsilniejsza pobudka do takiego zaangażowania.
Liberalna schizofrenia
Artykuł Cichockiego powstał jako reakcja na spór, który wywołała wystawa "Bohaterowie naszej wolności". Billboardy ze zdjęciami na ogół nieznanych opinii publicznej uczestników polskich zmagań o niepodległość spotkały się z zaskakująco ostrą reprymendą ze strony liberalnych publicystów. Posunięto się aż do absurdalnego zarzutu o propagowanie ducha militaryzmu...
Jak wytłumaczyć ten liberalny odruch niechęci przeciw propagowaniu wartości patriotycznych? Nie jest przecież tak, że liberalizm kłóci się z przywiązaniem do ojczyzny ani że polscy liberałowie są mało oddanymi patriotami - każdy, kto pamięta ostatnie dziesięciolecia PRL, wie przecież, że w ich gronie nie brakuje równie wielkich bohaterów polskiej wolności, jak ci, których twarze zobaczyliśmy na plakatach. W argumentach krytyków wystawy jest zresztą sporo racji (zgódźmy się jednak, że całkowicie banalnej): w czasach pokojowych na plan pierwszy codziennego życia wysuwają się wartości tworzące "patriotyczne minimum": rzetelność zawodowa, wiarygodność, uczciwość, umiar itd. Dlaczego wszakże te "cnoty drugorzędne" mielibyśmy przeciwstawiać gotowości do poświęcenia życia dla ojczyzny?
W rzeczywistości znaczna część liberalnych publicystów popadła w rodzaj intelektualnej schizofrenii. O solidarności pokoleń słyszymy, gdy mowa jest - jak ostatnio, przy okazji odkrycia wstrząsającej zbrodni w Jedwabnem - o polskim antysemityzmie. Dlaczego jednak mamy poczuwać się do winy za antysemityzm naszych dziadków, a nie powinniśmy oddawać czci bohaterom tamtego pokolenia i czerpać zbiorowej dumy z ich heroizmu? Dlaczego w przypadku antysemityzmu wolno mówić o zbiorowej odpowiedzialności Polaków, podczas gdy wspominanie o odpowiedzialności za komunizm, jaka spada na członków aparatu PZPR-owskiego, sprowadza zarzuty o polityczne oszołomstwo i "antykomunizm z bolszewicką twarzą"?
Stosując podwójne miary w ocenie przeszłości, nie uporamy się z jej ciemnymi kartami, a zagubimy to, co cenne. Prawda o tym, co uczyniono w Jedwabnem powinna ujrzeć światło dzienne przede wszystkim dlatego, że winni to jesteśmy ofiarom i narodowi żydowskiemu; ale powinna też stać się częścią narodowej samoświadomości Polaków z tych samych powodów, dla których pamiętać mamy o legionistach Piłsudskiego czy żołnierzach AK. W jednym i w drugim przypadku domaga się tego nasz patriotyzm. Mamy też obowiązek przekazać dziedzictwo przeszłości następnym pokoleniom: pamięć o bohaterach jako zobowiązania, pamięć o polskich zbrodniach jako przestrogę.
Patriotyczna anemia
Polski patriotyzm jest dzisiaj w kiepskim stanie. Po 1989 r. można było sądzić, że największy od stuleci (zapewne największy w całej naszej historii) zbiorowy sukces Polaków: pokojowe zwycięstwo nad komunizmem i udana rekonstrukcja instytucji demokratycznych oraz wolnego rynku wyzwoli w nas uzasadnione poczucie narodowej dumy. Tymczasem życie społeczne i polityczne ogarnęła patriotyczna anemia. Projekt transformacji, pomyślany na początku jako wielkie dzieło na rzecz ojczyzny (plan Balcerowicza był - na dużą skalę - odpowiednikiem przedwojennej budowy Gdyni, a starania o wejście do NATO i UE działaniem na rzecz wywrócenia układu geopolitycznego, który trzymał Polskę w kleszczach przez 200 lat), szybko uwiązł w drobnych zabiegach technokratów; z kolei ciężary codziennej egzystencji i rozczarowanie egoizmem klasy politycznej pozbawiły miliony zwykłych obywateli radości z odzyskania wolności. Patriotyzm stał się pojęciem niemodnym, a nawet wstydliwym. Takie czasy, że nawet własnym dzieciom głupio przypominać o obowiązku miłości do ojczyzny, cóż dopiero mówić o tym publicznie
Iluzją albo nadużyciem byłoby przeciwstawianie "patriotycznych mas" "kosmopolitycznym elitom". Wielu zwykłych ludzi zawsze zawstydzać będzie intelektualistów siłą swych "nawyków serca", ale przeciętny robotnik czy chłop wykazują dzisiaj o wiele większą niż przeciętny inteligent obojętność na hasła patriotyczne; tym bardziej że "nowa Polska" kojarzy mu się z utratą poczucia prestiżu jego grupy społecznej, a nierzadko z degradacją materialną. Dla ilu Polaków Polska jest naprawdę wartością? Przecież nawet w wyborach 4 czerwca 1989 roku wzięło udział tylko 69 proc. społeczeństwa, z czego 1/3 głosowała na komunistów Czy polskie przywiązanie do patriotyzmu nie jest mitem? Czy w rzeczywistości nie jesteśmy Polakami o wiele mniej niż Francuzi są Francuzami lub Niemcy Niemcami?
Złowrogi cień
Nieufność części elit opiniotwórczych do retoryki patriotycznej pogłębia tę anemię. Za nieufnością tą kryje się pewien lęk. W przeświadczeniu współczesnych intelektualistów za patriotyzmem jak cień podąża to, co w ich oczach jest największym zagrożeniem społecznym: nacjonalizm. Jest rzeczą charakterystyczną, że w swej obronie patriotyzmu Marek Cichocki wystrzega się słowa naród - zapewne w nadziei, że w ten sposób zneutralizuje ataki ze strony środowisk antynacjonalistycznych. Za rozdzieleniem patriotyzmu i nacjonalizmu przemawiają zresztą poważne racje. Patriotyzm odnosi się przede wszystkim do kraju, do wspólnoty państwowo-terytorialnej. Istnieją rozmaite kręgi patriotyzmu: od lokalnego (małe ojczyzny) do ponadpaństwowego (taki charakter ma rodząca się na naszych oczach świadomość europejska). Można wskazać przykład patriotyzmu, który w ogóle obywa się bez identyfikacji narodowej - taki rodzaj przywiązania żywiło do XIX-wiecznego cesarstwa Habsburgów wielu przedstawicieli różnych narodów: Słoweńców, Węgrów, Żydów, Ukraińców czy Polaków.
A jednak wszelkie próby rozdzielenia kwestii patriotyzmu od kwestii narodu byłyby w dzisiejszej Polsce zabiegiem pozornym. Odkąd staliśmy się krajem praktycznie jednonarodowym (co nie znaczy, że jednoetnicznym: naród to nie wspólnota krwi, lecz kultury i historii), niepodobna głosić pochwały patriotyzmu bez rehabilitacji pojęcia narodu i - weźmy byka za rogi - nacjonalizmu.
Wieloznaczność nacjonalizmu
Nieufność do nacjonalizmu nie może dziwić. Historia XIX i XX wieku nieraz pokazywała, jak krótka może być droga od przywiązania do rodzimych krajobrazów czy własnego języka do zbiorowych mogił. Przestrogą jest pod tym względem także to, co przydarzyło się z polską pamięcią o czasach komunizmu: skoro doświadczenie PRL tak szybko uległo zbiorowemu zapomnieniu, to dlaczego podobny los nie może spotkać lekcji, którą powinniśmy wyciągnąć ze zbrodni narodowego socjalizmu czy ludobójstwa na Bałkanach? Jak cienka granica dzieli przywiązanie do własnego narodu od szowinistycznych obsesji pokazują choćby dzisiejsi polscy antysemici, już nie tylko "broniący" krzyży w Oświęcimiu, ale i wymachujący legitymacjami poselskimi w galeriach sztuki
A jednak granica taka istnieje. Mimo wszelkich ekscesów nacjonalizmu nie powinniśmy rezygnować z szukania takich jego form, które nie niosą w sobie nienawiści do sąsiadów. Nie powinniśmy, bo - po pierwsze - ceną za to okazuje się rezygnacja z takich wartości jak patriotyzm; po drugie zaś - nacjonalizm jest i długo będzie sztandarem, pod którym w chwilach trudnych zbierać się będą wszyscy zaniepokojeni o los Polski. Jeżeli monopol na wartości narodowe pozostawimy skinheadom, "Myśli Polskiej" i posłowi Tomczakowi, to skutki tego rzeczywiście mogą okazać się opłakane.
W polskiej kulturze istnieje wiele tradycji, z których czerpać można inspiracje w poszukiwaniu nowoczesnego nacjonalizmu. Nie straciło przecież siły oddziaływania dziedzictwo jagiellońskie (choć dzisiaj nie tylko godzić, ale i cieszyć się winniśmy z samoistności Litwy). Nie straciła racji bytu romantyczna wizja narodu. Na przecięciu tradycji jagiellońskiej i romantycznej sytuuje się myślenie o narodzie Jana Pawła II, który wtopił je w uniwersalistyczne przesłanie chrześcijaństwa. W podobnym kierunku szły filozoficzne rozważania ks. Tischnera. O potrzebie szukania "liberalnego nacjonalizmu" pisali w ostatnich latach Jerzy Szacki i Andrzej Walicki - czołowi przedstawiciele polskiej myśli liberalnej.
Naród jako zadanie
Potoczne rozumienie narodu czy patriotyzmu kładzie nacisk na przywiązanie do przeszłości. Marek Cichocki, podkreślając związek patriotyzmu z postawami ofiary, poświęcenia, służby, solidarności czy troski o dobro wspólne, przenikliwie pokazał, że chodzi tu o sprawę, od której zależy przede wszystkim przyszłość Polski. Jak pisał Renan, naród to "codzienny plebiscyt"; o sile więzi narodowych stanowi nie tylko tradycja, ale i wielkość zadań, które patriotyzm rysuje przed obywatelami. Współczesny polski patriotyzm musi przede wszystkim wypracować wizję naszej wspólnej narodowej przyszłości, pokazać zadania, którym mamy zbiorowo sprostać.
Nie ulega wątpliwości, że przyszłość naszego kraju wiąże się ze zjednoczoną Europą. Pilnym zadaniem jest dzisiaj budowa nowego kręgu patriotyzmu - patriotyzmu europejskiego. Ale bez patriotyzmu narodowego byłby on jak skorupa - pusty i kruchy.
Dwa porządki
Organizatorzy wystawy "Bohaterowie naszej wolności" przypomnieli - co jest ich wielką zasługą i świadectwem odwagi myślenia "pod prąd" - o związku patriotyzmu z heroizmem, poświęceniem, służbą. Naród to być może wartość najwyższa, ale w porządku historycznym. Poza planem wartości historycznych istnieje jednak sfera wartości absolutnych. Patriotyzm doprowadza nas do granic tej sfery, dalej jednak przewodnikami stają się religia, moralność, filozofia i sztuka.
Tych dwu porządków nie należy przeciwstawiać, ale też nie należy ich mylić, i to nie tylko dlatego, że zwyrodniały nacjonalizm żywi się zapachem krwi. Broniąc wartości narodu, pamiętajmy, co na jego temat pisał Zbigniew Herbert: "ten okrwawiony węzeł/ jest ostatnim/ który/ wyzwalający się/ potarga".
Autor jest redaktorem naczelnym miesięcznika "Znak". | demokracji i kapitalizmu nie da się zbudować bez rozstrzygnięcia, na jakich wartościach chcemy je oprzeć. polska demokracja potrzebuje wartości patriotycznych. Po 1989 r. życie społeczne i polityczne ogarnęła patriotyczna anemia. Nieufność części elit opiniotwórczych do retoryki patriotycznej pogłębia tę anemię. W przeświadczeniu współczesnych intelektualistów za patriotyzmem jak cień podąża nacjonalizm. Mimo ekscesów nacjonalizmu nie powinniśmy rezygnować z szukania takich jego form, które nie niosą w sobie nienawiści do sąsiadów. Współczesny polski patriotyzm musi przede wszystkim wypracować wizję naszej narodowej przyszłości. |
Bilans polskiego szkolnictwa wyższego ostatniej dekady jest wyjątkowo pozytywny, zwłaszcza na tle innych dziedzin sektora publicznego
Kapitał wykształcenia
RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI
ANDRZEJ K. KOŹMIŃSKI
Nie ma już dziś wątpliwości, że pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało nieodwracalny proces zasadniczych przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Dziesięciolecie daje już dostateczny materiał do przemyśleń nad treścią i kierunkiem tych przemian i nad rolą, jaką odegrało w nich niepaństwowe szkolnictwo wyższe.
Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem i biernym wyznacznikiem statusu społecznego. Kiedy na początku lat 90. pojawiła się coraz wyraźniejsza korelacja pomiędzy wykształceniem a dochodem, wykształcenie stało się podstawowym elementem kapitału, którym dysponuje jednostka na rynku pracy.
Wykształcenie jako produkt rynkowy
Zapotrzebowanie na nie nabrało charakteru masowego. Uczelnie niepaństwowe odpowiedziały szybko, oferując ponad 30 proc. miejsc na studiach i dostosowując swoją ofertę do struktury popytu. Popyt na usługi edukacyjne szkolnictwa wyższego podzielił bowiem los innych produktów w rozwiniętej gospodarce rynkowej: stał się ogromnie zróżnicowany. Zróżnicowanie dotyczy miedzy innymi: jakości, ceny, miejsca, wkładu pracy studiującego, trybu nauczania (dzienny, zaoczny, "na odległość" itp.), prestiżu dyplomu i związanych z tym szans absolwentów na rynku pracy. Można zaryzykować tezę, że państwowe uczelnie w wielu wypadkach podążyły śladem niepaństwowych różnicując swoją ofertę.
To lawinowe zróżnicowanie było zaskoczeniem dla środowisk akademickich przywiązanych do elitarnego standardu jednolitych pięcioletnich studiów magisterskich o teoretycznym profilu. Pojawiły się nawet postulaty porzucenia albo przynajmniej ograniczenia masowości kształcenia i uznania tego właśnie tradycyjnego wzorca kształcenia za "jedynie słuszny" i "w pełni wartościowy".
Potrzeba różnorodności
Postulaty te często wspierano argumentami, że uczelnie niepaństwowe oferują produkt gorszej jakości i w związku z tym ich działalność powinna zostać administracyjnie ograniczona. Jest to stanowisko z wielu względów niesłuszne.
Po pierwsze, standard pięcioletnich jednolitych studiów dziennych mija się z zapotrzebowaniem rynku, a przynajmniej z jego głównym nurtem, ponieważ nadaje się głównie do kształcenia pracowników nauki i nauczycieli akademickich. Młodzi ludzie potrzebują dziś kilkustopniowych studiów, które mogą łatwo dostosować do koniunktury na rynku pracy. W tym kierunku zmierzają też dyrektywy Unii Europejskiej.
Po drugie, tradycyjny standard wyższego wykształcenia uległ już pewnej erozji wynikającej z rozwoju ilościowego (wzrostu liczby studentów, uczelni, kierunków) i ograniczonych środków. W rezultacie na dobrym poziomie realizuje go w Polsce tylko kilka najsilniejszych uczelni uniwersyteckich i to bynajmniej nie na wszystkich kierunkach studiów. Pojawiło się natomiast, i to właśnie najpierw w uczelniach niepaństwowych, wiele nowych form i typów kształcenia.
Po trzecie, ta różnorodność oferty edukacyjnej pochodzi już dziś w tej samej mierze z uczelni państwowych jak niepaństwowych i została dobrze przyjęta przez rynek. Faktem jest, że zarówno w ofercie uczelni państwowych, jak i niepaństwowych pojawiają się produkty o niedopuszczalnie niskiej jakości. Podobnie jak w przypadku jakiegokolwiek innego produktu zadaniem administracji państwowej jest niedopuszczenie na rynek produktów zagrażających żywotnym interesom czy bezpieczeństwu nabywców, ale tylko tyle. Rzeczą normalną jest bowiem zarówno zróżnicowanie oferty, jak i występowanie w niej lepszych i gorszych produktów, zwłaszcza gdy towarzyszy temu odpowiednia informacja i zróżnicowanie cen. Tradycyjny standard solidnego uniwersyteckiego wykształcenia z pewnością nie zniknie i nie powinien zniknąć z rynku jako elitarna forma kształcenia ludzi o najwyższych kwalifikacjach intelektualnych. Zaczyna się ona pojawiać także w uczelniach niepaństwowych najbardziej dbałych o swój potencjał naukowy i reputację.
Zwiększyć, a nie zmniejszyć liczbę studentów
Z pewnością najgorszą odpowiedzią na wątpliwości dotyczące jakościowych standardów kształcenia byłoby ograniczanie liczby studentów. Procent osób z wykształceniem wyższym jest u nas stosunkowo niski w porównaniu z krajami o najwyższym tempie wzrostu, a inwestycje w kapitał ludzki stanowią najlepszą gwarancję konkurencyjności na rynkach globalnych. Lada chwila zresztą w krajach najwyżej rozwiniętych jakąś formą kształcenia na poziomie wyższym objęci zostaną wszyscy absolwenci szkół średnich. Istnienie uczelni niepaństwowych i płatnych form kształcenia na uczelniach państwowych stanowi swoiste ubezpieczenie przeciw ograniczeniu masowości kształcenia.
Przemiany mechanizmów wyboru usług edukacyjnych wiążą się przede wszystkim z pojawieniem się konkurencji. Kondycja finansowa wszelkich typów uczelni i ich pracowników bezpośrednio uzależniona jest od liczby kształconych studentów. Wynika to nie tylko z mechanizmów subwencjonowania uczelni państwowych przez MEN, ale także z coraz bardziej powszechnej odpłatności za studia. Uczelnie państwowe kształcą bowiem coraz więcej w trybie zaocznym, wieczorowym i podyplomowym, pobierając za to opłaty. Bezpłatne studia dzienne ulegają w szkolnictwie państwowym stopniowej marginalizacji, stając się alibi wobec archaicznego zapisu w nowej konstytucji. Próby przeciwdziałania temu zjawisku poprzez administracyjne ograniczanie naboru na studia zaoczne (w imię zapewnienia dostępu do bezpłatnego wykształcenia wyższego traktowanego jako przywilej socjalny) będą "obchodzone" i sabotowane zarówno ze względu na interes uczelni i ich pracowników, jak i wymagania rynku pracy, który narzuca godzenie studiów i pracy zawodowej.
Trzeba płacić za studia
Odpłatność za studia stanowi dziś warunek zarówno ich masowości i powszechnej dostępności, jak i podniesienia jakości. Budżet nie jest w stanie sfinansować systemu szkolnictwa wyższego, jakiego Polska dziś potrzebuje. Konieczne jest wspólne finansowanie ze strony budżetu państwa, gospodarstw domowych i pracodawców (którzy jak dotąd niemal w ogóle nie uczestniczą w finansowaniu szkolnictwa wyższego). Wymaga to zmian w systemie podatkowym i systemie finansów państwa. Szczególnie takich, które umożliwią zdolnej młodzieży zaciąganie kredytów na finansowanie studiów a także umożliwią dokonywanie darowizn na rzecz uczelni i uzyskiwania z tego tytułu przywilejów podatkowych.
Olbrzymie inwestycje w bazę lokalową i wyposażenie zarówno uczelni państwowych, jak i niepaństwowych finansowane są z opłat za studia. Bez nich nasze szkolnictwo wyższe dysponowałoby dziś znacznie niższym potencjałem materialnym. Opłaty studenckie są źródłem dochodów nauczycieli akademickich, które powstrzymują ich przed emigracją, a kraj i szkolnictwo wyższe przed "drenażem mózgów". W gospodarkach opartych na wiedzy szkolnictwo wyższe jest jednym z najważniejszych i najbardziej kosztochłonnych sektorów. Pojawienie się uczelni niepaństwowych i płatnych studiów na uczelniach państwowych uruchomiło jeden z niezbędnych strumieni tego finansowania.
Opłaty za studia zmieniają postawy i mentalność studiujących. Bierni beneficjenci przywileju socjalnego przekształcają się w wymagających klientów, którzy inwestują własne pieniądze, czas i utracone możliwości w podniesienie wartości swego kapitału intelektualnego. Ta inwestycja musi się opłacić na rynku pracy, wyzwala więc przedsiębiorczość i inicjatywę nabywców usług edukacyjnych.
Nieuczciwa konkurencja
Uczelnie państwowe oferują płatne studia, a równocześnie korzystają z subwencji budżetowych pokrywających w całości ich koszty stałe. Jest to klasyczny przykład nieuczciwej konkurencji. Uczelnie niepaństwowe korzystają z kadry nauczycieli akademickich ukształtowanej w systemie szkolnictwa państwowego i nie ponoszą kosztów jej rozwoju. Trudno wyobrazić sobie utrwalenie się tej sytuacji, sprzecznej z elementarnym poczuciem sprawiedliwości, w której uczelnie niepaństwowe i studiująca w nich młodzież są ofiarami dyskryminacji polegającej na braku pomocy materialnej państwa. Już zresztą podjęto pewne kroki zmierzające do ograniczenia tej dyskryminacji (np. stypendia socjalne i naukowe dla studentów uczelni niepaństwowych czy finansowanie prowadzonych w nich badań naukowych). Równocześnie rozwój uczelni niepaństwowych nieuchronnie prowadzi do ukształtowania się w nich własnej kadry i własnych ośrodków jej rozwoju. Dobitnie świadczy o tym fakt, że już trzy spośród nich otrzymały uprawnienia do doktoryzowania. Wszystko wskazuje na to, że pojawią się także uczelnie niepaństwowe posiadające uprawnienia habilitacyjne.
Bez administracyjnych zakazów
Uczelnie państwowe i niepaństwowe konkurują między sobą o wysoko kwalifikowanych nauczycieli akademickich, których brak uważany jest za podstawowy ogranicznik rozwoju szkolnictwa wyższego. Obecnie konkurencja ta prowadzi do "jaskrawo widocznych" sytuacji patologicznych, które uosabiają przysłowiowi "siedmioetatowcy". Na tej podstawie formułowane bywają postulaty administracyjnego ograniczania możliwości zatrudnienia nauczycieli akademickich w więcej niż jednym miejscu pracy. Nie są to pomysły szczęśliwe. Jeżeli bowiem restrykcje będą przestrzegane, to pozbawią kadry słabsze ekonomicznie uczelnie państwowe i niepaństwowe, ograniczając potrzebny rozwój polskiego szkolnictwa wyższego. Jeżeli zaś będą obchodzone, to poważnie rozszerzy się "szara strefa" w szkolnictwie wyższym. W tej sytuacji kontrakty indywidualnie negocjowane wydają się najbardziej praktyczne. Wymaga to odejścia od sztywnych "siatek płac" w szkolnictwie wyższym. Powszechnie wiadomo z praktyki wielu krajów europejskich (np. Francji czy Niemiec), że profesor może z powodzeniem godzić pracę naukową i dydaktyczną na dwóch uczelniach i że w wielu specjalnościach po to, by uczyć i prowadzić badania na światowym poziomie, musi też praktykować w swoim zawodzie. Dotyczy to nie tylko lekarzy czy prawników, ale także inżynierów, agronomów, ekonomistów i wielu innych zawodów.
Szkolnictwo wyższe jest pozytywnym wyjątkiem
Zastanawiając się nad rolą państwa i jego agend (przede wszystkim Ministerstwa Edukacji Narodowej) w procesie przemian szkolnictwa wyższego, trudno uciec od pozytywnej oceny, która zdecydowanie odbiega od bilansu ostatnich dziesięciu lat w wielu innych obszarach sfery publicznej. Szkolnictwo wyższe jest jedynym niezadłużonym sektorem, w którym dokonano poważnych inwestycji w bazę materialną i w którym bardzo poważnie wzrosły legalne dochody kluczowych pracowników. Oferta tego sektora wzrosła ponadczterokrotnie w porównaniu z okresem sprzed "wielkiej przemiany", a różnorodność tej oferty jest nieporównywalna z tym, co proponowało polskie szkolnictwo wyższe w dekadzie lat 80. Opinia, że odbyło się to kosztem jakości kształcenia opiera się na przekonaniu, iż jakość kształcenia w uczelniach wyższych okresu PRL była szczególnie wysoka. Taka opinia może jedynie ubawić tych, którzy potrafią jeszcze rozszyfrować takie zapomniane skróty, jak: WUML, WSNS, WSI czy WSP.
Dlaczego jest lepiej
Pozytywny bilans ostatnich dziesięciu lat w szkolnictwie wyższym zawdzięczamy trzem czynnikom. Samorządności środowisk akademickich w uczelniach publicznych, powstaniu uczelni niepaństwowych i pojawieniu się konkurencji w szkolnictwie wyższym i rozważnej polityce władz państwowych. Wspólnym mianownikiem zmian jest urynkowienie szkolnictwa wyższego. Pozytywne przemiany mogą utrzymać się i w przyszłości, jeżeli powstrzymane zostaną działania szkodliwe, czyli przede wszystkim pośpiesznie wdrażane, nieprzemyślane i jednostronne "reformy", na które brak jest środków, ale które stanowią żer dla pasożytów. W szkolnictwie wyższym szczęśliwie nie udało się ostatnio zbyt wiele "zreformować" i dlatego zaszły w nim głębokie i zasadnicze pozytywne zmiany oparte na autentycznej inicjatywie i przedsiębiorczości środowisk akademickich z jednej strony i na efektywnym popycie z drugiej.
Ostrożnie z interwencją państwa
Proponowane zmiany muszą powstać w wyniku porozumienia środowisk uczelni państwowych i niepaństwowych działających jako równoprawni partnerzy. Warto pamiętać, że wszelka interwencja państwa w działanie regulatorów rynkowych musi kosztować. Może ona polegać na przykład na sfinansowaniu szerszego dostępu młodzieży do studiów wyższych, kontroli jakości kształcenia, przyspieszenia rozwoju kadry naukowej czy rozwoju "centrów doskonałości", czyli ośrodków akademickich klasy światowej, których jest u nas bardzo niewiele. Bez wskazania i zapewnienia sposobów finansowania takich wydatków (z budżetu lub spoza budżetu) wszelkie poważniejsze zmiany w prawie o szkolnictwie wyższym mogą jedynie prowadzić do zakłóceń i nieprzewidywalnych komplikacji.
Autor jest profesorem, rektorem Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego, członkiem korespondentem PAN. | Nie ma już dziś wątpliwości, że pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało nieodwracalny proces zasadniczych przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce.
Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem i biernym wyznacznikiem statusu społecznego. Zapotrzebowanie na nie nabrało charakteru masowego. Uczelnie niepaństwowe odpowiedziały szybko, oferując ponad 30 proc. miejsc na studiach i dostosowując swoją ofertę do struktury popytu. Młodzi ludzie potrzebują dziś kilkustopniowych studiów, które mogą łatwo dostosować do koniunktury na rynku pracy. Procent osób z wykształceniem wyższym jest u nas stosunkowo niski w porównaniu z krajami o najwyższym tempie wzrostu, a inwestycje w kapitał ludzki stanowią najlepszą gwarancję konkurencyjności na rynkach globalnych. Odpłatność za studia stanowi dziś warunek zarówno ich masowości i powszechnej dostępności, jak i podniesienia jakości. Opłaty za studia zmieniają postawy i mentalność studiujących. Bierni beneficjenci przywileju socjalnego przekształcają się w wymagających klientów. Pozytywny bilans ostatnich dziesięciu lat w szkolnictwie wyższym zawdzięczamy Samorządności środowisk akademickich, powstaniu uczelni niepaństwowych i rozważnej polityce władz państwowych. Wspólnym mianownikiem zmian jest urynkowienie szkolnictwa wyższego. |
AFERA
Kulisy aresztowania prezesa Oceanu SA
Jak budżet stracił setki milionów
IWONA TRUSEWICZ I ANITA BŁASZCZAK
Prokuratura Okręgowa w Olsztynie, która wystąpiła z wnioskiem o aresztowanie Wiesława M., głównego akcjonariusza i do 1 marca prezesa giełdowej spółki Ocean Company SA, zarzuca mu udział w oszustwach podatkowych. Zdaniem prowadzących dochodzenie budżet państwa miał na nich stracić ponad sto milionów złotych. Wiesław M. został zatrzymany przez olsztyńską policję w swojej podwarszawskiej willi, której adres nie figurował w żadnej ewidencji.
Policyjny konwój przewiózł prezesa do Olsztyna, gdzie Sąd Rejonowy wydał 24 lutego nakaz tymczasowego aresztowania na trzy miesiące. Aresztowanie Wiesława M. związane jest z prowadzonym od października ubiegłego roku śledztwem Komendy Wojewódzkiej Policji w Ol- sztynie. Zdaniem policji aresztowany prezes Oceanu jest jednym z mózgów i pomysłodawców tzw. łańcucha fikcyjnych transakcji handlowych, jaki funkcjonował od 1998 do końca 1999 roku. Na razie straty, które poniósł budżet, oceniane są na ponad sto milionów złotych, choć według niektórych źródeł mogą być one kilka razy większe.
W łańcuchu uczestniczyło dziewiętnaście firm z dawnych województw elbląskiego, olsztyńskiego, ciechanowskiego, toruńskiego, wrocławskiego i warszawskiego. Czternaście z nich było zakładami pracy chronionej. Zdaniem prowadzących dochodzenie wśród firm uczestniczących w fikcyjnych transakcjach była m.in. największa w Toruniu dyskoteka (także z.p.ch.) oraz producent wody mineralnej Evita SA z Biskupca (woj. warmińsko-mazurskie).
Wiesław M., założyciel i główny akcjonariusz Ocean Company SA (64,4 proc. akcji i 70,57 proc. głosów na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy), ma także 15 proc. akcji Evity, która do grudnia ubiegłego roku była zakładem pracy chronionej. Należy do niego również 90 proc. udziałów w spółce inwalidzkiej Wolność z Elbląga.
Przepływ faktur
Na początku i na końcu łańcucha stała firma nie zatrudniająca inwalidów. Zakładała ona filię za granicą, na przykład w Tajlandii, i sprowadzała stamtąd towar. Transakcje polegały na przepływie faktur, a nie towarów.
Następnie ten sam nieistniejący towar kupowały i odsprzedawały między sobą zakłady pracy chronionej, które nie płaciły VAT, ale jego równowartość odprowadzały do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON). Od połowy 1998 roku PFRON zwracał firmom 75 proc. wpłaconego podatku w postaci subwencji. Im wyższe były obroty firm, tym wyższa okazywała się subwencja.
Uczestnicy łańcucha obracali także własnymi nieruchomościami, handlowali między sobą tymi samymi samochodami osobowymi i ciężarowymi. Śledczy mają faktury, z których wynika, że ten sam towar jednego dnia zdążył być kupiony, zmagazynowany i sprzedany między trzema zakładami.
Sprowadzoną z Dalekiego Wschodu pastę do zębów (bez atestu) uczestnicy systemu sprzedali do Rosji. Zdaniem prowadzących dochodzenie sprzedaż za granicę służyła gromadzeniu pieniędzy na prywatnych kontach kilku osób.
Evita jak huta
Od połowy roku 1999 zostały zlikwidowane subwencje z PFRON. Wprowadzono jednak wówczas nowy mechanizm wsparcia zakładów pracy chronionej. Z należnego podatku VAT odprowadzanego do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych firma będąca z.p.ch. mogła, przy dużych obrotach, pozostawić u siebie kwotę równą 1950 zł na jednego zatrudnionego. Im więcej firma zatrudniała ludzi, tym więcej pieniędzy mogła zatrzymać.
Kontrolerzy Urzędu Kontroli Skarbowej z Olsztyna ustalili, że z.p.ch. Evita SA oraz jej spółka córka Evita Service zatrudniały jesienią 1999 roku 6700 osób w kilku oddziałach utworzonych przede wszystkim na południu kraju (woj. śląskie). Pracownikami oddziałów byli chałupnicy inwalidzi, którzy za minimalną płacę krajową (650 zł brutto) produkowali materiały reklamowe (torby, czapki).
Zdaniem prowadzących dochodzenie oraz urzędników skarbowych dzięki tak dużemu zatrudnieniu oraz dużym obrotom z udziału w łańcuchu handlowym Evita mogła otrzymać z PFRON co miesiąc kwoty równe liczbie zatrudnionych pomnożonej przez 1950 zł (ponad 13 mln zł).
Zdaniem Urzędu Kontroli Skarbowej kwota główna zobowiązań Evity wobec budżetu państwa wynosi ponad 20 mln zł bez odsetek i kar. Urząd skarbowy zajął konta spółki.
W grudniu 1999 roku Joanna Staręga-Piasek, pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych, odebrała Evicie status z.p.ch. Spółka odwołała się od decyzji. Odwołanie czeka na rozpatrzenie. W piątek nie udało nam się skontaktować z członkami zarządu Evity.
Prezesa Wiesława M. reprezentuje dwóch adwokatów. Teresa Grzymska z Olsztyna i Wojciech Tomczyk z Warszawy. Mecenas Tomczyk był od czerwca 1989 do września 1990 roku wiceministrem sprawiedliwości (ministrem był wtedy Aleksander Bentkowski).
Prowadzący sprawę prokurator Piotr Miszczak odmówił "Rz" zgody na rozmowę z Wiesławem M. Ostatni raz rozmawialiśmy z prezesem M. na początku lutego, kiedy urząd skarbowy zajął majątek należącej do M. spółki Wolność z Elbląga (potem konta zostały odblokowane i Wolność dalej produkuje słodycze).
Zapytany o fikcyjny handel, Wiesław M. powiedział wtedy:
- Jak można zarzucić spółce pozorne transakcje, jeżeli był towar, byli klienci i dokumenty kupna-sprzedaży, dokumenty kontroli granicznej. Poza tym podatki były płacone, a pieniądze inwestowane.
Co ma Ocean do wody (mineralnej)
Obecny prezes Ocean Company Jerzy Wolak podkreśla, że spółka nie ma nic wspólnego ani z aresztowaniem byłego prezesa i większościowego akcjonariusza, ani ze stawianymi mu zarzutami. Zarzuty dotyczą bowiem okresu, w którym Ocean Company SA nie był jeszcze zakładem pracy chronionej (ten status spółka ma od 30 września 1999 r.). Zapewnia, że dotychczas spółka nie uzyskała żadnych zwrotów VAT i subwencji wynikających z tego statusu. Prezes Wolak dodaje, że Ocean miał w ostatnich dwóch latach kilka kontroli skarbowych, które nie wykryły żadnych nieprawidłowości.
Jednak zarzuty olsztyńskiej prokuratury dotyczą m.in. Evity, która do niedawna, bo do 14 lutego, była spółką powiązaną z Oceanem. Ocean miał 15 proc. jej akcji.
W październiku 1999 roku Ocean SA poinformował w komunikacie podpisanym przez Jerzego Wolaka o podpisaniu z Evitą umów dotyczących transakcji o łącznej wartości 70 mln zł. Komunikat wyjaśniał, że transakcje dotyczą granulatu i polimeru butelkowego PET (do produkcji popularnych butelek PET). Według Jerzego Wolaka Evita miała dobre dojścia do producentów granulatu i kupowała go w dużych ilościach, sprzedając następnie Oceanowi, który rozprowadzał surowiec wśród producentów PET. 14 lutego bieżącego roku Ocean poinformował, że prawie wszystkie akcje Evity wniósł aportem do swej spółki zależnej specjalizującej się w handlu hurtowym Ocean King, w której ma 100 proc. udziałów. Zachował sobie dziesięć akcji - jak wyjaśnia Jerzy Wolak - na wszelki wypadek.
Zaginiony list
Prezes Wolak podkreśla, że Ocean nadal nie dostał żadnej oficjalnej informacji z prokuratury ani z sądu o aresztowaniu byłego prezesa i akcjonariusza. - Wiemy o tym tylko z mediów. Zapewniam, że dotychczas firma Ocean Company nie dostała zawiadomienia w tej sprawie. Nie mamy więc nawet prawa wydawać żadnego komunikatu - tłumaczył w piątek po południu Jerzy Wolak, dodając, że spółka nie naruszyła prawa o obrocie papierami wartościowymi. (Zgodnie z nim za zatajenie istotnych informacji o bieżących wydarzeniach w spółce grozi do pięciu lat pozbawienia wolności i do 5 mln zł grzywny).
Jak dowiedziała się "Rz" w Wydziale Karnym Drugim Sądu Rejonowego, na prośbę Wiesława M. sąd 24 lutego wysłał powiadomienie o aresztowaniu prezesa Wiesława M. pod adresem: "zarząd spółki Jerzego Wolaka, ul. Rydygiera 12, Warszawa", a więc pod adresem Oceanu. Jacek Socha, przewodniczący Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, poinformował w piątek, że Komisja zbada, czy Ocean Company nie złamała obowiązków informacyjnych o aresztowaniu byłego prezesa.
Ocean Company, który debiutował na giełdzie wiosną 1996 roku jako spółka specjalizująca się w handlu hurtowym i detalicznym, wprawdzie nadal prowadzi niewielką sieć około 25 sklepów i hurtowni (tekstylia, zabawki, kosmetyki), ale coraz aktywniej działa w innych branżach. Firmy, w których ma udziały, zajmują się inwestycjami w nieruchomości (m.in. Ocean-Investment), produkcją spirytusu odwodnionego (Agro-Eko) czy sidingu (Crane Plastic Poland). W 1999 roku Ocean zanotował bardzo dużą poprawę przychodów ze sprzedaży (o 142 proc. - do 222,6 mln zł.) i zysku netto (prawie dwukrotny wzrost - do 8,9 mln zł). Tak dobre wyniki spółka wyjaśniała kontraktami na import paliw (od końca września 1999 roku ma koncesję na obrót paliwami) oraz dużym kontraktem na eksport konserw na Wschód. | Prokuratura Okręgowa w Olsztynie, która wystąpiła z wnioskiem o aresztowanie Wiesława M., głównego akcjonariusza i do 1 marca prezesa giełdowej spółki Ocean Company SA, zarzuca mu udział w oszustwach podatkowych. Zdaniem prowadzących dochodzenie budżet państwa miał na nich stracić ponad sto milionów złotych. Aresztowanie Wiesława M. związane jest z prowadzonym od października ubiegłego roku śledztwem Komendy Wojewódzkiej Policji w Ol- sztynie. Zdaniem policji aresztowany prezes Oceanu jest jednym z mózgów i pomysłodawców tzw. łańcucha fikcyjnych transakcji handlowych, jaki funkcjonował od 1998 do końca 1999 roku. W łańcuchu uczestniczyło dziewiętnaście firm z dawnych województw elbląskiego, olsztyńskiego, ciechanowskiego, toruńskiego, wrocławskiego i warszawskiego. Czternaście z nich było zakładami pracy chronionej. Na początku i na końcu łańcucha stała firma nie zatrudniająca inwalidów. Zakładała ona filię za granicą i sprowadzała stamtąd towar. Transakcje polegały na przepływie faktur, a nie towarów.
Następnie ten sam nieistniejący towar kupowały i odsprzedawały między sobą zakłady pracy chronionej, które nie płaciły VAT, ale jego równowartość odprowadzały do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Od połowy 1998 roku PFRON zwracał firmom 75 proc. wpłaconego podatku w postaci subwencji. Im wyższe były obroty firm, tym wyższa okazywała się subwencja. Od połowy roku 1999 Wprowadzono nowy mechanizm wsparcia zakładów pracy chronionej. Z należnego podatku VAT odprowadzanego do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych firma będąca z.p.ch. mogła, przy dużych obrotach, pozostawić u siebie kwotę równą 1950 zł na jednego zatrudnionego. Kontrolerzy Urzędu Kontroli Skarbowej z Olsztyna ustalili, że z.p.ch. Evita SA oraz jej spółka córka Evita Service zatrudniały jesienią 1999 roku 6700 osób. |
ANALIZA
Powrót do tradycyjnych klauzul generalnych
Dobre obyczaje zamiast zasad współżycia społecznego
LESZEK LESZCZYŃSKI
Można ostatnio odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Ich geneza łączy się z wielkimi kodyfikacjami XIX wieku, które, w myśl dominujących dziś poglądów, stanowią niezaprzeczalny dorobek europejskiej, kontynentalnej kultury prawnej.
Na razie jednak w dalszym ciągu obowiązują odesłania do takich klauzul jak zasady współżycia społecznego, społeczno-gospodarcze przeznaczenie prawa, interes społeczny, społeczne niebezpieczeństwo czynu itp., kojarzone zazwyczaj bezbłędnie z socjalistycznym porządkiem prawnym.
Artykuł A. Tomaszka pt. "Dobre obyczaje czy zasady współżycia społecznego", sygnalizuje bardzo interesujące i ważne zagadnienie zamiany pozaprawnych odesłań do zasad współżycia społecznego na znane m.in z kodeksu zobowiązań (np. art. 55, 56) czy kodeksu handlowego odesłania do dobrych obyczajów. Nasunąć się może w związku z tym pytanie ogólne o związek zmiany społecznej i zmiany w prawie ze zmianami w nazewnictwie pozaprawnych kryteriów klauzul generalnych oraz kilka pytań szczegółowych, do których dojdziemy nieco później.
Jest faktem, że dotychczasowe klauzule generalne w ogóle, a odesłania do zasad współżycia społecznego zwłaszcza, przeżyły przełom lat 80. i 90. w całkiem przyzwoitej kondycji, mimo zasadniczej zmiany aksjologii społecznej i prawnej. Po nieco bliższej analizie okazuje się jednak, że nie ma w tym nic wyjątkowego i że praktyka taka zdarza się często. Tak było np. bezpośrednio po II wojnie światowej, kiedy zasadnicza zmiana w oficjalnej ideologii i aksjologii prawniczej także nie zaowocowała natychmiastowymi zmianami w aksjologii odsyłania pozaprawnego. Nowe klauzule generalne pojawiły się dopiero w latach 50. (przepisy ogólne prawa cywilnego z 1950 r. oraz Konstytucja PRL), jeżeli nie liczyć zupełnie nieśmiałego jak na ten ustrój odwołania się do kryterium celu społecznego (obok zresztą "starego" kryterium dobrej wiary) w art. 5 p.o.p.c. z 1946 r. Pełny system czy raczej konglomerat nowych odesłań pojawił się znacznie później (lata 60. i 70.), za to z takim impetem, że objął właściwie wszystkie gałęzie prawa, nie wyłączając kodyfikacji karnych.
Pytanie o powód tej swoistej ostrożności prawodawczej wymagałoby odpowiedzi złożonej, przekraczającej ramy tego opracowania. Niewątpliwie jednak można byłoby wskazać i na niechęć prawodawcy do szybkiego rozstrzygania o przyszłym kierunku kształtowania się nowej aksjologii, i na ewentualną niepewność co do trwałości przekształceń ustrojowych, i na chęć wykorzystania wypracowanej już praktyki posługiwania się dotychczasowymi klauzulami w określonych instytucjach prawnych. Decydujące jednak znaczenie ma świadomość faktu, że nieokreśloność znaczeniowa sformułowań klauzul generalnych, niezależnie od podstawowych skojarzeń treściowych, i tak stwarza możliwości różnych wyborów aksjologicznych oraz interpretacji roli, jaką klauzule odgrywają w procesie decyzyjnym. Że to i tak praktyka zadecyduje o konkretnej treści odesłań. Że nazwy klauzul odgrywają tu mniejszą rolę, chyba że stoją zbyt jednoznacznie w sprzeczności z podstawami nowego porządku. Dlatego tak szybko po 1989 r. uchylono art. 4 kodeksu cywilnego i art. 7 kodeksu pracy (zasady ustroju i cele PRL), art. 386 k.c. (klauzule wskazujące na zasady planowej gospodarki) czy też art. 6 kodeksu postępowania administracyjnego (interes ludu pracującego i zasady budownictwa socjalistycznego), przy pozostawieniu klauzul, których nazwy odwoływały się do aksjologii nie budzącej tak jednoznacznych skojarzeń ze starymi wartościami politycznymi.
Powyższe tezy wydają się być w miarę powtarzalne, chociaż praktyka reagowania przez prawodawców na zmiany społeczne i zmiany w prawie będzie się różnić w zależności od typu reżimu politycznego, systemu gospodarczego, warunków kulturowo-społecznych czy gałęzi prawa. Także reakcja samej praktyki stosowania prawa na klauzule zależy od tych zmiennych. Zwłaszcza sądy nie są wcale skłonne do natychmiastowej zmiany sposobu posługiwania się klauzulami generalnymi wraz ze zmianami nazw odesłań pozaprawnych (organa administracji z reguły kierują się posiłkowo dyrektywami politycznymi, które samoistnie mogą wypełniać klauzule nowymi treściami). Wszystko to zatem jawi się jako niezwykle złożony zespół wzajemnych zależności.
Wracając do pozycji prawodawcy tworzącego nowe prawo w nowej sytuacji społecznej (zakładamy przy tym, że prawodawca ten nie rezygnuje z klauzul generalnych jako środka regulacji), należy stwierdzić, że z czasem musi się jednak pojawić problem nowych nazw nie tylko dla klauzul zdecydowanie zorientowanych ideologicznie i przez to powiązanych ze starą aksjologią, ale także dla tych, które mają bardziej neutralne brzmienie. Dochodzimy w ten sposób to problemu poruszonego w powołanym artykule. Zajmijmy się najpierw pytaniem, czy odchodzenie od zasad współżycia społecznego jest w nowych warunkach społeczno-ustrojowych uzasadnione.
Klauzula zasad współżycia społecznego istotnie dominowała w socjalistycznych systemach prawnych jako wyznacznik tych elementów aksjologii pozaprawnej, które powinny być brane pod uwagę przy decydowaniu prawnym. Pojawiała się niemal we wszystkich działach prawa, w decyzjach wszystkich podstawowych typów organów decyzyjnych. Dominacja tej klauzuli nad innymi odesłaniami w socjalistycznych porządkach prawnych była jednoznaczna i nieporównywalna co do zakresu występowania do jakiejkolwiek innej klauzuli w jakimkolwiek innym systemie przepisów. Była to więc klauzula "identyfikacyjna" dla tego typu porządku prawnego. Nie z powodu ideologicznej treści zawartej w samej nazwie, lecz z powodu faktu, że pojawiła się po raz pierwszy w systemie prawnym ZSRR (art. 130 konstytucji z 1936 r.), częstotliwości występowania (wszystkie państwa typu socjalistycznego i wszystkie gałęzie prawne tego systemu) oraz funkcji, jakie zasady pełniły w praktyce decyzyjnej.
Brzmienie tej klauzuli skłaniało do brania pod uwagę ogólnospołecznego kontekstu wartościowania pozaprawnego. Kontekst ten znakomicie podtrzymywało orzecznictwo sądowe. Zastosowanie zasad współżycia prowadziło często do uogólniania ocen ponad potrzebną miarę, aż do utraty kontaktu z rzeczywistymi preferencjami społecznymi, o których odkrycie przecież w tej klauzuli, przynajmniej według jej interpretacji literalnej, szło. Naturalną konsekwencją uogólniania było podporządkowanie interesów jednostkowych grupowym, a grupowych - ogólnospołecznym, oraz wyraźne upolitycznianie sposobu odczytania treści zasad oraz ich roli w procesie decyzyjnym. Zasady nie wpływały wprawdzie na decyzje walidacyjne (ta rola przypisana była kryteriom art. 4 k.c.), odgrywały za to decydującą rolę w interpretacji norm (wprowadzając oczywiście dominację interpretacji teleologicznej i funkcjonalnej kosztem uwzględniania rezultatów wykładni językowej) oraz ustalaniu konsekwencji prawnych i swoistym uwikłaniu aksjologicznym uzasadnienia decyzji. Jeżeli zaszła potrzeba, można było wyprowadzić np. tezę, że zasadą współżycia społecznego jest, iż każdy obywatel powinien popierać cele wyznaczone przez państwo (orzeczenie Sądu Najwyższego z 21 października 1950 r., "PiP" 4/1951). I problem nie leżał w tym, czy trudno czy łatwo było sprawdzić empirycznie stan ocen społecznych, z których przecież musiała się wyłaniać owa zasada współżycia. Polegał on na tym, że ta klauzula, funkcjonująca w konkretnych warunkach ustrojowych, umożliwiała takie oceny i reguły. To prawda, że dotyczyło to nie tylko klauzuli zasad współżycia, ale to z nią głównie związane były najważniejsze decyzje. Tak naprawdę to nie same klauzule kreują te wszystkie możliwości; to system prawny i jego otoczenie polityczne o tym decydowało. Klauzule stanowią "tylko" instrument otwarcia. I wcale nie muszą się nazywać zasadami współżycia społecznego, aby takie oceny wywoływać. Te same zasady współżycia społecznego w innym systemie ustrojowym wcale nie musiały do takich skutków i do takich ocen prowadzić.
Mogło to spotkać także klauzulę dobrych obyczajów, jeżeli prawodawca zdecydowałby się na jej pozostawienie w najważniejszych aktach. Na przeszkodzie stało wprawdzie znaczenie przypisane tej klauzuli przez tradycję prawniczą, ale przecież związek z tradycją nie bywał dla prawodawcy socjalistycznego ani dla dominującego nurtu praktyki prawniczej wartością nadrzędną. Pozostawienie dobrych obyczajów w ustawie z 1926 r. o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji i w kodeksie handlowym z 1934 r. wiązało się m.in. z ograniczoną stosowalnością tych aktów w ówczesnym obrocie gospodarczo-prawnym. A interpretacja tej klauzuli (podobnie jak każdej innej) i tak nie mogła pójść w kierunku niezgodnym z oficjalną ideologią ustroju. Jakże pozytywnie natomiast owo pozostawienie tej klasycznej klauzuli w aktach normatywnych mogło świadczyć o socjalistycznym prawodawcy. Nie było więc wówczas żadnego interesu, aby ją uchylać.
W tym kontekście można powiedzieć, że prawodawca III RP ma polityczny interes w przywróceniu klauzuli dobrych obyczajów do tekstów podstawowych aktów prawnych oraz obrotu cywilnego i gospodarczego. Takie działanie pozwoli mu odciąć się od aksjologii starego ustawodawstwa oraz pokaże przywiązanie do klauzul ukształtowanych w ustawodawstwie europejskim (klauzula dobrych obyczajów występuje nie tylko w Kodeksie Napoleona, ale także w niemieckich kodeksach handlowym i cywilnym oraz innych aktach prawnych na kontynencie). Nawet jeżeli praktyka jeszcze przez jakiś czas, częściowo z przyzwyczajenia, częściowo z powodu niedostrzegania zdecydowanych różnic, będzie się odwoływać do zasad współżycia społecznego (tak jak po II wojnie, kiedy np. zasady słuszności powołano "jeszcze" w ustawie z 15 listopada 1956 r. o odpowiedzialności Skarbu Państwa za szkody wyrządzone przez funkcjonariuszy państwowych, a w praktyce sądowej powoływanie się na względy słuszności przeplatało się z odwoływaniem do nowej klauzuli zasad współżycia), to pierwszy krok w kierunku nowych rozwiązań zostanie przez prawodawcę zrobiony.
Zamiary projektodawcy nowej regulacji cywilnej, dążącego do zastąpienia zasad współżycia społecznego dobrymi obyczajami, powinny być widziane w szerszym kontekście. Decydujące znaczenie ma fakt, że zasady przestały być w 1997 r. klauzulą konstytucyjną. Konstytuanta korzysta z konstrukcji klauzul generalnych szeroko, ale woli formułować klauzule nowoczesne, niekiedy nawet recypowane z aktów prawa międzynarodowego (np. klauzula konieczności w demokratycznym społeczeństwie, powołana za europejską konwencją o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Nie powołuje klauzuli dobrych obyczajów, ale nie powołuje także żadnej z klauzul charakterystycznych dla poprzedniego systemu.
Klauzula dobrych obyczajów może więc w nowym ustawodawstwie stać się, obok zwrotów odsyłających do wymagań dobrej wiary, zasad słuszności, ustalonych zwyczajów itp., podstawową klauzulą prawa prywatnego. Intencje powoływania nowych typów odesłań są, jak się wydaje, dość czytelne. Po pierwsze, jest to wspomniana już chęć nawiązania do klasycznych sformułowań kodeksów cywilnych i handlowych państw europejskich oraz do ustalonych w tych porządkach prawnych znaczeń samych zwrotów (treści kryteriów pozaprawnych) oraz funkcji, jakie klauzule odgrywają w poszczególnych działaniach i rozumowaniach w procesie stosowania prawa. Po drugie, jest to, możliwa do zrealizowania w systemie demokratycznym w stopniu daleko większym, chęć odejścia od praktyki upolityczniania klauzul oraz w ogóle od możliwości politycznego interpretowania ich kryteriów. Po trzecie, jest to zamiar pewnego "ukonkretnienia" odesłania przez ściślejsze związanie ocen podmiotu stosującego prawo z normami i ocenami funkcjonującymi w społeczeństwie.
Dobre obyczaje są w tym kontekście bardziej czytelne jako system norm prezentowanych przez poszczególne grupy społeczne niż zasady współżycia. Jest to skądinąd trend podobny do tego, jaki występuje w nowej kodyfikacji karnej, gdzie dawne kryterium społecznego niebezpieczeństwa czynu zostaje zastąpione społeczną szkodliwością (art. 1 oraz 53 nowego k.k.). Dlatego praktyka uogólniania i dominacji ogólnospołecznego rozumienia ocen byłaby w wypadku nowych klauzul trudniejsza do uzasadnienia.
Są to wszystko bez wątpienia właściwości ważne dla funkcjonowania prawa. Trzeba jednak powiedzieć, że o skutkach, jakie wywołują klauzule generalne, decyduje przede wszystkim otoczenie społeczne i polityczne prawa, do którego musi się odwoływać praktyka podejmująca na podstawie klauzul generalnych decyzje. Zarówno zasady współżycia, jak i dobre obyczaje kierują wybory ocenne na podobne kryteria pozaprawne (normy moralne i zwyczajowe). Mogą też być podobnie odczytywane, chociaż zasady współżycia bardziej akcentują kontekst ogólnospołeczny i kolektywne współdziałanie, mniej "przylegając" do bardziej indywidualistycznej filozofii społecznej i rynkowych zasad gospodarczych. Szerokiego luzu decyzyjnego, jaki jest w obu odesłaniach kreowany, nie da się jednak uniknąć przez takie, a nie inne sformułowanie (nazwę klauzuli). Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że zastąpienie jednej klauzuli drugą zmieni, bez zmiany wielu innych składników społecznego otoczenia prawa, w sposób istotny praktykę decyzyjną. Dlatego, przyznając rzecz jasna, że nazwa może orientować w aksjologii, należałoby jednak osłabić racje wiążące się z próbami arbitralnego ustalania, do jakich to konkretnych ocen dane klauzule odsyłają. Semantyczna strona odgrywa zresztą zupełnie drugorzędną rolę przy tych konstrukcjach, mających za cel uelastycznienie stosowania prawa. Ważniejsze już jest to, z czym kojarzy się dana klauzula w tradycji decydowania. Ale jeszcze ważniejsze - na co pozwala system społeczny i polityczny, w którym klauzule funkcjonują.
Dlatego, rozumiejąc intencje ustawodawcy, chcącego przez powrót do klauzuli dobrych obyczajów zmienić ogólny obraz (symbol) aksjologii odesłań i w konsekwencji dawne przyzwyczajenia praktyki, należy zauważyć, że to właśnie ta praktyka zadecyduje, na ile rzeczywiście zmieni się aksjologia odsyłania oraz rola danej klauzuli w procesie decyzyjnym. Prawodawca nie ma w istocie decydującego głosu w obu tych kwestiach. Klauzula generalna, jak chyba żadna inna konstrukcja prawna, odsuwając od prawodawcy część odpowiedzialności za treść prawa, w istocie bardzo mocno osłabia możliwości prawodawczego oddziaływania na treść porządku prawnego. W konsekwencji należy zatem kibicować przede wszystkim takim zmianom w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule generalne stosowane byłyby w sposób odpowiadający z jednej strony aktualnym przekształceniom społecznym, z drugiej zaś - głównemu nurtowi dokonań międzynarodowego obrotu prawnego i rozwiniętych krajowych porządków prawnych.
Autor jest prof. dr. hab., pracownikiem Zakładu Teorii Państwa i Prawa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej | ostatnio prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych. Na razie obowiązują odesłania do takich klauzul jak zasady współżycia społecznego itp., kojarzone zazwyczaj z socjalistycznym porządkiem prawnym. prawodawca III RP ma polityczny interes w przywróceniu klauzuli dobrych obyczajów itp. Intencje powoływania nowych typów odesłań są czytelne. Po pierwsze, jest to chęć nawiązania do klasycznych sformułowań kodeksów cywilnych i handlowych państw europejskich oraz do ustalonych w tych porządkach prawnych znaczeń samych zwrotów oraz funkcji, jakie klauzule odgrywają w poszczególnych działaniach i rozumowaniach w procesie stosowania prawa. Po drugie, jest to chęć odejścia od praktyki upolityczniania klauzul oraz w ogóle od możliwości politycznego interpretowania ich kryteriów. Po trzecie, jest to zamiar pewnego "ukonkretnienia" odesłania przez ściślejsze związanie ocen podmiotu stosującego prawo z normami i ocenami funkcjonującymi w społeczeństwie.
rozumiejąc intencje ustawodawcy, należy zauważyć, że to praktyka zadecyduje, na ile rzeczywiście zmieni się aksjologia odsyłania oraz rola danej klauzuli w procesie decyzyjnym. należy zatem kibicować takim zmianom w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule generalne stosowane byłyby w sposób odpowiadający z jednej strony aktualnym przekształceniom społecznym, z drugiej zaś - głównemu nurtowi dokonań międzynarodowego obrotu prawnego i rozwiniętych krajowych porządków prawnych. |
Polemika
A jednak zmarnowana dekada
JERZY EISLER
Z moją oceną okresu rządów Edwarda Gierka ("Zmarnowana dekada", "Rz" 4 - 5 sierpnia) podjął polemikę Krzysztof Dzierżawski z Centrum im. Adama Smitha ("Rz" 8 sierpnia). Na uwagi pana Dzierżawskiego nie odpowiadałbym, gdyby nie poważny, dyskwalifikujący historyka zarzut ahistoryzmu. Nie odważyłbym się podjąć polemiki z ekonomistą na polu gospodarczym; jeżeli jednak ekonomista podejmuje spór z historykiem o przeszłość, i to w dość napastliwy sposób, nie mogę pozostawić tego bez odpowiedzi.
Ani ja, ani żaden poważny badacz powojennej historii Polski nigdy nie zgłaszał (nawet hipotetycznie) przywołanych przez Dzierżawskiego niedorzecznych postulatów, by "na czele Biura Politycznego stał na przykład Anders, jego doradcą gospodarczym był Milton Friedman, a Radiokomitetem kierował Jan Nowak". Ironia jest tu nie na miejscu, gdyż dla historyka twarde trzymanie się realiów, a nie fantazjowanie, jest jedną z najważniejszych powinności. Byłbym gotów uznać to za zabieg retoryczny, gdyby nie wcześniejsze wywody Autora.
Otóż odrzuca on moją krytyczną ocenę gierkowskiego dziesięciolecia, stwierdzając, iż "w warstwie ekonomicznej jest z gruntu fałszywa". Zdaniem Dzierżawskiego "dekada lat siedemdziesiątych była w Polsce prawdziwą modernizacyjną rewolucją, finansowaną zresztą tylko w niewielkiej części z kredytów zachodnich. W sferze najbardziej spektakularnej zmodernizowano układ komunikacyjny kraju (droga szybkiego ruchu Warszawa - Katowice - Bielsko - Cieszyn, Centralna Magistrala Kolejowa łącząca Śląsk z Warszawą) i jego stolicy (Trasa Łazienkowska, Wisłostrada, rozpoczęcie budowy Trasy Toruńskiej); zbudowano Port Północny pozwalający na import znacznych ilości ropy naftowej spoza Związku Radzieckiego oraz nowoczesną rafinerię w Gdańsku, która mogła przerabiać surowiec z Bliskiego Wschodu; powstała Fabryka Samochodów Małolitrażowych; odbudowano Zamek Królewski w Warszawie. W sferze mniej spektakularnej zmodernizowano system energetyczny kraju, ale dokonała się także modernizacja na poziomie przedsiębiorstw".
Trudno nie zgodzić się z przykładami trafnych inwestycji. Rzecz w tym, że jednocześnie można przywołać setki inwestycji chybionych, błędnych, które pochłonęły miliardy złotych. Przykład pierwszy z brzegu: autobusy "Berliet". Gdy kupowano ich licencję, we Francji praktycznie nie były używane do komunikacji miejskiej i mimo że wyposażono je w produkowany w Polsce licencyjny silnik brytyjskiej firmy Leyland, okazały się zbyt delikatne na polskie warunki. Z czasem opowiadano, iż wyboru Berlieta dokonano, kierując się nie kryterium ekonomicznym, ale politycznym (znaczny pakiet akcji tej firmy posiadała Francuska Partia Komunistyczna i chodziło o wspomożenie "francuskich towarzyszy"). Kolejnym spektakularnym przykładem bezsensownego zakupu licencyjnego był traktor "Massey-Fergusson" z silnikiem Perkinsa. Kupując licencję, kierowano się głównie tym, że Polska będzie mieć światowy monopol na produkcję narzędzi i części zamiennych w układzie calowym. Nie wzięto tylko pod uwagę drobnego szczegółu, że świat właśnie odchodził od układu calowego i polskie elementy wkrótce stały się niepotrzebne. Jeżeli to nie jest marnotrawstwo i ekonomiczna niekompetencja, to doprawdy nie wiem, co mogłoby na to miano zasługiwać.
Trzeba też przypomnieć zapomnianą dziś, a obowiązującą w Polsce w latach siedemdziesiątych zasadę samospłaty. Otóż pożyczano za granicą pieniądze na budowę zakładu przemysłowego, przyjmując założenie, iż przez pierwsze lata będzie on produkował wyłącznie albo w zdecydowanej większości na eksport, i w ten sposób nastąpi spłata kredytu. I rzeczywiście, niektóre obiekty (np. zbudowany przez Szwedów w Warszawie Hotel Forum lub Fabryka Samochodów Małolitrażowych w Bielsku-Białej i Tychach) "spłaciły się" w taki sposób. Nieporównanie więcej nie było w stanie tego uczynić. Działo się tak między innymi dlatego, że wiele decyzji gospodarczych podejmowano w tamtych latach w sposób - jak to później określano - woluntarystyczny.
Żeby nie być gołosłownym - przykład. W 1972 roku był wybór: zbudować w Teofilowie pod Łodzią za mniej więcej te same pieniądze fabrykę markowych jeansów lub zakład produkcji bistoru. Młodzi Czytelnicy nie wiedzą nawet, co to był bistor - materiał ze sztucznego włókna na garnitury i garsonki, który wyszedł z mody, zanim fabryka osiągnęła docelową moc produkcyjną. Przez lata produkowano go niemal wyłącznie na skład, gdyż nikt nie chciał kupować "plastikowych" ubrań. Tymczasem jeansy modne trzydzieści lat temu są równie chętnie noszone i dzisiaj.
Krzysztof Dzierżawski ma częściowo rację, gdy pisze, iż modernizację gospodarki finansowano "tylko w niewielkiej części z kredytów zachodnich". Opinia ta jest prawdziwa zwłaszcza co do pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. Zdzisław Rurarz - jeden z doradców gospodarczych Gierka, późniejszy ambasador w Tokio, który po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego "zdezerterował" do Stanów Zjednoczonych, w swojej wspomnieniowej książce napisał, że w latach 1971 - 1972 "kredyty obce odgrywały jeszcze bardzo małą rolę w przyspieszeniu rozwoju. W 1971 r. zadłużenie PRL w kredycie średnio- i długoterminowym, które na koniec 1970 r. wynosiło 1,2 miliarda dolarów, nie wzrosło w ogóle, a w 1972 r. wzrosło tylko o 300 milionów dolarów. Było to niczym w porównaniu do tego, co było później (w 1976 r. zadłużenie w ciągu jednego roku wzrosło o 3,6 miliarda dolarów, a w 1979 r. nawet o 3,8 miliarda)".
Wypada przypomnieć, iż dolary miały większą wartość niż dzisiejsze, a wpompowano je do Polski, w której przeciętna miesięczna płaca według czarnorynkowego (realnego) kursu wynosiła 30 dolarów, a według znacznie zaniżonego kursu oficjalnego 100 dolarów. Nie ulega wątpliwości, że inną wartość miał miliard dolarów, zainwestowany w Polsce w latach siedemdziesiątych, a inną miliard, który wpływał tutaj w ostatnim dziesięcioleciu.
Na koniec kluczowa kwestia: czy można było za zagraniczne kredyty zrobić coś bardziej sensownego dla Polski? Innymi słowy, czy można było je inaczej (mądrzej i efektywniej) zainwestować? Polemista stwierdza autorytatywnie, że było to niemożliwe, gdyż - jak można się domyślać - winę za wszystko ponosili nie ludzie, ale system, a "Edward Gierek na kształt systemu, a właściwie na jego istotę miał wpływ taki mniej więcej jak na przebieg zjawisk atmosferycznych, ponieważ system był konsekwencją rozstrzygnięć natury geopolitycznej, a nie widzimisię jakiegokolwiek sekretarza partii". Naturalnie, system polityczny i ustrój gospodarczy PRL były konsekwencją układu sił w powojennym świecie i nie zależały ani od Gierka, ani od żadnego innego sekretarza, ale nie da się tego powtórzyć w odniesieniu do konkretnych inwestycji. Te zależały od "pierwszego". Z moich rozmów z ówczesnymi działaczami szczebla centralnego niezbicie wynika na przykład, że Sowieci wcale nie narzucali nam budowy największego zakładu przemysłowego "zmarnowanej dekady" - Huty Katowice - choć oczywiście inicjatywę "polskich towarzyszy" przyjęli z zadowoleniem. Za pieniądze utopione w budowie huty (z której sprzedażą jest dziś tyle problemów, a która znacząco przyczyniła się do degradacji ekologicznej województwa katowickiego) można było na przykład wybudować autostrady Słubice - Terespol oraz Gdańsk - Kraków, i to byłaby prawdziwa modernizacja kraju.
Podtrzymuję przypuszczenie, że gdyby te dwadzieścia kilka miliardów dolarów zainwestowano wtedy rozumnie, a nie roztrwoniono na inwestycje oddawane do użytku w określonym z powodów politycznych terminie, które jak Dworzec Centralny w Warszawie (otwarty w dniu przyjazdu na VII Zjazd PZPR Leonida Breżniewa) niemal od razu trzeba było poprawiać i wykańczać po raz drugi, to bylibyśmy dzisiaj na poziomie Hiszpanii.
Jerzy Eisler jest historykiem, autorem licznych opracowań z dziejów PRL. Pracuje w Instytucie Pamięci Narodowej. | Z moją oceną okresu rządów Edwarda Gierka podjął polemikę Krzysztof Dzierżawski z Centrum im. Adama Smitha. Otóż odrzuca on moją krytyczną ocenę gierkowskiego dziesięciolecia, stwierdzając, iż "w warstwie ekonomicznej jest z gruntu fałszywa". Zdaniem Dzierżawskiego dekada lat siedemdziesiątych była w Polsce prawdziwą modernizacyjną rewolucją, finansowaną zresztą tylko w niewielkiej części z kredytów zachodnich. |
POLICJA
Na początku kwietnia słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej ćwiczyli w Polsce
Kolczyk w uchu majora
IWONA TRUSEWICZ
Porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky strzela niecelnie. Austriacki Glock podrywa jej dłoń i pociski trafiają w górny brzeg wydłużonej tarczy. Pani porucznik woli strzelać ze swojego CZ-75. Lepiej "trzyma się ręki". Mówi, że od niedawna może ćwiczyć raz w tygodniu. Wcześniej słowaccy policjanci ćwiczyli strzelanie raz w miesiącu. Jeszcze wcześniej pani porucznik była szkolnym pedagogiem i kuratorem nieletnich przestępców.
Porucznik Bronisova mieszka w Bratysławie. Ma dwadzieścia siedem lat, jest delikatna i ładna niczym porcelanowa lalka. Nosi dżinsy, skórzaną kurtkę i masę złotej biżuterii. Włosy ma długie, jasne, rozpuszczone. Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietnia odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie.
Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje.
W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie.
Pieprzem w mafię
Major Karl-Heinz Wochermayr jest salzburczykiem. Kocha górskie wędrówki i swoje bogate, stateczne, piękne miasto, w którym urodził się i komponował Mozart. Polskiemu turyście dostatni, mieszczański Salzburg wydaje się ostatnim miejscem, w którym mogłyby działać przestępcze organizacje.
- Przez lata pracowałem jako celnik, ale gdy dwa lata temu Unia Europejska zniosła celne bariery dla swoich członków, celnicy przestali być potrzebni i musiałem szukać nowej pracy. Wtedy trafiłem do policji kryminalnej, zajmującej się zorganizowaną przestępczością - opowiada 37-letni major. W jego lewym uchu skrzy się dyskretny, brylantowy kolczyk.
Na austriackie służby bezpieczeństwa publicznego składa się żandarmeria i policja. Zgodnie z prawem nie mogą one strajkować ani demonstrować swojego niezadowolenia. Niemożliwa jest na przykład demonstracja policjantów przed austriackim parlamentem. Austriacy wychodzą z założenia, że zawód policjanta każdy wybiera dobrowolnie i jeżeli mu nie odpowiada, może odejść ze służby.
Austriacki policjant ma status urzędnika państwowego. Zarabia według sztywnych stawek. Major Wochermayr dostaje ok. 33 tys. ATS miesięcznie (ok. 2700 USD). Jeżeli uważa, że to za mało, może wystąpić do swojego przełożonego o większą liczbę nadgodzin. Może też uzyskać zgodę na dorabianie do pensji.
- Wielu młodych policjantów dorabia, udzielając lekcji jazdy samochodem, pracując przy akwizycji ubezpieczeń. Policjantki wynajmują się do sprzątania domów. Warunkiem otrzymania zgody na dodatkowe zajęcie jest, aby wykluczało ono możliwość wykorzystania swoich służbowych znajomości - tłumaczy.
W salzburskim wydziale kryminalnym pracuje 50 osób. Zdaniem Karla-Heinza, to nie wystarcza.
- W ostatnich latach znacznie zmniejszyło się wśród naszych obywateli poczucie bezpieczeństwa. Zagrożenie stanowią szczególnie Rumuni napływający do miast, żebrzący na ulicach, ale i tworzący zorganizowane gangi - opowiada.
Dlatego przeprowadzając większe akcje austriacka policja wspiera się żandarmerią. Major mówi, że jego praca nie jest niebezpieczna. Więcej w niej przeglądania papierów niż spektakularnych akcji. Nie pamięta, by przydarzyły mu się groźne momenty. Służbowego pistoletu Glock major nie używa. Na co dzień nosi przy sobie pojemnik z gazem pieprzowym.
Już nie szukam innej pracy
Nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden nosi się z młodzieńczym luzem (dżinsy, T-shirt) i dobrze mówi po angielsku. Sympatycznie uśmiechnięty, szczupły, wysoki, obcięty przy skórze, mógłby grać twardego gliniarza w hollywoodzkim thrillerze.
Ale życie to nie film. Nadkomisarz Weber przewraca papiery w swoim biurze, zarabia 3 - 3,5 tys. DEM i przyznaje, że był czas, iż myślał o zmianie pracy.
- Miałem dziewiętnaście lat, gdy poszedłem do policji. Naoglądałem się filmów i tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to za praca. Teraz mam trzydzieści trzy lata i o zmianie już nie myślę. Podoba mi się, że europejskie policje coraz lepiej ze sobą współpracują, że korzystamy z doświadczeń innych - mówi.
Takim przykładem zmian była dla Webera wspólna akcja z policją z Gorzowa Wielkopolskiego. Dzięki współpracy zlikwidowali gang samochodowy przerzucający kradzione auta z Niemiec do Polski.
Od dwóch lat śledczy Weber rozpracowuje włoską mafię. Wcześniej zajmował się Nigeryjczykami i handlem bronią. System jest taki, że kolejną sprawę bierze dopiero, gdy zamknie jedną.
- Niemieckie społeczeństwo się zmienia. Nasz stabilny, demokratyczny system gwarantuje bardzo wiele swobód. Po zjednoczeniu pojawiły się problemy z zasiedziałymi na tamtych terenach grupami etnicznymi, np. Wietnamczykami. Kłopoty sprawiają także Rosjanie, którzy uciekli z opuszczającej NRD radzieckiej armii - zdaniem Webera, Polska to kraj bezpieczny. Na potwierdzenie takiej opinii podaje liczby:
- W Niemczech mamy rocznie około 6,5 miliona spraw na 81 mln mieszkańców, podczas gdy w Polsce milion na 40 milionów ludzi. Nasza wykrywalność to średnio 40 procent, ale w morderstwach sięga 90 procent. Na statystykę wpływają drobne przestępstwa, których jest bardzo dużo.
Nadkomisarz Weber przyznaje, że w jego pracy, podobnie jak u austriackiego kolegi, najważniejsze są dokumenty. Sprawność fizyczna, walka wręcz czy noszony codziennie przydziałowy pistolet Sisanen to dodatki drugoplanowe.
- W pracy bazujemy przede wszystkim na zdobytych dowodach. Mniejsze znaczenie mają zeznania świadków. Wykorzystujemy najnowszą technikę informatyczną, noktowizory, sprzęt podsłuchowy, wideokamery. Jedna wideokamera zaoszczędza pracy dwóm policyjnym obserwatorom - dodaje kapitan Frank Hellmuth z policji kryminalnej we Frankfurcie nad Menem.
W policji pracuje 16 lat. Kontynuuje rodzinną tradycję. Policjantem był jego ojciec. Śmieje się, że wstąpił, ponieważ nie chciało mu się studiować. "A okazało się, że studiuję tutaj więcej niż mogłem sobie wyobrazić".
We frankfurckiej policji kryminalnej pracuje 600 funkcjonariuszy. Do tego około dwóch tysięcy mundurowych i służby porządkowe na lotnisku, porcie rzecznym i w dzielnicach mieszkaniowych. Zorganizowane grupy przestępcze tworzą Włosi, Turcy, Jugosłowianie, a ostatnio coraz częściej - Albańczycy.
- Takie zjawiska jak narkotyki czy prostytucja są efektem polityki państwa i narastających problemów społecznych. Zorganizowana przestępczość wykorzystuje nastroje społeczne i napływające fale emigrantów - wyjaśnia kapitan Hellmuth. Sam nie jest fanatykiem sportów walki i strzelanin.
- Staramy się dostrzegać niebezpieczeństwo, zanim się objawi. A gdy to nastąpi, wysyłamy oddziały specjalne - mówi.
"Ekstradycja" może być
Młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej prosi o niepublikowanie jego nazwiska. Rozpracowuje właśnie gang samochodowy korzeniami sięgający Polski. Sam wygląda jak jeden z jego członków - krępy, wystrzyżony na skina, dżinsy, skórzane ciężkie buty. Nigdy nie nosi munduru. Jego praca to inwigilowanie środowiska kradnącego i przemycającego samochody. W policji pracuje sześć lat.
- Dlaczego został pan policjantem?
- To trudne pytanie... Nie lubię przestępców. Najpierw zajmowałem się przestępczością wśród młodocianych. Teraz rozpracowuje gangi. Oprócz węgierskich, działają grupy ukraińskie, rumuńskie, także polskie. W mieście zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie. Ale ja lubię swoją pracę - przyznaje.
Na swoim stanowisku zarabia około 55 tysięcy forintów (450 DEM). Praca jest niebezpieczna, ale dotychczas "dzięki Bogu" udało mu się nie użyć swojego służbowego Parabellum. O węgierskiej policji mówi, że nie może strajkować, ale może się oflagować. W ostatnich latach poprawiło się wyposażenie policji. W pościg za gangiem porucznik może wyjechać volkswagenem, fordem, oplem. W najgorszym wypadku skodą favorit.
Z zawodu porucznik jest prawnikiem. Specjalistą od prawa cywilnego. Ma za sobą także studia w wyższej szkole policji i egzamin państwowy z języka niemieckiego.
Naszą rozmowę tłumaczy podinspektor polskiej policji kryminalnej z nowo organizowanego w Komendzie Głównej biura ds. narkotyków. On także nie podaje swojego nazwiska.
- Pracuję w tym zawodzie od 15 lat. O wyborze zadecydował trochę młodzieńczy zapał, trochę brak zdecydowania i trochę rodzinne tradycje wojskowe - tłumaczy. Zorganizowaną przestępczością zajmuje się od kilku lat. Przyznaje, że wciąż śmieszą go amerykańskie filmy policyjne. Tak odstają od policyjnej rzeczywistości.
- A "Ekstradycja"?
- Ma klimat. Dobrze się ogląda. Kondrat gra z wyczuciem. Choć były błędy w umundurowaniu, a oddawanie przez głównego bohatera broni nie odpowiadało zupełnie przyjętej procedurze - ocenia podinspektor, który jest przeciwko powszechnemu dostępowi do broni. "Broń służy do strzelania, a nie do noszenia i grożenia". Sam ma służbowe P-64, broń "nie najlepszą i przestarzałą".
Zapytany, czy w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii polski policjant nie ma kompleksów, odpowiada, że nie.
- Jesteśmy gorzej wyposażeni, ale choć sprzęt jest bardzo ważny, w policyjnej robocie najważniejszy jest człowiek.
Polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków, znający języki, wykształcony, z zagranicznymi kontaktami, dostaje miesięcznie ok. 1300 zł na rękę. I nie może do tej pensji dorobić. Komendanci wojewódzcy, choć mogą, zgody na dodatkową pracę udzielają rzadko.
Po co akademia?
- Wiedza tutaj zdobyta nie przyda mi się w codziennej pracy - mówi porucznik Katarina - Słowacja to nie Ameryka. U nas policjanci dzielą się na tych, których praca wciąż bawi i takich, którzy już swoje odrobili i teraz chcą tylko w cieple od ósmej do czwartej siedzieć.
Major Wochermayr: Akademia to jest idealizm tej pracy. To personalne kontakty, które potem ułatwiają wiele spraw, pomagają szybko trafić do właściwych osób i organizacji w innych krajach.
Klaus Weber: Akademia jest bardzo potrzebna do nawiązania kontaktów. Wcześniej czy później wszyscy będziemy w Unii Europejskiej.
Frank Hellmuth: Pomysł jest bardzo dobry. Możemy razem pracować i porozumiewać się bez żadnych barier.
W Szczytnie kursanci akademii spędzili tydzień. Mieszkali w specjalnym hotelu o "nieco lepszym standardzie" niż słuchacze szkoły; jedli "nieco lepsze posiłki". Popołudnia urozmaicały im ogniska i wycieczki. Ich pobyt kosztował Polskę około dwóch i pół tysiąca złotych. | W pierwszym tygodniu kwietnia Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie odwiedzili policjanci - słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej. Co roku przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Uczestnikami są policjanci kryminalni z siedmiu partycypujących w programie krajów. Na co dzień zajmują się rozpracowywaniem gangów samochodowych, problemami z zasiedziałymi grupami społecznymi, gangami narkotykowymi, prostytucją. I choć ich praca najczęściej nie przypomina filmu akcji, a opiera się na pracy biurowej, najważniejszy jest czynnik ludzki i ciągłe podnoszenie kwalifikacji. Większość uczestników zwraca uwagę na problem akademii policyjnych, które zbyt idealnie przyuczają do zawodu, którego tak naprawdę uczy się dopiero w praktyce. Z drugiej strony uczestnictwo w międzynarodowym programie daje im możliwość nawiązania kontaktów i wzajemnego uczenia się nowych technik pomagających w efektywniejszym ściganiu zorganizowanych grup przestępczych. |
UKRAINA
Czy Leonid Kuczma kroczy śladami Aleksandra Łukaszenki
Prezydencka republika
OLGA IWANIAK, KLAUS BACHMANN
Kiedy Łukaszenko zdobywał władzę, kierowała nim prosowiecka nostalgia - integracja z Rosją, regulowane przez państwo ceny, kontrola nad jednostką. Kuczma wygrał głosząc hasła liberalizacji gospodarki, odważnych reform, decentralizacji państwa i integracji z Europą, oderwania się od Rosji. Obaj kroczą jednak podobną drogą.
Białoruski prezydent Aleksander Łukaszenko zdobył władzę w 1994, wygrywając wybory prezydenckie. Skorzystał z istniejącej wówczas próżni politycznej wokół urzędującego premiera Wiaczesława Kiebicza, przeciw któremu buntowała się znaczna część młodszej kagebowskiej i partyjno-administracyjnej elity.
Początkowo Łukaszenko skupiał wokół siebie niektórych stosunkowo liberalnych i samodzielnie myślących polityków; odeszli oni lub zostali zmuszeni do odejścia, w miarę jak ukształtował się dzisiejszy oligarchiczny system władzy. Łukaszenko kolejno podporządkował sobie lokalne struktury władzy (znosząc faktycznie samorządy), gospodarkę i finanse, a potem media. W 1996 r. przeprowadził nie uznane przez nikogo (poza Rosją) referendum, zastępując i tak słaby parlament ciałem jeszcze bardziej uległym wobec siebie, w którym znaczna liczba posłów jest przez niego mianowana.
Podobną drogę przeszedł też Kuczma
Prozachodni kurs polityki Kuczmy, ogłoszony tuż po wyborach, i odpowiednia retoryka przez pierwsze dwa lata były przyjmowane na Zachodzie za dobrą monetę i z entuzjazmem.
Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił jednak już w połowie kadencji Kuczmy, gdy nie zostały urealnione ceny na usługi komunalne, nie została sprywatyzowana ziemia, nie przeprowadzono prywatyzacji pieniężnej. Nie przeprowadzona została też reforma samorządowa.
Jedynym sukcesem, którym mogła pochwalić się Ukraina, było powstrzymanie inflacji dzięki konsekwentnej polityce monetarnej, ale za cenę niewypłacania pensji i emerytur.
Klan dniepropietrowski
W wyborach prezydenckich w 1994 roku wraz z Kuczmą zwyciężył też klan dniepropietrowski, reprezentujący interesy sektora wojskowo-przemysłowego. Jego naturalnym przeciwnikiem był klan doniecki, bazujący na strukturze surowcowej. Ten klanowo-terytorialny system Ukraina odziedziczyła w spadku po systemie sowieckim, a wojna o polityczne synekury wojskowo-przemysłowego Dniepropietrowska oraz Doniecka trwała przez co najmniej 50 ostatnich lat.
Dwa pierwsze lata okopywania się ludzi z Dniepropietrowska w Kijowie przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Ówczesny premier państwa, Jewhen Zwiahilski, tuż po zwycięstwie Kuczmy salwował się ucieczką do Izraela (on właśnie w 1993 roku za pomocą górniczych strajków w Donbasie "wysadził" Kuczmę z premierowskiego fotela). W Doniecku w powietrze został wysadzony Achat Bragin, prezes znanego klubu piłkarskiego "Szachtior" oraz jeden z ważniejszych ludzi w klanie donieckim. Likwidację donieckiego klanu przypieczętowała publiczna egzekucja w 1995 roku na donieckim lotnisku jego faktycznego przywódcy, deputowanego Jewhena Szczerbania. Donieck nie podniósł się po tamtej lekcji.
Po rozgromieniu grupy donieckiej ujawniają się "rozbieżności" po stronie zwycięzcy - wyłamuje się z niej ówczesny premier Pawło Łazarenko, który jak napisała otwarcie jedna z prokuczmowskich gazet "nie chciał się z nikim dzielić". W rezultacie Łazarenko, po wyborach parlamentarnych w 1998 roku, w obawie o swoją głowę, zbiegł do USA.
Monopolizacja władzy
Próba stworzenia w Ukrainie drugiego centrum politycznego, mogącego zrównoważyć układ władzy, nie powiodła się. W kwietniu 1998 roku, tuż przed wyborami do parlamentu w centrum Kijowa, przed swoim domem został zastrzelony prezes ukraińskiej Giełdy Walutowej, eks-prezes banku centralnego Ukrainy, Wadim Hetman. Pozornie znajdował się on na uboczu polityki, jednak jego wpływ na elity finansowe był wielki. Był jednym z twórców ukraińskiej waluty - hrywny i nieformalnym przywódcą powstającej elity bankowo-przemysłowej. Kandydatem tej grupy na prezydenta miał być obecny prezes NBU, Wiktor Juszczenko. Po zabójstwie Hetmana Juszczenko usunął się w cień.
Przegrać, aby wygrać
Proces monopolizacji władzy przez klan dniepropietrowski kończy się na początku 1998 roku, wraz z zabójstwem Hetmana i odsunięciem "nielojalnego" skrzydła związanego z byłym premierem Pawłem Łazarenką. Wybory parlamentarne 1998 roku były okazją do skonstruowania silnego lobby proprezydenckiego w Radzie Najwyższej. Kuczma przegrał je tylko pozornie. Wprawdzie jednoznacznie manifestująca swoje przywiązanie do prezydenta tzw. partia władzy (Narodowo-Demokratyczna Partia, w skład której wchodziła znaczna część urzędników państwowych z premierem rządu Pustowojtenką) ledwie pokonała czteroprocentowy próg, ale w przededniu wyborów pojawiło się kilka nowych formacji partyjnych, których liderzy swoje sukcesy biznesowe zawdzięczali albo zażyłości z Kuczmą (Ołeksandr Wołkow, doradca prezydenta ds. polityki wewnętrznej), albo rodzinnym związkom (Andriej Derkacz - chrześniak i syn obecnego szefa Służby Bezpieczeństwa Ukrainy i Wiktor Pinczuk - przyjaciel córki prezydenta).
Dzięki takiej konsolidacji głosów obóz Kuczmy nie może wprawdzie narzucać ustaw, ani tym bardziej wprowadzać zmian do konstytucji, ale za to udało mu się zapobiec wyborowi na stanowisko spikera Rady Najwyższej starego, i w tym momencie bardziej popularnego od Kuczmy przewodniczącego Partii Socjalistycznej, Ołeksandra Moroza. Dopiero po dwudziestu głosowaniach i dwu miesiącach targów deputowani wybrali w końcu byłego kołchoźnika Ołeksandra Tkaczenko, finansowo uzależnionego od rządu z powodu wielomilionowego długu.
Demontaż głównego konkurenta
Na długo przed wyborami wyrosła Morozowi radykalna opozycja w postaci Natalii Witrenko, ukraińskiej odmiany Stana Tymińskiego. Witrenko założyła własną partię - Postępowo-Socjalistyczną Partię Ukrainy - odbierając Morozowi część radykalnie nastrojonego elektoratu. Rozbiła też obóz lewicowy na trzy nurty, co zostało skwapliwie wykorzystane przez Kuczmę. Ułatwiło to Kuczmie prowadzenie kampanii straszenia "komunistycznym rewanżem" i "nadejściem drugiego Łukaszenki".
Witrenko nie jest samodzielnym graczem na ukraińskiej scenie politycznej - zbierała podpisy poparcia za pomocą struktur powiązanych z Kuczmą i mogła występować w mediach zdominowanych przez niego - w przeciwieństwie do Moroza.
Wirtualna kampania
Kuczma mógł tak sterować kampanią wyborczą, ponieważ większość ukraińskich mediów została "spacyfikowana" przy pomocy różnego rodzaju kontroli inspekcji podatkowych, straży pożarnej i tym podobnych służb. O sytuacji wokół ukraińskich mediów najdobitniej świadczy apel misji obserwatorów z Rady Europy, która na dwa tygodnie przed wyborami wezwała władze do wprowadzenia moratorium na administracyjne szykany wobec środków przekazu.
Uzupełnianie parlamentu
Kuczma już dziś jest silniejszy niż był kiedykolwiek jego poprzednik, Leonid Krawczuk. Struktura władzy została utrwalona i podporządkowana prezydentowi, konkurenci do władzy pokonani. Rozwiązana została też kwestia krymskiego separatyzmu - zapanował spokój, od kiedy rosyjskiemu biznesowi pozwolono na cichy podbój półwyspu.
Pozostaje więc problem rozszerzenia władzy w samym centrum. Prezydent Kuczma nie ukrywa, że przyjęta trzy lata temu konstytucja nie spełnia jego oczekiwań. Według niego, konstytucję powinien przyjmować w ogólnonarodowym referendum naród. Od kilku tygodni zbierane są podpisy pod referendum na temat zmiany konstytucji. Jedną z propozycji jest wprowadzenie drugiej izby w parlamencie, do której weszliby przedstawiciele obwodów, tj. gubernatorzy. Wówczas wpływ prezydenta na ukraiński parlament będzie większy niż wpływ Jelcyna na Dumę, bo ukraińscy gubernatorzy - w przeciwieństwie do rosyjskich - są mianowani, a nie wybieralni. Powstałaby analogiczna sytuacja jak na Białorusi, gdzie Łukaszenko wbrew konstytucji "uzupełnił parlament" mianowanymi przez siebie posłami.
Zatrzymać niewygodnych
Zmiana konstytucji - choć na razie nikt oficjalnie nie mówi o takich planach - umożliwiłaby także prezydentowi przedłużenie kadencji o kolejnych 5 lub 10 lat, podobnie jak na Białorusi.
Pozbawienie zaś deputowanych immunitetu poselskiego daje administracji wolną rękę w zatrzymaniu niewygodnych polityków przez uległych wobec prezydenta prokuratorów, sędziów i służbę bezpieczeństwa. Tak np. zdarzyło się w 1998 roku w przypadku Michaiła Brodskiego, związanego z Łazarenką biznesmena i wydawcy wpływowej w Kijowie gazety "Kijewskije Wiedomosti". Pod błahym pretekstem w trakcie kampanii wyborczej Brodski został aresztowany, i o mandat poselski ubiegał się z więzienia. Udało mu się zdobyć mandat, ale w tym czasie jego firmy zbankrutowały, a gazeta została kupiona przez związanego z Kuczmą innego przedsiębiorcę.
Łukaszenkizacja
Po pięciu latach rządów Kuczmy trudno oczekiwać, że przez kolejnych pięć lat popchnie on Ukrainę na drogę reform. Zwycięstwo komunisty Symonenki też nie wróżyłoby cudu gospodarczego. Mogłaby jednak nastąpić wymiana rządzących elit i dniepropietrowski klan nie byłby w stanie na trwałe umocnić swoich pozycji.
Po wygranej Kuczmy, Ukraina stanie się republiką prezydencką, w sytuacji, kiedy prezydent i tak już faktycznie kontroluje wymiar sprawiedliwości, system bankowy, władze w regionach, największą część karteli gospodarczych i wszystkie ważne media. Łukaszenko osiągnął to szybciej i bezpośrednio - wywłaszczając prywatne banki, łamiąc konstytucję i otwarcie naciskając na wymiar sprawiedliwości. Administracja prezydenta Kuczmy nie stosuje takich prostackich metod. Prawie wszystkie popierające Kuczmę media nadal są prywatne, ale teraz należą do karteli powiązanych z prezydentem.
Dylematem ukraińskich wyborców nie był więc wybór między światłym, proreformatorskim i demokratycznym prezydentem, a "komunistycznym rewanżem" z drugiej strony. Po wygranej Kuczmy Ukrainie może grozić łukaszenkizacja - inaczej niż przedstawiało to wielu komentatorów na Ukrainie i w Polsce. | Kiedy Łukaszenko zdobywał władzę, kierowała nim prosowiecka nostalgia. Kuczma wygrał głosząc hasła liberalizacji gospodarki, decentralizacji państwa i integracji z Europą, oderwania się od Rosji. Obaj kroczą jednak podobną drogą.Prozachodni kurs polityki Kuczmy i odpowiednia retoryka przez pierwsze dwa lata były przyjmowane na Zachodzie z entuzjazmem.
Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił, gdy nie zostały urealnione ceny na usługi komunalne, nie została sprywatyzowana ziemia, nie przeprowadzono prywatyzacji pieniężnej. Nie przeprowadzona została też reforma samorządowa.Jedynym sukcesem było powstrzymanie inflacji za cenę niewypłacania pensji i emerytur. wraz z Kuczmą zwyciężył klan dniepropietrowski, reprezentujący interesy sektora wojskowo-przemysłowego. pierwsze lata okopywania się ludzi z Dniepropietrowska w Kijowie przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Próba stworzenia w Ukrainie drugiego centrum politycznego nie powiodła się. Po wygranej Kuczmy, Ukraina stanie się republiką prezydencką, może grozić łukaszenkizacja. |
Spór o polską politykę w 1945 roku
Między zdradą a realizmem
RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI
ZDZISŁAW ZBLEWSKI
W wywiadzie "Pożegnanie z bronią" ("Gazeta Wyborcza", 3 - 4. 02. 2001 r.) Adam Michnik powiedział m.in., iż w 1945 roku dla polskiego społeczeństwa "nie było innej drogi" (w domyśle: jak pogodzenie się z rzeczywistością i zaakceptowanie władzy komunistów oraz ich satelitów), albowiem "ludzie o orientacji, powiedzmy, akowskiej, londyńskiej, nie mieli żadnej realistycznej propozycji".
Redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" zakreślił granice owej akceptacji, dodając, iż "byli też wtedy w Polsce ludzie, którzy po prostu sowietyzowali kraj". Stwierdzenia te mogą prowadzić czytelnika do wniosku, że w 1945 roku realizmem politycznym wykazali się nie ci, którzy podejmowali próby czynnego przeciwstawienia się prącym do władzy komunistom, lecz ci, którzy, trafnie odgadując przesądzony już jakoby bieg wypadków, zaniechali oporu i poparli obóz nowej władzy. Opinia ta, jakkolwiek może budzić poważne zastrzeżenia ze strony historyka, zasługuje moim zdaniem na głębszą refleksję.
Realizm zwycięzców
Spór o realizm polskich postaw politycznych u progu Polski "ludowej" jest z dzisiejszej perspektywy bardzo trudny do jednoznacznego rozstrzygnięcia. Profesor Krystyna Kersten w opublikowanym na początku lat dziewięćdziesiątych szkicu "Społeczeństwo polskie wobec władzy komunistów" pisała: "patrząc z dystansu czasu i obecnej wiedzy, wciąż ograniczonej, wydaje się, iż żadna polityka polska, choćby najmądrzejsza i w maksymalnym stopniu licząca się z realiami, nie mogła zapobiec włączeniu Polski w sferę dominacji radzieckiej, a co za tym idzie - ustanowieniu systemu władzy komunistów.
Polacy swoimi zachowaniami i działaniami mogli co najwyżej zmniejszyć lub zwiększyć zakres kosztów i rozmiary zysków operacji, której byli przedmiotem - bieżąco i w perspektywie długiego trwania. To zresztą wcale niemało". Teza ta, w dużym stopniu unieważnia samą istotę sporu o dobór środków politycznych, które pozwoliłyby uniknąć ubezwłasnowolnienia Polski przez jej wschodniego sąsiada. Tym niemniej warto, jak sądzę, zastanowić się nad problemem, czy w pierwszych latach powojennych przywódcy polskiego obozu niepodległościowego rzeczywiście okazali się bezbronni wobec gwałtownie zmieniającej się rzeczywistości politycznej i czy rzeczywiście nie byli w stanie zaproponować rozwiązań uwzględniających ówczesne polskie realia?
Z tą zasadniczą kwestią wiążą się także inne pytania: Czy przegrana w walce z komunistami stanowi wystarczający argument, aby odmawiać działaczom PSL, członkom WiN czy uczestnikom podziemia narodowego poczucia realizmu politycznego? Czy, jakkolwiek może wydawać się to paradoksalne, w perspektywie "długiego trwania" brakiem realizmu nie charakteryzowały się raczej działania Stalina oraz wykonujących jego polecenia polskich komunistów, którzy, bezwzględnie dążąc do zdobycia i utrzymania władzy, nie liczyli się na swej drodze z nikim i z niczym, a odrzucając jakikolwiek kompromis ze swymi przeciwnikami politycznymi (pamiętne "władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy" Gomułki z czerwca 1945 roku) zmuszali ich do dramatycznych wyborów pomiędzy oporem a kapitulacją?
I wreszcie: czy rzeczywiście w 1945 roku nie było dla aktywnych społecznie jednostek "innej drogi" jak tylko akceptacja kreowanej przez komunistów rzeczywistości politycznej, zwłaszcza że przyjęcie takiej tezy może z kolei prowadzić do wniosku, iż ci, którzy aktywnie poparli wówczas komunistów, wykazali się po prostu przenikliwością i pragmatyzmem w przeciwieństwie do tych politycznych krótkowidzów, którzy wybrali być może szlachetną, ale za to z góry skazaną na niepowodzenie postawę oporu i walki o zachowanie przez Polskę resztek wewnętrznej suwerenności?
Perspektywa roku 1945
Poszukując odpowiedzi na te pytania, należałoby moim zdaniem wziąć pod uwagę trzy okoliczności. Po pierwsze: brak stabilizacji sytuacji międzynarodowej powodował, że w 1945 roku trudno było przewidzieć, jaką formę przybierze uzależnienie Polski od Związku Radzieckiego, jak długo potrwa, na jaki zakres swobody wewnętrznej może liczyć polskie społeczeństwo itp. Z dzisiejszej perspektywy bardzo łatwo wskazać na fakty świadczące o konsekwentnych działaniach komunistów, nieuchronnie zmierzających do całkowitego podporządkowania krajów Europy Środkowej i Bałkanów Moskwie.
Ale w 1945 roku proces ten wcale nie musiał wyglądać na coś nieuchronnego, na zjawisko, któremu nie sposób się przeciwstawić. Można też było powołać się na przykłady, takie jak zwycięstwo wyborcze Niezależnej Partii Drobnych Rolników (odpowiednika PSL) w przeprowadzonych w listopadzie 1945 roku wyborach parlamentarnych na Węgrzech, czy utrzymujące się swobody demokratyczne w Czechosłowacji, co wielu przeciwników PPR mogło traktować jako sygnał, że nie wszystko zostało przesądzone, walka o kształt powojennej Polski trwa, a obóz niepodległościowy nie stoi na z góry przegranych pozycjach.
Po drugie: "obóz londyński" nie był w 1945 roku monolitem, a jego struktury organizacyjne i taktyka działania dość szybko ewoluowały, próbując dostosować się do zmieniającej się sytuacji politycznej. Jest oczywiście prawdą, że w 1945 roku obóz ten przeżywał głęboki kryzys organizacyjny. Polityczna przegrana akcji "Burza" oraz klęska powstania warszawskiego zniweczyły dotychczasowe plany restytucji polskiej państwowości i mocno poderwały zaufanie społeczeństwa do władz polskich na uchodźstwie.
Rozwiązanie Armii Krajowej w styczniu 1945 roku, a także utrata uznania międzynarodowego przez rząd Arciszewskiego i rozwiązanie Rady Jedności Narodowej w lipcu 1945 roku pogłębiły niewątpliwie kryzys polskiego podziemia. Tym niemniej należy pamiętać również o tym, że podejmowane były intensywne poszukiwania nowej formuły działalności dla tych członków podziemia poakowskiego, którzy ze zrozumiałych względów, nie mając zaufania do nowych władz, pragnęli kontynuować, dostosowaną do nowych realiów politycznych, działalność niepodległościową w konspiracji.
WiN - złudna nadzieja wojny
Najpoważniejszą z tych prób było utworzenie we wrześniu 1945 roku przez grupę wyższych dowódców AK z pułkownikiem dyplomowanym Janem Rzepeckim na czele konspiracyjnej organizacji politycznej Zrzeszenie "Wolność i Niezawisłość". Oparty w dużej mierze na strukturach organizacyjnych Armii Krajowej, WiN stał się w krótkim czasie największą organizacją konspiracyjną w kraju, osiągając z czasem liczebność szacowaną na kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W połowie września 1945 roku kierownictwo Zrzeszenia przyjęło deklarację programową "O wolność obywatela i niezawisłość państwa. Wytyczne ideowe", a w następnych kilku tygodniach wiele dokumentów, w których rozwinięto tezy zawarte w deklaracji.
Koncepcja działania tej organizacji sformułowana przez pułkownika Rzepeckiego i jego współpracowników opierała się na założeniu, że kontynuacja konspiracji zbrojnej utraciła swój sens, rachuby na szybki wybuch kolejnej wojny światowej (popularne wśród części społeczeństwa) są bowiem nie tylko złudne, ale nawet niebezpieczne, gdyż działania militarne na wielką skalę, prowadzone kolejny raz na terytorium Polski doprowadziłyby do zdziesiątkowania jej ludności i całkowitej dewastacji majątku narodowego. Pod koniec października 1945 roku pułkownik Rzepecki pisał w dokumencie "Nasz stosunek do ZSRR i sojuszu z nim" m.in.: "Brak jest obecnie poważnych oznak rozwiązania (wojennego), które zresztą odbiłyby się katastrofalnie na stanie społecznym i gospodarczym kraju. Tylko zupełna utrata wiary w możliwość uzdrowienia stosunków w kraju na drodze pokojowej może dyktować pożądane zmiany za cenę zniszczenia wojennego".
Środowiskom poakowskim nie pozostawało więc nic innego, jak aktywnie włączyć się do trwającej w Polsce walki politycznej. Uczestnictwo to polegać miało na podejmowaniu różnego rodzaju działań, głównie o charakterze propagandowym i informacyjnym, których celem było uodpornienie społeczeństwa na bałamutną propagandę obozu nowej władzy oraz informowanie go o rzeczywistej sytuacji w kraju. Działania te miały podnieść świadomość polityczną społeczeństwa, a w konsekwencji zwiększyć szanse jawnych ugrupowań niepodległościowych (w praktyce: PSL) w zbliżających się wyborach parlamentarnych, które kierownictwo WiN uważało za ostatnią nadzieję na powstrzymanie procesu sowietyzacji Polski.
Zagadnienie, czy program ten, przypomniany tutaj w dużym uproszczeniu, można określić mianem "propozycji realistycznej", pozostaje kwestią otwartą i dlatego zapewne długo jeszcze będzie stanowiło przedmiot sporu. Niewątpliwie jednak stanowił on propozycję przemyślaną, konstruktywną, opartą na racjonalnych przesłankach oraz daleką od jakichkolwiek ekstremizmów.
Czy Mikołajczyk był realistą?
W 1945 roku głównym zagrożeniem komunistów nie było wszakże podziemie poakowskie, ale kierowane przez Stanisława Mikołajczyka stronnictwo chłopskie, od sierpnia 1945 roku działające pod nazwą Polskie Stronnictwo Ludowe. Należy podkreślić, że w przeciwieństwie do Zrzeszenia WiN ludowcy, legalizując swoje ugrupowanie i podejmując działalność jawną, zaaprobowali reguły gry narzucone im przez komunistów.
Stanowiło to zresztą w 1945 roku jeden z głównych atutów PSL w walce z obozem nowej władzy - utrudniało bowiem komunistom walkę z ruchem ludowym za pomocą represji, a jednocześnie ułatwiało działaczom Stronnictwa zaprezentowanie swojej oferty politycznej społeczeństwu, co w konsekwencji doprowadziło do powstania wokół PSL szerokiego ruchu politycznego o charakterze demokratyczno-niepodległościowym, na którego czele stanął Mikołajczyk. Z dzisiejszej perspektywy dość łatwo oskarżać lidera PSL o brak realizmu, polityczną naiwność lub tendencje kapitulacyjne. Zarzutów takich nie szczędzono mu zresztą ze strony londyńskich środowisk emigracyjnych już w latach 1944 - 1947. Jednak, jak pisze w książce pod znamiennym tytułem "Stanisław Mikołajczyk, czyli klęska realisty" jego biograf profesor Andrzej Paczkowski, trudno byłoby w owym czasie znaleźć polskiego polityka, który w równym jak on stopniu liczyłby się z realiami.
Propozycje, z którymi były premier rządu polskiego na uchodźstwie przybywał w czerwcu 1945 roku do kraju, są powszechnie znane. Podobnie jak Rzepecki, uważał, że nadzieja na rychły konflikt między Związkiem Radzieckim a mocarstwami zachodnimi jest nierealna, a jedyną szansą na ocalenie przez Polskę resztek suwerenności wewnętrznej jest uznanie uchwał jałtańskich i wykorzystanie szansy, jaką daje zawarte w nich postanowienie o przeprowadzeniu "możliwie najprędzej wolnych i nieskrępowanych wyborów opartych na głosowaniu powszechnym i tajnym".
Nietrafne założenia
W swoich kalkulacjach Mikołajczyk miał prawo liczyć na popularność własnego Stronnictwa Ludowego, które w okresie okupacji hitlerowskiej wyrosło na najpotężniejsze polskie ugrupowanie polityczne. Miał także podstawy, aby liczyć na przychylność mocarstw zachodnich. Być może liczył także na realizm Stalina, który - dostrzegając małą popularność komunistów w polskim społeczeństwie - doceni znaczenie zdecydowanie antysanacyjnego ugrupowania chłopskiego, głoszącego lewicowy program społeczny i akcentującego konieczność nawiązania przez Polskę bliskich stosunków ze Związkiem Radzieckim.
W rozmowie z ambasadorem ZSRR w Warszawie Wiktorem Lebiediewem, przeprowadzonej 17 maja 1946 roku, Mikołajczyk twierdził m.in.: "Mamy niezachwianą linię polityczną współpracy ze Związkiem Radzieckim. Szczerze pracujemy w tym kierunku, rozumiemy, że jest to konieczne w imię interesów i egzystencji narodu [...]. Nie mieści się to w głowie, byście chcieli budować współpracę tylko na PPR [sic!], która jest w takiej mniejszości w społeczeństwie. [...] My dziś kontrolujemy większą część społeczeństwa, gdy odbierze się nam tę możliwość, wepchnie się tych ludzi pod kontrolę czynników ekstremistycznych, nie odpowiedzialnych. Będzie anarchia i wielki rozlew krwi". Dwa ostatnie założenia okazały się nietrafne, a polscy komuniści, mimo niewielkiego poparcia społecznego, zdołali, przy pomocy doradców sowieckich, sfałszować wyniki referendum, a następnie wyborów parlamentarnych, co przesądziło o klęsce programu Mikołajczyka.
Pozostaje jednak otwarte pytanie, czy w 1945 roku można było z taką pewnością przewidzieć tragiczne losy PSL, aby z góry uznać propozycję Mikołajczyka za nierealistyczną? I czy entuzjastyczne powitanie zgotowane przez społeczeństwo byłemu premierowi po jego powrocie do kraju oraz masowy napływ członków do PSL nie sugerowałyby raczej, że Polacy postrzegali wówczas Mikołajczyka nie jako heroicznego straceńca z góry skazanego na pożarcie przez komunistów, ale jako polityka, którego propozycje działania stwarzają realne szanse na powstrzymanie procesu umacniania się obozu nowej władzy?
Znaczenie sporów programowych
Po trzecie wreszcie, warto zauważyć, że walka polityczna w Polsce pierwszych lat powojennych często bywała przedstawiana, przede wszystkim przez peerelowską propagandę, w kontekście sporu programowego o kształt ustroju społeczno-politycznego państwa polskiego. Wydaje się, że takie podejście raczej zaciemnia, niż wyjaśnia, istotę tego sporu. Oczywiście, prowadzono wówczas bardzo ożywione dyskusje na temat wizji rozwoju powojennej Polski, ich znaczenie polityczne było chyba jednak mniejsze, aniżeli chcieliby to widzieć zwolennicy obozu nowej władzy, podkreślający bardzo często, że w przeciwieństwie do swoich "reakcyjnych" rywali politycznych mają atrakcyjny program reform społecznych, uwzględniający m.in. takie hasła, jak reforma rolna, upowszechnienie oświaty oraz przyspieszona industrializacja kraju, co w konsekwencji stwarzać miało perspektywę szybkiego podniesienia poziomu życia społeczeństwa.
Niemożliwy powrót
W późniejszym okresie komuniści często odmawiali swoim przeciwnikom politycznym posiadania jakiejkolwiek realistycznej wizji rozwoju kraju, sugerując wręcz, że zwycięstwo "obozu londyńskiego" mogłoby doprowadzić do restytucji stosunków społeczno-gospodarczych z okresu dwudziestolecia międzywojennego.
Było to istotne zafałszowanie stanu rzeczywistego, charakteryzującego się szerokim konsensusem w sprawie zasadniczych reform społeczno- -gospodarczych, który obejmował wszystkie ważniejsze ugrupowania działające na polskiej scenie politycznej, niezależnie od tego, czy wchodziły w skład "obozu londyńskiego", czy też obozu zdominowanego przez komunistów. Innymi słowy: niezależnie od tego, jaka orientacja polityczna wygrałaby ostatecznie walkę o władzę, powrót do rzeczywistości przedwojennej był nierealny.
Sprawy te są bardzo dobrze znane: działające w konspiracji ugrupowania wchodzące w skład Krajowej Reprezentacji Politycznej, a następnie Rady Jedności Narodowej zaprezentowały swój program m.in. w tzw. deklaracji sierpniowej z 15 sierpnia 1943 roku, deklaracji "O co walczy naród polski" z 15 marca 1944 roku oraz odezwie Rady Jedności Narodowej do narodu polskiego i narodów sprzymierzonych z 1 lipca 1945 roku, której integralną częścią był słynny "Testament Polski podziemnej".
Zasadnicze elementy tych programów zostały powtórzone we wspomnianej deklaracji WiN, a także w programie PSL ze stycznia 1946 roku. We wszystkich tych dokumentach deklarowano wolę przeprowadzenia reform, na które monopol przypisali sobie później komuniści. W tym kontekście kreowanie się przez działaczy PPR na jedynych dobroczyńców społeczeństwa, które dzięki nim wybawione zostało od ciemnoty i nędzy, w krórej tkwiłoby zapewne jeszcze przez wiele lat, gdyby władzę w Polsce przejął "obóz londyński", było zwyczajnym nadużyciem. W rzeczywistości bowiem linia podziału między rywalizującymi obozami politycznymi przebiegała wówczas gdzie indziej, a jej istotą była walka o utrzymanie niepodległości Polski.
Zatem kategoryczna teza o braku w 1945 roku w środowisku "obozu londyńskiego" jakiejkolwiek realistycznej propozycji działania, biorąc pod uwagę wszystkie przedstawione tu zastrzeżenia, wydaje się bardzo dyskusyjna. Skoro wszelkie próby zawarcia kompromisu z komunistami były przez nich odrzucane (na przykład sprawa "szesnastu"), przeciwnikom obozu nowej władzy pozostawał wybór między walką (oporem) a kapitulacją, oznaczającą uznanie komunistycznej dominacji. W sensie politycznym trzeciej możliwości nie było.
Jeśli zaprezentowane przez WiN i PSL koncepcje kontynuowania oporu uznać z gruntu za nierealistyczne, pozostaje pytanie, czy za realizm polityczny uznać należy postawę kapitulancką, oznaczającą uznanie bądź nawet czynne poparcie działań komunistów, postrzeganych wówczas przez znaczną część społeczeństwa jako zdrajcy sprawy polskiej. We wspomnianym wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" znalazła się wypowiedź generała Kiszczaka, który - zwracając się do Adama Michnika - powiedział: "jemu historia przyznała rację, nie mnie". Czy działacze opozycji niepodległościowej sprzed pół wieku wciąż muszą czekać na jej sprawiedliwy wyrok?
Autor jest pracownikiem Instytutu Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego i Instytutu Pamięci Narodowej - Oddział w Krakowie. | W wywiadzie "Pożegnanie z bronią" ("Gazeta Wyborcza", 3 - 4. 02. 2001 r.) Adam Michnik powiedział m.in., iż w 1945 roku dla polskiego społeczeństwa "nie było innej drogi" (w domyśle: jak pogodzenie się z rzeczywistością i zaakceptowanie władzy komunistów oraz ich satelitów), albowiem "ludzie o orientacji, powiedzmy, akowskiej, londyńskiej, nie mieli żadnej realistycznej propozycji". Stwierdzenia te mogą prowadzić czytelnika do wniosku, że w 1945 roku realizmem politycznym wykazali się nie ci, którzy podejmowali próby czynnego przeciwstawienia się prącym do władzy komunistom, lecz ci, którzy, trafnie odgadując przesądzony już jakoby bieg wypadków, zaniechali oporu i poparli obóz nowej władzy. Opinia ta, jakkolwiek może budzić poważne zastrzeżenia ze strony historyka, zasługuje moim zdaniem na głębszą refleksję.warto zastanowić się nad problemem, czy w pierwszych latach powojennych przywódcy polskiego obozu niepodległościowego rzeczywiście okazali się bezbronni wobec gwałtownie zmieniającej się rzeczywistości politycznej i czy rzeczywiście nie byli w stanie zaproponować rozwiązań uwzględniających ówczesne polskie realia?Z tą zasadniczą kwestią wiążą się także inne pytania: Czy przegrana w walce z komunistami stanowi wystarczający argument, aby odmawiać działaczom PSL, członkom WiN czy uczestnikom podziemia narodowego poczucia realizmu politycznego? Czy brakiem realizmu nie charakteryzowały się raczej działania Stalina oraz wykonujących jego polecenia polskich komunistów, którzy odrzucając jakikolwiek kompromis ze swymi przeciwnikami politycznymi zmuszali ich do dramatycznych wyborów pomiędzy oporem a kapitulacją? |
ROZMOWA
Michał Stępka, doktor nauk medycznych, ordynator I Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala Kolejowego w Pruszkowie
O powołaniu nikt nie mówi
Nie wróżę sukcesu żadnym biurokratycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. FOT. PIOTR KOWALCZYK
Rz: Jak głębokie musi być zobojętnienie pielęgniarki, która - wiedząc, że kilkadziesiąt metrów dalej, u wejścia do szpitala, zasłabł człowiek - nie udziela mu pomocy, a wzywa karetkę pogotowia z drugiego końca miasta? Tak stało się w Olsztynie, karetka przyjechała za późno, człowiek zmarł. Lekarze szpitala podobno o tym nie wiedzieli.
MICHAł STĘPKA: Nie znam szczegółów tego wydarzenia i nie mam podstaw do wyrażania opinii. Jestem natomiast przekonany, że jest to wielki dramat rodziny pacjenta i dyżurującego wówczas personelu.
Nieporównanie większy - rodziny.
Nie chcę i nie mogę wartościować.
Czy lekarze, pielęgniarki traktują jeszcze swoją profesję jako powołanie?
W środowisku mało się o tym rozmawia. Owszem, jest to temat do dyskusji przed studiami, wśród studentów młodszych lat medycyny, ale później bardzo rzadko.
Dlaczego?
Ci lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że podobnie jak uczucia wiara jest to sprawa zbyt osobista, by publicznie o niej mówić. Inni z kolei nie mówią, bo zdają sobie sprawę, że powołanie do czegoś zobowiązuje. Do bardziej życzliwego, delikatnego stosunku do drugiego człowieka, zwłaszcza cierpiącego. Studenci, a także młodzi lekarze mają w sobie dużo wrażliwości.
Którą potem się zatraca, a pacjent staje się kolejnym "przypadkiem"?
Może traci się tę wrażliwość z latami pracy, w pośpiechu, w zderzeniu z biurokracją. Ale jeżeli w zespole, od dyrektora i ordynatora do salowej, panuje ogólnie życzliwe nastawienie do pacjentów, jeżeli chorych się po prostu lubi, to taka atmosfera promieniuje na wszystkich i młody lekarz czy pielęgniarka przychodzący do pracy tej wrażliwości nie zatracą.
Czy lekarze w ogóle dostrzegają ogromne odhumanizowanie medycyny, uprzedmiotowienie pacjenta. Nacisk położony jest na techniczne nowości, gdy pacjentowi czasami bardziej niż rewelacyjnego leku potrzeba dobrego słowa, zainteresowania.
Rzeczywiście, często młodzi lekarze są zafascynowani nowościami technicznymi, ułatwiającymi diagnostykę i terapię. Nie można jednak zapominać, że istnieje druga strona medycyny, bez której nie można jej zrozumieć, a jest nią zwykły życzliwy stosunek człowieka do człowieka. Sławny psychiatra Antoni Kępiński mówił, że w medycynie najważniejszym lekiem jest sam lekarz, który oddziałuje na chorego całą swoją osobowością.
Czy można być dobrym lekarzem bez powołania?
Można, z tym, że ów lekarz, nawet świetny fachowiec, bardzo dużo traci, nie wykorzystuje szansy rozwoju. Widzi medycynę tylko w jednym wymiarze - przyrodniczo-technicznym, w wymiarze rzemiosła, techniki medycznej.
Albo przepisów reformy? Myślę, że i lekarze, i pielęgniarki, i pacjenci liczyli na to, iż po wprowadzeniu reformy służby zdrowia wszyscy będą wreszcie zadowoleni. Lekarze i pielęgniarki z godziwych zarobków, a pacjenci, choć chorzy, będą szczęśliwi z powodu wysokiej jakości usług, możliwości wyboru najlepszego lekarza oraz nareszcie zdrowych, nie skorumpowanych relacji z personelem medycznym. Tymczasem zarobki poprawiły się tylko niektórym lekarzom, a w ocenie pacjentów opieka medyczna działa gorzej niż przed reformą. Obraz przeraźliwie smutny...
Rzeczywiście, taki jest odbiór reformy przez większość pacjentów i znaczną część personelu medycznego. Nie wróżę zresztą sukcesu żadnym etatystycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. Rozwiązanie widzę w dobrowolnych prywatnych ubezpieczeniach.
Na Pana oddziale podobno nikt łapówek nie daje ani nie bierze, ale są szpitale, w których pacjenci przekazują sobie z ust do ust, ile "kosztuje" operacja u poszczególnych lekarzy. Jak głęboko sięga ten rodzaj demoralizacji?
W moim środowisku zawodowym, w dziedzinie chorób wewnętrznych, nie spotkałem się nigdy z przypadkami uzależnienia leczenia od łapówki. Być może należy odróżnić, jeżeli o to chodzi, medycynę niezabiegową od zabiegowej.
Na jednym biegunie jest, jak słyszałam, pediatria, na drugim, przeciwnym - chirurgia.
Dziedziny niezabiegowe to interna z jej licznymi podspecjalnościami, jak psychiatria i neurologia, natomiast zabiegowe to chirurgia, ortopedia, ginekologia. Kiedyś medycyna wewnętrzna i chirurgia to były dwie różne dziedziny. Lekarze wykształceni na uniwersytetach zepchnęli chirurgów do roli niższych pomocników. W średniowieczu chirurgią zajmowali się łaziebnicy i cyrulicy, traktując swoje zajęcia wyłącznie usługowo. Dopiero w czasach nowożytnych chirurgia połączyła się z medycyną. Dzisiaj jest to bardzo skomplikowana dziedzina, ale być może historyczne uwarunkowania mają jakiś wpływ na sposób jej uprawiania.
Ale chyba trudno dzisiaj mówić o zróżnicowanej specjalistycznie wrażliwości. Tak jak nie mogą być usprawiedliwieniem łapówkarstwa niskie zarobki części lekarzy. Dlaczego zatem biorą?
Niektórzy ludzie, którzy opanowali jakąś trudną sztukę, mają pokusę, by - jeśli pojawi się taka możliwość - wykorzystać tę umiejętność, niedostępną dla innych, dla korzyści finansowych. Myślę, że podobnie jest w każdym zawodzie: polityka, bankowca, prawnika. Poza tym korupcjogenny jest każdy system rozdzielczy, w którym odgórnie decyduje się o podziale wspólnych dóbr. Dlaczego nie ma korupcji w prywatnych gabinetach czy lecznicach? Sam prowadzę również prywatną praktykę i proszę wierzyć, że tu nikt niczego nie proponuje. Zdarza się natomiast, że pacjent ma kłopoty finansowe, nie ma czym zapłacić, ale dochodzimy do porozumienia. To jest nasz dwustronny układ.
Trzeba również, moim zdaniem, odróżnić korupcję, która znaczy kupienie zwiększonej troski o chorego, od formy wyrażenia przez pacjenta wdzięczności, w momencie wypisania ze szpitala, za pomyślnie przeprowadzoną operację czy leczenie.
Tego typu wdzięczność uważa Pan za dopuszczalną?
Tak, nie można pacjentowi odmówić prawa do wyrażania wdzięczności, chociaż jej forma to osobne zagadnienie. Uważam za nieludzkie wyproszenie z gabinetu pacjenta, który przyszedł podziękować za leczenie.
W jaki sposób pacjenci wyrażają Panu wdzięczność?
Czasem, po zakończeniu hospitalizacji, pacjenci żegnają się, przychodzą z kwiatkiem, niekiedy przyślą list z podziękowaniem, czasem przyniosą własnoręcznie namalowany obraz, niekiedy słodycze albo alkohol. Forma wyrażenia wdzięczności w dużym stopniu zależy od kultury i osobowości pacjenta oraz jego rodziny.
Czy wtedy, kiedy Pan studiował medycynę, wystarczająco zwracano uwagę na etyczną stronę zawodu?
Zarówno w czasie studiów, jak i stażu miałem poczucie niedosytu w uwzględnianiu tych zagadnień w codziennej praktyce. Od początku studiów w akademii medycznej brakowało mi rozmów z asystentami, profesorami na temat etyki zawodowej. Zajęcia z deontologii prowadzone były przez semestr na ostatnim roku i były to dyskusje o kodeksach etycznych. Uważam, że zajęcia te powinny być zintegrowane z zajęciami przy łóżku pacjenta. Pamiętam moje pierwsze zajęcia z anatomii, ćwiczenia z osteologii, czyli nauki o kościach. W tej samej sali, w której się uczyliśmy, zorganizowano imieniny, bodajże z kwiatami i czekoladkami. Dla mnie, młodego człowieka, który świadomie wybrał ten kierunek studiów, który zwłoki człowieka traktował jak sacrum, było to szokiem. Teraz myślę, że jest w tym może swoisty sposób na wyrobienie w przyszłym lekarzu dystansu do choroby, do pacjenta, do jego ciała, gdyż skuteczna pomoc cierpiącemu wymaga obiektywizmu i często chłodnego spojrzenia.
Emocje mogą przeszkadzać, ale wrażliwość jest niezbędna. Czy młodzi lekarze, których Pan przyjmuje teraz do pracy, są inni, czy tacy sami jak Pan dwadzieścia lat temu?
Odnajduję w nich podobne cechy, podobną wrażliwość. Oprócz wiedzy młodzi lekarze poszukują wzorców osobowych, poszukują mistrza, którego, bywa, przez całe życie nie odnajdują.
Na akademii też takich nie było?
Może to wina organizacji studiów? Do odnalezienia mistrza potrzebny jest czas i skupienie, tymczasem studenci ciągle przemieszczają się ze szpitala do szpitala, z oddziału na oddział. Mało zostaje czasu na rzeczowy kontakt z asystentem, profesorem, rozmowę z doświadczonym lekarzem, na podpatrzenie go podczas pracy, podzielenie się refleksją czy wątpliwościami. Nauka medycyny, oprócz poznania patofizjologii i terapii chorób, polega na kopiowaniu wzorów, na naśladowaniu starszych, bardziej doświadczonych lekarzy.
Czy przyszłym lekarzom mówi się, jak należy zachować się wobec śmierci człowieka, wobec rodziny umierającego?
W okresie moich studiów nie mówiło się. Teraz mówi się więcej. Są nawet na ten temat odpowiednie rozdziały w podręcznikach.
Jakie Pan przeżywa dylematy moralne w swojej pracy?
Podstawowy dylemat to niemożność zapewnienia pacjentom zarówno badań, jak i sposobów leczenia, które są uznawane za optymalne, ale w większości wypadków trudno dostępne. Mamy teraz dostęp do wspaniałych leków, ale są one bardzo drogie. Dlatego często jestem też zmuszony do rezygnacji z przepisania sprawdzonego leku dobrej marki, bo pacjenta na taki nie stać, i do zastąpienia go preparatem objętym opłatą zryczałtowaną, choć wiem, że będzie to preparat mniej skuteczny.
Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska | MICHAł STĘPKA: Ci lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że podobnie jak uczucia wiara jest to sprawa zbyt osobista, by publicznie o niej mówić. Inni z kolei nie mówią, bo zdają sobie sprawę, że powołanie do czegoś zobowiązuje. Studenci, a także młodzi lekarze mają w sobie dużo wrażliwości.Może traci się tę wrażliwość z latami pracy, w pośpiechu, w zderzeniu z biurokracją. Ale jeżeli w zespole, od dyrektora i ordynatora do salowej, panuje ogólnie życzliwe nastawienie do pacjentów, jeżeli chorych się po prostu lubi, to taka atmosfera promieniuje na wszystkich i młody lekarz czy pielęgniarka przychodzący do pracy tej wrażliwości nie zatracą. Sławny psychiatra Antoni Kępiński mówił, że w medycynie najważniejszym lekiem jest sam lekarz, który oddziałuje na chorego całą swoją osobowością.
Czy można być dobrym lekarzem bez powołania?
Można, z tym, że ów lekarz, nawet świetny fachowiec, bardzo dużo traci, nie wykorzystuje szansy rozwoju. Widzi medycynę tylko w jednym wymiarze - przyrodniczo-technicznym, w wymiarze rzemiosła, techniki medycznej.
Albo przepisów reformy? Myślę, że i lekarze, i pielęgniarki, i pacjenci liczyli na to, iż po wprowadzeniu reformy służby zdrowia wszyscy będą wreszcie zadowoleni.Tymczasem zarobki poprawiły się tylko niektórym lekarzom, a w ocenie pacjentów opieka medyczna działa gorzej niż przed reformą.
Rzeczywiście, taki jest odbiór reformy przez większość pacjentów i znaczną część personelu medycznego. Nie wróżę zresztą sukcesu żadnym etatystycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. Rozwiązanie widzę w dobrowolnych prywatnych ubezpieczeniach.
Jakie Pan przeżywa dylematy moralne w swojej pracy?
Podstawowy dylemat to niemożność zapewnienia pacjentom zarówno badań, jak i sposobów leczenia, które są uznawane za optymalne, ale w większości wypadków trudno dostępne. |
W Ameryce możliwe jest w zasadzie wszystko. Jednego tylko nikt jakoś nie potrafi sobie wyobrazić - tego, że 98-letni Strom Thurmond miałby po 46 latach zasiadania w Senacie przejść na emeryturę.
Konfederata XX wieku
Thurmond to jeden z tych ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia - i wszyscy zdają sobie z tego sprawę.
Na waszyngtońskim Kapitolu stoi jego popiersie, a w Columbii, stolicy Karoliny Południowej, i w rodzinnym Edgefield - pomniki. Jego imię noszą między innymi liceum, autostrada, koszary, tama i jezioro. Tak czczony - już za życia - jest legendarny senator Strom Thurmond.
Ale ów heros, faktyczny przewodniczący amerykańskiego Senatu (oficjalnie jest nim wiceprezydent) i czwarta osoba w państwie, czuje się coraz gorzej i niewykluczone, że zrezygnuje z mandatu - alarmują amerykańskie gazety. Ewentualne odejście Thurmonda oznaczałoby nie tylko kres najbarwniejszej kariery XX wieku, ale i - być może - trzęsienie ziemi w Waszyngtonie. Jeżeli jednak dotrwa on do końca kadencji, upływającej w styczniu 2003 roku, będzie pierwszym w historii USA senatorem, który ukończy sto lat piastując urząd.
Stary człowiek i może
Senne prowincjonalne miasteczko Aiken w Karolinie Południowej, gdzie mieści się regionalne biuro senatora, jest skąpane w zieleni. Trawniki przypominają tu miejscami dywany z szyszek, które spadają tysiącami z sosen, jodeł, modrzewi i świerków. Raz w tygodniu do Aiken przyjeżdża do fryzjera 91-letnia Mary, siostra Stroma. W okolicy mieszkają też jej bliźniaczka Martha i najstarsza z sióstr, 94-letnia Gertruda. Aiken to również miasto Nancy Moore, młodszej o prawie pół wieku żony Thurmonda, z którą senator pozostaje od dziesięciu lat w separacji.
Ach, co to był za ślub. Ameryka 1969 roku. Panna - zdecydowanie młoda, 22 lata; cztery lata wcześniej zdobyła tytuł Miss Karoliny Południowej. Pan - w wieku jak najbardziej zaawansowanym, 66 lat, dni chwały dawno, wydawałoby się, za nim. Wydawcy ilustrowanych magazynów zacierali ręce, podstarzali dandysi nabierali chętki, by iść za przykładem, połowa społeczeństwa się śmiała, a druga połowa nie wychodziła ze zdumienia, choć dziwić się nie za bardzo było czemu. W końcu każdy wiedział, że Strom lubi kobiety, a kobiety, z tych czy innych powodów, lubią jego. Nawet dziś, gdy senator odwiedza rodzinny stan, nie przepuszcza na spotkaniach z wyborcami okazji, by zauważyć na głos, jak to miło, że miejscowe damy są wciąż takie eleganckie, urodziwe, atrakcyjne...
Czasami senator daje upust swej fascynacji w sposób nieco bardziej ekspansywny. Będąc już 90-latkiem, nie tracił rezonu i podobno obłapywał w windzie na Kapitolu pewną panią senator, co o mało nie zakończyło się dlań oskarżeniem o molestowanie seksualne. Pytany przez dziennikarki o sprawy polityczne czy społeczne, odpowiada z kolei czasem z błyskiem w oku: "Jest Pani piękną kobietą". Jak wyznał jednej z gazet: "Nie sądzę, by było to naturalne, gdyby człowiek nie interesował się płcią przeciwną. Ja po prostu uwielbiam kobiety, piękne kobiety".
Bawi to całą Amerykę. Dowody na to, że wiara w nadludzkie możliwości Starego Stroma nie słabnie, można znaleźć między innymi w książce "Ol' Strom. An unauthorized biography of Strom Thurmond" (Stary Strom. Nieautoryzowana biografia...) autorstwa Jacka Bassa i Marylin W. Thompson. Na jednym z zamieszczonych w niej dowcipów rysunkowych kobieta przechodząca tuż obok naturalnej wielkości pomnika senatora odwraca się nagle z niedowierzaniem i patrząc na swoją efektowną pupę wykrzykuje: "Na Boga! Przysięgłabym, że ktoś mnie uszczypnął!"
Znana powszechnie skłonność Thurmonda do płci przeciwnej nie oznacza jednak, że jest on wyrozumiały dla każdego mężczyzny o podobnych zainteresowaniach. Kiedy w Senacie debatowano nad losem Billa Clintona, oskarżonego o krzywoprzysięstwo w tak zwanej sprawie Lewinsky, Thurmond zdecydowanie głosował za uznaniem prezydenta za winnego. "Tylko żeby nie było nieporozumień" - podkreślił, gdy rozmawialiśmy o tym w jego waszyngtońskim biurze. "Chodziło o krzywoprzysięstwo! Krzywoprzysięstwo, a nie żadne romanse!!!".
Winogrona gniewu
Pierwsza żona Thurmonda - Jean, z którą, o czym mówią wszyscy, był podobno naprawdę szczęśliwy, zmarła przedwcześnie na raka mózgu. Drugą - Nancy - Strom poznał, gdy pewnego lata pracowała u niego w biurze. Zakochał się i zdecydował na ślub, mimo że był od niej starszy o 44 lata. Przez dłuższy czas wszystko układało się na pozór gładko. W 1982 roku dziennik "Washington Post" napisał, że Nancy wstaje o drugiej w nocy i do 5.30 obrabia pocztę senatora, a potem udaje się z mężem, który miał już wtedy na karku osiemdziesiątkę, na poranną przebieżkę. Dopiero po latach wyszło na jaw, że Nancy ma problemy z alkoholem. Zdecydowała się leczyć dopiero, gdy została zatrzymana przez policję za jazdę po pijanemu i trafiła do aresztu.
Wcześniej jednak na rodzinę spadło ogromne nieszczęście. Córka Thurmondów (mieli oni czworo dzieci), nosząca to samo imię co matka - Nancy - zginęła pod kołami samochodu prowadzonego przez nietrzeźwą kobietę. Kary za jazdę po pijanemu są w Karolinie Południowej raczej surowe - zaostrzył je sam Thurmond, w czasie gdy był gubernatorem. Zabójczyni otrzymała jednak stosunkowo niewysoki wyrok. Być może sąd nie był zbyt srogi w obawie, iż ktoś mógłby powiedzieć, że dzieje się tak, bo ofiarą była córka senatora.
Mówi się niekiedy, że Thurmond, który sam nie pije i nigdy nie pił, wręcz nienawidzi alkoholu. Przed dwoma laty omal nie wpadł w szał, dowiedziawszy się, że producenci wina w USA zamierzają drukować na etykietach butelek treści zachęcające konsumentów do wypitki. Chodziło o stwierdzenie, jakoby wino przez wieki umilało społeczeństwom spożywanie posiłków i że kieliszek bądź dwa kieliszki dziennie zmniejszają ryzyko zachorowania na choroby serca. Zdaniem senatora producenci powinni raczej informować na etykietach, i to wołami, że alkohol zabija sto tysięcy Amerykanów rocznie.
W 1991 roku Thurmondowie zdecydowali się na separację. Powodem miało być właśnie zamiłowanie Nancy do trunków oraz domniemane flirty - z mężczyznami na pewno od senatora młodszymi. I oto w dziesięć lat później Waszyngtonem wstrząsnęła nagle niewiarygodna pogłoska, jakoby Nancy szykowała się do zastąpienia Starego Stroma w fotelu senatora.
Dixie znaczy Południe
Strom Thurmond urodził się w grudniu 1902 w Edgefield, maleńkiej mieścinie w Karolinie Południowej. Edgefield zapisało się w historii tym, że gdy wybuchła wojna secesyjna (1861-65), do armii Konfederacji (CSA) zgłosili się wszyscy tutejsi mężczyźni. Miasto wydało też na świat aż dziesięciu gubernatorów; Thurmond był ostatnim z dziesiątki.
Senator jest naprawdę stary. Jego kariera polityczna trwa tak długo, że stał się dla Ameryki symbolem łączącym wiek XIX z XXI. Kiedy w latach 20. kandydował na kuratora oświaty w powiecie Edgefield, głosowali nań między innymi weterani-konfederaci, którzy 60 lat wcześniej walczyli z żołnierzami Abrahama Lincolna w wojnie stanów czy wojnie o niepodległość Południa, jak często nazywa się w tych stronach wojnę secesyjną.
Po ukończeniu studiów Thurmond był prawnikiem, senatorem stanowym i sędzią. Czterech morderców skazanych w procesach, którym przewodniczył, zakończyło swój niechlubny żywot na krześle elektrycznym. Strom wierzył i wierzy w odstraszające działanie kary głównej i to nie tylko za zbrodnię morderstwa. Już jako parlamentarzysta dwukrotnie proponował, by wprowadzić w całym kraju karę śmierci również dla handlarzy narkotyków.
Wróciwszy z drugiej wojny światowej, zajął się na dobre polityką i błyskawicznie został gubernatorem, w czym pomogła mu chwała bohatera z Normandii i zaszczytne odznaczenie wojenne - Purpurowe Serce. Został też rzecznikiem praw stanów - a w szczególności stanów Południa. Ktoś, kto chciał wtedy mieć na Południu coś do powiedzenia, należał do Partii Demokratycznej; republikanom wciąż nie umiano jeszcze bowiem zapomnieć zwycięstwa w wojnie secesyjnej. Wśród demokratów doszło wówczas do poważnego rozłamu na tle stosunku do segregacji rasowej. Południowcy stali na stanowisku, że jej ewentualne zniesienie winno pozostać w gestii poszczególnych stanów, a nie rządu federalnego. Nie mogąc porozumieć się w tej kwestii z ubiegającym się o reelekcję prezydentem demokratą Harrym Trumanem, zdecydowali się rzucić mu wyzwanie. W ten sposób na amerykańskiej scenie politycznej pojawiła się Partia Praw Stanów, czyli dixiekraci (zbitka terminów: Dixie - amer.: Południe i demokraci).
Segregacja dziś, jutro, zawsze
Nowe ugrupowanie postanowiło wystawić własnego kandydata na prezydenta. Postawiono właśnie na Thurmonda. I choć uległ on w wyborach 1948 roku nie tylko Trumanowi, ale i republikaninowi Thomasowi Deweyowi, wygrywając jedynie w Karolinie Południowej, Alabamie, Missisipi i Luizjanie, niewiele brakowało, by jednak został prezydentem. Jak policzono, gdyby zaledwie 21 tysięcy wyborców w stanach Ohio i Illinois głosowało inaczej, ani Truman, ani Dewey nie zdobyliby wymaganej większości głosów. Wyboru prezydenta musiałaby wówczas dokonać Izba Reprezentantów Kongresu. Ponieważ przy ówczesnym układzie sił demokraci za nic nie poparliby Deweya, a republikanie - Trumana, bardzo prawdopodobne jest, że prezydentem zostałby kandydat "kompromisowy", czyli Thurmond.
W 1957 roku senator postawił sobie za zadanie niedopuszczenie do debaty nad ustawą, której przyjęcie znosiłoby segregację rasową. Przez kilka dni przesiadywał w saunie i pił tylko tyle wody, ile musiał. W dniu głosowania porządnie odwodniony pojawił się na senackiej mównicy i nie schodził z niej przez 24 godziny i 18 minut. Mówił i mówił, pochłaniając litrami napoje, a po skończeniu przemówienia przez dwie godziny rozmawiał jeszcze z dziennikarzami. Do toalety nie poszedł ani razu, bowiem zejście z mównicy równałoby się rezygnacji z głosu. Innym razem, przed drzwiami Senatu, pochwycił zapaśniczym chwytem pewnego senatora, chcąc uniemożliwić mu wejście do sali obrad, gdyż ten zamierzał głosować nie po jego myśli. Ustawę jednak ostatecznie przyjęto, choć - między innymi dzięki Thurmondowi - w kształcie nieco odbiegającym od oryginalnego.
Thurmond bardzo długo pozostawał niepoprawnym segregacjonistą. Pohukiwał, że armia i gwardia narodowa, przy pomocy których Waszyngton wcielał na Południu w życie idee równości rasowej, nie będą miały tylu żołnierzy, by "wpuścić Murzynów do naszych domów, kościołów, kin, teatrów i basenów". Blisko mu było do gubernatora Alabamy George'a Wallace'a, niestrudzonego propagatora słynnego hasła "Segregacja dziś, segregacja jutro, segregacja na zawsze". Ale nie mieli racji ci, którzy nazywali Thurmonda rasistą. To on przecież, jeszcze jako gubernator, doprowadził do postawienia przed sądem 28 białych, którzy dopuszczali się linczów, i to on pierwszy zatrudniał Murzynów jako urzędników w swym biurze. Może dlatego do dziś, pytany o tamte lata, mówi, że nie ma sobie nic do zarzucenia - odwrotnie niż nieżyjący już Wallace, który przyznał przed śmiercią, że żył w błędzie.
Jest nie do zastąpienia
Thurmond to jeden z tych ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia - i wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Dlatego tak wiele osób boi się przyznać wprost, że nieuchronnie zbliża się jego czas.
Co kilka dni senator przewożony jest do szpitala na badania. Ma kłopoty z kojarzeniem, utrzymaniem równowagi, ze słuchem. Zrezygnował nawet z otwierania codziennych sesji Senatu - ceremoniii, na którą jeszcze niedawno potrafił gnać prosto ze szpitala. Kiedy rozmawiałem z nim przed dwoma laty, trzymał się jeszcze kapitalnie i zdawał się być, jak na swój wiek, w pełni sił. Mówił, jak zwykle, niezrozumiałym prawie dla nikogo językiem z akcentem z Głębokiego Południa z początku wieku (dziś już poprzedniego). Jego przeszczepione marchewkowe włosy świeciły w ostrym kwietniowym słońcu, twarz tryskała energią i aż się rozpalał, opowiadając i pokazując mi zdjęcia dziewięciu prezydentów, z którymi pracował (George W. Bush jest dziesiąty). Przypomniało mi się, jak przed wyborami w 1996 roku, kiedy zresztą zapowiedział, że kandyduje po raz ostatni, szef jego kampanii pytał, porównując go z o wiele młodszym konkurentem: "Mam tu 96-latka z 42-letnim doświadczeniem i 42-latka bez żadnego doświadczenia. Kogo wybieracie?".
Dziś kwestia sukcesji po Thurmondzie stała się sprawą wagi państwowej. I dzieje się tak nie tylko dlatego, że jest on czwartą osobą w państwie i gdyby coś złego spotkało nagle Busha, wiceprezydenta Dicka Cheneya i przewodniczącego Izby Reprezentantów Dennisa Hasterta, to on właśnie zostałby prezydentem! W Białym Domu i w Izbie Reprezentantów republikanie rządzą dziś niepodzielnie, ale w Senacie obie partie mają po pięćdziesięciu przedstawicieli. W przypadku kiedy głosowanie kończy się remisem, decyzję podejmuje wiceprezydent, dziś - republikanin. Gdyby jednak Thurmond zrezygnował z mandatu z przyczyn zdrowotnych albo gdyby umarł w trakcie pełnienia urzędu, jego następcę wyznaczy gubernator Karoliny Południowej. A tak się składa, że gubernatorem jest Jim Hodges, demokrata, który z radością mianowałby na miejsce Thurmonda któregoś ze swych partyjnych kolegów, sprawiając, że demokraci mieliby odtąd w izbie większość. Mocno przerażeni obrotem spraw karolińscy republikanie przygotowali już nawet podobno projekt ustawy, zgodnie z którą gubernator mógłby w tego typu sytuacjach czynić sukcesorem wyłącznie członka tego samego ugrupowania, które reprezentował dotychczasowy senator.
Życie mija zbyt szybko
Wychodzący w Columbii dziennik "The State" napisał niedawno, że senator nagrał w ubiegłym roku taśmę wideo, na której prosi gubernatora, by w razie czego wyznaczył na jego następczynię Nancy Thurmond (w USA w razie rezygnacji lub śmierci senatora z reguły nie organizuje się wyborów uzupełniających). Hodges, któremu Nancy zaprezentowała nagranie w listopadzie, twierdzi, że nie wątpi, iż Thurmond dotrwa do końca kadencji, ale odmawia rozmowy na ten temat z dziennikarzami, utrzymując, że nie ma co rozmawiać o czymś, co jest niewyobrażalne. Sam główny bohater przyznaje, że rzeczywiście rozważał złożenie mandatu, ale zmienił zdanie po "otrzymaniu licznych telefonów z Karoliny Południowej i przemyśleniu konsekwencji politycznych". Dodaje, że na razie myśli nie o rychłym umieraniu, ale charlestońskiej gazecie "Post and Courier" wyznał kilka tygodni temu, że choć jako odznaczony weteran drugiej wojny ma prawo do pochówku na Cmentarzu Narodowym Arlington pod Waszyngtonem, chce po śmierci spocząć w Aiken. Na razie jednak - przekonuje - czuje się, jakby miał ze 40 lat mniej i podkreśla, że odziedziczył "dobre geny". Żałuje tylko, mówiąc o całym swym życiu, że "to wszystko minęło zbyt szybko".
Jakby to nie brzmiało okrutnie, każdy w końcu, najdłuższy nawet żywot musi kiedyś mieć swój kres. Dzień, w którym Ameryce zabraknie Stroma Thurmonda, będzie pewnie dla wielu taki, jak dla narratora powieści "Alienista" Caleba Carra pożegnanie Teodora Roosevelta, zmarłego w 1919 roku byłego prezydenta i wyjątkowo nietuzinkowego człowieka: "Teodor leży w ziemi. (...) Myśl, że nie żyje, jest właśnie taka - nie do przyjęcia". -
JAN TRZCIŃSKI | miasteczko Aiken w Karolinie Południowej, gdzie mieści się regionalne biuro senatora. Raz w tygodniu do Aiken przyjeżdża do fryzjera 91-letnia Mary, siostra Stroma. W okolicy mieszkają też jej bliźniaczka Martha i najstarsza z sióstr, 94-letnia Gertruda. Aiken to również miasto Nancy Moore, młodszej o prawie pół wieku żony Thurmonda, z którą senator pozostaje od dziesięciu lat w separacji.
Czasami senator daje upust swej fascynacji w sposób nieco bardziej ekspansywny. Będąc już 90-latkiem, nie tracił rezonu i podobno obłapywał w windzie na Kapitolu pewną panią senator, co o mało nie zakończyło się dlań oskarżeniem o molestowanie seksualne. Bawi to całą Amerykę. Znana powszechnie skłonność Thurmonda do płci przeciwnej nie oznacza jednak, że jest on wyrozumiały dla każdego mężczyzny o podobnych zainteresowaniach.
Strom Thurmond urodził się w grudniu 1902 w Edgefield, maleńkiej mieścinie w Karolinie Południowej. Senator jest naprawdę stary. Jego kariera polityczna trwa tak długo, że stał się dla Ameryki symbolem łączącym wiek XIX z XXI. Po ukończeniu studiów Thurmond był prawnikiem, senatorem stanowym i sędzią. Już jako parlamentarzysta dwukrotnie proponował, by wprowadzić w całym kraju karę śmierci również dla handlarzy narkotyków. Wróciwszy z drugiej wojny światowej, zajął się na dobre polityką i błyskawicznie został gubernatorem. Został też rzecznikiem praw stanów - a w szczególności stanów Południa.
Thurmond to jeden z tych ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia. Dlatego tak wiele osób boi się przyznać wprost, że nieuchronnie zbliża się jego czas.
Co kilka dni senator przewożony jest do szpitala na badania. Ma kłopoty z kojarzeniem, utrzymaniem równowagi, ze słuchem. Zrezygnował nawet z otwierania codziennych sesji Senatu - ceremoniii, na którą jeszcze niedawno potrafił gnać prosto ze szpitala.
Dziś kwestia sukcesji po Thurmondzie stała się sprawą wagi państwowej. Gdyby jednak Thurmond zrezygnował z mandatu albo gdyby umarł w trakcie pełnienia urzędu, jego następcę wyznaczy gubernator Karoliny Południowej. A tak się składa, że gubernatorem jest Jim Hodges, demokrata, który z radością mianowałby któregoś ze swych partyjnych kolegów, sprawiając, że demokraci mieliby odtąd w izbie większość. Mocno przerażeni obrotem spraw republikanie przygotowali podobno projekt ustawy, zgodnie z którą gubernator mógłby w tego typu sytuacjach czynić sukcesorem wyłącznie członka tego samego ugrupowania, które reprezentował dotychczasowy senator.
Wychodzący w Columbii dziennik "The State" napisał niedawno, że senator nagrał w ubiegłym roku taśmę wideo, na której prosi gubernatora, by w razie czego wyznaczył na jego następczynię Nancy Thurmond. Dodaje, że na razie myśli nie o rychłym umieraniu, ale wyznał kilka tygodni temu, że chce po śmierci spocząć w Aiken. Na razie jednak - przekonuje - czuje się, jakby miał ze 40 lat mniej i podkreśla, że odziedziczył "dobre geny". Żałuje tylko, mówiąc o całym swym życiu, że "to wszystko minęło zbyt szybko". |
ROZMOWA
Emir Chattab, dowódca islamskich bojowników walczących w Czeczenii przeciwko wojskom rosyjskim
Wyzwolimy całą Rosję
Emir Chattab
MIROSŁAW KULEBA
Chattab, czy wierzysz, że doczekasz upadku rosyjskiego imperium?
EMIR CHATTAB - Insz Allah! (Jak Bóg pozwoli!) W to właśnie wierzę! I nad tym pracuję. Rosyjska polityka jest bardzo brudna. Rosjanie nie potrafią żyć w pokoju. Nie potrafią nawet prowadzić wojny w cywilizowany sposób. Cały świat, Ameryka, walcząc, prowadzi rokowania, troszczy się o ludność cywilną. Rosja - absolutnie nie. Cały świat boi się Rosji, ale Kaukaz pierwszy weźmie na niej odwet i ją pokona. Dokonają tego Czeczeni. To jedyny naród, który jest gotów walczyć do końca.
Oddałeś kilka lat życia, walcząc razem z Czeczenami przeciwko Rosji. A jednak po wojnie w Czeczenii krążyła opinia, że emir Chattab i jego islamscy bojownicy powinni opuścić republikę. Czy dekret prezydenta Asłana Maschadowa o samorozwiązaniu wszystkich jednostek wojskowych z okresu wojny z Rosją dotyczył także twojego oddziału oraz baz szkoleniowych w Serżeńjurcie i innych miejscowościach Czeczenii?
Gdybym otrzymał taki rozkaz od zwierzchnika sił zbrojnych, czyli prezydenta Maschadowa, wykonałbym go. Jestem oficerem sił zbrojnych Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Owszem, pojawiły się głosy, że nie ma już dla mnie miejsca w Czeczenii. Teraz jednak miejsce chyba się znalazło - są to okopy na pierwszej linii frontu. W swoich bazach wyszkoliłem siedem tysięcy ludzi. Dzisiaj nawet nie wiem, gdzie oni są... Zresztą, Rosja to ogromny kraj. Znajdę sobie w nim miejsce, jeśli stanę się zbędny w Czeczenii.
Czy tego miejsca szukałeś dla siebie w Dagestanie? Twoja żona jest Awarką, pochodzi z wioski Karamachi, której nazwa stała się głośna w ostatnim czasie. Jaki był cel twojej akcji w Dagestanie, podjętej wspólnie z Szamilem Basajewem?
Wszyscy wiedzieli, że będzie wojna z Rosją. Jeszcze przed wydarzeniami w Botlichu w Dagestanie rosyjskie samoloty bez przerwy atakowały cele w Czeczenii, zwłaszcza w rejonach naurskim i szołkowskim. Rosjanie rozbili tam czeczeński posterunek celny, posterunki graniczne. Po prostu nas sprawdzali. Świat myśli, że to my wkroczyliśmy z wojną do Dagestanu, ale w rzeczywistości wykorzystaliśmy wcześniej wszystkie pokojowe metody, aby uniknąć konfliktu. Dagestan miał swoje problemy wewnętrzne i powinien je rozwiązywać sam, bez pomocy armii rosyjskiej. Rada Ulemów (duchownych islamskich) Czeczenii i Dagestanu prosiła, wydawała wiele oświadczeń i ostrzegała - bezskutecznie. Armia rosyjska wkroczyła, okrążyła wioski, zaczęła je bombardować z samolotów i śmigłowców. Dopiero wtedy przyszliśmy, okrążyliśmy wojska rosyjskie. Zniszczyliśmy bardzo dużo pojazdów pancernych, dużo śmigłowców, zginęli tam rosyjscy generałowie.
Jaki był przebieg walk w Dagestanie?
Wcześnie rano 6 sierpnia weszliśmy do Ansalty w rejonie botlichskim. Naszym celem było wsparcie dagestańskiego powstania, które wybuchło w rejonie cumadińskim i było okrutnie pacyfikowane przez Rosjan. Pospieszyliśmy więc z pomocą. Niektórzy ludzie uciekając, zostawiali otwarte domy i mówili: "chłopcy, tu jest jedzenie, bierzcie". Byli też tacy, którzy się na nas oburzali. W Ansalcie zajęliśmy pozycje, a wszyscy mieszkańcy odeszli. Okopaliśmy się dookoła kilku wiosek. Na trzeci dzień, 8 sierpnia, Rosjanie zaczęli nas bombardować. W tym czasie dopiero podciągali wojska i ludzie mogli jeszcze wywieźć cały dobytek, ale Rosjanie im nie pozwolili. Wojska rosyjskie wspierało dagestańskie pospolite ruszenie, które jednak nie brało udziału w walkach. W czasie całej akcji poległo 36 naszych ludzi. Zniszczyliśmy siedem śmigłowców.
Głośno było o zaminowaniu meczetu przez mudżahedinów...
Nie minowaliśmy żadnego meczetu. Tego nie zrobi żaden muzułmanin. Było natomiast wiadomo, że żołnierze rosyjscy z premedytacją załatwiali się w meczetach...
W wyniku waszego rajdu w Dagestanie doszło do rosyjskiego ataku na Czeczenię.
Po tym wszystkim, co się stało w Dagestanie, Rosja była przerażona. I wtedy nastąpiło kilka wydarzeń, które do końca nie są dla mnie jasne. Nie wiem, kto dokonał tych wszystkich zamachów bombowych. Zapewne Rosja sama sprowokowała niektóre starcia czy zamachy. Miała ku temu wiele powodów. Znowu bowiem zamierza podbić Czeczenię i chce, żeby cały świat ją popierał. My z tymi zamachami nie mamy absolutnie nic wspólnego. Nigdy tak nie walczymy. Nie walczymy z kobietami i dziećmi.
W czasie poprzedniej wojny z Rosją głośny był twój atak na rosyjską kolumnę transportową pod miejscowością Jarysz-Mardy. Czy dzisiaj chcesz prowadzić wojnę w ten sam sposób?
Jeszcze większą kolumnę rozbiła moja grupa pod Serżeńjurtem, tyle że Rosjanie to przemilczeli. Zniszczyliśmy tam 47 pojazdów ze stu. Kolumna rozciągnęła się na pięć kilometrów. Naszych ludzi było siedemdziesięciu. Zasadzkę przygotowaliśmy przy pomocy mieszkańców wioski. Bez nich byłoby to niemożliwe, gdyż cała droga pozostawała pod kontrolą Rosjan, a niedaleko, pod Ca-Wiedeno, stacjonował rosyjski 506. Pułk, składający się z kilku tysięcy ludzi. Przez cały tydzień nocami przechodziliśmy w bród przez rzekę i na plecach przenosiliśmy z gór pociski czołgowe oraz artyleryjskie. Zakopywaliśmy je wzdłuż drogi, omijając zasadzki Rosjan, którzy mieli tam ukryte posterunki. Zakładaliśmy zapalniki, ciągnęliśmy przewody. W tym samym czasie ostrzeliwaliśmy 506. Pułk z moździerzy. Pewnego dnia pocisk moździerzowy trafił w śmigłowiec, którym właśnie odlatywał z inspekcji rosyjski generał. Maszyna była już na wysokości kilku metrów, kiedy granat trafił ją w ogon. Śmigłowiec eksplodował w powietrzu razem z generałem. Tuż przed akcją w rosyjskiej prasie pojawiły się informacje, że na skutek ostrzału bojowników nie można zabrać ciał żołnierzy 506. Pułku i rozkładają one w upale. Na pomoc ruszyła z Bienoj kolumna pancerna pułku osetyjskiego.
Słyszałem, że po walce emir Chattab osobiście zabijał osetyjskich jeńców nożem.
Tam nie było żołnierzy i nie było jeńców. Tam byli tylko najemnicy, których nie bierze się do niewoli... W miejscowości Jarysz-Mardy miałem 43 ludzi. Zniszczyliśmy 32 pojazdy, w tym 3 czołgi, 11 transporterów opancerzonych i bojowych wozów piechoty. Zasadzka przebiegła dokładnie tak, jak sobie zaplanowaliśmy. Ledwo rankiem skończyliśmy minowanie, trochę odpoczęliśmy i zaczęliśmy południową modlitwę, kiedy od strony Groznego pojawiła się kolumna. Obsadziliśmy obie strony drogi biegnącej po wąskiej półce w wąwozie rzeki. Teren był zaminowany, a każdy przewód elektryczny podłączony do dwóch fugasów. Ten, kto detonował ładunek, zawsze widział całą drogę. Zniszczyliśmy Rosjan w ciągu dziesięciu minut. Wszystko to można zobaczyć na kasecie wideo, którą wtedy nakręciliśmy. Jest na każdym bazarze w Czeczenii. Trofeów i jeńców nie braliśmy, bo ogień rosyjski był zbyt silny. Kiedy się wycofaliśmy, przyleciały ich śmigłowce, ale było już po wszystkim. Moja grupa straciła trzech ludzi.
Szamil Basajew powiedział niedawno, że znów spaliłeś rosyjski czołg. Podobno bardzo ci przeszkadzał na froncie.
Bardzo dobrze strzelam. Zwłaszcza z broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej. Byłem dowódcą artylerii w Afganistanie. Potrafię wykorzystać artylerię, znaleźć dla niej najlepsze pozycje. Szamil jest dzisiaj dowódcą frontu, ja jestem u niego dowódcą polowym. Opracowuję plany i programy, jak walczyć na froncie, gdzie rozmieścić środki ogniowe, jak prowadzić operacje.
Walczyłeś przeciwko armii rosyjskiej w Afganistanie i Tadżykistanie, teraz bijesz się w Czeczenii. Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji?
Dzisiaj muzułmanie powinni wyzwolić przede wszystkim własne terytorium. Trzeba się jeszcze wiele nauczyć. Dzisiaj nie ma dla nas żadnej różnicy, gdzie walczyć - czy w Afganistanie, czy w Czeczenii, czy w Afryce, czy w Arabii Saudyjskiej. Nie musi to być nawet Jerozolima, chociaż są tam święte dla nas miejsca i każdy muzułmanin chce o nie walczyć. My bronimy tylko swojej wiary i ziemi, naszych kobiet, naszej ojczyzny. Póki kafer (niewierny) znajduje się na ziemi muzułmańskiej, musimy walczyć o wyzwolenie tego terenu do końca, póki Allah pozwoli. Świat nam mówi o demokracji. Mówi się o nas, że nienawidzimy demokracji. To nieprawda - nie ma żadnej demokracji, to tylko fantazja. Gdzie jest ta demokracja, pokaż mi, gdzie? W Rosji czy w Ameryce? Kto pozwolił na zabicie pół miliona ludzi w Bośni, 200 tysięcy w Tadżykistanie, dwóch milionów w Afganistanie? Teraz morduje się ludzi w Czeczenii i demokratyczny świat znowu milczy...
Chcę coś przekazać twojemu narodowi. Dzisiaj Rosja ma bardzo wielkie problemy z władzą i armią, problemy ekonomiczne. Wszystkie narody, które chcą się wyzwolić od Rosji, powinny współpracować: czy to muzułmanie, czy chrześcijanie. Od tego despoty, który siedzi na Kremlu, trzeba się uwolnić. Ostrzegam: niech Rosjanie wiedzą - my się już nie zatrzymamy. Będziemy walczyć, dopóki nie wyzwolimy całej Rosji.
Rozmawiał w Groznym Mirosław Kuleba | Emir Chattab, dowódca islamskich bojowników walczących w Czeczenii przeciwko wojskom rosyjskim
czy wierzysz, że doczekasz upadku rosyjskiego imperium?
wierzę!
W wyniku waszego rajdu w Dagestanie doszło do rosyjskiego ataku na Czeczenię.
Nie wiem, kto dokonał zamachów bombowych. My z zamachami nie mamy nic wspólnego.
Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji?
My bronimy tylko swojej wiary i ziemi, naszych kobiet, naszej ojczyzny. Będziemy walczyć, dopóki nie wyzwolimy całej Rosji. |
RYNEK AZJATYCKI
Szkoła błędów i wniosków - rady dla przedsiębiorców
Jak przeskoczyć Chiński Mur
ANDRZEJ Z. LIANG
Chiny należą do najlepszych krajów do inwestowania i handlu, ale polskie firmy nie odniosły dotychczas na tym rynku sukcesu. Wręcz przeciwnie, takie firmy jak: Elektrim, Stalexport, Forte i wiele innych wycofały się z tego regionu. Polskie produkty sprzedawane są w Chinach przez firmy niemieckie, włoskie, holenderskie. Chińscy odbiorcy nie wiedzą nawet, że produkt pochodzi z Polski.
Ostatnio różne firmy próbują bezpośrednio wejść na rynek chiński - niestety, bezskutecznie. Popełniają bowiem przy tym kilka błędów, wynikających z nieznajomości chińskiego biznesu, sytuacji, kultury, jak i ze złego rozpoznania oraz założeń.
Po pierwsze - brak kontaktów
Udział w targach i delegacje to błąd pierwszy. Firmy polskie - szczególnie te większe, które kiedyś tu miały swoje biura - doszły do wniosku, że w celu oszczędności lepiej zamknąć biura i przyjeżdżać na targi. Udział w targach w Chinach plus w delegacjach rządowych różnego szczebla zostały uznane za jedyną i najlepszą drogę otwarcia tego rynku. Nic błędniejszego. Sam udział w targach nawet przez kilka lat nie da żadnego rezultatu, jeśli jest jednorazowym aktem bez konkretnego, marketingowego planu.
Uczestnictwo w targach bez zakładania w Chinach swojego biura i ciągłości działań marketingowych nic nie da. Będzie to tylko kolekcjonowanie ogromnej ilości wizytówek oraz katalogów, które nie przyniesie żadnych efektów.
Chińska firma potrzebuje kontaktu codziennego tu na miejscu. Muszą to być kontakty w języku chińskim, podobnie jak: materiały, informacje, katalogi. Również udział w delegacjach nawet na najwyższym szczeblu nie otworzy tego rynku. Będą uśmiechy, kolacje, deklaracje, może jednorazowe kontrakty - gesty. Problemy pozostaną, bo nie będzie codziennej pracy oraz kontaktów bieżących z potencjalnymi partnerami.
Po drugie - nie dystrybutor
Drugi z najczęstszych błędów, to stawianie na dystrybutora. Firmy polskie, nie znając systemu handlu chińskiego, zakładają, że jak w wymianie z innymi krajami szybko znajdą dystrybutora, który wszystkie koszty weźmie na siebie i za prowizje otworzy rynek oraz zorganizuje (lub udostępni swoją) sieć sprzedaży. Tymczasem w Chinach dystrybutor jest oddzielony od systemu handlu zagranicznego. Firma importer nie zajmuje się dystrybucją. Z kolei dystrybutor firma krajowa zajmuje pozycję w zasadzie sprzedawcy-sklepu. Na promocję i reklamę taki dystrybutor nie wydaje, a jeśli już to mało.
Dostaje pełne wsparcie techniczne, informacyjne, materiałowe z przedstawicielstwa danej firmy w Chinach.
Odrębnym problemem jest system płatności. Dystrybutor sprzedaje w miejscowej walucie RMB. A firma zagraniczna potrzebuje dolarów. Nie ma w Chinach swobodnego systemu wymiany walut (jak do tej pory, choć są możliwości jej pozyskania i rozwiązania tego problemu). Firmy zagraniczne nie bez przyczyny zakładają w Chinach przedstawicielstwa czy firmy - właśnie m.in. po to, aby nadzorować i wspomagać system dystrubucji i płatności (często odroczonej). A utworzenie systemu dystrybucji, wypromowanie produktu oraz marki, znalezienie kupca wymaga zaangażowania w rynek i długofalowych działań, na co firm polskich często nie stać.
Po trzecie - ciągłość
Trzeci z błędów: brak stałości, cierpliwości i ciągłości działań.
Polskie przedsiębiorstwa patrzą na Chiny jako na rynek zarówno chłonny, jak i szybkiego zbytu. Chcą szybkich efektów. Natomiast tu efekty przychodzą w wyniku wieloletnich, cierpliwych działań. Pierwsze kontrakty mogą przyjść nie wcześniej niż po sześciu miesiącach lub po roku.
Wśród firm zagranicznych usytuowanych w Chinach jest znane powiedzenie, według którego zaczynając działania w tym kraju trzeba założyć, że pierwszy rok to jest tylko inwestycja. Drugi i trzeci rok: zaczyna ruszać sprzedaż, ale wciąż są straty. Czwarty rok działań powinien przynieść wynik na zero. A piąty - już można zacząć mówić o zyskach. Tymczasem polskie firmy chcą efektów już i teraz. Jest to słuszne, ale nie w Chinach.
Po czwarte - to kosztuje
Brak informacji o kosztach i konieczności ich poniesienia - to błąd czwarty. W wielu przypadkach chiński rynek polskie firmy chcą otworzyć prawie bez kosztów. Nie mają wyobrażenia, że w Chinach warunki finansowe umowy dystrybucyjnej, jakie oferują, są nieatrakcyjne. Prowizja nie pokryje kosztów promocji, bo rynek trzeba otworzyć, wyrobić markę, promować produkt - a to wydatki.
Wszystkie działania promocyjne i marketingowe to są koszty. Materiały w języku chińskim, wizyty u partnerów, prezentacje - pieniądze płyną. Chiny są dużym krajem. Jeden wyjazd do partnera w innej prowincji to 300-500 USD. A kontrakty, szczególnie duże, nigdy nie przychodzą szybko. Prowizja nie jest w stanie pokryć wydatków, nawet w większej części (szczególnie w ciągu pierwszych kilku lat i dotąd aż całe przedsięwzięcie nie zostanie rozkręcone - patrz uwaga wyżej).
Stąd też firmy chińskie nawet zainteresowane towarem- patrzą przede wszystkim na koszty otwarcia rynku, wyszukania końcowych odbiorców etc.
Tymczasem polskie firmy, robiąc oszczędności, wielokrotnie wolą zatrudniać studentów polskich tu uczących się języka (czy absolwentów sinologii), którzy posiadają wprawdzie znajomość tego języka, ale zupełny brak doświadczenia, praktyki i znajomości życia biznesowego. To prowadzi w efekcie do większych problemów czy niepotrzebnych wydatków i jest bardziej kosztowne niż profesjonalne podejście. Bez inwestycji wieloletnich polskie firmy nie otworzą tego rynku nawet z najlepszym towarem.
Po piąte - zdecydowanie
Zaczynanie, wycofanie się i próba powrotu - to piąty z najczęstszych błędów firm polskich w podejściu do rynku chińskiego. Tymczasem w oczach chińskich partnerów, potencjalnych odbiorców, właśnie przez takie niezdecydowane postępowanie traci się najwięcej. Firma polska traci zaufanie oraz kredyt wiarygodności. Zostaje uznana przez firmę chińską za niestabilnego partnera, nie wartego wchodzenia w żadne powiązania długoterminowe. Firmy chińskie w przeszłości kupując polskie wyroby, maszyny, urządzenia (np. samochody Polonez i Fiat 126p) zostały po czasie pozostawione same sobie z całym problemem eksploatacji. Trudno się dziwić, że Chińczycy wolą kupować od firm niemieckich czy innych, które są obecne w Chinach, oferują serwis, informacje nie tylko w okresie gwarancyjnym.
Nieobecność firm polskich również przyczynia się do tego, iż firmy chińskie nie wiedzą co można kupić w Polsce. Traktują nasz kraj tylko jako importera chińskich towarów.
Po szóste - strategia
Brak wiedzy o obecnej sytuacji ekonomicznej Chin czy konkurencji w branży - to szósty błąd polskich firm. W Chinach są obecni prawie wszyscy duzi i mali liczący się w biznesie. Polska firma nie stawia sobie pytania, jak mój produkt wypromować, aby znalazł nabywcę oraz wygrał z konkurencją. Często 3 czy 4 firmy zagraniczne (małe i średnie) na rynku chińskim łączą się w grupę w danej branży, zapewniając potencjał inwestycyjny, techniczny, jak i stawiając czoła wymaganiom oraz specyfice rynku chińskiego.
Polska firma wielokrotnie wychodzi z założenia: mam dobry produkt, sprzedawany wszędzie to i Chińczycy powinni kupować.
Błąd. Chińskie firmy mają wybór i dużą ilość ofert od firm tu obecnych. Brak regularnych kontaktów z rynkiem chińskim powoduje, że firmy polskie nie wiedzą, w jakim środowisku mają działać i to skutecznie. Chiny są w trakcie nie tylko dynamicznego, szybkiego rozwoju, ale także reform. Brak kontaktu z tym rynkiem przez pół roku oznacza znalezienie po przerwie wielu zmienionych uwarunkowań. A brak kontaktu przez rok oznacza rozpoczynanie wszystkiego raz jeszcze w nowych, zmienionych warunkach.
Chiny są wciąż atrakcyjnym rynkiem. Spodziewane wkrótce przyjęcie Chin do WTO oraz kolejne reformy z tym związane z pewnością ułatwią działanie czy inwestycje firm zagranicznych. Nie należy więc rezygnować czy narzekać na trudności, specyfikę czy problemy tego kraju. Wejście na chiński rynek musi być decyzją strategiczną, a nie taktyczną. Musimy mieć długofalowy plan działań. A poza tym warto uważnie przyjrzeć się, jak to robią inne firmy zagraniczne i dlaczego osiągają dobre wyniki. Wtedy sukces czeka i polskie firmy. Albo stała rola anonimowego poddostawcy.
Autor jest wieloletnim pracownikiem firm chińskich i zagranicznych w Chinach. | Chiny należą do najlepszych krajów do inwestowania i handlu, ale polskie firmy nie odniosły dotychczas na tym rynku sukcesu. Ostatnio różne firmy próbują bezpośrednio wejść na rynek chiński - niestety, bezskutecznie. Popełniają bowiem przy tym kilka błędów, wynikających z nieznajomości chińskiego biznesu, sytuacji, kultury, jak i ze złego rozpoznania oraz założeń. |
KONSUMENCI
Rękojmia i gwarancja
Unijna dyrektywa a polskie przepisy
EWA ŁĘTOWSKA
Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego - prędzej czy później - trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają - bardzo już zaawansowane - prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości.
Dyrektywa dotyczyć ma przede wszystkim gwarancji jakości. Termin ten jest dla nas trochę mylący. Projekt (z 31 marca 1998 r.) mówi bowiem zarówno o gwarancji ustawowej, co może być uznane za odpowiednik naszej rękojmi, jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Co więcej, w stosunku do tej ostatniej projekt używa terminu "gwarancja handlowa". W naszej tradycji określenie to dotyczy tylko niektórych gwarancji dobrowolnych, mianowicie udzielanych tylko przez sprzedawcę. W projekcie natomiast nie ma tego podmiotowego ograniczenia.
Gwarancje handlowe (dobrowolne) normowało już pośrednio prawo wspólnotowe, by ustrzec przed wykorzystaniem ich jako instrumentu niedozwolonej konkurencji (nieuczciwej reklamy). Problematykę gwarancji uwzględnia także dyrektywa 93/13 o krzywdzących klauzulach umownych, gdy idzie o nakaz ich przejrzystości (transparencji). Gwarancja handlowa (dobrowolna) zależy przecież od sposobu ukształtowania jej w klauzulach umownych, i tu wykorzystują swą przewagę przedsiębiorcy, narzucając krzywdzące, zakazane postanowienia umów. Z tym walczy dyrektywa 93/13.
Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Sprzedaż w obrocie krajów UE nader często zawiera element transgraniczności (chociażby jako konsekwencja swobodnego przepływu ludzi), co dodatkowo usprawiedliwia podjęcie zabiegów harmonizacyjnych. Projekt przewiduje stworzenie minimalnego standardu ochronnego w samej dyrektywie, od którego nie można będzie odstąpić in minus ani ustawodawstwie państw UE, ani w umowach stron.
Tradycyjnie dla prawa konsumenckiego Wspólnot Europejskich projekt nawiązuje do pojęcia osoby fizycznej, która nie zajmuje się bezpośrednio działalnością w zakresie handlu, przedsiębiorczości, zawodową. Oznacza to jednak, że reżimem ochronnym (podobnie jak przy umowach zawieranych na odległość - dyrektywa 7/97) będą mogły być objęte transakcje o mieszanym charakterze, np. zakup komputera służącego do użytku zarówno prywatnego, jak i zawodowego.
Nienależyta jakość, czyli brak zgodności z umową
Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru (obecna wersja projektu wyraćnie ogranicza je tylko do rzeczy ruchomych) z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Jest to ujęcie obce polskiej tradycji ujmowania rękojmi jako odpowiedzialności związanej ze szczególnym rodzajem wad rzeczy. Jednakże pozornie bardzo dobitna różnica jest w rzeczywistości mniej wyraćna na skutek sposobu (techniki normowania), jakim projekt określa niezgodność z umową. Nie zadowala się on bowiem formułą generalną niezgodności z umową, ale w kilku ujętych bardzo kazuistycznie punktach doprecyzowuje ją, co zbliża porównywane koncepcje. Dyrektywa bowiem określa pojęcie "zgodność jakości towaru z wymaganiami umowy" i przyjmuje domniemanie istnienia owej zgodności w momencie wydania towaru, gdy odpowiada on:
opisowi cech przez sprzedawcę i jest zgodny z próbką lub wzorem;
celom, do jakich dany towar normalnie służy, i nadaje się do celu specjalnego, jaki konsument wskazał sprzedawcy przy zawarciu umowy (przepis ten w ostatniej wersji został korzystnie dla konsumenta zmodyfikowany, przez rezygnację z zastrzeżenia, że subiektywnym zamiarom konsumenta mogą być w pewnych okolicznościach przeciwstawione wyjaśnienia sprzedawcy, wyprowadzające nabywcę z błędu);
usprawiedliwionym oczekiwaniom konsumenta, przy uwzględnieniu publicznych zapewnień poczynionych przez sprzedawcę, producenta i ich przedstawicieli w reklamach i informacjach o towarze. To ostatnie kryterium w toku prac nad projektem uległo charakterystycznej zmianie przez nadanie większego znaczenia oczekiwaniom konsumenta.
Równa tak opisanej niezgodności z umową (charakterystyczne, że chodzi tu nie tylko o niezgodność z wyraćną treścią umowy) jest sytuacja, gdy wadliwość wynika z instalacji (montażu) dokonanej przez sprzedawcę na jego odpowiedzialność lub przez samego konsumenta, lecz zgodnie z otrzymaną instrukcją.
Domniemanie niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową w momencie jego wydania istnieje tylko wtedy, gdy brak zgodności (wadliwość) ujawni się w ciągu sześciu miesięcy od wydania rzeczy. Domniemania jednak brak, gdy nie da się go pogodzić z rodzajem niezgodności lub naturą przedmiotu świadczenia (np. choroba zwierzęcia, co do której wiadomo, że ma krótki okres inkubacji). Ograniczenie domniemania w czasie jest zrozumiałe, gdyż sam okres gwarancji ustawowej wedle dyrektywy jest znacznie dłuższy (o czym za chwilę) niż w naszej rękojmi.
Istotne terminy
Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata. (Zrezygnowano przy tym z wersji, według której wiedza czy niemożliwość niewiedzy konsumenta o braku zgodności towaru z umową znosi gwarancję ustawową, a także z ograniczenia terminu uprawnienia do wymiany rzeczy i odstąpienia od umowy. To znacznie zaostrza rygoryzm projektu).
Zrezygnowano też z obowiązku notyfikacji wady (ściślej: niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową) w ciągu miesiąca od wykrycia wady. To jednak otwiera drogę do unormowania tej kwestii w ustawodawstwie wewnętrznym.
Podmiot odpowiedzialny
Odpowiedzialność z tytułu gwarancji ustawowej ciąży na sprzedawcy. On jest zobowiązany do zadośćuczynienia roszczeniom konsumenta, chyba że niezgodność towaru z umową ma swe ćródło w publicznych zapewnieniach producenta lub jego przedstawiciela, odnoszących się do cech towaru. Musi jednak wykazać, że albo nie znał i nie mógł znać tych zapewnień, albo sprostował je w momencie sprzedaży, albo gdy udowodni, że decyzja o zakupie nie pozostawała pod wpływem wspomnianych zapewnień. Taka przesłanka zwalniająca nie jest znana polskiej rękojmi.
Sprzedawca odpowiada z tytułu gwarancji ustawowej niezależnie od własnej winy, a nawet gdy nie ma związku między brakiem jego działań (zaniechaniem) i skutkiem w postaci wadliwości przedmiotu sprzedaży. Ma wtedy tylko możliwość regresu do producenta lub swego poprzednika w łańcuchu sprzedawców, na zasadach ogólnych.
Obowiązki sprzedawcy
Obowiązki sprzedawcy obejmują bezzwłoczną propozycję naprawy w sensownym terminie lub wymianę rzeczy. Wybór między tymi możliwościami należy do konsumenta, chyba że tylko jedna z nich jest ekonomicznie uzasadniona (z punktu widzenia interesu sprzedawcy) i zarazem ma znaczenie dla konsumenta. Wtedy jego prawo wyboru ulega zacieśnieniu.
Konsument ma prawo nie przyjąć naprawy, gdy powoduje to obniżkę wartości towaru. W takim wypadku może żądać wymiany. Dopiero gdy w grę nie wchodzi żadna ze wskazanych możliwości - albo gry wynik naprawy okazał się niezadowalający - konsument może żądać obniżki ceny lub odstąpić od umowy. To uszeregowanie uprawnień, z umieszczeniem na końcu odstąpienia od umowy, budzi niezadowolenie środowisk reprezentujących konsumentów. Wskazują one (nie bez racji, których prawdziwość potwierdza obserwacja wieloletniej polskiej praktyki), że konsument zostaje w ten sposób uwięziony w kontrakcie, który nie spełnił jego oczekiwań.
Konsekwencje reklamacji
W razie wymiany rzeczy gwarancja biegnie na nowo. Gdy załatwienie reklamacji polegało na usunięciu wady, termin nowej gwarancji dotyczy tylko tej wady. Dwuletni termin gwarancji ulega zawieszeniu na czas wykonywania reklamacji. Podobny skutek daje system skargi pozasądowej, z której konsument może skorzystać w celu załatwienia reklamacji. Wszystkie koszty realizacji gwarancji (transport, przejazd, robocizna, materiały) obciążają sprzedawcę.
W wypadku sprzedaży ratalnej zawiesza się spłatę rat do momentu zrealizowania reklamacji.
Regulacja gwarancji dobrowolnej (handlowej) jest w projekcie znacznie skromniejsza. Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Aby nie uczynić konsumenta niewolnikiem gwarancji (problem doskonale znany w polskiej praktyce, polegający na udzieleniu pozornie tylko korzystnej gwarancji, przy jednoczesnym ograniczeniu możliwości korzystania z ustawowej odpowiedzialności za jakość świadczenia), projekt każe zapewnić konsumentowi lepszą pozycję, niż wynikałoby to z gwarancji ustawowej. Jest to więc koncepcja znana polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, ukształtowana początkowo przez orzecznictwo i zaakceptowana w doktrynie, a następnie, po zmianie ustrojowej, ponownie odrzucona. Obowiązkowa minimalna treść gwarancji handlowej wedle projektu dyrektywy obejmuje:
zakres czasowy i terytorialny gwarancji,
nazwisko i adres osoby, z którą konsument może nawiązać kontakt w sprawie realizacji gwarancji,
procedurę realizacji gwarancji,
nazwisko i adres podmiotu odpowiedzialnego z gwarancji.
Jeśli gwarancja dotyczy tylko części wyrobu, musi wskazywać jasno to ograniczenie, w przeciwnym razie jest ono nieważne.
Postanowienia wspólne dotyczące obu rodzajów gwarancji dotyczą wykluczenia autonomii kontraktowej w zakresie wyłączenia i ograniczenia gwarancji ustawowej, a także zobowiązania państw unijnych do wprowadzenia przepisów gwarantujących, aby autonomia kolizyjna (wybór prawa właściwego) nie pozbawiała konsumentów ochrony przewidzianej przez dyrektywę (oczywiście dotyczy to tylko umów mających związek z terytorium państw unijnych).
Państwa mające lub chcące wprowadzić bardziej rygorystyczne zasady ochrony konsumenta - w zakresie dyrektywy - mogą je utrzymać, jeśli nie mogłyby być uznane za niezgodne z traktatem rzymskim (art. 30). W tym zakresie istnieje jednak ryzyko ich odmiennej oceny przez zainteresowane państwa i przez Trybunał w Luksemburgu (w razie sporu wszczętego przez przedsiębiorców, uznających konkretne przepisy chroniące konsumenta ponad minimalny poziom dyrektywy za przejaw dyskryminacyjnych zakazanych praktyk, godzących w reguły konkurencyjności).
Co wynika z porównania
Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący, choć lepszy jest w nim dwuletni, a nie roczny termin gwarancji ustawowej. Oczywiście sama koncepcja wady (leżąca u podstaw rękojmi) jest inna niż koncepcja braku zgodności z umową i oczekiwaniami konsumenta. Jednakże niepodobna zapominać, że na tle istniejącego w Polsce reżimu prawnego rękojmi stosunkowo dużo uwagi poświęca się kwestii zapewnień sprzedawcy o cechach rzeczy, przy czym zapewnienie o nieistnieniu wad rzeczy ma skutki podstępu. Na tle ewolucji tej części przepisów o rękojmi widać wyraćnie, że ważniejsza staje się ochrona jakości zgodnej z umową i usprawiedliwionymi oczekiwaniami konsumenta. Oczywiście zakres odpowiedzialności za niezgodność z umową jest szerszy niż wynikający z istnienia wad rzeczy. Jednakże ta różnica jest konstrukcyjnie stosunkowo łatwa do przezwyciężenia. Na potrzeby sprzedaży konsumenckiej można bowiem inaczej sformułować pojęcie "wada", uzgadniając je z koncepcją zarysowaną w projekcie. Jest to zabieg legislacyjnie dość prosty, ułatwiony przez kazuistykę obu ujęć.
W terminach odpowiedzialności różnica jest zasadnicza (rok - rękojmia w polskim systemie prawnym, dwa lata - gwarancja ustawowa wedle projektu dyrektywy). Także nie znane polskiej rękojmi przy sprzedaży jest przedłużanie terminu w razie naprawy rzeczy po uwzględnieniu reklamacji. Polskie prawo wymagałoby stosownej zmiany, co z pewnością spotka się z protestami środowisk producenckich. Różnica istnieje także w zakresie domniemania istnienia wady (jej przyczyn) w momencie wydania rzeczy. System polski wydaje się korzystniejszy dla konsumenta, ze względu na aprobowane w praktyce podobne domniemanie, i to nie ograniczone półrocznym terminem. Ale wrażenie to znika przy głębszym zastanowieniu. W przeciwieństwie do gwarancji bowiem operowanie domniemaniem faktycznym, iż wada wynikła z przyczyny tkwiącej w rzeczy, nie jest w polskim systemie prawnym powszechnie aprobowane i opiera się na praktyce, która w każdej chwili, zwłaszcza w zmienionych gospodarczych warunkach, może ulec zmianie. System proponowany przez dyrektywę jest przede wszystkim czytelniejszy i nie zawiera wyjątków (zresztą w ogóle wyjątków w postaci subreżimów gwarancji ustawowej) odnoszących się do towarów żywnościowych, gdzie awantaże szerokiego domniemania przyjętego przez polskie prawo okazują się iluzoryczne.
Co do wymogu aktu staranności (istniejącego w polskim prawie przy rękojmi), nakazującego zgłaszać wadę w ciągu miesiąca od jej wykrycia, dyrektywa pozostawia wolną rękę ustawodawstwom krajowym. Być może byłaby to jednak okazja, aby przy implementacji dyrektywy zastanowić się nad sensem istnienia w polskim prawie tego fasadowego wymogu, który, przynajmniej gdy idzie o rękojmię, ma sens tylko w wypadku istnienia obowiązku odbioru (oględzin, sprawdzenia jakości) rzeczy. (A jak wiadomo, w odniesieniu do większości towarów, zwłaszcza w obrocie konsumenckim, tego obowiązku nie ma. W tej sytuacji wymóg zgłoszenia wady w ciągu miesiąca od jej wykrycia nie pełni żadnej funkcji dyscyplinującej i nie poddaje się obowiązkowi udowodnienia).
Natomiast w zakresie obowiązków sprzedawcy projekt jest mało atrakcyjny. Sekwencyjność uprawnień zamiast ich pełnego wyboru przez konsumenta i uplasowanie na ostatnim miejscu odstąpienia od umowy byłyby - w porównaniu z istniejącym w Polsce prawem - jednak krokiem wstecz, jakkolwiek odstąpienie od umowy w polskim prawie jest ograniczone kontruprawnieniem sprzedawcy, który może sparaliżować żądanie konsumenta, niezwłocznie wymieniając rzecz (oznaczoną co do gatunku) lub ją naprawiając (gdy przedmiotem sprzedaży była rzecz oznaczona co do tożsamości, a sprzedawca był jednocześnie producentem). To, co w warunkach wysokiej prawnej kultury może być uznane za drobną niedogodność dla konsumenta, nie wspominając już o szykanie, konieczną w celu wyważenia interesów obu stron, w polskich warunkach oznacza wydanie konsumenta na łup sprzedawców, niechętnych jakiemukolwiek uwzględnianiu reklamacji. Niemniej ewentualna implementacja dyrektywy (i nadzieja na osiągnięcie jednak wyższego poziomu kultury handlu) wymagać będzie jej przyjęcia w tym punkcie á la lettre. Alternatywą jest bowiem utrzymanie podwójnego standardu (pełna implementacja dyrektywy tylko dla transakcji transgranicznych i utrzymanie wyższego poziomu ochrony transakcji w prawie krajowym).
Mniej korzystnie niż w prawie polskim przedstawia się rygoryzm odpowiedzialności ciążącej wyłącznie na sprzedawcy. Wedle dyrektywy może on zwolnić się, odsyłając w pewnym zakresie do odpowiedzialności producenta, który złożył zapewnienia o jakości (cechach) towaru. Taka możliwość nie jest przewidziana przez polskie prawo. Dla konsumenta oznacza to przewlekanie załatwiania reklamacji, a także dodatkowe ćródło konfliktów (zachodzą czy nie przesłanki odesłania do producenta).
Ważną różnicą korzystną dla konsumenta jest natomiast istnienie w projekcie zawieszenia obowiązku spłaty rat na okres załatwiania reklamacji przy sprzedaży na raty.
W zakresie gwarancji komercyjnej (umownej) główną różnicę tworzy semiimperatywny jej charakter przewidziany w samej dyrektywie. Pożądane byłoby wprowadzenie do polskiego k.c. (co oznacza dyferencjację uniwersalnego reżimu gwarancji, jeśli miałoby to dotyczyć tylko gwarancji handlowej "konsumenckiej" lub też podwyższenie standardu uniwersalnego) wymaganej przez projekt dyrektywy jej obligatoryjnej treści i zasady, iż musi przynosić beneficjentowi korzyści w porównaniu z poziomem ochrony ustawowej, wynikającej z gwarancji ustawowej (rękojmi). Obie zasady były znane polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, z tym że obligatoryjną treść gwarancji wyznaczała wówczas nie treść k.c., lecz przepisy niskiego rzędu, o gwarancji obligatoryjnej, konkretyzujące maksymalną liczbę napraw przed przejściem na wymianę rzeczy oraz minimalny okres gwarancji. Projekt określa obligatoryjną treść gwarancji na znacznie niższym poziomie, mniej ograniczającym ekonomiczne interesy gwaranta, szanując jego autonomię w oznaczeniu przedmiotu i zakresie gwarancji, zobowiązując go w gruncie rzeczy do tego, aby stworzyła ona warunki do dotrzymania słowa, oraz aby treść tego "słowa" była jasna dla kontrahenta (tj. konsumenta). W tej sytuacji zasady oferowane przez dyrektywę dla obrotu z udziałem konsumenta są całkowicie do przyjęcia w uniwersalnym reżimie gwarancji (a więc gwarancji także w obrocie handlowym, między profesjonalistami). Inaczej natomiast wygląda sprawa z ewentualną implementacją odnoszącą się do gwarancji ustawowej, w kształcie, jaki nadaje jej projekt. Należy tu się liczyć z rozszczepieniem reżimów: tradycyjna, uregulowana w kodeksie rękojmia dla obrotu handlowego (między profesjonalistami) i oddzielna regulacja (w kodeksie? w ustawie odrębnej?) implementacja gwarancji ustawowej dla obrotu konsumenckiego.
Proponowany przez dyrektywę model nie przynosi wyraćnych rozstrzygnięć co do relacji między rękojmią i gwarancją. Ale ograniczenie autonomii kontraktowej (sprawę tę reguluje także dyrektywa 93/13) i wiążący zakres minimalnej regulacji dyrektywy odnoszący się do gwarancji ustawowej zmierza ku wykluczeniu mylnego przekonania (pojęcie "niewolnik gwarancji" właściwe jest nie tylko polskiej praktyce prawnej), jakoby konsekwencje nabycia rzeczy niewłaściwej jakości ograniczały się tylko do gwarancji umownej. Dlatego też rozwiązanie przyjęte w polskim prawie w związku z nowelizacją art. 579 k.c. odpowiada temu kierunkowi. Oczywiście chodzi o kierunek wyznaczony przez prawidłową interpretację tego przepisu, wyrażającą się w możliwości wyboru przez konsumenta między rękojmią i gwarancją w momencie powstawania każdorazowej nowej wady, a nie w lansowanej przez koła przemysłowe wykładni ścieśniającej, zgodnie z którą wybór między rękojmią i gwarancją umowną zostaje raz na zawsze i na przyszłość zdeterminowany przez wybór reżimu reklamacji w momencie wystąpienia pierwszej wady.
Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Nauk Prawnych PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej | Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego - prędzej czy później - trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości. Projekt mówi zarówno o gwarancji ustawowej (odpowiednik naszej rękojmi), jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Jego zamierzeniem jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom.
Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Projekt określa istotne terminy, podmiot odpowiedzialny, obowiązki sprzedawcy oraz konsekwencje reklamacji. Regulacja gwarancji dobrowolnej (handlowej) jest w projekcie znacznie skromniejsza. |
Kaczyński kontra Olechowski, Frasyniuk kontra Ujazdowski, Rokita kontra Ziobro
Walka o ratusz
Liderzy polityczni m.in. (od lewej) Lech Kaczyński, Władysław Frasyniuk, Ryszard Kalisz i Danuta Waniek zapowiadają start w wyborach samorządowych
Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. Dla nich gotowi są nawet zrezygnować z mandatów poselskich.
W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. W Sejmie trwają prace nad projektem ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona.
Nic dziwnego, że już dzisiaj partie zastanawiają się, kim obsadzić najwyższe stanowiska w miastach. Dla niektórych polityków odejście do samorządu oznaczałoby konieczność złożenia mandatu posła, ale nie zraża ich to.
Jak nie Borowski, to kto?
Jako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Ale nikt w Sojuszu ani oficjalnie, ani nieoficjalnie nie chce potwierdzić tych informacji. Kalisz i Wańkowa związani są z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, otoczenie przewodniczącego Leszka Millera patrzy na nich niechętnie. - W partii krąży opinia, że Kalisz sam się zgłosił - zdradza jeden z warszawskich działaczy SLD.
Co jednak przemawia za Kaliszem i Wańkową? Te dwie osoby mają w stolicy duże poparcie (Wańkowa w wyborach do Sejmu w 1997 r. uzyskała 99,5 tys. głosów, Kalisz w 2001 - 33 tys. głosów). Wprawdzie największe poparcie ma Marek Borowski (149 tys. głosów w 2001), i to on był przed wyborami parlamentarnymi wskazywany jako ewentualny kandydat SLD na prezydenta miasta, ale został marszałkiem Sejmu i warszawski fotel nie jest już dla niego atrakcyjny.
Sojusz ma więc kłopot, bo nie ma drugiego tak dobrego kandydata. Tymczasem konkurenci sięgają po najlepsze kadry. "Nie wyklucza" kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Jego brat zebrał w wyborach parlamentarnych w Warszawie 144 tysiące głosów, to jeden z najlepszych wyników w kraju. Lech miał w Gdańsku 53 tysiące głosów. Liderzy PiS przekonują, że Lech może startować w stolicy, bo tu się urodził i tu mieszka, choć jego życie zawodowe związane było przez długi czas z Trójmiastem.
Trzecim liczącym się kandydatem może być Andrzej Olechowski, lider Platformy Obywatelskiej. Partyjni koledzy namawiają go do kandydowania, bo uważają, że Olechowski powinien wyjść z cienia, objąć jakąś funkcję publiczną, co pomoże mu za trzy lata wygrać wybory na prezydenta kraju. Nie stanie w szranki natomiast były prezydent Paweł Piskorski. Politycy PO obawiają się, że byłby łatwym celem dla Kaczyńskiego ze względu na kwestię jego majątku.
Unia Wolności nie ma złudzeń, że jej kandydat wygra. Ale nie jest powiedziane, że gdyby wybory miały dwie tury (do drugiej przechodzi dwóch najlepszych kandydatów z pierwszej), to wystawi swego polityka. Jakiego? - Mamy wielu pierwszej klasy. Na przykład Olgę Krzyżanowską czy Jana Króla - mówi wiceprzewodniczący partii Wiesław Sikorski. UW nastawia się jednak raczej na wsparcie Lecha Kaczyńskiego. Również Liga Polskich Rodzin planuje wystawienie kandydata. Mógłby nim być poseł Antoni Macierewicz.
Rokita czy Ziobro?
Na liście potencjalnych kandydatów do fotela prezydenta Krakowa najczęściej wymienia się posłów Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). Ci dwaj mają w prawicowo nastawionym mieście największe szanse. Na razie trwają negocjacje w sprawie krakowskiej koalicji PO i PiS. Wystawienie wspólnego kandydata i pozyskanie części elektoratu UW oraz lokalnego Ruchu Inicjatyw Osiedlowych gwarantowałoby zwycięstwo. W ostatni piątek rozmawiali o tym Rokita i Lech Kaczyński, jednak po spotkaniu zapowiedzieli tylko wspólne wystąpienie obu ugrupowań w wyborach w Tarnowie i Nowym Sączu.
Z kolei krakowska UW chciałaby utworzenia szerokiej koalicji ugrupowań posierpniowych. - Gdyby do takiego porozumienia nie doszło, wystawimy własnego kandydata - byłego prezydenta Krakowa Józefa Lassotę lub byłego senatora Krzysztofa Kozłowskiego - zapowiada szef małopolskiej UW Jerzy Meysztowicz.
SLD w wyborach mogliby reprezentować członek Trybunału Stanu i były wojewoda krakowski Jacek Majchrowski lub filozof profesor Józef Lipiec.
Frasyniuk chce, Zdrojewski nie
UW zapowiedziała zgłoszenie Władysława Frasyniuka na prezydenta Wrocławia. Ochotę na przejęcie władzy w mieście ma SLD, który od 1990 roku wygrzewa ławy opozycji w Radzie Miejskiej. Jako ewentualnych kandydatów SLD na prezydenta wymienia się bezpartyjnych: Lidię Geringer d'Oedenberg, dyrektora festiwalu Wratislavia Cantans i wrocławskiej filharmonii, oraz filozofa profesora Adama Chmielewskiego. Szukanie kandydata formalnie bezpartyjnego zdaje się wskazywać, że SLD nie ma przekonania, by jego członek miał szanse na wygraną.
Nie ma też wyraźnego lidera w rządzącej miastem koalicji Wrocław 2000 Plus (głównie PO) - AWS. Były prezydent, dzisiaj poseł PO, Bogdan Zdrojewski zaprzecza, jakoby miał ochotę wrócić do ratusza. W tej sytuacji kandydatem Platformy może być obecny prezydent Stanisław Huskowski. Z kolei w AWS wskazuje się byłego ministra nauki, profesora Andrzeja Wiszniewskiego i obecnego wiceprezydenta Andrzeja Jarocha. Do grona kandydatów dołączyli też poseł PiS Kazimierz Ujazdowski i lider ZChN Ryszard Czarnecki.
Runowicz z poparciem
W Szczecinie najpoważniejszym z wymienianych kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz, formalnie bezpartyjny, ale związany z SLD. Runowicz rządzi dzięki poparciu SLD, PO, UW i Klubu Szczecińskiego. Być może te ugrupowania mogłyby wesprzeć go w wyborach, ale może jeszcze okazać się, że mają własnych kandydatów. Szczególnie PO, która szuka porozumienia z PiS.
Inni nieformalnie wspominani kandydaci Sojuszu to wiceprezydent miasta Elżbieta Malanowska oraz poseł SLD Wojciech Długoborski.
W kuluarach słychać też o bliskim współpracowniku Longina Komołowskiego z RS AWS Piotrze Myncu, byłym wiceprezydencie miasta, a ostatnio wiceministrze rozwoju regionalnego i budownictwa. Wydaje się jednak, że jego kandydatura nie ma szans na poparcie całej prawicy.
Trzej prezydenci PO
Z racji dużych wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się tam głównie kandydaci związani z tą partią. Nieprawdziwe są informacje, że o fotel prezydenta Gdańska walczyć będzie były premier Jan Krzysztof Bielecki, poseł Janusz Lewandowski czy wicemarszałek Donald Tusk. Platforma oprze się na związanych z nią działaczach lokalnych. Poprze prawdopodobnie prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza.
Kropiwnicki bez autoryzacji
- Naszym kandydatem jest prezydent Łodzi Krzysztof Panas - zapewnia szef łódzkiego SLD, wiceprezydent miasta Krzysztof Jagiełło. Nieoficjalnie spekuluje się jednak, że SLD ma w zanadrzu kilka innych kandydatur: obecnego wiceprezydenta Sylwestra Pawłowskiego, przewodniczącego Rady Miasta Tadeusza Matusiaka czy też szefową klubu radnych SLD w radzie Iwonę Bartosiak.
Prawica w mieście, w którym od lat rządzi lewica, zwiera szeregi. Dzięki pojednaniu skłóconych polityków - Jerzego Kropiwnickiego i Stefana Niesiołowskiego - do wyborów samorządowych pójdą razem m.in. ZChN, RS AWS, NSZZ "Solidarność", SKL, ROP i Forum Obywatelskie Janusza Tomaszewskiego. Liderzy liczą na co najmniej jedną czwartą mandatów w radzie. Ale mają problemy z ustaleniem kandydata na prezydenta. - Wiadomości o mojej kandydaturze pojawiają się bez mojej autoryzacji - zastrzega Kropiwnicki.
Do "rozważania propozycji" kandydowania przyznaje się natomiast 37-letni poseł PiS Piotr Krzywicki.
Filip Frydrykiewicz, korespondenci "Rzeczpospolitej" | W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona. Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast, nawet kosztem utraty mandatów poselskich. Nic dziwnego, że już dzisiaj partie zastanawiają się, kim obsadzić najwyższe stanowiska w miastach. Kandydatury na stanowisko w stołecznym ratuszu wciąż nie są oficjalnie potwierdzone. Wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek z Sojuszu Lewicy Demokratycznej (oboje mają w stolicy duże poparcie), Lecha Kaczyńskiego z Prawa i Sprawiedliwości (może startować w stolicy, bo tu się urodził i tu mieszka, choć jego życie zawodowe związane było przez długi czas z Trójmiastem) i lidera Platformy Obywatelskiej – Andrzeja Olechowskiego, który miałby w końcu wyjść z politycznego cienia, co pomogłoby mu za trzy lata wygrać wybory na prezydenta kraju. Liga Polskich Rodzin planuje wystawienie kandydata, którym mógłby być poseł Antoni Macierewicz, Unia Wolności zaś, choć nie wymienia żadnego nazwiska, jest pewna swojej wygranej w Warszawie. Również o fotele Krakowa, Wrocławia, Gdańska, Łodzi i Szczecina najprawdopodobniej starać się będę ważne postaci życia politycznego. Część z nich deklaruje się juz oficjalnie, część czeka na odgórne rozstrzygnięcia partyjne. |
AUTOGAZ
Branża niepewna przyszłości
Mniej gazu, wyższe rachunki
RYS. MARIUSZ FRANSOWSKI
ADAM JAMIOŁKOWSKI, ARTUR MORKA
W ciągu ostatnich kilku tygodni gwałtownie podrożał sprzedawany na stacjach benzynowych autogaz. Główną przyczyną jest spadek importu z Rosji i konieczność sprowadzania go z Europy Zachodniej. Montaż instalacji gazowej pozostaje atrakcyjną propozycją dla posługujących się autem na co dzień, spore zaniepokojenie budzą jednak propozycje, by autogaz objąć akcyzą na równi z innymi paliwami silnikowymi.
Rosnące szybko ceny benzyny oraz znaczna liczba paliwożernych aut znajdujących się nadal w eksploatacji stworzyły w naszym kraju spory rynek dla alternatywnych systemów zasilania, w tym przede wszystkim dla najpopularniejszego, wykorzystującego płynny propan-butan (LPG). Szacuje się, że w naszym kraju jeździ około 470 tys. samochodów wyposażonych w instalacje gazowe. Tylko w zeszłym roku w Polsce zamontowano około 140 tys. układów zasilania autogazem, a więc o 40 tys. więcej w porównaniu do najlepszego dotychczas roku 1997. W rezultacie w dziedzinie zasilania gazowego pojazdów mechanicznych zajmujemy trzecie miejsce w Europie - tuż za utrzymującymi od lat prym Włochami i Holandią.
Łączna liczba punktów zaopatrujących pojazdy w autogaz przekroczyła już 1900. Działa wiele wyspecjalizowanych stacji gazowych, a ponadto coraz częściej polscy i zagraniczni dystrybutorzy paliw instalują dystrybutory z gazem płynnym na swych stacjach benzynowych. W sumie w Polsce sprzedano w ubiegłym roku 395 tys. ton autogazu (o 32 proc. więcej niż przed rokiem), co stanowi około 39 proc. całości sprzedaży gazu płynnego.
Opłacalne nie tylko dla właścicieli
O tym, że wciąż są chętni do ponoszenia kosztów montażu drugiego układu zasilania w swym samochodzie przesądzają oczywiście korzyści ekonomiczne. W czasie jazdy na autogazie zużycie paliwa mierzone w litrach na 100 km wzrasta o ok. 13 proc., co wynika z faktu, iż ma on niższą od benzyny wartość energetyczną. Jednak gaz jest ponad dwa razy tańszy od benzyny, a więc oszczędność jest bardzo duża, sięgająca 60 proc. wydatków na paliwo.
W tej sytuacji nakłady na montaż instalacji gazowej zwracają się - w zależności od paliwożerności samochodu i kosztu konkretnej instalacji - po przejechaniu mniej więcej 15 do 20 tysięcy kilometrów. W wypadku pojazdów wykorzystywanych na przykład do prowadzenia działalności gospodarczej odpowiada to zaledwie kilku lub kilkunastu tygodniom eksploatacji.
Jednak zjawisko montowania instalacji do zasilania gazem przynosi korzyści nie tylko właścicielom samochodów. Oprócz istotnego dla użytkownika zmniejszenia kosztów eksploatacji, montaż instalacji gazowej ma spore znaczenie środowiskowe. Istotną zaletą samochodów zasilanych gazem jest bowiem wyraźnie niższa emisja substancji toksycznych zawartych w spalinach. Emisja tlenku węgla spada aż o połowę, zaś tlenku azotu - o 3 proc. Dotyczy to nowoczesnych jednostek napędowych z katalizatorami - w wypadku starych silników gaźnikowych korzyści są jeszcze większe.
Ostatnio jednak zarówno sprzedający gaz płynny, jak i użytkownicy samochodów nim zasilanych są zaniepokojeni.
Jeszcze kilka tygodni temu za litr autogazu (gazu płynnego do napędzania samochodów) trzeba było zapłacić ok. 1 zł. W chwili obecnej trzeba już za niego zapłacić nawet ok. 1,4 zł. Wyjątkiem jest Wybrzeże, gdzie wysoka cena autogazu utrzymuje się już od dłuższego czasu.
Drożej bo mniej
Według firmy Gaspol (największego dystrybutora autogazu w kraju) rynek gazu płynnego jest obecnie w stanie destabilizacji. Okresowo u niektórych dystrybutorów występują braki gazu. Hurtownicy zmuszeni są do kupowania LPG na giełdach zachodnioeuropejskich, gdyż nie można go kupić na rynkach wschodnich.
Zdaniem analityków braki LPG w Rosji wydają się mieć charakter okresowy. Wiąże się ze wzrostem popytu na to paliwo w Europie Zachodniej. Rosjanie zaś chętniej sprzedają je tam niż w Polsce, gdyż możliwe jest uzyskanie wyższych cen. W ostatnim czasie rozpoczęli oni sprzedaż autogazu m.in. do Finlandii.
Według Ireneusza Wypycha z biura prasowego PKN Orlen SA już na przełomie czerwca i lipca dało się odczuć zwiększony popyt na autogaz. Spółka ma ok. 20-proc. udział w produkcji tego paliwa, nie jest jednak w stanie zwiększyć jego produkcji, gdyż jest ona w pełni powiązana z procesem destylacji paliw silnikowych.
Analitycy zwracają też uwagę na fakt, że w ostatnim okresie popyt na gaz płynny rośnie, co wiąże się z przygotowaniami do sezonu jesienno-zimowego.
Za tonę gazu płynnego na giełdzie w Amsterdamie trzeba obecnie zapłacić ok. 262 USD. Cena taka utrzymuje się na zbliżonym poziomie od czerwca. Za gaz z Rosji trzeba zapłacić kilkadziesiąt dolarów mniej.
Kierowcy boją się akcyzy
Ostatnie podwyżki cen autogazu nie przestraszyły kierowców jeżdżących samochodami napędzanymi tym paliwem. Cena gazu, jeśli porówna się ją np. do benzyny bezołowiowej jest bardzo konkurencyjna. Różnica w zależności od regionu Polski wynosi 1,73-1,99 zł na litrze.
Bardziej niż kłopoty z zakupem autogazu kierowców niepokoją informacje na temat planów Ministerstwa Finansów, by w przyszłym roku zrównać podatek akcyzowy, płacony w cenie tego paliwa, z podatkiem obowiązującym w przypadku innych paliw silnikowych. Nieoficjalnie mówi się, że akcyza na autogaz miałaby wzrosnąć maksymalnie do poziomu 80 proc. akcyzy paliwowej. Spowodowałoby to wzrost ceny autogazu o 60-85 groszy na litrze (przy obecnych stawkach podatkowych), czyli do poziomu 2-2,25 zł/l.
W chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi 9,8 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową lub 13,2 proc. akcyzy na olej napędowy. Według Polskiej Organizacji Gazu Płynnego w chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi w Unii Europejskiej 21 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową. Jak powiedziała "Rz" Sylwia Popławska z POGP organizacja zaproponowała rządowi, aby podatek akcyzowy na autogaz podnieść maksymalnie do wysokości 50 proc. akcyzy na benzynę. Nie otrzymała jednak odpowiedzi.
TYLKO MARKOWE
Przed kilku laty montaż instalacji do autogazu w samochodzie z zasilaniem wtryskowym bywał zabiegiem ryzykownym. Dziś to już przeszłość - markowi producenci oferują wyroby gwarantujące sprawne i bezawaryjne działanie auta. W fabryce na Żeraniu trwają już przygotowania do rozpoczęcia fabrycznego montażu instalacji gazowych w kilku modelach aut Daewoo. Przestrzec trzeba natomiast przed montażem instalacji niemarkowych, np. pochodzących od wschodnich sąsiadów. To może się źle skończyć.
Montaż układu zasilania LPG trwa kilka godzin, w praktyce auto podstawione do warsztatu w godzinach rannych można odebrać jeszcze tego samego dnia. Trzeba się jednak wcześniej umówić. Zestawy montażowe do samochodów poszczególnych marek różnią się od siebie dość znacznie i może się zdarzyć, że mechanik będzie potrzebował czasu na ściągnięcie potrzebnych elementów od dystrybutora.
Za instalację do samochodu Polonez z wtryskiem jednopunktowym trzeba zapłacić (ceny z Warszawy wraz z montażem) około 2400 złotych. Instalacja do auta zachodniego kosztuje około 2800 złotych. W wypadku aut gaźnikowych ceny są nieco niższe, zaś montaż w nowoczesnym samochodzie o skomplikowanym układzie zasilania może być droższy o kilkaset złotych.
Kupując używany samochód wyposażony w układ zasilania LPG należy żądać oryginalnej gwarancji wystawionej przez warsztat montujący; firmowe placówki zawsze wydają taki dokument. Zazwyczaj znaleźć w nim można także wskazówki dotyczące eksploatacji. Jeśli gwarancji nie ma, lepiej będzie sprawdzić, czy układ LPG pochodzi w całości od jednego producenta, a nie np. z trzech różnych kompletów wymontowanych z samochodów, które trafiły na złom. To jednak w pełni kompetentnie może wykonać tylko fachowiec.
Eksploatacja samochodu zasilanego gazem płynnym nie różni się od eksploatacji auta "normalnego" - przyspieszenia są minimalnie mniejsze, ale w codziennej praktyce różnica jest nieodczuwalna. A. J. | Rosnące ceny benzyny oraz liczba paliwożernych aut stworzyły rynek dla alternatywnych systemów zasilania, w tym dla wykorzystującego płynny propan-butan. w kraju jeździ 470 tys. samochodów wyposażonych w instalacje gazowe. w dziedzinie zasilania gazowego pojazdów mechanicznych zajmujemy trzecie miejsce w Europie.
O tym, że wciąż są chętni do ponoszenia kosztów montażu drugiego układu zasilania w samochodzie przesądzają korzyści ekonomiczne. oszczędność jest duża, sięgająca 60 proc. wydatków na paliwo. nakłady na montaż instalacji gazowej zwracają się po przejechaniu 15 do 20 tysięcy kilometrów.zaletą samochodów zasilanych gazem jest niższa emisja substancji toksycznych. Ostatnio sprzedający gaz płynny i użytkownicy samochodów nim zasilanych są zaniepokojeni. kilka tygodni temu za litr autogazu trzeba było zapłacić 1 zł. W chwili obecnej trzeba zapłacić 1,4 zł.
rynek gazu płynnego jest obecnie w stanie destabilizacji. Hurtownicy zmuszeni są do kupowania LPG na giełdach zachodnioeuropejskich, gdyż nie można go kupić na rynkach wschodnich. braki LPG w Rosji wydają się mieć charakter okresowy. Wiąże się ze wzrostem popytu na to paliwo w Europie Zachodniej.
Ostatnie podwyżki nie przestraszyły kierowców. Cena gazu jest konkurencyjna. Bardziej kierowców niepokoją informacje na temat planów Ministerstwa Finansów, by zrównać podatek akcyzowy tego paliwa z podatkiem innych paliw silnikowych. akcyza na autogaz miałaby wzrosnąć do 80 proc. akcyzy paliwowej. Spowodowałoby to wzrost ceny autogazu o 60-85 groszy na litrze.
Przed kilku laty montaż instalacji do autogazu bywał zabiegiem ryzykownym. Dziś markowi producenci oferują wyroby gwarantujące sprawne i bezawaryjne działanie auta. Przestrzec trzeba przed montażem instalacji niemarkowych. |
ROZMOWA
Basil Kavalsky, przedstawiciel Banku Światowego na Polskę i kraje bałtyckie
Jeszcze jest co robić
KREDYTY BANKU ŚWIATOWEGO DLA POLSKI W LATACH 1990-2000
Basil Kavalsky, przedstawiciel Banku Światowego
FOT. PIOTR KOWALCZYK
Wyjeżdża pan z Polski po trzyletnim pobycie. Jakie są, pana zdaniem, największe różnice pomiędzy Polską trzy lata temu i teraz?
BASIL KAVALSKY: Wtedy mieliśmy mniej dowodów na to, jak silne są podstawy polskich przemian gospodarczych. Byliśmy zaniepokojeni, czy Polska będzie miała dość odporności, aby uporać się z niekorzystnymi wpływami z zewnątrz, gdyby coś takiego miało miejsce. Obawialiśmy się, że popyt konsumpcyjny jest zbyt silny, a gospodarka przegrzana
Ale od tego czasu polska gospodarka przeszła próbę ognia. Okazało się, że kryzys w Azji i Rosji oraz recesja na zachodzie wydarzyły się, a Polska uzyskała w tym czasie 4 proc. wzrostu PKB. Teraz więc mamy znacznie więcej zaufania co do polskich fundamentów. Obawialiśmy się jednak o sytuację polskiego eksportu. Niepokoiło zwłaszcza, że nie udało się wypracować wzrostu eksportu pod koniec lat 90. Zamówiliśmy więc w Waszyngtonie raport dotyczący sytuacji polskiego eksportu. Jego wyniki są bardzo optymistyczne. Wiemy, że ta część produkcji eksportowej, którą Polska może rozwijać ma szanse znacznego wzrostu sprzedaży na zachodzie. Już zresztą widzimy poprawę w polskim eksporcie.
Nie oznacza to, że nie widzimy już problemów związanych z zagrożeniem wzrostu. To sytuacja człowieka, który w zasadzie jest zdrowy, ale powinien trochę się odchudzić, mniej pić i palić, zażywać regularnie więcej ruchu. Niby jest zdrowy, ale jeśli nie zainteresuje się tymi zaleceniami, może mieć poważne problemy. Nie można więc pozwolić na poluzowanie polityki gospodarczej.
Rachunek bieżący, inflacja, polityka fiskalna?
Przede wszystkim jak najszybsze i najradykalniejsze ograniczenie deficytu fiskalnego. W otwartej gospodarce niewiele można poprawić w sytuacji rachunku bieżącego, ale polityka fiskalna pozostaje w tyle za polityką pieniężną. Stopy procentowe powinny zostać obniżone, ale do tego muszą zaistnieć warunki. A drogi kredyt bardzo utrudnia działalność przedsiębiorstw. Rozumiem, że w tym roku minister Bauc miał poważne trudności, żeby utrzymać równowagę linoskoczka. Ale rozumiem, że istnieje porozumienie partii politycznych dotyczących ograniczenia deficytu fiskalnego.
To znaczy, że podoba się panu budżet ministra Bauca?
Powiedziałem, że przygotowując go balansował na linie. Dla mnie ten budżet może nie jest tak dobry, jak miałem nadzieję, ale i nie tak zły, jak się tego obawiałem. Niezadowalające jest tempo obniżania wydatków. Ale mam nadzieję, że przyszłoroczny budżet będzie wyraźnym sygnałem, że tak się dzieje.
Jak Polska przedstawia się na tle innych krajów, które podlegają panu, jako przedstawicielowi Banku Światowego? Szczerze powiem, że republikom bałtyckim zazdroszczę podatku liniowego.
Mam nadzieję, że Polska, jak zrobiły to tamte kraje, też będzie obniżała podatki, przynajmniej postara się je uprościć. Zresztą Leszek Balcerowicz stworzył dobry klimat do obniżki stóp podatkowych. Nikt już, na szczęście, nie mówi o tym, że podatki powinny być wyższe. To już pozytywna zmiana. W tej sytuacji wydaje mi się, że byłoby bardzo trudne dla nowych rządów, niezależnie od tego, z jakiej opcji będą się wywodzić, aby podwyższyć podatki bezpośrednie.
A jak przez te trzy lata zmienił się Bank Światowy?
Należę do tych przedstawicieli banku, którzy skorzystali z decentralizacji. To znacznie usprawniło operacje bankowe. Nie mam wątpliwości, że w wyniku tej reformy bank jest znacznie skuteczniejszy. Decyzje o inwestycjach i kredytach podejmowane są na miejscu i jesteśmy odpowiedzialni i za przyznanie środków i za ich wykorzystanie. Bank zaczął także zajmować się nowymi sprawami - walką z AIDS, wspieraniem wykształcenia podstawowego, pomocą kobietom, walką z ubóstwem, wreszcie zwalczaniem korupcji, o której wcześniej właściwie nawet nie wspominano. Prezes James Wolfensohn pytany, czy powinniśmy o niej mówić, powiedział: Nie tylko możecie, ale musicie.
Jak przez trzy lata pana obecności w Polsce zmieniały się priorytety banku?
Trzy, cztery lata temu bank był dość mało aktywny. Tak naprawdę mieliśmy tylko jeden ważny projekt. Z drugiej strony mam wrażenie, że ówczesny rząd znacznie mniej był zainteresowany współpracą z nami. Ja natomiast miałem szczęście, że w wyniku kolejnych wyborów doszła do władzy koalicja składająca się z partii, które tradycyjnie miały bardzo dobre stosunki z bankiem i współpraca ożywiła się. Jesteśmy aktywni prawie w każdym sektorze. Najważniejsze jednak, że bank przyłożył się do restrukturyzacji polskiego górnictwa węgla kamiennego i ożywienia obszarów wiejskich. Od mojego przyjazdu musieliśmy podwoić zespół, wynajęliśmy do pracy polskich ekspertów.
Czy jest pan zadowolony z postępu w reformie górnictwa węgla kamiennego?
W zasadzie tak. Widzimy stopniowe ograniczanie rozmiarów tego sektora i to w tempie, które prognozowaliśmy. Nie byliśmy jednak w stanie przewidzieć gwałtownego spadku światowych cen węgla. W tej sytuacji niemożliwa była poprawa finansowej sytuacji kopalni do tego stopnia, jak to prognozowaliśmy. Teraz trzeba byłoby całkiem nowego programu, aby uzyskać takie wyniki, jak zakładaliśmy wcześniej, rozumiem, że w obecnej sytuacji budżetu nie jest to możliwe. W każdym razie widzimy światło na końcu długiego tunelu i jesteśmy przekonani, że nie ma tam kolejnego tunelu. Uważam, że za 5 lat będziemy mogli z przekonaniem powiedzieć, że reforma polskiego górnictwa węgla kamiennego zakończyła się sukcesem.
Jak pan sądzi, długo jeszcze Polska będzie potrzebowała wsparcia Banku Światowego?
Ze wsparcia kredytowego mogłaby zrezygnować już teraz, ale przydatne są niezależne analizy. Nasze rady zawsze mogą być zaakceptowane, albo odrzucone. I na tym właśnie polega, między innymi rola Banku Światowego w takich krajach, jak Polska - niezależnego ośrodka doradczego. Bank w Polsce ma także jedną przewagę, nawet nad rządem - bez problemu możemy realizować programy, w które zaangażowanych jest kilka ministerstw. W Polsce, jeśli realizuje się program tylko w jednym ministerstwie, wszystko przebiega bardzo sprawnie, ale w naszym przypadku taka sytuacja zdarza się rzadko. Najwięcej projektów dotyczy czterech-pięciu, czasami nawet 6 resortów. Ich pracę bardzo trudno jest skoordynować. Wówczas, kiedy był rząd koalicyjny, dodatkowo ministrowie byli z różnych partii, mających często rozbieżne cele. Często pojawiało się postawa: po co mam pracować, skoro pieniądze dostanie i tak inny resort. Tylko przy reformie górnictwa węgla musiało współpracować 5 ministerstw. Ale w końcu wielką satysfakcją napawało mnie, kiedy widziałem 5 wiceministrów przy tym samym stole pracujących jak zgrany zespół. Jeszcze więcej resortów musi być zaangażowanych w projekt dotyczący aktywizacji obszarów wiejskich. Dodatkowo bank współdziała także z władzami wojewódzkimi, powiatowymi, nawet gminnymi. Może to przetrze także drogę innym projektom, nawet już nie naszym.
Kiedy przyjechałem do Polski wydawało mi się, że więcej czasu będziemy musieli poświęcić wsparciu sektora prywatnego, ale okazało się, że daje sobie radę doskonale. Pomocy potrzebuje sektor państwowy i tam nasza pomoc jeszcze może się przydać, bo nie może dojść do takiej sytuacji, by jakaś dziedzina gospodarki hamowała rozwój kraju.
Czyli pana następca będzie zapracowanym człowiekiem.
Będzie co robić do czasu, kiedy Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej. Później trzeba będzie przeorganizować naszą działalność, najprawdopodobniej skupimy się na pomocy najbiedniejszym.
A jak pan myśli, kiedy to nastąpi?
2005-2006 - ta data powtarzana jest najczęściej. Ale to będzie raczej proces polityczny niż gospodarczy. Mam nadzieję w każdym razie, że stanie się to tak szybko, jak tylko będzie możliwe. Zostało przecież dowiedzione, że i Polska i Unia Europejska na tym skorzystają.
Rozmawiała Danuta Walewska | Wyjeżdża pan z Polski po trzyletnim pobycie. Jakie są, pana zdaniem, największe różnice pomiędzy Polską trzy lata temu i teraz?
BASIL KAVALSKY: od tego czasu polska gospodarka przeszła próbę ognia. Okazało się, że kryzys w Azji i Rosji oraz recesja na zachodzie wydarzyły się, a Polska uzyskała w tym czasie 4 proc. wzrostu PKB. mamy znacznie więcej zaufania co do polskich fundamentów. Obawialiśmy się jednak o sytuację polskiego eksportu. Wiemy, że ta część produkcji eksportowej, którą Polska może rozwijać ma szanse znacznego wzrostu sprzedaży na zachodzie. Już zresztą widzimy poprawę w polskim eksporcie.
Nie oznacza to, że nie widzimy już problemów związanych z zagrożeniem wzrostu.
A jak przez te trzy lata zmienił się Bank Światowy?
Należę do tych przedstawicieli banku, którzy skorzystali z decentralizacji. To znacznie usprawniło operacje bankowe. Nie mam wątpliwości, że w wyniku tej reformy bank jest znacznie skuteczniejszy.
Jak zmieniały się priorytety banku?
Trzy, cztery lata temu bank był dość mało aktywny. Tak naprawdę mieliśmy tylko jeden ważny projekt. miałem szczęście, że w wyniku doszła do władzy koalicja składająca się z partii, które tradycyjnie miały bardzo dobre stosunki z bankiem i współpraca ożywiła się..
Jak pan sądzi, długo jeszcze Polska będzie potrzebowała wsparcia Banku Światowego?
Ze wsparcia kredytowego mogłaby zrezygnować już teraz, ale przydatne są niezależne analizy. Bank w Polsce ma także jedną przewagę, nawet nad rządem - bez problemu możemy realizować programy, w które zaangażowanych jest kilka ministerstw. |
ROZMOWA NA GORĄCO
Jan Litwiński, prezes zarządu PLL LOT
Wszystkie plagi były w zeszłym roku
Rz: Jak ocenia pan sytuację lotnictwa w 2001 roku?
JAN LITWIŃSKI: Od początku był to rok kryzysowy w światowym lotnictwie. Do końca sierpnia 2001 roku międzynarodowe rozkładowe przewozy IATA zmniejszyły się o 0,5 proc. w stosunku do roku poprzedniego, przy wzroście zdolności przewozowej o 3 proc. i silnym spadku wpływów. To była zapowiedź deficytu całej branży, szacowanego na 3,0-3,5 mld dolarów. Po 11 września doszedł jeszcze spadek przewozów, uziemione samoloty, redukcje personelu, upadek wielu linii lotniczych. Dziś mówi się o deficycie rzędu 12 mld dolarów.
Jak na tym tle wygląda LOT?
Warszawski hub, który miał pomóc w rozwoju i którego uruchomienie było jednym z kryteriów wyboru inwestora strategicznego, ruszył jesienią 2000 roku. Liczba połączeń tranzytowych w węźle warszawskim wzrosła z 1130 tygodniowo w sezonie letnim 2000 do 2230 po uruchomieniu centrum przesiadkowego (hubu) w sezonie zimowym 2000/2001 i do 3360 w szczycie sezonu letniego 2001. Hub zasiliły połączenia do Goeteborga, Odessy, Belgradu. LOT w piętnaście miesięcy zwiększył flotę o 15 samolotów. Efekty hubu uwzględnione zostały w planie na rok 2001 zarówno po stronie przewozów, jak i wpływów. Zakładany przyrost przewozów pasażerskich miał w roku 2001 wynieść 35 proc.
Do sierpnia przewieźliśmy o ponad 20 proc. więcej pasażerów, niż w roku poprzednim. Przyrost był jednak mniejszy od zakładanego. Kryzys, który rozpoczął się z początkiem roku, najsilniej dał się odczuć w Ameryce Północnej, na Atlantyku i w Europie. A Europa i trasy atlantyckie to nasze podstawowe rynki. Do tego nasilały się kłopoty Swissairu, kilkakrotnie zmieniło się jego kierownictwo, zmieniła się strategia. Qualiflyer praktycznie przestał istnieć, a zakładaliśmy, że współpraca w ramach tej grupy zasili warszawski hub.
Co w tej sytuacji zrobił LOT?
Od lipca ubiegłego roku opracowaliśmy i wdrożyliśmy nadzwyczajny plan działań - Program Zmian LOT 2001, który miał pomóc w zmniejszeniu negatywnych efektów kryzysu: skorygowaliśmy siatkę połączeń, zawiesiliśmy w sierpniu obsługę najsłabszych połączeń m.in. z Katowic do Zurichu, z Krakowa do Zurichu i do Wiednia, z Warszawy do Stuttgartu, ograniczyliśmy liczbę rejsów z Gdańska do Kopenhagi, z Katowic do Monachium, z Poznania do Hanoweru. Wstrzymane zostały inwestycje i wydatki. Przystąpiliśmy do analiz mających doprowadzić do najbardziej racjonalnego sposobu zmniejszenia zatrudnienia. Rozpoczęliśmy rozmowy na temat refinansowania niektórych aktywów, co miało zapewnić nam środki na realizację całego programu, którego efekty nie są natychmiastowe.
W październiku nasze przewozy pasażerskie były nadal o 2,5 proc. większe niż rok wcześniej, ale zagraniczne przewozy regularne zmalały o 3,0 proc. W listopadzie było już zdecydowanie źle. Przewieźliśmy o 16 000, czyli o 8,5 proc. pasażerów mniej niż w listopadzie 2000 roku.
Zawiesiliśmy obsługę połączenia do Damaszku i Bejrutu, bo zamarł ruch w rejon Bliskiego Wschodu. Ograniczyliśmy program atlantycki. Zdecydowaliśmy, że w sezonie zimowym 2001/2002 nie będziemy latać na londyński Gatwick, zamkniemy połączenia z Gdańska i Poznania do Brukseli, z Gdańska do Kopenhagi, z Katowic do Monachium. Przesunęliśmy dostawy kolejnych samolotów EMB-145 z roku 2002 na następne lata.
W programie są jeszcze inne środki oszczędnościowe, od bazy technicznej, przez zaopatrzenie, służby lotnicze. Najtrudniejszą częścią programu było zmniejszenie zatrudnienia. Uruchomiliśmy program zachęt emerytalnych dla tych, którzy nabyli uprawnienia do emerytury, nie przedłużyliśmy kontraktów okresowych, mimo to kilkaset osób otrzymało wypowiedzenia w ramach zwolnień grupowych.
Jak ta sytuacja odbiła się na wynikach finansowych?
Zamkniemy rok - po raz pierwszy od wielu lat - dużą stratą. Spodziewany ujemny wynik netto wyniesie prawie 150 mln USD (600 mln złotych). Na wysokość straty - poza skutkami kryzysu światowego i wysokich cen paliw - wpływa wiele innych czynników. O niektórych z nich już wspominałem. Ale doszedł jeszcze upadek Swissairu, przewoźnika jednego z najbogatszych krajów w Europie, bankructwo Sabeny. Te dwie linie lotnicze stanowiły trzon Qualiflyera, który przestał istnieć. Natomiast nasz wynik obciążają inwestycje, których dokonaliśmy jako członek Qualiflyera. Te inwestycje, związane z integracją służb sprzedaży, przyniosłyby oczekiwane efekty już zapewne w tym roku, gdyby nie rozpad grupy. Znaczne, jednorazowe koszty powstały w ubiegłym roku w związku ze zmniejszeniem stanu zatrudnienia, bo realizacja porozumienia socjalnego zawartego pomiędzy Swissairem a działającymi w LOT organizacjami związkowymi przeniesiona została na spółkę, a porozumienie przewiduje znaczne odprawy dla zwalnianych pracowników.
Część kosztów można by rozłożyć w czasie i przenieść na rok 2002 i lata następne, ale zadecydowaliśmy o obciążeniu wyniku wszystkimi kosztami i rezerwami, które mogą być księgowo zaliczone do ubiegłego okresu. Jednorazowe obciążenie wyniku stanowi zamknięcie okresu współpracy w ramach Qualiflyera.
Jest to także po raz pierwszy od wielu lat rok, kiedy nie sprzedaliśmy znaczących aktywów, nie przeprowadzaliśmy operacji finansowych na samolotach. Nasza sytuacja - mimo straty - nie jest dramatyczna i nie musieliśmy uciekać się do wyprzedaży majątku.
Jaki w takim razie ma być ten rok?
Lepszy od ubiegłego, o ile nie nastąpią nieprzewidywalne okoliczności. Jesteśmy dziś w innym miejscu, niż w roku 2000. Nasz hub funkcjonuje. Szczególnie jest to odczuwalne w połączeniach z Europą Wschodnią, gdzie przewozy w ubiegłym roku zwiększyły się o 50-100 proc. i w komunikacji krajowej. Mamy program Frequent Flyer dla często latających. Działa telefoniczne centrum obsługi pasażerów, wdrożyliśmy system rezerwacyjny i odpraw lotniskowych, co umożliwiło wprowadzenie ułatwień dla pasażerów. Mimo kryzysowego roku i mniejszego od zakładanego przyrostu przewozów nasz udział w rynku po raz pierwszy od wielu lat zwiększył się.
Wyniki przewozowe w grudniu były lepsze niż w listopadzie. Liczba pasażerów zwiększyła się wprawdzie tylko o 2,4 proc. w porównaniu do grudnia 2000 roku, ale trend spadkowy został odwrócony. Wyniki stycznia są znów lepsze. Po korektach, w siatce połączeń poprawił się współczynnik wykorzystania oferowanych miejsc: w zagranicznych połączeniach rozkładowych wyniósł on 51,6 proc. w październiku, w listopadzie 60 proc., a w grudniu - 65 proc..
Część floty zwolniliśmy i prowadzimy negocjacje w sprawie jej wynajęcia. Jeden samolot B-767 od grudnia lata z naszymi załogami w Gujanie. Na rzecz Air Namibia wykonaliśmy rejs Frankfurt-Windhouk, polecieliśmy bezpośrednim rejsem czarterowym na Mauritius. Jest nas mniej, mniejsze są koszty zatrudnienia. Staramy się zwiększyć wydajność, w tym personelu latającego i pokładowego. Przewidujemy także przeprowadzenie operacji refinansowania samolotów, co powinno umożliwić nam osiągnięcie znacznych zysków z tej transakcji i uzyskać dodatkowe środki niezbędne do realizacji dalszych zmian siatki i dostosowanie LOT do przyszłego aliansu. Budżet na rok 2002 zakłada, że przy konsekwentnej realizacji całego programu zmian rok bieżący zamkniemy dodatnim wynikiem netto.
I British Airways, i Lufthansa są zainteresowane współpracą z LOT i włączeniem go do swojego aliansu - odpowiednio Oneworld i Star. Kiedy zostanie podjęta decyzja w tej sprawie?
Prowadzimy obecnie szczegółowe negocjacje i z jednym, i z drugim aliansem. Pozycja LOT w tych negocjacjach to nie pozycja petenta. Lot w ostatnich latach wzmocnił się. Decyzja w sprawie wyboru nowego alianta zapadnie w ciągu najbliższych kilkunastu tygodni.
Rozmawiała Danuta Walewska | Jan Litwiński, prezes zarządu PLL LOT: Od początku był to rok kryzysowy w światowym lotnictwie. Qualiflyer praktycznie przestał istnieć, a zakładaliśmy, że współpraca w ramach tej grupy zasili warszawski hub. wdrożyliśmy nadzwyczajny plan działań. Zamkniemy rok dużą stratą. Nasza sytuacja nie jest dramatyczna i nie musieliśmy uciekać się do wyprzedaży majątku.
Jaki w takim razie ma być ten rok?
Lepszy od ubiegłego. Nasz hub funkcjonuje. nasz udział w rynku zwiększył się. Część floty zwolniliśmy. Jest nas mniej, mniejsze są koszty zatrudnienia. Staramy się zwiększyć wydajność. Przewidujemy także przeprowadzenie operacji refinansowania samolotów.
I British Airways, i Lufthansa są zainteresowane współpracą z LOT i włączeniem go do swojego aliansu.
Prowadzimy negocjacje. |
Kazimierz Kutz o Tadeuszu Łomnickim w dziesiątą rocznicę śmierci aktora
Zawsze był gotów do wielkiego skoku
Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Bolał, że nie jest popularny i tak rozpoznawalny jak różne sezonowe gwiazdy.
Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty. Był oczywiście "potworem", który wszystko podporządkował sztuce. Zawsze czuło się jego gotowość do wielkiego skoku. I to było wspaniałe. Zawsze robił co najmniej trzy rzeczy naraz. Pamiętam, jak odwoził mnie po próbie. Jednocześnie prowadził samochód, rozmawiał o swoich problemach i z magnetofonu uczył się nowej roli albo angielskiego.
Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji. We wszystkim, co robił, nieco przesadzał, "błaznował". Wszystko, wszystko musiało mieć formę, nawet jego nieautentyczność była jakby "robiona". Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. Kiedy natykał się na kogoś nieżyczliwego, też stawał się niesympatyczny. Pamiętam, jak na planie "Pokolenia" Andrzeja Wajdy Zbigniew Cybulski bardzo bał się spotkania z Łomnickim. Poprosił mnie o kupienie skrzynki piwa. Opróżnił wszystkie butelki dla kurażu i gdy przyszło do nagrywania sceny, zaskoczył Tadeusza swoją improwizacją. Łomnicki z wrażenia przestał grać, a całą złość na siebie dość brutalnie wyładował na mnie.
Zapomniany majowy kartofel
Spotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "Przedstawienia «Hamleta» we wsi Głucha Dolna", tragedii ma motywach Szekspira o kacyku rządzącym jugosłowiańską wioską. W latach 70. był to tekst niecenzuralny. Łomnicki bał się. Nie o siebie, lecz o teatr. Mimo to podjął się wystawienia dramatu. Na dobrą sprawę jako reżyser nie mogłem aktorom powiedzieć, o czym ten tekst jest. W dodatku, przeważnie młodzi, bali się Łomnickiego. Mierzenie się z jego wielkością, niedawnym rektorem, profesorem, blokowało ich. Szukałem sposobu na rozładowanie niekorzystnego napięcia. Na scenie ludzie muszą się czuć wolnymi. Aż któregoś dnia przyłapałem Tadeusza kompletnie nieprzygotowanego do próby. Zacząłem go pouczać, czym jest praca w teatrze, jakby był amatorem. Mówiłem, że nie rozumie tekstu, tłumaczyłem każdy szczegół, jak komuś głupiemu. Zespół osłupiał, a on zzieleniał. Poczuł się dotknięty, nie wytrzymał i wyszedł. Zapadła cisza. Udawałem, że czekam na jego powrót, a gdy po 10 minutach nie wrócił, krzyknąłem: "Co wy się, k...., tego ch.... boicie?! " - a wiedziałem, że podsłuchuje mnie. "To ma być wielki aktor, wasz nauczyciel, a zrywa próby we własnym teatrze? Przecież to jest ostatni kartofel zapomniany w piwnicy w maju! ".
Wyznanie wiary
Po próbie specjalnie nie wróciłem do hotelu, tylko poszedłem spać do kolegi, żeby Tadeusz nie mógł mnie znaleźć. Następnego dnia za pięć dziesiąta byłem w teatralnym bufecie. Cały zespół czekał w gotowości. Usiadłem jak najdalej od drzwi. O dziesiątej pojawił się... i rozpoczęła się komedia. To cały Łomnicki! Najpierw pocałował w rękę bufetową, potem podszedł do każdej aktorki i każdą pocałował w rękę, a na końcu przeprosił wszystkich kolegów. Potem podszedł do mnie i najskromniej w świecie, cały skruszony powiedział: "Przepraszam, Kaziu, źle się zachowałem". "Tak mi się zdawało, Tadeusz. Mam do ciebie pytanie - ciągnąłem dalej i widziałem, jak cierpnie mu skóra. "Podobno uczysz w szkole. Wiesz, czego ty uczysz? Paraliżu postępowego! ". Na te słowa Łomnicki czmychnął za drzwi. Widziałem, jak stamtąd macha do mnie ręką. Podszedłem, a on do mnie: "Błagam cię, Kaziu, możesz mi wszystko powiedzieć, ale nie przy ludziach! ". "Masz to u mnie. A teraz na scenę i próbujemy jeszcze raz to, co wczoraj. " Próbował genialnie, choć trzymałem go z 10 minut. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. "Obiecująco" - powiedziałem. Była to moja zemsta za "Pokolenie". Dzięki niej zespół nabrał odwagi do "Łoma" i wszystko poszło jak z górki. Po kłopotach z cenzurą mogliśmy twórczo pracować. Zezwolono na kilka zamkniętych pokazów. Na jedno z przedstawień przyszła cała śmietanka SPATiF-u. Tadeusz zawsze grał na 100 procent, ale dopiero podczas tego wieczoru zobaczyłem, czym może być teatr z wielkim aktorem. Grał w natchnieniu, jakiego jeszcze nie widziałem, bo chciał zadowolić kolegów. Nigdy nie odchodził od wersji ustalonej z reżyserem, ale tego dnia w finale zaczął chrząkać jak knur i rozwijał to chrząkanie niczym muzyczny motyw aż po pointę. W zachwycie pobiegłem do garderoby Tadeusza i spytałem, jak na to wpadł. "Aaaa!, Kaziu, ja to znam z lektur. Było na widowni paru kolegów, którzy widzieli Jaracza, jak zagrał to przed wojną w «Uciekła mi przepióreczka», a ja chciałem im zrobić przyjemność". Niby był to żart, ale tak naprawdę pokazywał, że jest kontynuatorem tradycji Jaracza, a to chrząkanie - wyznaniem wiary w sens kontynuacji jego sztuki.
Ukochany świntuch
W czasach Teatru Na Woli widziałem też, jak Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę. Nie zapomnę nigdy, jak mnie z nią poznał. Byliśmy w jego malutkiej garderobie. Na ścianie wisiał wielki portret Swinarskiego, nagle weszła ona. Bardzo młoda, w okularach, w długiej sukni. Siedząc w kostiumie Giordana Bruna, Łomnicki powiedział: "Poznaj ją, to moja Marysia" i sięgnął po skraj sukni, całą ją odsłonił. Diabeł, zawsze z wszystkiego robił teatr. A jednocześnie sprawdzał ją, czy nadaje się, czy przyjmie go takim, jakim jest.
Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Pastwiono się nad nim. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli, ludzie, którym dał pracę, których "wymyślił". Cierpiał bardzo. A przecież role partyjnych działaczy w "Przypadku", "Człowieku z marmuru" świadczyły nie tylko o jego ekshibicjonizmie, ale i klasie, autoironii. Na pewno myślał też o nich w kategoriach zawodowych - wiedział, że to są ciekawe role do zagrania. Byliśmy w wielkiej przyjaźni, więc mogłem sobie pozwolić na przekomarzanki z Tadeuszem o jego partyjnej karierze. Kiedy miałem z nim trudności na planie, rzucałem: "Przypomnij sobie, jak byłeś w KC". Śmiał się, wściekał, raz to go bolało, raz śmieszyło, ale spinał się i grał.
Duch konkurencji
Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Pieklił się i cierpiał. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć. Kiedy zobaczył Gajosa w roli von Horvatha w "Opowieściach Hollywoodu", chwycił za telefon i z zachwytem mi opowiadał: "Oglądałem. Nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił w telewizji. Gajos to genialny aktor". A kiedy już zadzwonił do mnie, starał się, jak to on, upiec drugą pieczeń. Dodał: "Wiesz, niektórym kolegom się zdaje, że potrafią grać intelektualistów" - to o Holoubku. Obaj konkurowali o pierwsze miejsce cały czas, obaj piekielnie inteligentni, tylko absolutnie różni... To, jak potrafi docenić kolegów, widziałem też na własne oczy pracując nad "Stalinen", ostatnim spektaklem telewizyjnym z jego udziałem. Wcześniej nigdy z Trelą się nie spotkali. Jurek w ostatniej chwili wziął zastępstwo za Janusza Gajosa, uczył się tekstu nocą, no i bał się Łomnickiego i odpowiedzialności. Z tego wszystkiego dostał skurczu mięśni dłoni. Starał się go ukryć, ale Tadeusz zauważył. Wiedział, że to skutek nadmiernego wysiłku i zatroszczył się o kolegę jak najlepsza pielęgniarka. Masował mu mięśnie i przynosił herbatę. Cieszył się też talentem Jurka. To był wspaniały mecz między teatralną Warszawą i teatralnym Krakowem. Kiedy po dwóch dniach Trela zaczął dobrze czuć się w roli Stalina, Tadeusz poprosił mnie na bok i wyszeptał: "Kaziu, ja się go boję. On ma ołowiane oczy. Jak Stalin" - wyszeptał.
Lindsay Anderson, jego przyjaciel, powiedział komuś, że Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną, co zaczęło mu wadzić w aktorstwie. Mogło tak być. W czasie prac nad "Stalinem", jego wiedza o komunizmie, towarzyszach z Politbiura, o WKPb była tak kolosalna, że nie mógł jej przetrawić. Jak każdy wielki aktor potrzebował wskazówek reżysera bardziej niż debiutant. Jak anioł. Wtedy zapalały mu się oczy, a w chwilę potem grał jak w natchnieniu. Wszyscy wtedy na planie zastygali, oglądali jego grę w absolutnej ciszy. Widziałem, jak ścina się powietrze.
Kiedy kończyliśmy pracę nad "Stalinem", urządziliśmy skromny pożegnalny bankiet w telewizyjnej hali. Tadeusz pojawił się z garderoby, z walizeczką w dłoni. Spieszył się do Poznania na próby "Króla Leara". Podziękował nam, nie łyknął nawet szampana, nie przegryzł nawet paluszka. Pożegnał się i poszedł. Widzę go jeszcze, jak drepcze przez halę z walizeczką, w płaszczyku, z przekrzywioną na prawo głową. Aż wszedł w światło drzwi i zniknął.
Notował Jacek Cieślak | Kazimierz Kutz wspomnina Tadeusza Łomnickiego, wybitnego aktora, reżysera i pedagoga, założyciela Teatru Na Woli. Zmarłego dziesięć lat temu artystę przedstawia jako człowieka pracowitego i inteligentnego, o trudnym charakterze, który poświęcił swoje życie sztuce teatralnej. Kutz opisuje kilka epizodów ze współpracy z Łomnickim oraz z jego działalności jako dyrektora warszawskiego teatru. Wspomina ich wzajemną przyjaźń i przywołuje wypowiedzi Łomnickiego, które zapadły mu w pamięć. |
PZU
Ministerstwo skarbu żąda wyjaśnień od Eureko w sprawie motywów prywatyzacji
Wojna prawników
Emil Wąsacz, minister skarbu, wystąpił do Eureko z listem, w którym zarzuca temu konsorcjum, że wzięło udział w prywatyzacji PZU w innym celu, niż to podawało podczas negocjacji. W związku z tym minister domaga się od Eureko wyjaśnień i zapowiada, że do tego czasu wstrzymuje się z zajęciem stanowiska w sprawie zmian w zarządach PZU i PZU Życie. Wczoraj PZU Życie zaskarżył postanowienie sądu w sprawie okresowego zakazu sprzedawania akcji BIG Banku Gdańskiego.
15 lutego BIG Bank Gdański oraz Eureko, dwaj akcjonariusze (w sumie 30 proc. akcji) PZU, wystąpili do sądu z wnioskiem o zabezpieczenie powództwa o ustalenie nieważności umów między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży Niemcom około 7 proc. akcji BIG Banku Gdańskiego. Sąd przychylił się do ich wniosku i zakazał sprzedaży akcji. We wniosku do sądu napisano, że "Głównym motywem zaangażowania się banku i Eureko BV w proces prywatyzacji PZU było leżące u podstaw umowy prywatyzacyjnej założenie, że nabycie akcji PZU przez bank i znaczącego akcjonariusza banku - Eureko będzie gwarancją zachowania dotychczasowej proporcji akcjonariatu banku. Warunkiem włączenia się banku i Eureko w prywatyzację PZU było utrzymanie co najmniej na dotychczasowym poziomie udziału PZU i jego spółki zależnej PZU Życie w kapitale akcyjnym banku, co miało zapewnić dotychczasowym akcjonariuszom banku większość na walnym zgromadzeniu banku i zapobiec wrogiemu przejęciu banku przez Deutsche Bank."
Zagrożone interesy PZU
Minister Wąsacz po zapoznaniu się z tym wnioskiem BIG BG i Eureko wystosował list do prezesa Eureko Joao Talone, w którym napisał, że w żadnym z dokumentów wiążących obie strony prywatyzacji nie ma mowy o tym, by głównym powodem tej operacji było utrzymanie stałego akcjonariatu w BIG BG. W umowie nie wprowadzono żadnych zastrzeżeń w odniesieniu do dysponowania akcjami BIG BG, choć wprowadzono takie zastrzeżenia w stosunku do innych aktywów PZU. Zdaniem ministra, stabilizacja akcjonariatu BIG BG jako główny motyw zainwestowania w PZU naraża prywatyzowaną spółkę na to, że jej rozwój może zależeć od sytuacji w banku. Minister uznał, że jest to sprzeczne z celem prywatyzacji PZU, którym było zapewnienie jej rozwoju i umocnienie pozycji rynkowej. Według ministra, inne motywy przedstawione we wniosku do sądu mogą świadczyć o celowym wprowadzeniu w błąd ministerstwa skarbu przez konsorcjum. Gdyby ministerstwo znało wcześniej cel oferty BIG BG i Eureko, zostałaby ona odrzucona.
Na koniec listu minister pisze do prezesa Talone: "Nie przesądzając prawnych skutków i znaczenia Państwa oświadczenia dla ważności zawartej przez nas umowy oczekuję wyjaśnień od Pana prezesa co do rzeczywistego stanu rzeczy. Do tego czasu wstrzymuję się z zajęciem stanowiska co do rekonstrukcji zarządów PZU i PZU Życie".
List wysłano 21 lutego do Eureko i członków rady nadzorczej PZU. Stało się to w przeddzień posiedzenia rady nadzorczej, która miała zadecydować o dalszych losach zawieszonych członków zarządu PZU. Posiedzenie to nie odbyło się, gdyż nie przyszli na nie trzej przedstawiciele konsorcjum i dwaj skarbu państwa.
Przypomnijmy, że o zawartej w przeddzień prywatyzacji umowie sprzedaży przez PZU (za około 300 mln zł) akcji BIG BG Deutsche Bankowi nic nie wiedziało konsorcjum BIG BG i Eureko. Ostatnio ze strony Eureko - porozumienia europejskich firm ubezpieczeniowych - zaczęto składać deklaracje, że gdyby skarb państwa nie zgodził się na odwołanie zawieszonych członków zarządu PZU, wówczas wystąpi ono ze skargą do organów Unii Europejskiej.
Kolejne pozwy, kolejne wnioski
PZU Życie SA zaskarżyło postanowienie stołecznego Okręgowego Sądu Gospodarczego z17 lutego, zakazujące PZU i PZU Życie oraz powiązanym z nimi spółkom zbywania akcji BIG Banku Gdańskiego na czas procesu. Z wnioskiem o wydanie takiego zakazu wystąpiły BIG BG i Eureko, które zapowiedziały wystąpienie z pozwem o ustalenie nieważności umów z 4 listopada ubiegłego roku między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży niemieckiemu bankowi owych akcji. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że wkrótce PZU złożyć może podobne zażalenie.
Adwokat Stefan Jaworski, pełnomocnik PZU Życie, postawił wnioskowi i postanowieniu sądu szereg zarzutów. W zażaleniu, które wczoraj po południu wpłynęło do sądu, pisze, że wniosek o wydanie zabezpieczenia podpisało m. in. dwoje członków zarządu BIG BG, którzy jego zdaniem nie byli uprawnieni do reprezentowania banku, w konsekwencji bank ten właściwie nie wniósł skutecznie wniosku, a bez tego nie mogło być ważnie wydane zabezpieczenie. Adwokat kwestionuje też prawo (legitymację) wnioskodawców (BIG BG i Eureko) do wytaczania w ogóle tej sprawy, w szczególności ich argumentację, że jako akcjonariusze PZU nie mieli bezpośredniego wpływu na sposób zarządzania majątkiem PZU i PZU Życie. Podobnie kwestionuje twierdzenie, że rozdysponowanie akcji ma być sprzeczne z założeniami prywatyzacyjnymi PZU i interesem jego akcjonariuszy. Zdaniem pełnomocnika PZU Życie, akcjonariusze - zgodnie z kodeksem handlowym - nie mają zapewnionego bezpośredniego wpływu na prowadzenie spraw spółki, a wolę swoją mogą wyrażać na walnym zgromadzeniu. Tymczasem akcjonariusze PZU nie podjęli żadnej uchwały w zakresie akcji BIG BG.
Z kolei na argumentację BIG BG i Eureko, że jako giełdowi inwestorzy zainteresowani są oczywiście przestrzeganiem reguł obowiązujących uczestników tego rynku, mec. Jaworski odpowiada, że od zapewnienia przestrzegania reguł giełdowych są KPWiG, prokuratura i podobne instytucje, jeżeli więc wnioskodawcy uznali, iż zostały one jakoś naruszone, (zdaniem adwokata zastrzeżenie takie nieuzasadnione) to powinni zwrócić się do tych organów - a nie uzasadnić nimi wystąpienia o unieważnienie umowy. Skoro nie są uprawnieni do wytaczania powództwa, to nie mieli też prawa żądać wydania zaskarżonego zakazu. Wreszcie, zakaz ów w istocie zaspokaja roszczenia wnioskodawców, aby faktycznie doprowadzić do niezbywania akcji, a nie taka jest rola instytucji zabezpieczenia - dodaje adwokat. DOM, PJ. RFK
KOMENTARZ
Na pewno niefortunne było sformułowanie użyte w pozwie BIG Banku Gdańskiego i Eureko o tym, że głównym motywem zakupu 30 proc. akcji PZU była chęć stabilizacji akcjonariatu BIG Banku Gdańskiego. Traktowanie przez ministra skarbu tego zapisu poważnie świadczy o jego złej woli. Trudno bowiem przypuszczać, żeby ktoś kupował za ponad 3 mld zł mniejszościowy pakiet akcji jakiejkolwiek firmy i podejmował dalsze zobowiązania po to tylko, by w ten sposób zdobyć kontrolę nad 7-8 proc. akcji innej firmy, której cała wartość wynosiła wówczas 3,6 mld zł, a dziś - 8,5 mld zł. Raczej należy przypuszczać, że ministerstwo postanowiło bronić się przez atak przed żądaniami Eureko i BIG BG, które czują się oszukane w czasie prywatyzacji PZU.
Paweł Jabłoński | BIG Bank Gdański i Eureko wystąpiły do sądu z wnioskiem o ustalenie nieważności umów między PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży 7% akcji BIG BG. Spółkom zależy na zachowaniu proporcji akcjonariatu banku. Minister skarbu podważył to uzasadnienie i żąda wyjaśnień. Pełnomocnik PZU Życie przedstawił szereg zarzutów dotyczących wniosku obu spółek. |
Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka
Wściekłość i duma to fatalni doradcy
JACEK DOBROWOLSKI
Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Próbują stworzyć utopijne państwo islamskie, opierając je na najsurowszym z szarijatów. Potrafią ludzi zakopywać żywcem, dusić w kontenerach, kamienować i dokonywać publicznych egzekucji na stadionach. Ich instruktorzy - arabscy najemnicy bin Ladena - lubują się w masakrach. Większość świata muzułmańskiego jest przerażona obiema grupami w takim samym stopniu jak my. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów, którzy też uważali, że Bóg jest po ich stronie, o czym świadczyły napisy "Gott mit uns" na pasach żołnierzy Wehrmachtu.
Ciosy w Nowy Jork były ciosami również w islam, tak jak bombardowanie przez hitlerowców Polski we wrześniu 1939 r. było ciosem zadanym całemu, również niemieckiemu, europejskiemu chrześcijaństwu.
Talibowie należą do wywodzącej się z Indii szkoły, która - w odróżnieniu od tolerancyjnych nauk sufickich i hanafickich, również obecnych w Afganistanie i Pakistanie - kieruje się surową, purytańską doktryną, potępiającą wszelkie liberalne wykładnie islamu.
Wiara bin Ladena
Wiara Osamy bin Ladena jest bardzo podobna. Do tego, co napisał Stanisław Grzymski w swym rzetelnym artykule "Wysłannik nienawiści" ("Rzeczpospolita" 231, 3.10.2001), warto dodać, że ojciec bin Ladena był zwykłym murarzem i pozostał analfabetą do końca życia. Miał jednak talent i wpadł w oko władcy Arabii Saudyjskiej. Tak rozpoczęła się jego wielka kariera głównego królewskiego budowniczego, której ukoronowaniem było odrestaurowanie sanktuariów w Mekce i Medynie.
Bin Laden, podobnie jak 7 zamachowców z Arabii Saudyjskiej (z 19), którzy zniszczyli World Trade Center i skrzydło Pentagonu, należy do fundamentalistycznej sekty wahhabitów, którzy, jak podaje Janusz Danecki w swym znakomitym "Słowniku kultury islamu", "głoszą konieczność prowadzenia dżihadu przeciwko wszystkim, którzy bezczeszczą islam". To właśnie wahhabici zbrojnie tworzyli kolejne królestwa Arabii Saudyjskiej, łącznie z ostatnim z 1932 r. Założyciel sekty Muhammad ibn Abd al Wahhab (zm. w 1787 r.) głosił, że wszelkie przedmioty kultu poza Allahem są fałszywe i wszyscy, którzy ten kult wyznają, zasługują na śmierć. Wahhabici pojawili się też w Indiach, gdzie rozpoczęli dżihad najpierw przeciw Sikhom, a później Hindusom i Brytyjczykom. Działali też w Turkiestanie i Afganistanie. Nic dziwnego, że mułła Omar przyjął Osamę bin Ladena z otwartymi ramionami. Bin Laden i jego arabscy fanatycy krzewią skrajny wahhabizm od Algierii po Filipiny.
Zdzisław Krasnodębski, autor artykułu "Siła prostych zasad", głęboko się myli, pisząc: "Niewiele wiemy o motywach i celach zamachowców. Są terrorystami nowego rodzaju, nie stawiali żądań, nie walczą o konkretną sprawę". Celem działań bin Ladena jest obalenie dynastii saudyjskiej za dopuszczenie niewiernych do sanktuariów w Mekce i Medynie, wyrzucenie z Arabii Saudyjskiej amerykańskich i brytyjskich żołnierzy oraz wyzwolenie Jerozolimy. Jerozolimski meczet Al-Aksa (Najdalszy Meczet) zbudowano na miejscu, do którego prorok Mahomet odbył swą, wspomnianą w Koranie, mistyczną "nocną podróż" z Mekki. Bin Laden, atakując Nowy Jork, zaatakował nie tylko centrum Ameryki, okupującej najświętsze miejsca islamu, lecz również największe skupisko Żydów na świecie, którzy z kolei, jego zdaniem, okupują Jerozolimę.
Amerykańscy i brytyjscy żołnierze stacjonują w Arabii Saudyjskiej, gdyż jest to kraj strategicznie ważny dla Zachodu ze względu na ropę. Obaj prezydenci Bushowie działali w teksańskim przemyśle naftowym, a młodszy był współwłaścicielem przedsiębiorstwa naftowego posiadającego zezwolenie na prowadzenie wierceń u wybrzeży Bahrajnu. Opisała to Anna Rogozińska-Wickers w "Magazynie Rzeczpospolitej" z 30.03.2001. W interesie Zachodu leży zbudowanie rurociągu naftowego z Turkmenistanu przez Afganistan do Pakistanu. Złoża minerałów w Azji Centralnej są ostatnimi wielkimi złożami niepodzielonymi między wielkie koncerny. Nawiasem mówiąc, gdyby firmy nafciarskie i samochodowe nie wykupywały patentów na samochody elektryczne, obecnego konfliktu by nie było.
Islam jest religią pokoju
Potężny konflikt, którego jesteśmy świadkami, to starcie ideologiczne i starcie interesów. Jednakże Samuel Huntington, autor "Zderzenia cywilizacji", w niedawnym wywiadzie dla telewizji CNN oświadczył, że nie mamy do czynienia ze zderzeniem cywilizacji islamu z Zachodem, ponieważ zdecydowana większość krajów muzułmańskich potępia terroryzm, a islam jest religią pokoju i umiaru. Do takiego zderzenia prą jednak nie tylko paranoicy w rodzaju bin Ladena i jego zwolenników, lecz również premier Włoch Silvio Berlusconi, głoszący niższość cywilizacji islamu. Poparła go w tym, niestety, wybitna dziennikarka Oriana Fallaci, która opublikowała tekst "Wściekłość i duma" - pełen nienawiści do Arabów i islamu, głoszący natomiast wyższość cywilizacji Zachodu. Twierdzi w nim m.in., że poza Mahometem i uczonym Awerroesem niczego w kulturze islamu nie ma. Wściekłość i duma to fatalni doradcy i są one, wraz z nienawiścią, również stałymi doradcami terrorystów.
Co zawdzięczamy Arabom
Berlusconi i Fallaci nie wiedzą, że do XIV w., kiedy pojawiły się tkaniny flandryjskie, Europa nie miała ani jednego wyrobu, który mógłby konkurować z wyrobami cywilizacji muzułmańskiej. Nie pamiętają, że włoski sonet Petrarki i Dantego nie powstałby, gdyby nie poezja arabska; zapomnieli o "Księdze tysiąca i jednej nocy". Nie orientują się, ile Europa zawdzięcza Avicennie, którego podręcznik medycyny studiowano w Europie do końca XVIII w., ani też, że niektóre greckie komentarze do tekstów Platona i Arystotelesa przetrwały tylko dzięki arabskim tłumaczeniom. Nie zdają sobie sprawy, że alchemię, algebrę, trygonometrię, alkohol (!), lutnię i kafelki w łazienkach zawdzięczamy Arabom, nie mówiąc o rachatłukum, chałwie i sezamkach. Nie pamiętają, że pałac Alhambry, ozdobę Hiszpanii, zbudowali Maurowie i że bez nich nie byłoby flamenco. Nie słyszeli o tolerancji za kalifatu bagdadzkiego czy sułtanatu osmańskiego, o jakiej ówczesnej Europie się nie śniło. Nie wiedzą, że gdy krzyżowcy zdobyli Jerozolimę, wyrżnęli wszystkich Arabów i Żydów, brodząc w ich krwi, ani że gdy 188 lat później Saladyn, władca Egiptu i Syrii, ją odbił, nie pozwolił mścić się na ludności chrześcijańskiej i na drugi dzień po zdobyciu Jerozolimy we wszystkich kościołach normalnie odprawiano msze. Nie słyszeli również o tym, że w średniowiecznej Kordobie muzułmanie, chrześcijanie i żydzi wspólnie studiowali teologię i toczyli dysputy o naturze Boga.
Oczywiście cywilizacja islamu obecnie nie jest tym, czym była kiedyś, ale czy cywilizacja zachodnia jest tym, czym była kiedyś? Czy jest to jeszcze cywilizacja chrześcijańska? Kilka lat temu Jan Paweł II nazwał tę najbardziej materialistyczną ze wszystkich cywilizacji cywilizacją śmierci.
Dialog jest jedynym wyjściem
Żyjemy w świecie wielokulturowym i nie mamy innego wyjścia jak dialog - nie poprowadzą go ludzie z bronią w ręku. Łatwo jest rozpocząć tę wojnę, ale jak ją zakończyć? Ile ludzi będzie musiało zginąć, by politycy zdali sobie sprawę, że nikt tej wojny wygrać nie może. Terroryści mogą być pokonani tylko we współpracy z krajami islamu, których autorytety religijne winny potępić terroryzm jako sprzeczny z nauką Mahometa. Na szczęście rząd Stanów Zjednoczonych tę prawdę zrozumiał i nie dał się sprowokować do odwetu na oślep. Popełniono jednak kilka poważnych błędów.
Prezydent Bush w pierwszej reakcji na zbrodniczy atak zapowiedział "krucjatę". Później nigdy już tego słowa nie użył. Jednak prezydent wciąż twierdzi, że Bóg jest po jego stronie - podobnie jak strona przeciwna. I podobnie jak strona przeciwna uważa, że obecna wojna to zmagania dobra ze złem. Jest to iście manichejska wizja. Gafę strzelił także prymas Polski, przywołując w swym kazaniu postać Jana III Sobieskiego. Winien był raczej przywołać postać Pawła VI, inicjatora dialogu z islamem, lub obecnego papieża, który, odwiedzając meczety, dialog ten pogłębia.
Prof. Zdzisław Krasnodębski we wspomnianym artykule pochwala bezrefleksyjny charakter kultury amerykańskiej, wynosząc amerykańską "sprężystość ducha i zdolność do stawiania na swoim". Cytuje nawet Conrada, który miał napisać, że "zwyczaj głębokich rozmyślań jest najszkodliwszy ze wszystkich zwyczajów wytworzonych przez cywilizowanego człowieka". Absolutnie się nie zgadzam. To na skutek nieobecności głębokich rozmyślań i głębokich pytań o wielokulturową naturę świata Ameryka narzuca swoją cywilizację tym, którzy sobie tego nie życzą, jednocześnie szkoląc (w przeszłości) bin Ladena. Amerykańskie media od lat kultywują dwa negatywne stereotypy Arabów i muzułmanów: albo są to terroryści, albo naftowi multimilionerzy. Nie ma żadnych pozytywnych postaci ze świata islamu poza Aladynem i Sindbadem Żeglarzem. Rząd amerykański dopiero zaczyna stawiać sobie pytania o sens swej polityki bliskowschodniej i polityki wobec świata arabskiego, szczególnie Palestyńczyków. Mam nadzieję, że w rezultacie tych pytań i rozmyślań będzie działać roztropnie, a nie tylko tak, by zademonstrować światu swą siłę.
Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka. Wówczas będziemy musieli pożegnać się z marzeniem o społeczeństwie otwartym i zaczniemy żyć w społeczeństwach fortec, zdominowanych przez plemienną mentalność oblężonych twierdz. Gdyby ktoś mnie zapytał, po której stronie konfliktu stoi Bóg, odparłbym, że po stronie niewinnych ofiar z obu stron.
Po ataku na World Trade Center na chodniku przed nowojorskim Centrum Kultury Islamskiej ktoś namalował maksymę Gandhiego: "Oko za oko sprawia, że cały świat jest ślepy".
Autor jest poetą, krytykiem i tłumaczem. | Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Ich instruktorzy - arabscy najemnicy bin Ladena - lubują się w masakrach. Większość świata muzułmańskiego jest przerażona obiema grupami w takim samym stopniu jak my. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów, którzy też uważali, że Bóg jest po ich stronie, o czym świadczyły napisy "Gott mit uns" na pasach żołnierzy Wehrmachtu. Żyjemy w świecie wielokulturowym i nie mamy innego wyjścia jak dialog - nie poprowadzą go ludzie z bronią w ręku. Ile ludzi będzie musiało zginąć, by politycy zdali sobie sprawę, że nikt tej wojny wygrać nie może. Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka. Wówczas będziemy musieli pożegnać się z marzeniem o społeczeństwie otwartym. |
KONSUMENCI
Rękojmia i gwarancja
Unijna dyrektywa a polskie przepisy
EWA ŁĘTOWSKA
Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego - prędzej czy później - trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają - bardzo już zaawansowane - prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości.
Dyrektywa dotyczyć ma przede wszystkim gwarancji jakości. Termin ten jest dla nas trochę mylący. Projekt (z 31 marca 1998 r.) mówi bowiem zarówno o gwarancji ustawowej, co może być uznane za odpowiednik naszej rękojmi, jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Co więcej, w stosunku do tej ostatniej projekt używa terminu "gwarancja handlowa". W naszej tradycji określenie to dotyczy tylko niektórych gwarancji dobrowolnych, mianowicie udzielanych tylko przez sprzedawcę. W projekcie natomiast nie ma tego podmiotowego ograniczenia.
Gwarancje handlowe (dobrowolne) normowało już pośrednio prawo wspólnotowe, by ustrzec przed wykorzystaniem ich jako instrumentu niedozwolonej konkurencji (nieuczciwej reklamy). Problematykę gwarancji uwzględnia także dyrektywa 93/13 o krzywdzących klauzulach umownych, gdy idzie o nakaz ich przejrzystości (transparencji). Gwarancja handlowa (dobrowolna) zależy przecież od sposobu ukształtowania jej w klauzulach umownych, i tu wykorzystują swą przewagę przedsiębiorcy, narzucając krzywdzące, zakazane postanowienia umów. Z tym walczy dyrektywa 93/13.
Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Sprzedaż w obrocie krajów UE nader często zawiera element transgraniczności (chociażby jako konsekwencja swobodnego przepływu ludzi), co dodatkowo usprawiedliwia podjęcie zabiegów harmonizacyjnych. Projekt przewiduje stworzenie minimalnego standardu ochronnego w samej dyrektywie, od którego nie można będzie odstąpić in minus ani ustawodawstwie państw UE, ani w umowach stron.
Tradycyjnie dla prawa konsumenckiego Wspólnot Europejskich projekt nawiązuje do pojęcia osoby fizycznej, która nie zajmuje się bezpośrednio działalnością w zakresie handlu, przedsiębiorczości, zawodową. Oznacza to jednak, że reżimem ochronnym (podobnie jak przy umowach zawieranych na odległość - dyrektywa 7/97) będą mogły być objęte transakcje o mieszanym charakterze, np. zakup komputera służącego do użytku zarówno prywatnego, jak i zawodowego.
Nienależyta jakość, czyli brak zgodności z umową
Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru (obecna wersja projektu wyraćnie ogranicza je tylko do rzeczy ruchomych) z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Jest to ujęcie obce polskiej tradycji ujmowania rękojmi jako odpowiedzialności związanej ze szczególnym rodzajem wad rzeczy. Jednakże pozornie bardzo dobitna różnica jest w rzeczywistości mniej wyraćna na skutek sposobu (techniki normowania), jakim projekt określa niezgodność z umową. Nie zadowala się on bowiem formułą generalną niezgodności z umową, ale w kilku ujętych bardzo kazuistycznie punktach doprecyzowuje ją, co zbliża porównywane koncepcje. Dyrektywa bowiem określa pojęcie "zgodność jakości towaru z wymaganiami umowy" i przyjmuje domniemanie istnienia owej zgodności w momencie wydania towaru, gdy odpowiada on:
opisowi cech przez sprzedawcę i jest zgodny z próbką lub wzorem;
celom, do jakich dany towar normalnie służy, i nadaje się do celu specjalnego, jaki konsument wskazał sprzedawcy przy zawarciu umowy (przepis ten w ostatniej wersji został korzystnie dla konsumenta zmodyfikowany, przez rezygnację z zastrzeżenia, że subiektywnym zamiarom konsumenta mogą być w pewnych okolicznościach przeciwstawione wyjaśnienia sprzedawcy, wyprowadzające nabywcę z błędu);
usprawiedliwionym oczekiwaniom konsumenta, przy uwzględnieniu publicznych zapewnień poczynionych przez sprzedawcę, producenta i ich przedstawicieli w reklamach i informacjach o towarze. To ostatnie kryterium w toku prac nad projektem uległo charakterystycznej zmianie przez nadanie większego znaczenia oczekiwaniom konsumenta.
Równa tak opisanej niezgodności z umową (charakterystyczne, że chodzi tu nie tylko o niezgodność z wyraćną treścią umowy) jest sytuacja, gdy wadliwość wynika z instalacji (montażu) dokonanej przez sprzedawcę na jego odpowiedzialność lub przez samego konsumenta, lecz zgodnie z otrzymaną instrukcją.
Domniemanie niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową w momencie jego wydania istnieje tylko wtedy, gdy brak zgodności (wadliwość) ujawni się w ciągu sześciu miesięcy od wydania rzeczy. Domniemania jednak brak, gdy nie da się go pogodzić z rodzajem niezgodności lub naturą przedmiotu świadczenia (np. choroba zwierzęcia, co do której wiadomo, że ma krótki okres inkubacji). Ograniczenie domniemania w czasie jest zrozumiałe, gdyż sam okres gwarancji ustawowej wedle dyrektywy jest znacznie dłuższy (o czym za chwilę) niż w naszej rękojmi.
Istotne terminy
Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata. (Zrezygnowano przy tym z wersji, według której wiedza czy niemożliwość niewiedzy konsumenta o braku zgodności towaru z umową znosi gwarancję ustawową, a także z ograniczenia terminu uprawnienia do wymiany rzeczy i odstąpienia od umowy. To znacznie zaostrza rygoryzm projektu).
Zrezygnowano też z obowiązku notyfikacji wady (ściślej: niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową) w ciągu miesiąca od wykrycia wady. To jednak otwiera drogę do unormowania tej kwestii w ustawodawstwie wewnętrznym.
Podmiot odpowiedzialny
Odpowiedzialność z tytułu gwarancji ustawowej ciąży na sprzedawcy. On jest zobowiązany do zadośćuczynienia roszczeniom konsumenta, chyba że niezgodność towaru z umową ma swe ćródło w publicznych zapewnieniach producenta lub jego przedstawiciela, odnoszących się do cech towaru. Musi jednak wykazać, że albo nie znał i nie mógł znać tych zapewnień, albo sprostował je w momencie sprzedaży, albo gdy udowodni, że decyzja o zakupie nie pozostawała pod wpływem wspomnianych zapewnień. Taka przesłanka zwalniająca nie jest znana polskiej rękojmi.
Sprzedawca odpowiada z tytułu gwarancji ustawowej niezależnie od własnej winy, a nawet gdy nie ma związku między brakiem jego działań (zaniechaniem) i skutkiem w postaci wadliwości przedmiotu sprzedaży. Ma wtedy tylko możliwość regresu do producenta lub swego poprzednika w łańcuchu sprzedawców, na zasadach ogólnych.
Obowiązki sprzedawcy
Obowiązki sprzedawcy obejmują bezzwłoczną propozycję naprawy w sensownym terminie lub wymianę rzeczy. Wybór między tymi możliwościami należy do konsumenta, chyba że tylko jedna z nich jest ekonomicznie uzasadniona (z punktu widzenia interesu sprzedawcy) i zarazem ma znaczenie dla konsumenta. Wtedy jego prawo wyboru ulega zacieśnieniu.
Konsument ma prawo nie przyjąć naprawy, gdy powoduje to obniżkę wartości towaru. W takim wypadku może żądać wymiany. Dopiero gdy w grę nie wchodzi żadna ze wskazanych możliwości - albo gry wynik naprawy okazał się niezadowalający - konsument może żądać obniżki ceny lub odstąpić od umowy. To uszeregowanie uprawnień, z umieszczeniem na końcu odstąpienia od umowy, budzi niezadowolenie środowisk reprezentujących konsumentów. Wskazują one (nie bez racji, których prawdziwość potwierdza obserwacja wieloletniej polskiej praktyki), że konsument zostaje w ten sposób uwięziony w kontrakcie, który nie spełnił jego oczekiwań.
Konsekwencje reklamacji
W razie wymiany rzeczy gwarancja biegnie na nowo. Gdy załatwienie reklamacji polegało na usunięciu wady, termin nowej gwarancji dotyczy tylko tej wady. Dwuletni termin gwarancji ulega zawieszeniu na czas wykonywania reklamacji. Podobny skutek daje system skargi pozasądowej, z której konsument może skorzystać w celu załatwienia reklamacji. Wszystkie koszty realizacji gwarancji (transport, przejazd, robocizna, materiały) obciążają sprzedawcę.
W wypadku sprzedaży ratalnej zawiesza się spłatę rat do momentu zrealizowania reklamacji.
Regulacja gwarancji dobrowolnej (handlowej) jest w projekcie znacznie skromniejsza. Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Aby nie uczynić konsumenta niewolnikiem gwarancji (problem doskonale znany w polskiej praktyce, polegający na udzieleniu pozornie tylko korzystnej gwarancji, przy jednoczesnym ograniczeniu możliwości korzystania z ustawowej odpowiedzialności za jakość świadczenia), projekt każe zapewnić konsumentowi lepszą pozycję, niż wynikałoby to z gwarancji ustawowej. Jest to więc koncepcja znana polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, ukształtowana początkowo przez orzecznictwo i zaakceptowana w doktrynie, a następnie, po zmianie ustrojowej, ponownie odrzucona. Obowiązkowa minimalna treść gwarancji handlowej wedle projektu dyrektywy obejmuje:
zakres czasowy i terytorialny gwarancji,
nazwisko i adres osoby, z którą konsument może nawiązać kontakt w sprawie realizacji gwarancji,
procedurę realizacji gwarancji,
nazwisko i adres podmiotu odpowiedzialnego z gwarancji.
Jeśli gwarancja dotyczy tylko części wyrobu, musi wskazywać jasno to ograniczenie, w przeciwnym razie jest ono nieważne.
Postanowienia wspólne dotyczące obu rodzajów gwarancji dotyczą wykluczenia autonomii kontraktowej w zakresie wyłączenia i ograniczenia gwarancji ustawowej, a także zobowiązania państw unijnych do wprowadzenia przepisów gwarantujących, aby autonomia kolizyjna (wybór prawa właściwego) nie pozbawiała konsumentów ochrony przewidzianej przez dyrektywę (oczywiście dotyczy to tylko umów mających związek z terytorium państw unijnych).
Państwa mające lub chcące wprowadzić bardziej rygorystyczne zasady ochrony konsumenta - w zakresie dyrektywy - mogą je utrzymać, jeśli nie mogłyby być uznane za niezgodne z traktatem rzymskim (art. 30). W tym zakresie istnieje jednak ryzyko ich odmiennej oceny przez zainteresowane państwa i przez Trybunał w Luksemburgu (w razie sporu wszczętego przez przedsiębiorców, uznających konkretne przepisy chroniące konsumenta ponad minimalny poziom dyrektywy za przejaw dyskryminacyjnych zakazanych praktyk, godzących w reguły konkurencyjności).
Co wynika z porównania
Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący, choć lepszy jest w nim dwuletni, a nie roczny termin gwarancji ustawowej. Oczywiście sama koncepcja wady (leżąca u podstaw rękojmi) jest inna niż koncepcja braku zgodności z umową i oczekiwaniami konsumenta. Jednakże niepodobna zapominać, że na tle istniejącego w Polsce reżimu prawnego rękojmi stosunkowo dużo uwagi poświęca się kwestii zapewnień sprzedawcy o cechach rzeczy, przy czym zapewnienie o nieistnieniu wad rzeczy ma skutki podstępu. Na tle ewolucji tej części przepisów o rękojmi widać wyraćnie, że ważniejsza staje się ochrona jakości zgodnej z umową i usprawiedliwionymi oczekiwaniami konsumenta. Oczywiście zakres odpowiedzialności za niezgodność z umową jest szerszy niż wynikający z istnienia wad rzeczy. Jednakże ta różnica jest konstrukcyjnie stosunkowo łatwa do przezwyciężenia. Na potrzeby sprzedaży konsumenckiej można bowiem inaczej sformułować pojęcie "wada", uzgadniając je z koncepcją zarysowaną w projekcie. Jest to zabieg legislacyjnie dość prosty, ułatwiony przez kazuistykę obu ujęć.
W terminach odpowiedzialności różnica jest zasadnicza (rok - rękojmia w polskim systemie prawnym, dwa lata - gwarancja ustawowa wedle projektu dyrektywy). Także nie znane polskiej rękojmi przy sprzedaży jest przedłużanie terminu w razie naprawy rzeczy po uwzględnieniu reklamacji. Polskie prawo wymagałoby stosownej zmiany, co z pewnością spotka się z protestami środowisk producenckich. Różnica istnieje także w zakresie domniemania istnienia wady (jej przyczyn) w momencie wydania rzeczy. System polski wydaje się korzystniejszy dla konsumenta, ze względu na aprobowane w praktyce podobne domniemanie, i to nie ograniczone półrocznym terminem. Ale wrażenie to znika przy głębszym zastanowieniu. W przeciwieństwie do gwarancji bowiem operowanie domniemaniem faktycznym, iż wada wynikła z przyczyny tkwiącej w rzeczy, nie jest w polskim systemie prawnym powszechnie aprobowane i opiera się na praktyce, która w każdej chwili, zwłaszcza w zmienionych gospodarczych warunkach, może ulec zmianie. System proponowany przez dyrektywę jest przede wszystkim czytelniejszy i nie zawiera wyjątków (zresztą w ogóle wyjątków w postaci subreżimów gwarancji ustawowej) odnoszących się do towarów żywnościowych, gdzie awantaże szerokiego domniemania przyjętego przez polskie prawo okazują się iluzoryczne.
Co do wymogu aktu staranności (istniejącego w polskim prawie przy rękojmi), nakazującego zgłaszać wadę w ciągu miesiąca od jej wykrycia, dyrektywa pozostawia wolną rękę ustawodawstwom krajowym. Być może byłaby to jednak okazja, aby przy implementacji dyrektywy zastanowić się nad sensem istnienia w polskim prawie tego fasadowego wymogu, który, przynajmniej gdy idzie o rękojmię, ma sens tylko w wypadku istnienia obowiązku odbioru (oględzin, sprawdzenia jakości) rzeczy. (A jak wiadomo, w odniesieniu do większości towarów, zwłaszcza w obrocie konsumenckim, tego obowiązku nie ma. W tej sytuacji wymóg zgłoszenia wady w ciągu miesiąca od jej wykrycia nie pełni żadnej funkcji dyscyplinującej i nie poddaje się obowiązkowi udowodnienia).
Natomiast w zakresie obowiązków sprzedawcy projekt jest mało atrakcyjny. Sekwencyjność uprawnień zamiast ich pełnego wyboru przez konsumenta i uplasowanie na ostatnim miejscu odstąpienia od umowy byłyby - w porównaniu z istniejącym w Polsce prawem - jednak krokiem wstecz, jakkolwiek odstąpienie od umowy w polskim prawie jest ograniczone kontruprawnieniem sprzedawcy, który może sparaliżować żądanie konsumenta, niezwłocznie wymieniając rzecz (oznaczoną co do gatunku) lub ją naprawiając (gdy przedmiotem sprzedaży była rzecz oznaczona co do tożsamości, a sprzedawca był jednocześnie producentem). To, co w warunkach wysokiej prawnej kultury może być uznane za drobną niedogodność dla konsumenta, nie wspominając już o szykanie, konieczną w celu wyważenia interesów obu stron, w polskich warunkach oznacza wydanie konsumenta na łup sprzedawców, niechętnych jakiemukolwiek uwzględnianiu reklamacji. Niemniej ewentualna implementacja dyrektywy (i nadzieja na osiągnięcie jednak wyższego poziomu kultury handlu) wymagać będzie jej przyjęcia w tym punkcie á la lettre. Alternatywą jest bowiem utrzymanie podwójnego standardu (pełna implementacja dyrektywy tylko dla transakcji transgranicznych i utrzymanie wyższego poziomu ochrony transakcji w prawie krajowym).
Mniej korzystnie niż w prawie polskim przedstawia się rygoryzm odpowiedzialności ciążącej wyłącznie na sprzedawcy. Wedle dyrektywy może on zwolnić się, odsyłając w pewnym zakresie do odpowiedzialności producenta, który złożył zapewnienia o jakości (cechach) towaru. Taka możliwość nie jest przewidziana przez polskie prawo. Dla konsumenta oznacza to przewlekanie załatwiania reklamacji, a także dodatkowe ćródło konfliktów (zachodzą czy nie przesłanki odesłania do producenta).
Ważną różnicą korzystną dla konsumenta jest natomiast istnienie w projekcie zawieszenia obowiązku spłaty rat na okres załatwiania reklamacji przy sprzedaży na raty.
W zakresie gwarancji komercyjnej (umownej) główną różnicę tworzy semiimperatywny jej charakter przewidziany w samej dyrektywie. Pożądane byłoby wprowadzenie do polskiego k.c. (co oznacza dyferencjację uniwersalnego reżimu gwarancji, jeśli miałoby to dotyczyć tylko gwarancji handlowej "konsumenckiej" lub też podwyższenie standardu uniwersalnego) wymaganej przez projekt dyrektywy jej obligatoryjnej treści i zasady, iż musi przynosić beneficjentowi korzyści w porównaniu z poziomem ochrony ustawowej, wynikającej z gwarancji ustawowej (rękojmi). Obie zasady były znane polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, z tym że obligatoryjną treść gwarancji wyznaczała wówczas nie treść k.c., lecz przepisy niskiego rzędu, o gwarancji obligatoryjnej, konkretyzujące maksymalną liczbę napraw przed przejściem na wymianę rzeczy oraz minimalny okres gwarancji. Projekt określa obligatoryjną treść gwarancji na znacznie niższym poziomie, mniej ograniczającym ekonomiczne interesy gwaranta, szanując jego autonomię w oznaczeniu przedmiotu i zakresie gwarancji, zobowiązując go w gruncie rzeczy do tego, aby stworzyła ona warunki do dotrzymania słowa, oraz aby treść tego "słowa" była jasna dla kontrahenta (tj. konsumenta). W tej sytuacji zasady oferowane przez dyrektywę dla obrotu z udziałem konsumenta są całkowicie do przyjęcia w uniwersalnym reżimie gwarancji (a więc gwarancji także w obrocie handlowym, między profesjonalistami). Inaczej natomiast wygląda sprawa z ewentualną implementacją odnoszącą się do gwarancji ustawowej, w kształcie, jaki nadaje jej projekt. Należy tu się liczyć z rozszczepieniem reżimów: tradycyjna, uregulowana w kodeksie rękojmia dla obrotu handlowego (między profesjonalistami) i oddzielna regulacja (w kodeksie? w ustawie odrębnej?) implementacja gwarancji ustawowej dla obrotu konsumenckiego.
Proponowany przez dyrektywę model nie przynosi wyraćnych rozstrzygnięć co do relacji między rękojmią i gwarancją. Ale ograniczenie autonomii kontraktowej (sprawę tę reguluje także dyrektywa 93/13) i wiążący zakres minimalnej regulacji dyrektywy odnoszący się do gwarancji ustawowej zmierza ku wykluczeniu mylnego przekonania (pojęcie "niewolnik gwarancji" właściwe jest nie tylko polskiej praktyce prawnej), jakoby konsekwencje nabycia rzeczy niewłaściwej jakości ograniczały się tylko do gwarancji umownej. Dlatego też rozwiązanie przyjęte w polskim prawie w związku z nowelizacją art. 579 k.c. odpowiada temu kierunkowi. Oczywiście chodzi o kierunek wyznaczony przez prawidłową interpretację tego przepisu, wyrażającą się w możliwości wyboru przez konsumenta między rękojmią i gwarancją w momencie powstawania każdorazowej nowej wady, a nie w lansowanej przez koła przemysłowe wykładni ścieśniającej, zgodnie z którą wybór między rękojmią i gwarancją umowną zostaje raz na zawsze i na przyszłość zdeterminowany przez wybór reżimu reklamacji w momencie wystąpienia pierwszej wady.
Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Nauk Prawnych PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej | Od 1996 r. trwają prace nad przygotowaniem nowego aktu wspólnotowego, do którego trzeba będzie dostosować nasze prawo - dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości. Termin "gwarancja jakości" jest, z punktu widzenia polskiego prawa, mylący.
Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Projekt przewiduje stworzenie minimalnego standardu ochronnego w samej dyrektywie, od którego nie można będzie odstąpić in minus ani w ustawodawstwie państw UE, ani w umowach stron.
Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata, a odpowiedzialność z jej tytułu - ciążyć na sprzedawcy. Gwarancja dobrowolna (handlowa) musi być udzielona pisemnie i zapewnić konsumentowi lepszą pozycję, niż wynikałoby to z gwarancji ustawowej. |
SCENA POLITYCZNA
AWS przed wyborami prezydenckimi
Lech Wałęsa nie powinien kandydować
ALEKSANDER HALL
Pielgrzymka Jana Pawła II spowodowała znaczne spowolnienie tempa naszego życia politycznego. Spory i kłótnie zostały wyciszone w związku z wielkim religijnym i narodowym wydarzeniem, jakim była papieska wizyta w ojczyźnie. Życie polityczne ma jednak swe prawa. Powrócą problemy, które ujawniły się przed pielgrzymką.
Dla AWS jednym z najważniejszych jest wybór strategii w przyszłorocznych prezydenckich wyborach. Na początku maja władze Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność wysunęły kandydaturę Mariana Krzaklewskiego jako pretendenta do prezydentury z ramienia tego ugrupowania. Zainteresowany nie odżegnał się od propozycji, ale ogłosił, że za sprawę najważniejszą uważa to, aby AWS wysunęła jednego wspólnego kandydata. Z innych jego wypowiedzi można wywnioskować, że za optymalne rozwiązanie uznaje jeszcze bardziej ambitny plan: porozumienie całej prawicy w wyborach prezydenckich. Wkrótce po władzach RS AWS odezwały się władze partii Lecha Wałęsy - Chrześcijańskiej Demokracji III Rzeczypospolitej - udzielając poparcia kandydaturze pierwszego prezydenta nowej Polski, wybranego w wyborach demokratycznych. Lech Wałęsa przychylił się do stanowiska władz swej partii, oświadczając, że jego kandydatura jest lepsza niż obecnego przewodniczącego NSZZ "Solidarność". Tak obecnie wygląda sytuacja, której ważnym elementem jest także królowanie we wszystkich sondażach opinii publicznej Aleksandra Kwaśniewskiego - aktualnego prezydenta i naturalnego kandydata obozu lewicy w przyszłorocznych wyborach. Kwaśniewski nie tylko bije rekordy popularności, ale przez wielu wskazywany jest jako "murowany" faworyt prezydenckiej elekcji.
Jaką więc strategię wobec prezydenckich wyborów powinna przyjąć AWS, stanowiąca podstawę obecnego rządu i większości parlamentarnej? W tej sprawie mam kilka zdecydowanych poglądów.
1. Prezydenckiej kampanii nie należy rozpoczynać w tym roku
Jestem przekonany, że AWS powinna swego kandydata wskazać dopiero w przyszłym roku. Długa kampania wyborcza będzie korzystna dla urzędującego prezydenta i wyraźnie niekorzystna dla kandydata popieranego przez AWS. Są to bezpośrednie konsekwencje konstytucyjnego podziału władzy w państwie i aktualnego układu sił politycznych. Za bieżące rządzenie odpowiada premier i rząd. Zarówno premier, jak i większość Rady Ministrów wywodzi się z AWS. To ugrupowanie stanowi także podstawową część parlamentarnej większości popierającej rząd Jerzego Buzka. Kandydat AWS w wyborach prezydenckich - ktokolwiek nim będzie - zostanie obarczony odpowiedzialnością za niepopularne, ale potrzebne decyzje rządu. Będzie też poddawany naciskom i pokusom składania populistycznych obietnic niezgodnych z realizowanym rządowym programem. Sytuacja kandydata będzie tym trudniejsza, im ściślej będzie on wiązany z linią polityczną AWS i polityką rządu. W najtrudniejszej sytuacji w przedwcześnie rozpoczętej kampanii prezydenckiej znalazłby się oczywiście Marian Krzaklewski, sprawujący funkcję lidera AWS, przewodniczącego NSZZ "Solidarność" i wywierający potężny wpływ na politykę rządu. Kłopoty kandydata AWS zwiększyłyby się dodatkowo, gdyby AWS i Unia Wolności wysunęły własnych kandydatów do prezydentury. Ich rywalizacja w nieunikniony sposób musiałaby przenieść się na prace koalicyjnego rządu, pogłębiając w nim konflikty i prowadząc do publicznego eksponowania sporów. Taka sytuacja szkodziłaby rządowi, obu ugrupowaniom i ich kandydatom.
W zupełnie innej - znacznie korzystniejszej - sytuacji będzie Aleksander Kwaśniewski. Instytucjonalne uprawnienia prezydenta uwalniają go od trudów codziennego rządzenia i podejmowania niepopularnych decyzji. Dają mu natomiast okazję przedstawiania się w roli polityka odpowiedzialnego za państwo, stojącego ponad politycznymi podziałami i kłótniami, a od czasu do czasu za pomocą prezydenckiego weta kontrującego posunięcia rządu. Urzędujący prezydent faktycznie przez cały czas może prowadzić prezydencką kampanię, formalnie nie biorąc w niej udziału. Wszystkie te racje powinny skłaniać AWS do możliwie późnego desygnowania swojego kandydata w wyborach prezydenckich i skrócenia prezydenckiej kampanii, aby maksymalnie odciążyć rząd od jej negatywnych skutków.
2. Przed AWS nie należy stawiać nierealnych celów
Do takich uważam zabiegi o wyłonienie wspólnego kandydata całej prawicy. W Polsce nie ma jednego prawicowego obozu. Racja bytu takich ugrupowań jak Konfederacja Polski Niepodległej-Obóz Patriotyczny, Rodzina Polska i związane z nią Nasze Koło Jana Łopuszańskiego, Unia Polityki Realnej Korwin-Mikkego czy Ruch Odbudowy Polski Jana Olszewskiego polega na rozbiciu Akcji Wyborczej Solidarność, a w każdym razie ograniczeniu wpływów Akcji. Wybory prezydenckie, w których kandydat zamierzający wziąć udział w kampanii musi zebrać jedynie 100 tysięcy podpisów, stanowią wymarzoną wręcz okazję dla ambitnych polityków do propagowania własnego ugrupowania i jego programu. Nie można mieć złudzeń. W wyborach prezydenckich znowu zobaczymy Jana Olszewskiego, Janusza Korwin-Mikkego, a także kandydatów popieranych przez Konfederację Polski Niepodległej Adama Słomki i zapewne reprezentanta środowisk związanych z Radiem Maryja. Ci kandydaci nie będą walczyć o wygraną w wyborach prezydenckich ani przejmować się tym, że ich obecność w szrankach wyborczych zwiększy szansę kandydata lewicy. Ich celem będzie pokazanie się w wyborach, poprawienie sytuacji własnych ugrupowań przed wyborami parlamentarnymi i zaszkodzenie AWS. Próba uzgadniania wspólnego kandydata całej prawicy mogłaby mieć jedynie negatywny skutek, tak jak w przypadku sławetnych obrad Konwentu Świętej Katarzyny sprzed czterech lat.
3. Warto podjąć starania o wyłonienie wspólnego kandydata AWS i UW
Rozwiązanie to miałoby wiele zalet: pozwoliłoby uniknąć w rządzie i w koalicji eskalacji sporów związanych z rywalizacją wyborczą kandydatów AWS i Unii Wolności oraz konsolidowałoby koalicję przed wyborami parlamentarnymi, po których współpraca AWS i Unii Wolności byłaby najkorzystniejszym rozwiązaniem. I wreszcie sprawa najważniejsza. Wspólny kandydat AWS i Unii Wolności miałby niewątpliwie większe szanse nawiązania równorzędnej rywalizacji z Aleksandrem Kwaśniewskim niż występujący osobno reprezentanci tych ugrupowań. Doświadczenie uczy, że po wymianie ciosów zadanych w pierwszej rundzie wyborów przez konkurujących z sobą kandydatów trudno o pełną konsolidację ich elektoratów w drugiej turze.
Uważam, że wspólnym kandydatem AWS i Unii Wolności nie powinien być lider żadnego z tych ugrupowań. W wyborach prezydenckich decydują przecież obywatele, a nie sztaby partyjne. Zadaniem jest połączenie głosów elektoratów AWS i Unii Wolności, to zaś byłoby bardzo trudne, gdyby kandydatem był Marian Krzaklewski lub Leszek Balcerowicz. Sądzę też, że nie byłoby dobrym rozwiązaniem poszukiwanie kandydata z kręgu ludzi pełniących funkcje rządowe. Ze względu na układ sił wewnątrz koalicji wspólnym kandydatem AWS i Unii Wolności powinien być polityk AWS lub ktoś neutralny, sytuujący się między AWS i Unią Wolności. Są takie osoby.
4. W razie fiaska koncepcji wspólnego kandydata AWS i UW trzeba ustalić sposób wyłaniania kandydata AWS
Gdyby zabrakło woli politycznej wyznaczenia wspólnego kandydata AWS i Unii Wolności lub gdyby próba ta skończyła się niepowodzeniem, AWS powinna wypracować mechanizm wyłaniania wspólnego kandydata całej Akcji. Marian Krzaklewski jest liderem AWS. Jego prezydenckie aspiracje są więc naturalne i muszą być potraktowane przez wszystkie ugrupowania tworzące Akcję z należytą powagą. AWS jest jednak koalicją związku zawodowego i partii politycznych. Mają one swe uprawnione ambicje i muszą mieć udział w decyzji dotyczącej wyboru kandydata. Mają także prawo wysunąć własnych kandydatów, aby AWS mogła dokonać wyboru najlepszego, mającego największe szanse w rywalizacji z prezydentem Kwaśniewskim. Istnieje wreszcie politycznie zróżnicowana baza AWS reprezentowana w samorządach terytorialnych różnych szczebli. Ona również powinna mieć udział w procesie wyłaniania wspólnego kandydata AWS. Zapewne najlepszym sposobem dochodzenia do wspólnej kandydatury byłaby jakaś forma prawyborów mających także zaletę mobilizowania centroprawicowego elektoratu i budowania demokratycznej kultury politycznej centroprawicowego obozu.
5. Konieczna jest głęboka zmiana sposobu sprawowania władzy
Bez względu na to, czy AWS i Unia Wolności zdobędą się na wysunięcie wspólnej kandydatury w wyborach prezydenckich (co byłoby rozwiązaniem zdecydowanie lepszym), czy też AWS wystawi własnego kandydata (co byłoby rozwiązaniem zdecydowanie gorszym), jej szanse będą w dużej mierze uzależnione od oceny i bilansu dokonań centroprawicowego rządu. Istnieje teoria, według której niskie notowania rządu Jerzego Buzka i pogłębiająca się przepaść w sondażach opinii publicznej między SLD i AWS są koniecznymi kosztami reform podjętych przez rząd AWS i UW. Uważam, że to tylko część prawdy. Rzeczywiście, obóz rządzący mający odwagę zmieniania rzeczywistości i przeprowadzania trudnych społecznie reform zwykle traci część swych zwolenników, która przerzuca sympatię na opozycję występującą w wygodnej roli krytyków i recenzentów władzy. Dla strategów AWS byłoby jednak ryzykowne zadowolenie się taką konstatacją. Zmiana nastrojów społecznych w stosunku do rządu i AWS nie wynika jedynie z obiektywnych przyczyn, lecz ma także swe źródła w sposobie sprawowania władzy przez AWS i Unię Wolności. W każdym kraju istnieje grupa wyborców, którą można nazwać "partią porządku". Ludzie ci chcą być sprawnie rządzeni, mieć poczucie, że prawo jest egzekwowane, a ster nawy państwowej znajduje się w pewnych rękach. Są to zwolennicy silnego rządu. Nie ulega wątpliwości, że obecny rząd nie robi wrażenia solidarnej ekipy, skupionej wokół silnego szefa. I faktycznie taką ekipą nie jest. Stanowczo zbyt często opinia publiczna dowiaduje się o niesnaskach w rządzie, ustępstwach spowodowanych groźbą strajkowych nacisków, a nie uznaniem merytorycznych racji protestujących grup. Do tej pory niezmiernie rzadko mieliśmy do czynienia ze zdecydowanym działaniem, jakie mogliśmy obserwować przed przyjazdem papieża w stosunku do akcji blokowania dróg i wyczynów Kazimierza Świtonia na oświęcimskim żwirowisku.
Tej słabości nie da się usprawiedliwić koalicyjnym charakterem rządu, w który wpisana jest różnica zdań między współrządzącymi ugrupowaniami. Widzę dwie co najmniej równie ważne przyczyny tej słabości. Związkowe pochodzenie wielu członków rządu wywodzących się z AWS powoduje, że ulubioną metodą rządzenia ekipy Jerzego Buzka jest dialog i koncyliacja z silnymi grupami interesów oraz unikanie jednostronnie podejmowanych decyzji. Problem w tym, że posługiwanie się tą metodą uprawiania polityki zostało uznane przez tzw. społecznych partnerów rządu, zwłaszcza przez grupy związkowe, za wyraz słabości. Ugruntowało się przekonanie, że trzeba na rząd "nacisnąć", a osiągnie się swoje cele. Inną przyczyną słabości rządu jest niechęć czy niezdolność premiera do pełnienia funkcji prawdziwego szefa ekipy rządowej. Jest on bardziej mediatorem niż przywódcą. Faktyczny ośrodek władzy tworzą liderzy koalicyjnych ugrupowań: Marian Krzaklewski i Leszek Balcerowicz. Krzaklewski jednak znajduje się poza rządem, a więc odpowiedzialność za podejmowane decyzje daleka jest od jednoznaczności i przejrzystości.
Inną wyraźną słabością rządów AWS i Unii Wolności jest skrajne upolitycznienie wszystkich decyzji kadrowych, przy częstym lekceważeniu kryteriów merytorycznych. Proklamowanie przez jednego z przywódców RS AWS własnego ugrupowania jako partii władzy musi być źle odbierane społecznie i przyczyniać się do często negatywnej selekcji ludzi wiążących swą polityczną przyszłość z tym ugrupowaniem. Reasumując: praktyka rządzenia naszej centroprawicowej koalicji niebezpiecznie przypomina wzorce przyjęte i praktykowane w latach 1993 - 1997 przez poprzednią koalicję SLD - PSL.
6. Lech Wałęsa nie powinien kandydować
Nie podzielam poglądu upowszechniającego się w kręgach opiniotwórczych, przyjmującego, że wybory prezydenckie są faktycznie już rozstrzygnięte na rzecz obecnego prezydenta. To prawda, że jest on w wygodnej sytuacji politycznej i pozostaje faworytem w przyszłorocznych wyborach. AWS zachowuje jednak realne szanse podjęcia skutecznej rywalizacji z lokatorem Pałacu Prezydenckiego, pod warunkiem że zdobędzie się na istotną refleksję prowadzącą do głębokiej rewizji sposobu sprawowania władzy i pozwalającą na uniknięcie elementarnych błędów, które ułatwiłyby zadanie obozowi lewicy i jego naturalnemu kandydatowi - Aleksandrowi Kwaśniewskiemu.
Nie wszystko zależy od nas. Prezydencką kampanię AWS znacznie utrudniłoby podtrzymanie przez Lecha Wałęsę swego zamiaru kandydowania w nadchodzących wyborach. Mam nadzieję, że Lech Wałęsa zmieni swą decyzję. Pierwszy prezydent III Rzeczypospolitej wybrany w wyborach powszechnych ma już trwałe miejsce w naszej historii. Mimo że jego prezydentura pozostaje przedmiotem kontrowersji, jego nazwisko na zawsze pozostanie związane z etosem "Solidarności" i procesem odzyskiwania przez Polskę niepodległości. Ta pozycja daje Wałęsie możliwość wywierania wpływu na aktualne życie polityczne naszego kraju. Także na udział w wyłonieniu kandydata AWS w wyborach prezydenckich. Sam Lech Wałęsa nie zostanie jednak tym kandydatem. Część środowisk politycznych tworzących AWS ma do niego zdecydowanie krytyczny stosunek. Spory na prawicy pochodzące z czasów jego prezydentury są na tyle żywe, że Lech Wałęsa może być co najwyżej jednym z kandydatów prawicy i tym samym przyczynić się do rozbicia głosów prawicowego elektoratu i wzmocnienia - i tak dużych - szans Kwaśniewskiego na reelekcję. Lech Wałęsa w interesie swoim i wszystkich ludzi przywiązanych do etosu "Solidarności" nie powinien wystawiać się na taką próbę.
Autor jest członkiem SKL, posłem AWS. | Na początku maja władze Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność wysunęły kandydaturę Mariana Krzaklewskiego jako pretendenta do prezydentury z ramienia tego ugrupowania. Zainteresowany nie odżegnał się od propozycji. Wkrótce po RS AWS odezwały się władze partii Lecha Wałęsy - Chrześcijańskiej Demokracji III Rzeczypospolitej - udzielając poparcia kandydaturze pierwszego prezydenta nowej Polski, wybranego w wyborach demokratycznych. Lech Wałęsa przychylił się do stanowiska władz swej partii. ważnym elementem jest także królowanie we wszystkich sondażach opinii publicznej Aleksandra Kwaśniewskiego - aktualnego prezydenta i naturalnego kandydata obozu lewicy w przyszłorocznych wyborach. Kwaśniewski bije rekordy popularności, wskazywany jest jako "murowany" faworyt prezydenckiej elekcji. |
Nie tylko ugrupowania postsolidarnościowe mają prawo zabierać głos w debacie o dzisiejszym sensie idei "Sierpnia" - także SLD powinien być w niej stale obecny
Wartości pod różnymi dachami
Michał Tober
Co by było, gdyby "Solidarność" nie powstała - pyta Lech Mażewski ("Rz" 22 maja). Bez wahania udziela sobie także odpowiedzi - Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w sierpniu 1980 roku. "Jednostronna i tendencyjna teza" (Janusz A. Majcherek), "jednostronne i naiwne ujęcie" (Bronisław Wildstein), "upadek rozumu indywidualnego", "absurdy" rodem z "propagandowych broszur lokalnych ogniw SLD" (Jarosław Gowin) - to tylko garść reakcji na historyczne spekulacje Mażewskiego.
Temperatura tej dyskusji nie jest pochodną trafności lub absurdalności tezy wyjściowej. Wynika raczej z charakteru pytania, które zostało publicznie zadane. Historyczno-publicystyczne "co by było gdyby" jest zazwyczaj niewinną zabawą, urozmaiceniem naukowego dyskursu. Problem pojawia się jednak wówczas, gdy dotyczy ono wydarzeń, idei lub osób, o których w tym kontekście mówić nie wolno, nie wypada lub nie należy.
"Sierpień" 1980 pasuje jak ulał do tej właśnie kategorii. Lektura kolejnych polemik nasuwa nieodparte wrażenie, iż grzechem Mażewskiego nie są historyczne i logiczne niekonsekwencje, których w artykule nie brakuje. Grzechem jest tu raczej pycha autora - zadawanie pytań w sprawach jednoznacznych, zbadanych ponad wszelką wątpliwość, "uklepanych". Z "Solidarnością" jest u Mażewskiego trochę tak jak z poezją Słowackiego w "Ferdydurke" Gombrowicza. "Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca...?"
W perspektywie wartości
Dyskusja o dziedzictwie "Sierpnia" jest niezwykle trudna, kiedy towarzyszy jej metodologiczny zamęt. Pomocne mogą tu być pewne kategorie opisu i wyjaśniania historii proponowane przez wybitnego metodologa prof. Jerzego Topolskiego. Po pierwsze - historia jako ciąg działań przyczynowo-skutkowych, odpersonalizowanych faktów. Po drugie - historia pojmowana w kategoriach działań ludzkich, uwikłana wprawdzie w uwarunkowania, ale jednak subiektywna, uzależniona od ludzi. Do tej tradycji intelektualnej można dodać trzeci jeszcze pryzmat służący rozumieniu historii - w perspektywie aksjologicznej, gdzie wyjaśniamy fakty i działania jako realizację wartości motywujących ruchy społeczne, zwłaszcza w okresach dziejowych burz i przełomów. W tych trzech wymiarach można postrzegać przebieg zmian jakościowych w najnowszej historii Polski.
Pytanie o znaczenie powstania "Solidarności" dla dzisiejszej Polski, jej kondycji i charakteru, powinno nas skłaniać zwłaszcza ku kategorii ostatniej - kategorii wartości. Problem z oceną dziedzictwa "Sierpnia" pojawia się jednak, gdy należy rozstrzygnąć o źródłach, przemianach i kontynuacji sierpniowej tradycji. Czy wciąż żywotnym czynnikiem jest program pierwszej "Solidarności"? Czy też niezwykle pojemny, pracowicie uzupełniany i przepakowywany przez ostatnich dwadzieścia lat worek idei, postulatów i wartości?
Program samorządnej Rzeczypospolitej, powiązany dodatkowo z "socjalnym romantyzmem" gdańskich postulatów strajkowych z sierpnia 1980 roku, trudno z dzisiejszej perspektywy uznać za realną i perspektywiczną wizję rozwoju nowoczesnego państwa. Należy jednak uwzględnić fakt, iż w tamtych realiach był to jednak jakiś pomysł na odebranie monopolu PZPR, odpartyjnienie zakładów pracy i pobudzenie społecznej aktywności.
Szczęśliwa niewierność
Recenzowanie i krytyka politycznego programu "Sierpnia" jest jednak dość jałowa. Najlepszym komentarzem do programu z roku 1980 jest to, iż jego twórcy nie próbowali nawet wcielać go w życie, gdy mogli to robić w majestacie państwa i prawa po roku 1989. Z przekąsem można powiedzieć, iż ta niewierność pierwszej "S" była ich wielką i niezaprzeczalną zasługą, zwłaszcza dla tworzenia podstaw nowoczesnej gospodarki rynkowej.
Skoro po "Sierpniu" nie ostał się konkretny program, musimy zwrócić się w stronę wartości, do których odwoływała się pierwsza "Solidarność". Trafnie wymienia niektóre z nich Jarosław Gowin. To społeczeństwo obywatelskie, solidarność sumień, otwarty charakter wspólnoty, religia niezideologizowana. Po roku 1989 próbę czasu wytrzymała w zasadzie jedynie idea budowy społeczeństwa obywatelskiego. Jest to "obywatelskość" wciąż mocno fasadowa, ale proces ten trwa przecież lata. Co do pozostałych wyznaczników, to w przypadku zdecydowanej większości politycznych depozytariuszy tradycji sierpniowej trudno mówić o prymacie etyki nad polityką, przyjaznej otwartości na inne postawy ideowe i tradycje historyczne, religii odseparowanej od bieżącej polityki.
"Sierpień" nie przetrwał więc nie tylko w postaci spójnego programu politycznego. Próbie czasu z trudem opierają się również wartości, które ze sobą niósł. Choć wciąż istnieje jako ważny punkt odniesienia, w warstwie praktycznej polityki jest jednak prawie nieuchwytny.
Zamrożenie przemian i ducha rewolucji
Porażka "Solidarności" ma podobne źródła i naturę, co porażki wszelkich romantycznych ruchów rewolucyjnych. "Solidarność" z roku 1980, a następnie z 1989 była bowiem ruchem rewolucyjnym, choć była to rewolucyjność szczególnego rodzaju.
Polityczne i społeczne przyczyny przegranych rewolucji są od zawsze niezmienne. Po pierwsze - planu rewolucyjnego nigdy nie udaje się zrealizować w pełni (choć przywódcy rewolucji bardzo mocno weń wierzą). Po drugie - rewolucjoniści wierzą, że stan ducha z romantycznych dni rewolucji będzie trwał wiecznie. Entuzjazm i zdolność do poświęceń są tymczasem ulotne. Patrząc z tej perspektywy, stan wojenny przyczynił się do przedłużenia żywotności "Sierpnia". 13 Grudnia oznaczał represje i zamrożenie demokratycznych przemian, ale oznaczał jednocześnie hibernację ducha rewolucyjnego, który mógł bez wyraźnego uszczerbku odrodzić się w roku 1989. Utworzenie rządu Tadeusza Mazowieckiego oznacza wyraźną cezurę - koniec okresu romantycznej rewolucji. Bodajże prof. Jan Baszkiewicz, wybitny znawca dziejów i mechanizmów rewolucji, porównał kiedyś rewolucję do burzy, do konieczności, oczyszczającej atmosferę. Burza rządzi się jednak swoimi prawami, a następujące bezpośrednio po niej zjawiska atmosferyczne mają już zupełnie inne przyczyny, przebieg i charakter.
Ochronić spuściznę
Odejściu od programu i wartości "Solidarności" towarzyszyła także dekompozycja solidarnościowej strony sceny politycznej. Wojna na górze, kolejne podziały i rozłamy roznieciły walkę o historyczny status strażników świętego ognia. Szczegółowo opisuje to Jakub Kowalski ("Rz" 16 maja), przywołując dokumenty programowe prawicowych partii i komitetów wyborczych. Trudno dziś jednoznacznie stwierdzić, kto i w jakim stopniu ma prawo do korzystania z politycznego spadku pierwszej "Solidarności".
Taki stan rzeczy powinien skłaniać do ostatecznego odpersonalizowania i odpartyjnienia przesłania "Sierpnia". Nie chodzi tu o pozbawianie kogokolwiek praw do własnej biografii. Nie chodzi o zamazywanie różnic pomiędzy "katami i ofiarami" - że posłużę się językiem prawicowych publicystów. Warto natomiast chronić spuściznę "Solidarności" przed pójściem na dno wraz ze swoimi "jedynymi" nosicielami.
"Wartości mają to do siebie, że znajdują schronienie pod różnymi dachami" - to zdanie "zdrajcy" i "renegata" Andrzeja Celińskiego. Zabawne w tych przykrych epitetach jest to, że nadają mu je politycy i publicyści o nieporównywalnie mniejszych prawach do solidarnościowego rodowodu. Celiński i wielu ludzi jemu podobnych pozwalają spojrzeć na wartości "Sierpnia" z zupełnie innej, wymykającej się politycznym schematom perspektywy. Nie oznacza to, iż SLD kiedykolwiek będzie próbował zawłaszczać etosowe korzenie. Tradycja "Sierpnia" stała się już jednak wartością ogólnonarodową i także ugrupowania o odmiennej proweniencji historycznej muszą odnosić się do niej z należytą powagą. W debacie publicznej, a wzorem takiej debaty powinna być kampania parlamentarna, muszą padać pytania o dzisiejszy wymiar i sens idei "Sierpnia". Ugrupowania postsolidarnościowe nie są jedynymi, które w tej debacie mają prawo zabierać głos, także SLD powinien być w niej stale obecny. Ludzi, którzy pragną dziś urzeczywistnienia tych wartości, nie powinno to niepokoić lub dotykać.
Fakty i retoryka
Klęska czteroletnich rządów postsolidarnościowych jest oczywista, nawet jeśli rozmiar wyborczego triumfu SLD nie będzie taki, jak przewidują dzisiejsze sondaże. 17-procentowe bezrobocie, rosnące obszary nędzy, nieudane reformy, zanik dialogu społecznego. Zestawienie tych faktów z górnolotną retoryką solidarnościową wypada śmiesznie i strasznie zarazem.
Cytowany już Jarosław Gowin pisze: "Politycznej klęski obozu Solidarności nie można wykluczyć. Jeśli nastąpi, nie będzie to jednak katastrofa Polski. Katastrofą byłaby klęska idei solidarności". Dalej proponuje środki zaradcze: "Teraz, kiedy staliśmy się krajem kapitalistycznym, potrzeba nam więcej solidarności społecznej, troski o tych, których mechanizmy gospodarcze bez ich winy spychają na margines".
Zaraz, zaraz... Gdzieś już to czytałem! Chyba w przywoływanych przez Jarosława Gowina "propagandowych broszurach lokalnych ogniw SLD"...
Autor jest rzecznikiem prasowym SLD | Co by było, gdyby "Solidarność" nie powstała - pyta Lech Mażewski. Bez wahania udziela sobie także odpowiedzi - Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w sierpniu 1980 roku. "Jednostronna i tendencyjna teza" (Janusz A. Majcherek), "jednostronne i naiwne ujęcie" (Bronisław Wildstein), "upadek rozumu indywidualnego", "absurdy" rodem z "propagandowych broszur lokalnych ogniw SLD" (Jarosław Gowin) - to tylko garść reakcji na historyczne spekulacje Mażewskiego.Temperatura tej dyskusji nie jest pochodną trafności lub absurdalności tezy wyjściowej. Wynika raczej z charakteru pytania, które zostało publicznie zadane. Historyczno-publicystyczne "co by było gdyby" jest zazwyczaj niewinną zabawą, urozmaiceniem naukowego dyskursu. Problem pojawia się jednak wówczas, gdy dotyczy ono wydarzeń, idei lub osób, o których w tym kontekście mówić nie wolno, nie wypada lub nie należy.
"Sierpień" 1980 pasuje jak ulał do tej właśnie kategorii. grzechem Mażewskiego nie są historyczne i logiczne niekonsekwencje, których w artykule nie brakuje. Grzechem jest tu raczej pycha autora - zadawanie pytań w sprawach jednoznacznych, zbadanych ponad wszelką wątpliwość, "uklepanych". Dyskusja o dziedzictwie "Sierpnia" jest niezwykle trudna, kiedy towarzyszy jej metodologiczny zamęt. Pomocne mogą tu być pewne kategorie opisu i wyjaśniania historii proponowane przez wybitnego metodologa prof. Jerzego Topolskiego. Po pierwsze - historia jako ciąg działań przyczynowo-skutkowych, odpersonalizowanych faktów. Po drugie - historia pojmowana w kategoriach działań ludzkich, uwikłana wprawdzie w uwarunkowania, ale jednak subiektywna, uzależniona od ludzi. Do tej tradycji intelektualnej można dodać trzeci - w perspektywie aksjologicznej, gdzie wyjaśniamy fakty i działania jako realizację wartości motywujących ruchy społeczne. |
AGRESJA
Burdy na stadionie nie były przypadkiem
Chamstwa coraz więcej
Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli!
Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy.
Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie.
Cmentarz
Starsza kobieta płacze:
- Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy.
W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów.
Stadion
Sobota. Derby Polonii i Legii.
- Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach.
Konferencja prasowa
- Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem.
Prywatka
Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych.
Lumpy
Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób.
Cudzoziemcy
Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia.
Fala
"Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu.
Pociąg
Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy.
Kotka
W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na
6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny.
Psycholodzy o agresji
Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy.
- Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak.
- Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak.
Społeczeństwo o agresji
Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją.
Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka.
Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców.
W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników.
Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków.
b.i.w., p.w.r., r.w. | Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem. Nieodpowiednie środowisko towarzyskie, okrucieństwo w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa, przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. |
Co czeka gospodarkę polską w następnej dekadzie
Optymistyczny początek wieku
WŁADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, WALDEMAR FLORCZAK
Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu; spadać będzie inflacja i bezrobocie - wynika z prognozy na następne dziesięciolecie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą : deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji.
Odnotowany na początku tego roku spadek tempa wzrostu można traktować jako symptom recesji (w ramach cyklu koniunkturalnego, silniej zaznaczającego się w krajach transformujących się) albo też jako zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą oraz niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi. Skłonni jesteśmy przyjąć za trafną drugą z powyższych hipotez. Uważamy bowiem, iż spowolnienie wzrostu można przypisać następstwom zarówno polityki "schładzania", rozpoczętej w połowie 1997 r., jak i szoków w handlu zagranicznym w 1998 r.
Założenia i czynniki zewnętrzne
Prognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Przyjęto, iż Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej ok. 2004 roku, a podmioty gospodarcze krajowe i zagraniczne będą przewidywać następstwa powiększenia UE już w najbliższych latach.
Mamy nadzieję, iż nie nastąpią drastyczne zmiany w polityce ekonomicznej, której głównym krótkookresowym wyznacznikiem jest polityka fiskalna nastawiona na redukcję deficytu budżetu państwa i odchodzenie od sztywnej polityki pieniężnej. Stopa procentowa w ujęciu nominalnym podążać będzie za malejącą stopą inflacji, również po to, by nie dopuścić do zbyt dużej różnicy w realnych stopach oprocentowania pomiędzy Polską a krajami uprzemysłowionymi.
W ślad za prognozami Project LINK przyjmujemy, że w 2000 r. sytuacja gospodarcza, zwłaszcza w krajach Unii Europejskiej, będzie korzystniejsza niż w latach 1998 i 1999. W rezultacie międzynarodowego kryzysu finansowego nastąpiło w 1998 r. znaczne spowolnienie wzrostu gospodarki światowej (do 1,9 proc.) i handlu międzynarodowego do 3,6 proc. (z 10,6 proc. w 1997 roku). W latach następnych tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie jednak systematycznie rosło do ok. 3,2 proc. w 2004 r. Wzrost eksportu w handlu światowym będzie oscylował wokół 5 proc. Ceny natomiast po blisko 7-proc. spadku w 1998 r., związanym ze spadkiem światowego popytu, będą miały powolną tendencję rosnącą do ok. 3 proc. rocznie (dotyczy to w znacznie większym stopniu cen ropy naftowej).
Prognoza do 2010 roku [1]
Charakterystyczną cechą prezentowanej prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, które po przejściowym spadku w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), rośnie powyżej 6 proc. na krótko przed przystąpieniu Polski do struktur Unii Europejskiej. Powolne osłabienie wzrostu następuje dopiero w końcu dekady (do ok. 3,5 proc.). Podobnie zachowują się niemal wszystkie składniki popytu finalnego.
Wydaje się, że korzystny klimat inwestycyjny i wysoka skłonność do inwestowania utrzyma się w najbliższych latach. Dynamika ulegnie jednak z biegiem lat ograniczeniu. Udział nakładów inwestycyjnych w PKB wyniesie ok. 25 proc. już w bieżącym roku, co wydaje się przekraczać górny pułap osiągany w tym zakresie przez państwa Unii Europejskiej.
Wysoka dynamika wzrostu spożycia z dochodów osobistych początkowo osłabnie. Później zaś powróci do poziomu 5-6 proc., a w ostatnich latach prognozy będzie zawierać się w przedziale ok. 2,5-3,5 proc. Ma to swoje źródło we wzroście płac realnych oraz innych składowych dochodów osobistych ludności oraz wzmagającej się tendencji do finansowania przez coraz większy odsetek gospodarstw domowych zakupów dóbr trwałego użytkowania z konsumpcyjnego kredytu bankowego, co będzie utrzymywać się aż do osiągnięcia w tym zakresie standardów europejskich.
Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego, tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wciąż wysokie. Spodziewane spowolnienie dynamiki wzrostu importu do ok. 9 proc. na początku przyszłego stulecia będzie wynikać ze wzrostu konkurencyjności produkcji krajowej. Zanim tak się stanie, dojdzie jednak do pogorszenia salda obrotów z zagranicą, którego deficyt wzrośnie do ponad 17 mld USD w roku 2007 (w ujęciu SRN) i dopiero później spodziewamy się odwrócenia tych tendencji.
Przyrostowi produkcji nie będzie towarzyszyć proporcjonalny wzrost miejsc pracy. W konsekwencji, stopa bezrobocia początkowo nieco wzrośnie, a po roku 2000 powoli, acz systematycznie będzie maleć do ok. 7 proc. w roku 2010.
Stopa inflacji będzie maleć stopniowo - w roku 1999 do ok. 10 proc. (średniorocznie), co jest stopą wyższą od oficjalne przewidywanej, która nie bierze pod uwagę efektów deprecjacji złotego z początku tego roku. W związku z ponownym wzrostem cen światowych ropy naftowej i innych surowców, spodziewamy się ustabilizowania tempa wzrostu cen produkcji sprzedanej przemysłu. W rezultacie, presja proinflacyjnych czynników kosztowych, kształtujących ceny produkcji sprzedanej, nie pozwoli na znaczącą obniżkę cen detalicznych.
Prognozujemy, iż po realnej deprecjacji złotego w 1999 r., w następnych latach nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych. Wraz z przyjęciem Polski do struktur Unii Europejskiej prowadzona będzie - naszym zdaniem - polityka realnej aprecjacji złotego, dla zmniejszenia różnicy między kursem oficjalnym i opartym na parytecie siły nabywczej.
Istotne jest w tym kontekście, jak dalece wzrost PKB per capita zbliży Polskę do krajów wchodzących aktualnie w skład Unii Europejskiej (UE15). Rachunek został przeprowadzony na podstawie kursów odwzorowujących relację parytetów siły nabywczej pieniądza, w stałych cenach (USD) z roku wyjściowego. Dla krajów należących aktualnie do UE założono, iż stopy wzrostu będą jednakowe i nie przekroczą 3 proc. rocznie.
PKB per capita w Polsce równał się w 1995 r. w przybliżeniu 1/2 poziomu mniej rozwiniętych krajów UE (por. tabela 2). Zgodnie z naszą prognozą, w 2010 r. Polska miałaby szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii, ale byłby on ciągle wyraźnie niższy niż w tym czasie w Grecji czy Portugalii (ok. 2/3 ich poziomu). Przy założeniach przyjętych w prognozie trzeba byłoby dalszych kilku lat na zrównanie się z najbiedniejszymi krajami UE.
Konkluzje i zagrożenia
Z zarysowanej powyżej prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy.
Istnieją jednak poważne zagrożenia, do których należy zaliczyć przede wszystkim narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. Zagrożenia te mogą ulec dalszej intensyfikacji, jeżeli w polityce ekonomicznej wzięłyby górę tendencje populistyczne lub doszłoby do silnych napięć społecznych na tle na przykład programów restrukturyzacji górnictwa czy przemysłu metalurgicznego. Ustąpienie pod naporem nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji (także rolnictwa) mogłoby doprowadzić do uruchomienia spirali inflacyjnej, pogorszenia oczekiwanej stopy zwrotu od inwestycji, ograniczenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych i wielu innych niekorzystnych zjawisk.
[1] Zainteresowanych szczegółami prognozy prosimy o kontakt z Instytutem LIFEA: 90-057 Łódź, Sienkiewicza 73, tel. /fax (42) 636 9432 | Eksperci przewidują, że w następnej dekadzie w Polsce można oczekiwać długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Zaznaczy się wysokie tempo wzrostu PKB, który ok. 2004 r. wzrośnie nawet powyżej 6 proc. rocznie. W najbliższych latach utrzyma się korzystny klimat inwestycyjny. Wciąż wysokie będzie tempo wzrostu eksportu towarów i usług. Wraz z przyjęciem Polski do UE prowadzona będzie polityka realnej aprecjacji złotego. Stopniowo będzie maleć inflacja i bezrobocie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą: deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji. |
KAZIMIERZ GLABISZ
Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych
Bezpowrotna melodia polszczyzny
Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO
BOHDAN TOMASZEWSKI
To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach.
U boku Piłsudskiego
Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim.
Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka.
Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych.
W armii i sporcie
Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy.
Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić.
Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący.
Bies wlazł
Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko.
Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa.
W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady.
"Pod jarzmo nie wrócę"
Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych.
Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..."
Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych.
Jadzia i Marysia
Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem.
Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło.
- Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli...
- Ależ oczywiście. Niechże pan siada.
- Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało.
- Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję.
- Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała!
- Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając.
- Tak, oczywiście.
Nie rozkaz, lecz prośba
Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego.
- Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę!
- Mówcie.
- Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front.
Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę.
- Jedźcie.
- Rozkaz Panie Marszałku!
- To nie był rozkaz, to wasza prośba.
Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał.
Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje.
Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi. | Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku. Podczas studiów działał w konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z", krzewił sport w drużynach strzeleckich. W 1915 wcielony do armii niemieckiej, w 1917 awansował na podporucznika. Nawiązał kontakt z POW. Uczestniczył w Powstaniu Wielkopolskim. W 1920 przeniesiony do Naczelnego Dowództwa WP i adiutantury Naczelnego Wodza. Ukończył Wyższą Szkołę Wojenną, został kapitanem, potem majorem Sztabu Generalnego, a następnie I oficerem do zadań specjalnych.
Od 1929 - prezes PKOl, od 1937 - PZPN.
Zmarł w 1981 na emigracji w Londynie. |
Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody
Co robić ze starością
KRYSTYNA GRZYBOWSKA
Niedługo już osiemdziesięciolatkowie będą się czuć jak dwudziestolatkowie, będą uprawiać sport tak jak ludzie młodzi - twierdzi Lee Miller, uczony z Longevity Institute w Los Gatos w Stanach Zjednoczonych. Za dwadzieścia lat uda się nam zatrzymać proces starzenia się i cofnąć zegar biologiczny - prorokuje inny naukowiec, Michael Fossel z Michigan State University.
Na razie jednak społeczeństwa odwracają się od starości. Starość nie pasuje do modelu przyjemnego, intensywnego życia, ale starych ludzi jest coraz więcej, żyją coraz dłużej i stanowią liczące się lobby.
Zwraca uwagę fakt, że w krajach o wysokiej cywilizacji technicznej spada sukcesywnie przyrost naturalny i rośnie armia ludzi starych, kiedyś powiedzielibyśmy - długowiecznych. Sprawcą tej "długowieczności" jest dobrobyt, liczne ułatwienia w życiu codziennym i postępy w medycynie.
Starość - dopust boży
Niewiele ponad sto lat temu Bolesław Prus odnotował w swoich "Kronikach" wypadek na warszawskiej ulicy: czterdziestoletni mężczyzna wpadł pod omnibus. Starca odwieziono do kliniki, napisał Prus. Dziś o osobie siedemdziesięciopięcio-, a nawet osiemdziesięcioletniej mówi się starszy pan, starsza pani. Słowa starzec używa się w stosunku do szczęśliwców, którzy doczekali stu lat. A i to nieczęsto. Nie wypada.
Dlaczego starość jest traktowana jak nieszczęście, którego nie można uniknąć? Starość łączy się z chorobą, w dzisiejszych czasach często długotrwałą, a więc oczywiście z koniecznością pielęgnowania osoby starej przez wiele lat. Starzy ludzie nie umierają już w domu, ale w szpitalu, gdzie mimo najlepszej opieki lekarskiej pozostają osobami anonimowymi. Choroba i starość szpecą. Dzieci chętnie oddają swoich rodziców do szpitala, gdy szansa na wyzdrowienie jest już nikła, albo do domu starców, kiedy "staruszkowie" stają się ciężarem.
W Polsce, co prawda wskutek niedostatku odpowiednich instytucji, starzy ludzie pozostają w rodzinnych domach. Choć niejednokrotnie woleliby zamieszkać w domu starców, aby uniknąć piekła spowodowanego warunkami mieszkaniowymi. Jednak i to się zmienia. Młodzi, po wyuczeniu się zawodu, zaczynają opuszczać rodziców. Taka powinna być kolej rzeczy, tak jest na Zachodzie, gdzie nie ma problemów mieszkaniowych. Starzy mogą wreszcie odetchnąć i zająć się sobą. Bardzo często nie wiedzą, co zrobić z wolnym czasem, który zyskali dzięki emeryturze i wyprowadzeniu się dzieci.
Wesołe jest życie staruszka
Na emeryturę przechodzą ludzie raczej zdrowi, doświadczeni w zawodzie i mądrzy mądrością życiową. Wielu z nich mogłoby jeszcze pracować co najmniej kilka lat, ale związki zawodowe walczą (podobno dla ich dobra) o jeszcze wcześniejsze emerytury. By z ludzi w pełni sił zrobić niepotrzebnych nikomu starców.
Na Zachodzie, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych, emeryci już od dawna żyją pełną parą, nie przejmując się wiekiem i wyglądem. Zresztą wygląd zewnętrzny nie stanowi już wielkiego problemu. Nad poprawą samopoczucia starszych pań i panów pracują dziesiątki tysięcy chirurgów plastycznych, przemysł kosmetyczny i producenci konfekcji. Emeryci mający stałe dochody i oszczędności w bankach są mile widzianymi klientami biur podróży, zwiedzają świat i dbają o dochody dobrych hoteli i luksusowych liniowców.
Media również pracują dla ludzi starszych. To dla nich przede wszystkim produkowane są łzawe opery mydlane, dla nich powtarzane są stare filmy, programy historyczne emitowane o północy, gigantyczne krzyżówki w magazynach ilustrowanych itp. rozrywki.
Sprytni handlowcy wpadli na przykład na pomysł organizowania autokarowych wycieczek połączonych ze sprzedażą różnych, podobno niedostępnych w sklepach, za to atrakcyjnych towarów. Podczas takiej wycieczki z Warszawy do Kazimierza Dolnego (cena 10 złotych) niezorientowani w cenach i produktach emeryci gotowi są wydać za aparat do masażu trzy razy więcej, niż kosztuje on w supermarkecie. Nabieranie staruszków ma długą tradycję w zachodniej Europie, w Polsce dopiero kiełkuje, ale ma przed sobą kolosalną przyszłość. Zastanawia tylko, skąd starsi ludzie w Polsce biorą pieniądze na to, aby zakupić na takiej "taniej" wycieczce piecyk elektryczny z pilotem za 1200 złotych.
Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody. Ale za to pozostało poczucie samotności i tęsknota za rodziną. Oziębłość uczuciowa, jaka zapanowała w stosunkach między pokoleniami, jest pochodną egoizmu młodych, nastawionych na karierę ludzi i tempa życia. Starzy muszą organizować sobie życie tak, aby nie było ono czekaniem na śmierć.
Życie dla innych pomaga zapomnieć o starości. Dlatego emeryci coraz intensywniej uczestniczą w życiu kulturalnym, angażują się w działalność społeczną i charytatywną. Niosą pomoc dzieciom, zwierzętom i ludziom starszym od siebie, skazanym na dobroć i bezinteresowność innych. W ten sposób życie może zostać naprawdę spełnione, a śmierć będzie jego ukoronowaniem.
Niezależnie od działalności charytatywnej ludzie starsi organizują się w rozmaite stowarzyszenia, uczestniczą w życiu politycznym i są liczącym się potencjałem wyborczym, co zostało zauważone również u nas. Jest paradoksem, że ministrem, prezydentem czy premierem może zostać osoba w podeszłym wieku, a równocześnie zwykły, przeciętny sześćdziesięciopięciolatek musi odreagowywać swoją polityczną frustrację w ogródku działkowym. Jeśli jest mężczyzną. Jeśli kobietą - jeszcze wcześniej.
Kult młodości
Niesłusznie uważa się, że młodość jest czasem beztroski i radości. Głupstwa popełnione w młodości, choć są jej przywilejem, mogą odbić się na przyszłym życiu. W gruncie rzeczy młodość jest najtrudniejszym okresem w życiu człowieka. Już w szkole podstawowej dziecko musi wybrać swój przyszły zawód, nie mając pewności, czy - gdy zda maturę i ukończy studia - znajdzie pracę. Młody człowiek boryka się z problemami sercowymi i finansowymi, walczy z konkurencją w miejscu pracy i ciuła na mieszkanie dla siebie i rodziny. Musi się ograniczać, musi oszczędzać, a zakładając rodzinę, nie wie, czy jest to związek na całe życie, czy tylko jeden z jego etapów.
Wieczny stress i pogoń za karierą jest głównym elementem życia dojrzałego. Jednak kult ciała, kult młodości lansowany przez przemysł i media stwarza pozory szczęścia, które można osiągnąć tylko będąc młodym. Młodemu pokoleniu funduje się obraz młodości jako synonimu szczęścia, a kiedy młody zaczyna się starzeć, wpada w panikę, bo nie ma recepty na życie po sześćdziesiątce. Widać to po gwiazdach filmu i rozrywki, które za wszelką cenę próbują się odmłodzić, a na widok pierwszych zmarszczek sięgają po alkohol lub narkotyki. Kult pięknej zewnętrzności sprawia, że dla nich kończy się świat.
Nie wątpię, że już niedługo medycyna podaruje bogatszej części ludzkości receptę na młodość i długie życie. Ale nawet po najdłuższym życiu przyjdzie śmierć i trzeba się do niej przygotować. A przygotowywać trzeba zacząć się wcześnie, aby umieć godnie się zestarzeć.
W pewnym domu starców w Niemczech pensjonariuszom z bardziej zaawansowaną sklerozą zakłada się na nogi elektroniczne kajdanki, aby nie zgubili się, wychodząc na spacer czy do sklepu. To z powodu braku personelu - tłumaczy dyrekcja domu. Młodym, zdrowym obywatelom cywilizowanego świata nie życzę na starość takiej znieczulicy. - | Młodzi, po wyuczeniu się zawodu, zaczynają opuszczać rodziców. Starzy mogą wreszcie odetchnąć i zająć się sobą. Bardzo często nie wiedzą, co zrobić z wolnym czasem, który zyskali dzięki emeryturze i wyprowadzeniu się dzieci.Na emeryturę przechodzą ludzie raczej zdrowi, doświadczeni w zawodzie i mądrzy mądrością życiową. Wielu z nich mogłoby jeszcze pracować co najmniej kilka lat, ale związki zawodowe walczą o jeszcze wcześniejsze emerytury. By z ludzi w pełni sił zrobić niepotrzebnych nikomu starców.
Na Zachodzie, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych, emeryci już od dawna żyją pełną parą, nie przejmując się wiekiem i wyglądem. Emeryci mający stałe dochody i oszczędności w bankach są mile widzianymi klientami biur podróży, zwiedzają świat i dbają o dochody dobrych hoteli i luksusowych liniowców.Media również pracują dla ludzi starszych. To dla nich przede wszystkim produkowane są łzawe opery mydlane, dla nich powtarzane są stare filmy, programy historyczne emitowane o północy, gigantyczne krzyżówki w magazynach ilustrowanych itp. rozrywki.
Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody. Ale za to pozostało poczucie samotności i tęsknota za rodziną.Życie dla innych pomaga zapomnieć o starości. Dlatego emeryci coraz intensywniej uczestniczą w życiu kulturalnym, angażują się w działalność społeczną i charytatywną. W ten sposób życie może zostać naprawdę spełnione, a śmierć będzie jego ukoronowaniem. |
Kazimierz Kutz o Tadeuszu Łomnickim w dziesiątą rocznicę śmierci aktora
Zawsze był gotów do wielkiego skoku
Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Bolał, że nie jest popularny i tak rozpoznawalny jak różne sezonowe gwiazdy.
Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty. Był oczywiście "potworem", który wszystko podporządkował sztuce. Zawsze czuło się jego gotowość do wielkiego skoku. I to było wspaniałe. Zawsze robił co najmniej trzy rzeczy naraz. Pamiętam, jak odwoził mnie po próbie. Jednocześnie prowadził samochód, rozmawiał o swoich problemach i z magnetofonu uczył się nowej roli albo angielskiego.
Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji. We wszystkim, co robił, nieco przesadzał, "błaznował". Wszystko, wszystko musiało mieć formę, nawet jego nieautentyczność była jakby "robiona". Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. Kiedy natykał się na kogoś nieżyczliwego, też stawał się niesympatyczny. Pamiętam, jak na planie "Pokolenia" Andrzeja Wajdy Zbigniew Cybulski bardzo bał się spotkania z Łomnickim. Poprosił mnie o kupienie skrzynki piwa. Opróżnił wszystkie butelki dla kurażu i gdy przyszło do nagrywania sceny, zaskoczył Tadeusza swoją improwizacją. Łomnicki z wrażenia przestał grać, a całą złość na siebie dość brutalnie wyładował na mnie.
Zapomniany majowy kartofel
Spotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "Przedstawienia «Hamleta» we wsi Głucha Dolna", tragedii ma motywach Szekspira o kacyku rządzącym jugosłowiańską wioską. W latach 70. był to tekst niecenzuralny. Łomnicki bał się. Nie o siebie, lecz o teatr. Mimo to podjął się wystawienia dramatu. Na dobrą sprawę jako reżyser nie mogłem aktorom powiedzieć, o czym ten tekst jest. W dodatku, przeważnie młodzi, bali się Łomnickiego. Mierzenie się z jego wielkością, niedawnym rektorem, profesorem, blokowało ich. Szukałem sposobu na rozładowanie niekorzystnego napięcia. Na scenie ludzie muszą się czuć wolnymi. Aż któregoś dnia przyłapałem Tadeusza kompletnie nieprzygotowanego do próby. Zacząłem go pouczać, czym jest praca w teatrze, jakby był amatorem. Mówiłem, że nie rozumie tekstu, tłumaczyłem każdy szczegół, jak komuś głupiemu. Zespół osłupiał, a on zzieleniał. Poczuł się dotknięty, nie wytrzymał i wyszedł. Zapadła cisza. Udawałem, że czekam na jego powrót, a gdy po 10 minutach nie wrócił, krzyknąłem: "Co wy się, k...., tego ch.... boicie?! " - a wiedziałem, że podsłuchuje mnie. "To ma być wielki aktor, wasz nauczyciel, a zrywa próby we własnym teatrze? Przecież to jest ostatni kartofel zapomniany w piwnicy w maju! ".
Wyznanie wiary
Po próbie specjalnie nie wróciłem do hotelu, tylko poszedłem spać do kolegi, żeby Tadeusz nie mógł mnie znaleźć. Następnego dnia za pięć dziesiąta byłem w teatralnym bufecie. Cały zespół czekał w gotowości. Usiadłem jak najdalej od drzwi. O dziesiątej pojawił się... i rozpoczęła się komedia. To cały Łomnicki! Najpierw pocałował w rękę bufetową, potem podszedł do każdej aktorki i każdą pocałował w rękę, a na końcu przeprosił wszystkich kolegów. Potem podszedł do mnie i najskromniej w świecie, cały skruszony powiedział: "Przepraszam, Kaziu, źle się zachowałem". "Tak mi się zdawało, Tadeusz. Mam do ciebie pytanie - ciągnąłem dalej i widziałem, jak cierpnie mu skóra. "Podobno uczysz w szkole. Wiesz, czego ty uczysz? Paraliżu postępowego! ". Na te słowa Łomnicki czmychnął za drzwi. Widziałem, jak stamtąd macha do mnie ręką. Podszedłem, a on do mnie: "Błagam cię, Kaziu, możesz mi wszystko powiedzieć, ale nie przy ludziach! ". "Masz to u mnie. A teraz na scenę i próbujemy jeszcze raz to, co wczoraj. " Próbował genialnie, choć trzymałem go z 10 minut. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. "Obiecująco" - powiedziałem. Była to moja zemsta za "Pokolenie". Dzięki niej zespół nabrał odwagi do "Łoma" i wszystko poszło jak z górki. Po kłopotach z cenzurą mogliśmy twórczo pracować. Zezwolono na kilka zamkniętych pokazów. Na jedno z przedstawień przyszła cała śmietanka SPATiF-u. Tadeusz zawsze grał na 100 procent, ale dopiero podczas tego wieczoru zobaczyłem, czym może być teatr z wielkim aktorem. Grał w natchnieniu, jakiego jeszcze nie widziałem, bo chciał zadowolić kolegów. Nigdy nie odchodził od wersji ustalonej z reżyserem, ale tego dnia w finale zaczął chrząkać jak knur i rozwijał to chrząkanie niczym muzyczny motyw aż po pointę. W zachwycie pobiegłem do garderoby Tadeusza i spytałem, jak na to wpadł. "Aaaa!, Kaziu, ja to znam z lektur. Było na widowni paru kolegów, którzy widzieli Jaracza, jak zagrał to przed wojną w «Uciekła mi przepióreczka», a ja chciałem im zrobić przyjemność". Niby był to żart, ale tak naprawdę pokazywał, że jest kontynuatorem tradycji Jaracza, a to chrząkanie - wyznaniem wiary w sens kontynuacji jego sztuki.
Ukochany świntuch
W czasach Teatru Na Woli widziałem też, jak Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę. Nie zapomnę nigdy, jak mnie z nią poznał. Byliśmy w jego malutkiej garderobie. Na ścianie wisiał wielki portret Swinarskiego, nagle weszła ona. Bardzo młoda, w okularach, w długiej sukni. Siedząc w kostiumie Giordana Bruna, Łomnicki powiedział: "Poznaj ją, to moja Marysia" i sięgnął po skraj sukni, całą ją odsłonił. Diabeł, zawsze z wszystkiego robił teatr. A jednocześnie sprawdzał ją, czy nadaje się, czy przyjmie go takim, jakim jest.
Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Pastwiono się nad nim. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli, ludzie, którym dał pracę, których "wymyślił". Cierpiał bardzo. A przecież role partyjnych działaczy w "Przypadku", "Człowieku z marmuru" świadczyły nie tylko o jego ekshibicjonizmie, ale i klasie, autoironii. Na pewno myślał też o nich w kategoriach zawodowych - wiedział, że to są ciekawe role do zagrania. Byliśmy w wielkiej przyjaźni, więc mogłem sobie pozwolić na przekomarzanki z Tadeuszem o jego partyjnej karierze. Kiedy miałem z nim trudności na planie, rzucałem: "Przypomnij sobie, jak byłeś w KC". Śmiał się, wściekał, raz to go bolało, raz śmieszyło, ale spinał się i grał.
Duch konkurencji
Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Pieklił się i cierpiał. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć. Kiedy zobaczył Gajosa w roli von Horvatha w "Opowieściach Hollywoodu", chwycił za telefon i z zachwytem mi opowiadał: "Oglądałem. Nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił w telewizji. Gajos to genialny aktor". A kiedy już zadzwonił do mnie, starał się, jak to on, upiec drugą pieczeń. Dodał: "Wiesz, niektórym kolegom się zdaje, że potrafią grać intelektualistów" - to o Holoubku. Obaj konkurowali o pierwsze miejsce cały czas, obaj piekielnie inteligentni, tylko absolutnie różni... To, jak potrafi docenić kolegów, widziałem też na własne oczy pracując nad "Stalinen", ostatnim spektaklem telewizyjnym z jego udziałem. Wcześniej nigdy z Trelą się nie spotkali. Jurek w ostatniej chwili wziął zastępstwo za Janusza Gajosa, uczył się tekstu nocą, no i bał się Łomnickiego i odpowiedzialności. Z tego wszystkiego dostał skurczu mięśni dłoni. Starał się go ukryć, ale Tadeusz zauważył. Wiedział, że to skutek nadmiernego wysiłku i zatroszczył się o kolegę jak najlepsza pielęgniarka. Masował mu mięśnie i przynosił herbatę. Cieszył się też talentem Jurka. To był wspaniały mecz między teatralną Warszawą i teatralnym Krakowem. Kiedy po dwóch dniach Trela zaczął dobrze czuć się w roli Stalina, Tadeusz poprosił mnie na bok i wyszeptał: "Kaziu, ja się go boję. On ma ołowiane oczy. Jak Stalin" - wyszeptał.
Lindsay Anderson, jego przyjaciel, powiedział komuś, że Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną, co zaczęło mu wadzić w aktorstwie. Mogło tak być. W czasie prac nad "Stalinem", jego wiedza o komunizmie, towarzyszach z Politbiura, o WKPb była tak kolosalna, że nie mógł jej przetrawić. Jak każdy wielki aktor potrzebował wskazówek reżysera bardziej niż debiutant. Jak anioł. Wtedy zapalały mu się oczy, a w chwilę potem grał jak w natchnieniu. Wszyscy wtedy na planie zastygali, oglądali jego grę w absolutnej ciszy. Widziałem, jak ścina się powietrze.
Kiedy kończyliśmy pracę nad "Stalinem", urządziliśmy skromny pożegnalny bankiet w telewizyjnej hali. Tadeusz pojawił się z garderoby, z walizeczką w dłoni. Spieszył się do Poznania na próby "Króla Leara". Podziękował nam, nie łyknął nawet szampana, nie przegryzł nawet paluszka. Pożegnał się i poszedł. Widzę go jeszcze, jak drepcze przez halę z walizeczką, w płaszczyku, z przekrzywioną na prawo głową. Aż wszedł w światło drzwi i zniknął.
Notował Jacek Cieślak | Tadeusz Łomnicki we wspomnieniach Kazimierza Kutza to człowiek o skomplikowanej osobowości. Był "potworem", który wszystko podporządkował sztuce. Był niezwykle pracowity i obdarzony niecodzienną inteligencją. Miał kompleksy - bolał, że nie jest tak popularny jak różne sezonowe gwiazdy. Był cholerykiem i często nie panował nad sobą. Źle znosił braki zawodowe partnerów na scenie. Dlatego wśród kolegów, szczególnie młodych aktorów, często budził lęk. Łomnicki potrafił jednak docenić wielkość innych aktorów - duże wrażenie zrobił na nim Gajos w roli von Horvatha w "Opowieściach Hollywoodu" i Trela w tytułowej roli w "Stalinie". Swoje doświadczenia z pracy w KC PZPR Łomnicki wykorzystywał, wcielając się w role partyjnych działaczy, np. w "Przypadku" i "Człowieku z marmuru". W czasie prac nad "Stalinem" potrzebował jednak wskazówek reżysera bardziej niż debiutant. Ostatni raz Kazimierz Kutz widział Łomnickiego w dniu jego wyjazdu do Poznania na próby "Króla Leara". |
ELEKTROMIS
Inwestycje w zakłady spożywcze i handel
Nowe oblicze poznańskiej spółki
PAP
Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI
Jak zapewniają przedstawiciele Elektromisu Dom Inwestycyjny sp. z o.o., spółka nie ma nic wspólnego z aferą podatkową i trwającym od kilku lat procesem wytoczonym kilkunastu pracownikom firm związanych z holdingiem Elektromis. Od dwóch lat Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, rozwija sieć sklepów Żabka i przez inną swoją spółkę Kuchnia Polska inwestuje w zakłady z branży spożywczej.
Nad wejściem do budynku będącego siedzibą Elektromisu widnieje dziś duży szyld Żabka Polska. Także firmowa centrala telefoniczna informuje, że dodzwoniliśmy się do Żabki Polskiej, choć potem łączy także na numery wewnętrzne innych firm działających w tym samym miejscu - Elektromisu SA i Elektromis Domu Inwestycyjnego (Elektromis DI) sp. z o.o. Żadna z nich nie była wymieniona w grupie spółek Elektromis zamieszanych w aferę celno-podatkową (zdaniem prokuratury, w rezultacie skarb państwa stracił 40 mln zł) i trwający od '94 r. proces kilkunastu ich pracowników. W poniedziałek poznański Sąd Rejonowy skazał czterech głównych oskarżonych na kary więzienia i wysokie grzywny (wyrok jest nieprawomocny).
Jak zapewnia Adam Iżykowski, członek zarządu spółki Elektromis Dom Inwestycyjny, ani sama firma, ani jej właściciel Mariusz Świtalski nie mają jednak nic wspólnego z tzw. aferą Elektromisu. - To pracownicy związani kiedyś z Elektromisem zakładali nowe spółki bez udziału właścicieli Elektromisu - wyjaśnia Iżykowski.
Dzisiaj podstawą holdingu jest Elektromis DI (należący w 100 proc. do Mariusza Świtalskiego) Elektromis DI z kolei ma 100 proc. akcji Elektromisu SA, który działa na rynku nieruchomości handlowych, i 55 proc. Żabki Polskiej.
Zarejestrowana na początku listopada tego roku Żabka Polska jest najmłodszą spółką należącą do holdingu, choć w małe osiedlowe sklepy Żabka Elektromis SA inwestował już od dwóch lat. W czerwcu 2000 r., gdy w sieci działało już kilkaset sklepów, Elektromis sam zmienił nazwę na Żabka SA. W połowie października spółka wróciła jednak do swej starej nazwy, a nazwę Żabka tym razem z przymiotnikiem Polska nadano nowej firmie, do której wydzielono działalność handlową (organizację, logistykę i hurtowe zaopatrzenie sieci Żabka).
Żabi skok
W Żabce Polskiej SA zarejestrowanej 1 listopada tego roku, z kapitałem akcyjnym 22,2 mln zł, 55 proc. akcji ma Elektromis Dom Inwestycyjny, a 45 proc. objął amerykański fundusz American International Group Inc. (AIG). Powołując się na nieoficjalne informacje, PAP podała że AIG zainwestował w ten pakiet ok. 40 mln USD.
Jarosław Duszyński, prezes Żabki Polskiej, nie chce mówić o wielkości inwestycji AIG, ale podkreśla, że te środki pozwolą na szybki rozwój sieci. Na początku grudnia liczba działających już sklepów wynosiła ok. 430 placówek, a licząc sklepy przygotowywane do otwarcia - 550.
Żabki to małe sklepy osiedlowe. Wcześniej Elektromis, a obecnie Żabka Polska, zawiera 10-letnie umowy najmu z właścicielami odpowiednich lokali, które potem remontuje i urządza, a następnie przekazuje prowadzącym działalność gospodarczą ajentom. Sama zarabia na dostawach do sieci.
Prezes Duszyński zaprzecza pogłoskom, że Żabki, podobnie jak wcześniej Biedronki, tworzy się z myślą o dużym inwestorze branżowym. Docelowo sieć ma liczyć 7,5 tys. sklepów. Ile dotychczas zainwestowano w rozwój Żabek i ile wynoszą obroty sklepów, prezes nie chce powiedzieć. Zapewnia jednak, że Żabki nie są konkurencją dla - należących obecnie do portugalskiej grupy Jeronimo Martins - Biedronek, które były dla Elektromisu pierwszym doświadczeniem w handlu detalicznym.
Sieć 234 tanich, dyskontowych sklepów Biedronka Jeronimo Martins odkupił od Elektromisu w styczniu '98 r. Wcześniej odkupił od niej sieć 48 hurtowni Cash &Carry (dziś Eurocash). Elektromis SA nadal współpracuje z Jeronimo Martins - zgodnie z umową z '98 r. spółka ma przekazać Portugalczykom łącznie 700 ofert lokalizacji Biedronek.
Elektromis DI w 1999 r. osiągnął zaledwie 119,2 tys. zł przychodów ze sprzedaży i 515,4 tys. zł straty netto. Spółka, będąca w zasadzie funduszem inwestycyjnym (jej kapitały własne na koniec '99 r. wynosiły 82,1 mln zł), miała na koniec ubiegłego roku znaczący finansowy majątek trwały. Były to udziały i akcje, których wartość w bilansie spółki określono na koniec '99 r. na 346,7 mln zł. Jak wyjaśnia Adam Iżykowski, składają się na to akcje Elektromisu SA, Żabki Polskiej SA i kilku innych mniejszych spółek, m.in. produkującej cygara firmy Factoring Tobacco.
Inną inwestycją osób związanych z Elektromisem jest Dom Inwestycyjny Kuchnia Polska (DI KP).
O zyski boi się rewident
W DI KP w Poznaniu, założonym w kwietniu 1998 r., z 105 mln zł kapitału założycielskiego, 50 proc. akcji ma Mariusz Świtalski, a po 25 proc. powiązani z nim wcześniej (m.in. w Elektromisie) Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke. Od '98 r. spółka inwestuje obecnie w akcje i udziały 7 zakładów przemysłu spożywczego. Wcześniej przedstawiciele spółki zapowiadali, że akcje DI KP będą wprowadzone na rynek publiczny. Teraz jednak zarząd realizuje już inną strategię; dla dwóch zakładów znaleziono zagranicznego inwestora i prawdopodobnie pozostałe również zostaną sprzedane.
Mariusz Światalski nigdy nie wypowiadał się o pochodzeniu pieniędzy włożonych w DI KP. Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke wyjaśniają, że przez kilkanaście lat pracy w handlu wyspecjalizowali się w zakupie i "naprawie" firm zadłużonych, zagrożonych bankructwem lub poszukujących inwestora strategicznego.
Spółka, działająca jak fundusz inwestycyjny, kontroluje obecnie Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim, ZPOW Międzychód, Stovit w Bydgoszczy, Zakład Mięsny w Małaszewiczach, Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń, szczecinecki Elmilk i spółkę w Jarowniewicach.
Biegły rewident z firmy Ernst & Young Audit, w opinii do sprawozdania DI KP za 1999 r. wskazuje, że "w przypadku niepowodzenia procesów restrukturyzacyjnych w poszczególnych spółkach odzyskanie pełnych nakładów może okazać się niemożliwe i wówczas spółka może nie być w stanie kontynuować swojej działalności".
Rewident podaje, że na majątek finansowy spółki składają się akcje i udziały w 9 spółkach. Tymczasem "Rz" doliczyła się jedynie 7 spółek i w sprawie pozostałych 2 spółek nie uzyskała wyjaśnień z DI KP.
Na koniec grudnia 1999 r. w bilansie spółki zamieszczonym w Monitorze Polskim nr B-751 jej wpływy ze sprzedaży wyliczono na 88 mln zł i przy ponad 15 mln zł straty netto (w grudniu 1998 r. strata wyniosła 1,3 mln zł). W '99 znacząco wzrosły koszty działalności operacyjnej i wynagrodzenia.
Najprawdopodobniej na początku przyszłego roku międzynarodowy koncern Heintz, mający polski oddział w Pudliszkach, przejmie należące do DI KP Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim i ZPOW Międzychód.
DI KP nie powinien też mieć kłopotów z korzystną dla siebie sprzedażą pozostałych firm. Zakład w Jarowniewicach (jeden z największych polskich producentów płynnej śmietanki do kawy) dzięki modernizacji kilkakrotnie zwiększył wydajność i jest dochodowy. Coraz lepiej wiedzie się bydgoskiemu Stovitowi, specjalizującemu się w produkcji konfitur i dżemów. Na zbyt swoich płodów nie narzeka Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń. Szczecinecki Elmilk (margaryny i miksy) w porównaniu z ubiegłym rokiem (dane za 11 miesięcy) aż 3-krotnie zwiększył sprzedaż. Zdaniem Andrzeja Danieluka, wiceprezesa Elmilku, spółka ta na koniec tego roku będzie miała kilka mln zysku.
Anita Błaszczak, Lidia Oktaba
Spółkę Elektromis sp. z o.o. założył w 1987 r. z dwójką wspólników Mariusz Świtalski. Na początku spółka handlowała komputerami i sprzętem AGD i RTV, a potem artykułami spożywczymi, rozwijając sieć kilkudziesięciu hurtowni w całym kraju. Znany z reklam telewizyjnych Elektromis prowadził też handel papierosami m.in. z poznańską Strefą Wolnocłową, gdzie zainwestował jeden ze znajomych Mariusza Świtalskiego. Z czasem Elektromis stał się holdingiem kilkunastu powiązanych ze sobą i prowadzących wspólne interesy firm, także wydawniczych i finansowych (Bank Posnania). Według informacji prasowych, opartych na materiałach prowadzonego od 1994 r. procesu 13 osób z kierownictwa spółek holdingu, z których część używała nazwy Elektromis, wszystkie firmy były zakładane i prowadzone przez znajomych i kolegów Mariusza Świtalskiego. Spółki oskarżone o oszustwa celno-podatkowe i narażenie skarbu państwa na ok. 40 mln zł strat, prowadziły też interesy z Elektromisem sp. z o.o. Po sprzedaniu sieci hurtowni spółce Jeronimo Martins-Booker, Mariusz Świtalski zainwestował poprzez nową spółkę Poznańska Szkoła Handlowa, w sieć sklepów Biedronka, którą następnie kupił Jeronimo Martins rozpoczynajac inwestycje w Kuchnię Polską i w Żabki. A. B. | Jak zapewniają przedstawiciele Elektromisu Dom Inwestycyjny sp. z o.o., spółka nie ma nic wspólnego z aferą podatkową i trwającym od kilku lat procesem wytoczonym kilkunastu pracownikom firm związanych z holdingiem Elektromis. Od dwóch lat Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, rozwija sieć sklepów Żabka i przez inną swoją spółkę Kuchnia Polska inwestuje w zakłady z branży spożywczej.
Nad wejściem do budynku będącego siedzibą Elektromisu widnieje dziś duży szyld Żabka Polska. Także firmowa centrala telefoniczna informuje, że dodzwoniliśmy się do Żabki Polskiej, choć potem łączy także na numery wewnętrzne innych firm działających w tym samym miejscu - Elektromisu SA i Elektromis Domu Inwestycyjnego sp. z o.o. Żadna z nich nie była wymieniona w grupie spółek Elektromis zamieszanych w aferę celno-podatkową i trwający od '94 r. proces kilkunastu ich pracowników. W poniedziałek poznański Sąd Rejonowy skazał czterech głównych oskarżonych na kary więzienia i wysokie grzywny.
W Żabce Polskiej SA zarejestrowanej 1 listopada tego roku, 55 proc. akcji ma Elektromis Dom Inwestycyjny, a 45 proc. objął amerykański fundusz American International Group Inc. Żabki to małe sklepy osiedlowe. Wcześniej Elektromis, a obecnie Żabka Polska, zawiera 10-letnie umowy najmu z właścicielami odpowiednich lokali, które potem remontuje i urządza, a następnie przekazuje prowadzącym działalność gospodarczą ajentom. Sama zarabia na dostawach do sieci.
Inną inwestycją osób związanych z Elektromisem jest Dom Inwestycyjny Kuchnia Polska. W DI KP w Poznaniu, założonym w kwietniu 1998 r., 50 proc. akcji ma Mariusz Świtalski, a po 25 proc. powiązani z nim wcześniej Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke. spółka inwestuje obecnie w akcje i udziały 7 zakładów przemysłu spożywczego. |
KAMPANIA
W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi
Podkradanie wyborców
MAŁGORZATA SUBOTIĆ
Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu.
Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji.
Zamknięta pula
Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.)
Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań.
Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD.
Dwa bieguny
Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy.
Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS.
Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu.
Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji.
W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia.
Siła biografii
Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi.
Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD.
Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981.
Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy.
Identyfikacja w cenie
W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania.
Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników.
Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u".
Konsekwencje wyrazistości
Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS.
Możliwości kradzieży
Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe.
Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy.
Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.)
Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej.
W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne.
Wieloznaczność wskazówek
Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania.
Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka).
Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny.
W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP. | Do nowego parlamentu wejdzie sześć ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. Ostateczny wynik będzie zależał od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza możliwość głosowania na AWS.
Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi.
wybory będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej. Ugrupowania wyraziste mają mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców.
połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". W minimalnym stopniu przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. |
REPORTAŻ
Krakowski Kazimierz - żydowska dzielnica bez Żydów, przywrócona do życia przez Polaków - stał się miejscem modnym, odwiedzanym licznie przez turystów
Otwarły się niewidzialne bramy
W mieście Kazimierzu, który z czasem stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. Tu tworzyli swoją bogatą kulturę, sztukę i naukę.
FOT. JACEK WRZESIŃSKI
JERZY SADECKI
Niepostrzeżenie, bez odgórnych nakazów i wspomagań, zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Po półwiecznej hibernacji otworzył się tajemniczy świat żydowskiej dzielnicy. Fascynuje, przyciąga turystów, dla których powstaje coraz więcej nastrojowych knajpek, niedużych hotelików. Jeszcze nie tak dawno zapomniany, staje się obecnie Kazimierz drugim - obok Rynku Głównego - centralnym i modnym miejscem Krakowa.
Gdy pytać, co tak naprawdę ożywiło na wpół umarłą dzielnicę Kazimierz, najczęściej wymieniany jest Festiwal Kultury Żydowskiej. - Z Kazimierzem jest tak jak z kulturą żydowską, która przez prawie pół wieku była u nas tabu, czymś zupełnie niedostępnym, zamkniętym i tajemniczym. A nagle ożyła i fascynuje - mówi Krzysztof Gierat, który wraz z Januszem Makuchem wymyślił i prowadzi Festiwal Kultury Żydowskiej. Pierwsza, jeszcze bardzo skromna jego edycja z udziałem tylko miejscowych wykonawców, odbyła się w 1988 roku. Po dwunastu latach festiwal jest imprezą potężną, niebywale popularną. Przyjeżdżają na nią chętnie najlepsi na świecie muzycy żydowscy. Co roku Żydzi z wielu krajów ramię przy ramieniu z Polakami tańczą i śpiewają na ulicy Szerokiej w rytm klezmerskich kapeli.
Krzysztof Gierat wspomina, że jako student mieszkał na stancji na Kazimierzu. W dzielnicy ruder, spisanej na straty, z oknami obitymi dechami. Niedostępnej. - Trudno dziś w to uwierzyć, ale przez te wszystkie lata nigdy nie wszedłem do synagogi. Pierwszy raz znalazłem się w niej dopiero podczas naszego festiwalu - wyznaje Krzysztof Gierat. Bo najważniejszą siłą Festiwalu Kultury Żydowskiej jest chyba to, że nie tylko wyciągnął na wierzch zapomniane zwyczaje i sztukę żydowską oraz stworzył na nie modę i swego rodzaju snobizm, ale także otworzył niewidzialne bramy tej zamkniętej przez prawie pół wieku dzielnicy.
Zapomniany, bez Żydów
W mieście Kazimierzu, który z czasem stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. Tu tworzyli swoją bogatą kulturę, sztukę i naukę. Mieli liczne bożnice i domy modlitwy, mieszkali tu wielcy i mądrzy rabini. Kazimierz przez całe wieki był jednym z najważniejszych centrów żydowskiego świata. Wszystko to przerwała druga wojna światowa.
W jesieni 1939 roku w Krakowie żyło 68 tysięcy Żydów. Gdy w 1945 roku zrobiono ich spis, znalazło się w nim trzy tysiące nazwisk. Dziś gmina wyznaniowa żydowska w Krakowie zrzesza zaledwie 176 współwyznawców. Na palcach jednej ręki można policzyć rodziny żydowskie mieszkające dziś na stałe w żydowskiej dzielnicy Kazimierz.
Za sprawą zbrodniczego holokaustu zniknęli stąd Żydzi. Po wojnie Kazimierz pozostał pustynią, martwym miastem skazanym na zapomnienie. Mógł być co najwyżej egzotycznym plenerem dla fotografików i filmowców. Gdy kręcono tu efektowną scenę pożaru do filmu "Noce i dnie", poszło z dymem kilka zabytkowych budowli. Popadły w ruinę nieremontowane kamienice, dewastowane także przez ludzi marginesu społecznego, dla których Kazimierz miał być odpowiednim miejscem zamieszkania.
Pokazany światu przez Spielberga
Do ożywienia Kazimierza rękę przyłożył też Steven Spielberg. W 1993 roku kręcił tu sceny z getta do swego głośnego filmu "Lista Schindlera". Fascynacją klimatami Kazimierza zaraził wielu krakowian, ale przede wszystkim pokazał tę dzielnicę całemu światu. - Nagle pojawiło się mnóstwo turystów, którzy chcieli oglądać miejsca z "Listy Schindlera" - opowiada Zdzisław Leś, który z końcem 1992 roku założył na Kazimierzu księgarnię specjalizującą się w tematyce żydowskiej. Aby sprostać wymaganiom zagranicznych turystów, Leś wydał specjalny przewodnik po schindlerowskich miejscach, przeszkolił przewodników, uruchomił mikrobusy do obwożenia po całej trasie: od Kazimierza przez dawny zakład emalierski Schindlera, po obóz w Płaszowie i wzgórze Lasoty, z którego - według Spielberga - Schindler oglądał scenę likwidacji krakowskiego getta, co spowodowało jego wewnętrzną przemianę i postanowienie uratowania przed zagładą jak największej grupy Żydów.
W listopadzie 1993 za pieniądze Kongresu USA w zdewastowanym domu modlitwy B'nei Emuna na rogu ul. Rabina Meiselsa i placu Nowego, otwarte zostało starannie urządzone Centrum Kultury Żydowskiej, prowadzone przez Polaków.
Od razu bardzo silnie wpisało się w życie kulturalne i artystyczne Krakowa. Stało się placówką, do której trzeba i warto zaglądać. Jak obliczono, do maja tego roku miało tu już miejsce dwa tysiące różnorakich "zdarzeń programowych"- wykładów, wystaw, spotkań, promocji książek, koncertów itp. - Naszym głównym zadaniem jest demitologizowanie obrazu Żyda w oczach społeczeństwa polskiego oraz zdemitologizowanie obrazu Polaka w oczach Żydów - tak w największym skrócie mówi o misji CKŻ Joachim Russek, dyrektor Fundacji Judaica.
- Najbardziej fascynujące w historii rozbudzenia Kazimierza jest to, że stało się tak za sprawą inicjatywy obywatelskiej. Złudzeniem wszak okazały się oczekiwania z początku lat dziewięćdziesiątych, że przyjadą tu z pieniędzmi bogaci Żydzi i odbudują, ożywią Kazimierz. Gospodarzami żydowskiego Kazimierza bez Żydów stali się przede wszystkim Polacy. To ich pomysłowość, zapał, fascynacja żydowską kulturą sprawiły, że dzielnica na nowo pulsuje życiem, dostarcza tylu przeżyć i emocji turystom - twierdzi Joachim Russek.
- Wprawdzie wraz z Edynburgiem Kraków przygotował kilka lat temu program rewitalizacji Kazimierza, to jednak nigdy nie był on kompleksowo realizowany. Ale muszę przyznać, że te wszystkie prywatne inicjatywy i indywidualne inwestycje na Kazimierzu w gruncie rzeczy nie odbiegają w intencjach od tego planu. On gdzieś unosi się w tle tych wszystkich działań - mówi Małgorzata Walczak z Biura Lokalnego Kazimierz.
Inwazja knajpek
- Ta wieloletnia hibernacja, zatrzymanie w miejscu Kazimierza, pracuje dziś na jego korzyść. Wielu Żydów, którzy tu mieszkali przed wojną, ze zdumieniem stwierdza: jest jak dawniej. Te same stare kąty, zaułki, których nikt nie ruszył przez lata. Mając to wszystko, łatwiej odtworzyć nastrój starej dzielnicy, bez sztuczności - opowiada Wojciech Ornat. On pierwszy na Kazimierzu zaczął myśleć o turystach. Przed nim, od 1990 roku była na ul. Szerokiej tylko galeria Władysława Godynia. Nie wytrzymała finansowo. W 1992 roku Ornat wynajął ją i urządził kawiarnię Ariel. Zaczęły powstawać następne knajpki w podobnym stylu, lokując się niemal we wszystkich kamieniczkach po jednej stronie ulicy Szerokiej.
Szeroka nazywana jest dziś salonem Kazimierza. Trudno ją nazwać ulicą. Właściwie jest bardziej podłużnym i rozległym placem. Z trzema synagogami: Starą, gdzie mieści się judaistyczne muzeum, Remu wraz z zabytkowym cmentarzem oraz Poppera. Oprócz nowoczesnej restauracji Nissenbaumów wszystkie knajpki i lokaliki, które w ostatnich latach na - dotąd pustej i znanej tylko z siedziby komendy policji - ulicy Szerokiej rosną jak grzyby po deszczu, stylem i wystrojem wpisują się w klimat żydowskiej dzielnicy. Oferują zwykle przysmaki żydowskiej kuchni, ale nie koszerne. Pobrzmiewają muzyką żydowską, cygańską, ukraińską.
Gęsi pipek i żydowski cymes
Niepostrzeżenie, bez odgórnych nakazów i wspomagań, zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Po półwiecznej hibernacji otworzył się tajemniczy świat żydowskiej dzielnicy
FOT. JACEK WRZESIŃSKI
- Trzeba pamiętać, że Kazimierz zamieszkiwali przed wojną Żydzi najbardziej ubodzy i najbardziej religijni - podkreśla żydowski historyk Henryk Halkowski. Nie ma więc mowy, aby dziś urządzać bogate, wystawne lokale. - Pomysł jest prosty i dotychczas niemal wszyscy go respektują. Zachowując dawne wnętrza, wstawiamy do nich przedwojenne, proste meble i sprzęty, często podniszczone, ale z duszą i charakterem. Zachowało się ich w Krakowie mnóstwo, są dość tanie. Dają naprawdę poczucie autentycznego powrotu w nastrój przedwojennych wnętrz - wyjaśnia Wojciech Ornat. Rozmawiam z nim przy ul. Szerokiej w budynku dawnej mykwy, czyli żydowskiej łaźni. Po podziałach własnościowych Ornat prowadzi utrzymaną w dobrym, przedwojennym, żydowskim stylu restaurację i hotelik Klezmer-Hois, gdzie gra grupa klezmerska znakomitego Leopolda Kozłowskiego, gdzie podają takie przysmaki, jak: gęsi pipek (żołądek), kiszkę żydowską czy cymes żydowski (marchew z miodem i rodzynkami). Pojawiają się tam Żydzi z różnych stron świata i podpowiadają, co zmienić, co wprowadzić do menu.
Turyści, którzy teraz odwiedzają Kazimierz, mają wrażenie, że oto są w autentycznym, żywym miasteczku żydowskim, z hebrajskimi szyldami na sklepach i knajpkach, z nastrojem żydowskiego sztetłu. Gdzie po ulicach kręcą się autentyczni Żydzi w jarmułkach, a również chasydzi w chałatach i lisicach. - Ale my nikogo nie przebieramy za Żydów, nie doprawiamy kelnerom pejsów - zapewnia Wojciech Ornat. Ci Żydzi na ulicach Kazimierza to goście coraz liczniej przyjeżdżający z pielgrzymką do grobu sławnego Mojżesza Isserlesa na cmentarzu Remu lub zjawiający się tu przy okazji odwiedzin Oświęcimia, Treblinki. I wpisujący się w wykreowany, przypomniany przez autentyczne wnętrza, meble i sprzęty żydowski dawny świat.
- Ta ulica Szeroka to trochę taki "Żydoland", ale ja się bardzo cieszę, że powstał i istnieje. Przyciąga wielu ludzi, zwłaszcza młodych, którzy mogą się dowiedzieć wiele o przeszłości i naszej kulturze, skorzystać z tego, co pozostało po naszych przodkach - zapewnia Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący gminy wyznaniowej żydowskiej w Krakowie.
Na Ciemnej jest Eden
Nie od razu Żydzi spoza Polski zaakceptowali tę nową funkcję Kazimierza. Dla wielu ta dzielnica splamiona krwią przodków miała być cmentarzem, rumowiskiem gruzów. - Na początku, gdy uruchomiliśmy Centrum Kultury Żydowskiej, spotykałem się z głosami pełnymi wyrzutu: czemu tu tak pięknie? - wspomina Joachim Russek. Teraz Żydzi coraz częściej przyjeżdżają i chwalą Kazimierz.
- Mój mąż przyjechał tu ze względów sentymentalnych, bo jego dziadkowie mieszkali nieopodal, przy ul. Dietla. Ale także, żeby robić tu biznes. Przez pięć lat chodził z tym pomysłem - mówi o Allenie Haberbergu, jego żona Jolanta Skrzyniarz-Haberberg. Ten amerykański Żyd wykupił trzy potwornie zdewastowane kamienice na Kazimierzu, przy ul. Ciemnej. Rudery zamienił w wygodny i elegancki hotel Eden, wyposażony nawet w rytualną mykwę - otwarty pół roku temu.
Znacznie wcześniej zainwestowała na Kazimierzu Fundacja Nissenbaumów, która nieopodal synagogi Remu urządziła duży kompleks restauracyjny, ale bardziej w stylu McDonaldsa niż żydowskiego Kazimierza. Nissenbaumowie nie mają teraz dobrej passy ani prasy. Krytykowani są z różnych stron za zburzenie trzech starych kamienic przy ul. Miodowej i za brak aktywności w remontowaniu najstarszego budynku przy ul. Szerokiej, pod nr 12, kupionego od miasta. Nissenbaumowie nie wywiązali się wszak z umowy, że w ciągu czterech lat wyremontują kamienicę. Teraz uzyskali prolongatę na następne dwa lata.
Innych, prywatnych inwestorów żydowskich jakoś nie widać. Jedynie gmina żydowska stopniowo odzyskuje i zagospodarowuje kolejne z ok. 40 obiektów, jakie w Krakowie należały do niej przed wojną. - Cieszę się, że mamy wreszcie dobrze utrzymane dwa cmentarze: Remu i przy ul. Miodowej, odnawiane są kolejne z siedmiu istniejących tu synagog - wylicza Tadeusz Jakubowicz. W remontowanej obecnie bożnicy Kupa, obok sal modlitewnych Jakubowicz zamierza urządzić piętnaście pokoi dla Żydów "zaawansowanych wiekiem". W odnowionej - z pomocą państwowych funduszy - synagodze Izaaka gmina żydowska urządziła wystawę o Żydach polskich i pokazy filmów dokumentalnych o krakowskim Kazimierzu i likwidacji getta.
W gąszczu praw własności
Niedawno zakończyła się konserwacja okazałej synagogi Tempel przy ul. Miodowej. - Finansowaliśmy te prace wraz amerykańską Getty Foundation - mówi prof. Tadeusz Chrzanowski, przewodniczący Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa i przypomina, że obok żydowskiej części Kazimierza jest też katolicka, ze wspaniałymi tradycjami i zabytkami, np. z kościołami: Na Skałce, św. Katarzyny, Bonifratrów. Jak przed wiekami te dwie części płynnie się przenikają. Nikogo tu nie dziwi, że ulica Rabina Meiselsa krzyżuje się z ulicą Bożego Ciała.
Profesor Chrzanowski dodaje, że SKOZK chętnie dofinansowywałby również odnowę niektórych świeckich, zabytkowych budynków żydowskiego Kazimierza, ale niejasny jest ich stan własnościowy. - Spośród 108 prywatnych kamienic, których administrację prowadzimy, w przypadku 95 procent nie znamy miejsca pobytu właścicieli - podaje Ryszard Lepiarz, kierownik działu eksploatacji w Zarządzie Budynków Komunalnych. Jak w takie kamienice inwestować, jak je odnawiać? Władze miasta stać tylko na zabezpieczenie ruder, aby nie groziły ludziom. - Jak tak dalej pójdzie, za kilkanaście lat nie będzie już co remontować - mówią na Kazimierzu, pokazując wybite okna, przeciekające dachy.
To prawda, że co najmniej 30 procent żydowskich kamienic już zostało zwróconych potomkom ich dawnych właścicieli. Zazwyczaj szybko je sprzedają i wracają do Izraela, do USA. Ale co zrobić z resztą, może przejęłaby je jakaś żydowska fundacja, wchodząc w prawa osób nieznanych z miejsca pobytu - zastanawia się Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący krakowskiej gminy żydowskiej. Ale zaraz zaznacza, że gmina by się takiej roli nie podjęła, to za wiele kłopotu. Własność to sprawa delikatna i drażliwa, pojawiają się też oszuści, którzy próbują podszywać się pod ofiary holokaustu. Wszyscy czekają więc na jakąś centralną regulację prawną.
Kultowy "Singer" i "Alchemia"
- Tymczasem Kazimierz staje się coraz bardziej miejscem modnym i wygodnym, bez tego gwaru i przypadkowych ludzi, którzy tabunami przewalają się przez krakowski Rynek Główny. Od nas blisko do centrum, jest ciekawie, nastrojowo - tak zapewnia Karol Kuberski, właściciel galerii sztuki Szalom przy ul. Józefa, i wymienia wielu artystów, którzy przeprowadzili się ostatnio na Kazimierz. Sam też od czerwca stał się mieszkańcem tej dzielnicy.
- Wraz z tą modą podskoczyły ceny nieruchomości na Kazimierzu. Już nie kupi się kamienicy za mniej niż milion dolarów. Ceny mieszkań przekroczyły już 4 tys. zł za metr kwadratowy - wylicza Wojciech Ornat. Na Kazimierzu pojawiły się banki, firmy elektroniczne, a krążą też opowieści, że i cudzoziemcy zaczynają kupować tu dla siebie nieduże apartamenty. Przybywa niewielkich hoteli i pensjonatów. Niedawno w odnowionej kamienicy przy Miodowej otwarty został hotelik Franciszek wraz z kawiarnią artystyczną, Sceną Eljot i galerią Stawskiego. Obok sławnego pubu Singer, tajemniczej i ciemnej nory w dobrym egzystencjalnym stylu Paryża lat 60., gdzie siedzi się przy świecach i stolikach z maszynami marki Singer, obok lokalu Propaganda, z rekwizytami epoki komunizmu - na rogu ul. Estery i placu Nowego od grudnia ubiegłego roku istnieje kolejna kultowa knajpka Alchemia. Przeniosła się do niej z centrum Krakowa duża część artystycznego towarzystwa. Stylizowana na graciarnię Alchemia, urządzona w dawnym warsztacie tapicera, ma swój niepowtarzalny klimat. - Gramy dużo dobrego jazzu, puszczamy świetną muzykę Astora Piazzolli grającego na bandeonie - wyjaśnia współwłaściciel Jacek Żakowski.
Na Kazimierzu jest jeszcze sporo wolnej przestrzeni. Do wzięcia. Byle tego nie popsuć i utrzymać styl. O tym mówią teraz wszyscy, którzy związali się z krakowską dzielnicą żydowską. | Niepostrzeżenie, bez odgórnych nakazów i wspomagań, zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Po półwiecznej hibernacji otworzył się tajemniczy świat żydowskiej dzielnicy. Fascynuje, przyciąga turystów, dla których powstaje coraz więcej nastrojowych knajpek, niedużych hotelików. Jeszcze nie tak dawno zapomniany, staje się obecnie Kazimierz drugim - obok Rynku Głównego - centralnym i modnym miejscem Krakowa.Gdy pytać, co tak naprawdę ożywiło na wpół umarłą dzielnicę Kazimierz, najczęściej wymieniany jest Festiwal Kultury Żydowskiej.Do ożywienia Kazimierza rękę przyłożył też Steven Spielberg. W 1993 roku kręcił tu sceny z getta do swego głośnego filmu "Lista Schindlera". Fascynacją klimatami Kazimierza zaraził wielu krakowian, ale przede wszystkim pokazał tę dzielnicę całemu światu.W listopadzie 1993 za pieniądze Kongresu USA w zdewastowanym domu modlitwy B'nei Emuna na rogu ul. Rabina Meiselsa i placu Nowego, otwarte zostało starannie urządzone Centrum Kultury Żydowskiej, prowadzone przez Polaków.
Od razu bardzo silnie wpisało się w życie kulturalne i artystyczne Krakowa.Szeroka nazywana jest dziś salonem Kazimierza. Nie od razu Żydzi spoza Polski zaakceptowali tę nową funkcję Kazimierza. Dla wielu ta dzielnica splamiona krwią przodków miała być cmentarzem, rumowiskiem gruzów. Teraz Żydzi coraz częściej przyjeżdżają i chwalą Kazimierz. Na Kazimierzu pojawiły się banki, firmy elektroniczne, a krążą też opowieści, że i cudzoziemcy zaczynają kupować tu dla siebie nieduże apartamenty. Przybywa niewielkich hoteli i pensjonatów.Na Kazimierzu jest jeszcze sporo wolnej przestrzeni. Do wzięcia. Byle tego nie popsuć i utrzymać styl. |
FINLANDIA
Na przystąpieniu do Unii najbardziej ucierpieli rolnicy. Jednak zmiany i tak były konieczne. - Gdyby nie Unia, reforma ciągnęłaby się ze 20 lat - twierdzi minister rolnictwa.
Pomnik zdrowego rozsądku
TERESA STYLIŃSKA
Osobliwy pomnik stoi w ruchliwym centrum Helsinek, naprzeciwko klasycznego w stylu, konnego pomnika marszałka Mannerheima z jednej strony, a monumentalnej bryły parlamentu z drugiej. Finowie nazywają go pomnikiem Paasikivi, chociaż wcale nie przedstawia powojennego prezydenta, twórcy polityki współpracy z ZSRR, a tylko dwa wielkie czarne kamienie. W dwóch oficjalnych językach Finlandii, fińskim i szwedzkim, jest napis: Prawdziwa mądrość polega na uznawaniu faktów takimi, jakie są.
Tym jednym zdaniem Juha Kusto Paasikivi najtrafniej ujął istotę charakteru swych rodaków: pragmatyzm. Nie kierować się emocjami, nie rozdrapywać ran, patrzeć w przyszłość i szukać tego, co może okazać się pożyteczne...
Ową umiejętność przystosowania Finowie wykształcili w sobie w walce z surowymi warunkami życia. To dzięki niej Finlandia, przez stulecia rządzona przez Szwecję, nie traciła sił na wojowanie ze Sztokholmem, dzięki niej później, prowadząc umiejętną politykę, z wroga Rosji stała się jej sojuszniczką.
Finowie nie kochali Rosjan. Żywa była pamięć dwóch wojen, wojny zimowej (1939 - 1940) i wojny kontynuacji (1941 - 1944), wielkich strat - terytorialnych, ludzkich i finansowych - jakie ponieśli, i konieczności spłacenia ogromnych reparacji. Cóż jednak dałby otwarty opór? Najwyżej to, że Finlandia podzieliłaby los Litwy, Łotwy i Estonii. Finowie nauczyli się więc żyć w układzie który, za cenę ustępstw w polityce zagranicznej, dał im swobodę, demokrację i dobrobyt.
Pragmatycznie myślą i teraz, gdy Finlandia przestała już być pomostem między USA a ZSRR, a stała się pomostem między Unią Europejską a Rosją. Wejście do Unii? Owszem, dla dobra gospodarki i bezpieczeństwa. A skoro tak, to lepiej przecież być w sercu Unii, z tymi, którzy chcą ją związać jak najściślej, a nie z tymi, którym ciągle coś się nie podoba. Euro? Nie ma co wzdychać nad fińską marką. NATO? Nie można wykluczać, chociaż na razie nie ma się też co spieszyć.
Nie ironizuję. Sami Finowie przyznają, że w porównaniu z nimi inne narody Północy, Szwedzi czy Norwegowie, to ludzie łatwo ulegający emocjom. Mówią o tym bez dumy, ale i bez wstydu. Bo czyż można wstydzić się tego, że umie się dbać o swe interesy i że zawsze zachowuje się spokój, umiar i jasność osądu?
Euro, rolnictwo i NATO
Czym żyje dziś Finlandia? Wbrew mniemaniu, iż w kraju tak ustabilizowanym, wolnym od konfliktów, klęsk żywiołowych i napięć społecznych nic godnego uwagi nie może się zdarzyć, Finlandia też ma swoje problemy. Przez ostatnie miesiące tematem numer jeden był udział w europejskiej unii walutowej. Wiele mówi się o niełatwej sytuacji fińskich rolników, a od czasu do czasu pojawia się również nowy temat: czy warto myśleć o wejściu do NATO.
Finlandia zakwalifikowała się do grona 11 państw strefy euro, ale wielu obywateli zadawało sobie pytanie, czy nie powinna raczej pójść w ślady Wielkiej Brytanii, Danii oraz Szwecji i z możliwości tej nie skorzystać. Wśród Finów euro ma mniej więcej tyle samo zwolenników co przeciwników, z lekką przewagą tych pierwszych. Pragmatyzm każe im dostrzegać przede wszystkim wymierne korzyści ekonomiczne, a fakt, że Finlandia po raz pierwszy wyłamała się z grona krajów nordyckich, stanowi powód do cichego zadowolenia (zaczynamy działać samodzielnie, nie oglądając się na Szwecję). Dla przeciwników przejście na euro oznacza jednak utratę jednego z istotnych atrybutów suwerenności.
Ale z chwilą podjęcia decyzji przez rząd i parlament klamka zapadła. Finowie bowiem ufają rozsądkowi swych przedstawicieli i nie widzą powodu, by w nieskończoność podważać decyzje władz. - Jesteśmy zdyscyplinowani i posłuszni - z westchnieniem zauważa dziennikarz "Helsingin Sanomat", czołowego fińskiego dziennika.
Na północy kukurydza nie rośnie
Podobnie jak w wielu krajach ubiegających się o przyjęcie do Unii Europejskiej również w Finlandii najpoważniejszą grupę oponentów stanowili rolnicy, a cztery lata członkostwa bynajmniej ich nie przekonały. Ludzie, którzy w 1994 roku w referendum w sprawie wejścia do Unii głosowali przeciw, mówią, że dzisiaj postąpiliby tak samo. Konieczność dostosowania się do wspólnej polityki rolnej sprawiła bowiem, że podczas gdy całe społeczeństwo doświadczyło unijnych dobrodziejstw, przede wszystkim spadku cen żywności, ciężary spadły głównie na farmerów. I nie widać końca bolesnych doświadczeń.
- Dla farmerów członkostwo w Unii oznaczało nadejście naprawdę trudnych czasów - przyznaje minister rolnictwa Kalevi Hemil. Minister jest zdeklarowanym zwolennikiem członkostwa. Trudności uważa za przejściowe. - Najcięższy moment mamy już za sobą - zapewnia. - Najtrudniejszy był sam początek. Teraz bardziej energiczni farmerzy odbili się już od dna i zaczęli inwestować.
W Finlandii rolnictwo zawsze było bardzo silną gałęzią gospodarki. Ceny utrzymywały się na wysokim poziomie. Przyjęcie wspólnej polityki rolnej bez żadnej pomocy oznaczałoby, że musiałyby one spaść aż o połowę - dla farmerów zupełna katastrofa. Finlandia, aby do tego nie dopuścić, korzysta więc z unijnego wsparcia, ale ustalenia mają charakter przejściowy - na pięć lat - i okres ochronny nieuchronnie zbliża się do końca. - Obawiam się, że w 1999 roku nastąpi wyraźny spadek dochodów w rolnictwie, być może aż o 20 proc. - martwi się minister Hemil.
Jest to jedna z tych spraw, które spędzają władzom fińskim sen z powiek. Drugą, według ministra, jest przewidywany spadek cen zbóż w całej Unii. - Cóż z tego, że jako rekompensatę Unia zamierza wesprzeć uprawę kukurydzy, skoro - rzeczowo zauważa - my z tego nie skorzystamy. Na północy kukurydza nie rośnie.
Unia zdjęła z nas ciężar
Specyfiką Finlandii jest rolnictwo arktyczne - najpoważniejszy problem w rozmowach z Unią. Na Dalekiej Północy, za kołem podbiegunowym, lato trwa krótko. Ze zbiorami trzeba się spieszyć, dlatego stopień mechanizacji musi być wysoki, a to wydatnie zwiększa koszty. Żaden kraj na świecie nie jest w sytuacji tak trudnej, nawet Szwecja.
Jak na Skandynawię rolnictwo fińskie jest bardzo rozdrobnione. To skutek historii. Po wojnie Finlandia przyjęła 400 tys. Finów ze wschodniej Karelii, utraconej na rzecz ZSRR. Uchodźcom musiano dać ziemię. W efekcie przeciętna fińska farma ma tylko 22 ha gruntów uprawnych, podczas gdy w Szwecji średnia powierzchnia gospodarstwa wynosi ok. 100 ha. Dochodzi do tego 47 ha lasów na farmę i jest to okoliczność szczęśliwa, bo ułatwia fińskim farmerom przetrwanie trudnych czasów - w razie potrzeby po prostu sprzedają las.
W rolnictwie pracuje teraz 6 proc. ludności, czyli ok. 150 tys. ludzi, którzy dostarczają 2,8 proc. produktu narodowego brutto. Na dłuższą metę tak duże zatrudnienie jest nie do utrzymania. Z chwilą wejścia do Unii przyjęto założenie, że po 10 latach liczba pracujących w rolnictwie powinna spaść o połowę. Niepotrzebni mają znaleźć zatrudnienie w usługach, zwłaszcza w turystyce. W chłodnej Finlandii? A jednak... Finlandia stawia na walory Laponii - jeziora i wędkowanie w lecie, śnieg i narty w zimie.
- Dokonanie zmian w strukturze rolnictwa było i tak konieczne - zauważa trzeźwo minister Hemil. - Ale z uwagi na polityczny aspekt tej sprawy bardzo trudno było ruszyć ją z miejsca. Gdyby nie Unia, która zdjęła z nas ten ciężar, ciągnęłoby się to ze 20 lat. A tak pójdzie szybko.
Bez suwerenności?
Jan-Magnus Jansson, przed laty naczelny redaktor szwedzkojęzycznego dziennika, później profesor nauk społecznych, był jednym z liderów ruchu antyeuropejskiego, gdy Finlandia rozpoczęła zabiegi o członkostwo. Spotkaliśmy się wówczas w Helsinkach i Jansson nie krył zastrzeżeń, jakie budzi w nim perspektywa wejścia do Unii. Czy jego obawy się potwierdziły? A może zmienił zdanie?
- Nie, na temat samej Unii zdania nie zmieniłem - odpowiada stanowczo i bez chwili wahania. - Ale zmieniły się warunki. W Unii, poza Norwegią, znalazły się wszystkie bliskie nam kraje. Wejście do niej jest nieodwracalne, tym bardziej że większość Finów je akceptuje.
Dla Jana-Magnusa Janssona rolnictwo, choć ważne, nie jest bynajmniej pierwszoplanowe. Najważniejsza jest suwerenność, a ta, jego zdaniem, na wejściu do Unii bez wątpienia ucierpiała - chociaż, dorzuca z westchnieniem, "bez niej oczywiście też można żyć". Jednak przyznaje, że po stronie korzyści da się zapisać niemało: przede wszystkim dobry stan gospodarki (tempo wzrostu przekracza 5 proc., kwitnie handel, rozwija się przemysł, inflacja wynosi tylko 1,4 proc., nawet bezrobocie, najbardziej bolesny problem ostatnich lat, spadło z 20 do 12 proc.) i fakt, że odległa, peryferyjna, słabo zaludniona Finlandia jest teraz znacznie bliżej Europy. I że jej głosu teoretycznie słucha się tak samo jak głosu Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii.
Jansson, tak jak inni eurosceptycy, jest zdania, że Finlandia niepotrzebnie spieszyła się z wchodzeniem do europejskiej unii monetarnej (EMU). Powinna poczekać tak jak Szwecja, Dania i Wielka Brytania. Jeszcze dobitniej wyraża to Paavo Vyrynen: - EMU nie jest bynajmniej zamierzeniem ekonomicznym, ale politycznym. Po jego wejściu w życie supremacja Unii stanie się jeszcze silniejsza.
Eurosceptyk w Strasburgu
Paavo Vyrynen wyrósł ostatnio na sztandarową postać nurtu eurosceptyków. W Europie jest dobrze znany - przez kilka lat był ministrem spraw zagranicznych. Jest młodszy (52 lata) do sędziwego Janssona, ambitny i energiczny, i choć uchodził za radykała, to ostatnio prezentuje się jako polityk umiarkowany. Na jego przykładzie widać jak na dłoni, w czym przejawia się fiński pragmatyzm: eurosceptyk Vyrynen jest deputowanym do Parlamentu Europejskiego. Zamiast bawić się w jałowe tyrady przeciwko Unii, dał się wybrać, by, jak wyjaśnia, w samym Strasburgu trzymać rękę na pulsie. Należy bowiem być tam, gdzie zapadają decyzje, a nie trzymać się na uboczu i dopuścić do tego, by we wspólnym parlamencie głos mieli wyłącznie zwolennicy Europy federalnej.
Podobnie jak Vyrynen myśli zresztą połowa 16-osobowej reprezentacji fińskiej w Strasburgu i, jak twierdzi on sam, 10 - 15 proc. ogółu deputowanych europejskich. Cóż z tego jednak - ubolewa - skoro większość z nich boi się przyznać do swych poglądów, ponieważ nie chcą, by przylgnęła do nich etykietka przeciwników Europy. Vyrynen takich obaw nie żywi, choć premier Paavo Lipponen eurosceptyków nazywa "demagogami".
- Niektórzy mówią o mnie, że jestem anty-Europejczykiem, ponieważ nie chcę Europy federalnej. Tymczasem ja chcę wspólnej Europy, ale uważam, że powinna to być Europa niezależnych państw.
Vyrynen dobrze wie, że od Unii nie ma odwrotu. Jedyne, co jeszcze da się zrobić, to pilnować, by nie stała się ona jednorodnym zlepkiem krajów, które, choć mają odmienne tradycje, potrzeby i interesy, to będą musiały postępować tak samo. - Musimy zrobić z Unii federację zdecentralizowaną - uważa.
Wyjście z cienia Szwecji
Może się wydać dziwne, że Finlandia, przez wieki żyjąca w cieniu Szwecji - należała do niej do 1809 roku, gdy jako Wielkie Księstwo Finlandii przeszła pod panowanie Rosji - zdecydowała się sama na udział w euro. Faktem jest jednak, że właśnie Unia pomogła Finom wyemancypować się i rozluźnić ów szczególny związek, choć nadal, podkreślają, Szwecja jest ich główną sojuszniczką.
Owo poczucie więzi to kwestia nie tylko bliskości położenia, wspólnej historii, neutralności, ale także ścisłych związków gospodarczych - Szwecja zawsze była największym partnerem handlowym Finlandii. Dorzućmy do tego względy demograficzne. W Finlandii 6 proc. ludności stanowią Szwedzi, potomkowie dawnych osadników. Problem mniejszości rozwiązano tu w sposób wzorowy. Szwedzi mają własne szkoły, własną prasę, język szwedzki jest językiem urzędowym. Gdy w jakiejś gminie Szwedzi dominują liczebnie, to na tabliczce z nazwą miejscowości najpierw widnieje nazwa szwedzka (jeśli proporcje ludnościowe się zmienią, to kolejność zostanie odwrócona). W Szwecji z kolei osiadły dziesiątki tysięcy Finów szukających pracy.
Ale ten związek nie był nigdy całkiem równoprawny. Ton zawsze nadawała w nim - czy też wręcz dominowała - Szwecja. Dlatego tym bardziej wymowne są obserwowane ostatnio zmiany. Obszar zainteresowania Finów bowiem wyraźnie przesuwa się na południe, ku nowym partnerom z Unii Europejskiej. Współpraca ze Szwecją oscyluje raczej ku współpracy regionalnej - bałtyckiej i wokół Morza Barentsa - a także ku sferze bezpieczeństwa.
Coraz częściej pada pytanie, czy należy zabiegać o wejście do NATO. Dla Finów jest oczywiste, że - gdyby w ogóle do tego doszło - najlepiej byłoby wejść do paktu razem ze Szwecją. Więcej: gdyby Szwecja zdecydowała się na członkostwo, to Finlandia musiałaby pójść w jej ślady. Nie miałaby wielkiego wyboru, wciśnięta między Rosję a NATO w Skandynawii.
Paradoks jednak polega na tym, że podczas gdy Finlandia swe poczynania w dużej mierze uzależnia od Szwecji, dla niej samej członkostwo w pakcie znaczy o wiele więcej. Dlatego, choć politycy temu zaprzeczają, tym razem inicjatywa może należeć do Finów. Wystarczy dobrze przyjrzeć się mapie (1200 km granicy z Rosją) i mieć w pamięci historię. | Czym żyje dziś Finlandia? Przez ostatnie miesiące tematem numer jeden był udział w europejskiej unii walutowej. z chwilą podjęcia decyzji przez rząd i parlament klamka zapadła.
Konieczność dostosowania się do wspólnej polityki rolnej sprawiła, że podczas gdy całe społeczeństwo doświadczyło unijnych dobrodziejstw, ciężary spadły głównie na farmerów. Na Dalekiej Północy Ze zbiorami trzeba się spieszyć, dlatego stopień mechanizacji musi być wysoki, a to zwiększa koszty. rolnictwo fińskie jest bardzo rozdrobnione. W rolnictwie pracuje teraz 6 proc. ludności. Z chwilą wejścia do Unii przyjęto założenie, że po 10 latach liczba pracujących w rolnictwie powinna spaść o połowę.
Jan-Magnus Jansson był jednym z liderów ruchu antyeuropejskiego. suwerenność, jego zdaniem, na wejściu do Unii ucierpiała. Jednak przyznaje, że po stronie korzyści da się zapisać dobry stan gospodarki i fakt, że Finlandia jest teraz bliżej Europy.
eurosceptyk Vyrynen jest deputowanym do Parlamentu Europejskiego. - Musimy zrobić z Unii federację zdecentralizowaną - uważa.
Szwecja zawsze była największym partnerem Finlandii. Obszar zainteresowania Finów wyraźnie przesuwa się ku nowym partnerom z Unii Europejskiej. Coraz częściej pada pytanie, czy należy zabiegać o wejście do NATO. najlepiej byłoby wejść do paktu razem ze Szwecją. jednak tym razem inicjatywa może należeć do Finów. |
W 1990 roku były zaledwie trzy napady na banki,w 1998 roku już 40, w ubiegłym - 91
Złapani podczas skoku
Budynek banku przy ulicy Jasnej 1
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Telefon od przygodnej osoby uratował Powszechny Bank Kredytowy przed utratą dużej sumy pieniędzy. W niedzielę wieczorem warszawski oddział banku opanowali bandyci, którzy prawdopodobnie współpracowali z dwoma strażnikami.
To już drugi duży napad w centrum Warszawy w ciągu trzech miesięcy. A 37 lat temu skradziono 1,3 mln zł w oddziale NBP, który mieścił się również w tym samym budynku przy ulicy Jasnej 1. W ostatnich latach liczba skoków na banki w całej Polsce gwałtownie rośnie.
Bandytów zauważył mężczyzna, który w niedzielę około północy poinformował przez telefon policję, że w banku kręcą się podejrzani ludzie. Dyżurny oficer stołecznej komendy potraktował sygnał poważnie i wysłał patrol na ulicę Jasną, w pobliże filharmonii. Pod dom "pod orłami", w którym na parterze mieści się VIII Oddział PBK, podjechał radiowóz.
Do policjantów wyszedł jeden z ochroniarzy bankowych, który przekonywał, że w środku wszystko jest w porządku.
- Wyglądał na odurzonego i nie wzbudził zaufania. Czuć było od niego alkohol. Policjanci go zatrzymali - mówi rzecznik prasowy stołecznej policji, komisarz Dariusz Janas.
Sygnał o zatrzymaniu trafił do oficera dyżurnego, który przysłał następnych policjantów. Obstawili wszystkie wejścia do banku. Wtedy wyszedł do nich kolejny mężczyzna, który oświadczył, że w środku nie dzieje się nic niepokojącego. Został zatrzymany. Policjanci dostrzegli na dziedzińcu banku chryslera, który w nocy nie powinien tu stać. Po sprawdzeniu okazało się, że auto było kradzione.
Wezwano grupę antyterrorystyczną. Po negocjacjach z banku wyszło z podniesionymi rękami czterech mężczyzn. Poddali się bez oporu.
- Wiedzieli, że nie mają szans. Policjanci z Wydziału Patrolowo-Interwencyjnego Komendy Stołecznej Policji otoczyli budynek - mówi Krzysztof Hajdas.
- W samochodzie zatrzymanych były worki, palnik do cięcia metalu, wiertarki i młot pneumatyczny - podał komisarz Dariusz Janas, który w nocy z niedzieli na poniedziałek cztery godziny spędził na miejscu planowanego napadu. W banku policjanci znaleźli trzy pistolety ukryte w koszu na śmieci. Dwa miały tłumiki.
Napastników zarejestrowały kamery bankowego systemu bezpieczeństwa. Taśmy z zapisem napadu ma policja.
Portier pilnujący domu "pod orłami", w którym siedzibę ma też Krajowa Rada Spółdzielcza, nie zauważył niczego niepokojącego.
- Sprawę prowadzi Prokuratura Rejonowa Warszawa Śródmieście. Prawdopodobnie zajmie się nią nasz Wydział Przestępczości Zorganizowanej - powiedziała rzeczniczka stołecznej Prokuratury Okręgowej, Małgorzata Dukiewicz. - Napad na bank to poważna sprawa. Na razie za wcześnie na wnioski - dodała.
Rzeczniczka prokuratury zaprzecza, jakoby zatrzymani bandyci mieli związek z wcześniejszym napadem na placówkę Kredyt Banku przy ul. Żelaznej.
Zatrzymani to dwaj strażnicy Grzegorz G. i Tomasz J. i czterech napastników: Adam K., Włodzimierz J. Leszek B. i Janusz C. Dopiero dziś prokurator sformułuje zarzuty i wystąpi o ewentualne tymczasowe aresztowanie zatrzymanych mężczyzn.
- Napad się nie udał, bo zareagowało społeczeństwo. Ktoś zauważył, że coś dziwnego dzieje się przy banku, zadzwonił na policję. Dzięki bardzo sprawnej akcji nie ucierpiał bank i pieniądze klientów - powiedział rzecznik prasowy Powszechnego Banku Kredytowego Marek Kłuciński.
Banku pilnowała agencja PBK Ochrona SA należąca do Grupy PBK. W agencji pracuje ponad 1,5 tys. ludzi. - Pracownicy są starannie selekcjonowani oraz poddawani szczegółowemu procesowi sprawdzania - podał PBK.
- Policja wysoko ocenia nasze zabezpieczenia. Mamy własną agencję ochrony. Są podejrzenia, że jej dwóch pracowników mogło współpracować w przygotowaniu napadu. Trwa sprawdzanie, jak mogło dojść do takiej sytuacji. Chcemy się też dowiedzieć, co zaszło w banku - mówi Kłuciński. - Z moich informacji wynika, że pracownik ochrony wyłączył przy użyciu kodów zabezpieczających urządzenie nadające sygnał alarmowy do centrali ochrony.
Do dziś nie wykryto sprawców innego napadu. W sobotę 3 marca tego roku doskonale zorganizowana grupa bandytów napadła na filię Kredyt Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie. Napastnicy zamordowali ochroniarza i trzy kasjerki. Z filii zginęło około 30 tys. zł. Nie pomogła wyznaczona nagroda, której łączna suma wynosi 230 tys. zł. Nikt niczego nie zauważył. Niczego podejrzanego nie widzieli też ochroniarze pilnujący budynku, w którym mieści się filia, chociaż feralnego ranka przechodzili obok okien banku kilka razy.
Harald Kittel, PAP
JAK TO BYŁO W 1964 ROKU
22 grudnia 1964 roku dotąd nieodnalezieni bandyci napadli na bank przy ulicy Jasnej w Warszawie ,mieszczący się w domu "pod orłami". Zrabowali całodzienny utarg z Centralnego Domu Towarowego. O pół do siódmej wieczorem kasjerka Jadwiga Michałowska z dwoma konwojentami przywiozła do III Oddziału Narodowego Banku Polskiego 1 336 500 zł. Gdy wchodzili do banku, niewysoki młody mężczyzna strzelił w pierś strażnikowi Stanisławowi Piętce, wyrwał worek z pieniędzmi i zaczął uciekać. Wtedy drugi napastnik wyszedł zza rogu i dwa razy strzelił do konwojenta Zdzisława Skoczka, który zmarł. Zaraz potem milicję zawiadomił redaktor Andrzej Olszewski z "Kuriera Polskiego". Napad widział z okna. Milicja zbadała znalezione na miejscu zdarzenia łuski. Okazało się, że trzy pochodziły z pistoletu PW-33 użytego wcześniej w 1957 r. w napadzie na Krystynę Wawerek, kasjerkę sklepu "Chełmek". W roku 1959 zabito z niego plutonowego milicji Zygmunta Kiełczykowskiego a dwa miesiące potem - konwojenta Łukasza Czeczunia i raniono strażnika pocztowego Stanisława Furmańczyka. Pięć innych łusek znalezionych przed domem "pod orłami" pochodziło z pistoletu zabranego zabitemu milicjantowi. Prowadzone na dużą skalę śledztwo po napadzie nie przyniosło efektów. Śledczym udało się tylko zdobyć zeznania świadków, którzy widzieli, jak worek z pieniędzmi przejął mężczyzna w samochodzie. HK
CORAZ WIĘCEJ NAPADÓW
Z policyjnych statystyk wynika, że liczba napadów na banki i inne placówki obracające gotówką rośnie w zastraszającym tempie. Jeszcze dziesięć lat temu były rzadkością . W 1990 roku zaledwie trzy . W 1998 roku napadów było już 40, w ubiegłym - 91. W ubiegłym roku straty spowodowane napadami na banki wyniosły ponad dwa miliony zł, a łącznie w skokach na banki oraz konwoje, listonoszy, poczty i stacje benzynowe padło łupem bandytów ponad sześć milionów zł.
- We Włoszech jest ponad trzysta napadów rocznie. U nas, niestety, będzie tyle samo. Napada się na bank, bo są tam pieniądze. Nie wszyscy poważnie traktują to zagrożenie - uważa Ryszard Kuciński, zajmujący się zabezpieczaniem banków.
Przeciętny napad trwa nie dłużej niż kilka minut. Zwykle sprawcy rzadko robią użytek z broni, ale używają jej do zastraszenia personelu placówek finansowych.
- Najczęściej obiektem ataku przestępców są małe filie lub oddziały dużych banków w niewielkich miejscowościach. Te filie często są gorzej ochraniane niż duże centrale banków - mówi komisarz Zbigniew Matwiej z biura prasowego Komendy Głównej Policji. HK | Telefon od przygodnej osoby uratował Powszechny Bank Kredytowy przed utratą dużej sumy pieniędzy. W niedzielę wieczorem warszawski oddział banku opanowali bandyci, którzy prawdopodobnie współpracowali z dwoma strażnikami.
To już drugi duży napad w centrum Warszawy w ciągu trzech miesięcy. A 37 lat temu skradziono 1,3 mln zł w oddziale NBP, który mieścił się również w tym samym budynku przy ulicy Jasnej 1.Bandytów zauważył mężczyzna, który w niedzielę około północy poinformował przez telefon policję, że w banku kręcą się podejrzani ludzie. Dyżurny oficer stołecznej komendy potraktował sygnał poważnie i wysłał patrol na ulicę Jasną, w pobliże filharmonii. Pod dom "pod orłami", w którym na parterze mieści się VIII Oddział PBK, podjechał radiowóz.
Do policjantów wyszedł jeden z ochroniarzy bankowych, który przekonywał, że w środku wszystko jest w porządku.Policjanci go zatrzymali.Sygnał o zatrzymaniu trafił do oficera dyżurnego, który przysłał następnych policjantów. Obstawili wszystkie wejścia do banku. Wtedy wyszedł do nich kolejny mężczyzna, który oświadczył, że w środku nie dzieje się nic niepokojącego. Został zatrzymany. Policjanci dostrzegli na dziedzińcu banku chryslera, który w nocy nie powinien tu stać. Po sprawdzeniu okazało się, że auto było kradzione.Wezwano grupę antyterrorystyczną. Po negocjacjach z banku wyszło z podniesionymi rękami czterech mężczyzn. Poddali się bez oporu.
Napastników zarejestrowały kamery bankowego systemu bezpieczeństwa. Taśmy z zapisem napadu ma policja. |
ROZMOWA
Louis Schweitzer, szef Renault
Państwo nie powinno pomagać producentom
Louis Schweitzer, szef Renault
: Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie?
LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. Kilka lat temu można było mieć wrażenie, że jest to przemysł nieruchawy. Ponadto uważano, że ma małe perspektywy wzrostu. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu i to nie tylko na tradycyjnych rynkach (USA, Europa Zachodnia, Japonia), ale także w Europie Środkowej i Ameryce Łacińskiej. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki.
Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy?
Nie. Dobro, jakim jest samochód, jest jedynym - poza domem, mieszkaniem, czyli nieruchomością - które pierwszy właściciel odsprzedaje. A im bardziej kraj jest rozwinięty, tym wyższa jakość pojazdów i krótszy okres posiadania ich przez pierwszego nabywcę. A więc cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Żywotność samochodu wynosi średnio 14 lat, od chwili kupna do złomowania. Pierwszy właściciel używa go na ogół 3-4 lata i im łatwiej będzie mu dobrze go sprzedać, tym chętniej kupi nowy. Zatem wydłużając żywotność pojazdu o 2-3 lata zwiększamy też jego wartość i sprzyjamy nabyciu nowego. W ciągu 5 lat zmieniło się w Europie natomiast to, że dawniej cena rosła regularnie szybciej od inflacji, potem nastąpiło załamanie tej tendencji i ceny nowych pojazdów raczej spadają. To zmiana strukturalna.
Jaki pojazd został najskuteczniej, najbardziej inteligentnie wprowadzony na rynek?
Ford T. To pierwszy samochód, który stał się markowym produktem. Natomiast pod względem technicznym, jeśli nie brać pod uwagę Renault, to Citroen 11 CV z przednim napędem. To najbardziej interesująca pod wieloma względami innowacja w historii motoryzacji. Jeśli zaś chodzi o sukces marketingowy, żywotność i czas trwania sukcesu "garbusa" są absolutnie wyjątkowe. Teraz, moim zdaniem, najciekawszymi nowinkami są modele Espace i Scénic Renault.
Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? Dlaczego na przykład segment Opla Vectry traci 2 punkty procentowe rocznie?
W ostatnich 20-25 latach chodziło głównie o zróżnicowanie oferty bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Z kolei ludzie nie cierpią uniformizacji, dlatego chcą mieć swobodę wyboru. Przyszłość zatem to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom. Niektóre, jak scénic, będą przeznaczone dla dużej grupy, inne dla mniejszej jak choćby renault avantime (2-drzwiowy coupé) na płycie espace; tego auta zamierzamy sprzedawać 60-70 sztuk dziennie, a scénica sprzedajemy 1800 egz.
Istnieje zatem ogromne zróżnicowanie, a w nim segment bardzo tradycyjny, właśnie vectry, który maleje. Kiedy pojawia się nowy produkt, segment tradycyjny kurczy się. Maleje udział wszystkich modeli, które można nazwać konwencjonalnymi limuzynami trzybryłowymi. W Europie nabierają popularności jednobryłowce, kombi, w USA - pojazdy wielozadaniowe (SUV), hybrydowe.
Często dochodzi do akcji wycofywania aut z rynku i usuwania przez producenta wad fabrycznych. Ostatnio spotkało to model Renault Kangoo. Czy to, Pana zdaniem, jest skutek jawności w motoryzacji, czy wynik tempa produkcji narzuconego przez konkurencję?
Sprawa Kangoo była sprawą bezpieczeństwa, bo istniało ryzyko uruchomienia bez powodu poduszek powietrznych.
Oczywiście mamy do czynienia z istotnym elementem, jakim jest właśnie jawność w przemyśle. Niedawny przypadek Forda i opon Firestone - fakt świadomego stworzenia zagrożenia dla kogoś jest nie do zaakceptowania. Producenci naprawiają więc swe błędy, nawet wycofując auta do naprawy, niezależnie, czy chodzi o 10, 15 czy 100 tys. pojazdów. To taka sama zasada ostrożności, jak w produkcji żywności. I rzeczywiście związana z jawnością. Nie ma natomiast nic wspólnego z tempem produkcji, bo jeśli przyjrzeć się pojazdom to niezawodność wszystkich podzespołów znacznie poprawiła się. Wspominałem już, że pojazdy mają bogatsze wyposażenie. Ale kiedy zwiększa się bogactwo wyposażenia, wzrasta niemal mechanicznie ryzyko.
Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki w tym wypadku myślę o motoryzacji, i ma to wpływ na gospodarkę narodową, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą?
Nie! Ale to ciekawe. We Francji doszło do poważnego kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszło mu z pomocą poprzez specyficzne posunięcia (dopłaty przy skupie starych pojazdów i kupnie nowych - p.r.). Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre, wręcz katastrofalne. Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków i ja o to walczę. We Francji, w Niemczech nie ma takich podatków, ale już w Danii istnieje dopłata do ceny kupna w wysokości 100 proc. wartości pojazdu.
Co Pan sądzi o obniżaniu podatku od paliwa płynnego?
To trudna kwestia i nie ma prostej odpowiedzi. Jako taki jest podatkiem niesprawiedliwym dla jednostki, bo uderza bardziej ludzi gorzej sytuowanych niż bardzo bogatych. Wydatki na paliwo płynne nie są proporcjonalne do bogactwa, zatem to niesprawiedliwy podatek, a ponadto jest odbierany bardzo emocjonalnie, przy każdym tankowaniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na kraje, które nie mają takiego podatku, np. USA, to widać marnotrawstwo paliwa, a nie widać żadnych starań w celu zmniejszenia emisji tlenku węgla, nie walczy się skutecznie z efektem cieplarnianym. Należy więc znaleźć równowagę. Moim zdaniem, walka o zniesienie podatku od paliwa płynnego to błąd. Należałoby natomiast skorygować system opodatkowania. Kraje europejskie mnożyły ostatnie skutki podwyżek cen ropy w krajach naftowych. To nie jest normalne.
Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie. Jakie plany strategiczne ma grupa?
Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. Zaczęło jednak przekształcać się 10 lat wcześniej, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że państwo nie może nam pomóc, a jeśli nie nastąpi poprawa, to firma zniknie. Od tamtej pory stawka jest tak sama: istniejemy w konkurencyjnym świecie, europejskim i światowym, bo Europa jest całkowicie otwarta na import, inaczej niż Japonia i USA. Zatem jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną. Stwierdziliśmy, że jesteśmy firmą regionalną, a powinniśmy działać szerzej, to doprowadziło do kupna udziałów w Nissanie, przejęcia Samsunga i Daci.
Dlaczego nie Daewoo Motor?
Renault nie jest tak bogaty jak Ford czy General Motors. Mogliśmy kupić Samsunga, bo rozpoczął procedurę upadłościową i wiedzieliśmy, że nie ma więcej długów. W przypadku Daewoo nie wiadomo, jak duże są długi, nikt nie potrafi do dziś podać ich wielkości. Kiedy widzę, że Ford przyznaje, że nie stać go na kupno Daewoo, to mam wierzyć, że Renault na to stać?
Jak był możliwy tak szybki sukces sanacji Nissana? Gdzie Pan znalazł takiego człowieka jak Carlos Ghosn?
Zatrudniliśmy go przez firmę "łowców głów". Pięć lat temu szukałem kogoś na stanowisko zastępcy dyrektora generalnego Renault, który zająłby się redukcją kosztów i pokierowałby działem produkcji. Przedstawiono mi kilku Francuzów. Ghosn był wówczas Brazylijczykiem narodowości libańskiej. Uznałem go za najlepszego i zatrudniłem.
Nissan w odróżnieniu od Daewoo był dobrym przedsiębiorstwem, jednak nie nastawionym na zysk, wbrew światowemu systemowi gospodarki kapitalistycznej. Wydawało się więc, że można dość szybko zmienić sposób zarządzania. Sądziliśmy, że ponieważ była to firma dobra technicznie, to jeśli nada się jej właściwy kierunek, szybko ożyje. I tak się stało.
Renault był kiedyś obecny w Bułgarii, teraz jest w Turcji, Rosji, Rumunii, Słowenii. Dlaczego nie interesowały go inwestycje w produkcję w Polsce?
W Europie Zachodniej mamy moce produkcyjne wystarczająco duże na nasze potrzeby. Zamknęliśmy nawet kilka fabryk. Gdybyśmy chcieli je budować, to z całą pewnością bralibyśmy pod uwagę Polskę, Czechy czy Słowację. Ale nie potrzebujemy nowej fabryki w Europie. Polska będzie należeć do UE i nie ma powodu traktować jej jak kraju nie należącego do wspólnego rynku. W Słowenii zbudowaliśmy zakład w czasach, kiedy jedynym sposobem obecności na rynku jugosłowiańskim było produkowanie na miejscu. W Rumunii powstała okazja przejęcia marki, z którą byliśmy tradycyjnie związani, która może stać się drugą marką w Renault. Tak więc były różne okoliczności.
W Polsce nasz udział rynkowy wynosi nieco ponad 5 proc., tak było w ostatnich 4-5 latach, w tym roku 5,7 proc., a chodzi nam o zwiększenie go, tak samo jak i w innych krajach kandydujących do UE. Być może, gdy rynki te rozwiną się do poziomu Francji czy Niemiec obecnie, powstanie kwestia zdolności produkcyjnych. Ale nie jest to perspektywa krótkoterminowa. Polski rynek dziś oscyluje koło 600 tys. sztuk, a przy liczbie mieszkańców i dalszym rozwoju kraju powinien wynosić 1,5 mln sztuk.
Rozmawiał Piotr Rudzki | Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie?LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. W ciągu ostatnich lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu. Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? Przyszłość to wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom. |
SEJM
Są posłowie, którzy nawet o 4 nad ranem gotowi są składać oświadczenia osobiste
Hyde Park na Wiejskiej
JERZY PILCZYŃSKI
Po zakończeniu obrad każdy poseł, niezależnie od późnej pory, ma prawo wygłosić z trybuny sejmowej swoje oświadczenie. Jeśli więc tuż przed północą pustym korytarzem sejmowym biegnie zadyszana poseł Ewa Tomaszewska (AWS) albo dziarskim krokiem zmierza w kierunku sali sejmowej poseł Marek Dyduch (SLD) to niechybny znak, że rozpoczęło się składanie oświadczeń poselskich.
Sytuacja przypomina wówczas nieco londyński Hyde Park. Tak jak na Speaker Corner więcej jest na sali tych, którzy chcą mówić, niż słuchających. Publiczności już od dawna nie ma żadnej, loża dziennikarska świeci pustkami, a kamery telewizyjne są wyłączone. Można wtedy posłuchać często dziwnych opowieści.
Toczy się spór o to, czyja jest telewizja i dlaczego nie transmituje przeglądu twórczości emerytów i rencistów z Kociewia. Posłowie dyskutują też o tym, czy "Międzynarodówkę" należy zaliczyć do spuścizny kulturalnej i czy poseł Niesiołowski powinien mieć lustra w pokoju hotelowym? Rozważają istotne zagadnienie: czy w Biblii mowa o zawiązywaniu pyska wołu ryczącemu, czy też młócącemu? Pośród tych dywagacji można się spotkać z wypowiedziami nacechowanymi troską o dobro ogólne bądź (co raczej częstsze) jedynie o interes partykularny. Zdarzają się też, choć rzadko, wypowiedzi trącące prywatą.
Każda pora jest dobra
Od początku kadencji, a więc w stosunkowo niedługim okresie, posłowie zdołali wygłosić już 608 oświadczeń. Tylko od początku bieżącego roku złożyli ich 170. Specjalizuje się w tym kilkudziesięcioosobowa grupa. W czołówce jest zaś kilku posłów mających na swoim koncie po około 20 oświadczeń. Rekordzistą jest poseł Bogdan Lewandowski (SLD) - 25 oświadczeń, które często balansują na krawędzi konfrontacji ideologicznej. Nie ustępuje mu Jan Kulas (AWS), mający na swoim koncie już 193 wystąpienia sejmowe, w tym 22 oświadczenia. Zmierza w ten sposób do pobicia rekordu posła Januły z ubiegłej kadencji, który zabierał głos ponad 500 razy. Oświadczenia posła Kulasa cechuje często święte oburzenie i moralizatorski ton.
Do czołówki zalicza się też poseł Ewa Tomaszewska (AWS) walcząca w ten sposób z reguły o sprawy socjalne, 21 oświadczeń ma na swoim koncie Marek Dyduch (SLD). Często traktuje je jako instrument walki w imieniu swego klubu, np. składając oświadczenie "w sprawie merytorycznej niekompetencji niektórych członków rządu". Specjalistą wszech dziedzin zdaje się być Bogumił Borowski (SLD) (16 oświadczeń) znający się zarówno na sprawach komunalnych, technice budżetowej, jak i informatyce. Czołówkę goni Michał Tomasz Kamiński (AWS) (15 oświadczeń), poświęcając swe wystąpienia obronie wartości prawicowych i chrześcijańskich, choć potrafiący także sławić w ten sposób wcale nie prawicowego poetę Władysława Broniewskiego w setną rocznicę jego urodzin. Niektórzy z wymienionych nie przepuszczają okazji do złożenia oświadczenia nawet wtedy, gdy Sejm kończy obrady o 3 lub 4 nad ranem.
W potoku słów
Właściwie trudno się dziwić, że po kilkunastu godzinach potoku słów płynącego z trybuny sejmowej ktoś ma jeszcze ochotę na przemawianie. Parlament, jak wskazuje na to źródłosłów tej nazwy, jest miejscem, w którym się mówi. Warto zauważyć, że w ciągu ostatnich kilku lat, zarówno w praktyce, jak i jeśli chodzi o przepisy regulaminu sejmowego, zrobiono wiele, aby ograniczyć poselskie pustosłowie. Czas przemówień jest ściśle reglamentowany. Do otwartych debat dochodzi w Sejmie wyjątkowo. Dysponowanie prawem wypowiedzi przysługuje raczej klubom i kołom niż posłom. Znacznie ograniczona jest możliwość polemiki między posłami, zniesiono też instytucję wystąpień ad vocem.
Aby to zrekompensować posłom, twórcy regulaminu przyznają każdemu możliwość zabierania głosu przez 5 minut w zasadzie na dowolny temat, choć początkowo oświadczenia miały dotyczyć spraw osobistych. Obecnie regulamin mówi jedynie, że w oświadczeniach nie powinny być poruszane sprawy, które mogą być przedmiotem interpelacji i pytań bieżących. Mimo to posłowie w oświadczeniach nawiązują niekiedy do aktualnych wydarzeń politycznych, które jednak nie znalazły swego odzwierciedlenia w porządku obrad Sejmu. Tak więc np. poseł Jan Kulas (AWS) składał oświadczenie w sprawie zbliżających się wyborów samorządowych, zaś Marek Dyduch (SLD) mówił o skutkach powodzi w Kotlinie Kłodzkiej i odszkodowaniu wypłaconym ze skarbu państwa pułkownikowi Ryszardowi Kuklińskiemu. Poseł Tomasz Kamiński potępiał zatrzymanie w Wielkiej Brytanii Augusto Pinocheta, składając mu hołd za to, że przeciwstawił się komunizmowi w Chile.
Dogrywka
Często oświadczenia stanowią dogrywkę wcześniejszych debat sejmowych i są polemiką ze stanowiskiem przeciwników politycznych. Do takiej dogrywki doszło np. w sprawie ustawy o strefach ochronnych wokół hitlerowskich obozów zagłady, która pozwoliła na rozwiązanie problemu żwirowiska w Oświęcimiu. Co ciekawe, dla niektórych posłów było to okazją do zaznaczenia swej postawy odmiennej w tej sprawie od stanowiska klubowego. Podobnie rzecz się miała, gdy Sejm przyjął ustawę o nowym administracyjnym podziale kraju. Niektórzy posłowie składali wówczas oświadczenia zupełnie nie pasujące do tego, jak głosowali.
Niedawno praktykę kontynuowania debat w oświadczeniach potępiał prowadzący obrady wicemarszałek Jerzy Stefaniuk (PSL). Polemizowanie za pomocą oświadczeń bądź składanie w ten sposób pozornych interpelacji, na które nie ma odpowiedzi, piętnował poseł Jacek Szczot (AWS) - w specjalnym oświadczeniu.
Oświadczenie na oświadczenie
Przedmiotem oświadczeń są nierzadko sprawy dotyczące procedury i organizacji obrad. Jerzy Jaskiernia (SLD) z pozytywnym skutkiem domagał się w ten sposób umieszczania w sprawozdaniach stenograficznych wydruków z głosowań. Oświadczenia w sprawie kontrowersji regulaminowych dotyczących trybu prac legislacyjnych składał poseł Marek Dyduch (SLD).
Niektóre z oświadczeń znajdowały potem swój epilog w Komisji Regulaminowej bądź Etyki Poselskiej. W taki sposób trafiła tam sprawa wypowiedzi posła Piotra Ikonowicza (SLD), który na jednym z wieców obraził "Solidarność". Posypały się oświadczenia potępiające.
Do Komisji Etyki trafiła też sprawa wypowiedzi Antoniego Macierewicza (nie zrzeszony), który przed głosowaniem na kandydatów do Trybunału Stanu powiedział z trybuny sejmowej, że ubiegający się o to stanowisko Aleksander Bentkowski (PSL) figuruje w archiwach MSW jako tajny współpracownik SB. Bentkowski wcześniej oświadczył, że nie współpracował ze służbami specjalnymi. Sprawa stała się przedmiotem dalszych oświadczeń. Poseł Dariusz Wójcik (AWS) złożył - jak sam mówił z ludzkiej uczciwości - oświadczenie, że miał dostęp do archiwów MSW, z których wynika, iż Bentkowski nie współpracował świadomie z SB. Wówczas Jan Rulewski (wtedy UW) w oświadczeniu przepraszał Bentkowskiego, że wstrzymał się od głosu w sprawie jego kandydatury. Ostatecznie Bentkowski przepadł w głosowaniu.
Bardziej i mniej osobiste
Można by to uznać za typowy przykład oświadczeń w sprawach osobistych. O osobiste motywy można podejrzewać też posła Stanisława Misztala (AWS), który większość ze swych 16 oświadczeń poświęcił sprawom szpitala w Zamościu, w którym jest zatrudniony, i lokalnym sprawom zamojskim. Między innymi upominał się o możliwość prowadzenia prywatnej praktyki lekarskiej na terenie szpitala. Poseł Misztal już wcześniej zasłynął z tego, że schodząc z trybuny sejmowej za każdym razem sam bije sobie brawo. Do pewnego czasu dbał też niezwykle o to, aby jego twarz pojawiała się zawsze na ekranie telewizyjnym w tle, gdy na pierwszym planie występują znani politycy, np. Marian Krzaklewski.
Osobiste doświadczenia skłoniły też zapewne posła Michała Kamińskiego (AWS) do złożenia jednego z najbardziej zadziwiających oświadczeń. Impulsem był incydent na lotnisku Okęcie, gdy lewicowi bojówkarze spryskali płaszcz Kamińskiego cuchnącą substancją. Poseł potępił w związku z tym przemoc w polityce i samokrytycznie uznał, iż teraz dostrzega, że niektóre jego wypowiedzi mogły być interpretowane jako zachęta do tej przemocy, choć nie takie były jego intencje. Wszystkich, którzy tak mogli rozumieć jego wypowiedzi, serdecznie przepraszał, usprawiedliwiając się, że jako człowiek młody miał prawo do błędu.
Ten sam poseł jest też autorem jednego z najkrótszych i najbardziej bezpretensjonalnych oświadczeń, w którym życzył całej izbie udanych wakacji. | Po zakończeniu obrad każdy poseł ma prawo wygłosić z trybuny sejmowej swoje oświadczenie. Od początku kadencji posłowie zdołali wygłosić już 608 oświadczeń. Rekordzistą jest poseł Bogdan Lewandowski (SLD) - 25 oświadczeń, Jan Kulas (AWS), Ewa Tomaszewska (AWS), Marek Dyduch (SLD). twórcy regulaminu przyznają możliwość zabierania głosu przez 5 minut w zasadzie na dowolny temat. w oświadczeniach nie powinny być poruszane sprawy, które mogą być przedmiotem interpelacji i pytań bieżących. posłowie nawiązują niekiedy do aktualnych wydarzeń politycznych, które nie znalazły odzwierciedlenia w porządku obrad Sejmu. Często oświadczenia stanowią dogrywkę wcześniejszych debat sejmowych. Przedmiotem oświadczeń są nierzadko sprawy dotyczące procedury i organizacji obrad. Niektóre z oświadczeń znajdowały potem swój epilog w Komisji Regulaminowej bądź Etyki Poselskiej. |
ŚWINOUJŚCIE
Rok prezydentury Stanisława Możejki
Wojownik w fotelu
MICHAŁ STANKIEWICZ
Jeszcze nie zakończyła się afera związana z basenem Mulnik i wydobytą z niego miną, wciąż nie wiadomo, czy uda się wybudować tunel pod Świną, a prezydent Świnoujścia Stanisław Możejko rozpoczął kolejne batalie. Tym razem stawką jest fotel prezydencki, który chcą mu wydrzeć zdeterminowani opozycyjni radni.
Prezydentura Możejki jest naprawdę zagrożona. Zapewniająca mu poparcie w radzie miasta koalicja w grudniu ubiegłego roku rozpadła się. Koalicyjni członkowie zarządu przechodzą do opozycji po kolejnej spektakularnej akcji prezydenta, który wymienia w ich gabinetach zamki w drzwiach, zdejmuje z nich tabliczki, a telefon komórkowy wiceprezydenta zgłasza operatorowi sieci jako kradziony. To kara za ich nieposłuszeństwo. Mimo utraty większości w radzie prezydent nie traci jednak dobrego ducha. Od początku swojej kariery jest przecież wojownikiem.
Opiekunowie tracą zmysły
Urodzony w Szczecinie, od 1954 roku mieszka w Świnoujściu. Studia na Politechnice Szczecińskiej przerwał po czwartym roku. Rozpoczął pracę w Morskiej Stoczni Remontowej. Z opozycją po raz pierwszy zetknął się w sierpniu 1980. Wtedy jeszcze jako obserwator. Czynnie zaangażował się dopiero po ogłoszeniu stanu wojennego. Współtworzył podziemne struktury w mieście. W 1986 roku jako pierwszy w kraju zarejestrował w sądzie stoczniowy komitet "Solidarności".
- Potem już jeździłem po kraju i hurtowo zakładałem komitety. Sądy wojewódzkie standardowo odrzucały wnioski, a my standardowo składaliśmy odwołania do Sądu Najwyższego. I tam, w SN w pewnym momencie zrobiła się oaza wolności. Spotykały się całe komitety czekające na wynik postępowania - opowiada Możejko.
Wielokrotnie internowany, aresztowany. Jak twierdzi milicjanci i "opiekunowie" ze Służby Bezpieczeństwa mieli z nim zawsze kłopoty - pod nieudanych akcjach bywali zwalniani lub tracili zmysły.
- Mój pierwszy "opiekun" został wyrzucony za nieskuteczną opiekę na pochodzie pierwszomajowym. A później chodził po Świnoujściu z dużym krzyżem na piersi - wspomina Możejko. - Ci, co ze mną walczyli, zawsze mieli dużo przygód, które niekoniecznie się dla nich dobrze kończyły. I tak jest do dzisiaj.
Zarząd na taczkach
W 1990 roku, jako szef świnoujskiej "Solidarności", został radnym i członkiem zarządu miasta. Dwa lata później odszedł jednak ze związku w atmosferze skandalu finansowego. Związkowcy zarzucali mu bałagan w rachunkach.
- Zostałem etatowym członkiem zarządu miasta i zbiegło się to akurat z upływem kadencji przewodniczącego "Solidarności". Wyrzucenie? To tylko dymy polityczne - komentuje.
Jako członek zarządu miasta też nie ma spokoju. Staje się jedną z dwóch ofiar głośnej "afery taczkowej". W lipcu 1993 roku rozwścieczony tłum handlarzy ze świnoujskich targowisk wywozi Możejkę i ówczesnego prezydenta Leszka Miłosza na taczkach z Urzędu Miasta. Przed budynkiem zmusza prezydenta do podpisania rezygnacji. Powodem ataku są plany budowy konkurencyjnego targowiska w pobliżu granicy. Sprawa trafiła do sądu, który skazał głównego pomysłodawcę wywożenia na taczkach, Witolda B., oraz trzy inne osoby na rok więzienia w zawieszeniu. Wyroki otrzymują jeszcze, biorące udział w zajściu, 24 osoby. Posadę stracił także ówczesny komendant rejonowy policji oraz jego zastępca za to, że ich podwładni podczas awantury nieudolnie próbowali odbić Możejkę i prezydenta Miłosza.
W kolejnych wyborach samorządowych, w roku 1994, Możejko nie kandyduje. Prowadzi biuro senatorskie Artura Balazsa. Nadal jednak walczy. Przede wszystkim z zarządem miasta zdominowanym przez SLD i UW. Współpracuje z lokalnym tygodnikiem "Wyspiarz", w którym atakuje obowiązujące w mieście "układy". Zaprzyjaźniony z Możejką redaktor naczelny tygodnika przypłaca to zwolnieniem z pracy. Razem, w roku 1997, zakładają konkurencyjne pismo. Od tej pory w Świnoujściu działają dwa walczące ze sobą tygodniki. W tam samym czasie Stanisław Możejko rozpoczyna trwający do dzisiaj bój o tunel, zapewniający leżącemu na wyspie Świnoujściu, połączenie z krajem. Powołuje Społeczny Komitet Budowy Tunelu, który sprzedaje cegiełki. Wybucha kolejna afera - jego przeciwnicy, w tym władze miasta, zarzucają mu zagarnięcie zebranych pieniędzy.
- Zebraliśmy 9,5 tys. zł. A wydaliśmy 20 tys. Na co poszły? Na telefony, faksy. Kontakty z firmami, naukowcami. Powołaliśmy Radę Naukowo-Techniczną. Byliśmy w Sejmie i Senacie. A gdy już nie mieliśmy własnych pieniędzy, użyliśmy tych z cegiełek - wyjaśnia Możejko.
Prokuratura, która zajęła się sprawą, umarza postępowanie z powodu braku dowodów.
Możejce udaje się doprowadzić do wewnętrznego konfliktu w SLD-PSL-owskim zarządzie miasta. Dogaduje się z wiceprezydentem Robertem Rachutą, który zawiadamia prokuraturę o przestępstwie popełnionym przez innych członków zarządu. Chodzi o przekazanie Spółdzielni Społem pasażu przy świnoujskiej promenadzie. W odwecie SLD-owski prezydent Krzysztof Adranowski składa wniosek o odwołanie Rachuty, w odpowiedzi na co Możejko zawiadamia prokuraturę o próbie tworzenia w mieście "mafii".
Prezydent czyści miasto
W ostatnich wyborach samorządowych, w roku 1998, Stanisław Możejko, znowu jako szef świnoujskiej "Solidarności", kandyduje ponownie. Otrzymuje mandat radnego i wygrywa walkę o fotel prezydenta, na którym zasiada w grudniu 1998 roku. W 32-osobowej Radzie Miasta popiera go 10 radnych Akcji Wyborczej Solidarność, pięciu z lokalnego ugrupowania Nowa Fala i dwaj niezależni. Opozycję stanowią członkowie Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Wolności i Unii Polityki Realnej. Urzędowanie zaczyna, od wykasowania 700 uchwał Rady Miasta, pozostawiając tylko 79. Zwalnia naczelników wydziałów. Powód - brak zaufania. Likwiduje biuro prasowe, gdyż według niego tworzy niepotrzebną barierę pomiędzy nim a mediami. Przez kilka miesięcy nie dopuszcza do powstania komisji w radzie. Zmienia władze zakładów komunalnych. Sposób, w jaki to robi, wywołuje zamieszanie. Wypowiedzenia wręczane są w domach zainteresowanych, w obecności kamery, która rejestruje całe zdarzenie.
- Pomysł powstał z konieczności. Zainteresowani, jak dowiedzieli się o zwolnieniu, barykadowali się od środka i nie wpuszczali do gabinetu. Delegacja jechała więc do domu, a kamera była zabezpieczeniem. Wyobraźmy sobie sytuację, że na przykład wręczamy komuś wymówienie, a ten mówi, że go uderzono. Nagranie miało nas przed takim czymś uchronić - opowiada Możejko
Prezydent przegrywa jednak w marcu 1999 roku dwa procesy wytoczone mu przez zwolnionych urzędników miejskich. Sąd pracy uznaje, że "utrata zaufania", która była podstawą zwolnień, nie wystarczy, tym bardziej że prezydent wymówił pracę rano, w pierwszym dniu urzędowania. W tym samym miesiącu prezydent odwołuje kolejnego dyrektora. Tym razem Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Rozpoczyna też walkę z Polskim Ratownictwem Okrętowym i Marynarką Wojenną. Dokonuje słynnego rozbrojenia miny (wiosną 1999 roku nakazał rozbrojenie kolejnej miny wyciągniętej z basenu Mulnik, mina ta nie pochodziła wg niego z czasów drugiej wojny światowej, lecz została podrzucona do basenu przez PRO) i domaga się zwrotu niesłusznie według niego pobranych przez firmę pieniędzy za wydobywanie fikcyjnych wraków i min. Sprawa trafia do prokuratury w Szczecinie i Stargardzie Szczecińskim. Najwyższa Izba Kontroli, w wydanej opinii w tej sprawie, rację przyznaje Możejce i zaleca PRO oraz marynarce zwrot pieniędzy.
Jednak priorytetem dla Możejki jest walka o tunel. Organizuje przetarg na projekt i jego budowę, przy okazji wdając się w konflikt z zarządem portu Szczecin - Świnoujście i Urzędem Morskim. Budowa tunelu na planowanej głębokości 10 metrów uniemożliwiłaby w przyszłości pogłębienie toru wodnego - jedynego połączenia portu w Szczecinie z morzem. Dlatego Urząd Morski proponuje zbudowanie go o 4 metry niżej. W odpowiedzi Możejko żąda wyłożenia przez szczeciński port dodatkowych 32 mln USD. Przetarg kończy się unieważnieniem, gdyż zgłasza się tylko jedna firma. Z nią też są prowadzone dalsze negocjacje.
W ciągu ostatniego roku Możejko doprowadza też do wymiany na stanowisku komendanta policji w Świnoujściu. W grudniu jednak koalicja przeżywa kryzys, którego nie przetrzymuje.
Możejko zarzuca członkom zarządu z Nowej Fali brak współpracy, działanie destrukcyjne. Po grudniowej, nieudanej próbie odwołania wiceprezydenta i członka zarządu zmniejsza im zarobki do poziomu 666 zł brutto. Potem pozbawia wszelkich kompetencji kolejnych dwóch członków zarządu. Odwołuje szefa PEC oraz szefa świnoujskiego ZOZ. Pierwszemu zarzuca nieprawidłowości przy przetargu na dostawców węgla dla świnoujskiej ciepłowni, drugiemu doprowadzenie zakładu do znacznego zadłużenia. Atmosfera staje się gorąca. Dwa dni po tym miasto obiega wiadomość: Zbigniew Pomieczyński, wiceprezydent Świnoujścia, pobił w urzędzie Henryka Makiałkowskiego, naczelnika biura zarządu miasta. Tak twierdzi poszkodowany, który pojawia się na policji z rozbitym łukiem brwiowym. Możejko przebywa wówczas na spotkaniu opłatkowym w komendzie policji. Zdarzenie komentuje: - Wystarczy, że mnie nie ma godzinę w urzędzie...
Dyktator
Według opozycji prezydent wprowadził w mieście dyktaturę.
- Nie liczy się z głosem ani mniejszości, ani większości. Łamie ustawy o zamówieniach publicznych. Otoczył się grupą pretorian, których mocno opłaca - wylicza Adam Szczodry, radny z ramienia UW.
Opozycja zarzuca prokuraturę zawiadomieniami. O tym, że prezydent nie wydał dokumentów z sesji rady, o tym, że fałszuje dokumenty z posiedzeń zarządu miasta, nie wpuszcza członków zarządu do ich gabinetów. Tylko w ostatnich trzech latach przez prokuraturę przewija się kilkanaście wniosków, gdzie pojawia się nazwisko Możejki. Często też z jego inicjatywy.
- W 1998 roku prezydent Możejko i Grzegorz Kapla złożyli doniesienie na krytykę opublikowaną w tygodniku "Wyspiarz" oraz to, że mieszkaniec Świnoujścia wyzywająco patrzył na pana Kaplę - podaje jeden z przykładów prokurator Anna Gawłowska-Rynkiewicz, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Szczecinie.
- Możejko zawsze próbował udowodnić, że całe nasze środowisko jest skorumpowane, a on walczy o samorządność - uważa Szczodry. - To człowiek, który dużą rolę przywiązuje do znaków zodiaku i liczb. Wskazuje, że wybrano go na prezydenta, kiedy miał 44 lata. Zarobki członków zarządu obniżył do kwoty 666 zł.
Bezsilna jak na razie opozycja nie kryje swej nienawiści do Możejki i szykuje siły do jego odwołania. Nie ma jednak w radzie wymaganych 2/3 głosów, więc szansą wydaje się być zablokowanie absolutorium dotyczącego ubiegłorocznego budżetu. Jednak prezydent nie boi się takiej sytuacji. Przecież może zostać zarządcą komisarycznym. | Jeszcze nie zakończyła się afera związana z basenem Mulnik i wydobytą z niego miną, wciąż nie wiadomo, czy uda się wybudować tunel pod Świną, a prezydent Świnoujścia Stanisław Możejko rozpoczął kolejne batalie. Tym razem stawką jest fotel prezydencki, który chcą mu wydrzeć zdeterminowani opozycyjni radni.Prezydentura Możejki jest naprawdę zagrożona. Zapewniająca mu poparcie w radzie miasta koalicja w grudniu ubiegłego roku rozpadła się. Koalicyjni członkowie zarządu przechodzą do opozycji po kolejnej spektakularnej akcji prezydenta, który wymienia w ich gabinetach zamki w drzwiach, zdejmuje z nich tabliczki, a telefon komórkowy wiceprezydenta zgłasza operatorowi sieci jako kradziony.To kara za ich nieposłuszeństwo.Według opozycji prezydent wprowadził w mieście dyktaturę.Bezsilna jak na razie opozycja nie kryje swej nienawiści do Możejki i szykuje siły do jego odwołania. Nie ma jednak w radzie wymaganych 2/3 głosów, więc szansą wydaje się być zablokowanie absolutorium dotyczącego ubiegłorocznego budżetu. Jednak prezydent nie boi się takiej sytuacji. Przecież może zostać zarządcą komisarycznym. |
KOLEJE
Dziś w PKP realizowane są interesy zarządzających monopolem, a nie kolejarzy
Nastawiacze torów
RYS. JERZY CZAPIEWSKI
KRYSTYNA BOBIŃSKA HENRYK KLIMKIEWICZ
Polski transport kolejowy jest zagrożony. W czasie prac podkomisji sejmowej zmieniona została idea ubiegłorocznego projektu nowej ustawy o PKP, której celem była demonopolizacja transportu kolejowego.
Po ośmiu miesiącach prac w Sejmowej Komisji Transportu i Łączności zmieniony projekt ma szansę trafić pod obrady Sejmu. Zmiany, jakie wprowadzili posłowie do projektu rządowego oznaczają zdecydowany regres w porównaniu z pierwotną wersją ustawy. Nowy projekt niweczy nadzieje na zasadniczą reformę sektora kolejowego, a przez to oddala szansę na realną prywatyzację PKP. Wszystko to dzieje w sytuacji, gdy pomoc państwa dla PKP zostanie znacząco, bo o ponad 1 mld zł, zwiększona.
Wpływowi zwolennicy zachowania dotychczasowej pozycji PKP w argumentacji politycznej celowo utożsamiają partykularne interesy PKP z interesem sektora transportu kolejowego w Polsce. Tak naprawdę realizowane są interesy górnej warstwy zarządzającej monopolem, a nie kolejarzy. Fachowcy w tej branży mają dobre perspektywy wykorzystania swoich kwalifikacji w prywatnej lub samorządowej firmie. Tymczasem niechętne zmianom lobby bliskie jest zniweczenia intencji rządu. Przyjęto bowiem strategię manipulacji zasadami udzielania koncesji, aby nikt, poza PKP, takiej koncesji nie mógł dostać lub nie chciał się o nią starać. Zmieniono w tym celu nie tylko zapisy ubiegłorocznego projektu, ale także obowiązującą ustawę o transporcie kolejowym.
Komu koncesje
Istotą zmian w projekcie rządowym jest:
- wycofanie idei powołania "Instytucji Regulatora Kolei",
- antykonkurencyjne, we wszystkich płaszczyznach, zasady przyznawania koncesji.
"Instytucja Regulatora Kolei", tak jak instytucja regulatora w każdym z sektorów infrastruktury, w którym występuje monopol naturalny (sieć), jest powoływana przede wszystkim po to, aby regulować ceny dostępu do tej sieci niezależnym, konkurującym ze sobą podmiotom korzystającym z infrastruktury (poza tym może, ale nie musi, mieć przypisane inne funkcje).
Ale rzeczywiście, po co instytucja regulatora w polskich kolejach, skoro celem nowego ustawodawstwa jest wyeliminowanie na wejściu wszelkich podmiotów, które mogłyby ośmielić się konkurować z wszechobecnymi PKP.
Drogą do zagwarantowania braku konkurencji temu monopoliście jest odpowiednie zredagowanie na nowo zasad przydzielania koncesji.
Prawo w tym projekcie działa wstecz: "Z dniem wpisu do rejestru PKP SA minister właściwy do spraw transportu dokona przeniesienia uprawnień wynikających z koncesji otrzymanych przez PKP". Natomiast: "Przedsiębiorcy, który otrzymali koncesję na podstawie przepisów o transporcie kolejowym wystąpią w terminie 6 miesięcy do organu koncesyjnego z wnioskiem o zmianę koncesji. Niespełnienie warunków zmiany koncesji powoduje jej wygaśnięcie". Czyli wszystkie pozostałe firmy, oprócz PKP, mające już koncesje, muszą ubiegać się ponownie, ale zgodnie z nowymi zasadami ich udzielania.
Sposoby eliminowania konkurentów
Przypatrzmy się uważnie sposobom eliminacji potencjalnego konkurenta poprzez zapisy warunków uzyskania koncesji.
- Zobowiązuje się starającego się o koncesję, zanim jeszcze będzie wiedział, czy ją otrzyma, do wejścia w posiadanie tytułu prawnego do dysponowania pojazdami szynowymi bądź do używania linii kolejowej. Inaczej mówiąc, człowiek (osoba prawna) musi najpierw nabyć albo wydzierżawić linię kolejową lub lokomotywę i wagony zanim wystąpi o koncesję. Po czym może się okazać, że jej nie dostaje. Absurdalność tej sytuacji jest tak widoczna, że nie warto nawet mówić o konsekwencjach materialnych, gdyby starający się o koncesję nie uzyskał jej. Cel takiego zapisu jest tak jasny, jak jego absurdalność.
- Koncesjobiorca musi określić "szczegółowo przedmiot i zakres działalności gospodarczej". Jest to bardzo niepokojący punkt, ponieważ nie wiadomo zupełnie, co rozumie się pod pojęciem "szczegółowo". Nie jest sprecyzowany "zakres działania". Czy określa na przykład, że podmiot będzie przewoził żwir? A jeżeli zechce przewozić cegłę zamiast żwiru, to co wtedy z koncesją? Generalnie zapis ten sparaliżuje jakąkolwiek elastyczność podmiotu wobec zmiennego zapotrzebowania rynku.
- Podmiot musi prowadzić aktualnie działalność gospodarczą. Musi udowodnić, że "nie zgłoszono wniosku o ogłoszenie jego upadłości lub nie znajduje się w stanie likwidacji". Do wniosku musi dołączyć sprawozdania finansowe z ostatnich trzech lat. Nie jest w najmniejszym nawet stopniu zasygnalizowane, jak będzie oceniana sytuacja, jeżeli sprawozdania finansowe będą wykazywać straty. W końcu PKP też wykazują straty, i co?
- Projektodawcy wymagają zapewnienia "właściwego nadzoru nad przestrzeganiem bezpieczeństwa w transporcie kolejowym". Bezpieczeństwo na szlakach kolejowych zapewnia się nie poprzez deklarację wnioskodawcy, ale poprzez decyzje o przyznaniu atestu i dopuszczeniu do ruchu lokomotyw, wagonów i innych urządzeń kolejowych oraz przez bieżące kontrole nad przestrzeganiem norm bezpieczeństwa, sprawowaną przez Głównego Inspektora Kolejowego i Urząd Dozoru Technicznego.
W nowym projekcie znika natomiast w sposób cichy i nie rzucający się w oczy ustęp wymagający, by "osoby kierujące działalnością podmiotu ubiegającego się o koncesję nie były karane za przestępstwa przeciwko bezpieczeństwu w ruchu lądowym, przestępstwa karno-skarbowe i przestępstwa przeciwko mieniu". Jest to praktycznie zadziwiające w sytuacji, kiedy nawet podmioty występujące o grant na badania naukowe muszą przestrzegać analogicznie sformułowanego przepisu. Wyraźnie jest ktoś wpływowy, komu ten zapis przeszkadzał.
Konkurs piękności
Mimo ogromu ograniczeń i wymagań nie wiadomo:
- czy wszyscy, którzy spełniają nawet te mordercze kryteria, otrzymają koncesje,
- czy będzie to, jak już ktoś określił, konkurs piękności, czyli minister w roli jurora będzie oceniał, kto najlepiej spełnia postawione kryteria, czy też będzie organizowany przetarg, kto da więcej za konkretną koncesję.
Wprawdzie minister w rozporządzeniu musi określić liczbę koncesji, ale rozporządzenia można zmieniać, co więcej "organ koncesyjny (czyli minister) może ograniczyć liczbę udzielonych koncesji w określonym zakresie lub na określonym obszarze ze względu na obronność lub bezpieczeństwo państwa albo inny ważny interes publiczny, a także na wniosek sejmiku województwa w zakresie publicznego transportu osób na obszarze województwa". Liczbę koncesji ograniczyć można do jednej, gwarantując monopol firmie posiadającej już koncesję. "Inny ważny interes publiczny" jest pojęciem zupełnie nie zdefiniowanym. Inny ma sens dla władzy sądowniczej, a zupełnie inny dla jednoosobowo podejmującego decyzje ministra.
Model japoński
Ratować polski transport kolejowy można w inny sposób, na przykład tak, jak to zrobiła Japonia.
W Japonii już w 1986 r. zdecydowano, że Japońskie Koleje Narodowe nie mogą dłużej obciążać budżetu (stan ich zadłużenia stał się nieakceptowalnie wysoki). Sześcioma ustawami uchwalonymi jednocześnie w 1987 r. dokonano restrukturyzacji i prywatyzacji. Podzielono japońskie koleje na sześć regionalnych firm obsługi pasażerskiej, które miały objąć we władanie infrastrukturę danego regionu, oraz jedną firmę przewozów towarowych. Japończycy podkreślają, że chcieli jednocześnie zlikwidować dwie przyczyny nieefektywności kolei: zbyt duży rozmiar przedsiębiorstwa i państwową formę własności.
W chwili restrukturyzacji było zatrudnionych 277 tys. osób, a potrzeby prywatnych firm oszacowano w programie restrukturyzacji na 183 tys. Dla części zbędnych pracowników znaleziono miejsca w przedsiębiorstwach powiązanych z kolejnictwem. 77 tys. przesunięto do innych działów administracji rządowej, przedsiębiorstw samorządowych lub prywatnych przedsiębiorstw. Uruchomiono też programy przeszkalania pracowników i pomoc w poszukiwaniu pracy.
Powołano instytucję Likwidatora Japońskich Kolei Narodowych, który na poczet długów przekazał wpływy ze sprzedaży poszczególnych firm wraz z gruntami i całą infrastrukturą. Pozostałe długi obciążyły skarb państwa, za co w rezultacie zapłacili podatnicy.
Dziesięć lat po prywatyzacji dokonano oceny efektów reformy kolei japońskiej. Stwierdzono 37-procentowy wzrost wydajności pracy, poprawę bezpieczeństwa pracy i zdecydowaną poprawę poziomu obsługi pasażerów. Firmy prywatne spłacały długi zaciągnięte jeszcze przez koleje państwowe i potrafiły generować zyski.
System japoński oraz system nowozelandzki określone zostały przez Sekretariat OECD jako najlepiej sprawdzające się modele.
Obawiamy się, że polski model nie będzie do nich zaliczony.
Autorka jest pracownikiem Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN. Autor jest prezesem firmy konsultingowej TOR. | Polski transport kolejowy jest zagrożony. W czasie prac podkomisji sejmowej zmieniona została idea ubiegłorocznego projektu nowej ustawy o PKP, której celem była demonopolizacja transportu kolejowego. zmieniony projekt ma szansę trafić pod obrady Sejmu. Zmiany oznaczają regres w porównaniu z pierwotną wersją ustawy. Nowy projekt oddala szansę na realną prywatyzację PKP.
Tak naprawdę realizowane są interesy górnej warstwy zarządzającej monopolem, a nie kolejarzy. Przyjęto bowiem strategię manipulacji zasadami udzielania koncesji, aby nikt, poza PKP, takiej koncesji nie mógł dostać.
Istotą zmian w projekcie rządowym jest:
- wycofanie idei powołania "Instytucji Regulatora Kolei",
- antykonkurencyjne, we wszystkich płaszczyznach, zasady przyznawania koncesji.
wszystkie pozostałe firmy, oprócz PKP, mające już koncesje, muszą ubiegać się ponownie, ale zgodnie z nowymi zasadami ich udzielania.
Sposoby eliminowania konkurentów
- człowiek (osoba prawna) musi najpierw nabyć albo wydzierżawić linię kolejową lub lokomotywę i wagony zanim wystąpi o koncesję.- Koncesjobiorca musi określić "szczegółowo przedmiot i zakres działalności gospodarczej".- Podmiot musi prowadzić aktualnie działalność gospodarczą.- Projektodawcy wymagają zapewnienia "właściwego nadzoru nad przestrzeganiem bezpieczeństwa w transporcie kolejowym"W nowym projekcie znika natomiast w sposób cichy ustęp wymagający, by "osoby kierujące działalnością podmiotu ubiegającego się o koncesję nie były karane za przestępstwa przeciwko bezpieczeństwu w ruchu lądowym, przestępstwa karno-skarbowe i przestępstwa przeciwko mieniu".
Mimo ogromu ograniczeń i wymagań nie wiadomo:
czy wszyscy, którzy spełniają nawet te mordercze kryteria, otrzymają koncesje.
Ratować polski transport kolejowy można w inny sposób, na przykład tak, jak to zrobiła Japonia. |
SPOŁECZEŃSTWO
Jeśli liczba urodzeń nadal będzie spadać, grozi nam demograficzna katastrofa
Mało nas
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
PIOTR EBERHARDT
Pojawienie się w społeczeństwie polskim nowych postaw socjologiczno- -psychologicznych doprowadziło do radykalnego obniżenia się liczby urodzeń. Przyszłość demograficzna Polski zależy od tego, czy ta tendencja będzie trwała czy przejściowa.
Styl życia społeczeństwa polskiego wskazuje, że raczej nie należy oczekiwać zmian na lepsze.
W ciągu ostatnich kilkunastu lat obserwujemy w Polsce stały spadek liczby urodzeń. Na początku lat 80. rodziło się ponad 700 tys. dzieci rocznie. W 1988 liczba urodzeń spadła w skali rocznej do poniżej 600 tys., w 1993 do poniżej 500 tys., a w 1998 - poniżej 400 tys.
Dla porównania do pierwszej wojny światowej rodziło się w Polsce ponad jeden milion dzieci rocznie, zaś w okresie międzywojennym liczba urodzeń nie spadała w skali rocznej poniżej 800 tys.
Przyrost bliski zeru
Tak raptowne obniżenie się stopy urodzeń było zjawiskiem nieoczekiwanym, zwłaszcza że od połowy lat 90. zakładano, iż w wyniku zwiększenia się liczby młodych kobiet wchodzących w wiek prokreacyjny urodzeń będzie więcej. Niestety tendencje spadkowe utrzymują się.
Obniżenie się liczby urodzeń przy stałym poziomie zgonów doprowadziło do gwałtownego załamania przyrostu naturalnego, który zbliżył się do zera.
Załamanie demograficzne w Polsce tłumaczy się często ciężkimi warunkami życia, trudną sytuacją mieszkaniową itp. Sądzę, że nie są to prawdziwe przyczyny - warunki materialne ludności były dawniej jeszcze trudniejsze. Nawet w najcięższych latach drugiej wojny światowej rodziło się proporcjonalnie dwukrotnie więcej dzieci niż obecnie. Olbrzymi spadek płodności kobiet wynika z utrwalenia się nowego modelu życia. Coraz częściej preferowany jest model rodziny małodzietnej lub bezdzietnej. W latach 50. w przeciętnej rodzinie polskiej była trójka dzieci. W latach 80. w rodzinie było średnio dwoje dzieci, co przy korzystnej strukturze wieku gwarantowało wzrost zaludnienia kraju. Obecnie na jedną kobietę przypada średnio niecałe 1,5 dziecka, zaś w większych miastach przeciętna rodzina ma jedynaka. W konsekwencji kolejna generacja może być o połowę mniej liczna od pokolenia swoich rodziców.
Proces zmniejszania się stopy urodzeń zaczął doprowadzać do zjawiska depopulacji, czyli zmniejszania się stanu zaludnienia. Początkowo objęło ono większe miasta, następnie dotarło do mniejszych miast, a w końcu również wsi.
Pozostały jeszcze kurczące się obszary wiejskie, gdzie przyrost naturalny jest dodatni, utrzymuje się model tradycyjnej rodziny, a różnorodne akcje związane z tzw. świadomym macierzyństwem spotykają się z krytyką. Są to: konserwatywne, katolickie Podkarpacie oraz znacznie mniej rozległy rejon kaszubski. Również w rejonach wiejskich Małopolski przyrost naturalny, pomimo wyraźnego spadku, nadal jest dodatni i wpływa pozytywnie na wskaźnik ogólnokrajowy. Natomiast na tzw. ziemiach odzyskanych, które jeszcze do lat 80. cechowały się znacznym przyrostem naturalnym, liczba urodzeń radykalnie się obniża.
Rodziny małodzietne
Należy zastanowić się nad konsekwencjami utrwalania się modelu małodzietności i utrzymywania się dotychczasowego trendu spadku urodzeń. Jeszcze do niedawna prognozy demograficzne wskazywały, że około 2000 roku Polska przekroczy 40 mln mieszkańców. Już obecnie wiadomo, że jest to całkowicie nierealne. Grozi nam regres demograficzny. Jedynie w rezultacie wchodzenia w ciągu najbliższych lat w wiek prokreacyjny liczniejszych roczników kobiet urodzonych na przełomie lat 70. i 80. uda się utrzymać w miarę ustabilizowaną liczbę ludności w wysokości 38,5 - 39,0 mln. Natomiast po roku 2010 liczba ta będzie stopniowo spadać. Dramatyczna sytuacja wystąpi około 2020 roku, gdy na skutek zmian w strukturze wieku nieunikniony wzrost liczby zgonów nałoży się na niską stopę urodzeń. Rachunki symulacyjne wykazują, że jest prawdopodobne, iż liczba ludności wyniesie w 2030 roku około 30 mln, a w 2050 obniży się do poniżej 20 mln mieszkańców. Tego typu rachunki nie muszą się jednak sprawdzić. Tak wiele może się wydarzyć, że konstruowanie długookresowych prognoz demograficznych na podstawie sytuacji w ciągu ostatniej dekady ma jedynie charakter ostrzegawczy.
Skala oczekiwanego regresu demograficznego jest trudna do oszacowania, ponieważ różnorodne przyszłe uwarunkowania społeczne mogą oddziaływać w sposób trudny do przewidzenia. Znacznie ważniejszym problemem, który się już ujawnił, jest postępujący proces starzenia się społeczeństwa polskiego. Zagadnienie to jest już powszechnie dostrzegane, więc nie wymaga dokładniejszego omówienia. Zwiększanie się liczby ludzi w wieku podeszłym przyniesie negatywne skutki społeczne, ekonomiczne, a może i polityczne. Silny elektorat polityczny ludzi w wieku emerytalnym wysuwać będzie coraz większe roszczenia materialne. Wiadomo zaś, że nawet zreformowany system emerytalny nie będzie w stanie temu podołać. Szczególnie niekorzystna sytuacja demograficzna jest prawdopodobna około 2020 roku, kiedy to liczne roczniki z lat 50. i 60. będą osiągały wiek emerytalny, a w wiek produkcyjny wejdą roczniki niżu z końca XX wieku.
Wędrówki ludów
Zmniejszanie się stanu zaludnienia wymagać będzie opracowania odpowiedniej długookresowej polityki migracyjnej. Narastający deficyt siły roboczej w niektórych mniej atrakcyjnych zawodach może się pojawić nawet przy skali 5 - 10 proc. bezrobocia. Zjawisko to występowało we wszystkich krajach zachodnich. Można więc oczekiwać, że po 2010 roku Polska stanie się atrakcyjnym miejscem pracy dla migrantów zza granicy, przede wszystkim wschodniej. Nie wiadomo tylko, w jakim stopniu Polska stanie się dla Rosjan, Białorusinów czy Ukraińców krajem otwartym. Będzie to zależeć nie tylko od przepisów prawnych, obowiązujących w tym czasie, lecz również od stosunku do tej kwestii władz Unii Europejskiej. Kiedy Polska wstąpi do tej organizacji, wschodnia granica naszego kraju stanie się zewnętrzną granicą Unii. Stosunek do migrantów wśród przeciętnych Polaków może też być różny - od skrajnej ksenofobii po dobrosąsiedzką przychylność.
Przystąpienie Polski do UE umożliwi zatrudnienie Polaków w zachodniej Europie. Trudno przewidzieć, ilu młodych ludzi znajdzie zatrudnienie i wyjedzie na stałe z Polski. W każdym razie stanie się to kolejnym impulsem do zatrudniania migrantów ze wschodniej Europy. Procesami emigracji i imigracji trzeba będzie sterować, tak aby aspekty pozytywne przeważały nad negatywnymi. Trzeba będzie stworzyć takie mechanizmy, aby odpływ emigracyjny nie nabrał charakteru drenującego z kraju młodą siłę roboczą, zwłaszcza tę o wysokich kwalifikacjach zawodowych. Z drugiej strony napływ np. Ukraińców czy Białorusinów na wyludnione obszary wschodniej Polski zmieniłyby charakter narodowościowy.
Abstrakcyjna katastrofa
Mimo że problematyka demograficzna jest kwestią ważną dla przyszłości kraju i narodu, wiedza o tych zagadnieniach jest znikoma nie tylko wśród ogółu społeczeństwa polskiego, ale również wśród elit intelektualnych kraju. Można sądzić, że wynika to z ignorancji oraz bagatelizowania spraw nie dotyczących dnia dzisiejszego. O ile bowiem zagrożenia gospodarcze od razu się ujawniają, o tyle skutki pewnych procesów demograficznych przynoszą pozytywne lub negatywne rezultaty w przyszłości. Katastrofa, która może się ujawnić za lat kilkanaście lub kilkadziesiąt, jest sprawą tak abstrakcyjną, że nie dochodzi do świadomości społecznej.
W Polsce nie była prowadzona celowa polityka urodzeniowa. Na procesy w tej dziedzinie wpływały zmienne uwarunkowania polityczno-gospodarcze. Różnorodne organizacje feministyczne, działając na rzecz tzw. planowania rodziny, nie interesowały się konsekwencjami swoich przedsięwzięć. Prace z zakresu demografii miały natomiast charakter specjalistyczny.
Sytuacja dojrzała do radykalnych zmian. Należy zorganizować zespół ekspertów grupujący demografów, socjologów, geografów, politologów i ekonomistów. Powinien on dokonać dokładnej oceny sytuacji demograficznej Polski. Taka diagnoza powinna stać się podstawą do opracowania zaleceń dla poszczególnych resortów rządowych oraz organizacji społecznych. Powinna ona mieć charakter prourodzeniowy, zmierzający do ekonomicznego i prestiżowego umocnienia rodziny wychowującej dzieci. Polityka w tej dziedzinie musi mieć charakter kompleksowy, uwzględniający całokształt problemów demograficznych kraju. Należy jedynie zaznaczyć, że bez przygotowania informacyjnego społeczeństwa i uzyskania jego poparcia wszelkie celowe działania zakończą się niepowodzeniem.
Autor jest profesorem demografii. | Pojawienie się w społeczeństwie polskim nowych postaw socjologiczno- -psychologicznych doprowadziło do radykalnego obniżenia się liczby urodzeń. Przyszłość demograficzna Polski zależy od tego, czy ta tendencja będzie trwała czy przejściowa.W ciągu ostatnich kilkunastu lat obserwujemy w Polsce stały spadek liczby urodzeń. Na początku lat 80. rodziło się ponad 700 tys. dzieci rocznie. W 1988 liczba urodzeń spadła w skali rocznej do poniżej 600 tys., w 1993 do poniżej 500 tys., a w 1998 - poniżej 400 tys.Dla porównania do pierwszej wojny światowej rodziło się w Polsce ponad jeden milion dzieci rocznie, zaś w okresie międzywojennym liczba urodzeń nie spadała w skali rocznej poniżej 800 tys.
Olbrzymi spadek płodności kobiet wynika z utrwalenia się nowego modelu życia. Coraz częściej preferowany jest model rodziny małodzietnej lub bezdzietnej.Należy zastanowić się nad konsekwencjami utrwalania się modelu małodzietności i utrzymywania się dotychczasowego trendu spadku urodzeń. Grozi nam regres demograficzny. Jedynie w rezultacie wchodzenia w ciągu najbliższych lat w wiek prokreacyjny liczniejszych roczników kobiet urodzonych na przełomie lat 70. i 80. uda się utrzymać w miarę ustabilizowaną liczbę ludności w wysokości 38,5 - 39,0 mln. Natomiast po roku 2010 liczba ta będzie stopniowo spadać. Dramatyczna sytuacja wystąpi około 2020 roku, gdy na skutek zmian w strukturze wieku nieunikniony wzrost liczby zgonów nałoży się na niską stopę urodzeń.Sytuacja dojrzała do radykalnych zmian. Należy zorganizować zespół ekspertów grupujący demografów, socjologów, geografów, politologów i ekonomistów. Powinien on dokonać dokładnej oceny sytuacji demograficznej Polski. Taka diagnoza powinna stać się podstawą do opracowania zaleceń dla poszczególnych resortów rządowych oraz organizacji społecznych. |
PROTESTY
"Samoobrona" - nie skoszarowana grupa wielbicieli Andrzeja Leppera
Ludzie są nieważni, ważny jest wódz
FOT. PIOTR KOWALCZYK
MICHAŁ MAJEWSKI
Andrzej Lepper rozegrał koncertową partię. W jeden miesiąc sprawił, że jego pozbawiona struktur organizacja ma w sondażach sześć procent poparcia - to wystarczyłoby, żeby "Samoobrona" trafiła do Sejmu.
Lepper ma grubą teczkę w redakcyjnym archiwum. Ta teczka z gazetowymi wycinkami tyje w ekspresowym tempie od początku roku. O przewodniczącym napisano już prawie wszystko. Napisano między innymi, że jest nieokrzesanym łobuzem, ludowym demagogiem, człowiekiem mającym za nic reguły demokracji, szefem organizacji sponsorowanej przez tajemniczych mocodawców. Co by złego o Lepperze nie powiedzieć, trzeba mu jedną rzecz oddać - przez lata rozrób, bezwzględnej walki, stał się nieprawdopodobnym spryciarzem.
"Głośniej!, Głośniej!"
W poprzednią sobotę przewodniczący ściągnął do Warszawy trzystu rolników. W sali konferencyjnej na warszawskim Powiślu nie było wątpliwości, kto jest najważniejszą postacią. Z trybuny płynął miód na serce wodza: "Wyrasta nam większa postać niż Witos", "Czekamy na głos generała", "Andrzej!, Andrzej!". Ludzie zrywali się z miejsc, śpiewali hymn narodowy i "Rotę". Odpowiedzialne zadanie miał Ireneusz Martyniuk, od niedawna pierwszy zausznik Leppera w "Samoobronie". Odpowiadał za doping dla pryncypała. Przeraźliwie grzmiał z mikrofonem w ręce: "Głośniej!, Głośniej!". Na znak Martyniuka tłum zrywał się z krzeseł i wołał: "Prawda!, Prawda!".
Wszystko robiło niemałe wrażenie. Oto członkowie związku oddawali bezgraniczny hołd swojemu przewodniczącemu.
Jedna rzecz budziła wątpliwości.
Chociaż spotkanie oficjalnie nazywało się Radą Krajową "Samoobrony", większość zebranych nie należała do organizacji Leppera - byli po prostu sympatykami przywódcy. To wcale nie przeszkodziło przewodniczącemu zarządzić poważnych głosowań.
I tak wątpliwa Rada Krajowa "Samoobrony" podejmowała uchwały podsunięte przez Leppera. - Treść napiszemy później, teraz przegłosujemy - postanowił przewodniczący. Po czym oddani sympatycy owacyjnie przyjęli uchwały o konieczności samorozwiązania Sejmu, dymisji rządu i wreszcie o wznowieniu blokad oraz marszu na Warszawę. Wszystko to wyglądało bardzo poważnie, jakiś zaniepokojony dziennikarz zwracał Lepperowi uwagę, że te uchwały to po prostu wezwanie do rewolucji. Ale przewodniczący wiele sobie z tego nie robił. Dał rządowi dwa tygodnie na rozwiązanie problemów rolnictwa, a potem udzielał sympatykom korepetycji z taktyki ulicznego pojedynkowania się z policją. Nie było w tym nic nowego i dziwnego, radykalne posunięcia to w końcu "wizytówka" przewodniczącego Leppera.
Ciekawe jest to, że Lepper niespełna tydzień po tych radykalnych zapowiedziach wycofał się z pomysłu "marcowej rewolucji".
Dlaczego zrezygnował?
Partyzantka
Lepper mówi, że jego "Samoobrona" ma milion członków. To kompletna bzdura, w którą z pewnością nie wierzy sam przywódca. Nie wierzy, ale bez wahania powtarza: "»Samoobrona« ma milion członków". Dlaczego opowiada oczywiste kłamstwa? Lepper mówił ostatnio, że studiował klasykę. Dokładniej miał na myśli napisaną przed ponad stu laty "Psychologię tłumu".
Jej autor Gustaw Le Bon pisze tak: "Tłum nie pożąda prawdy i gardzi rzeczywistością, ubóstwia natomiast zwodnicze złudzenia".
Gdyby związek Leppera miał milion członków, przewodniczący nie musiałby czekać z rewolucją do marca, bez wahania zmiótłby całą klasę polityczną w lutym.
- "Samoobrona" to taka partyzantka, która od czasu do czasu wyskakuje z lasu - mówi Ryszard Miazek, polityk PSL i naczelny redaktor "Zielonego Sztandaru".
- Wodzowska organizacja o bardzo słabej strukturze w terenie - określa "Samoobronę" Władysław Serafin, wiceprzewodniczący Kółek Rolniczych.
Trudno się z takimi ocenami nie zgodzić po obejrzeniu niedawnej Rady Krajowej "Samoobrony". Z pewnością nie tak wyglądają zebrania organizacji, które mają milion członków. - Nie podawajcie dziennikarzom swoich nazwisk! Nie podawajcie informacji o strukturach! - nawoływał Ireneusz Martyniuk, jakby zdając sobie sprawę z tego, że na razie nie ma się czym chwalić. Większość osób w sali w ogóle nie była członkami "Samoobrony", wydelegowany przez Leppera człowiek dopiero w czasie spotkania zbierał numery telefonów i faksów do sympatyków rozrzuconych po kraju. Po tym wszystkim łatwiej zrozumieć, dlaczego Lepper odwołał planowane blokady i marsz na Warszawę. Prawda jest taka, że mimo najszczerszych chęci, Lepper nie dałby rady wyprowadzić ludzi na drogi. Warto przypomnieć, że kilka dni po zawieszeniu blokad Lepper wezwał do ponownego ich ustawiania. Ten apel spotkał się z mizernym odzewem. "Samoobrona", bez poparcia innych organizacji, jest teraz za słaba na wywołanie buntu rolników. Pewnie Lepper wiedział o tym obiecując niedawno z mównicy totalny paraliż kraju i marsz gwiaździsty na Warszawę.
Ale i tak Rada Krajowa to był dobry pomysł przewodniczącego. Radykalne zapowiedzi sprawiły, że wiadomości o Lepperze jeszcze raz trafiły na kolumny gazet, do serwisów radia i telewizji. Poza tym Rada była okazją, żeby zebrać namiary najwierniejszych sympatyków, zachęcić ich do zakładania "Samoobrony" w małych ośrodkach. Przy okazji przewodniczący tradycyjnie obrzydzał rolnikom konkurencyjne organizacje, czyli Polskie Stronnictwo Ludowe, Kółka Rolnicze oraz chłopską "Solidarność". Nie zostawił wątpliwości, kto jest najważniejszy: - dowództwo jest jedno! W Warszawie przy Marszałkowskiej, w siedzibie "Samoobrony"!
Z odrobiną zazdrości
- Okazało się, iż struktury nie są ważne. Wyszło, że najważniejszy jest przywódca - z odrobiną zazdrości mówi Władysław Serafin z Kółek Rolniczych. Z odrobiną zazdrości, bo Serafin nie kwestionuje tego, że to Andrzej Lepper wyrósł na główną postać ostatnich protestów. Lider Kółek Rolniczych z zadumą dodaje: "Nastąpiła identyfikacja mas chłopskich z Andrzejem Lepperem". Stało się tak, mimo że protest organizowały na równi z "Samoobroną", Kółka Rolnicze i "Solidarność" RI.
Gustaw Le Bon, na którego powołuje się Lepper, pisze w "Psychologii tłumu": "Chcąc owładnąć tłumem i pchnąć go do spełnienia jakiegoś czynu, np. by spalił pałac, ginął na barykadach, musimy go możliwie szybko zasugerować. Potrzeba jednak, aby tłum był już podniecony przez pewne okoliczności". W styczniu ludzie byli wystarczająco podnieceni tym, że cena wieprzowiny spadła na samo dno - za kilogram mięsa w skupie płacili ledwie 1,70 - 1,80 zł.
Kiedy rolnicy byli już na drogach, Lepper sprytnie zaczął obrażać liderów związków, z którymi ręka w rękę organizował protest. Przyparci do muru panowie Wierzbicki, Maksymiuk, Serafin zaczęli się tłumaczyć przed rolnikami. O to tylko chodziło Lepperowi. Le Bon pisze tak: "Jeżeli przeciwnik nie zna psychologii tłumu, będzie starał się odeprzeć kłamliwe twierdzenia przez dostarczanie należytych dowodów, zamiast zbijać je równie oszczerczymi twierdzeniami, bo jedynie ten sposób zapewnia szansę wygrania".
Ciekawe, że w wielu miejscach, gdzie stanęły blokady i z sympatią mówiono o Lepperze, nie było w ogóle członków "Samoobrony". Tak było na przykład na jednej z najbardziej uciążliwych blokad w Bedlnie, gdzie rolnicy zatamowali ruch na drodze Poznań - Warszawa.
Nikt z kilkuset chłopów, którzy wylegli na szosę, nie należał do "Samoobrony", ale wszyscy z napięciem czekali na dalsze instrukcje właśnie od przewodniczącego. Kim byli ci rolnicy? Nie było reguły. Ręka w rękę stali obok siebie właściciele nowoczesnych gospodarstw 300- hektarowych i tzw. małorolni, którzy mają przysłowiowe 3 hektary, dwie kury i krowę.
- Lepper ma doskonałą umiejętność wyczuwania nastrojów na wsi. Wie, kiedy ma szansę stanąć na czele. Posługuje się radykalnym językiem, który trafia do zawiedzionych rolników. Moi szwagrowie ostatnio doszli do wniosku, że liczy się tylko Lepper. Dla nich nawet prezes Kalinowski za miękko mówi - opowiada Ryszard Miazek.
Wariant rumuński
Władysław Serafin z Kółek Rolniczych mówi, że ambicje jego organizacji i chłopskiej "Solidarności" sięgają drugiego piętra, natomiast ambicje lidera "Samoobrony" to dach potężnego wieżowca. - Andrzej nie ukrywa, że chodzi mu o obalenie rządu, my takich postulatów nie popieramy - opowiada wiceprzewodniczący Kółek Rolniczych.
Serafin uważa, iż Lepper gra nieczysto: "Andrzej powinnien wreszcie jasno powiedzieć dziennikarzom, że obok związku »Samoobrona« zarejestrował też partię polityczną »Samoobrona«, której jest przewodniczącym. Gdzie kończy się działalność związku, gdzie zaczyna partia polityczna?".
Takich wątpliwości jest więcej. Ściśle tajne są w "Samoobronie" sprawy finansowe.
Sam Lepper z trybuny podczas Rady Krajowej apelował o składki, bo w centrali brakuje na herbatę. Ireneusz Martyniuk, ten odpowiedzialny za doping w sali, zaproponował, żeby delegaci wpłacali do kasy "Samoobrony" po dwadzieścia złotych. Trzeba powiedzieć, iż ten apel nie spotkał się ze odzewem i przed stolikiem nieopodal wyjścia nie było tłumu chętnych do wpłacenia pieniędzy. Skąd więc środki na działalność?
"Polityka" niedawno trafiła na ślad związków Leppera z budzącą grozę, tajemniczą organizacją amerykańskiego biznesmena Lyndona LaRouche. Instytut Schillera, bo o nim mowa, to trockistowska, prorosyjska organizacja zwalczająca m.in. zjednoczeniowe tendencje w Europie. Do tej pory Lepper wystarczająco jasno nie wyjaśnił swoich związków z tym instytutem.
W czasie konferencji prasowych widać, że przewodniczący nie lubi pytań o pieniądze. - Pieniądze pochodzą ze składek rolników - tyle ma do powiedzenia na ten temat.
Od niedawna Lepper nie lubi jeszcze jednego pytania. Nie lubi, kiedy dziennikarze pytają go o Rumunię, a konkretniej o Mirona Cozmę, wodza tamtejszych górników, który za awanturnictwo na ulicach Bukaresztu został skazany przed kilkoma dniami na 18 lat więzienia.
Kiedy pada pytanie, Lepper wyraźnie się peszy, co nie jest zjawiskiem często spotykanym. Peszy się, bo sam we wtorek miał spotkanie z wymiarem sprawiedliwości. Sąd w Lublinie, co prawda nie odwiesił wczoraj roku więzienia za lżenie na wiecach przed kilkoma laty prezydenta RP, Sejmu, premiera i parlamentarzystów, ale nie można wykluczyć, że niekorzystny dla Leppera wyrok zapadnie w innym mieście.
Tak się składa, że podczas niedawnych blokad przewodniczący wyrażał się nie mniej delikatnie o osobach, które teraz zajmują najwyższe stanowiska w państwie. Ma więc podstawy, żeby spodziewać się najgorszego. - Jesteśmy na to przygotowani. Są ludzie, którzy mogą mnie zastąpić - mówił dziennikarzom Lepper, bez charakterystycznej pewności głosu. Już raz w 1994 roku, kiedy przewodniczący siedział w areszcie, Janusz Bryczkowski, skrajny nacjonalista i opiekun skinheadów, próbował odebrać mu "Samoobronę". Od tego wydarzenia przewodniczący jest uważniejszy i od czasu do czasu przewietrza swoje otoczenie z ambitniejszych działaczy. Dzięki temu ma w związku władzę niepodzielną - wyrazów "Samoobrona" oraz Lepper można z powodzeniem używać zamiennie. Reszta "centrali" to gorliwi wykonawcy poleceń szefa. Bez Leppera, który koncertowo wykorzystał ostanie niezadowolenie rolników, nie byłoby "Samoobronie" łatwo. A następna okazja do wyciągnięcia chłopów na blokady nie przytrafi się szybko. Niedługo wiosna, zaczynają się prace w polu i rolnicy nie będą mieć czasu na protesty oraz zdobywanie Warszawy.
Okazją mogą być żniwa i ewentualne problemy ze skupem zboża, co zdarzyło się w zeszłym roku. To może być dobry termin dla związkowców, którzy chcieliby wykorzystać niezadowolenie na wsi. Nie jest pewne, czy to jest termin, który odpowiada Andrzejowi Lepperowi. On sam jeszcze nie wie, czy w sierpniu będzie w sztabie "Samoobrony" przy Marszałkowskiej, czy w zupełnie innym, mniej dostępnym miejscu. | Andrzej Lepper W jeden miesiąc sprawił, że jego pozbawiona struktur organizacja ma w sondażach sześć procent poparcia - to wystarczyłoby, żeby "Samoobrona" trafiła do Sejmu. O przewodniczącym napisano już prawie wszystko, że jest nieokrzesanym łobuzem, ludowym demagogiem, szefem organizacji sponsorowanej przez tajemniczych mocodawców. Co by złego o Lepperze nie powiedzieć, trzeba mu jedną rzecz oddać - przez lata rozrób, bezwzględnej walki, stał się nieprawdopodobnym spryciarzem. Radykalne zapowiedzi sprawiły, że wiadomości o Lepperze jeszcze raz trafiły na kolumny gazet, do serwisów radia i telewizji. |
Wszyscy kandydaci złożyli sprawozdania z kampanii prezydenckiej, jednak o finansowaniu polityki w Polsce można się z nich dowiedzieć bardzo mało
Jawność w cyfrach utopiona
Na organizację wieców podczas kampanii wyborczej prezydent Kwaśniewski wydał dwa miliony złotych.
FOT. PIOTR KOWALCZYK
KRZYSZTOF LESKI
To była kampania multimilionerów. Kandydaci, jeśli wierzyć ich sprawozdaniom, wydali prawie 28 mln zł. Zaledwie ubiegłej wiosny, gdy parlament uchwalał nową ordynację i Sejm ograniczył wydatki każdego kandydata do 20 mln zł, a Senat ten pułap obniżył do 12 mln, w kuluarach mówiono, że to bez znaczenia.
"Nikogo w tym kraju nie stać, by wydać nawet milion dolarów" - usłyszeć można było także z ust ludzi, którzy rządzili potem w sztabie Aleksandra Kwaśniewskiego. I wydali niemal trzy miliony dolarów. Dokładnie, jeśli uwzględnić "darowizny niepieniężne" - do granicznej kwoty 12 mln zł zabrakło niespełna 400 zł.
Gdyby Marian Krzaklewski wtedy o tym wiedział, zapewne podarowałby konkurentowi hulajnogę, tę z tych ostatnio modnych, aluminiową. Kwaśniewski, wsiadając na nią choć raz, "skorzystałby z użyczenia", mówiąc językiem ordynacji. W efekcie przekroczyłby limit i mógłby być zdyskwalifikowany, o czym marzył Krzaklewski.
Pewność, że nikt nie zbliży się do 12 mln, wynikała pewnie z nowych zapisów w ordynacji. Nakazywały one pozornie precyzyjne rozliczanie się z wpływów i wydatków, a na pełnomocników, którzy by tego nie zrobili, nakładały wysokie kary. Ale okazało się, że choć wszyscy złożyli sprawozdania z grubsza zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. Owszem, więcej niż po którychkolwiek poprzednich wyborach, ale jednak niewiele. Magiczne rubryki "Inne wpływy", "Inne koszty" itd. sprawiły, że choć ordynacja zaordynowała jawność finansów, jest to niestety "jawność inaczej".
Niemniej warto zajrzeć w to, co ujawniono. W tej próbie analizy uwzględniam 13 kandydatów: 12 uczestników wyborów z 8 października 2000 roku i Jana Olszewskiego, który, choć nie wystartował, kampanię prowadził - a zatem wydawał pieniądze - niemal do końca. Sprawozdania pozostałych są mniej interesujące. Na przykład pełnomocnik Zbigniewa Antoniego Wesołowskiego pracowicie wpisał w każdej rubryce rodzajów wpływów i wydatków: "nie wystąpiły".
Cztery z dwunastu
Ponad dwie trzecie zgromadzonych i wydanych pieniędzy komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego pochodzi ze źródeł, które trudno nazwać jasnymi. Ponad 7 mln zł dał mu Fundusz Wyborczy SLD, ponad milion przyniosła sprzedaż cegiełek. Razem 8,2 mln z 12 mln.
Pytanie, skąd SLD, ponoć biedny, miał tyle pieniędzy, pozostaje bez odpowiedzi. Pod sprzedaż cegiełek podciągnąć można każdy przychód, a szczegółowe rozliczenie komitetu Kwaśniewskiego (ile cegiełek o jakich nominałach wydrukowano, ile sprzedano, ile zwrócono), mnie nie przekonuje. Dość jasne jest pochodzenie niecałych 4 mln zł po stronie wpływów tego komitetu.
Jawność finansów kampanii prezydenta wyniosła więc nieco mniej niż jedną trzecią. Ale to o niebo lepiej niż u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie zaledwie co dwunastej złotówki. Na 1,85 mln zł składają się: dotacja NKW PSL, zbiórki i cegiełki oraz anonimowy (przynajmniej w ujawnionej części sprawozdania) "przychód niepieniężny".
Przyjmijmy, że "współczynnik jawności finansów kampanii" to udział "jawnych" dochodów w ich ogólnej kwocie. Do "jawnych" zaliczmy datki firm i osób fizycznych oraz darowizny niepieniężne, które zostały szczegółowo wyliczone w sprawozdaniu, oraz odsetki z kont bankowych. Do dochodów niejawnych - dotacje własnych partii oraz anonimowe. Opieramy się na tym, co Państwowa Komisja Wyborcza ujawniła - nie można wykluczyć, że niejawna część sprawozdań zmieniłaby nieco wyniki obliczeń (patrz - wykresy)
Triumf Andrzeja Olechowskiego w tej klasyfikacji nie dziwi: pieniędzy od własnej partii nie dostał, bo jej nie miał, na cegiełki nie tracił czasu. Ale nie ujawnił dawców na dwie trzecie wartości "darowizn i usług niepieniężnych". A to, co ujawnił, pozostawia miejscami niedosyt. Jakąż to darowiznę niepieniężną wartą 90 zł otrzymał komitet Olechowskiego od wytwórni komponentów dźwigów osobowych? Wyobraźni mi nie staje. Błagam o publiczną odpowiedź.
Wałęsie, zgodnie z przyjętymi tu kryteriami, do "jawnych" zaliczyć można tylko połowę datków od osób prawnych, gdyż choć kandydat podał listę, nie umieścił na niej kwot. Pawłowskiemu nie było czego zaliczyć do "jawnych", bo zapewne sam sfinansował swoją kampanię. Trudno, reguły mej klasyfikacji są twarde.
Listy życzliwych
To była huśtawka nastrojów! Najpierw wyglądało na to, że listy indywidualnych sponsorów kampanii nie poznamy. Ciekawscy wpadli chyba w euforię, gdy Państwowa Komisja Wyborcza postanowiła je jednak udostępnić, choć tylko do wglądu w swej siedzibie, z samymi nazwiskami, bez adresów. I wreszcie - rozczarowanie: listy są nieciekawe, oczekiwanych nazwisk z biznesowej czołówki mało.
Na dodatek, według PKW, listy przedstawiło tylko ośmiu kandydatów: Kwaśniewski, Olechowski, Krzaklewski, Kalinowski, Lepper, Łopuszański, Wilecki i Olszewski. Żeby było trudniej, tylko listy Krzaklewskiego i Łopuszańskiego są według alfabetu.
Owszem, wśród sponsorów jest wielu polityków. Nie dziwi, że na Krzaklewskiego złożyło się wielu parlamentarzystów AWS, na Kwaśniewskiego - z SLD oraz wysokich urzędników z prezydenckiej kancelarii itd.
Dzisiejszych i wczorajszych rekinów biznesu najwięcej widać u Kwaśniewskiego. Państwo Niemczyccy wpłacili wspólnie 10 tysięcy, choć wpłacając osobno mogli dać 21 tysięcy. Po 10,5 tysiąca dali Władysław Bartoszewicz (Plus GSM), Lew Rywin (Canal+), Grzegorz Tuderek. Jest sporo, z wysokimi wpłatami, nazwisk z Bartimpeksu i firm z nim powiązanych, choć brak Aleksandra Gudzowatego.
Nazwisko P. J. Buchnera znalazłem na listach Kwaśniewskiego (10 tys. zł) i, już jako Piotra J. Buchnera, u Olechowskiego (lepiej, bo 10,5 tys, zł). Ale może to tylko zbieżność inicjałów i nazwisk? U Olechowskiego zwraca też uwagę Leszek Kuzaj (10,5 tys. zł) i Hotel Gołębiewski (10 tys. zł). Nie widać polityków Unii Wolności, którzy dziś z Olechowskim tworzą Platformę Obywatelską, choć Unia kandydata nie miała i żadnej zdrady by nie było.
Lista Krzaklewskiego to lista nieobecności. Nie ma na niej na przykład byłych prezesów PZU lub ludzi z PKN Orlen, jakoby powiązanych z AWS. Znajduje się natomiast aż dwóch panów o nazwisku Krzak (nie mieli wyjścia?) i tajemnicza "Małżonka Kuklińska". Konkurentów Krzaklewski pobił na głowę łączną kwotą indywidualnych wpłat, a zwłaszcza ich liczbą: 3166 (drugi w kolejności Kwaśniewski - ponad jedenaście razy mniej).
Kandydaci często wpłacali sami sobie: Kwaśniewski i Olechowski - maksymalną dozwoloną kwotę 10,5 tysiąca, Wilecki - 10 tysięcy, Olszewski - 13 tysięcy, Lepper - 500 złotych. Na liście wpłat figurują też zwykle pełnomocnicy finansowi kandydatów z kwotami rzędu tysiąca złotych. Zastanawiają dwa datki: Marek Ratuszniak, pełnomocnik Wileckiego, wpłacił mu 287 złotych, a prowadząca finanse Łopuszańskiego Barbara Łuczak swemu kandydatowi - 56 groszy. Czy po to, by słupki się zgadzały?
Gigaplakaty górą
Dość o dochodach - czas na wydatki. Kwaśniewski, według sprawozdania, na reklamę w prasie wydał prawie tyle samo, co na telewizyjną. To nieco szokujące - tak jakby w myśl zarzutów prawicy uznał, że w TVP i tak widać go dość. Ale Kalinowski - według prawicy również pupil telewizji publicznej - najwyraźniej nie był tego zdania: na telewizję, tak jak Krzaklewski, wydał trzecią część budżetu swej kampanii.
Ogólne proporcje zdają się zrazu zgodne z oczekiwaniami. Telewizje i producenci TV zarobili na wszystkich kandydatach ponad 7 mln zł, prasa niecałe 2,5 mln, radia tylko 400 tys. zł. Ale uwaga: wszyscy kandydaci zadeklarowali, że na plakaty wydali 7,2 mln zł - nieco więcej niż na promocję telewizyjną. Zapewne lwią część tej kwoty pochłonęły bardzo drogie europlakaty. Inna sprawa, że ordynacja gwarantowała darmowy czas w TVP, ale darmowych plakatów już nie.
Prasa, radio i właściciele plakatowych tablic większość zarobku zawdzięczają Kwaśniewskiemu. Zaskakująco małe wydatki na plakaty, wydawnictwa, ulotki itd. zadeklarował Olechowski. Deptał mu po piętach pod tym względem Łopuszański, którego cały budżet był przecież nieporównanie skromniejszy niż Olechowskiego.
Zwraca uwagę wiara Krzaklewskiego w tradycyjną propagandę drukowaną; kandydaci SLD i PSL wydali znaczne kwoty na "inne materiały wyborcze", zapewne głównie reklamowe gadżety. Ale teza o konserwatyzmie prawicy byłaby przedwczesna: Lech Wałęsa deklaruje, że wydał na "inne" 169 tys. zł - ponad połowę swego budżetu i pięciokrotnie więcej niż na promocję w telewizji.
Podróż za jeden uśmiech
Nasi politycy wiedzą, że telewizyjny spot nie zastąpi uścisku dłoni wyborcy. Z doniesień podczas kampanii wynikało, że wszyscy bez przerwy gdzieś jeżdżą. Nie dziwi mnie, że tak różne są wydatki kandydatów na organizację wieców, choć dwa miliony prezydenta szokują. Można wynająć drogą salę albo spotykać ludzi na targu.
Skąd jednak drastyczne różnice kosztów podróży? Kwaśniewski twierdzi, że wydał na nie dwanaście razy mniej niż Krzaklewski i trzy razy mniej niż Olechowski. Czy to nie pośredni dowód, że kampanię w terenie prowadził "przy okazji" obowiązków prezydenckich? Kalinowski podróżował minimalnie taniej niż Łopuszański, reszta deklaruje na podróże najczęściej po kilka tysięcy złotych, Olszewski - niecały tysiąc. Pawłowski zaś zero! A był na prawyborach w Nysie. Teleportował się za darmo?
Do grafiki z wiecami i podróżami pozwoliłem sobie dołączyć słupek "Pozostałe". Jest on sumą dwóch pozycji ze sprawozdań: "pozostałe koszty" i "pozostałe wydatki gotówkowe". Pieniądze te wydali niektórzy na coś, co nie było promocją ani kosztami podróży i wieców, nie mieściło się w rubrykach "Materiały i energia" ani "Wynagrodzenia i ubezpieczenia społeczne".
A propos tych ostatnich: tylko czterej kandydaci zadeklarowali, że dali zarobić swoim pomocnikom. Kwaśniewski wydał na to prawie 200 tysięcy, Krzaklewski ponad 150, Olechowski niespełna 90, a Łopuszański 7 tysięcy. Reszta oparła się tylko na społecznikach. A może na jednorazowych umowach o dzieło?
Odwróć tabelę, wojak na czele
Skoro były "dochody od innych podmiotów" oraz "inne wpływy", musiały też być "pozostałe" koszty i wydatki. Kwaśniewski i Krzaklewski zmieścili tam ponad milion każdy - ich wydatki różnią się zaledwie o tysiąc złotych.
Te rubryki w sprawozdaniach zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii. Jawność dochodów jest dużo ważniejsza, ale czemu nie stworzyć "współczynnika tajności wydatków"? Sumę kwot wspomnianych "pozostałych" wydatków i kosztów dzielę przez ogół wydatków - kto na czele, ten najmniej "jawny".
Czyżby Olechowski znów zająć miał pierwsze, tym razem niechlubne miejsce? Nie, bo pretendenci z drugiej ligi (wedle budżetu i sukcesu wyborczego) byli nie do pobicia. Generał Wilecki nie bardzo wie, na co wydał prawie połowę pieniędzy.
Ale w pierwszej lidze Olechowski zdecydowanie wyprzedza trójkę głównych rywali. Może kosztowała go konserwacja czy wręcz naprawa owej darowizny niepieniężnej od wytwórni komponentów dźwigów osobowych?
Gdybym chciał się czepiać, zrobiłbym jeszcze tabelę stopnia zaufania do banków. Ordynacja zachęcała, by pieniądze przepuszczać przez specjalnie zakładane konta bankowe. Grabowski je założył, ale wpłynęło tam raptem 356 złotych, dalsze 74 tysiące ominęły bank. U Wileckiego proporcje są podobne, a Pawłowski w sprawozdaniu nawet nie wspomina o kontach.
Wielcy przepuścili przez konta ogromne kwoty. Trzymali je krótko, ale od prawie 12 mln zł można nawet w tydzień uzyskać niezłe odsetki. A Kwaśniewski deklaruje, że zyskał (w Kredyt Banku) tylko 16 tysięcy, około półtora promila, Krzaklewski (w PKO BP) jeszcze słabiej - niewiele ponad jeden promil, Olechowski (Raiffeisen) - około pół promila, podobnie Łopuszański (PKO BP), Olszewski (PBK), Wałęsa (Pekao SA) i nawet Kalinowski w bliskim sobie BGŻ.
PKO BP, najpopularniejszy wśród kandydatów, nie naliczył Piotrowi Ikonowiczowi od 500 złotych - według sprawozdania - ani grosza odsetek. Tylko Janusz Korwin-Mikke, jak przystało na fanatyka rynku, wycisnął z PBK ponad cztery promile. Kredytu bankowego żaden kandydat, według sprawozdań, nie brał.
Każdy po swojemu
Nietrudno porównać Kwaśniewskiego z Krzaklewskim lub wydatki na reklamę radiową i telewizyjną. Jak porównać strukturę wpływów i wydatków wszystkich kandydatów? Sądząc, że widoczne gołym okiem ogromne różnice mogą być pozorne, poprosiłem o pomoc fachowców z Instytutu Podstaw Informatyki PAN. Do opracowanego przez nich unikatowego w skali świata programu komputerowego do gradacyjnej analizy danych wprowadziliśmy macierz głównych elementów wszystkich sprawozdań.
Wyniki opublikować można raczej w czasopiśmie specjalistycznym, ale komentarz fachowców brzmiał: "Znikome podobieństwo struktury". Nie dały się zauważyć ani większe podobieństwa, ani nawet dające się intuicyjnie zinterpretować reguły zróżnicowania. Innymi słowy, obliczenia potwierdziły wrażenie, że każdy kandydat zbierał i wydawał fundusze w innym kraju, w innym społeczeństwie.
Wynik działania programu to swoista graficzna "mapa" kandydatów i ich finansów. Na mapie, od lewej do prawej, uszeregowani wedle względnego podobieństwa swych finansów, widnieją: Kwaśniewski, Olszewski, Lepper, Krzaklewski, Olechowski, Łopuszański, Korwin-Mikke, Grabowski, Wilecki, Pawłowski, Wałęsa, Kalinowski i Ikonowicz. W takiej właśnie kolejności.
Nic dziwnego, że sporządzenie sprawozdań sprawiło pełnomocnikom trudności. Wszystkie sprawozdania zawierają niedociągnięcia formalne i PKW mogłaby je odrzucić. Tyle że ordynacja konsekwencji za to nie przewiduje.
Wnioski? Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła naprawdę jawnymi. Prawo jednak nie wystarczy - bez zmiany obyczajów się nie obejdzie. Wtedy współczynniki jawności i tajności finansów kampanii stracą sens, bo te pierwsze wynosić będą po sto, a te drugie - zero procent.
Krzysztof Leski jest dziennikarzem BBC Polska | Kandydaci, jeśli wierzyć ich sprawozdaniom, wydali prawie 28 mln zł. Zaledwie ubiegłej wiosny, gdy parlament uchwalał nową ordynację i Sejm ograniczył wydatki każdego kandydata do 20 mln zł, a Senat ten pułap obniżył do 12 mln, w kuluarach mówiono, że to bez znaczenia.Pewność, że nikt nie zbliży się do 12 mln, wynikała pewnie z nowych zapisów w ordynacji. Nakazywały one pozornie precyzyjne rozliczanie się z wpływów i wydatków, a na pełnomocników, którzy by tego nie zrobili, nakładały wysokie kary. Ale okazało się, że choć wszyscy złożyli sprawozdania z grubsza zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. Magiczne rubryki "Inne wpływy", "Inne koszty" itd. sprawiły, że choć ordynacja zaordynowała jawność finansów, jest to niestety "jawność inaczej".Niemniej warto zajrzeć w to, co ujawniono.Dość o dochodach - czas na wydatki. Ogólne proporcje zdają się zrazu zgodne z oczekiwaniami. Telewizje i producenci TV zarobili na wszystkich kandydatach ponad 7 mln zł, prasa niecałe 2,5 mln, radia tylko 400 tys. zł.Wnioski? Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła naprawdę jawnymi. Prawo jednak nie wystarczy - bez zmiany obyczajów się nie obejdzie. |
POLEMIKI
Bankowy tytuł wykonawczy
Wykładnia przeciwmerkantylna
BEATA MIK
Postanowiłam odezwać się w sprawie przyjmowania przez banki poręczeń po analizie wypowiedzi M. Tarkowskiego ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 24 lutego, i "Poręczyciel tak jak dłużnik", "Rz" z 10-11 czerwca) oraz J. Krzyżewskiego ("Poręczenie długu wobec banku", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Po prostu cierpię, kiedy brzęk grosiwa zagłusza słowa ustawy, choćby tak bełkotliwej jak miejscami ustawa z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939; dalej: pr.b.).
Obydwaj autorzy chcą przekonać czytelnika, że bez względu na prawnofinansową naturę czynności "pasywnej" konstytuującej zabezpieczenie wierzytelności banku poręczeniem, ofiarami bankowego tytułu egzekucyjnego w sensie art. 96-97 pr.b. mogą być wszyscy poręczyciele cywilni. Zwolennika odmiennej interpretacji ma zmiażdżyć akcesoryjność poręczenia, według art. 876-887 kodeksu cywilnego, w relacji do zobowiązania głównego (konkretnie kredytowego). Gdyby zatem zgodzić się z autorami, znikłoby widmo topienia bankierskiego grosza w procesowaniu się z tą grupą dłużników banku na zasadach ogólnych. Odpadłyby również powody do zazdrości bankierów o kieszenie notariuszy przy korzystaniu przez banki z szybszej od klasycznego procesu cywilnego drogi alternatywnej, tj. z takich jedynie poręczeń niebankowych, którym towarzyszy notarialnie poświadczone poddanie się egzekucji w trybie art. 777 § 1 pkt 5 kodeksu postępowania cywilnego.
M. Tarkowski wywodzi, jakoby potwierdzeniem, iż klucz do zagadki tkwi w akcesoryjnym charakterze poręczenia cywilnego, było stanowisko Narodowego Banku Polskiego jako współkreatora pr.b., wyartykułowane w piśmie dyrektora Departamentu Prawnego z 21 stycznia 1998 r. Wyrażono w nim ponoć zdziwienie, "skąd się bierze wątpliwość co do możliwości wystawienia bankowego tytułu wykonawczego (?) wobec poręczyciela", i zarazem uznano za "szczególnie niezasadne wspomaganie konstrukcji dłużnych operacji na mocy art. 777 k.p.c." Ten rzekomy atut świadczy najwyżej o braku jednolitości zapatrywań w samym banku centralnym państwa. Sęk w tym, że w piśmie nr NB/ZIP/66/98 z 27 marca 1998 r. do Pomorsko-Kujawskiego Banku Regionalnego SA w B. generalny inspektor nadzoru bankowego, po zasięgnięciu opinii Departamentu Prawnego NBP, nie chciał pokusić się o "ostateczne rozstrzygnięcie" problemu dopuszczalności wystawienia bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi, zdając się na orzecznictwo sądowe ("Glosa" 1998, z. 7). Krótko mówiąc - faul.
Nie najszczęśliwiej kończy się także próba odgadnięcia intencji twórców pr.b. metodą porównań art. 532 ust. 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (dalej: d.pr.b.) z projektowanym brzmieniem równoważnika art. 97 ust. 1 pr.b. z marca 1997 r., czyli art. 92 ust. 1 ówczesnego projektu. Jak wiadomo, art. 532 ust. 1 d.pr.b. (M. Tarkowski pomija "bis"), dany przez art. 48 ustawy z 6 grudnia 1996 r. o zastawie rejestrowanym i rejestrze zastawów (dalej: u.z.r.r.z), miał wejść w życie 1 stycznia 1998 r. (art. 52 u.z.r.r.z.), jednakże z tą datą został złagodzony, wraz z prawie całym pr.b., przez art. 193-194 pr.b. Obejmował on wąski, siedmiopunktowy wykaz czynności bankowych, z którymi łączyło się prawo zaspokojenia wymagalnych wierzytelności banku z użyciem bankowego tytułu egzekucyjnego, tj. umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia, akredytywę, gwarancję bankową oraz operacje czekowe i wekslowe. Niewątpliwie przepis ów korespondował z instytucją czynności bankowych w ujęciu art. 11 ust. 1 d.pr.b. Podobnie był skonstruowany - jak wnioskujemy z przekazu M. Tarkowskiego - art. 92 ust. 1 projektu z marca 1997 r. Niepodobna wszakże zrozumieć, dlaczego autor uważa, iż proponowane rozwiązanie przeniesiono "w stanie nie zmienionym" ze znowelizowanego d.pr.b., skoro natrafił tam zaledwie na cztery czynności bankowe (w znaczeniu projektu), tzn. na umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia. Mniejsza o detale. Najważniejszy jest efekt zestawienia obydwu wersji z przepisem art. 97 ust. 1 pr.b., który z kolei uwzględnia generalnie rozszerzenia wynikające z czynności bankowych. Okazuje się, że manipulujący przy bankowym tytule egzekucyjnym pragnęli z początku więcej, za chwilę mniej, a w finale inaczej. Toż to dowód antykoncepcji, nie zaś jakichkolwiek intencji. Tak więc znów faul.
Zgoła prześmiewczo brzmi wreszcie sugestia, iż bankierscy legislatorzy, szlifując produkt swego pięcioletniego trudu, byli świadomi następstw przerabiania naprędce niektórych ornamentów. Pr.b. wprost jeży się regulacjami, których lektura wprawia w stupor. O tajemnicy bankowej w roli narzędzia do walki z przestępczością seksualną pisałam przy innej okazji ("Strefa ciszy i mgły", "Rz" z 18 czerwca). Teraz zajrzyjmy np. do art. 189 pr.b. Co widzimy? Skrzętną korekturę przepisów ustawy z 19 grudnia 1980 r. o zobowiązaniach podatkowych, polegającą na dodaniu ust. 8-12 do art. 34b i całego art. 49j z trzema ustępami. Zawartość merytoryczna, owszem, niezła. Tyle że 29 sierpnia 1997 r. uchwalono też ordynację podatkową, która uchyliła od 1 stycznia 1998 r. poprawioną na bankową modłę ustawę o zobowiązaniach podatkowych (art. 343 § 1 pkt 3 i art. 344 o.p.). Co gorsza, fiskus wyraźnie się rozsierdził, odpłacając nadto prawu bankowemu wetknięciem weń całkiem świeżego (ząb za ząb - trójustępowego!) art. 15 oraz modyfikacją art. 113 ust. 4 i art. 115 pkt 1 (art. 313 ordynacji). Na szczęście nikomu nic się nie stało, bo i on używał sobie na uśmierconym prawie, tzn. na d.pr.b. Cóż, tym razem czerwona kartka.
Dlatego zamiast "gdybać", lepiej posłuchać, o czym mówi w interesującym zakresie sama ustawa.
I tak, w myśl art. 96 ust. 1 pr.b., bankowi wolno wystawiać bankowych tytułów egzekucyjnych ile dusza zapragnie, byleby czynił to na podstawie własnych ksiąg lub innych dokumentów związanych z dokonywaniem czynności bankowych. Aby jednak dany tytuł kwalifikował się do przedłożenia sądowi z wnioskiem o nadanie klauzuli wykonalności (art. 97 ust. 3 pr.b.), zgodnie z art. 97 ust. 1 pr.b., musi za jednym zamachem:
być skierowany wyłącznie przeciwko osobie, która bezpośrednio z bankiem dokonała czynności bankowej,
obejmować roszczenie wynikające bezpośrednio z czynności bankowej.
W przytoczonych wersetach kryją się dwa fundamentalne, nierozerwalnie z sobą zrośnięte (koniunkcja) warunki cywilnoprocesowej dopuszczalności sięgnięcia po dyskutowany instrument windykacyjny. Bezspornie są to przesłanki materialnoprawne. Zasadniczy problem sprowadza się przeto do znalezienia przepisów prawa materialnego, które wytłumaczą ich pojemność znaczeniową. Innymi słowy, żeby nie popaść w konflikt z powszechnie respektowanymi regułami interpretacyjnymi, mamy obowiązek uporać się wprzód z wykładnią językową (gramatyczną) i oczywiście konieczną tu wykładnią systemową. Dopiero gdy język ojczystego prawa zwiedzie na manowce, można posiłkować się pozostałymi metodami wykładni, w tym historyczno-porównawczą i funkcjonalną (celowościową).
Podążając tym tropem, nie da się przejść do porządku nad aparatem pojęciowym, jaki uruchomiono przy stylizacji owych przesłanek. Zapewne na pierwszy rzut oka sprawia on wrażenie przypadkowej mieszaniny mowy potocznej z wyrażeniami ściśle cywilistycznymi i zaczerpniętymi prosto z pr.b. W szczególności znajdujemy w nim zarówno poczciwe roszczenie cywilne oraz wynikanie roszczenia, jak i zdefiniowane w pr.b. pojęcia "bank" (art. 2) czy też "czynność bankowa" (art. 5). Obraz bezładu ulatnia się, jeśli dobrze potrząsnąć koktajlem. Otrzymujemy wtedy zupełnie nowe jakości normatywne, egzystujące tylko na obszarze zasilanym regulacjami pr.b., i to na użytek jednej instytucji prawa procesowego.
Tak oto z pierwszej przesłanki wyłania się zespół cech identyfikujących dłużnika, który jest zdatny do prześladowań bankowym tytułem egzekucyjnym, a z drugiej - specyfikacja źródeł prześladowczego roszczenia banku. Jednocześnie okazuje się, że w obu wypadkach wchodzi w rachubę niemal identyczna struktura stosunkowa. Każdorazowo relacja wyraża się w bezpośredniości, a punkt odniesienia stanowi czynność bankowa. Znaczy to, iż w dalszą wędrówkę nie trzeba zabierać k.c., bo natknęliśmy się na absolutny monopol pr.b.
W rezultacie dopuszczalność operowania przez bank bankowym tytułem egzekucyjnym potwierdzimy jedynie wówczas, gdy uzyskamy odpowiedź twierdzącą na dwa pytania:
czy czynność, której dokonał dłużnik bezpośrednio z bankiem, jest czynnością bankową,
czy dochodzone roszczenie wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dłużnik dokonał bezpośrednio z bankiem.
Wbrew temu, co suponuje M. Tarkowski, dysonans między literalnym brzmieniem art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. a art. 11 ust. 1 pkt 7 d.pr.b. nie dotyczy jedynie czynności przyjęcia poręczenia cywilnego, ale i wekslowego (art. 30-32 prawa wekslowego). Trudno również zaakceptować pogląd J. Krzyżewskiego, unifikujący skutki prawne przyjęcia przez bank poręczenia cywilnego niezależnie od tego, czy poręczycielem był bank czy podmiot nie będący bankiem.
Wydaje się bezdyskusyjne, że de lege lata należy wyodrębnić trzy podstawowe układy proceduralne, w których problematyka bankowego tytułu egzekucyjnego wymaga różnego komentarza.
Są to układy przyjęcia przez bank poręczenia:
1) cywilnego od innego banku,
2) wekslowego od innego banku,
3) cywilnego lub wekslowego od podmiotu nie będącego bankiem.
W pierwszym układzie rzecz przedstawia się nadzwyczaj prosto.
Zważmy, że stosownie do art. 5 ust. 2 pkt 8 w zw. z art. 84 pr.b. akt udzielenia przez bank poręczenia cywilnego wchodzi w skład czynności bankowych zwanych funkcjonalnymi (względnymi), tzn. takich, które nie zostały zastrzeżone do wyłącznej kompetencji banków, lecz nabierają waloru "bankowych" przez fakt wykonywania przez bank. Logiczną tego konsekwencją jest teza, iż bank-poręczyciel wpada w krąg osób, które bezpośrednio z bankiem-wierzycielem (np. kredytodawcą) dokonały czynności bankowej. Równie przekonująco brzmi konstatacja, że wymagalne roszczenie banku-wierzyciela wobec banku-poręczyciela wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dokonał ów dłużnik bezpośrednio z wierzycielem.
Wyczuwalny opór J. Krzyżewskiego przed taką interpretacją bierze się prawdopodobnie ze zmieszania płaszczyzn jurydycznej i deontologicznej. Zagadnienie to zgłębił prof. M. Bączyk, przypominając, iż nawet tzw. kodeks dobrej praktyki bankowej nie wyklucza możliwości posłużenia się między bankami bankowymi tytułami egzekucyjnymi, aczkolwiek traktuje ją jako ostateczność prawną w zakresie dochodzenia wzajemnych roszczeń ("Poręczenie w świetle przepisów prawa bankowego z 1997 r.", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Ponadto prof. M. Bączyk uprzytomnił prozę dnia powszedniego, w której banki, nie bacząc na żadne "nakazy etyczne", bezlitośnie dziesiątkują zasoby banków-kontrahentów, opierając się na gwarancjach na pierwsze żądanie.
Bliźniaczy żywot wiódłby pewnie awal nakreślony dłonią innego banku. Jeżeli bowiem przepis art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. mianuje czynnością bankową ogólnie udzielanie poręczeń, to lege non distinguente - brak powodów, by z art. 97 ust. 1 pr.b. relegować akurat bankowe poręczenia wekslowe. Interpretacji tej wcale nie sprzeciwiałby się odmienny od zwykłego, sam w sobie uproszczony, tryb sądowego dochodzenia roszczeń z weksla (art. 486 k.p.c. i nast.), ponieważ art. 97 ust. 1 pr.b. nie dość że sprawę upraszcza, to jeszcze milczy także na temat preferencji dla jakiegokolwiek trybu konkurencyjnego. Podobnie - jak się zdaje - widzi problem J. Pisuliński ("Bankowy tytuł egzekucyjny", "Prawo Bankowe" 1998, z. 1), a odwrotnie J. Krzyżewski.
Tymczasem pr.b. spłatało prawu wekslowemu niemiłego figla, zjadłszy je podczas redagowania art. 84. Przepis ten - zamieszczony w rozdziale dotyczącym gwarancji bankowych, poręczeń i akredytyw (rozdział 6 pr.b.) - instruuje, iż do poręczeń udzielanych przez banki stosuje się przepisy k.c., z tym że poręczenie banku jest zawsze zobowiązaniem pieniężnym. Ot, jakby nie istniało prawo wekslowe, którym z drugiej strony mami art. 93 ust. 1 pr.b. (z rozdziału 8), statuujący zasadę swobody doboru przez bank zabezpieczeń wierzytelności z korzeniami w czynnościach bankowych.
Stąd nieuchronna konkluzja: bank-wierzyciel może egzekwować swoje należności od banku awalisty na podstawie bankowego tytułu egzekucyjnego, jeśliby zlekceważyć art. 84 pr.b. i uznać, że regulacja ta nie dyskryminuje awali bankowych.
Najwięcej kłopotów przysparza układ trzeci. Patrząc trzeźwo, dostrzegamy wszakże, iż jedyna poważna przyczyna leży w art. 188 pr.b. Zasłynął on tym, że demontując art. 5 ust. 1 ustawy z 24 czerwca 1994 r. o restrukturyzacji banków spółdzielczych i Banku Gospodarki Żywnościowej (Dz. U. nr 80, poz. 369 ze zm.; dalej: u.r.b.s.), ledwo zdołał dobrnąć do pkt 2, który buńczucznie skreślił (pkt 3). Po drodze dołożył normie z pkt 1, każąc jej powtarzać, że wprawdzie bank spółdzielczy prowadzi rachunki bankowe i przeprowadza rozliczenia pieniężne, lecz wyłącznie "na zasadach i w trybie określonych w rozdziale 3 ustawy - Prawo bankowe" (pkt 2). Jakże nie ironizować z nieudacznika, który papuguje generalną klauzulę odsyłającą do pr.b., czyli - odnośnie do banków spółdzielczych zrzeszonych w bankach regionalnych - art. 2 ust. 1 u.r.b.s., a w dodatku zapomina, że bankowe rozliczenia pieniężne podlegają reżimowi rozdziału 4 pr.b. (rozdział 3 ujarzmia same rachunki bankowe). Nie starczyło mu też sił na nieodzowną modyfikację pkt 4. Koniec końców art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. kpi sobie z art. 5 pr.b., wpierając mu, że przyjmowanie poręczeń przez zrzeszony bank spółdzielczy równa się wykonywaniu czynności bankowych.
W magiczną siłę art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. nie wierzą nawet jego rodzice. We wspomnianym piśmie głównego inspektora nadzoru bankowego czarno na białym napisano, iż przyjmowanie poręczeń przez banki spółdzielcze nie jest czynnością bankową!
Tutaj NBP bynajmniej nie błądzi, o czym przesądzają trzy argumenty z dziedziny językowo-systemowej.
Po pierwsze - przyjęcie poręczenia przez jakikolwiek bank poddany rządom pr.b. nie figuruje w zamkniętym katalogu czynności bankowych funkcjonalnych z art. 5 ust. 2 pr.b.
Po wtóre - rozważanego sposobu zabezpieczenia wierzytelności przez zrzeszony bank spółdzielczy (art. 2 ust. 1 u.r.b.s. w zw. z art. 93 ust. 1 pr.b.) nie wymieniono na liście z art. 5 ust. 1 pkt 1-6 pr.b., nazywającej po imieniu tzw. czynności bankowe naturalne (bezwzględne), czyli przekazane w niemal niepodzielne władztwo banków (art. 5 ust. 4 pr.b.). Nie mieści się on także wśród czynności naturalnych spoza pr.b., o których mowa w art. 5 ust. 1 pkt 7 pr.b., bo ani u.r.b.s., ani inna odrębna ustawa nie podnosi go do rangi czynności przewidzianej wyłącznie dla banku spółdzielczego.
I po trzecie - przepis art. 5 ust. 2 u.r.b.s. - w powiązaniu z nietkniętym art. 1 ust. 3 u.r.b.s. (ten odsyła nie zrzeszone banki spółdzielcze do martwego d.pr.b.!) - podpowiada, że wyprzedzający go ust. 1 ogranicza się do egzemplifikacji czynności, poczytywanych przez d. pr.b. hurtem za bankowe, które zrzeszony bank spółdzielczy może wykonywać samodzielnie na własną rzecz. Prawidłowość tę zręcznie wychwycił J. Majewski ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 6 marca).
J. Krzyżewski niby podziela ocenę NBP, niemniej dochodzi do niej szlakiem budzącym stanowczy protest. Autor próbuje zbudować syntetyczną definicję czynności bankowej na bazie wyrwanego z kontekstu art. 2 pr.b. Sugeruje, że jest to "wszelki akt obciążenia ryzykiem środków płynnych powierzonych bankowi pod jakimkolwiek tytułem zwrotnym". Jak się ma do tego zbywanie wierzytelności lub udostępnianie sejfów, zaliczone do czynności bankowych funkcjonalnych (art. 5 ust. 2 pkt 5 in fine oraz pkt 6 in fine pr.b.)? Czemu zresztą absorbować słuchaczy takimi ekstrawagancjami, jeżeli zaraz ucieka się w akcesoryjność poręczenia cywilnego?
W każdym razie wspólnym wysiłkiem rozstrzygnęliśmy, że jeśli jakikolwiek bank przyjmuje jakiekolwiek poręczenie od niebanku, to żadna ze stron nie dokonuje czynności bankowej. Konstatujemy więc, iż w tym układzie egzekucja za pomocą bankowego tytułu egzekucyjnego jest niedopuszczalna z braku przesłanek materialnoprawnych.
Pozostaje skonkretyzować racje determinujące jawną niestosowność niesubordynacji wobec prawnobankowego znaczenia art. 97 ust. 1 pr.b.
Oto one:
całkowicie rozsądne wnioski płynące z wykładni językowej i systemowej tego przepisu,
jego wyjątkowy charakter, z którym wiąże się zakaz interpretacji rozszerzającej,
sens prawnego bytu czynności bankowych jako przejawów aktywności gospodarczej banku, z którymi ustawa wiąże szczególne skutki, w tym np. w sferze tajemnicy bankowej (art. 104 pr.b. i nast.), pozyskiwania dochodów w formie prowizji (art. 110 pr.b. in principio) czy właśnie ściągania długów,
przeznaczenie technicznoprawnej nazwy "czynności bankowe", którą wprowadzono do tekstu pr.b. z pewnością po to, aby w obrębie poszczególnych unormowań nie powtarzać całej jej zawartości pojęciowej wytyczonej przez art. 5 pr.b., ale i nie wykraczać poza tę zawartość,
uprzywilejowana pozycja banków w procesach toczących się na zasadach ogólnych, dzięki rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 30 czerwca 1998 r. w sprawie określenia ulgowych stawek opłat sądowych oraz zwolnień od tych opłat w sprawach o zabezpieczenie należności z tytułu udzielanych przez banki kredytów, pożyczek pieniężnych, gwarancji bankowych i poręczeń (Dz. U. nr 87, poz. 554) - wydanemu z upoważnienia art. 94 pr.b.,
możliwość zastosowania art. 777 § 1 pkt 5 k.p.c. we wszelkich stosunkach obligacyjnych, w których przedmiotem zobowiązania jest świadczenie pieniężne (dodajmy, że chodzi o nowość wykreowaną przez art. 46 pkt 1 u.z.r.r.z.).
Wiele innych aspektów bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi pominęłam celowo, aby nie pogubić spraw elementarnych. Być może nie były to refleksje pierwszoligowe. Myślę jednak, że zawsze jakoś obroni się wykładnia poprzestająca na indagowaniu ustawy, nie zaś kieszeni.
Autorka jest prokuratorem Prokuratury Apelacyjnej w Łodzi | Postanowiłam odezwać się w sprawie przyjmowania przez banki poręczeń po analizie wypowiedzi M. Tarkowskiego oraz J. Krzyżewskiego. Obydwaj autorzy chcą przekonać czytelnika, że bez względu na prawnofinansową naturę czynności "pasywnej" konstytuującej zabezpieczenie wierzytelności banku poręczeniem, ofiarami bankowego tytułu egzekucyjnego w sensie art. 96-97 pr.b. mogą być wszyscy poręczyciele cywilni. Zwolennika odmiennej interpretacji ma zmiażdżyć akcesoryjność poręczenia, według art. 876-887 kodeksu cywilnego, w relacji do zobowiązania głównego. Gdyby zatem zgodzić się z autorami, znikłoby widmo topienia bankierskiego grosza w procesowaniu się z tą grupą dłużników banku na zasadach ogólnych. Odpadłyby również powody do zazdrości bankierów o kieszenie notariuszy przy korzystaniu przez banki z szybszej od klasycznego procesu cywilnego drogi alternatywnej, tj. z takich jedynie poręczeń niebankowych, którym towarzyszy notarialnie poświadczone poddanie się egzekucji w trybie art. 777 § 1 pkt 5 kodeksu postępowania cywilnego. |
Według "Sąsiadów" w Jedwabnem nie-Żydzi eksterminują Żydów z niezgłębionych powodów, a rozsądne wejrzenie w istotę sprawy okazuje się niemożliwe
Goldhagen dla początkujących
RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI
NORMAN G. FINKELSTEIN
"Freud dla początkujących" jest jedną z niewielkich książeczek wydanych w Ameryce w serii, która wprowadza czytelników w świat wpływowych myślicieli i idei. "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa są w pewien sposób karykaturą książek z tej serii. Nie tak dawno Przedsiębiorstwo Holokaust (Holocaust Industry) owacyjnie powitało potężną, lecz bezwartościową książkę Daniela Goldhagena "Hitler's willing executioners" ("Gorliwi kaci Hitlera"). Tomik Grossa jest czymś w rodzaju "Goldhagena dla początkujących".
Przypominając "Gorliwych katów Hitlera", w jednych miejscach bardziej, w innych mniej, "Sąsiedzi" mają łatwo rozpoznawalny znak firmowy Przedsiębiorstwa Holokaust. Poprzez "Przedsiębiorstwo Holokaust" rozumiem te osoby i instytucje, które wykorzystują dla celów politycznych i finansowych ludobójstwo dokonane na Żydach w czasie drugiej wojny światowej.
Podobnie jak książka Goldhagena, tak i "Sąsiedzi" pełni są rażących wewnętrznych sprzeczności. W jednym miejscu Gross relacjonuje, iż rządzący Polską powojenną komunistyczny reżim ścigał Polaków, "którzy byli zaangażowani w mordy na Żydach", do tego stopnia, że nawet torturował sprawców, by wydobyć od nich zeznania. W innym miejscu utrzymuje, że zabicie Żydów nie było "przestępstwem, którego popełnienie byłoby przez stalinowski wymiar sprawiedliwości ścigane z całą surowością". Gdzie indziej Gross przypisuje sobie oryginalne odkrycie, że sprawcy holokaustu posługiwali się - prócz nowoczesnej technologii - "prymitywnymi, staroświeckimi metodami i narzędziami zbrodni". Ale trzy strony dalej cytuje za głośnymi wspomnieniami opublikowanymi lata temu, że sprawcy posługiwali się "widłami i nożami kuchennymi".
Pogrom czy ludobójstwo
By wytłumaczyć motywację polskich sprawców, Gross przywołuje w jednym z akapitów zarówno Christophera Browninga, jak i Daniela Goldhagena. Czy nie zdaje sobie sprawy, że Browning i Goldhagen doszli do diametralnie przeciwnych wniosków? (Przeciwnie niż Goldhagen, Browning nie wierzy, że to wyłącznie antysemityzm tłumaczy mordercze czyny zwykłych Niemców.) By udokumentować nienawistny antysemityzm przeciętnych Polaków w czasie wojny, Gross przytacza wspomnienia polskiego Żyda, chłopca prześladowanego przez "gromadę kobiet, które przecież równie dobrze mogły zostawić go w spokoju". Jednak faktyczne zeznanie cytowane w całości w zamieszczonej obok nocie podkreśla, że polskie kobiety nie były "powodowane czystym resentymentem czy nienawiścią", lecz raczej spanikowały, gdy żydowski chłopiec "nagle znalazł się na ich kolanach".
W swej książce Gross nazywa wydarzenia w Jedwabnem "pogromem", "krwawym pogromem" i "morderczym pogromem". W artykule opublikowanym po ukazaniu się książki obstaje jednakże przy nazywaniu "tego, co stało się w Jedwabnem, ludobójstwem. Tego nie można nazwać pogromem". By podnieść wartość swych odkryć, Gross używa języka pompatycznego. Stając się przez to śmieszną, jego przesadna retoryka deprecjonuje pamięć o ofiarach.
Karty "Sąsiadów" pełne są również sformułowań absurdalnych. Gross utrzymuje, że zeznanie ocalałego z holokaustu stawia cierpienia Żydów w zbyt pozytywnym świetle. "To są wszystko dowody niekompletne, niebezstronne; to są wszystko historie ze szczęśliwym zakończeniem. Wszystkie zostały stworzone przez tych kilka osób, które miały wystarczające szczęście, by przeżyć". To śmieszne. Czy świadectwa Eliego Wiesela i Primo Leviego są przepełnione radością?
Pseudonaukowa retoryka
Stwierdzeniom banalnym towarzyszą w książce Grossa stwierdzenia dziwaczne. "Nazizm - pisze Gross - jest reżimem, który wykorzystuje instynkt zła tkwiący w człowieku". Przywołując przykład Polaków, którzy najpierw kolaborowali z Sowietami, a później z nazistami, Gross dochodzi do głębokiej refleksji, iż niektórzy ludzie są politycznymi oportunistami. Idąc dalej, tłumaczy ów fenomen "logiką bodźców, z jakimi styka się człowiek w totalitarnych reżimach XX wieku". Lecz polityczny oportunizm nie jest przecież przypisany tylko owym reżimom. Gross nie musiał szukać daleko - wystarczyłoby, gdyby rozejrzał się wśród swych kolegów z Uniwersytetu Nowojorskiego, takich jak choćby profesor Tony Judt, który zmieniał swą orientację z modnej lewicowości na modny antykomunizm, tak jak zmieniały się trendy w amerykańskim życiu kulturalnym. Judt jest zresztą autorem entuzjastycznej recenzji zamieszczonej na okładce amerykańskiego wydania "Sąsiadów" ("prawdziwie pionierska... praca doskonałego historyka").
Podobnie jak w przypadku "Gorliwych katów Hitlera", anglojęzyczny tekst Grossa jest pełen pretensjonalnego, pseudonaukowego języka: "historiograficzny topos", "hiperboliczna metafora", "ten metodologiczny imperatyw wypływa z samego immanentnego charakteru ogółu dowodów", "każda rzecz w historii społeczeństw pozostaje we wzajemnym stosunku ze wszystkimi pozostałymi" itd. Mając na uwadze tego typu głębokie stwierdzenia, pewien pisarz zażartował ongiś: "To brzmi jak burza, ale tak naprawdę jest ledwie chrapnięciem".
Dwa dogmaty
Książka Grossa to standardowa literatura Przedsiębiorstwa Holokaust. Literatura ta posługuje się dwoma dogmatami. Pierwszy z nich mówi, że holokaust oznacza wydarzenie (zjawisko) nie mające w historii sobie równego. Drugi - że holokaust oznacza kulminację irracjonalnej nienawiści nie-Żydów wobec Żydów. Żadnego z tych dogmatów nie da się obronić w sposób naukowy. Obydwa jednakże są bardzo użyteczne politycznie: szczególne cierpienie Żydów przekłada się na szczególne żydowskie przywileje moralne; a jeżeli nienawiść nie-Żydów do Żydów jest irracjonalna, Żydzi nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za tę wrogość.
Jako część holokaustu Jedwabne jest "w swej istocie, tajemnicą" - pisze Gross. Inaczej niż w przypadku innych okrucieństw, tutaj możemy jedynie postępować, "JAK GDYBY było to możliwe do zrozumienia" (podkreślenie Grossa). W rzeczy samej Gross niejednokrotnie podkreśla, że zajęło mu to pełne cztery lata, by pojąć "prawdziwość" tego, co się stało.
W Jedwabnem zamordowanych zostało przez swych chrześcijańskich sąsiadów do 1600 Żydów. W Rwandzie Hutu wyrżnęli ponad pół miliona swych sąsiadów - Tutsich. To, co stało się w Rwandzie, da się jednakowoż ogarnąć rozumem; to, co stało się w Rwandzie, nie jest holokaustem.
Główną tezą zawartą w książce "Gorliwi kaci Hitlera" jest twierdzenie, iż irracjonalna nienawiść narodu niemieckiego do Żydów - czasem "utajona", czasem "jawna" - była podstawową przyczyną holokaustu dokonanego przez nazistów. Wszystko, co zrobił Hitler, było - według Goldhagena - "wyzwoleniem powściągniętych dotąd antysemickich emocji". Gross w podobny sposób przedstawia wydarzenia w Jedwabnem. Choć Żydzi z Jedwabnego pozostawali "w dobrych stosunkach z Polakami", "zawsze zdawali sobie sprawę z ukrytej wrogości... ze strony ludności, wśród której żyli" - wrogości żywionej "średniowiecznym uprzedzeniem powodowanym rytualnym mordem". Nagle, w lipcu 1941 roku, owa skrywana wrogość okazała się zabójcza. Przy udziale Niemców, "ograniczonym w zasadzie do robienia zdjęć", "polska połowa miasteczka wymordowała jego żydowską połowę" z "Bogu tylko wiadomych" powodów. Tak jak w przypadku Goldhagena, ustalenia Grossa wywołują ogromną masę pytań. Dlaczego na przykład ów ludobójczy impuls przyszedł w lipcu 1941 roku, a nie wcześniej? Gross sam zauważa, że "niczego tego rodzaju nie odnotowano" we współczesnej historii Polski. W rzeczywistości autor "Sąsiadów" umieszcza Jedwabne w ahistorycznym kontekście - co jest cechą innych produktów Przedsiębiorstwa Holokaust. Tym samym Jedwabne staje się szczególnym wydarzeniem, kiedy to nie-Żydzi eksterminują Żydów z niezgłębionych powodów, a rozsądne wejrzenie w istotę sprawy okazuje się niemożliwe.
Pieniądze i pamięć
Chociaż książka "Gorliwi kaci Hitlera" wzbudziła na chwilę emocje w Niemczech, nie pozostawiła po sobie trwałego śladu. Niemcy zmagali się ze swoim "żydowskim problemem" na długo przed książką Goldhagena i nie wniosła ona do sprawy niczego nowego. Jednakże Polacy, jak się wydaje, nie zmierzyli się jeszcze z tym problemem, a książka Grossa przyniosła nieco nieznanych wcześniej materiałów. Szok i sensacja, jaką wywołała w Polsce, sugeruje, iż Polacy zaprzeczali dotąd wstydliwym epizodom swej przeszłości. W tym aspekcie "Sąsiedzi", choć jest to studium niekompletne i nacechowane zabarwieniem ideologicznym, mogą posłużyć w Polsce jako stymulator użytecznej i niezbędnej debaty. Potencjał ten może jednak zostać zmarnowany ze względu na kwestię rekompensaty za holokaust. Zamiast zdecydowanie oddzielić sprawę antysemityzmu od sprawy rekompensaty, Gross wiąże je ze sobą. Z jego błogosławieństwem "Sąsiedzi" stali się kolejną bronią Przedsiębiorstwa Holokaust w wymuszaniu od Polski pieniędzy. Tragedią jest, że wynikiem tego samoroztrząsania zakamarków polskiej duszy będzie prawdopodobnie odrodzenie najohydniejszych antysemickich stereotypów.
W artykule "Poduszka pani Marx", opublikowanym w "Tygodniku Powszechnym", Gross twierdzi, jakoby Polacy łączyli jego książkę ze sprawą rekompensat za holokaust, gdyż "w naturalny sposób wiążą oni Żydów z pieniędzmi".* Ale jeden z rozdziałów "Sąsiadów" jest poświęcony pytaniu, "kto przejął majątek?". Podniesienie tego tematu przez Grossa jest zastanawiające, jako że pisze, iż sprawa ta nie zwróciła uwagi tych Żydów, którzy przeżyli. Popada tu Gross w kolejną sprzeczność. W "Sąsiadach" zobaczyliśmy bowiem Jedwabne jako wydarzenie nie do ogarnięcia umysłem; miejsce, w którym Polacy wymordowali Żydów z "Bogu tylko wiadomych" powodów. W tym rozdziale Gross odkrywa jednakże nagle, że to "żądza i niespodziewana możliwość obrabowania Żydów... była rzeczywistym motywem". Dlaczego zatem Jedwabne jest taką tajemnicą? Z chęci wzbogacenia się dokonywano wszak zbrodni na o wiele większą skalę. (Kolonizacja i pozbawianie własności w Nowym Świecie i w Afryce pociągnęło za sobą śmierć niezliczonych milionów ludzi.) Jakkolwiek by na to patrzeć, dochodzimy do konkluzji, że sprawiedliwość wymaga zwrotu zagrabionej własności. W artykule "Poduszka pani Marx" Gross przedstawia tę kwestię bez niedomówień.
Gross przywołuje historię pewnej Niemki, którą pięćdziesiąt lat po wojnie gnębią wyrzuty sumienia, gdyż ciągle ma poduszkę zamordowanego Żyda. Dla Grossa jest to oczywisty przykład wyzwania stojącego przed Polakami: by pojednać się z przeszłością - by odpokutować za Jedwabne - Polska musi zwrócić "poduszkę pani Marx". To według Grossa "jedynie brak współczucia i żałoby po tych, którzy zostali zamordowani", sprawia, że roszczenia majątkowe żydowskich spadkobierców są "tak drażliwym i irytującym problemem". Jednak, "ci, którzy w końcu zapłakali nad losem swych żydowskich współobywateli... rozstaną się z »poduszką pani Marx« bez cienia żalu". "Wybór, przed którym stoimy - konkluduje Gross - nie jest trudny". Rzeczywiście - nie byłby trudny, gdyby tylko sprawy były naprawdę tak proste.
Po pierwsze, Przedsiębiorstwo Holokaust nie chce z powrotem jedynie "poduszki pani Marx", chce jej całego domu, a nawet więcej. Chociaż "skala roszczeń jest potencjalnie ogromna - uspokaja Gross - nikt nigdy nie zażąda większości tego, co pozostaje w naszych rękach". Ale roszczenia wobec Polski nie kończą się na roszczeniach indywidualnych ofiar czy ich spadkobierców. W rzeczywistości Przedsiębiorstwo Holokaust rości sobie pretensje do setek tysięcy parceli na polskiej ziemi, wartych dziesiątki miliardów dolarów. Gross nie może nie zdawać sobie z tego sprawy.
Wymuszenie i cierpienie
Co więcej, wyjście naprzeciw tym kolosalnym żądaniom nigdy nie doprowadzi do prawdziwego pojednania. Przedsiębiorstwo Holokaust nie reprezentuje ani "tych, którzy zostali zamordowani", ani ich spadkobierców, ani ocalałych z zagłady. Jest to próba wymuszenia skryta pod płaszczykiem żydowskiego cierpienia. Spójrzmy na ostatnie wydarzenia. W imieniu ofiar holokaustu Przedsiębiorstwo Holokaust przejęło już kontrolę nad zdenacjonalizowanymi, wartymi miliardy dolarów posiadłościami w byłych Niemczech wschodnich. Faktycznie uprawnieni żydowscy spadkobiercy procesują się obecnie z Przedsiębiorstwem Holokaust o zwrot swej własności. Prawie nic z pieniędzy zagwarantowanych w ugodzie z bankami szwajcarskimi nie trafi do ocalałych z zagłady lub ich spadkobierców - większość powędruje do skarbców organizacji żydowskich. Z kolei w wyniku ugody zawartej w Niemczech Przedsiębiorstwo Holokaust zatrzyma najprawdopodobniej większość z pieniędzy przeznaczonych dla byłych żydowskich robotników przymusowych.
Podczas gdy Gross z uznaniem wita "radosną nową rzeczywistość" Polski, w której amerykańscy prawnicy "pomagają" doprowadzić do ugody w sprawach własności ofiar holokaustu według przepisów prawa, nawet konserwatywna, probiznesowa gazeta "Wall Street Journal" (11 kwietnia 2001 r.) określa tychże samych prawników jako "nowych beneficjentów holokaustu" ("the new holocaust profiteers"). (Dla ścisłości: "Wall Street Journal" zaczął atakować tych prawników, dopiero gdy obrali sobie za cel wielkie amerykańskie koncerny, jak na przykład IBM.) Gross kontrastuje "radosną nową rzeczywistość" Polski z "bezprawiem" komunistycznej przeszłości, kiedy to "siła stanowiła prawo". Jednakże to w owej "radosnej nowej rzeczywistości" rząd USA działający na polecenie Przedsiębiorstwa Holokaust ucieka się do taktyki silnej pięści, by zmusić Polskę do uległości. Powtarzając ulubioną propagandową mantrę Przedsiębiorstwa Holokaust, Gross pisze, że "mamy tu do czynienia z kwestią etyki, a nie rachunkowości". Tak naprawdę to mamy do czynienia z - mówiąc krótko - kwestią chuligaństwa Przedsiębiorstwa Holokaust. (...)
Tłum. JANT
* W "Tygodniku Powszechnym" (z 11 lutego 2001 r.) Gross oskarża swych polskich krytyków o antysemityzm. W "Gazecie Wyborczej" demaskuje polskiego profesora za wskrzeszanie "antysemickiego komunału... jakoby Żydzi »szli jak owce na rzeź« podczas wojny" ("Mord »zrozumiały«", 25 - 26 listopada 2000 r.). W rzeczywistości kronikarze holokaustu, w tym Emanuel Ringelblum, często używali tego właśnie wyrażenia.
Autor jest amerykańskim politologiem żydowskiego pochodzenia. Napisał m.in. światowy bestseller "The Holocaust Industry". | "Sąsiedzi" pełni są wewnętrznych sprzeczności. W swej książce Gross nazywa wydarzenia w Jedwabnem "pogromem". W artykule opublikowanym po ukazaniu się książki obstaje przy nazywaniu "tego, co stało się w Jedwabnem, ludobójstwem". jego przesadna retoryka deprecjonuje pamięć o ofiarach. Książka Grossa to literatura Przedsiębiorstwa Holokaust. Literatura ta posługuje się dwoma dogmatami. Pierwszy mówi, że holokaust oznacza wydarzenie nie mające w historii sobie równego. Drugi - że holokaust oznacza kulminację nienawiści nie-Żydów wobec Żydów. Żadnego z tych dogmatów nie da się obronić w sposób naukowy. "Sąsiedzi" stali się bronią Przedsiębiorstwa Holokaust w wymuszaniu od Polski pieniędzy. Jest to próba wymuszenia skryta pod płaszczykiem żydowskiego cierpienia. |
CZECZENIA
W ciągu dnia nie widać Rosjan na ulicach. Po zmroku pojawiają się wozy bojowe. Strzelają do wszystkiego, co się rusza. Potem młodzi rosyjscy chłopcy piją wódkę i modlą się o nadejście poranka.
Zwykły dzień w Groznym
Swietłana Kozłowa, Rosjanka mieszkająca od urodzenia w Groznym, przed podziurawioną jak sito bramą swego domu
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
PIOTR JENDROSZCZYK
z Groznego
Godzina policyjna zaczyna się w Groznym o ósmej wieczorem, ale już z nastaniem zmierzchu wszyscy mieszkańcy szukają schronienia w swych norach. Emil Dżanaralijew wraz z żoną i synem oraz rodziną sąsiada zamknęli się w dusznej piwnicy przy ul. Trudowoj. Nieopodal Swietłana Kozłowa, Rosjanka mieszkająca od urodzenia w Groznym, zatrzasnęła podziurawioną jak sito bramę swego domu, z którego po bombardowaniach zostały dwa marne pomieszczenia. Asłambek w tym samym czasie ułożył się na legowisku w gruzach nieopodal głównego punktu kontrolnego rosyjskich wojsk w centrum Groznego. Handlująca na bazarze papierosami Eliza zebrała cały swój sklepik w jedną plastikową torbę wraz z pięćdziesięcioma rublami dziennego utargu i pokuśtykała do mieszkania przy ul. Lenina. Blok, w którym mieszka, to sterta gruzów z kilkoma nie do końca zburzonymi ścianami. Tego dnia tuż przed piątą wieczorem przy placu Minutka, na północy miasta, rozległy się strzały. Najpierw dwa pojedyńcze, potem cała seria. Nic nadzwyczajnego. W Groznym kanonada trwa przez cały dzień, a w nocy seriom karabinów towarzyszą odgłosy wystrzałów artyleryjskich. Nikt z ponad 60 tys. mieszkańców miasta nie zwraca już na to uwagi...
Trzeba umieć cierpieć
Na pierwsze dwa wystrzały nie zwrócił też uwagi na Minutce 19-letni Andi. Podążał za kuzynem do jego mieszkania - nory takiej jak wszystkie. W chwilę później padł ścięty serią z automatu. Jedna kula utkwiła w lewym obojczyku, druga zatrzymała się w kręgosłupie. Obie widać doskonale na zdjęciu rentgenowskim. Następnego dnia pokazuje je lekarz szpitala nr 9 w Groznym. Nic pomóc nie może. Sparaliżowany do pasa Andi, z tkwiącą w kręgosłupie kulą, leży w izbie przyjęć na stwardniałym od zakrzepłej krwi innych pacjentów materacu i czeka na transport do odległego o ponad sto kilometrów szpitala w Nazraniu w sąsiedniej Inguszetii. "Trzeba umieć cierpieć" - mówi zaciskając zęby.
Rodzina przywiozła go do szpitala dopiero następnego dnia, bo o zmierzchu nikt, nawet w takiej sytuacji, nie odważy się wyjść na ulicę. Podobnie było z innym pacjentem szpitala. Walczy obecnie ze śmiercią. Kula dosięgła go we własnym domu w Jermołowce niedaleko Groznego. Siedzący obok sąsiad zginął na miejscu od serii karabinowej. Nieco wcześniej - tego samego dnia - pracownik prorosyjskiej administracji Groznego wyszedł z samochodu w okolicach bazaru. Po kilku krokach padł martwy. Zgon stwierdzono w szpitalu. Nikt nie wie, ile tego dnia było podobnych przypadków w całym Groznym. Nikt nie prowadzi żadnej statystyki. Nikt też nie szuka winnych. Andi jest pewien, że strzelali do niego rosyjscy żołnierze z pobliskiego punktu kontrolnego. Rodzina zastrzelonego w Jermołowce twierdzi, że śmiercionośne kule wpadły przez okno, w chwili gdy przejeżdżał tamtędy rosyjski transporter. Porachunkami pomiędzy Czeczenami, i być może zemstą, tłumaczy się śmierć pracownika nowej administracji.
Ponad rok po rozpoczęciu tak zwanej antyterrorystycznej operacji w Czeczenii w republice nadal toczy się wojna. W ciągu jednego tylko listopadowego tygodnia w republice zanotowano dwadzieścia ataków czeczeńskich bojowników na wojska rosyjskie. Zginęło co najmniej pięciu Rosjan, dziewięciu odniosło rany. Nie można się dziwić, że Rosjanie boją się własnego cienia. W ciągu dnia nie widać ich na ulicach Groznego. Dopiero po zapadnięciu zmroku pojawiają się wozy bojowe. Strzelają do wszystkiego, co się rusza. O zmroku kanonadę rozpoczynają rosyjskie posterunki w wielu punktach miasta. Ma to odstraszyć bojowników przed atakiem na poszczególne punkty kontrolne, gdzie za betonowymi blokami i workami z piaskiem młodzi rosyjscy chłopcy strzelają, piją wódkę i modlą się o nadejście poranka.
Można żyć z ropy
O zwyczajach rosyjskich żołnierzy wiele powiedzieć może Asłambek. Wraz z Timurem i Rosjaninem Jurą koczują nie dalej jak sto metrów od minitwierdzy rosyjskich wojsk w centrum Groznego. Cała trójka pilnuje tam nocą i dniem swego naftowego biznesu. Wykopali dwie studnie głębokie na dziesięć metrów. Na tym poziomie znajduje się już tzw. kondensat czyli roztwór wody i ropy. W chwili gdy oglądałem to miejsce, 18-letni Timur pogłębiał jedną ze studni. Asłambek na górze dmuchał z całych sił w plastikową rurę, dostarczając powietrze duszącemu się od oparów ropy Timurowi, który wybierał na dole kamienie stojąc po kolana w kondensacie. Druga studnia jest już gotowa. Pracuje tam elektryczna pompa głębinowa. Jako że elektryczności nie ma w całym Groznym z wyjątkiem okolic szpitala nr 9, w pobliskich krzakach terkocze wysłużony generator. Jego warkot słyszą doskonale na posterunku Rosjanie. Tolerują działalność Asłambeka za 600 rubli dziennie. Takich szybów jest w najbliższej okolicy co najmniej cztery. Łatwo obliczyć dochody dowódcy pobliskiego posterunku. Wytwórnia Asłambeka daje dziennie około trzech ton kondensatu. Sprzedają go tym, którzy w prymitywnych warunkach w potężnych kotłach gotują to na ogniskach i przetwarzają na benzynę, naftę i paliwo do silników diesla.
Paliwo jest oczywiście wyjątkowo marnej jakości, ale na każdej ulicy w Groznym można kupić je po 5 rubli za litr podczas, gdy benzyna szabrowana przez rosyjskie wojska za pomocą sieci pośredników kosztuje 8 rubli za litr. Asłambek i jego dwaj współpracownicy obliczają swe obroty na ok. 5 tys. rubli dziennie, kiedy wszystko działa jak należy. Fortuna - prawie dwieście dolarów dziennie. Ale po zapłaceniu łapówek lokalnej milicji, rosyjskiej milicji, administracji i pracownikom rosyjskiego kontrwywiadu do podziału pozostaje im około tysiąca rubli. I tak nieźle jak na Grozny. Jura 62-letni Rosjanin, którego syn jest szturmanem (oficerem) Floty Północnej nie wydaje nawet wszystkich zarobionych pieniędzy. Jest sam. Przyjechał do Groznego osiem lat temu z Kazachstanu, gdzie przyjaźnił się z rodziną Asłambeka. Setki tysięcy Czeczenów wywiózł do Kazachstanu Stalin w ciągu nieomal jednej nocy, oskarżając ich o sprzyjanie Niemcom w czasie II wojny światowej. Zrehabilitowani dopiero w 1956 r. powracali na ukochany Kaukaz przez lata.
"Wczoraj zmieniła się obsada punktu kontrolnego - opowiada Asłambek. Nowy komendant powiadomił mnie o tym zapiską z żądaniem dostarczenia kilku butelek wódki oraz 1200 rubli. Odmówiłem, bo wódki Rosjanom dostarczać nie będę. Wyprawiają poźniej straszne rzeczy. Pijani strzelają gdzie popadnie. Nie mogę też płacić więcej niż dotychczas, bo przecież nie pracuję każdego dnia. Niedawno z czyjegoś rozkazu zniszczono nam cały sprzęt. Jeszcze wszystkiego nie naprawiliśmy" - skarży się Asłambek.
Bazar nie dla wszystkich
Nafciarzy stać na utrzymanie rodzin i zaopatrywanie się w produkty na bazarze w Groznym. Mięso kosztuje tam 50 rubli za kilogram, ser 30 rubli, mąka 800 rubli za worek, chleb 5 rubli, kurczak 25 rubli. Wszystkiego jest w bród. Produkty przywozi się z Nazrania. Po drodze kilkanaście rosyjskich posterunków. "Na każdym z nich zostawiamy co najmniej sto rubli łapówek. Zarabiamy na transporcie niewiele" - mówi Eliza z bazaru, sprzedająca niewiadomego pochodzenia papierosy.
Groźnieńscy nafciarze, podobnie jak hurtownicy na bazarze należą do elity. W lepszej sytuacji są jedynie milicjanci czeczeńskiej milicji Bisłana Gantemirowa, obecnie mera Groznego wyznaczonego przez rosyjskie władze. Swe oddziały zorganizował w grudniu ubiegłego roku przy pomocy rosyjskich władz do walki z bojownikami. Mają regularne pensje. Niektórzy otrzymali nawet po 2 tys. dolarów za udział w działaniach wojennych po stronie rosyjskiej. Jest to w Groznym suma niewyobrażalnie wysoka.
Reszta mieszkańców zamienionej w morze gruzów czeczeńskiej stolicy żyje w warunkach nie do opisania. 70-letni Emil Dżanaralijew mieszka w piwnicy od stycznia tego roku. Jego żona i dziewięcioletni syn dzielą jedno piwniczne pomieszczenie z rodziną sąsiadów. Siedem prycz odziedziczyli po brodatych bojownikach, wahabitach, którzy mieli tu kiedyś swą bazę. Ciemno, zaduch, brud, brak wody, o elektryczności nikt nawet nie marzy. Pijemy wodę z Sundży - mówi. Nie stać nas na kupno wody pięćdziesiąt kopiejek za wiadro - mówi Emil. Nieopodal mieszka Swietłana Kozłowa, Rosjanka urodzona w Groznym. Dwa tygodnie temu pochowała w ogrodzie swego kuzyna. Zginął w jakiś kryminalnych porachunkach. Bez grosza przy duszy Swietłana zmuszona była sama zająć się ciałem. Odbudowała dwa pomieszczenia swego maleńkiego domku. "Nigdy stąd nie wyjadę. Instytut naftowy, w którym pracowałam 26 lat, jest mi winien sporo pieniędzy, gdyż od trzech lat nie otrzymywałam wynagrodzenia" - mówi. Czeka na te pieniądze z uporem maniaka, nie dopuszczając myśli, że może być inaczej. Ludzie ci żyją z pomocy humanitarnej rozdzielanej w Groznym głównie przez czeską organizację "Człowiek w biedzie".
Na froncie bez zmian
Rosyjskie władze nadal nie mają żadnej koncepcji rozwiązania konfliktu w Czeczenii - mówi w Moskwie Aleksander Iskanderian szef Instytutu Studiów Kaukaskich. Jego zdaniem, nie powiodła się próba szukania przez Moskwę sojuszników wśród prorosyjskiej części społeczeństwa. Chodzi zwłaszcza o Gantemirowa, mera Groznego, który nie tai, że jest zaciekłym wrogiem Ahmeda Kadyrowa, muftiego Czeczenii, szefa tymczasowej administracji republiki. Kadyrow nie zdołał zdobyć żadnego poparcia w społeczeństwie, Gantemirow cieszy się zaufaniem nielicznej mniejszości. W tej sytuacji Moskwa oznajmiła, że jest zainteresowana rozpoczęciem rozmów z Rusłanem Giełajewem, znanym czeczeńskim dowódcą polowym, ignorując prezydenta Asłana Maschadowa, wybranego w uznanych zarówno przez Rosję, jak i społeczność międzynarodową wyborach przed prawie czterema laty. Rosjanie po raz kolejny odrzucili ofertę Maschadowa złożoną trzy tygodnie temu za pośrednictwem prasy. Proponuje on rozpoczęcie negocjacji bez jakichkolwiek warunków wstępnych. Kilka miesięcy temu mówił o niezależności Czeczenii i wspólnej przestrzeni "gospodarczej i obronnej z Rosją"
Zdaniem Iskanderiana uzyskanie przez Czeczenię niezależności państwowej jest w obecnej sytuacji politycznej Rosji wykluczone. "Nie można zapominać, że większość społeczeństwa nadal popiera działania rosyjskich wojsk w republice. Duży wpływ na rozwój wydarzeń w Czeczenii nadal mają generałowie, którzy nie widzą innego prócz militarnego "wyjścia z sytuacji" - mówi Iskanderian. Potwierdził to niedawno prezydent Putin. "Antyterrorystyczna operacja w Czeczenii musi być kontynuowana do końca" - oświadczył publicznie. Oznacza to, że nic w Czeczenii w najbliższym czasie się nie zmieni. Z ocen niezależnych źródeł wynika, że uzbrojonych bojowników jest w republice 1-1,5 tys. Znacznie więcej jest jednak zdesperowanych młodych ludzi, którzy gotowi są na wszystko w obronie własnej godności. Broni i materiałów wybuchowych nie brakuje. | Ponad rok po rozpoczęciu tak zwanej antyterrorystycznej operacji w Czeczenii w republice nadal toczy się wojna. Rosyjskie władze nadal nie mają żadnej koncepcji rozwiązania konfliktu w Czeczenii - mówi w Moskwie Aleksander Iskanderian. Jego zdaniem, nie powiodła się próba szukania przez Moskwę sojuszników wśród prorosyjskiej części społeczeństwa. Zdaniem Iskanderiana uzyskanie przez Czeczenię niezależności państwowej jest w obecnej sytuacji politycznej Rosji wykluczone. |
Zadziwiająca żywotność stereotypu "polnische Wirtschaft"
Język i blaga
Polak po napadzie furii. Karykatura "Kladderadatsch" z 16 listopada 1930 r.
Niezbyt długie, niemniej jednak ciekawe są dzieje pracy profesora Huberta Orłowskiego o "polnische Wirtschaft". Napisana w języku niemieckim, ukazała się dwa lata temu w Wiesbaden nakładem wydawnictwa Otto Harrasowitza, wzbudziła żywą dyskusję nie tylko w środowisku naukowym, a obecnie - przetłumaczona przez Isabelę i Svena Sellmerów na polski - doczekała się krajowej edycji, dzięki Wspólnocie Kulturowej Borussia w Olsztynie. Niedaleko tegoż Olsztyna, w warmińskiej wsi Podlejki urodził się w 1937 r. autor tego niezwykłego "nowoczesnego niemieckiego dyskursu o Polsce", dziś profesor na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, jeden z najwybitniejszych polskich germanistów, znawca niemieckiej kultury i literatury.
Obszerna, ponad 400-stronicowa praca prof. Orłowskiego poświęcona jest tematowi niemal dziewiczemu w literaturze naukowej: stereotypom dotyczącym stosunków polsko-niemieckich, ze szczególnym uwzględnieniem najsilniejszych z nich: "polnische Wirtschaft" i "polnische Reichstag". O pierwszym z nich tak pisał zmarły niedawno prof. Franciszek Ryszka: "«Polnische Wirtschaft» to chaos, lekkomyślność, rozrzutność, równocześnie jednak także brak higieny, zacofanie, ignorancja. Możliwe były różne kombinacje tych cech. Wśród warstw bogatszych widziano rozrzutność i lekkomyślność, u przedstawicieli «prostego ludu» brak higieny i ignorancję". Zdaniem innych badaczy problemu, interesujący nas termin określa "nieporządek i złą gospodarkę, niedbalstwo i bałagan".
Listy z Wilna
W jednym z dziewiętnastowiecznych niemieckich zbiorów przysłów możemy przeczytać takie "podsumowanie" naszego kraju: "Polska jest piekłem dla chłopów, rajem dla Żydów, czyśćcem dla mieszczan, niebem dla szlachty, a kopalnią złota dla cudzoziemców". No dobrze, podobne "złote myśli" znajdziemy i w naszych wydawnictwach, ale "polnische Wirtschaft" to co innego!
Autorstwo tego, mającego długą historię i niesłychaną żywotność, stereotypu przypisuje się niejakiemu Georgowi Fosterowi, uczonemu i podróżnikowi z Żuław Wiślanych. Naprawdę jednak formuła była już gotowa i nieźle znana wcześniej, choć w myśleniu Niemców (i nie tylko ich) o Polsce zadomowiła się dopiero ok. 1830 r. po edycji listów Fostera. W liście do swojego wierzyciela pisał z Wilna w 1784 roku: "O polnische Wirtschaft, o nieopisanym brudzie, lenistwie, opilstwie i nieudolności całej służby..., o niezdarności rzemieślników, ich niesłychanie kiepskiej robocie, wreszcie o zadowoleniu Polaków [Polaken] z własnego bagienka, a także ich przywiązaniu do rodzinnych zwyczajów nie chcę pisać już nic więcej, aby nie przedłużać tego listu". W tym samym roku, w liście do przyjaciela, opisując posiadłość biskupa Massalskiego w Werkach koło Wilna, zauważa: "Ale i ten majątek, najlepszy w okolicy, to polnische Wirtschaft".
Honorowi głupcy
Polska gospodarka i jej zadziwiający stan, tak żywo interesowały naszych zachodnich sąsiadów, że dawali temu wyraz nie tylko w książkach, ale i w operetkach, i filmach (1928 rok). W stereotyp myślenia o Polsce wpisywały się wydarzenia historyczne. Po klęsce powstania listopadowego, udających się na emigrację (nie wiedzieli jeszcze, że będzie to Wielka Emigracja) Polaków witano niczym bohaterów, wkrótce jednak Niemcy doszli do wniosku, że to nie patrioci miłujący wolność, ale... anarchiści. Literatura, szczególnie w obiegu trywialnym, kultywowała jednak mity szlachetnych Polaków i pięknych Polek.
We wrześniu 1831 r. poeta Franz Grillparzer tak skomentował upadek Warszawy: "I tak żeś upadło, miasto honoru,/ Ostatnia ostojo bohaterstwa!/ Czemu żeś wierzyło, miasto szlachetnych głupców,/ Że świat pomoże ci w wielkiej potrzebie?".
Stereotyp "polnische Wirtschaft" nigdy by może nie zaistniał, gdyby nie głębokie różnice dzielące polskie cnoty szlacheckie od niemieckich cnót mieszczańskich, gdyby nie jeszcze głębszy przedział między katolicyzmem i protestantyzmem.
Pole dla satyryków
Do Polaków przylgnęła w XIX wieku ironiczna etykieta "zawodowych rewolucjonistów Europy". W sumie, byliśmy i jesteśmy z niej dumni. Zgoła inaczej postrzegali to Niemcy. Nieprzypadkowo Günter Grass wprowadza na karty "Blaszanego bębenka" Don Kichota - "tego bardzo zdolnego Polaka". W tej samej powieści Oskar chce wybijać szyby "dla Polski i polskiej gospodarki, rosnącej dziko, a jednak wciąż wydającej owoce". Na funkcjonowanie stereotypu "polnische Wirtschaft" wskazuje zarówno gliwicka tetralogia Horsta Bienka, jak "Heimat-Museum" Siegfrieda Lenza.
"Polnische Wirtschaft" od lat stanowi świetny materiał źródłowy dla niemieckich satyryków i karykaturzystów. Pomińmy tu okres III Rzeszy, rzetelnie zresztą opisany i udokumentowany przez Huberta Orłowskiego, ale i w innych latach dowcipów o polskiej gospodarce czy polskim sejmikowaniu nie brakowało. Także, o czym nie zawsze pamiętamy, w czasach pierwszej "Solidarności", kiedy to wcale nie tylko NRD-owskie, ale i zachodnioniemieckie pisma wielce się dziwiły, że Polacy w tak fatalnej sytuacji ekonomicznej strajkują. Do "polnische Wirtschaft" "Solidarność" pasowała jak ulał, dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego drwiny i szyderstwa uległy wyciszeniu.
Krokodyle łzy
Jako motto do swojej pracy wybrał Hubert Orłowski cytat z Maxa Frischa: "Język jako nośnik przesądów! Mógłby nas łączyć, lecz przeciwnie, przez uprzedzenia śmiertelnie nas dzieli. Język i kłamstwo!".
Czy naprawdę skazani jesteśmy na wieczne uleganie myślowym stereotypom? Niełatwo tu o optymizm. Latem ubiegłego roku "Hannoversche Allgemaine" cytowało jedną z ofiar powodzi: "To był ogromny bałagan", a w komentarzu lało krokodyle łzy: "Aż się narzuca owo fatalne uprzedzenie do polnische Wirtschaft". Cóż, jak twierdzi prof. Janusz Tazbir, stereotypy będące "wiedzą w pigułce" - żyją najdłużej.
Ostatnimi laty zmieniło się tylko jedno. Jeszcze w "Szczurzycy" Grass suponował, że z niemieckiego punktu widzenia nie co innego, a właśnie polska gospodarka stanowi podstawę realnego socjalizmu. Mur berliński został jednak zburzony i oto, jak pisał Andrzej Szczypiorski, "okazało się nagle, że nie była to tylko «polnische», lecz po prostu «sozialistische Wirtschaft»".
Nie zmienia to faktu, że stereotyp jest żywy, a podtrzymują go codzienne wiadomości, w których napady polskich skinów na obcokrajowców, kradzieże samochodów i "przekręty" w majestacie prawa zdecydowanie przeważają nad osiągnięciami Góreckiego czy Preisnera.
Dobre chęci
Profesor Orłowski jest człowiekiem twardo trzymającym się rzeczywistości. "Nie łudźmy się - czytamy - że przekazanie wiedzy o Uniwersytecie Jagiellońskim czy o Marii Curie-Skłodowskiej przyczyni się do wyeliminowania tego nadrzędnego i jakże wygodnego stereotypu. Również postulaty Herberta Czai wynikają z myślenia życzeniowego: «Apeluję, aby Polska nie kierowała się marzeniem o upokorzeniu Niemiec. Ale i Niemcy nie powinni mówić o wyimaginowanym obrazie nieustannego chaosu i bezsilności, wynikających z polnische Wirtschaft. Obie strony muszą nabrać do tych spraw dystansu». Obce są mi tego rodzaju woluntarystyczne i przepełnione dobrymi chęciami refleksje. Życzyłbym sobie natomiast bardzo gorąco, aby nadszedł czas, kiedy stereotyp polnische Wirtschaft nie będzie już określać habitusu wspólnoty, do której należę".
Krzysztof Masłoń
Hubert Orłowski "Polnische Wirtschaft. Nowoczesny niemiecki dyskurs o Polsce". Przekład: Isabela Sellmer i Sven Sellmer. Wspólnota Kulturowa Borussia, Olsztyn 1998. | Praca Huberta Orłowskiego "Polnische Wirtschaft. Nowoczesny niemiecki dyskurs o Polsce" poświęcona jest stereotypom dotyczącym stosunków polsko-niemieckich, w tym jednemu z najsilniejszych - "polnische Wirtschaft". Autorstwo tego stereotypu przypisuje się Georgowi Fosterowi, uczonemu i podróżnikowi, który w swoich listach pisanych pod koniec XVIII w. terminem tym określał kombinację bałaganu, nieudolności, brudu i lenistwa. W stereotyp myślenia Niemców o Polsce wpisywały się wydarzenia historyczne. Zrywy niepodległościowe Polaków od powstania listopadowego do "Solidarności" traktowane były często jako przejaw polskiej skłonności do anarchii. We współczesnych Niemczech stereotyp "polnische Wirtschaft" jest wciąż żywy. Podtrzymują go zarówno media, jak i w literatura piękna. |
Skarb państwa traci rocznie około pół miliona złotych przez niekorzystną umowę z Toeplitzem
Skórzany interes społeczny
Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Dzisiaj Towarzystwo Wydawnicze i Literackie za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł.
FOT. PIOTR KOWALCZYK
KRZYSZTOF HAŁADYJ
Prywatna spółka Krzysztofa Teodora Toeplitza od siedmiu lat wynajmuje od państwowego Ośrodka Dokumentacji Zabytków atrakcyjną kamienicę na Starym Mieście. Płacony przez nią czynsz nijak się ma do cen na warszawskim rynku nieruchomości. Poważne wątpliwości budzi także umowa najmu. Od siedmiu lat traci na niej skarb państwa. W tym roku około pół miliona złotych.
Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Na 144 mkw. stoi czteropiętrowa kamienica o łącznej powierzchni 422 mkw. Jej właścicielem jest skarb państwa, a podmiotem faktyczne nią władającym - Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
W grudniu 1990 roku prawo użytkowania wieczystego zabudowanej działki oraz prawo własności do położonej na niej kamienicy uzyskał, na podstawie ustawy, Ośrodek Dokumentacji Zabytków.
Przy okazji formalności związanych ze spłatą nieruchomości Sąd Wojewódzki w Warszawie dokonał jej wyceny. Cenę działki ustalił na 81,4 tys. zł, a cenę położonej na niej kamienicy, uznanej przez sąd za obiekt zabytkowy, na ponad 400 tys. zł. Dodatkowo ODZ został zobowiązany do uiszczania stałej rocznej opłaty w wysokości 1,5 procent wartości gruntu na konto Wydziału Realizacji Budżetu Urzędu Wojewódzkiego w Warszawie. Dziś ODZ płaci rocznie z tego tytułu 6300 zł.
Siedziba Toeplitza
19 kwietnia 1994 roku Marek Konopka, dyrektor ODZ, podpisał umowę najmu kamienicy przy Brzozowej 35 z Towarzystwem Wydawniczym i Literackim, będącym współwłasnością Krzysztofa T. Toeplitza oraz Ryszarda Wojciechowskiego. Towarzystwo za przekazane dotacje z Ministerstwa Kultury - kierowanego wówczas przez Kazimierza Dejmka - rozpoczynało właśnie wydawanie lewicowego tygodnika "Wiadomości Kulturalne". Kamienica przy Brzozowej miała być jego siedzibą.
ODZ wynajął Towarzystwu na cele biurowo-redakcyjne lokal o powierzchni 152 mkw., za 1500 złotych miesięcznie. Umowa zakazywała Towarzystwu podnajmowania lokalu innym podmiotom bez zgody ODZ. Co ciekawe, w umowie nie znalazły się żadne zapisy dotyczące waloryzacji czynszu, jego podnoszenia ze względu na inflację oraz możliwości wygaśnięcia umowy w chwili zaprzestania wydawania "Wiadomości Kulturalnych".
Oficjalnie bowiem "Wiadomości", jak zapewniał minister Dejmek, miały być przedsięwzięciem o ogólnospołecznym charakterze. Tym zresztą tłumaczono gigantyczne dotacje (łącznie ok. 4 mln zł), dzięki którym tygodnik mógł przez cztery lata ukazywać się na rynku. Ale i tak nie uchroniło go to od bankructwa w 1998 roku.
Chociaż "Wiadomości Kulturalne" dawno już upadły, Krzysztof T. Toeplitz wciąż kamienicę wynajmuje. I czerpie z tego spore pieniądze.
Dziwne aneksy
Pierwotna umowa pomiędzy ODZ a spółką Toeplitza została, za pomocą licznych aneksów, gruntownie zmieniona. Stopniowo powiększano wynajmowaną powierzchnię lokalową. Dzisiaj Towarzystwo za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł. Na wolnym rynku, jak wynika z ustaleń "Rzeczpospolitej", za podobną kamienicę uzyskać można co najmniej 45 tys. złotych.
Wykreślono również zakaz podnajmowania lokalu innym podmiotom. Wydłużono też z trzech do dziesięciu lat okres wynajmu z możliwością jego przedłużenia na czas nieokreślony. W umowie nie uwzględniono jednak możliwości podniesienia czynszu. Sprawiło to, że ODZ, a faktycznie Ministerstwo Kultury, utraciło kontrolę nad nieruchomością. Umowy zawartej na czas określony - 10 lat, nie można bowiem jednostronnie wypowiedzieć.
Na specjalnych zasadach
Dzisiaj trudno doszukać się jakiegoś "ogólnospołecznego charakteru" użytkowania przez Toeplitza nieruchomości przy Brzozowej 35. Mają tam swoją siedzibę jego prywatne pisma "Moda Skórzana" (kwartalnik współredagowany przez Bożenę Toeplitz, żonę KTT), miesięcznik hiphopowo-desko-rolkowy "Ślizg" (współredagowany przez Franciszka Toeplitza, syna KTT), Towarzystwo Wydawnicze i Literackie spółka z o.o. (obecnie własność małżeństwa Toeplitzów), a także lewicowy tygodnik "Przegląd" (jego redaktorem naczelnym jest Jerzy Domański).
Pytany o powody tak niskiego czynszu płaconego przez Towarzystwo, Toeplitz odpowiada, iż wynika to z tego, że kamienica wykorzystywana jest w interesie społecznym. Jako przykład podaje działalność wydawniczą swojej spółki. Jednak nie potrafi wymienić z pamięci przykładów publikacji.
Niechętnie mówi także o finansach. Podkreśla jednak, że umowa najmu ma charakter społeczny, a nie handlowy. - Nasza działalność wydawnicza służy dobrze pojętemu interesowi społecznemu - mówi Toeplitz - nie można więc od nas wymagać, byśmy płacili za najem tak jak instytucje komercyjne. Teatry i muzea też są przecież traktowane na specjalnych zasadach - twierdzi KTT.
Były naciski
Do sprawy niezwykle korzystnej dla Toeplitza umowy najmu powrócił dopiero minister kultury Kazimierz Michał Ujazdowski. 26 lipca 2000 roku w piśmie do dyrektora ODZ Roberta Kunkela stwierdził, że zasady prowadzenia gospodarki finansowej przez ODZ budzą jego poważne zastrzeżenia. Zażądał wyjaśnień od Kunkela i poprosił o przedstawienie stanu faktycznego. Równolegle ministerstwo wszczęło kontrolę wewnętrzną, której wyniki wskazywały wyraźnie na niefrasobliwość i niegospodarność urzędników zawierających umowę z Toeplitzem.
W odpowiedzi Kunkel podał, że korzystne dla KTT aneksy podpisywane były na wyraźne życzenia ówczesnego ministra kultury Kazimierza Dejmka. Według wyjaśnień Roberta Kunkela, on sam nie miał praktycznie wyjścia. Dysponowanie nieruchomościami ministerstwa odbywa się bowiem nie tyle za zgodą ministra, ile na jego wyraźne polecenie. - W razie odmowy podpisania umowy - mówi Kunkel - mogłem pożegnać się z pracą. Zapytany, czy podejmował jakieś próby zmiany niekorzystnej umowy już po odejściu ministra Dejmka, Kunkel odpowiada: - Oczywiście. Niestety umowa jest tak skonstruowana, że bez zgody Toeplitza nie ma mowy o jej zmianie. Wysyłane przez nas pisma w tej sprawie były po prostu ignorowane.
Potwierdza to Michał Urbanowski, obecny dyrektor ODZ. - W lutym zaproponowaliśmy podpisanie dodatkowego aneksu aktualizującego umowę, jednak Towarzystwo odmówiło rozmów na ten temat - mówi.
- Umowa jest ważna i nie widzę powodu, aby ją zmieniać - twierdzi Toeplitz.
Czy oznacza to, że ministerstwo jest bezradne? - Niestety tak - mówi Michał Urbanowski - z umowy wynika, że wszystko zależy teraz od Toeplitza.
Potwierdza to analiza prawna, która wpłynęła do ministerstwa 15 stycznia 2001 r. Według niej umowy w obecnym kształcie nie da się w żaden sposób wypowiedzieć, natomiast waloryzacja wysokości czynszu może zostać dokonana tylko na drodze sądowej, co jest kosztowne i długotrwałe.
Kto więc ponosi odpowiedzialność za ten stan? Oficjalnie tylko Robert Kunkel, niefortunny dyrektor ODZ, który podpisał niekorzystny aneks. Dlatego m.in. został odwołany przez ministra Ujazdowskiego w grudniu 2000 roku. Można spotkać się z opiniami, że Kunkel był tylko kozłem ofiarnym, który zapłacił za decyzję Dejmka, ówczesnego ministra kultury. Dejmek, przyznaje, że kamienica została przekazana w najem Toeplitzowi na jego wyraźne polecenie. - Chodziło o zapewnienie "Wiadomościom Kulturalnym" siedziby - mówi. Zaprzecza jednak, jakoby to on układał umowę. - Będąc ministrem, nie miałem czasu zajmować się ustalaniem wysokości czynszu w jakiejś tam kamienicy. Za szczegóły odpowiadał ówczesny szef ODZ - dodaje Dejmek. | Prywatna spółka Krzysztofa Teodora Toeplitza od siedmiu lat wynajmuje od państwowego Ośrodka Dokumentacji Zabytków atrakcyjną kamienicę na Starym Mieście. Płacony przez nią czynsz nijak się ma do cen na warszawskim rynku nieruchomości. Poważne wątpliwości budzi także umowa najmu. Od siedmiu lat traci na niej skarb państwa. W tym roku około pół miliona złotych.
19 kwietnia 1994 roku Marek Konopka, dyrektor ODZ, podpisał umowę najmu kamienicy przy Brzozowej 35 z Towarzystwem Wydawniczym i Literackim, będącym współwłasnością Krzysztofa T. Toeplitza oraz Ryszarda Wojciechowskiego. Towarzystwo za przekazane dotacje z Ministerstwa Kultury - kierowanego wówczas przez Kazimierza Dejmka - rozpoczynało właśnie wydawanie lewicowego tygodnika "Wiadomości Kulturalne". Kamienica przy Brzozowej miała być jego siedzibą. Chociaż "Wiadomości Kulturalne" dawno już upadły, Krzysztof T. Toeplitz wciąż kamienicę wynajmuje. I czerpie z tego spore pieniądze.
Pierwotna umowa pomiędzy ODZ a spółką Toeplitza została, za pomocą licznych aneksów, gruntownie zmieniona. Stopniowo powiększano wynajmowaną powierzchnię lokalową. Wykreślono również zakaz podnajmowania lokalu innym podmiotom. Wydłużono też z trzech do dziesięciu lat okres wynajmu z możliwością jego przedłużenia na czas nieokreślony. W umowie nie uwzględniono jednak możliwości podniesienia czynszu. Sprawiło to, że ODZ, a faktycznie Ministerstwo Kultury, utraciło kontrolę nad nieruchomością. Umowy zawartej na czas określony - 10 lat, nie można bowiem jednostronnie wypowiedzieć. |
EUROPEJSKA SCENA
Na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec
Krajobraz polityczny republiki berlińskiej
ALICJA KRZĘTOWSKA
KLAUS BACHMANN
Kiedy prawie dokładnie rok temu do studiów wyborczych niemieckich stacji telewizyjnych napłynęły pierwsze wyniki wyborów do Bundestagu, stało się jasne, że w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło.
Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było tak duże, że analitycy prorokowali, iż Gerhard Schroder ma szansę tak długo rządzić jak przedtem Helmut Kohl. Teraz następuje jednak drugi szok: wyborcy znowu przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami tektonicznymi w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców, rozczarowanych niedotrzymaniem obietnic przez nowy rząd.
Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn.
Dramatyczny spadek poparcia dla koalicji rządzącej, który symbolizuje to, że SPD w wyborach saksońskich uplasowała się po PDS, ma też oczywiście przyczynę w błędach samej koalicji i w specyfice Saksonii. Jasne jest, że koalicja zbiera owoce tego, iż wygrała wybory pod hasłami "sprawiedliwości społecznej i modernizacji", po czym zaszokowała najpierw swój promodernizacyjny elektorat populistycznym zwiększeniem świadczeń socjalnych i emerytalnych, a potem swój prospołeczny elektorat ostrymi cięciami w wydatkach państwa i neoliberalną retoryką. Teraz okazuje się, że "nowy środek" w krajobrazie politycznym, który Schroder postulował, wygrywając wybory, rzeczywiście istnieje - ale nie jest on na stałe przypisany do rządzącej koalicji. "Nowy środek" to nie wyborcy SPD i Zielonych, lecz duża część wyborców o zmiennych preferencjach partyjnych, którzy przesuwają swoje głosy głównie między SPD i CDU. Żadna z dużych partii nie może już liczyć na tak duży stały elektorat jak kilka lat temu. Czasy, kiedy jeszcze wnuczek socjaldemokratycznego robotnika głosował tak samo bezwzględnie na SPD jak katolicki rolnik z Bawarii na CSU - bezpowrotnie minęły. Teraz duże partie muszą przekonać do siebie o wiele więcej ludzi, nie wystarczają stosunkowo nieliczni niezdecydowani, którzy dawniej rozstrzygali wyniki wyborów.
Kryzys socjaldemokracji
Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji, przesłonięty nieco przez sukces w wyborach do Bundestagu. Wraz ze zmniejszeniem się nie tylko liczby robotników, ale i liczby tych, którzy w ogóle żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców robotników i staje się powoli partią "sfery budżetowej", atrakcyjną dla emerytów, rencistów i urzędników państwowych. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych socjaldemokracja wyrównała to za pomocą głosów inteligencji i kontestującej młodzieży. Dziś inteligencja głosuje na Zielonych, ale również na CDU, podczas gdy młodzież staje się coraz bardziej konserwatywna, a kontestujący głosują na PDS, skrajną prawicę i (coraz mniej) na Zielonych. Szczególnie widoczne było to rozdarcie socjaldemokracji w wyborach w Saksonii, gdzie jej elektorat "nowego środka" odszedł do CDU, a jej elektorat lewicowy poszedł do PDS.
Ucieczka tradycyjnego elektoratu socjaldemokratycznego nie jest ani zjawiskiem nowym, ani tylko niemieckim, socjaldemokratyczni stratedzy od dawna ją obserwowali, starając się zająć odpowiednie miejsce pośrodku politycznego spektrum. Najlepiej udało się to Tony'emu Blairowi, dlatego Schroder poszedł w jego ślady. Miał jednak poważne utrudnienie: Blair, zanim został premierem, oczyścił Partię Pracy z ideologicznego balastu oraz ze swoich przeciwników, Schroder natomiast najpierw zdobył władzę w państwie, a potem dopiero w swojej własnej partii. Nie mógł prowadzić kampanii wyborczej z odnowioną partią, tak jak Blair. Prowadził więc najpierw kampanię ze starą SPD, a teraz próbuje rządzić z nową SPD, co przysparza mu kłopotów ze strony tradycyjnie myślących członków i rozczarowuje wyborców, którzy głosowali na inną partię.
SPD zajęła środek sceny politycznej. Początkowo wyglądało nawet, że stała się jedyną ogólnoniemiecką partią ludową (Volkspartei), przyciągającą wszystkie warstwy społeczne i wszystkie pokolenia. Zaowocowało to natychmiast nerwowymi ruchami ze strony CDU, która nagle odkryła, że też jest zdolna do prowadzenia publicznych kampanii (np. przeciw nowej ustawie o obywatelstwie), co dotychczas było kojarzone raczej z SPD i Zielonymi, odwołującymi się często do "ulicy". CDU ma duże trudności z odnalezieniem się w nowej sytuacji: czy ma się stać bardziej od SPD modernizacyjna, liberalna, rynkowa, czy pozbierać i odnowić to, co Schroder wyrzuca za burtę, nawet gdyby w ten sposób chadecy mieli stać się "strażnikami socjaldemokratycznych rupieci"? - jak pisała ironicznie "Frankfurter Allgemeine Zeitung".
Koniec ery Zielonych
Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. Partia ta nie przyciąga już ani kontestatorów, ani młodej inteligencji. Wyborcy przypisują jej kompetencje głównie w sprawach ochrony środowiska, co jednak na wschodzie kraju nie odgrywa praktycznie żadnej roli. Kompetencja w polityce zagranicznej, którą podczas konfliktu o Kosowo zdobył Joschka Fischer nawet w oczach swoich przeciwników, nie jest utożsamiana z partią, lecz z osobą samego Fischera. Ten wizerunek nie był w stanie przyciągnąć wyborców nowych landów, ponieważ potencjalni wyborcy Zielonych byli tam nastawieni pacyfistycznie, co przysporzyło głosów nie Zielonym, lecz PDS. W starych landach tradycyjni wyborcy Zielonych nie oczekują od swojej partii ani sukcesów w polityce zagranicznej, ani znajomości zawiłości budżetowych, lecz walki z "kompleksem atomowym" i decyzji ekologicznych. W ten sposób Zieloni tracą wyborców na zachodzie kraju na rzecz SPD, a na wschodzie na rzecz PDS i CDU. Duża część ich wyborców w ogóle zostaje w domu. Jak twierdzi prof. Jorgen Falter, jeden z najbardziej znanych analityków niemieckich, dobrego rozwiązania tu nie ma: partia traci w oczach swego tradycyjnego elektoratu, a nie ma szansy na to, aby ten ubytek wyrównać dzięki innym elektoratom. Propozycje Zielonych odnośnie do reform podatkowej i emerytalnej były czasami bardzo rynkowe, ale nie miało to wpływu na wizerunek partii. Atrakcyjne na wschodzie kraju miejsce po lewej stronie zajmuje PDS, stając się w niektórych landach swoistą "partią ludową". Koncept "zielonych liberałów" przeforsowany przez drugie pokolenie Zielonych, nie jest lepszy. FDP z hukiem wylatuje niemal z każdego Landtagu, mimo że pracujących na własny rachunek i przedstawicieli wolnych zawodów, którzy powinni głosować na nią, jest coraz więcej.
Zielony zanika jako kolor protestu
W ten sposób na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec.
Boński system polityczny zasadniczo opierał się na trzech partiach, które wymieniały się w sprawowaniu władzy. Był to system stabilny, który nawet po zmianie koalicji rządowej podczas kadencji zapewnił nowemu rządowi większość parlamentarną. Nie zmieniło tego pojawienie się partii protestu, którą była na początku Partia Zielonych. Zieloni absorbowali w ten sposób tę część wyborców, która w innych krajach głosuje na partie radykalne (np. w Austrii na FP). Teraz system partyjny zmierza powoli do tego, że znikną "języczki u wagi" w postaci Zielonych i FDP, a zacznie się liczyć PDS. Możliwe jest więc, że rządzić będzie duża koalicja, a PDS będzie zbierać głosy lewicowe i głosy protestu w całych Niemczech, zakorzeniając się w ten sposób też w starych landach, gdzie dotąd stanowi maleńki, skrajnie lewicowy margines. Możliwe są jednak też rządy mniejszościowe, ponieważ PDS nie jest "języczkiem u wagi" - trudno sobie wyobrazić koalicję PDS - CDU.
W republice bońskiej protest polityczny miał albo barwę zieloną, albo brunatną. Teraz zielony zanika jako kolor protestu, Zieloni stają się coraz bardziej partią establishmentu. Kontestujący wyborcy na zachodzie kraju tradycyjnie oddają głos na skrajną prawicę, podczas gdy na wschodzie na PDS. Ten mechanizm powoduje paradoksalną sytuację: PDS zazwyczaj sprawia, że skrajna prawica nie przekracza pięcioprocentowej bariery w wyborach, odbierając jej dużą część apolitycznych wyborców. Może to robić jednak tylko tam, gdzie nie jest skojarzona z establishmentem. Dlatego dwa lata temu w Saksonii-Anhalt, gdzie PDS faktycznie współrządziła (popierając rząd mniejszościowy SPD), DVU - skrajnie prawicowy import z Monachium - zbierała wszystkie głosy kontestatorów. Za cztery lata może się to powtórzyć w Meklemburgii-Pomorze Przednie i Brandenburgii, gdzie istnieją czerwone większości.
Problem skrajnej prawicy
Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy w Landtagach, zarówno na zachodzie, jak i na wschodzie kraju.
Dotychczasowe doświadczenia dowodzą jednak, że nie jest to duży problem polityczny: skrajna prawica jest skłócona, nie ma "męża opatrznościowego" w stylu Jean-Marie Le Pena (który zresztą takim mężem już przestał być), a nawet nie ma kadr. DVU zazwyczaj rozpada się po wygranych wyborach albo dyskredytuje szybko w awanturach i intrygach, jak to się stało w Saksonii-Anhalt i Bremie. Republikanie dotąd mieli marne wyniki w nowych landach, a DVU - w starych.
Bardziej niepokojące jest to, że nieproporcjonalnie dużo wschodnioniemieckiej młodzieży oddaje swój głos na skrajną prawicę. W Saksonii NPD uzyskała 12 proc. wśród młodych mężczyzn głosujących po raz pierwszy, stając się partią nie tylko "starych nazistów". Dzięki specyficznej funkcji PDS w nowych landach, skrajna prawica nie jest typowo wschodnio-niemieckim problemem politycznym. Ostatnio jednak socjologowie obserwują tam tworzenie się atmosfery szerokiej akceptacji dla przemocy wobec "obcych" na tle nacjonalistycznym, swoiste zakorzenienie się skinów w środowisku małomiasteczkowym.
Innymi słowy: podczas gdy skrajna prawica na zachodzie Niemiec tworzy konspiracyjne związki, to na wschodzie kraju zdobywa przestrzeń publiczną w postaci "osiedli wolnych od obcokrajowców" i bywa otaczana lekko skrywaną społeczną sympatią. Na wschodzie Niemiec można być jednocześnie skinem i "porządnym człowiekiem". Nie dotyczy to jednak całego niemieckiego wschodu. Wybory ostatnich lat pokazują bowiem, że nie ma już "jednego wschodu". Jaki jest wspólny mianownik między Saksonią-Anhalt, z 13-procentowym udziałem DVU i większością SPD - PDS w parlamencie, a Saksonią, gdzie niepodzielnie rządzi CDU, a wszystkie skrajnie prawicowe partie razem nie zdobyły nawet 3 proc. głosów? Są dziś nowe landy z lewicową większością (Brandenburgia) i nowe landy z równie dużą większością chadecką.
Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i mniej stabilną niż kilkadziesiąt lat temu. Sam fakt, że w Niemczech trzy razy w roku odbywają się wybory (do Landtagów), czyni polityków bardziej zależnymi od nastrojów wyborców. Inicjatywa CDU, aby zwalczać reformy dotyczące obywatelstwa na ulicy, jest jednym ze zwiastunów plebiscytowych elementów w demokracji niemieckiej. Dotychczasowy układ hamował nawet reformy, co do których konieczności wszyscy byli przekonani. Niestety, każda strona chciała, aby najbardziej bolesne elementy wprowadziła w życie strona przeciwna.
Chaotyczny krajobraz polityczny i częste zmiany rządów nie przeszkodziły Włochom w spełnieniu kryteriów unii monetarnej. Układ wzajemnych hamulców i przeciwwagi jak na razie uniemożliwił jednak w Niemczech wprowadzenie śmielszych reform. Po zjednoczeniu Niemcy nie zmieniły konstytucji, ubierając w ten sposób republikę berlińską w ciasny gorset konstytucji szytej na miarę Bonn. Teraz okazuje się, że zmienione (i to wcale nie tak bardzo wskutek zjednoczenia!) warunki społeczne i ekonomiczne powoli rozpychają ten gorset. | Kiedy prawie dokładnie rok temu do studiów wyborczych niemieckich stacji telewizyjnych napłynęły pierwsze wyniki wyborów do Bundestagu, stało się jasne, że w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło.Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było duże. Teraz następuje jednak drugi szok: wyborcy znowu przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami tektonicznymi w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców, rozczarowanych niedotrzymaniem obietnic przez nowy rząd.Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn. Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji, przesłonięty nieco przez sukces w wyborach do Bundestagu. Wraz ze zmniejszeniem się nie tylko liczby robotników, ale i liczby tych, którzy w ogóle żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców robotników i staje się powoli partią "sfery budżetowej". Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. Partia ta nie przyciąga już ani kontestatorów, ani młodej inteligencji. Wyborcy przypisują jej kompetencje głównie w sprawach ochrony środowiska, co jednak na wschodzie kraju nie odgrywa praktycznie żadnej roli. partia traci w oczach swego tradycyjnego elektoratu, a nie ma szansy na to, aby ten ubytek wyrównać dzięki innym elektoratom. W ten sposób na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec.Boński system polityczny zasadniczo opierał się na trzech partiach, które wymieniały się w sprawowaniu władzy. Był to system stabilny, który nawet po zmianie koalicji rządowej podczas kadencji zapewnił nowemu rządowi większość parlamentarną. W republice bońskiej protest polityczny miał albo barwę zieloną, albo brunatną. Teraz zielony zanika jako kolor protestu, Zieloni stają się coraz bardziej partią establishmentu. Kontestujący wyborcy na zachodzie kraju tradycyjnie oddają głos na skrajną prawicę, podczas gdy na wschodzie na PDS. Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i mniej stabilną niż kilkadziesiąt lat temu. |
Coraz mniej banału i prostactwa - Po Ogólnopolskim Festiwalu Reklamy Złote Orły 2001
Polowanie zamiast uwodzenia
W kategorii reklamy drukowanej Grand Prix otrzymała "Gwiazdka" wykonana dla koncernu Mercedes-Benz przez agencję Ad Fabrika
MONIKA MAŁKOWSKA
Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo bohaterowie reklam kształtują naszą świadomość, obyczaje, marzenia. Kiedyś modę lansowali słynni aktorzy lub gwiazdy estrady - obecnie wzorce zachowania i wyglądu narzucają... przeciętniacy z reklam.
Czy polska reklama zmieniła się w ostatnich latach? Tak, i to bardzo. Na co dzień trudno zauważyć jej przeobrażenia - w telewizji "chodzą" klipy z dłuższym stażem obok dopiero co wyprodukowanych. Bo jeśli stare reklamówki są wciąż skuteczne, nie przerywa się ich emisji; najbardziej wydajne utrzymuje się nawet przez kilka lat. Łatwiej zauważyć nowe billboardy, są wymieniane co kilka miesięcy. Ale gdy znikają, to bezpowrotnie - jak je więc porównać? Jedyną okazją, by prześledzić reklamowe nowalijki, stają się doroczne przeglądy.
Tej jesieni zasiadałam w jury Ogólnopolskiego Festiwalu Reklamy Złote Orły. Do konkursu, w tym roku zorganizowanego po raz czwarty, stanęły 54 agencje, które nadesłały ponad 350 zgłoszeń rozpatrywanych w 43 kategoriach. Wszystkie reklamy zrealizowano w bieżącym roku. W piątek ogłoszono wyniki, przedstawiliśmy je w sobotnio-niedzielnym wydaniu "Rz".
Do jakich ogólnych wniosków prowadził przedstawiony materiał? Dwa wydają się najważniejsze. Po pierwsze, zmienił się język reklam - coraz mniej w nich banału i prostactwa, coraz więcej wyrafinowania; stały się zabawne - żarty zastąpiły informacje podawane serio. Po drugie, ich adresatem przestał być ogół społeczeństwa; kierowane są do coraz węższych grup odbiorców.
Ogrodnicy, zapylajcie
Reklamy z początku lat 90., z pierwszej fazy wolnorynkowej, charakteryzowała swoista "urawniłowka" - ich autorzy usiłowali uwieść każdego. Obok spotów opracowanych według zachodnich oryginałów, karierę zrobiła słynna reklama proszku Pollena "Ociec, prać!". Poruszała czułe struny polskich serc: tradycję, związki rodzinne i poryw ułańskiej fantazji. To także pionierskie na rodzimym rynku zastosowanie w reklamie żartu słownego, bo z zasady - każdy produkt przedstawiano serio. A nuż potencjalny klient nie byłby w stanie zrozumieć bardziej wyrafinowanego dowcipu, metafory, porównania. Obecnie agencje reklamowe nie strzelają już na oślep, lecz polują "na upatrzonego" - zwracają się do wąskich grup odbiorców. Dlaczego? Bo na rynku wybór towarów coraz większy, a nabywców coraz mniej. Toteż trzeba dokładniej poznać ich potrzeby, precyzyjniej ich scharakteryzować i tak zaadresować komunikat, by trafił właśnie do nich.
Do odbiorcy o wysokim IQ przemawiają tak, by schlebiać jego inteligencji; do osób praktycznych trafiają za pomocą konkretów; młodym sprzedają towar za pośrednictwem żargonu właściwego dla ich grupy wiekowej. Itd., itp. Ale wciąż zdarzają się przypadki bardziej skomplikowane. Na przykład, kampania Praktikera zwracała się do wyjątkowo szerokiego gremium - przecież majsterkowiczem czy amatorem ogrodnictwa może być zarówno profesor uniwersytetu, jak robotnik po podstawówce. Posłużono się grą słów - kolokwialnymi określeniami szybkiej jazdy, nawiązującymi do zajęć typowych dla różnych zawodów: "Ogrodnicy, zapylajcie ", "Ślusarze, zasuwajcie ", "Geodeci, zmierzajcie ". Wszyscy - jak najszybciej do Praktikera.
Kiedyś niezrozumiałe byłyby klipy piwa Redd's, opierające się na zabawie onomatopeicznej. Powtarzane w kółko, monotonnie słowa "Pędem nabędę" czy "Kup dwa, Wanda" brzmią jak mantry. Towarzyszy im animowany obraz z obiektem sztuki w roli głównej. To dzieła z innej kultury: w pierwszym przypadku aztecki bożek "pędem nabywa" piwo, w drugim - murzyńska statuetka imieniem Wanda ma kupić dwa. Piwa, rzecz jasna.
Seks i greps
Rozbawiając klienta, twórcy reklam zdobywają kilka punktów za jednym zamachem. Po pierwsze, dowcipna anegdota na długo pozostaje w pamięci; po drugie, zabawny dialog czy slogan reklamowy, podchwycony przez jakąś grupę społeczną, zaczyna funkcjonować w jej żargonie. Zamienia się w swoisty test identyfikacyjny. Dzięki temu kupowanie jest nie tylko zaspokajaniem potrzeby, staje się także deklaracją lojalności. Nic więc dziwnego, że większość reklam opiera się na rozmaitych żartach - makabrycznych, abstrakcyjnych, rubasznych, naiwnych, surrealistycznych.
Zwłaszcza reklama adresowana do młodych roi się od grepsów. A to warzywniak sam podchodzi do leniwych i spragnionych smakoszy napoju Frugo; to zwolennik Fanty Tiki Tiki daje się dla niej rozebrać, uwieść i - w dezabilu - porzucić. Na szczególnym żarcie oparto reklamę chipsów "Lays", przewracając tradycyjny pogląd na konflikt pokoleń. Bohaterowie w domu są idealni, dopiero poza nim pokazują, co potrafią. Niejaki Czaruś dla bliźnich jest potworem, dla uwielbiającej go mamy - czułym synkiem; Marysia dorabia w nocnym klubie, a przed papciem odgrywa wcielenie niewinności. Bo każdy człowiek ma dwa oblicza, głosi hasło zachęcające do smakowania dwóch gatunków chipsów, piekielnie ostrych i niebiańsko łagodnych. Scenariusz zaś namawia: lepiej starych wykiwać, niż mieć z nimi zatargi. Może nie najszlachetniejsza idea, ale skuteczna - sprzedaż tak reklamowanych chipsów gwałtownie wzrosła.
Matka Polka kontra Korzeniowski
W ostatnich latach obok gospodyń domowych, którym w głowie jedynie pranie, czysta toaleta i oszczędne zakupy, pojawił się w reklamach typ kobiety bliższy feministycznym ideałom - panie domu z charakterem. Znają swoją wartość, zmuszone sytuacją stają w szranki z mężczyzną i wychodzą z pojedynku zwycięsko. Tak jak pewna sympatyczna blondynka, którą sklepowy złodziejaszek pozbawił dopiero co zakupionej margaryny. Okazała się od niego sprytniejsza oraz szybsza w nogach, i wcale jej nie wzruszyło, że pokonany agresor omal nie stracił oka. Inna przedstawicielka słabej płci nie zmiękła na widok ukochanego mężczyzny, który za jakieś przewinienie chciał ją przeprosić - kazała mu powtarzać przeprosiny pięćset razy i skrupulatnie wyrok wyegzekwowała. Na szczęście on "załapał się" na promocję Ery GSM i przepraszał gratis. Reklamy dowodzą też, że staliśmy się społeczeństwem mniej pruderyjnym niż w pierwszych latach kapitalizmu. Na przykład, comiesięczna dolegliwość kobiet przestała być tylko ich problemem - młode dziewczyny dzielą uciążliwości tych dni z partnerem, który doskonale zna zalety nowych podpasek. Oczywiście, nawet najbardziej agresywne i wyzwolone panie nie usunęły całkowicie w cień naszych narodowych bohaterów. Dlatego ciągle ma szansę Robert Korzeniowski, który "sporo się nachodził", zanim dobrze się ubezpieczył.
Spoty reklamowe mają - na ogół - inną poetykę niż wielkie, fabularne kino. Zdarzają się jednak wyjątki. O zaletach kawy Jacobs opowiada perfekcyjnie sfilmowany obraz. Sekwencje z przetaczającym się za oknem tornadem, w czasie którego bohaterowie delektują się aromatycznym płynem, mogłyby trafić do muzeum pięknych ujęć. Natomiast reklamę piwa Tyskiego, które zawędrowało do Australii, nakręcono z panoramicznym "oddechem", bez skrótów w fabule, tak charakterystycznych dla klipów. Opowieść rodem z westernów, o biciu rekordu w strzyżeniu owiec na tempo, kończy żart zwycięzcy: ostatnie okazy pozbawia sierści tylko z jednej strony. Kosmaty bok ma je chronić przed dokuczliwym wiatrem Piwa w tej długiej historii jak na lekarstwo. W zamian za to - duża porcja niezłego kina. - | Tej jesieni zasiadałam w jury Ogólnopolskiego Festiwalu Reklamy Złote Orły. Była to okazja, by prześledzić przeobrażenia reklamy. Przedstawiony materiał prowadził do dwóch wniosków. Po pierwsze, zmienił się język reklam - coraz mniej w nich banału i prostactwa, coraz więcej wyrafinowania i żartów. Po drugie, kierowane są do coraz węższych grup odbiorców. |
W najgłębszym interesie Rzeczypospolitej leży przyłączenie się do europejskiej współpracy polityczno-obronnej
Zacieśnianie wspólnoty
Mnożą się wątpliwości co do daty wejścia Polski do Unii Europejskiej. Równocześnie ruszyła u nas nareszcie z miejsca publiczna debata nad pożądanym kształtem unijnych instytucji.
Debata ruszyła tam właśnie, gdzie się odbywać powinna: w gronach przywódczych partii politycznych (mam na myśli przede wszystkim wypowiedź Jana Marii Rokity na europejskiej konferencji SKL). To tylko pozorny paradoks; w istocie bowiem obojętność polskich środowisk politycznych na wyzwania i problemy, przed którymi stoi Europa, jest - moim niezmiennym zdaniem - czynnikiem poważnie osłabiającym naszą pozycję jako państwa kandydującego.
Podzielając wiele myśli, a także obaw wyrażonych w poważnym artykule Ryszarda Bugaja ("Chcieć - nie musieć", "Rz" z 27 marca 2001 r.), nie zgadzam się z jego sugestią, iż do Unii nie musimy się spieszyć. Bugaj zdaje się zakładać, że Polska może lepiej zadbać o swoje interesy polityczne i gospodarcze, pozostając dłużej poza organizmem unijnym. Nawet w kategoriach wyłącznie ekonomiczno-socjalnych nie jest to założenie przekonujące. Nasz wzrost gospodarczy jest tylko minimalnie szybszy niż przeciętny unijny; w tym tempie na dogonienie średniej europejskiej trzeba nam nie mniej niż trzydziestu lat. I to nie ekspansja Niemców (których liczba ciągle spada...) wykupujących polską ziemię nam grozi - ale wyciekanie (choć może już nie na taką skalę jak w latach osiemdziesiątych) najbardziej przedsiębiorczych Polaków do Niemiec, Ameryki i gdzie indziej. Pozostając poza Unią, nie będziemy uczestniczyć w przemianach Europy ani na nie wpływać. A za wschodnią granicą Polski historia także nie stanęła, czekając na nasze okrzepnięcie: wydarzenia na Ukrainie i w Rosji toczą się szybko.
Coraz głębsza integracja
Od początku instytucje wspólnotowe kształtowały się pod wpływem bodźców dwóch rodzajów: wizyjno-kulturowego i praktycznego. Gdyby nie wspólne zaplecze śródziemnomorsko-chrześcijańskie, wspólny dorobek cywilizacyjny i wspólny zapas doświadczeń (także, a może zwłaszcza, tych najgorszych; zauważmy, że państwa najmniej dotknięte katastrofami XX wieku - ze Szwajcarią na czele - najmniej się kwapią do integracji!), dobrowolne wytwarzanie jakichkolwiek wspólnych instytucji nie byłoby możliwe. Jednakże instytucje te kształtują się pod wpływem konkretnych potrzeb, służą do zajęcia się z konkretnymi wyzwaniami i problemami. Dzisiaj takimi wyzwaniami domagającymi się nowych rozwiązań są: odpowiedzialność Europejczyków za pokój i bezpieczeństwo kontynentu; ochrona środowiska naturalnego; wyrównanie różnic w poziomach życia; walka z epidemiami łatwo przekraczającymi granice; potrzeba zmian w europejskim modelu rolnictwa; globalizacja gospodarcza wymagająca mechanizmów zabezpieczających przed kryzysami; globalizacja kulturowa wymagająca działań chroniących różnorodność, która jest skarbem Europy; rosnący dystans między bogatymi a biednymi obszarami świata.
Stawiam tezę, że w interesie Polski, a także w interesie Europy jako całości (choć niekoniecznie w interesie wszystkich państw członkowskich UE) leży pogłębianie integracji przez zacieśnianie instytucjonalnej współpracy wewnątrzunijnej. Wszystkim wymienionym wyzwaniom łatwiej będzie wówczas stawić czoła; niektórym (jak pierwsze) w ogóle bez pogłębionej współpracy sprostać się nie da.
Alternatywą jest niebezpieczeństwo powrotu do dawnych metod dyplomatycznych targów i nacisków (jeśli nawet już nie militarnych, to ekonomicznych i politycznych), przy których państwa większe, bogatsze i mniej wystawione na zagrożenia będą oczywiście zawsze miały przewagę. Polska do takich państw nie należy ani dzisiaj, ani w perspektywie najbliższych kilkudziesięciu lat.
Strefa wolnego handlu nie wystarczy
Najsilniejsze umocowania traktatowe zabezpieczają dzisiaj funkcjonowanie jednolitego rynku wewnętrznego Unii. Niektórym państwom to zdaje się wystarczać, a przynajmniej jest dla nich najważniejsze; z innych powiązań chciałyby korzystać dowolnie, w miarę własnej potrzeby. Ale tylko oddalanie się od takiego modelu Europy a la carte, Unii pojmowanej głównie jako strefa wolnego handlu będzie sprzyjać wzrostowi europejskiej solidarności. Tylko bardziej spoista Unia, prowadząca wspólną politykę zagraniczną i bezpieczeństwa, będzie mogła zapobiegać konfliktom typu jugosłowiańskiego, a w razie ich wyłonienia natychmiast reagować. Tylko taka Unia może zapobiec prowadzeniu egoistycznej polityki zagranicznej przez państwa silniejsze, a także rozgrywaniu przez Rosję interesów poszczególnych państw Unii. Tylko taka Unia uczyni z Europy partnera dla USA, usuwając obecne możliwości indywidualnych potyczek. Tym samym ściślejsza współpraca leży również w interesie sojuszu atlantyckiego i USA - choćby miała być niewygodna dla amerykańskich urzędników czy rządów. Nie ma wewnątrz UE żadnych szans na uzyskanie większości dla kroków "wypychających" USA z Europy. Dzisiejsze spory, głównie zresztą retoryczne, rodzą się na gruncie europejskiej niespójności.
Trzeba przyznać, że w przewidywalnej przyszłości powszechny udział w pogłębionej współpracy wszystkich naraz państw członkowskich UE jest bardzo mało prawdopodobny. Interesy gospodarcze i polityczne piętnastu państw Unii, a także ich tradycje są zbyt zróżnicowane. Widać to na przykładach euro i konwencji z Schengen; do obu tych wspólnych inicjatyw przystąpiła większość, ale nie wszystkie państwa UE. Do zacieśniania integracji w dziedzinie polityki zagranicznej i obronnej odnosi się sceptycznie z jednej strony Wielka Brytania, z drugiej - państwa neutralne, nie należące do NATO.
Natomiast w innych państwach, przede wszystkim pierwotnej "szóstki", tendencja do pogłębiania integracji jest bardzo żywa i zasługuje na nasze dzisiaj poparcie, a po wejściu do Unii - dołączenie do tej grupy. I nie jest istotne, czy określona będzie mianem "twardego jądra", "awangardy", "grupy pionierskiej", czy jeszcze inną nazwą w ramach przewidzianej przez traktaty z Maastricht i Nicei możliwości formalnej "ściślejszej współpracy"; albo czy będzie się ją opisywać w kategoriach "elastyczności" lub "różnych prędkości". Istotne jest, że tendencja ta jest pożyteczna - a przeciwstawianie się jej może, jak już od roku ostrzega Jacques Delors, spowodować próby "wyprowadzenia" grupy poza struktury unijne.
Polska w awangardzie
Jest niemal pewne, że w grupie państw "ściślej współpracujących" znajdą się Niemcy i Francja - jestem więc przekonany, iż powstanie tego zespołu może się przyczynić do stabilizacji Europy Środkowej i Środkowowschodniej. Europejski polityczny punkt ciężkości przesunie się w naszym kierunku; także poczucie europejskiej solidarności rozszerzy się na wschód. Niemcy zostaną włączone do szerszego i głęboko wiążącego przedsięwzięcia polityczno-obronnego. Równocześnie Rosja utraci możliwość rozgrywania państw Europy Środkowej i Środkowowschodniej przeciw sobie. Dla Polski wyłonienie takiej "grupy ściślejszej współpracy politycznej" będzie wyraźnie pożyteczne.
Polsce jako państwu leżącemu na skraju obszaru rozwiniętej i stabilnej cywilizacji europejskiej, które w tej kresowej pozycji pozostanie przez lat co najmniej kilkadziesiąt, musi zależeć na maksymalnej spoistości unijnych instytucji, a zwłaszcza na bliskich związkach z państwami w Europie najważniejszymi i najbliżej sąsiadującymi. Ściślej zintegrowana Europa stanie się silniejszym magnesem politycznym, gospodarczym i kulturowym w stosunku do Ukrainy i Białorusi. Nie mniej ważne jest to, że Europa a la carte może leżeć w interesie tylko państw wysoko rozwiniętych, o gospodarce w pełni konkurencyjnej, silnej infrastrukturze i nowoczesnym rolnictwie. Polska nie ma szans na osiągnięcie tego stanu przed upływem parędziesięciu lat. Musi nam więc zależeć na maksymalizacji europejskiej solidarności i spoistości.
W najgłębszym interesie Rzeczypospolitej leży znalezienie się w czołówce europejskiej współpracy polityczno-obronnej. Położona między największym państwem "pionierskim" a niestabilnym obszarem wschodnim, który Rosja stara się ponownie zdominować, Polska znajdzie się w strefie politycznego, cywilizacyjnego i gospodarczego zagrożenia (a przed zagrożeniami tego typu członkostwo w NATO nie chroni!). Dlatego też należy od początku - od dziś - wypracowywać sobie pozycję uczestnika awangardy.
Dotychczasowe oficjalne stanowisko Polski, sceptyczne wobec perspektyw "ściślejszej (lub »wzmocnionej«) współpracy", bywa na Zachodzie używane jako argument za koniecznością utworzenia "awangardy", zanim wejdziemy do Unii, i będzie takim krokom przeciwdziałać. Takiego samego argumentu dostarcza nasze zadowolenie z powodu wyłączenia problematyki bezpieczeństwa i obrony z możliwej "ściślejszej współpracy", chociaż jest to właśnie ta problematyka, na której wspólnym pogłębianiu (a nie pozostawianiu jej praktycznie w gestii państw najsilniejszych!) powinno nam najbardziej zależeć. Sami więc podkopujemy własną pozycję przyszłego członka UE. Zmiana postawy i wyrażanie stanowiska jednoznacznie pozytywnego zlikwiduje też szkodliwe dla Polski podejrzenia o podporządkowanie naszej polityki zagranicznej interesom Stanów Zjednoczonych. Takie widzenie Polski wcale nie pomaga Amerykanom (przeciwnie, budzi dodatkowe posądzenia, że wywierają na Polskę naciski), osłabia zaś nasze szanse na szybkie przyjęcie do Unii.
Tylko Polska włączająca się do grona państw europejskiej czołówki będzie zdolna do rzeczywistego prowadzenia deklarowanej obecnie polityki wschodniej, do realizacji której nie mamy obecnie dostatecznie silnych narzędzi. Tak więc wejście do "awangardy" leży także w naszym historycznie pojętym interesie narodowym.
Zdzisław Najder | Mnożą się wątpliwości co do daty wejścia Polski do Unii Europejskiej. Równocześnie ruszyła u nas nareszcie z miejsca publiczna debata nad pożądanym kształtem unijnych instytucji. Stawiam tezę, że w interesie Polski, a także w interesie Europy jako całości leży pogłębianie integracji przez zacieśnianie instytucjonalnej współpracy wewnątrzunijnej. Alternatywą jest niebezpieczeństwo powrotu do dawnych metod dyplomatycznych targów i nacisków. Polsce jako państwu leżącemu na skraju obszaru rozwiniętej i stabilnej cywilizacji europejskiej musi zależeć na maksymalnej spoistości unijnych instytucji, a zwłaszcza na bliskich związkach z państwami w Europie najważniejszymii. W najgłębszym interesie Rzeczypospolitej leży znalezienie się w czołówce europejskiej współpracy polityczno-obronnej. Tylko Polska włączająca się do grona państw europejskiej czołówki będzie zdolna do rzeczywistego prowadzenia deklarowanej obecnie polityki wschodniej, do realizacji której nie mamy obecnie dostatecznie silnych narzędzi. |
Remont czy kosmetyka
Papier szeleści najgłośniej
RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI
W porządku obrad dzisiejszego posiedzenia Sejmu znajduje się czytanie ustawy o bibliotekach. Jej projekt rządowy rozpatrywała od lutego ubiegłego roku specjalnie powołana komisja nadzwyczajna.
- Ta ustawa będzie nijaka, ksiądz Pirożyński powiedziałby, że moralnie obojętna - mówi dr Jerzy Maj, kierownik Zakładu Bibliotekoznawstwa w Instytucie Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej. - Ona kodyfikuje stan istniejący, niczego nie porządkuje. Była Państwowa Rada Biblioteczna, teraz proponuje się Krajową Radę Biblioteczną. Zaręczam: po staremu pełnić będzie funkcje dekoracyjne. Funduszami nie będzie dysponować żadnymi bądź co najwyżej znikomymi, bo może liczyć wyłącznie na sponsoring, a to rzecz niepewna.
Resortowe ambicje
Poprzednią ustawę o bibliotekach uchwalono w 1968 r., środowisko bibliotekarskie przyjęło ją przychylnie. Ciekawe, że Sejm II Rzeczypospolitej nie uporał się z ustawą o bibliotekach, choć jej projektów było kilkanaście. Przeciwne im były samorządy lokalne, które nie chciały się godzić na minimum płatności, jakie łączyło się z obowiązkiem utrzymywania bibliotek na ich terenie. Niemniej jednak dopracowano się przed wojną sensownego modelu bibliotekarstwa, głównie publicznego, korzystającego przede wszystkim ze sprawdzonych wzorów skandynawskich. Z przedwojennych projektów ustawy skorzystano w 1946 r., tworząc dekret o bibliotekach, który jednak po dwu latach - z uwagi na zasadniczą zmianę sytuacji politycznej - istniał już tylko na papierze.
Ustawa z 1968 r. funkcjonowała dość sprawnie przez 6 lat. Początek jej końca miał miejsce w latach 1974-75, a wiązał się z reformą administracyjną. Likwidacja powiatów, a przy okazji bibliotek powiatowych, wyeliminowała najważniejsze ogniwo organizacyjne sieci bibliotek publicznych, osłabiając całą strukturę biblioteczną w Polsce. Regulacje ustawowe przestały odtąd pasować do sytuacji, rozmijały się z nią.
Jedną ze słabości ustawy z 1968 r. było podporządkowanie tzw. ogólnokrajowej sieci bibliotecznej, obejmującej wszystkie typy bibliotek: publiczne, szkolne, naukowe, specjalistyczne, słowem wszystkie (z wyjątkiem kościelnych) - ministrowi kultury i sztuki. Polska tymczasem stawała się coraz bardziej resortowa. Nie chodziło tylko o ambicje poszczególnych szefów resortów, ale ministrowie zdrowia, oświaty czy obrony narodowej naprawdę nie mogli pojąć, dlaczego książnice bliskie im merytorycznie podporządkowane są komuś innemu.
Czy Polska dzisiejsza w mniejszym stopniu jest resortowa niż tamta, z okresu gierkowskiego? Trudno o odpowiedź, ale z tym, że niezależność i samorządność uczelni znacznie się zwiększyła, zgodzi się każdy. Czy rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego będzie potulnie wykonywał rozporządzenia ministra kultury i sztuki, któremu podległa ma być "Jagiellonka"? Śmiem wątpić, a nowa ustawa - niestety - powiela stary błąd, pozostawiając nadzór nad całością bibliotekarstwa polskiego ministrowi kultury i sztuki. Ani to potrzebne, ani możliwe.
- Tę ustawę streścić można złośliwie jednym zdaniem - mówi dr Jerzy Maj. - Ustawa stanowi, że biblioteki mogą istnieć, a minister kultury może sobie wyobrażać, że nimi rządzi.
Odkrywanie Ameryki
Doktor Maj jest współautorem tzw. społecznego projektu ustawy o bibliotekach. Pracować nad nim zaczął już w 1990 r., znajdując się w składzie nieformalnego zespołu doradców powołanego przez ówczesnego wiceministra kultury i sztuki - Stefana Starczewskiego. Po dymisji rządu Mazowieckiego i odejściu z ministerstwa Starczewskiego, inicjatywę podjęło Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich. Społeczny projekt ustawy, przygotowany w ostatecznym kształcie przez dr. Maja i dyrektora Biblioteki Akademii Medycznej w Poznaniu - Bolesława Howorkę, publikowany był w prasie fachowej i szeroko konsultowany w środowisku bibliotekarskim. Nie zyskał jednak uznania w Ministerstwie Kultury i Sztuki, czemu za bardzo nie można się dziwić, gdyż przewidywał ustanowienie pełnomocnika rządu ds. bibliotek, powoływanego i odwoływanego przez Radę Ministrów i usytuowanego ponad resortami, z resortem kultury i sztuki włącznie.
Społeczny projekt ustawy wprowadzał zupełnie nową formę organizacyjną bibliotek nazwaną Krajowym Systemem Biblioteczno-Informacyjnym. Nie wnikając w szczegóły spraw, które miał ogarniać, zwrócę uwagę tylko na Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych, jaki znalazłby się w jego dyspozycji. Ministerstwo dopatrzyło się w Systemie skłonności centralistycznych.
- Mnie się nie marzy Centralny Zarząd Bibliotek - wyjaśnia dr Jerzy Maj. - Czym innym jest przynależność organizacyjna poszczególnych bibliotek i sieci i pełnienie przez nie służebnych funkcji w stosunku do organizatora czy sponsora, a czym innym ich podstawowe obowiązki: bibliotek szkolnych wobec uczniów, uniwersyteckich wobec studentów, gminnych wobec mieszkańców pobliskich wsi. Ale też wszystkie biblioteki powinny mieć jedną wspólną podstawę profesjonalną i znajdować się wewnątrz pewnego, nie wymuszonego obligatoryjnie, lecz opłacalnego dla zainteresowanych, systemu współpracy, dzięki czemu np. zanim podejmie się decyzję o zakupieniu książki można będzie sprawdzić, czy nie ma jej gdzieś w pobliżu. W naszym projekcie nie odkrywaliśmy Ameryki. Ona została dawno odkryta. Rada Systemu przez nas proponowana nie byłaby żadnym zarządem, lecz gronem fachowców, organem wykonawczym pełnomocnika rządu ds. bibliotek. Nie wykluczaliśmy też podporządkowania Rady Komitetowi Badań Naukowych.
Rządowy projekt ustawy zapowiada stworzenie ogólnokrajowej sieci bibliotecznej w celu "prowadzenia jednolitej działalności bibliotecznej i informacyjnej". W jej skład wejść mają biblioteki publiczne oraz te, które "na wniosek właściwego organizatora" włączy do sieci minister kultury i sztuki. Ustali on też, w drodze rozporządzeń (oczywiście, "w porozumieniu z właściwymi ministrami"), zasady, jakie będą obowiązywały w sieci bibliotecznej odnośnie: gromadzenia i przechowywania materiałów, ich specjalizacji, wymiany i ewidencji, wypożyczeń międzybibliotecznych, prowadzenia katalogów centralnych, koordynacji działalności bibliograficznej, uczestnictwa w systemach informacji, kształcenia pracowników, wreszcie współpracy bibliotek we wszystkich tych sprawach.
Na marginesie; sądzę, że nie wszyscy wiedzą, iż kadra bibliotekarska dzieli się na: pracowników służby bibliotecznej - młodszych bibliotekarzy, bibliotekarzy, starszych bibliotekarzy, kustoszy i starszych kustoszy oraz bibliotekarzy dyplomowanych: asystentów, adiunktów, kustoszy dyplomowanych i starszych kustoszy dyplomowanych. Cała ta bibliotekarska nomenklatura powinna zmienić rodzaj: z męskiego na żeński. W bibliotekarstwie pracuje 96 proc. kobiet i 4 proc. mężczyzn.
Niewyobrażalne, ale prawdziwe
Autorów społecznego projektu ustawy o bibliotekach cechował pragmatyzm. To dlatego dr Maj zwraca uwagę na fakt, że w wielu polskich bibliotekach znajdują się te same czasopisma naukowe i zarazem brakuje innych, wszędzie tych samych tytułów. Przez długie lata, gdy każdy dolar oglądano przed wydaniem dziesięć razy, brakowało między bibliotekami jakiejkolwiek współpracy. Wyjściem stała się komputeryzacja, która jednak w polskich bibliotekach przeprowadzana jest zbyt wolno, przy czym w sposób chaotyczny, przez nikogo nie koordynowany.
W Danii, której system biblioteczny uchodzi za wzorowy, po skomputeryzowaniu kilku najważniejszych książnic, zapewniono komputery najmniejszym placówkom. Jest to logiczne - to tam najtrudniej zdobyć poszukiwaną książkę, a nie w dużym mieście, w wielkiej bibliotece z ogromnym księgozbiorem.
U nas komputery trafiają nie zawsze do tych bibliotek, gdzie byłyby najpotrzebniejsze, skąd zresztą są kradzione, a brak wyobraźni, zarówno bibliotekarzy, jak i darczyńców, którzy o ubezpieczeniu ani pomyślą, sprawia, że straty bywają nie do powetowania. Ponadto sprzęt się starzeje, a mało gdzie jest odnawiany.
W wielu krajach zachodnich na poszukiwaną książkę czeka się maksymalnie 48 godzin. Obowiązkiem bibliotekarza jest sprowadzenie w tym czasie danego tytułu dla czytelnika. Ba, w Wielkiej Brytanii abonent biblioteki książkę wypożyczoną w Sheffield może oddać w Nottingham. Niewyobrażalne - zgoda, ale prawdziwe.
Podstawą finansowania współpracy bibliotek powinny być fundusze wygospodarowane ze środków budżetowych przeznaczonych na naukę. Centralne finansowanie z Ministerstwa Kultury i Sztuki skończyło się z chwilą wejścia w życie ustawy samorządowej. Za pośrednictwem wojewodów pieniądze otrzymują jedynie Wojewódzkie Biblioteki Publiczne i to nie wszystkie, bo np. w Opolu wojewódzka książnica została skomunalizowana. Proponowany w społecznym projekcie ustawy Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych mógłby powstać z części pieniędzy z Komitetu Badań Naukowych; sponsoring byłby tylko jego uzupełnieniem. Informatyzacja bibliotek polskich - od najmniejszej do największej - jest sprawą priorytetową, a postulowany System Biblioteczno-Informacyjny byłby dla niej dobrą podstawą organizacyjną. Koszty takiego przedsięwzięcia byłyby niemałe, ale komputeryzacja całej sieci bibliotecznej jest nieunikniona. Francuzi, którzy to zaniedbali, płacą dziś za swoją niefrasobliwość. Powstały bowiem komercyjne bazy danych, konkurencyjne dla bibliotecznych. Można powiedzieć, że dla czytelnika to nawet wygoda, ale nie dla każdego. Dane dotyczące przemysłu i usług z pewnością byłyby - oczywiście, za opłatą - dostępne, ale kto zająłby się np. niedochodową humanistyką?
Skrzecząca rzeczywistość
Z dotychczasowych regulacji prawnych bynajmniej nie wynika obligatoryjność istnienia bibliotek publicznych w gminach. "W zakresie nie uregulowanym ustawą - cytuję art. 2 projektowanej ustawy - do bibliotek stosuje się odpowiednio przepisy ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej". A ta ostatnia pozwala w pewnych okolicznościach zlikwidować placówkę bez podania przyczyn. Biblioteki nie są zbytnio kochane przez większość samorządów - to wiemy nie od dziś. Nieprzypadkowo o ponad 7 procent zmalała liczba bibliotek w Polsce. Naprawdę zresztą straty w bibliotekarstwie publicznym są większe, gdyż w wielu bibliotekach nie dokonuje się uzupełnień księgozbioru o nowości, co w końcu prowadzi do utraty czytelników. Zakupy książek, czemu zresztą nie można zbytnio się dziwić, zawsze będą mniej ważne od pomocy miejscowej lecznicy czy szkole lub budowy wodociągu.
A rzeczywistość skrzeczy. Przed dwoma laty Organizacja ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) przeprowadziła badania, których wynik jest dla nas kompromitujący. 72 proc. Polaków uznanych zostało za niepiśmiennych! Nie znaczy to, że są analfabetami, lecz m.in. nie są w stanie zrozumieć nie tylko przekazu radiowego czy telewizyjnego, ale i pojąć instrukcji obsługi jakiegoś urządzenia, dodajmy - mało skomplikowanego, czy wykonać prostych zadań obliczeniowych korzystając z przedstawionych objaśnień. Dla porównania, w Szwecji niepiśmiennych - w rozumieniu Organizacji ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju - jest tylko 26 proc. Marnym dla nas pocieszeniem są nieoczekiwanie złe rezultaty tych badań przeprowadzonych w Szwajcarii (58 proc. niepiśmiennych).
- Pieniądze wydaje się u nas nierzadko na bardzo wątpliwe działania kulturalne - z żalem mówi Jerzy Maj. - A biblioteka ma w sobie element homeostatu. Wystarczy zgromadzić trochę książek, znaleźć lokal, wywiesić szyld z godzinami otwarcia i zaraz zjawią się czytelnicy. Oczywiście, przyciągnie ich nie sama biblioteka, lecz książka, literatura, wartości w niej tkwiące. Jeśli tu będziemy skąpili pieniędzy albo wydawali je, jak dotąd, bez ładu i składu - efekty będą opłakane. To może duże słowa, ale półanalfabetów w zjednoczonej Europie nikt nie potrzebuje.
Posłowie najprawdopodobniej uchwalą nową ustawę o bibliotekach. Jej projekt zapisany jest na jedenastu stronach maszynopisu. Szeleszczących wyjątkowo głośno.
KRZYSZTOF MASŁOŃ | Dzisiaj w Sejmie przewidziane jest czytanie ustawy o bibliotekach. Doktor Jerzy Maj jest współautorem społecznego projektu ustawy o bibliotekach. Jego zdaniem nowa rządowa ustawa niczego nie porządkuje i jest nijaka. W opinii dr Maja informatyzacja bibliotek jest sprawą priorytetową, a postulowany przez niego system byłby dobrą podstawą organizacyjną. Koszty takiego przedsięwzięcia byłyby niemałe, ale komputeryzacja sieci bibliotecznej jest nieunikniona. Społeczny projekt nie zyskał jednak uznania w Ministerstwie Kultury i Sztuki.
Posłowie najprawdopodobniej uchwalą nową ustawę o bibliotekach. |
Prawa własności stołecznych scen
Zagrać we własnym domu
JAN BOŃCZA-SZABŁOWSKI
Zdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach. Założony przez Erwina Axera Teatr Współczesny mieści się na plebanii, Teatr Mały - w domu towarowym, Ateneum w budynku kolejarzy, w Baju była niegdyś bożnica, zaś budynek Teatru na Targówku miał być pierwotnie stacją metra.
Pomysł, by kilkanaście teatrów stołecznych podlegało aż czterem podmiotom prawnym, mógłby być świetną pożywką dla twórców teatru absurdu. Są bowiem cztery teatry wojewódzkie, pięć powiatowych, dwanaście scen podlega władzom miejskim, a trzy resortowi kultury. Wysokość dotacji nie zależy od poziomu artystycznego, lecz szczodrości organu założycielskiego.
Władze Warszawy zastanawiały się niedawno, czy przy stale rosnącym czynszu przynajmniej dla kilku teatrów wynajmujących sale nie warto by poszukać nowych siedzib, w budynkach należących do miasta. Zdaniem Jana Budkiewicza, przewodniczącego podkomisji kultury i sztuki Rady m.st. Warszawy, miasto powinno znaleźć nową siedzibę dla Teatru Muzycznego Roma, Teatru Nowego oraz natychmiast wyjaśnić sytuację prawną założonego przez Tadeusza Łomnickiego Teatru Na Woli.
- Na zebraniu podkomisji kultury uznaliśmy, że sprawa Teatru Na Woli nadaje się do prokuratora. Dyrektor placówki Bogdan Augustyniak prowadzi bardzo trudne rozmowy na temat prawa własności z zajmującym część budynku bankiem. Nie wiedzieć czemu, nie ma żadnego wsparcia ze strony dzielnicy. A sprawa jest skomplikowana, bo miejsce, gdzie znajduje się sala teatralna, należy do banku, zaś okalający parking - do teatru.
- Władze dzielnicy od kilku lat opóźniają, a nawet blokują, formalne wydanie tytułu własności działki przyznanej Teatrowi Na Woli jeszcze za czasów jego założyciela Tadeusza Łomnickiego - mówi Bogdan Augustyniak. - Równocześnie te same władze udzielają zgody na budowę w sąsiedztwie teatru kilku spółkom developerskim; a te plac będący własnością teatru traktują jak mienie niczyje.
Konieczna jest przeprowadzka kierowanego przez Adama Hanuszkiewicza Teatru Nowego. Ponieważ budynek, w którym mieści się scena, jest własnością prywatną, władze miasta nie chcą przeprowadzić w nim remontu ani modernizacji. Pojawił się projekt budowy nowej sceny dla zespołu Hanuszkiewicza na sąsiedniej, należącej do miasta działce. Budynek zostałby wykorzystany również na siedzibę Teatru Muzycznego Roma. Pomysł uznano za dyskusyjny. Przeciwnicy chętnie przeciwstawiali tę budowę innym, ich zdaniem, pilniejszym. Ale były też głosy poparcia.
- Kłopoty lokalowe Teatru Nowego i Romy są tak duże, że każdej szansie uzyskania przez nie nowego budynku można tylko przyklasnąć - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP. - Wszystkie pozostałe teatry warszawskie wymagają co najmniej solidnych remontów. Ich stan techniczny w porównaniu do standardów europejskich jest po prostu opłakany.
Zainteresowane strony są zgodne, że należałoby jak najszybciej uregulować sytuację własnościową Teatru Muzycznego Roma. Są jedynie rozbieżności co do sposobu rozwiązania.
- Co miesiąc płacimy kurii ok. 150 tys. zł, nie mając faktycznie żadnej perspektywy na przyszłość - mówi Jan Budkiewicz. - Kuria biskupia zaproponowała, że przekaże Romę za Pałac Prymasowski. Taka wymiana jednak nie wchodzi w rachubę, bo pod koniec lat 80. pałac kupiły Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe. Teatr Roma wymaga remontu. Dzisiejszy stan gmachu zagraża bezpieczeństwu ludzi. Rozważaliśmy więc np. przeprowadzkę Romy do Sali Kongresowej, lub adaptację dla jej potrzeb budynków dawnej elektrociepłowni na Powiślu. Niestety oba warianty okazały się niemożliwe do realizacji.
- Roma rzeczywiście wymaga remontu, bo przez wiele lat traktowana była jak mienie niczyje - przyznaje Wojciech Kępczyński, dyrektor teatru. - Jednak pomysły przenosin do elektrociepłowni lub Sali Kongresowej uważam za kuriozalne. Strona kościelna wykazywała w rozmowach o ewentualnej wymianie dużo dobrej woli. Skoro Pałac Prymasowski nie wchodzi w grę, należałoby zaproponować inny obiekt. Stanowczo uważam, że Roma powinna pozostać w dotychczasowej siedzibie, która ma nie tylko wspaniałą historię, ale teraz dzięki sponsorom, będzie jednym z najnowocześniejszych i najlepiej wyposażonych teatrów muzycznych w Polsce. A poza tym nie należy zapominać o czymś takim jak genius loci.
Związek emocjonalny z miejscem mocno akcentuje też Maciej Englert, dyrektor Teatru Współczesnego: - Paradoks polega na tym, że zarówno działka, na której stoi teatr, jak i sam budynek należą do parafii św. Zbawiciela, natomiast plac obok, na którym stoi barak, jest własnością teatru. O przenosinach w inne miejsce nie ma mowy, bo oczywiście chcemy zachować historyczny gmach teatru. Zastanawiamy się jednak, czy nie udałoby się na naszym placu wznieść budynku dla parafii, a potem wymienić się działkami. Bez wsparcia finansowego ze strony miasta lub jakiegoś inwestora tej sprawy nie rozwiążemy.
O konieczności rozbudowy Teatru Polskiego i przeniesieniu tam Sceny Kameralnej mówi dyrektor naczelny placówki Jerzy Zaleski. - W dobudowanej części znalazłaby się zarówno Scena Kameralna jak i sale prób. Po wybudowaniu nowych pomieszczeń nie tylko polepszyłyby się warunki pracy (duża scena nie ma do dziś sali prób), ale nie musielibyśmy płacić wysokiego czynszu za Scenę Kameralną i będąc w jednym budynku moglibyśmy zmniejszyć liczbę etatów obsługi technicznej.
Niecodzienną sytuację lokalową mają Teatr Kwadrat i Teatr Mały: - Polimex, któremu płacimy czynsz, nie jest jeszcze właścicielem budynku. W sądzie toczy się proces o prawo własności - twierdzi Edmund Karwański, dyrektor Kwadratu. - Na Czackiego Kwadrat ma jedynie scenę, widownię i garderoby. Zaplecze rozlokowane jest w innych punktach miasta. Niewielki magazyn - w piwnicy na Płockiej, na Cichej zaś mamy kawałek placu, gdzie ustawiliśmy kontenery. Mieści się tam malarnia i magazyn dekoracji. Co roku chcą nam to zburzyć, ale na moje prośby odwlekają tę decyzję. Gdy pozbędziemy się tego zaplecza, nie będzie teatru.
- Teatr Mały płaci czynsz aż dwóm instytucjom - mówi dyrektor Mieczysław Marszycki. - Kinu Relax, które ma prawo własności do podziemnej części teatru, czyli sceny, szatni i widowni, oraz Domom Towarowym Centrum, do których należy część pomieszczeń teatralnych na parterze. Korzystając z przebudowy Domów Centrum chcieliśmy zrobić oddzielne, bezkolizyjne wejście, ale sprawa nie jest prosta, bo przechodziłoby ono przez teren istniejącego niegdyś kiosku. O tę kilkumetrową działkę wiedzie spór Ruch.
Nieuregulowane prawo własności da znać o sobie wkrótce w przypadku Teatru Baj. - Historii naszej siedziby można by poświęcić grubą księgę - uważa Krzysztof Niesiołowski, dyrektor Baja. - Zajmujemy część budynku, który w 1914 roku wybudowany został przez gminę żydowską. Była tu bursa, szkoła oraz jedyna w Polsce bożnica zbudowana w kształcie rotundy. Tam, gdzie jest dziś nasza scena, po wojnie był dom modlitwy, który Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów przebudowało na Teatr Żydowski. Bożnicę rozebrano w 1955 roku. Teatr zaś przeniósł się na ulicę Królewską, a potem na plac Grzybowski. Co ciekawe, po przeprowadzce Teatru Żydowskiego, TSKŻ nie tylko udostępniło salę teatralną Bajowi, ale do 1968 roku płaciło za niego czynsz. Teraz gmina żydowska stara się o prawo własności do swoich budynków. Nie czuję zagrożenia dla teatru. Po prostu, komu innemu będziemy płacić czynsz.
Budowa drugiej jezdni ulicy Prostej spowoduje konieczność wyburzenia części budynków należących do Muzeum Techniki dawnych Zakładów Norblina, w których ma siedzibę Scena Prezentacje.
- Budowa nowej jezdni to nieokreślona przyszłość, więc chwilowo nie ma zagrożenia dla teatru - uważa inż. Jerzy Jasiuk, dyrektor Muzeum Techniki. - Teren Zakładów Norblina, mieszczący się w samym centrum stolicy, szczególnie w ostatnich latach wydaje się jednak łakomym kąskiem. Zgłaszają się inwestorzy, którzy chcą zlokalizować tu sklepy, restauracje itp. A ponieważ kapitalizm wchodzi do nas dość bezwzględnie, wszystko jest możliwe. | większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach. Władze Warszawy zastanawiały się, czy dla kilku teatrów wynajmujących sale nie warto by poszukać nowych siedzib. miasto powinno wyjaśnić sytuację prawną Teatru Na Woli. Konieczna jest przeprowadzka Teatru Nowego. należałoby uregulować sytuację własnościową Teatru Muzycznego Roma. |
Z Jadwigą Staniszkis, socjologiem, rozmawia Małgorzata Subotić
Ciężka praca dzień i noc
FOT. (c) PIOTR MALECKI/FORUM
Rz: Nie spełniła się pani przepowiednia i życzenie, aby SLD zawarł koalicję z Platformą Obywatelską. Dlaczego?
JADWIGA STANISZKIS: Przywódcy Platformy tego nie chcieli. Bo przecież Miller mówił, że były jakieś rozmowy i była propozycja takiego układu jak w Czechach, Klaus - Zeman. Na tym układzie Klaus nie wyszedł tak źle. Jest najpoważniejszym kandydatem na stanowisko prezydenta, jest ceniony za to, że wziął odpowiedzialność. Decyzji przywódców Platformy dziwię się też z innego powodu - polityka parlamentarna i rzeczywista władza tak się zaczęły rozchodzić, że realne zmiany można przeprowadzać, będąc w aparacie wykonawczym.
A co z władzą parlamentarną?
Platforma będzie w parlamencie tkwiła w dyskursie publicznym, który okaże się, moim zdaniem, dyskursem fałszywym. Samoobrona będzie nadawała ton tej dyskusji, interpretując współczesne wyzwania w bardzo tradycyjnym języku. Platforma nie utrzyma nawet obecnego poparcia.
W języku tradycyjnym, czyli prostym?
Tradycyjnym w tym sensie, że nieadekwatnym do sytuacji. Przy okazji także prostackim. Partii takiej jak Platforma będzie bardzo trudno znaleźć w parlamencie swoje pięć minut. Uważam, że jej miejsce w polityce, kwalifikacje jej ludzi upoważniały ją do objęcia wysokich stanowisk w aparacie wykonawczym. Niższe kadry były tym zainteresowane, ale przywódcy okazali się minimalistyczni. I to jest ich błąd. Na minimalizmie nikt nie wygrywa w polityce.
Minimalistyczni z jakiego powodu?
Myślą o przetrwaniu. W całej kampanii byli zbyt luzaccy, zbyt leniwi. Niewykorzystujący zaplecza, a nawet dorobku własnego ośrodka programowego.
W pani ocenie przywódcy Platformy mają więc zerową skłonność do ponoszenia ryzyka?
Tak. Ale jest to zła kalkulacja.
Co mogła właściwe zyskać Platforma na takiej koalicji?
Polska mogła zyskać. A Platforma mogła uzyskać opinię, że jest gotowa do wzięcia odpowiedzialności. Nie musiała się obawiać losu Unii Wolności, bo Unia zrobiła błąd, szukając racjonalizacji historycznej, czyli uzasadnienia dla ewentualnie takiej koalicji, w przeszłości. A w tym przypadku chodzi o racjonalizację ze względu na trudną sytuację kraju.
Ciągle pani uważa, że taka koalicja byłaby najlepsza dla Polski?
Uważam, że w tej konfiguracji koalicja Platformy z SLD byłaby optymalna.
Sądzę zresztą, że należy zastanowić się nad tym, czy w Polsce dokonała się - i czy może się dokonać ze względu na uwarunkowania globalne - pełna rewolucja kapitalistyczna. Czy może powstać pełny kapitalizm, czyli zdolność do akumulacji i nowy segment producentów. Czy przypadkiem Lepper, mimo całej tej swojej karykaturalności, nie jest wyrazem ułomnej, niższej klasy średniej, charakterystycznej dla niepełnego kapitalizmu?
I jak brzmi odpowiedź na to ostatnie pytanie?
Ludzie Leppera to nie są chłopi. W przeważającej większości są to ci, którzy rozbili się o kredyty, bo nie mogli ich spłacać. Próbowali od "szczęk" przejść do sklepików, ale rozbili się o supermarkety. To jest właśnie polityczny obraz klasy średniej w niekompletnym, niedokończonym kapitalizmie. I to jest bardzo smutna konstatacja. Tak więc ci, którzy mogliby pomóc w stworzeniu racjonalnych rozwiązań instytucjonalnych, są na wagę złota. Uważam, że tacy ludzie są w zapleczu PO, niekoniecznie wśród jej liderów. Bo paradoksalnie, gorzej oceniam liderów niż trzon Platformy.
Kolejnym powodem, który predestynuje to właśnie środowisko do wzięcia części władzy wykonawczej i odpowiedzialności, jest to, że zmienił się charakter władzy.
Jak się zmienił?
Dawno zniknęła już władza, którą politolodzy określali jako relacyjną. To znaczy, że X ma władzę, bo potrafi zmusić Y do zrobienia tego, co leży w interesie X. Albo X ma władzę, bo może ukształtować takie reguły gry, jakie mu odpowiadają. Teraz o władzy mówi się jako o zdolności systemu - czyli wszystkich instytucji działających w państwie - do zachowania własnych zdolności rozwojowych, do utrzymania sterowności państwa. Budowanie instytucji jest więc obecnie podstawowym zadaniem.
Jaka jest rola ludzi w tym współczesnym rozumieniu władzy?
Jeżeli pozostawi się władzę ludziom bez dostatecznego doświadczenia instytucjonalnego, jeżeli nie wykorzysta się całego potencjału intelektualnego obecnego Sejmu, a nie jest to duży potencjał - po prostu przegramy. I Polska pozostanie obszarem pozbawionym sterowności.
Wciąż więc istotna jest rola ludzkiej wyobraźni i kwalifikacji oraz umiejętność interpretowania informacji i budowania instytucji. To wymaga wiedzy z zakresu historii gospodarczej, historii idei. Jakość aparatu wykonawczego i jakość młodych kadr, które ciągle kształcimy, będą naszą najważniejszą przepustką do Unii Europejskiej. I dlatego pozostawienie tego PSL i SLD jest błędem. Taki jednak był wybór - jak sądzę - Andrzeja Olechowskiego, motywowany jego kalkulacjami na prezydenturę. Ale Olechowski zniknie, jeżeli problemy, które teraz mamy, nie zostaną rozwiązane.
Może to jednak wyborcy zdecydowali, że nie doszło do koalicji SLD z Platformą? Ugrupowanie Olechowskiego nie dostało, mówiąc delikatnie, rewelacyjnego poparcia.
Platforma prowadziła złą kampanię. Mało dynamiczną. Jeżeli ktoś czyni swoje hasło wyborcze z wyzwalania energii obywateli, a jednocześnie wie, że zbliża się kryzys i ma parę miesięcy, żeby przygotować program kryzysowy, co trzeba ciąć, gdzie są oszczędności, gdzie tkwią rezerwy, jak przeorientować istniejące strumienie pieniędzy - i nic nie robi...
A co Platforma powinna była zrobić?
Przecież wszystkie te informacje były w Platformie. Jej doradcy, eksperci mogli sformułować taki program, ale po prostu nie wystarczyło woli, zabrakło dynamiki. I to uczyniło Platformę dość mało atrakcyjną. Mogła uzyskać, moim zdaniem, grubo ponad 20 procent.
Platforma miała szansę stać się przynajmniej zdecydowanym liderem opozycji?
Na pewno. I bardzo poważnym partnerem w Sejmie. Ale zrobiła kiepską kampanię, a jej przywódcy okazali się, paradoksalnie, niemedialni.
Niemedialni?
Telewizja wychwytuje to, że nie ma się nic do powiedzenia. Można milczeć znacząco, ale takie milczenie jest nieznośne na dłużą metę.
W każdym razie jest koalicja SLD - UP z PSL. Rzeczywiście pani sądzi, że ta koalicja może nie dać sobie rady z problemami kraju?
Nie mówię, że nie da sobie rady. Ten rząd oceniam na cztery z minusem. Oceniam go nieźle. I Jacek Piechota, i Marek Belka, i Wiesław Kaczmarek - gotowość tych polityków do neoliberalnego myślenia z uwzględnieniem roli instytucji jest u nich zauważalna. Ale oczywiście przeraża mnie zachowanie niektórych ludzi z zaplecza parlamentarnego. Na przykład posłanka Barbara Blida nazywała pracę w Sejmie - która jest pracą na pełny etat, pracą wymagającą dużo większego przykładania się, niż widać to było w poprzedniej kadencji - sprzątaniem schodów i szlifowaniem klamek. Jeżeli traktuje się posłowanie tylko jako odskocznię do aparatu wykonawczego, bo w tym kontekście użyła tego sformułowania, to takiego typu określenie statusu i pracy posła powinno być ocenione przez Komisję Etyki. Tacy posłowie obrażają powagę tego miejsca i obrażają wyborców.
Ale sama pani mówiła, że to nie w Sejmie tkwi realna władza, może więc posłanka Blida jest przynajmniej częściowo usprawiedliwiona?
To trzeba było nie kandydować. Problem polega na tym, że generalnie władza i polityka rozchodzą się, o czym wielokrotnie mówiłam. Dalej jednak Sejm jest poważnym miejscem. Poprzedni parlament pisał złe prawo, było ono niedopracowane. Komisja Finansów Publicznych jakoś do ostatniej chwili nie zauważyła, że zbliżamy się do kryzysu, że są strukturalne przyczyny. Tamten Sejm źle pracował także dlatego, że nie realizował funkcji kontrolnych, które mu przysługują.
Ciągle były przedstawiane jakieś informacje rządowe, często zresztą odrzucane.
Ale nie o to chodzi. Sejm może żądać informacji, które będą analitycznie głębsze niż te ochłapy informacyjne, które rzucał rząd. To wymaga ciężkiej pracy niemal przez dzień i noc. I myślenia. Myślenia o wyzwaniach. Poprzedni posłowie pod tym względem zupełnie się nie sprawdzili. Ale jeżeli traktuje się Sejm, tak jak pani Blida, jako miejsce do "szlifowania klamek", to nic dziwnego. Mieliśmy rząd Buzka, który miał być reprezentacją tych wszystkich partyjek. Teraz mamy jeszcze mieć reprezentację terytorialną - bo Śląsk to taki wielki region i musi mieć swoich ministrów. To jest po prostu absurd.
Niektórzy dostali jednak stanowiska wiceministrów?
I już widać, że Miller, aby te wszystkie apetyty zaspokoić, będzie miał trudności z cięciem rozbudowanej administracji centralnej i utworzeniem organizmu zdolnego do koordynacji. Obawiam się, że presja aparatów terenowych, które są potrzebne SLD do wyborów do samorządu terytorialnego, gdzie jest duża porcja władzy, spowoduje, że nadzieja na reformę centrum się rozmyje.
Leszek Miller wielokrotnie zapowiadał cięcia w administracji. Nie tylko dziennikarze, ale i politycy opozycji będą chcieli go z tego rozliczyć. Na razie liczba podsekretarzy stanu zmniejszyła się o około trzydziestu.
Musi więc pilnować realizacji tych zapowiedzi. Bo naprawdę sytuacja jest poważna, państwo znajduje się w fatalnym stanie. Jest rozbudowane, a równocześnie pozbawione - jako zbiór instytucji - zdolności sterowania.
Głównym problemem w sytuacji anarchii, jaką mamy - i nie chodzi tylko o finanse publiczne - są dwie rzeczy: struktury myślowe i etyka. Przecież właściwie cały ruch konserwatywny powstał po rewolucji francuskiej jako odpowiedź na anarchię. I wtedy zaczęto mówić, to szło aż do Hayeka, że rynek jest cenny, bo jest strukturą poznawczą, dostarczającą informacji, racjonalizującą myślenie, że tradycja jest cenna, bo dostarcza kategorii myślenia.
Jaki to ma związek z naszą sytuacją?
U nas nie ma kategorii myślenia o państwie, co się ujawniło w niezauważeniu kryzysu finansów. Bo nie myślano w kategoriach, które dotykają rzeczywistości. Tylko definiowano problemy w kategoriach z przedwczoraj. A Lepper ten sposób myślenia jeszcze cofnął w czasie i to w sposób klasycznie populistyczny...
Klasycznie populistyczny?
Samoobrona jest reprezentacją potencjalnej klasy średniej, która rozbiła się o niemożność dokończenia rewolucji kapitalistycznej. Klasy, która myślowo nie jest przygotowana, żeby interpretować współczesność, i cofa te interpretacje, podobnie jak Liga Polskich Rodzin, do języka, który nie przystaje do rzeczywistości. Populizm Leppera jest w jakimś sensie uzasadniony sytuacją. Ameryka Łacińska miała podobną sytuację zablokowanego rozwoju niższej klasy średniej, jej konsumpcyjnych apetytów większych niż możliwości. Ale Lepper na dodatek jest elokwentny. I ta elokwencja jest niebezpieczna.
Dlaczego?
Jego zachowanie zbytnio aktywizuje polityka. A polityka przy nowym typie władzy, o którym mówiłyśmy, jest nie tyle ułatwieniem, ile przeszkodą,
Jeżeli w odpowiedzi na ten chaos nie utworzy się lepszych instytucji, nowego języka dyskursu publicznego i nie wzmocni się wymiaru etycznego, który w kryzysie może być oparciem - i na to kładli nacisk konserwatyści - to nie uda się wyjść z tego. Namawiałabym Millera, żeby był bardziej konserwatywny, w tym dobrym znaczeniu, i żeby łączył to, co konserwatyści łączyli. Czyli państwo z autorytetem.
To znaczy?
Chodzi o to, żeby budować państwo tak, aby stało się centrum zaufania. Konieczne więc jest oparcie się na ludziach z autorytetem.
Są tacy ludzie?
No, przynajmniej na ludziach z kompetencjami. Tak, aby rząd nie był kolejną reprezentacją różnych układów, interesów we własnym zapleczu politycznym. Jeśli Miller potrafi mówić "nie" koalicjantom i własnemu aparatowi, niech mówi "nie". - | Partii takiej jak Platforma będzie trudno znaleźć w parlamencie swoje pięć minut. Uważam, że kwalifikacje jej ludzi upoważniały ją do objęcia wysokich stanowisk w aparacie wykonawczym. Niższe kadry były tym zainteresowane, ale przywódcy okazali się minimalistyczni. I to jest ich błąd. Na minimalizmie nikt nie wygrywa w polityce. ci, którzy mogliby pomóc w stworzeniu racjonalnych rozwiązań instytucjonalnych, są na wagę złota. Uważam, że tacy ludzie są w zapleczu PO, niekoniecznie wśród jej liderów. Bo paradoksalnie, gorzej oceniam liderów niż trzon Platformy. Problem polega na tym, że władza i polityka rozchodzą się. Poprzedni parlament pisał złe prawo, było ono niedopracowane. Komisja Finansów Publicznych do ostatniej chwili nie zauważyła, że zbliżamy się do kryzysu. U nas nie ma kategorii myślenia o państwie. Chodzi o to, żeby budować państwo tak, aby stało się centrum zaufania. Konieczne więc jest oparcie się na ludziach z autorytetem.
No, przynajmniej na ludziach z kompetencjami. Tak, aby rząd nie był kolejną reprezentacją różnych układów, interesów we własnym zapleczu politycznym. |
List z Paryża Gdy dwa plemiona żyją pod jednym dachem przez tysiąc lat, codzienność nie składa się wyłącznie z aktów braterskiej miłości
Z pamięcią o dziesięciu sprawiedliwych
ANTONI GRYZIK
Jestem Francuzem pochodzenia polskiego. Choć w swoim czasie pozbawiono mnie obywatelstwa polskiego, zawsze czułem się kulturowo zakorzeniony w kraju moich przodków - niektórzy z nich czasem nosili myckę.
Na duszy mi lżej, że się zbrodnię potępia i nareszcie prawdę mówi o ludzkim cierpieniu. Ale jako specjalista od problematyki komunikacji widzę może jaśniej niż inni sens manipulacji, w której skład wchodzi przypomnienie sprawy Jedwabnego. Myślę o Normanie Finkelsteinie i jego książce "Przedsiębiorstwo Holokaust". Tak grubymi (nie jedwabnymi) nićmi szyte są niektóre argumenty wymieniane w dyskusji. Jak byśmy nagle powrócili, przeniesieni jakimś wehikułem czasu do dwudziestolecia międzywojennego i do seansów w kawiarni "Ziemiańska" pomiędzy Tuwimem a Nowaczyńskim. Widziane z Francji, wszystko to wydaje się egzotyczne. Czytam wypowiedzi nieocenzurowane w dzienniku waszego konkurenta "Gazety", w którym coraz bardziej daje się odczuć rosnącą falę antysemityzmu. Wiem, że większość tych, co dzisiaj psioczą na Żydów, najczęściej nie są autentycznymi antysemitami. Ale boję się, że jeśli źle pokieruje się dyskusją o Jedwabnem, to mogą nimi zostać naprawdę. Reagują oni jak stereotyp Polaka w kawale z książki dowcipów żydowskich "Przy szabasowych świecach" zatytułowanym "O polskim antysemityzmie". Przypomnę go: Polak stwierdza, że Żydów jako takich nie znosi, z wyjątkiem - i tu wymienia listę swoich znajomych Żydów, opisując ich w superlatywach. Żyd na to mu odpowiada, oczerniając indywidualnie wszystkich tych, których wymienił jako oszustów, złodziei itp. konkludując, że poza tym nie pozwoli oczerniać narodu żydowskiego tak w ogóle.
Nie chciałbym, aby pomyślano, że źle oceniam przygotowanie merytoryczne redaktorów prowadzących dyskusję ("Jedwabne, 10 lipca 1941 - zbrodnia i pamięć", "Rz" 53, 3 - 4.03.2001 r.). Ale ze zdumieniem zauważyłem, że gdy zaczęto poruszać dogłębnie problematykę współżycia Żydów z resztą społeczeństwa polskiego, wszystko się nagle usztywniło i zatriumfowała niewiedza i wzajemna nietolerancja. W formie eleganckiej, na płaszczyźnie intelektualnego konwenansu, zaczęto niemalże "rzucać mięsem". Jedni krzyczą, że wszystko to, co się zarzuca Żydom to kłamstwo i skandal, że Żydzi nigdy niczego złego nie zrobili Polakom, a jakby nawet, to należy to zrozumieć, tak bardzo zawsze Polak pogardzał Żydem, a drudzy na to, że wręcz przeciwnie, że Polak jako taki jest dobry i szlachetny, tylko czasem szumowina itd., że z drugiej strony Żydzi powinni też zdać sobie sprawę, iż nie są niewiniątkami. I poszły konie po betonie! Powróciła obustronna paranoja. Po co nam to wszystko dziś, w 2001 roku?
Ileż ja tu, w Paryżu, takich dyskusji się nasłuchałem... W 1982 roku zorganizowałem spotkanie mające na celu pojednanie pod hasłem "Pamięć żydowska a solidarność". Niestety, wszystko się skończyło na pyskówce. Nawet biednemu Brandysowi dostało się od antysemitów, gdy próbował bronić dobrego imienia Polaków. A przecież istnieje literatura, łatwo dostępna, która w sposób czytelny mogłaby uzmysłowić obecnemu pokoleniu głęboki sens historyczny konfrontacji polsko-żydowskiej. Przeczytajmy raz jeszcze na przykład "Mój wiek" Wata. Wiele lat temu napisałem tekst do dziennika "Liberation", aby spróbować uspokoić dyskusję o polskim antysemityzmie. Powiedziałem tam zdanie, które chciałbym, aby ktoś kiedyś powiedział spokojnie nad Wisłą: "Gdy dwa plemiona żyją pod jednym dachem przez tysiąc lat, codzienność nie składa się wyłącznie z aktów braterskiej miłości. Konflikty, nienawiść i zbrodnie musiały być również na porządku dziennym".
Broniąc imienia Polaków dorzuciłem, że wydaje mi się karykaturalne, gdy ktoś sobie wyobraża, iż winna jest zawsze jedna strona. Przeszłość jest bardzo ważna. Ale teraźniejszość i przyszłość niosą w sobie inne wyzwania niż wieczne przeżywanie dawnych krzywd. Było, jak było. Dziś trzeba raz zwyczajnie powiedzieć, że w sytuacji porozbiorowej ludność polskojęzyczna, zraniona w swej tożsamości instynktownie reagowała wrogością wobec ludności, która w swej masie odmawiała asymilacji kulturowej, a często wręcz asymilowała się poprzez pryzmat kultury okupanta. Kapuściński napisał w tym kontekście świetny artykuł na temat mechanizmów ludobójstwa w dzienniku "Le Monde des Debats".
Klimat, jaki się tworzy obecnie w Polsce w wyniku dyskusji o Jedwabnem, martwi mnie coraz bardzie,j bo mam jeszcze w Polsce rodzinę. Moi bliscy mówią mi, że coś niedobrego zaczyna się dziać, coś wisi w powietrzu. Może my już tak (kwestia obciążenia genetycznego) jesteśmy wszyscy przeczuleni; może reagujemy jak spłoszone ptaki.
Stańmy sobie raz porządnie twarzą w twarz, Polacy wszystkich odcieni, tożsamości prywatnych czy religijnych, wywalmy sobie prosto z mostu wszystko, co złe, ale na miłość boską, nie zapominajmy o tym, co było dobre. Bóg obiecał Lotowi, że uratuje Sodomę i Gomorę, jak się tam znajdzie dziesięciu sprawiedliwych mężów. Czy nie mamy w stosunkach polsko-żydowskich po obu stronach dziesięciu sprawiedliwych, których pamięć by nam pomogła budować wspólnie w trzecim tysiącleciu naszą wspólną Sodomę i Gomorę - Polskę?
Pamiętajmy o Róży Luksemburg, co chciała wymazać Polskę z mapy Europy, ale nie zapominajmy jednocześnie pejsatego chasyda z obrazu Grottgera. Pamiętajmy o tych młodych Żydach, co zbałamuceni komunistyczną propagandą przyłączyli się do wojsk sowieckiej Rosji w 1920 roku. Ale pamiętajmy także o setkach chłopców z galicyjskich szetteli, co na ochotnika zaciągnęli się do Pierwszej Brygady w 1916 roku. Poznałem tu, we Francji jednego z nich, stuletniego dziś doktora Maurycego Wajdenfelda, przyjaciela i tłumacza Korczaka. Z dumą pokazywał mi Virtuti Militari za udział w wyprawie kijowskiej i list pochwalny marszałka. Pamiętajmy o tych, co kolaborowali z sowieckim okupantem w 1939 roku, ale nie zapominajmy o tysiącach tych, co męczeństwem lub śmiercią w łagrze przypłacili chęć przyłączenia się do polskiej armii na emigracji, jak Herling-Grudziński. Pamiętajmy o Menachemie Beginie, który zdezerterował z Pierwszego Korpusu, ale uklęknijmy przed mogiłami z gwiazdą Dawida na cmentarzu pod Monte Cassino.
A w Jedwabnem, płacząc nad męczeństwem okrutnie zamordowanych, wdzięczną myśl kieruję do tych, co z narażeniem życia uratowali kilka ludzkich istot, późniejszych świadków, bez zeznań których pies z kulawą nogą nigdy by się nie dowiedział o prawdzie. Próbuję sobie wyobrazić, jak ciężko musiało im być po wojnie, patrząc codziennie w oczy sąsiadom, którzy z pewnością gdzieś tam mieli do nich żal o to, że nie zrobili tak jak większość mieszkańców. Bohaterom zawsze było trudno, gdy ucichło echo armat.
A może byśmy im dzisiaj pomnik postawili? Dlaczego tylko w Izraelu jest miejsce pamięci poświęcone Sprawiedliwym? Dlaczego nigdy nie pomyśleliśmy o czymś podobnym w Polsce, zamiast czekać, aż w obcym kraju obcy naród ich osądzi i wyróżni? Czy nas wszystkich, zjednoczonych nareszcie ponad podziałami religijnymi, nie stać na podobny gest, by w ten sposób zainaugurować nowe tysiąclecie?
Autor jest profesorem w Ecole Superieure de la Realisation Audiovisuelle. | Jestem Francuzem pochodzenia polskiego. Na duszy mi lżej, że się zbrodnię potępia. Ale widzę sens manipulacji, w której skład wchodzi przypomnienie sprawy Jedwabnego. Myślę o Normanie Finkelsteinie i jego książce "Przedsiębiorstwo Holokaust". Wiem, że większość tych, co dzisiaj psioczą na Żydów, najczęściej nie są autentycznymi antysemitami. Ale boję się, że jeśli źle pokieruje się dyskusją o Jedwabnem, to mogą nimi zostać naprawdę. gdy zaczęto poruszać dogłębnie problematykę współżycia Żydów z resztą społeczeństwa polskiego, zatriumfowała niewiedza i wzajemna nietolerancja. Gdy dwa plemiona żyją pod jednym dachem przez tysiąc lat, codzienność nie składa się wyłącznie z aktów braterskiej miłości. wydaje mi się karykaturalne, gdy ktoś sobie wyobraża, iż winna jest zawsze jedna strona. Przeszłość jest bardzo ważna. Ale teraźniejszość i przyszłość niosą w sobie inne wyzwania niż wieczne przeżywanie dawnych krzywd. w sytuacji porozbiorowej ludność polskojęzyczna instynktownie reagowała wrogością wobec ludności, która w swej masie odmawiała asymilacji kulturowej, a często wręcz asymilowała się poprzez pryzmat kultury okupanta. wywalmy sobie prosto z mostu wszystko, co złe, ale nie zapominajmy o tym, co było dobre. w Jedwabnem, płacząc nad męczeństwem okrutnie zamordowanych, wdzięczną myśl kieruję do tych, co z narażeniem życia uratowali kilka ludzkich istot. A może byśmy im dzisiaj pomnik postawili? Dlaczego tylko w Izraelu jest miejsce pamięci poświęcone Sprawiedliwym? |
ROZMOWA
Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych RP
Zachód potrzebował Miloszevicia
BARTłOMIEJ ZBOROWSKI
Historycy, politycy wymieniają różne przyczyny konfliktu jugosłowiańskiego, a teraz kosowskiego. Jedni eksponują powody ekonomiczne - załamanie się socjalistycznej gospodarki; drudzy źródeł nieszczęść dopatrują w waśniach narodowościowych, w dążeniu do budowy tzw. wielkiej Serbii, jeszcze inni twierdzą, że są to "wojny religijne". Dość często jako przyczynę konfliktu wymienia się brak reform demokratycznych w Serbii, a także interesy wielkich mocarstw na Bałkanach. Co pana zdaniem legło u podstaw rozpadu Jugosławii?
BRONISŁAW GEREMEK: Traktuję proces rozpadu Jugosławii jako rozpad struktury imperialnej. Podobnie rozpadały się imperia w wyniku podmuchu pierwszej wojny światowej. Druga wojna światowa także poważnie osłabiła lub nawet spowodowała zniknięcie wielu tych struktur. Koniec lat 80. przyniósł zaś falę ich rozpadu bez poprzedzających ją wojen.
Jugosławia, dla człowieka mojego pokolenia, była tworem powstałym po pierwszej wojnie, po rozpadzie imperiów tureckiego i austro-węgierskiego. W jakimś sensie stanowiła element mojej wyobraźni europejskiej. Nigdy nie traktowałem Jugosławii jako struktury imperialnej, choć jej zapowiedź stała się zauważalna jeszcze za życia Tity. W momencie rozpadu federacji w 1991 roku zrozumiałem, że tym razem rozpoczęła się szczególna agonia: imperium i komunizmu.
Gdy w 1991 roku doszło do secesji Słowenii i Chorwacji, a następnie Bośni i Hercegowiny oraz Macedonii, Stipe Mesić, ostatni prezydent Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii przewidywał, że wojna zakończy się dopiero w Kosowie - które też oderwie się od Jugosławii. Według niego właśnie tam tkwią korzenie konfliktu. Przypominał, że to Albańscy studenci pierwsi wyszli - już w marcu 1981 roku - na ulice Prisztiny i zażądali przekształcenia autonomicznej prowincji w republikę. W Kosowie jest już po wojnie. Prowincję opuściły oddziały serbskie, albańskie zdają broń. Jak pan ocenia szansę pozostania Kosowa w Serbii? Jaka będzie przyszłość tej serbskiej prowincji? Jej status?
Wszystko wskazuje na to, że Kosowo stanie się protektoratem... międzynarodowym... z obecnością sił międzynarodowych... na długie lata. Wtedy nie będzie już pytania o to, czy Kosowo ma należeć do Serbii, ale - czy Kosowo widzi możliwość uczestnictwa w federacji jugosłowiańskiej. Współczesną tendencją jest przekazywanie przez władze centralne uprawnień społecznościom lokalnym. Słowem, przyszłość mają struktury federalne, konfederalne. Jeśli Serbia stanie się krajem demokratycznym, to znikną pytania i obawy o przyszłość Kosowa.
Czy po czystkach etnicznych, po tylu wzajemnie wyrządzonych sobie krzywdach będzie możliwe wspólne życie Serbów i Albańczyków w Kosowie?
Na usta ciśnie się odpowiedź, że nie będzie to możliwe. Zachowuję jednak nadzieję, że nienawiść i chęć odwetu nie będą decydowały o przyszłości Kosowa i jego mieszkańców. Nie mogę inaczej... Gdybym bowiem zaakceptował "czarny scenariusz", oznaczałoby to, że zbrodniczy system Miloszevicia zwycięża, że czerpie korzyści z czystek etnicznych. Na to nikt się nie może zgodzić. Dlatego za zadanie równie ważne - obok odbudowy Kosowa - uważam utrzymanie wieloetnicznego charakteru tej prowincji.
Czy nie powinniśmy się obawiać, że po nieudanej próbie budowy "wielkiej Serbii" teraz odżyje idea budowy wielkiej Albanii? Cokolwiek by mówić, Albańczycy, choć ponieśli tak wielkie ofiary i straty, są teraz silniejsi jednością, czują też poparcie międzynarodowej wspólnoty. Serbowie od początku kryzysu jugosłowiańskiego, a w szczególności konfliktu kosowskiego, byli postrzegani przez Zachód jako "główni winowajcy". Czy nie zabrakło obiektywizmu w ocenie sytuacji w Jugosławii, a w szczególności w Kosowie?
Nie sądzę, by diagnoza zawarta w tym pytaniu była trafna. Z moich obserwacji - poczynionych choćby w latach 1998-99 - wynika, że idea tak zwanej wielkiej Albanii nie trafiła w Kosowie na podatny grunt. Odniosłem wrażenie, że ludność tej prowincji, która osiągnęła pewien standard życiowy, odcina się od Albanii. Kosowscy Albańczycy starali się podkreślać swoją odrębność, a może nawet wyższość. Ale gdyby nawet podjęto jakieś próby wskrzeszenia idei budowy "wielkiej Albanii", to obecność międzynarodowa skutecznie się temu sprzeciwi, także dlatego, że byłby to zamysł sprzeczny z powszechną przecież tendencją do europejskiej integracji.
Przez cały ubiegły rok był pan pierwszą osobą w Europie, która usiłowała pogodzić Serbów i Albańczyków. Dlaczego to się panu nie udało? Jak pan ocenia działania organizacji międzynarodowych (ONZ, OBWE, NATO) w celu rozwiązania jugosłowiańskiego kryzysu?
Kiedy w 1997 roku obejmowałem przewodnictwo w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, przestrzegałem przed niebezpieczeństwem wybuchu ostrego konfliktu w Kosowie i szczególny nacisk kładłem na konieczność prewencyjnych działań wspólnoty międzynarodowej. Niestety, nie zdołałem rozbudzić powszechnego poczucia odpowiedzialności, by można było zapobiec tragedii.
Proponowałem polską koncepcję "okrągłego stołu". To sprawdzony sposób na przełamywanie uprzedzeń, nienawiści i podziałów. Spotkałem się z zainteresowaniem tą ideą jedynie wśród Albańczyków. Nawet serbska opozycja, która chciała obalić Miloszevicia, w sprawach Kosowa mówiła tym samym głosem co on. Świadczyło to o słabości opozycji, która nie potrafi wyjść poza doktrynę Miloszevicia.
Nie było więc warunków do sensownej debaty politycznej, która odpowiedziałaby na najważniejsze pytania dotyczące przyszłości Kosowa. Dopiero teraz - mówię o tym z goryczą - po użyciu wielkiej siły i zastosowaniu przymusu możliwa staje się poważna rozmowa o tym, jak będzie zorganizowany samorząd prowincji, jaka będzie policja, szkolnictwo...
Serbowie mówią, że gdyby 5 milionów dolarów, którymi Ameryka zamierza nagrodzić osobę, która pomoże ująć Miloszevicia - oskarżonego o popełnienie zbrodni wojennych w Kosowie - przeznaczono po podpisaniu porozumienia w Dayton na pomoc gospodarczą dla Jugosławii, a w szczególności dla Kosowa, to nie doszłoby do tak ostrego serbsko-albańskiego konfliktu, który w dużej mierze ma podłoże gospodarcze.
Myślę, że 5 milionów dolarów by nie wystarczyło, i obawiam się, że zasiliłyby one kasę Miloszevicia i bliskich mu osób. Ale pytanie jest zasadne - choć historycy, a ja jestem przede wszystkim historykiem, bardzo nie lubią takiego pytania - co by było, gdyby było inaczej? Wyobraźmy sobie jednak... Gdyby na przełomie lat 1996 - 97, gdy manifestowali serbscy studenci, gdy przez sto dni demonstrowała wyborcza koalicja "Zajedno" (Razem), zdeterminowana i zdecydowana obalić Miloszevicia - nadeszła pomoc z Zachodu, to być może mielibyśmy już demokratyczną Serbię. Była szansa. Dziś można się już tylko zastanawiać, dlaczego Zachód jej nie wykorzystał. Sądzę, że historycy zgodnie odpowiedzą, bo politykom tego zapewne mówić nie wypada, iż Zachód wówczas potrzebował jeszcze Miloszevicia jako partnera do rozmów.
Kończy się ostra, wojenna faza konfliktu w Kosowie. Tymczasem w Czarnogórze coraz powszechniejsze staje się żądanie przeprowadzenia referendum w sprawie odłączenia tej republiki od Jugosławii. Czy nie sądzi pan, że w Czarnogórze może się powtórzyć tragiczny scenariusz kosowski?
Sytuacja w Czarnogórze jest trudna i wybuchowa. Nadal przecież znajduje się tam 45 tysięcy żołnierzy Wojsk Jugosławii, wcześniej było tylko 8 tysięcy i to Czarnogórców, a nie Serbów. Po drugiej stronie "barykady" jest 15 tysięcy czarnogórskich policjantów. Dwie zorganizowane i stojące naprzeciw siebie siły.
Rozmawiałem niedawno w Warszawie z prezydentem Czarnogóry Milo Djukanoviciem. Zapewniał mnie, że społeczeństwo tej republiki wcale nie chce odłączenia od Jugosławii. Związki Czarnogórców z Serbami są silne i wielorakie, mają głębokie korzenie. Pan Djukanović podkreślał, że jako prezydent chciałby, aby Czarnogóra pozostała w federacji, ale może się to okazać niemożliwe. Trudno sobie bowiem wyobrazić istnienie demokratycznej enklawy w totalitarnym państwie jugosłowiańskim. Gdy to mówił, przypomniałem sobie bezskuteczne wysiłki Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie wysłania do Serbii - do całej Jugosławii - w 1998 roku misji pan Felipe Gonzaleza, której zadaniem miało być inicjowanie i wspieranie reform demokratycznych. Nie znalazłem zrozumienia nie tylko w Belgradzie, ale zabrakło też zdecydowanego poparcia Zachodu, który nie był do końca przekonany o słuszności tej misji. Kiedy spotykam się z brakiem reakcji Zachodu, wtedy gdy wydaje się ona konieczna, albo gdy są to reakcje nieprawidłowe, to podejrzewam, że u podstaw takiego postępowania leży przeświadczenie, iż Bałkany to dziwna, niezrozumiała i egzotyczna kraina.
O Bałkanach mówi się, że mają swoją specyfikę. Na czym ona polega? Podczas gdy w Europie znosi się granice, na Bałkanach narody chcą wytyczać nowe. Dlaczego?
To kluczowe pytanie. Dotyka ono przede wszystkim historii. Powiadano, że Bałkany zawsze produkowały więcej historii, niż były w stanie skonsumować. Ale głównym problemem Bałkanów jest to, że wymieszały się tam dziedzictwa dwóch wielkich imperiów, że dokonało się tak daleko idące przemieszanie etniczne, iż bez mocnej, autorytarnej, imperialnej władzy współżycie stawało się niezwykle trudne. Bałkany zostały zepchnięte na biegun ubóstwa. Krzyżowały się tam wpływy i ambicje strategiczne potęg światowych.
Jednym z niezwykle ważnych zadań jest zdjęcie z Bałkanów odium egzotyki. Trzeba potraktować je normalnie, tak jak te kraje, które wyszły z komunizmu i dostosowują się do współczesnej cywilizacji i gospodarki.
Europa dziedziczy spadek z początków naszego tysiąclecia - schizmę wschodnią, podział chrześcijaństwa na zachodnie i wschodnie. Ten podział okazał się wyjątkowo dramatyczny, bo dotyczył nie tylko wiary, ale i kultury, społecznych struktur, sposobu myślenia. Ale pocieszającym jest to, że u schyłku XX wieku można dostrzec perspektywę dialogu, współpracy. Grecja jest nie tylko członkiem Unii Europejskiej, charakteryzującej się przewagą zachodniego, katolickiego i protestanckiego chrześcijaństwa, ale jest także uczestnikiem sojuszu północnoatlantyckiego. Turcja, kraj islamu, jest członkiem NATO. Postrzegam to jako ogromną szansę pojednania. Mam nadzieję, że nadchodzące nowe stulecie powie zdecydowane "nie" zderzeniom cywilizacji, a poprze dialog.
Jaka jest doraźna i długofalowa koncepcja polskiej polityki bałkańskiej?
W 1989 roku dokonała się u nas nie tylko wielka polityczna zmiana, ale rozpoczął się także proces o niezwykłym znaczeniu - jednoczenie Europy. Rozszerzanie Unii Europejskiej jawi się dziś zaledwie fragmentem tego, co się wówczas zaczęło.
Polska postrzega Bałkany bez żadnych podtekstów, bez ukrytych interesów, nie szukamy tam źródeł surowcowych, nie szukamy sfer wpływów. Mamy zaś poczucie historycznej bliskości. Bułgarii i Rumunii udzieliliśmy jednoznacznego poparcia w ich dążeniu do NATO. Polacy darzą wielką sympatią Serbów - wspomnę chociażby okres drugiej wojny światowej, jak wiele łączyło wówczas Serbów i Polaków w oporze wobec hitlerowskich Niemiec. Dziś Polska - ze swoim udanym wyjściem z komunizmu - może zaproponować swoje doświadczenia Serbii i innym państwom bałkańskim, by jak najszybciej mogły one dołączyć do Europy.
Jak interwencja NATO w Kosowie - już z Polską, Czechami i Węgrami jako pełnoprawnymi członkami sojuszu - wpłynęła na pozycję tych państw we wspólnocie międzynarodowej, a w szczególności w NATO?
- Nie spodziewaliśmy się wówczas, 12 marca, gdy nas przyjmowano do NATO, że niemalże na drugi dzień staniemy przed takim problemem. W moim przekonaniu tę próbę przeszliśmy pozytywnie. Podkreśliłbym rozumną reakcję polskiego społeczeństwa. Nie było ono stronnicze, nie wypowiadało się za Albańczykami a przeciw Serbom. Nie przeczę, że pokazywane w telewizji obrazy - samoloty bombardujące Jugosławię - nie wzbudzały sympatii, ale gdy zobaczyliśmy mordy dokonywane przez serbską policję i serbskie oddziały paramilitarne na Albańczykach, wówczas poparcie dla akcji NATO stało się powszechne.
Ostatnie dni to narastająca fala protestów w Serbii skierowanych przeciw reżimowi. Opozycja żąda odejścia jugosłowiańskiego prezydenta. To już kolejna - chyba trzecia poważna - próba obalenia Miloszevicia. Gdyby się powiodła, jakie mogłyby być jej następstwa dla Jugosławii, dla Bałkanów, dla Europy?
Niezwykle trudno odpowiedzieć na to pytanie. Sądzę, że dobiegają końca dni reżimu Miloszevicia. A co potem? Opozycja jest rozbita, nie ma sensownego programu. Nie brak zatem obaw, że zamiast demokracji może się pojawić radykalizm nacjonalistyczny, że mogą dojść do głosu nostalgiczni, faszyzujący politycy.
Chciałbym jednak wierzyć w to, że tragiczne doświadczenie kosowskie i odejście Miloszevicia otworzą drogę powrotu Serbii i Jugosławii do Europy.
Rozmawiał Ryszard Bilski | Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych RP: Traktuję proces rozpadu Jugosławii jako rozpad struktury imperialnej. Wszystko wskazuje na to, że Kosowo stanie się protektoratem... międzynarodowym. Wtedy nie będzie już pytania o to, czy Kosowo ma należeć do Serbii, ale - czy Kosowo widzi możliwość uczestnictwa w federacji jugosłowiańskiej. gdyby podjęto jakieś próby wskrzeszenia idei budowy "wielkiej Albanii", to obecność międzynarodowa się temu sprzeciwi.
Gdyby na przełomie lat 1996 - 97, gdy manifestowali serbscy studenci, nadeszła pomoc z Zachodu, to być może mielibyśmy już demokratyczną Serbię. Sądzę, że Zachód wówczas potrzebował jeszcze Miloszevicia jako partnera do rozmów.
Europa dziedziczy spadek z początków naszego tysiąclecia - schizmę wschodnią. Ten podział okazał się wyjątkowo dramatyczny, bo dotyczył nie tylko wiary, ale i kultury, społecznych struktur, sposobu myślenia. Ale u schyłku XX wieku można dostrzec perspektywę dialogu. Polska - ze swoim udanym wyjściem z komunizmu - może zaproponować swoje doświadczenia Serbii i innym państwom bałkańskim, by jak najszybciej mogły one dołączyć do Europy.
Sądzę, że dobiegają końca dni reżimu Miloszevicia. Nie brak obaw, że zamiast demokracji może się pojawić radykalizm nacjonalistyczny. |
OCHRONA KONSUMENTA
Jak to robią gdzie indziej
Informacja musi byś jasna, niedwuznaczna i zrozumiała
EWA ŁĘTOWSKA
Anachroniczna jest koncepcja, u nas bynajmniej nierzadko wyznawana, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta.
Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. Otóż poszło o poręczenia. TK (BVerfG 19 października 1993 r. i 5 sierpnia 1994 r.) uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i wręcz zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia, gdzie podsuwa się papier do podpisania, są tak wadliwe, że aż nieważne. A kwestię istnienia takiej nierównowagi (i nieważności umowy) powinien rozważać sąd powszechny z urzędu. TK wypowiedział się także w sprawie remedium na dostrzeżone zło. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi bowiem nierówność pozycji rynkowej.
Prawnicy nastawieni tradycjonalnie obruszą się: przecież jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. Po co więc nakładanie powinności, wręcz obowiązku, informacji i ostrzeżeń? To bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Tradycjonaliści zapominają jednak o jednym. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Przy tej skali interesów jedna wpadka nie ma znaczenia. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę i przez wiele lat życie pod groźbą, że co zarobi, będzie zabrane na poczet długu.
W konsekwencji wspomnianych orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Gdy mający 1500 DM żołdu żołnierz ręczy za kredyt wartości 30 tys. DM, uznaje się (ze wskazanych przyczyn) taką umowę za nieważną. Podobnie poręczenie gospodyni domowej bez własnych zarobkowych dochodów. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela (bo jest on tam zaskoczony i nie przygotowany na przemyślenie ryzyka podobnych transakcji). Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji.
W opisywanej ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja (u nas bynajmniej nierzadko wyznawana), że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta.
Do czego konstytucja może się przydać
Nie tak dawno byłam recenzentką w przewodzie doktorskim, gdzie młoda i zdolna adeptka z wielkim sceptycyzmem wypowiadała się o art. 76 konstytucji, gdzie powiedziano, iż "władze publiczne chronią konsumentów (...) przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. Zakres tej ochrony określa ustawa". Otóż doktorantka była zdania, że chodzi tu o czystą deklarację, bo przecież to nie sama konstytucja, lecz "ustawodawca zwykły" ma określić poziom ochrony konsumenta. Niezależnie więc od tego, co ten zwykły ustawodawca zrobi w zakresie spraw konsumenckich, konstytucja "będzie musiała" to zaakceptować.
To prawda, że z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta, ale to nie jest przecież jedyny możliwy sposób "użycia konstytucji" do takich celów. Wedle mnie ustawa zasadnicza w cytowanym artykule da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" (w zakresie wymienionych w konstytucji, szczególnie chronionych praw konsumenta) i "antykonsumenckiej" lub choćby "konsumencko neutralnej". Albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, które sąd musi odkodować, nadać im konkretną treść.
Pisałam dwa miesiące temu o pułapce klauzul generalnych, o tym, że zamiast wyraźnie napisać (tak czynią na Zachodzie), o czym np. bank ma wyraźnie i przed zawarciem umowy poinformować klienta, u nas koledzy prawnicy uznają za wystarczające, że kodeks cywilny wymaga tu poziomu informacji nakazanego "przez dobre obyczaje". A skoro już mamy tak generalną regulację, trzeba, aby ktoś w konkretnym wypadku rozstrzygnął, czy - przykładowo - podanie oprocentowania kredytu przy przemilczeniu, że obok procentu płaci się jeszcze różne koszty, opłaty i prowizje, jest czy nie jest zgodne z dobrymi obyczajami? Czy zmiana warunków kredytu w czasie jego spłaty może dokonać się zawsze, czy tylko w wypadkach z góry klientowi podanych w umowie? Czy jeżeli taka zmiana jest - zgodnie z umową - możliwa "z ważnych powodów", to czy równie zgodne z dobrymi obyczajami będzie zastrzeżenie sobie przez bank wyłączności interpretacji tych "ważnych powodów"?
Otóż podaję przykłady wzięte z praktyki, i to takie, gdzie "na Zachodzie" rozstrzygano na korzyść konsumenta. Czyniono tak dlatego, że tamtejsze ustawodawstwo, stanowiące zresztą implementację dyrektyw dotyczących kredytu konsumenckiego (87/102 z 22 grudnia 1986 r., 90/88 z 22 lutego 1990 r.), akurat w tych kwestiach jest przychylne konsumentom. A u nas? Może właśnie wypełnienie treścią naszych klauzul generalnych i zwrotów niedookreślonych w podobnym kierunku mogłoby się dokonać (skoro nie mamy do tej pory, a szkoda, żadnej regulacji umowy kredytu konsumenckiego) przez wybór prokonsumenckiej wykładni, dokonany dlatego, że sugeruje go art. 76 naszej konstytucji? Przecież odwoływanie się do wartości, aksjologii konstytucyjnej, jest jedną z przesłanek decydujących o wyborze interpretacji. Nie namawiam do rewolucji w stylu niemieckim (u nas nie ma normy, która byłaby ścisłym odpowiednikiem art. 2 niemieckiej konstytucji), ale do skromnego użytku skromnych narzędzi wykładni w klasycznym stylu.
Ostrzeżony - uzbrojony
Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta, co akcentuje niemiecki TK. Pisałam już wiele razy, że w europejskim prawie wspólnotowym kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku".
Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach i ich implementacjach wewnątrzkrajowych przepisy mówiące, o czym, kiedy (przed zawarciem umowy i w czasie jej trwania) i jak trzeba konsumenta informować (na piśmie, oddzielne potwierdzanie ustnych informacji, czasem konieczność odręcznego pisma wobec niektórych klauzul, niekiedy wymaganie specjalnej szaty graficznej). I tak tylko tytułem przykładu wspomnę, że właśnie w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu (kwotowym i procentowym; w tym ostatnim zakresie dyrektywa z 1990 r. zawiera nawet wzory matematyczne i przykłady pełnego obciążenia finansowego konsumenta!). Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. W takim wypadku wymaga się, aby obciążenia klienta zostały "w godziwym stopniu" obniżone.
Dyrektywy kredytowe w aneksach wskazują szczegółowe postanowienia, jakie powinny być zamieszczone w umowach kredytu na finansowanie zakupu towarów i usług, kredytu realizowanego za pomocą kart kredytowych, za pomocą rachunku bieżącego, a nawet, jak wspomniałam, zawierają specjalny wzór matematyczny sposobu obliczania kosztów kredytu i przykłady. Podobnie jest w dyrektywach ubezpieczeniowych. Zwłaszcza dwie z nich, dyrektywa 92/49 z 18 czerwca 1992 r. o ubezpieczeniach bezpośrednich z wyjątkiem ubezpieczeń na życie i dyrektywa 96/92 z 11 listopada 1992 r. dotycząca ubezpieczeń na życie, mają bardzo rozbudowany obowiązek informacji klienta. A ostatni z wymienionych aktów w aneksie zawiera szczegółowy wykaz informacji podzielonych na grupę udzielanych przed zawarciem umowy i w jej czasie, które instytucja ubezpieczeniowa musi przekazać konsumentowi.
Kazuistyka tych rozwiązań (i w ogóle rozwiązań w prawie europejskim dotyczącym tego, o czym i jak należy konsumenta informować w rozmaitych umowach konsumenckich) jest dla nas wręcz porażająca. Ale tym, którzy chcieliby na nią kręcić nosem, przypomnę, że dzieje się to w krajach, gdzie obywatele w "masie" są znacznie bardziej oświeceni i wyedukowani w transakcjach rynkowych. Polacy zajęli ostatnie miejsce w robionych przed kilkoma laty na zlecenie OECD badaniach, mających na celu sprawdzenie, jak sprawnie ludzie sobie radzą ze zrozumieniem urzędowego tekstu, odczytaniem piktogramu, językiem, jakiego używa otaczająca nas cywilizacja. Sama w czasie wakacji widziałam u mojej gospodyni umowę kredytu sformułowaną tak, że nie było wiadomo, ile w ratach spłaty szło na odsetki, a ile na dług główny. A urzędniczka bankowa sama się w tym plątała i usiłowała wmówić nieszczęsnej klientce, że raty powinna płacić miesięcznie, a nie kwartalnie. Ma więc rację niemiecki TK: zrozumiała informacja orężem konsumenta.
Ponadto od czasu dyrektywy 93/13 (o klauzulach abuzywnych) uważa się, że w prawie konsumenckim wspólnot istnieje "nakaz radykalnej transparencji", co oznacza, że każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte w przygotowanych wcześniej wzorach umów są zgodnie tłumaczone na niekorzyść proferenta (tego, który je opracował).
To nie jest frazes
Tu nie mogę się oprzeć dygresji. Zasada, o której piszę, wyrażająca się w łacińskiej formule "in dubio contra proferentem", jest klasycznym i szacownym instrumentem prawa cywilnego. Jej brak w naszym prawie był przedmiotem krytyki w literaturze fachowej. Działanie zasady: "niejasności tłumaczy się przeciw autorowi interpretowanej klauzuli", polega na możliwości wyboru przez sąd interpretacji korzystnej dla konsumenta. Piszę o tej klasycznej instytucji prawa cywilnego celowo. Spotkałam się niedawno z poglądem (wyrażonym na piśmie przez osobę, która w Bardzo Ważnym Departamencie Bardzo Ważnego Urzędu sprawuje funkcję określoną bodajże jako "starszy legislator"), iż odwołanie się do pojęć "jasność i zrozumiałość" informacji oznacza użycie sformułowań "wieloznacznych i mających potoczny charakter", a także że "brak możliwości egzekwowania" przepisu nakładającego obowiązek udzielania tego rodzaju informacji przez kontrahenta konsumenta. Jak to dobrze, że nie wiedzą tego w Brukseli. Pewno dyrektywa 93/13 w ogóle nie byłaby powstała. A także kilka innych dyrektyw konsumenckich. A poważnie: jeżeli nasi legislatorzy (choćby i "starsi") nie mają pojęcia o mechanizmie egzekwowania w nowoczesnym prawie skutków zasady "in dubio proferentem", jeśli sądzą, że klasyczna triada wymagań, aby informacja była "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", to tylko czczy frazes, jeśli sankcja kojarzy im się tylko z sankcją karną, a nie np. z nieważnością umowy - to te poglądy, a nie niewiedza przeciętnego konsumenta, wyznaczają nasz dystans wobec prawa europejskiego.
Ile ochrony w prawie europejskim, ile w wewnętrznym
Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Pisałam nie tak dawno, że dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Czasem same dyrektywy mówią, że jakieś kwestie mogą być przez państwa pominięte lub uregulowane inaczej, albo że można dokonać wyboru spośród kilku możliwości wskazanych w samej dyrektywie. Skoro można "nie mniej", to oczywiście można więcej.
Ale tutaj tkwi pułapka. Bo przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony, np. przez stworzenie szczególnie wysokich standardów informacyjnych w interesie konsumentów, może być uznane za rzeczywistą czy ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. I niejednokrotnie różne postanowienia prawa wewnętrznego państw Unii Europejskiej chroniące konsumentów były przedmiotem krytycznej oceny Trybunału w Luksemburgu, który dopatrzył się w nich praktyk protekcjonistycznych, niedopuszczalnych z punktu widzenia zasad funkcjonowania wspólnoty. Słynna sprawa Cassis de Dijon (1979 r.), która dała początek doktrynie, iż wyroby spełniające warunki przewidziane przez prawo we własnym państwie mogą swobodnie cyrkulować na rynku wspólnoty, także miała aspekt ochronno-konsumencki. Niemcy, którym zarzucono praktyki dyskryminacyjne, gdyż zakazały importu likieru porzeczkowego mającego niższy procent alkoholu, niż przewidywały przepisy niemieckie, broniły się charakterystycznym zarzutem. Otóż wskazany poziom alkoholu był ustanowiony w interesie ochrony konsumenta! Czy było tak naprawdę, czy argumentację tę powołano tylko na okazję sprawy w Luksemburgu, nie warto dziś dociekać. Co ważne, i o czym trzeba pamiętać, to to, że chęć ochrony konsumenta przez stworzenie w prawie wewnętrznym bardzo rygorystycznych przepisów go chroniących może stać się podstawą podejrzenia o praktyki dyskryminacyjne i w konsekwencji - sprawy w Luksemburgu o dyskryminacyjne i nieproporcjonalne zastosowanie "środków o podobnym działaniu", o których mówi art. 30 traktatu europejskiego. Istnieje stosowne orzecznictwo dotyczące prokonsumenckiego ustawodawstwa ochronnego Francji, Holandii, Hiszpanii, Niemiec. Nam to nie grozi nie tylko dlatego, że jeszcze nie jesteśmy na wspólnym rynku, ale i dlatego, że naszemu ustawodawstwu ochronnemu bardzo daleko do poziomu przewyższającego poziom określony jako "minimalny".
Klient może się rozmyślić
Nie tylko informacja i nie tylko określenie minimalnego poziomu uprawnień zagwarantowanych konsumentowi w dotyczącym danej umowy prawie wspólnotowym czy wewnętrznym są cechami charakterystycznymi europejskiego prawa konsumenckiego. Klasyczna zasada, że "umowy powinny być dotrzymywane" (pacta servanda sunt), na naszych oczach doznaje wyłomu właśnie w prawie dotyczącym konsumenta. Otóż cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo "wycofania się z transakcji". Przez krótki czas, siedem do dziesięciu dni, ma on prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji czy następstw, zrezygnować z transakcji, wycofać się z niej. Możliwość ta jest czasem ujęta jako prawo odstąpienia od umowy (tak w umowach zawieranych poza lokalem handlowym czy na odległość albo przy time sharingu) albo jako konsekwencja ustawowego warunku zawieszającego (tak w umowach o kredyt konsumencki we Francji; sama dyrektywa europejska o kredytach konsumenckich - minimalny charakter dyrektywy - tego uprawnienia nie przewiduje, choć wielu państwom UE w ich regulacjach umów kredytowych jest znana).
Określenie konstrukcji prawnej tego wycofania się z transakcji to zadanie dla ubiegających się o stopnie naukowe z prawa. Pewno dawniej takie dysertacje byłyby zatytułowane "Tempus ad deliberandum w umowach z konsumentami". Teraz, z duchem czasu, inaczej: "Cooling off period w prawie konsumenckim". W praktyce i u nas nowa technika ochronna zaczyna się pojawiać: zna ją polskie prawo ubezpieczeniowe (art. 6 pkt 3 ustawy o działalności ubezpieczeniowej mówiący o konieczności przewidzenia tego rodzaju instytucji w ogólnych warunkach ubezpieczeń - zresztą nie tylko tyczących konsumenta). Co charakterystyczne: tego rodzaju możliwość wycofania się z transakcji służy (w prawie europejskim) jedynie konsumentowi, nie jego kontrahentowi. I znów jest to jeden ze środków, który przyznaje się tylko stronie instytucjonalnie słabszej, środek dodatkowy, używany w umowie niesymetrycznie, by zrównoważyć siłę rynkową konsumenta wobec profesjonalisty.
Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej | Przed kilkoma laty niemiecki TK uznał, że nawet osoba pełnoletnia, nie poddana przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy.Konieczna jest jasna informacja ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się oceny z konstytucyjnego punktu widzenia. ustawa zasadnicza da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" i "antykonsumenckiej" lub "konsumencko neutralnej". na Zachodzie ustawodawstwo jest przychylne konsumentom. kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. każda informacja musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała".dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny, poszczególne państwa nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. cechą współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo wycofania się z transakcji. |
PO: burmistrz rządzi, rada nie przeszkadza, SLD: burmistrz rządzi, ale rada też
Mniej lub bardziej bezpośrednio
FILIP FRYDRYKIEWICZ
Być może w tym tygodniu Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory samorządowe odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie bardzo ważnej ustawy - o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ta ustawa zmieni sposób działania samorządu.
Specjalnie powołana sejmowa podkomisja zajmuje się od połowy stycznia pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Oprócz kwestii bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Od wszystkich tych czynników zależy bowiem to, jaką pozycję zajmą w nich poszczególne ugrupowania.
SLD zaproponował rozwiązania korzystne dla siebie, czyli dla ugrupowania z dużym poparciem społecznym - zamianę metody przeliczania głosów z St. Lague'a na metodę d'Hondta (premiuje większe komitety) i okręgi wyborcze w gminach powyżej 20 tysięcy mieszkańców, w których wybierano by od 3 do 6 radnych (teraz 8 - 12). Mniejsze ugrupowania, jak PSL, PiS i PO, nie zgodziły się na to. Przegłosowały utrzymanie metody St. Lague'a i okręgi, w których wybierać się będzie od 4 do 8 radnych. Im mniej bowiem radnych ma wejść do rady z danego okręgu, tym większe prawdopodobieństwo, że będą to tylko reprezentanci dwóch, trzech najsilniejszych w regionie ugrupowań.
Prezydenci i terminy
Więcej czasu, do końca marca, zostawią sobie posłowie na przygotowanie projektu o bezpośrednich wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Dwa projekty, nad którymi będzie teraz pracować podkomisja, radykalnie różnią się od siebie.
Lewicowy ogranicza się do zmiany powierzchownej, zgłoszony przez PO tworzy zupełnie nowe relacje między wójtem, burmistrzem i prezydentem a radą i obywatelami.
Początkowo Sojusz bronił tezy, że tytułem eksperymentu należy dopuścić do wyborów bezpośrednich tylko w gminach liczących do 20 tysięcy mieszkańców. Gmin tych jest niemal 2200 na około 2500 wszystkich, ale mieszka w nich zaledwie jedna trzecia Polaków. Ostatnio Sojusz zmienił zdanie i opowiedział się za wyborami bezpośrednimi we wszystkich gminach. Taki projekt zgłosiła wcześniej Platforma Obywatelska.
Silny burmistrz, słaba rada
O ile SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, o tyle Platforma idzie dalej - wzmacnia pozycję burmistrza (wójta, prezydenta), uniezależniając go od radnych. Burmistrz staje się jednoosobowym zarządem gminy, sam dobiera sobie zastępców (teraz rada głosuje nad obsadą tych stanowisk) i ma więcej kompetencji - na przykład decyduje o sprzedaży mienia, emitowaniu obligacji gminnych, zaciąganiu kredytu, zawieraniu umów. Do tego Platforma chciałaby, aby powiązać wybory burmistrza z wyborami radnych, tak żeby zwolennicy burmistrza zawsze stanowili większość w radzie.
W rękach rady pozostałyby decyzje strategiczne - uchwalanie budżetu, podatków lokalnych, planu zagospodarowania gminy.
Czy tak umocowany burmistrz znalazłby się poza społeczną kontrolą, jak obawiają się niektórzy posłowie? Nie, odpowiadają autorzy projektu, bo burmistrza ogranicza prawo (np. ustawa o zamówieniach publicznych, o zbywaniu mienia publicznego), kontroluje go komisja rewizyjna (jej prerogatywy zostałyby wzmocnione), regionalna izba obrachunkowa, a w nadzwyczajnych wypadkach NIK.
Urząd to nie łup
Zwolennicy bezpośrednich wyborów wymieniają kilka zalet takiego rozwiązania. Według nich zaktywizuje ono lokalne społeczności - więcej ludzi pójdzie głosować na konkretnego człowieka, który ma rządzić gminą, niż na zwykłego radnego. Również odpowiedzialność tak wybranego człowieka będzie o wiele większa, bo będzie się rozliczał ze swej pracy przed mieszkańcami.
W działaniu nowy burmistrz będzie miał więcej swobody, nie będzie zobowiązany pytać radnych o pozwolenie na każdy ruch. To przyspieszy podejmowanie decyzji.
Burmistrz, którego być albo nie być zależy od dobrego układu z radą, stara się przypodobać jej poszczególnym członkom. Nierzadkie są więc wypadki budowania sieci zależności - dawania zatrudnienia rodzinie radnego, zgody na wykup mieszkania, na dzierżawę sklepu itp. To ma się skończyć.
Projekt PO, według jego autorów, ma także skończyć z sytuacją, w której do rządzenia gminą powstają koalicje, czasem bardzo egzotyczne, które urząd miasta traktują jak łup polityczny. Na stanowisko burmistrza wyłaniają najczęściej zaufanego działacza, niekoniecznie jednak człowieka przygotowanego do rządzenia dużym organizmem samorządowym.
Dwie czy jedna tura?
Jest jeszcze jedna, ale bardzo ważna różnica w projektach SLD i PO - kwestia, jak wyłonić zwycięzcę bezpośrednich wyborów. Według lewicy wystarczy, że kandydat zdobędzie najwięcej głosów. Nieważne, czy to będzie 70 czy 25 procent. Niewątpliwie ten system oddałby w ręce socjaldemokratów najwięcej stanowisk.
Inaczej chcą to rozegrać posłowie Platformy. Ich zdaniem należy unikać sytuacji, w której rządy w gminie obejmuje osoba mająca małe poparcie. Dlatego proponują, jeżeli żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów. Tym razem głosowaliby wybrani radni tworzący "kolegium elektorów". Do drugiej tury stanęłoby dwóch kandydatów, którzy uzyskali największe poparcie w pierwszej.
Diabeł w szczegółach
Przeciw idei bezpośrednich wyborów ostro występuje Prawo i Sprawiedliwość, według którego wzmocnienie pozycji burmistrza może przynieść szkody w postaci wzmocnienia w samorządzie tendencji korupcyjnych i nepotyzmu. Jednak znajduje ona w Sejmie poparcie większości posłów. Oprócz klubów SLD, UP i PO również PSL nie mówi nie.
Kiedy jednak zapytać o szczegóły, każdy inaczej wyobraża sobie ostateczny kształt ustawy. PSL jest gotowe poprzeć bezpośrednie wybory, ale pod warunkiem, że zachowana zostanie kontrola rady nad burmistrzem. Ludowcy stawiają także inne warunki. Nie zgadzają się na przyspieszone wybory i na zbyt małe składy rad. Jak mówi poseł PSL Eugeniusz Kłopotek, w tej pierwszej sprawie wątpliwość budzi to, czy skrócenie kadencji samorządu nie odbyłoby się z naruszeniem konstytucji. Drugim argumentem przeciwko wiosennemu terminowi wyborów jest jego zdaniem brak czasu na staranne przygotowanie ustaw o wyborze bezpośrednim i o ustroju Warszawy. Z kolei uchwalenie radykalnego zmniejszenia składów rad gmin, zdaniem Kłopotka, grozi sparaliżowaniem pracy samorządu, bo jeżeli skład będzie za mały, trudno o wyłonienie komisji merytorycznych.
Politycy Platformy liczą, że do ustawy o bezpośrednim wyborze przemycą jak najwięcej ze swojego projektu, nie chcą też słyszeć o wyborach w jednej turze. W kwestii terminu wyborów deklarują, że "generalnie są za wiosennym, ale nie w tym roku".
Z kolei współautor samorządowych projektów lewicy, poseł Witold Gintowt-Dziewałtowski, twierdzi, że możliwe jest porozumienie SLD z PO w sprawie bezpośrednich wyborów. Ale pytany, jakie rozwiązania z projektu Platformy Sojusz gotów jest zaakceptować, jedno po drugim odrzuca. Wszystko więc zależy od tego, gdzie dla największych ugrupowań znajdą się granice kompromisu.
Współpraca AST
JAK TO Z WYBORAMI BEZPOŚREDNIMI BYŁO
Lato 1993 r. - w kampanii wyborczej do parlamentu SdRP proponuje, by prezydentów, burmistrzów i wójtów wybierać w wyborach bezpośrednich, a nie pośrednio, jak to jest do dziś - wyborcy wybierają radnych, a radni wybierają szefa zarządu gminy.
Styczeń 1994 r. - lewica ogłasza, że rezygnuje z lansowania wyborów bezpośrednich. Powód? - Do wyborów samorządowych pozostało za mało czasu [odbyły się 19 czerwca - red.], a potrzebna byłaby nowelizacja małej konstytucji - tłumaczy lider SdRP Aleksander Kwaśniewski. Socjaldemokracja zapowiada jednak, że nie rezygnuje z idei wyborów bezpośrednich.
Marzec 1997 r. - Kancelaria Prezydenta Kwaśniewskiego kieruje do Sejmu projekt ordynacji wyborczej do rad gmin, który zakłada bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów.
Podczas pierwszego czytania "za" były SLD i Unia Pracy, a przeciw - PSL i UW. Projekt zakończył żywot wraz końcem kadencji Sejmu.
Kwiecień 2000 r. - wicemarszałek Senatu Donald Tusk (Unia Wolności) składa wraz z grupą 12 senatorów projekt nowej ordynacji samorządowej, zakładającej wybory bezpośrednie. Zyskuje poparcie SLD, ale nie znajduje go ani w UW, ani w AWS. Projekt grzęźnie więc w Sejmie.
Lato 2001 r. - SLD w programie wyborczym obiecuje wybory bezpośrednie we wszystkich gminach.
Grudzień 2001 r. - projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów gmin, ale tylko tych do 20 tysięcy mieszkańców, składa do laski marszałkowskiej grupa posłów SLD. Kilka dni później posłowie PO zgłaszają projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów oraz prezydentów miast, czyli szefów wszystkich gmin. PO proponuje też wzmocnienie ich kompetencji.
Styczeń 2002 r. - Władze krajowe SLD opowiadają się za bezpośrednimi wyborami we wszystkich gminach, niezależnie od ich wielkości.
SAMORZĄDOWCY O WYBORACH BEZPOŚREDNICH
Samorządowcy są zgodni: wybory bezpośrednie - tak, ale we wszystkich gminach. - Wszystkie korporacje samorządowe opowiadają się za bezpośrednimi wyborami - mówi Marek Nawara, marszałek województwa małopolskiego.
Mariusz Poznański, przewodniczacy Związku Gmin Wiejskich RP, wójt gminy Czerwonak (Wielkopolska), nie kryje, że jego organizacji bliższy jest projekt PO. - To bardziej przemyślana propozycja - tłumaczy. - Jeżeli znajdujący się w Sejmie projekt SLD zostałby przyjęty, grozi to paraliżem samorządu. Będzie dochodziło do konfliktów między silnym zarządem i silną radą.
Samorządowcy krytykują też wiosenny termin wyborów. - Na przełomie maja i czerwca czekają nas spis powszechny i spis rolny. Nie da się w tym samym czasie przeprowadzić wyborów - przekonuje Poznański.
- Uważamy, że wybory powinny się odbyć jesienią, a jeżeli chciałoby się zmienić ustrój i wprowadzić też bezpośrednie wybory, to nawet termin jesienny byłby trudny do zachowania - dodaje Nawara. | Jeśli Sejm w tym tygodniu zdecyduje o skróceniu kadencji samorządu i wybory odbęda się w czerwcu, posłom pozostanie miesiąc na przygotowanie ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Platforma Obywatelska i Sojusz Lewicy Demokratycznej zgłosiły dwa różne projekty. SLD proponuje zmiany powierzchowne, natomiast Platforma chce głębszych zmian, m.in. wzmocnienia pozycji burmistrza. Zwolennicy bezpośrednich wyborów wskazują, że aktywizują one lokalne społeczności i wzmocnią decyzyjność burmistrza. Propozycja bezpośrednich wyborów uzyskuje popracie większości posłów. |
GWIAZDY I PIENIĄDZE: Sprowadzenie do Polski zachodniej gwiazdy kosztuje 500 tys. zł. Tyle, co dwie i pół minuty reklamy telewizyjnej wyemitowanej w najlepszym czasie.
Ile kosztuje twarz
Wielką nagrodę wydawnictwa Reader's Digest wręczała Claudia Schiffer. Za ile? Negocjacje zaczęły się od 150 tys. dolarów...
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
BARBARA HOLLENDER
Gwiazdy. Wielkie lalki kultury masowej, które rozbudzają wyobraźnię milionów ludzi. Kto, lepiej niż one, może przyciągnąć uwagę mediów czy zareklamować produkt?
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że polscy aktorzy o znanych twarzach występują w reklamach telewizyjnych, że Bogusław Linda reklamuje dżinsy, Marek Kondrat - wódkę czy fundusz ubezpieczeniowy, Piotr Fronczewski - Wartę. Przyzwyczailiśmy się i do tego, że gwiazdy filmu, razem z najlepszymi modelkami i pięknymi dziewczynami z Miss Polonii uświetniają rozmaite imprezy: wręczają nagrody zwycięzcom konkursów, fotografują się z nowymi modelami samochodów, prowadzą gale.
Ale polska gwiazda przyciąga znacznie mniej uwagi niż gwiazda zagraniczna. Nic dziwnego, jest łatwiej dostępna, uśmiecha się z okładek kolorowych magazynów, można ją zobaczyć na premierze filmowej, w restauracji, a czasem i na ulicy. Pojawienie się gwiazdy zagranicznej wywołuje większe zainteresowanie, zapewnia uwagę dziennikarzy przeliczaną na konkretne pieniądze, jakie trzeba by zapłacić za miejsce w gazetach, radiu, telewizji. Lepiej buduje image firmy.
Jeszcze kilka lat temu przyjazd do Polski gwiazdy filmowej po to, by ozdobiła czyjąś imprezę, wydawał się niemożliwy. Dzisiaj już zaczynamy rozumieć, że wszystko jest do kupienia. To tylko kwestia ceny.
Na świecie
Oczywiście bardzo drogo. Sumy zależą od pozycji gwiazdy na rynku i zmieniają się bardzo gwałtownie. Np. Arnold Schwarzenegger jeszcze kilka lat temu za uświetnienie imprezy brał honorarium w wysokości ok. miliona dolarów, dzisiaj można wynegocjować cenę 250 tys. dolarów. Czasem skoki honorariów są bardzo gwałtowne. Np. John Travolta przed rolą w "Pulp Fiction" kosztował 25 tys. dolarów, a niemal natychmiast po premierze filmu - 250 tys. Dzisiaj jego pozycja tak się ugruntowała, że dobił do najdroższych. Za publiczne "pokazywanie się" gwiazdy nie biorą honorarium tylko wtedy, gdy promują własne filmy. Wtedy ich udział w konferencjach prasowych i bankietach jest wpisany w kontrakt z wytwórnią. Ale studia, chcąc do promocji wykorzystać własną gwiazdę, też ponoszą niebotyczne wydatki.
Alain Delon uświetnił galę pisma "Teletydzień". Przywiózł ze sobą własnego goryla, ale za jego pracę i pobyt płacił sam.
FOT. MACIEJ SKAWIŃSKI
Bo honorarium to nie wszystko. Dochodzą koszty pobytu. A one - w przypadku największych gwiazd - mogą być horrendalne. Tu sumy przyprawiają o zawrót głowy. Np. dwutygodniowy pobyt gwiazdy na jednym z najważniejszych festiwali świata - w Cannes, może studio kosztować 800 tys. dolarów.
To oczywiście nie jest koszt pobytu jednej tylko osoby. Gwiazda ma wymagania, podróżuje z orszakiem. Ma prawo zabrać ze sobą członków rodziny, czasem męża lub żonę, czasem jeszcze dzieci, a także menedżera, agenta, rzecznika prasowego, ochroniarzy. A dalej to już w zależności od potrzeb. Arnold Schwarzenegger zjeżdżał do Cannes z trenerami, Sharon Stone i inne piękne panie zabierają ze sobą fryzjerów i makijażystów, Liz Taylor przyleciała przed kilkoma laty do Cannes z opiekunką do psa, bywają w zespole gwiazd nawet kucharze. Rekordy liczebności swojej świty bije Stone, która dwa lata temu zabrała ze sobą na Lazurowe Wybrzeże 20 osób. Taką listę "asystentów" podobno jest w stanie przebić tylko Demi Moore.
Zaczyna się od podróży. Loty na trasie Los Angeles-Nicea nie odbywają się rejsowymi samolotami w klasie ekonomicznej. Nie jest ewenementem, że nad Morzem Śródziemnym lądują luksusowe jety Gulfstream IV z dwunastoma miejscami na pokładzie. Godzina lotu takim samolotem kosztuje 4 tys. dolarów. Rachunek za podróż w obie strony opiewa więc na sumę 100-130 tys. dolarów. Takim samolotem leci gwiazda z najbliższymi członkami rodziny i współpracownikami. Pozostali członkowie świty, podobnie jak mniej znani aktorzy, podróżują w pierwszej klasie samolotów rejsowych za 8-10 tys. dolarów.
Ci, co przybywają z Europy, kosztują taniej. Np. Emma Thompson przyleciała w ub. roku prywatnym samolotem, a jej rachunek opiewał jedynie na 15 tys. dolarów. Podobny rachunek wystawiła przylatująca z Londynu Nicole Kidman.
Prosto z lotniska trzeba jechać do hotelu. Apartament dla gwiazdy w położonym przy Bulwarze Croisette "Carltonie" kosztuje 2200 dolarów dziennie. W tej cenie gość ma prywatną windę i hotelowego lokaja do dyspozycji przez 24 godziny. Ale, prawdę powiedziawszy, rzadko która prawdziwie szanująca się gwiazda chce zatrzymać się w zatłoczonym Cannes. Najwięksi wybierają luksusowy hotel Du Cap, który położony jest na bajkowej skarpie w odległym o 20 kilometrów od Cannes Antibes. Tam za dwu- lub trzypokojowy apartament trzeba zapłacić około 3 tysięcy dolarów dziennie. Orszak mieszka skromniej - już za 600-800 dolarów za noc. Jeśli film jest w konkursie przez trzy dni, koszty hotelu pokrywają gwieździe organizatorzy festiwalu. Ale to żadne oszczędności. Festiwal płaci tylko za hotele canneńskie, a gwiazda przecież nie wyprowadzi się na te trzy dni z Du Cap.
Rachunki za hotel trzeba zwykle powiększyć o 25 proc., dopisując tzw. incidentials - opłaty za telefony (które zazwyczaj są astronomiczne), za bar, restaurację, room service i pralnię.
Jak już gwiazda się zainstaluje, to trzeba jej zwykle zapewnić właściwy blask. A najjaśniej błyszczy się w słońcu, na pełnym morzu, w czasie romantycznych, podpatrywanych przez paparazzi przejażdżek z najbliższymi. Wynajęcie odpowiedniego jachtu kosztuje ok. 20 tys. dolarów, razem z obsługą, przekąskami, napojami - za podróż do St. Tropez trzeba zapłacić ok. 60 tys. dolarów. Chyba że na pokładzie jest jeden z hollywoodzkich potentatów Andy Vajna - wtedy portfel wytwórni uszczupla się o 200 tys. dolarów.
Nie wolno zapomnieć też o lądzie. Tutaj do dyspozycji gwiazdy czeka limuzyna z szoferem za 3 tys. dolarów dziennie. Ważną pozycją w budżecie są ochroniarze. Zwykle gwiazdy przywożą swoich własnych goryli - w czasie wyjazdów płaci im wytwórnia, po ok. 1000 dolarów dziennie na osobę. Poza tym firmy wynajmują ochroniarzy lokalnych - ich praca jest tańsza, kosztuje 20-30 dolarów za godzinę. W wypadku Liz Taylor trzeba mieć takich goryli pięciu, w wypadku Madonny - co najmniej dziesięciu.
Ostatnią, ale za to olbrzymią sumą, są kwoty wydane na bankiety. Canneńskie niewielkie kolacje kosztują ok. 10 tys. dolarów, koszt wielkich przyjęć na 800 osób waha się od 200-300 tys. dolarów. W ubiegłym roku jedno z przyjęć kosztowało rekordową sumę 400 tys. dolarów.
Urzędnicy hollywoodzkich studiów wiedzą, że przyjazd do Cannes wielkiej gwiazdy kosztuje. Jednym z najtańszych gwiazdorskich pobytów canneńskich była promocja "Na krawędzi" - pobyt Sylvestra Stallone'a, który przyjechał na Lazurowe Wybrzeże tylko z siedmioma osobami towarzyszącymi i mieszkał w samym Cannes, kosztował 180 tys. dolarów. Dzisiaj sprowadzenie na festiwal Sharon Stone czy Bruce'a Willisa to wydatek rzędu 600-800 tys. dolarów. Nieco taniej kosztuje to w Wenecji, najtaniej w Berlinie - tam nie ma jachtów. Ale generalnie wszędzie na gwiazdę trzeba wydać majątek.
Zdarzało się już, że wielkie wytwórnie rezygnowały z wysyłania gwiazdy. Ale zazwyczaj szefowie studiów, zapytani o opłacalność takich imprez, odpowiadają:
- A gdzie indziej można zdobyć taką reklamę dla filmu? Gdzie można zgromadzić w jednym miejscu 4 tysiące dziennikarzy? Przyciągnięcie ich uwagi oznacza miejsce w mediach. To warte jest takich sum.
Gwiazda w Polsce
Dzisiaj coraz częściej zdarza się, że gwiazdy przyjeżdżają nad Wisłę. Piosenkarze i grupy rockowe zahaczają o nasz kraj podczas swoich europejskich tournee, czasem promuje swój film jakiś aktor czy reżyser. Ale też zdarza się już, że gwiazda przyjeżdża "kupiona", aby swoją twarzą uświetnić organizowane imprezy. Przetarła szlaki Naomi Campbell zaproszona w 1995 roku z okazji Salem Fashion Show. Trzy lata z rzędu sprowadzało gwiazdy wydawnictwo Reader's Digest. Wielką nagrodę tego przeglądu wręczały kolejno: Claudia Schiffer, Sophia Loren i Jane Seymour. Z kolei galę pisma "Teletydzień" uświetniali w ostatnich dwóch latach Richard Chamberlain i Alain Delon. Do Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego przyleciała Catherine Deneuve.
Olga Pomianowska, kiedyś pracownik agencji Headlines, a dzisiaj menedżer w "Reader's Digest" uważa, że najważniejsze jest tutaj przełamanie bariery psychologicznej. Klient musi być odważny, musi uwierzyć, że sprowadzenie zachodniej gwiazdy jest możliwe i że w gruncie rzeczy jest to dla firmy opłacalne.
Polskie firmy i przedsiębiorstwa coraz częściej zwracają się do agencji z pytaniami o możliwość sprowadzenia gwiazdy. Pracownicy Headlines, którzy mają w tej dziedzinie duże doświadczenie, doskonale wiedzą, czy pytanie jest poważne. Zresztą wielu klientów rezygnuje natychmiast, gdy usłyszy, jakie są stawki gwiazd. Ci, którzy zostają, wybierają zazwyczaj nazwiska tańsze. Ale w agencji Joanny Pruszyńskiej zdarzył się klient, który chciał w kampanię reklamową swojego projektu włączyć... samego Arnolda Scharzeneggera. Agencja zaczęła pertraktacje. Chodziło o wielomilionowy kontrakt obejmujący nie tylko jednorazowy przyjazd do Polski, ale również nagranie w Los Angeles reklamy telewizyjnej. Agent aktora zażądał jednak gwarancji na piśmie, że w przypadku uzgodnienia warunków kontraktu, polski klient się nie wycofa. Zleceniodawca chciał sobie zostawić otwartą furtkę, gwarancji nie podpisał, rozmowy przerwano.
Często do agencji zgłaszają się przedsiębiorstwa i fundacje, które pytają, czy gwiazdy nie przyjechałyby do Polski za darmo, wesprzeć jakąś charytatywną działalność. Zazwyczaj jest to absolutnie niemożliwe. Sławy, które chcą działać na czyjąś rzecz, mają własne fundacje i tylko w nich udzielają się bez honorarium.
Pozostaje więc "kupienie" gwiazdy - normalny handlowy kontrakt, poprzedzony kilkoma miesiącami negocjacji. Najpierw trzeba zdecydować się na nazwisko. Są gwiazdy absolutnie niedostępne. Wiadomo np., że nigdy nie przyjmuje zleceń "uświetniania" kampanii promocyjnych Barbra Streisand, że bardzo trudno byłoby uzgodnić termin z tymi, którzy pracują niemal bez wytchnienia. Ale wiele gwiazd jest dostępnych i wybór gościa zależy w głównej mierze od zawartości kieszeni klienta. Na świecie obowiązują nieoficjalne cenniki, a dla Polski nie ma żadnych zniżek czy ulg. Bruce Willis, Demi Moore to sumy rzędu miliona dolarów i wielomiesięczne negocjacje w sprawie uzgodnienia terminu. Inni są tańsi, ale też żądają znacznie więcej niż aktorzy Starego Kontynentu. Wynagrodzenie Europejczyków nie przekracza bowiem 100 tysięcy dolarów, a bywa i mniejsze.
Jeśli klient zdecyduje się już na nazwisko, agencja zaczyna działać. Dociera do agenta gwiazdy i negocjuje. Po dwóch, trzech miesiącach dochodzi zwykle do podpisania kontraktu. Umowa dotyczy nie tylko honorarium, określa także wzajemne zobowiązania i warunki, w jakich gwiazda będzie przyjmowana. Kontrakty amerykańskie są bardzo szczegółowe, na kilkunastu stronach spisany jest tutaj program pobytu, niemal minuta po minucie, a każde jego naruszenie obwarowane jest karami.
Jakie honorarium wzięły gwiazdy odwiedzające Polskę? Naomi Campbell za udział w Salem Fashion Show w 1995 roku, dostała 100 tysięcy dolarów. Wzięła udział w pokazie mody, była na scenie dwie minuty. Gdyby miała promować jakiś produkt, jej honorarium byłoby znacznie wyższe.
Na podobną sumę opiewał kontrakt Claudii Schiffer, choć negocjacje zaczęły się od 150 tys. dolarów. Honorarium Sophii Loren wynosiło 60 tys. dolarów, Catherine Deneuve - 35 tys. dolarów. O honorariach gwiazd w agencjach mówi się niechętnie, bo jest to tajemnica handlowa zamawiającego klienta, wiadomo jednak, że zarówno Richard Chamberlain, jak i Jane Seymour należą do tej grupy aktorów, których udział w imprezie kosztuje od 80 do 150 tys. dolarów. W ich przypadku działają zresztą także mechanizmy rynkowe. Np. Jane Seymour przybyła do Polski w grudniu 1997 roku. Trzy miesiące później jej cena była znacznie niższa, bo z amerykańskich ekranów zszedł już serial "Dr Quinn". Ale Seymour, która sama akceptowała swoje honoraria, i tak nie stawiała wygórowanych wymagań - chciała przyjechać do Warszawy, bo myślała o odszukaniu swych polskich korzeni.
Negocjacje w sprawie Richarda Chamberlaina były bardzo fachowo prowadzone, bo aktor należy do jednej z najbardziej znanych agencji amerykańskich - William Morris Agency.
Poza honorariami
Poza honorariami trzeba oczywiście opłacić koszty podróży i pobytu gwiazdy. Podróż to bilet lotniczy w pierwszej klasie. Pobyt - hotel, oczywiście pięciogwiazdkowy (najczęściej Sheraton albo Bristol) i utrzymanie. Jest przyjęte, że organizatorzy pobytu opłacają wszelkie rachunki hotelowe - te, które przychodzą z room service'u, restauracji, pralni. Jedna z gwiazd, które przybyły do Warszawy, zrobiła chyba w hotelu miesięczne pranie, ale zazwyczaj te wydatki na "incidentials" nie są wysokie. Goście zachowują się skromnie i nie zamawiają do pokoi najdroższych koniaków. Najtańszym gościem była Claudia Schiffer, która przez cały pobyt niemal nic nie jadła, a wyjeżdżając uparła się, że sama zapłaci za swoje rozmowy telefoniczne.
Gwiazd, które odwiedzają Polskę, nie otacza wieloosobowa świta, ale i one mają prawo do zabrania ze sobą osób towarzyszących. Jane Seymour przyleciała do Polski z mężem, Claudia Schiffer z matką. Sophia Loren była sama, ale organizatorzy opłacili także koszty przelotu z Los Angeles do Europy jej mężowi - Carlo Pontiemu, który został we Włoszech. Do Polski Loren zabrała ze sobą makijażystkę, a Catherine Deneuve - stylistkę. Piękna Schiffer zgodziła się na polskiego fryzjera, podobnie jak Jane Seymour. Poza tym często zdarza się, że z gwiazdami podróżują ich agenci.
Po stronie wydatków trzeba zapisać jeszcze jedną pozycję: na ochronę. Organizatorzy muszą zapewnić gwieździe poczucie bezpieczeństwa. Korzysta się wówczas z najlepszych agentów BOR-u. W czasie całego pobytu gościa otacza standardowo 4 ochroniarzy, na lotnisku - 12. Alain Delon przywiózł ze sobą dodatkowo własnego goryla, ale za jego pracę i pobyt płacił sam.
Czasem gwiazdy mają jakieś dodatkowe życzenia, które wpisane są w kontrakty. Zastrzegają sobie, że chcą zatrzymać się w hotelu w centrum miasta, ale w apartamencie, którego okna nie wychodzą na głośną ulicę. Czasem wpisuje się w kontrakt, że hotel ma mieć basen albo fittness club. Sophia Loren określiła dokładnie linię lotniczą, jaką chciała podróżować - miał być koniecznie Swissair. Bardzo dokładnie wylicza się czas przeznaczony na wywiady - zwykle nie jest to więcej niż półtorej godziny. Są też prośby specjalne. Np. agent Naomi Campbell od razu zaznaczył, że jeśli jego klientka miałaby brać udział w jakimś bankiecie, to wśród gości ma być przynajmniej kilka osób ciemnoskórych, bo inaczej Campbell czuje się jak małpka w zoo. Claudia Schiffer chciała znaleźć w programie czas na zwiedzenie warszawskiej Starówki. Jane Seymour poprosiła o odszukanie swojej rodziny w Płocku, co zresztą nie udało się, bo ślad po jej przodkach pod wskazanymi adresami zaginął.
Gwiazdy na ogół zostawiają po sobie dobre wspomnienia. Są bezpośrednie, zadowolone z serdecznego przyjęcia. Najbardziej profesjonalnie pracowała Schiffer, ale i inni zazwyczaj starali się dotrzymywać warunków umowy. Kapryśna i nieprzewidywalna okazała się jedynie Deneuve, z którą jej własny agent pertraktował przez zamknięte drzwi, by zechciała - poważnie spóźniona - zejść na przewidzianą w programie konferencję prasową. Ale to są odosobnione przypadki. Gwiazdy też chyba na ogół wywożą z Polski dobre wspomnienia. Czasem mówią, że chciałyby wrócić, aby spokojnie zwiedzić Warszawę czy Kraków. Zabierają ze sobą wszystkie prezenty, obrazki, laleczki w ludowych strojach, czasem swój portret podarowany przez polskiego artystę, album o Polsce, sznur bursztynów. Catherine Deneuve i Sophia Loren kazały sobie zapakować do samolotu nawet kosze z kwiatami.
Całkowity koszt sprowadzenia do Polski na półtora, dwa dni zachodniej gwiazdy wynosi ok. 500 tys. zł. Czy wydanie takich pieniędzy firmie się opłaca?
- To doskonały sposób uwiarygodnienia tego, co robimy - mówi Olga Pomianowska z "Reader's Digest". - Mamy już siódmą edycję naszej wielkiej loterii. W tej dziedzinie jest tyle humbugów i oszustw, że stajemy się poważniejsi, gdy nasi czytelnicy widzą, że my nagrody naprawdę wręczamy. Po każdym przyjeździe gwiazdy do Polski nasza prenumerata wzrastała o kilka procent.
Można też korzyści przeliczać inaczej. Teoretycznie 500 tys. zł to fura pieniędzy. Ale jednocześnie jest to koszt dwóch i pół minuty reklamy telewizyjnej wyemitowanej w najlepszym czasie. A sprowadzając gwiazdę, firma zyskuje ok. 150 publikacji prasowych w gazetach i czasopismach całego kraju i 2,5 godziny programu w różnych stacjach telewizyjnych. Są to oczywiście wzmianki i programy o gościu, ale przy tej okazji zawsze wymieniana jest nazwa firmy, na której zaproszenie przyleciał on do Polski, a organizatorzy dbają, żeby w tle zdjęć robionych przez fotoreporterów pojawiało się ich logo.
Bez wielkiej gotówki
Gwiazdy kina i telewizji pojawiają się też w Polsce przy innych okazjach. Czasem trafiają nad Wisłę kupione przez wielkie zagraniczne koncerny. Pobyt w Polsce jest częścią ich tras promocyjnych. Tak np. zjawili się nad Wisłą piękna Pamela Anderson czy Luck Perry biorący udział w kampanii reklamowej Pizzy Hut. Tak przyjechała również tenisistka Gabriela Sabatini sprowadzona przez koncern kosmetyczny Wella.
A czasem też gwiazdy przylatują do Polski po to, by promować swoje filmy. Te największe sławy zahaczają o nasz kraj rzadko. Dwa lata temu, po drodze na festiwal w Berlinie, zjawiła się na premierze "Czułych słówek 2" Shirley MacLaine, wiele lat temu z Wojciechem Fibakiem przyjechał półprywatnie Robert De Niro. Ale zdarzają się wizyty aktorów, a także reżyserów o uznanych nazwiskach.
Od kilku lat do Torunia przyjeżdżają najwybitniejsi operatorzy świata, by wziąć udział w festiwalu "Camerimage" poświęconym ich pracy. To z ich pomocy korzystają organizatorzy, gdy chcą sprowadzić osobę o znanym w świecie filmu nazwisku. W ubiegłym roku Vittorio Storaro namówił np. na przyjazd do Torunia Carlosa Saurę. Dwa lata temu udało się pozyskać Roberta Altmana. Festiwal pokrywa wówczas tylko koszty przelotu i pobytu gości. Były prowadzone wstępne rozmowy z Jackiem Nicholsonem. Nicholson zdecydowałby się może nawet na przyjazd do Polski bez honorarium, ale postawił inne warunki: ufundowanie mu - poza przelotem USA-Europa - także otwartego biletu na wycieczki po Starym Kontynencie. W sumie jego sprowadzenie na festiwal musiałoby kosztować ok. 100 tys. dolarów.
Starają się sprowadzać gwiazdy dystrybutorzy, zwłaszcza ci, którzy promują kino ambitniejsze. Ich na ogół nie stać na drogą reklamę, dlatego w ten sposób próbują zwrócić uwagę publiczności na swój film. Nie pozyskują Sharon Stone, ale czasem udaje im się zaprosić nad Wisłę prawdziwie ciekawe indywidualności. Jacek Szumlas z firmy Solopan sprowadził przed rokiem do Polski Jeremy'ego Ironsa, który promował film Wayne'a Wanga "Chinese Box". Zapraszając gwiazdy Szumlas wykorzystuje swoje dobre kontakty z artystami. Podobnie Roman Gutek, który namówił na przyjazd do Warszawy m.in. Michelangela Antonioniego, Paula Austera, Mirę Sorvino. Antonioni zjawił się na premierze swojego filmu "Po tamtej stronie chmur". Do żony starego mistrza dotarła jedna ze współpracowniczek Romana Gutka, poleciała do niej do Rzymu, ustaliła warunki. Nie były trudne do spełnienia: niewielkie honorarium na cele charytatywne, odpowiedni apartament w hotelu, pielęgniarka - koniecznie młoda, atrakcyjna i mówiąca po włosku. Udało się znaleźć taką osobę we Wrocławiu.
Paul Auster zwyczajnie miał ochotę przyjechać do naszego kraju, Mira Sorvino też dała się namówić, bo ma plany reżyserskie i w Polsce zbierała dokumentację.
- Przyjazd artysty to dla nas koszty rzędu 5-30 tys. zł - mówi Roman Gutek. - Czasem udaje nam się dzielić koszty z innymi instytucjami, dogadujemy się z liniami lotniczymi, czasem LOT daje nam bilety za darmo. Bez obecności twórców nie bylibyśmy w stanie zapewnić filmowi takiej promocji w prasie i telewizji. A jednocześnie jakaż to frajda móc obcować z artystami tej miary!
A jeśli ktoś nie ma ani dużych pieniędzy, ani dobrych kontaktów? Wtedy pozostaje gwiazda krajowa.
"Kupienie" polskiej twarzy
I to jest dzisiaj coraz bardziej popularne. Bardzo wiele firm organizuje różnego rodzaju wewnętrzne spotkania - dla pracowników, współpracowników, klientów. Zachodnie korporacje fundują załodze bale, wielkie przedsiębiorstwa promują swoje produkty, robiąc specjalne sesje dla hurtowników, właścicieli sklepów. A każdy chce, by taka impreza wyglądała profesjonalnie, budowała image firmy, zyskiwała jej przyjaciół.
Dlatego rośnie zapotrzebowanie na tych, którzy imprezę uatrakcyjnią albo w zawodowy sposób poprowadzą. W budżety spotkań promocyjnych coraz częściej wpisywane są fundusze na prezentera. Działy public relations organizacji i korporacji czasem same pozyskują gwiazdy, ale najczęściej zlecają organizację całej imprezy wyspecjalizowanym agencjom.
I zaczyna się poszukiwanie "twarzy". Jak słyszę w agencjach, wśród prowadzących największym zainteresowaniem cieszą się gwiazdy telewizji publicznej: Grażyna Torbicka, Maciej Orłoś i Katarzyna Dowbor. Firmy pytają zawsze o tę samą grupę, wybierają z 15-20 nazwisk. Tutaj też obowiązują określone stawki.
Część prezenterów prowadzi rozmowy sama, niektórzy mają swoich agentów. Np. CMC reprezentuje interesy pięciorga prezenterów: Macieja Orłosia, Hanny Smoktunowicz, Moniki Richardson, Kingi Rusin i Briana Scotta. Jak mówi ich agent Jacek Jóźwiak, honoraria jego klientów zależą od rodzaju imprezy, zadań, a także od tego, czy spotkanie jest całkowicie wewnętrzne, czy w jakiś sposób obsługiwane przez media. Generalnie jednak agencja zaczyna rozmowę od 5 tys. zł. To jest honorarium minimalne. Trzeba zresztą przyznać, że w związku z ogromnym zapotrzebowaniem ceny wyraźnie poszły w górę w ostatnim roku. Jeszcze półtora roku temu Brian Scott prowadził imprezę za 3,5 tys. zł.
Bywają też honoraria specjalne. Niedawno Katarzyna Dowbor wzięła podwójną stawkę, gdy organizatorzy zwrócili się do niej o poprowadzenie dużej imprezy, traktując ją jako deskę ratunku, zaledwie kilkanaście godzin wcześniej. Jeśli w grę wchodzi nie tylko zwykła konferansjerka, ale również jakiekolwiek utożsamienie się z produktem, stawka natychmiast idzie w górę. Honorarium skacze i wtedy, gdy klientowi zależy na konkretnej osobie i w związku z tym osobie tej trzeba zmienić harmonogram pracy. Jest tajemnicą poliszynela, że wynagrodzenie dochodzi wówczas nawet do 20 tys. zł. Smutne, że bywają przypadki, gdy prezenterzy za te pieniądze nie wywiązują się ze swoich obowiązków należycie. Znany i opisywany przez dziennikarzy był przypadek, gdy jedna z gwiazd, prowadząc narodowy wieczór w ekskluzywnym hotelu, nie wiedziała prawie nic o promowanym kraju.
Bywają też odstępstwa od stawek w drugą stronę. Grażyna Torbicka twierdzi, że jeśli ma do imprezy - jak mówi - "stosunek emocjonalny", to może ją poprowadzić za całkiem nieduże honorarium. Niedawno zaś Wojciech Młynarski prowadził uroczystość wręczenia pióra Lechowi Wałęsie w Victorii. Był razem z Jerzym Derflem, a wynagrodzenie obu panów było naprawdę symboliczne.
Imprezy uatrakcyjniają nie tylko prezenterzy, lecz również aktorzy. Kilka dni temu Wielką Galę Polskiego Biznesu w Teatrze Wielkim prowadził Jan Englert z żoną Beatą Ścibakówną. Ale aktorzy występują w takiej roli rzadziej i ich stawki są wyższe.
Osobami chętnie goszczonymi przez firmy są satyrycy. Prym wiodą tu Tadeusz Drozda i Krzysztof Daniec, popularny jest Jerzy Kryszak. Stawki tych wykonawców za wieczór osiągają nawet zawrotną sumę 20 tys. zł.
Innym sposobem uatrakcyjnienia spotkania jest zafundowanie uczestnikom, po długiej prezentacji, części artystycznej. Piosenkarze i zespoły także mają swoich agentów. Wiele osób należy do Riff-u lub VIP Art-u. Jedną z najdroższych wykonawczyń jest Maryla Rodowicz, której stawka za występ wynosi ok. 30 tys. zł. Inni są nieco tańsi: np. Andrzej Piaseczny pobiera honorarium w granicach 20 tys., podobnie Edyta Górniak i zespół De Mono, Lady Pank - ok. 18 tys., Kayah - ok. 17 tys., Urszula - 15-16 tys., Natalia Kukulska - ok. 12 tys. Do obowiązków organizatora należy jeszcze zapewnienie właściwego nagłośnienia i oświetlenia sali. Czasem umowa określa dodatkowe warunki: rodzaj garderoby, dostarczenie określonych napojów chłodzących czy soków. Przyjęta jest forma 50-proc. przedpłaty. Jeśli ten warunek nie jest dotrzymany, artysta ma prawo nie stawić się na koncert.
Boom trwa. W polskiej, coraz bardziej konkurencyjnej gospodarce, obowiązują prawa rynku, reklama staje się jednym z najważniejszych warunków sukcesu. I wiadomo, że każda akcja promocyjna, zwłaszcza ta mniej konwencjonalna, opłaca się. A więc: kto da więcej?
Zapraszając gwiazdę, firma zyskuje ok. 150 publikacji prasowych w gazetach i czasopismach całego kraju i 2,5 godziny programu w różnych stacjach telewizyjnych. | Jeszcze do niedawna sprowadzenie do Polski zagranicznej gwiazdy aby uświetniła swoją obecnością jakąś galę było niemożliwe. Teraz jest to wyłącznie kwestia ceny, która zależy od pozycji gwiazdy na rynku. Do honorarium gwiazdy dochodzą jeszcze koszty pobytu, które w przypadku największych gwiazd są zazwyczaj horrendalne. Przykladowo, za dwutygodniowy pobyt gwiazdy na faestiwalu w Cannes może kosztować 800 tyś. dolarów. Nie jest to koszt pobytu tylko jednej osoby-gwiazda ma prawo zabrać ze sobą członków rodziny a także menedżera, agenta,rzecznika prasowego, ochroniarzy oraz tych ludzi, których uważa za niezbędnych podczas jej pobytu.
Do tego dochodzą jeszcze koszty podróży i pobytu. Gwiazdy nie latają zwykłymi samolotami klasą ekonomiczną, lecz należy dla nich wynająć prywatne jety, w których podróżują razem z rodziną. Pozostali członkowie świty podróżują pierwszą klasą samolotami rejsowymi. Największe gwiazdy podczas festiwalu nie mieszkają w samym Cannes,ale w hotelu położonym na skarpie położonej 20 kilometrów od Cannes. Za dwu- lub trzypokojowy apartament w hotelu na skarpie trzeba zapłacić około 3 tysięcy dolarów dziennie. Pracownicy gwiazdy mieszkają w hotelach, gdzie cena wynosi 600-800 dolarów za noc. Rachunki za hotel powiększone są zazwyczaj o tzw. incidentials, czyli opłaty za telefony, za bar, restaurację, room service i pralnię. Zazwyczaj koszty te wynoszą ok. 25 procent rachunku. Do tego dochodzą jeszcze koszty związane z samym promowaniem się gwiazdy w mediach, czyli organizowanie bankietów i wynajmowanie jachtów. Mimpo tych olbrzymich kosztów szefowie studiów filmowych twierdzą,że taka promocja gwiazdy opłaca się najbardziej.
Coraz częściej zdarza się też, że gwiazdy przyjeżdżają do Polski. Kraj nad Wisłą odwiedzają w dwóch przypadkach-kiedy promują siebie i swoje dzieła, lub gdy ich przyjazd zostanie opłacony. Polskie firmy coraz częściej zgłaszają się do odpowiednich agencji z pytaniem o koszty sprowadzenia danej gwiazdy. Większość rezygnuje usłyszawszy podstawowe stawki,ale tych, których to nie odstraszy czekają jeszcze miesiące negocjacji. Najpierw klient musi się zdecydować na gwiazdę, która ma przyjechać. Wiadomo,że niektóre gwiazdy jak np. Barbara Streisand w ogóle nie przyjmują tego typu zleceń. Są też gwiazdy, które zwyczajnie nie mają na to czasu. Większość gwiazd jest jednak dostępna i ich zatrudnienie zależy od zasobniości portfela inwestora.
Jeśli klient zdecduje się na nazwisko agencja zaczyna działać. Dociera do agenta i zaczyna negocjować. Negocjacje trwają około 2-3 miesiące i kończą się podpisaniem kontraktu, który zawiera nie tylko koszty honorarium, ale też określa wzajemne zobowiązania i warunki, na jakich gwiazda będzie przyjmowana.Kontrakty amerykańskie są bardzo szczegółowe i opisują pobyt gwiazdy praktycznie minuta po minucie. Każde naruszenie kontraktu pociąga za sobą duże koszty.
Tak jak w przypadku Cannes, organizatorzy przyjazdu gwiady pokrywają nie tylko jej honorarium,ale też koszty podróży i pobytu. Podróż oznacza bilet lotniczy w pierwszej klasie, pobyt zaś pięciogwiazdkowy hotel. Przyjmuje się też, że organizatorzy pobytu opłacają wszystkie rachunki hotelowe gwiazdy. Dodatkowym kosztem jest ochrona. Do tego zadania wybiera sie najczęściej najlepszych oficerów BOR-u. W czasie pobytu gościa otacza standardowo 4 ochroniarzy, a na lotnisku-12. Ogólny koszt sprowadzenia do Polski zachodniej gwiazdy wynosi 500 tysięcy złotych.
Przy takiej sumie pojawia się pytanie o opłacalność takiej inwestycji. Olga Pomianowska z "Reader's Digest" twierdzi, że obecność gwiazdy poddczas finałów wielkiej loterii magazynu wzmacnia wiarygodność jej firmy. Koszty pobytu gwiazdy można też przeliczyć inaczej. 500 tysięcy złotych przeznaczone na jej sprowadzenie do kraju to tyle samo co koszty trwającej dwie i pół minuty reklamy telewizyjnej wyemitowanej w najlepszym czasie antenowy. Sprowadzając gwiazdę do Polski firma zyskuje około 150 publikacji prasowych w gazetach i pismach w całym kraju oraz 2,5 godziny programu w różnych stacjach telewizyjnych-są to oczywiście zmianki i programy o gościu a przy tej okazji zawsze wymieniana jest nazwa firmy, na koszt której została zaproszona. Ponadto organizatorzy dbają o to, żeby na tle gwiazdy podczas robienia jej zdjęć pojawiło się logo firmy.
Czasem gwiazdy przyjeżdżają do kraju, bo ich pobyt w Polsce jest częścią większego kontraktu. Czasem przyjeżdżają po to, aby promować swoje filmy. Często o ich sprowadzenie zabiegają sami dystrybutorzy, zwłaszcza ci, którzy promują kino ambitniejsze. Mają oni zazwyczaj mniej pieniędzy na drogą reklamę, dlatego sprowadzając gwiazdę próbują zwrócić uwagę publiczności na swój film.
Jeśli ktoś nie ma ani dużych pieniędzy ani dobrych kontaktów zostaje mu wynajęcie polskiej gwiazdy. Największym zainteresowaniem cieszą się gwiazdy telewizji publicznej. Często zamawiani są też satyrycy oraz artyści estradowi, którzy dbają o część artystyczną spotkania. Honoraria zależą od rodzaju imprezy, zadań oraz tego czy spotkanie jest całkowicie wewnętrzne czy też obsługiwane przez media. Generalnie agencje zaczynają rozmowy od 5 tysięcy złotych. |
Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Jednak walka z nią prowadzić może do głębokich patologii demokracji
Zepsute reguły gry
RYS. KATARZYNA GERKA
JACEK RACIBORSKI
Trochę o korupcji w świecie polityki wiadomo na pewno. Jest zjawiskiem uniwersalnym, ale w poszczególnych państwach ma różne natężenie. Dotyka wszystkich sfer życia społecznego, ale jest szczególnie groźna w sferze polityki. Nie dlatego, że odbywa się na koszt podatników, bo często niekorupcyjne, a błędne decyzje polityków wiodą do daleko większych strat, a decyzje, którym towarzyszyły "datki", mogą być ekonomicznie i politycznie dobrze uzasadnione i efektywne.
Najważniejsze negatywne konsekwencje korupcji w świecie polityki to psucie reguł gry, stanowiących podstawę ładu społecznego i ekonomicznego.
Jeśli jakaś pani profesor na podrzędnej uczelni brała od studentów datki w postaci bluzki, kryształu czy butelki brandy w zamian za pozytywną ocenę na egzaminie (historia z życia wzięta), to jest to psucie reguł gry na tej konkretnej uczelni. Jeśli zaś minister w zamian za korzyść osobistą lub partii kupuje czołg, sprzedaje tanio fabrykę czy umożliwia ucieczkę przestępcy, to podważa owe reguły w skali makro. Dla moralnej oceny zjawiska skala ma znaczenie drugorzędne. Ocena natomiast społecznych konsekwencji korupcji i rangi patologii musi być w obu przypadkach odmienna. Prawdą o korupcji jest i to, że ma systemowe korzenie, a nie bierze się z ułomności natury ludzkiej, gdyż w wielce wpływowych koncepcjach osobowości człowieka dążenie do korzyści uważa się wręcz za jego gatunkową cechę.
Co sprzyja korupcji polityków?
Stosunkowo łatwo wskazać mechanizm psychologiczny. Idzie o deprywację względną. Decyzje polityka, wysokiego urzędnika państwowego przynoszą konkretnym ludziom bardzo duże korzyści materialne. Ci z nich korzystają: budują wille, kupują luksusowe samochody, wydają wystawne przyjęcia, utrzymują kochanki. Dlaczego polityk ma być finansowym kopciuszkiem, jeżeli w dodatku powie sobie, że jest wybrańcem narodu, wybitnym specjalistą, marnie wynagradzanym w porównaniu z byle biznesmenem. Dodatkowo niepewna wydaje mu się droga stopniowego akumulowania dóbr, bo jego pozycja jest z natury rzeczy niestabilna. Im większa niepewność, tym silniejsza pokusa korupcji. Uleganie owej deprywacji względnej nie jest rzecz jasna nieuchronne.
Sprawowanie władzy, poczucie mocy często jest wystarczającą nagrodą. Nie warto tego wątku kontynuować, bo nie wykracza poza ludową psychologię. Dociekać trzeba strukturalnych źródeł korupcji, czyli takich, które wypływają ze struktur organizacyjnych społeczeństwa i państwa. Kilka ważnych przyczyn korupcji polityków wskazał Andrzej Kojder w artykule "W aurze korupcji" ("Rzeczpospolita", 19 lipca 2001 r.). Przede wszystkim zgadzam się z jego tezami o fikcji przejrzystości finansów polityków, o powszechnym lekceważeniu wprowadzonych dotychczas rozwiązań antykorupcyjnych. Jednak nazbyt wąsko ujmuje on ustrojowy kontekst korupcji i zupełnie pomija polityczne aspekty obecnej przeciw niej ofensywy.
Ortodoksyjni liberałowie zwykli wskazywać, że korupcja w świecie polityki to prosta konsekwencja rozrostu funkcji państwa i ograniczania wolnego rynku. Rzeczywiście, w modelowym wolnorynkowym społeczeństwie nie ma potrzeby przekupywania polityków, bo o niczym ważnym dla produkcji dóbr nie decydują. Takiego społeczeństwa jednak nie ma i z wielu powodów jest trudne nawet do pomyślenia. Komunistyczna recepta na korupcję jest równie mało realistyczna: znosząc własność prywatną, znosi się dawców łapówek, a z czasem i potencjalnych biorców, skoro zaniknąć ma państwo. Rzeczywistość współczesnych państw mieści się pomiędzy tymi dwoma modelami.
W gospodarkach względnie liberalnych korupcja dotyczy przede wszystkim sfery zamówień publicznych, a w szczególności handlu bronią. Wszystko wskazuje na to, że i my mamy właśnie tego rodzaju aferę. Handel bronią z racji poufności procedur, bardzo wysokich prowizji dla kolejnych pośredników wręcz nieuchronnie korumpuje polityków.
Demokracja, transformacja a korupcja
Innego rodzaju korupcję generuje konieczność zdobywania przez partie i polityków pieniędzy na kampanie wyborcze. Tu nie idzie o osobistą korzyść polityka, lecz o zdolność partii do gry w ramach demokratycznych procedur. Za większe darowizny trzeba jednak płacić - stanowiskami (to częste w USA) lub korzystnymi dla konkretnych osób i firm decyzjami. To zaś wiedzie zawsze do społecznych szkód. Demokracje usiłują bronić się przed tym rodzajem korupcji, wprowadzając ograniczenia wydatków na kampanie wyborcze, a przede wszystkim dotując partie z budżetu państwa. W tym kierunku poszły też polskie rozwiązania. Nowa ordynacja wyborcza do Sejmu i Senatu oraz ustawa o partiach politycznych ma szanse istotnie ograniczyć korupcyjne praktyki w zdobywaniu środków na kampanie wyborcze.
Czynnikiem, który w Polsce i w innych krajach postkomunistycznych wywołał falę korupcji, była prywatyzacja. Miał sporo racji Jan Olszewski, gdy mówił w Sejmie, iż zbyt często niewidzialna ręka rynku okazywała się ręką złodzieja i aferzysty. Transformacja ustrojowa wielorako sprzyja korupcji. W miejsce dawnych monopoli państwowych, które siłą rzeczy nie musiały nikogo korumpować, pojawiły się firmy prywatne korzystające z państwowych koncesji (jak w telekomunikacji). Koncesja równie dobrze kosztować może pięćset milionów złotych i dwa razy więcej, po części według uznania urzędników.
Z natury procesu transformacji wynika też zmienność prawa. Złe prawo, grzeszące nadmierną szczegółowością, ale zarazem zawierające nie zawsze przypadkowe luki w oczywisty sposób sprzyja korupcji. Z tego punktu widzenia nie jest dobra polska ustawa o zamówieniach publicznych. Pozornie restrykcyjna, drobiazgowa, starająca się ująć nawet zamówienia na prace twórcze, w rzeczywistości dostarcza wygodnego parawanu, za którym kryją się prawdziwi decydenci, nie ponosząc przy tym odpowiedzialności.
Patologie walki z korupcją
Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Paradoksalnie jednak walka z korupcją prowadzić może do głębokich patologii demokracji. Na czele frontu walki z korupcją znajdują się UOP i WSI. Służby specjalne zawsze i wszędzie problem ten traktują instrumentalnie wobec innego rodzaju gry i wielce selektywnie dzielą się podejrzeniami z uprawnionymi do zwalczania korupcji organami państwa, a także z prasą. Wśród kanonów skonsolidowanej demokracji jest realna cywilna kontrola nad służbami specjalnymi. Te bowiem często wykorzystują argument korupcji do poszerzania swej autonomii i manipulowania polityką. W warunkach polskich są powody do niepokoju. Premier Waldemar Pawlak podał się do dymisji po serii artykułów we "Wprost", powstałych nie bez pomocy informatorów ze służb specjalnych.
Nieuzasadnione oskarżenie premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo, które w dodatku od razu uczyniono faktem medialnym, stanowiło przejaw bezprecedensowego zaangażowania się służb specjalnych w politykę na najwyższym szczeblu. Obserwujemy ponownie wzmożoną ich aktywność. Trudno zaprzeczyć, że walka z korupcją polityków jest bliska statutowym zadaniom UOP. Wszystko byłoby w porządku, gdyby każde podejrzenie o korupcję wobec jakiegokolwiek polityka było przedkładane prokuraturze i starannie przez nią badane, przy wykorzystaniu policji, we współpracy z inspektoratami kontroli skarbowej i innymi państwowymi urzędami.
Jeżeli jest inaczej i argument korupcji stał się orężem w politycznej walce toczonej na gruzach obecnego rządu, a służby specjalne odgrywają w niej aktywną rolę, to ofensywa przeciwko korupcji wygaśnie po wyborach, część polityków i ich protegowanych uczestniczących w korupcyjnych układach nie będzie ukarana, a autonomia służb specjalnych zostanie potwierdzona. Nie jestem pewien, czy polityczna instrumentalizacja problemu korupcji nie wystąpiła nawet w przypadku NIK - instytucji, która skądinąd ma niezaprzeczalne zasługi w walce z korupcją i która we współdziałaniu z prokuraturą może w tej sferze odegrać dużą rolę.
Autor jest profesorem socjologii, pracuje w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej i w Instytucie Socjologii UW. | zgadzam się z tezami o fikcji przejrzystości finansów polityków. Innego rodzaju korupcję generuje konieczność zdobywania przez partie i polityków pieniędzy na kampanie wyborcze. Złe prawo w oczywisty sposób sprzyja korupcji. Wśród kanonów skonsolidowanej demokracji jest realna cywilna kontrola nad służbami specjalnymi. Te bowiem często wykorzystują argument korupcji do poszerzania swej autonomii i manipulowania polityką. |
CZECZENIA
Członkowie nowego republikańskiego rządu doskonale sobie radzili z rosyjską armią. Czy zdołają odbudować instytucje państwa i gospodarkę?
Pokój trudniejszy niż wojna
Prezydent zebrał rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, nie wyłączając najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jednak dzieląc się władzą pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Na zdjęciu: modlitwa podczas zaprzysiężenia prezydenta Czeczenii 12 lutego (od lewej): Maschadow, prezydnt Inguszetii, Rusłan Auszew i rosyjski generał Aleksander Lebiedź.
FOT. (C) AP
SŁAWOMIR POPOWSKI
Czeczenia zniknęła z czołówek gazet, ustępując miejsca innym, krwawym konfliktom. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały.
Cała władza dla Maschadowa
Jak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy i etap ten ma już za sobą. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony, które to stanowisko formalnie zostało zlikwidowane. W ten sposób skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94.
Ma to swoje dobre, ale i złe strony. Przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą i zapobiega rywalizacji między szefem państwa i szefem gabinetu, ale jednocześnie naraża go na poważne ryzyko. Stojąc na czele rządu bierze również pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Dżocharowi Dudajewowi - pierwszemu prezydentowi Czeczenii - to się nie udało. Fiasko polityki gospodarczej, realizowanej przez jego administrację, przyczyniło się do wzrostu niezadowolenia społecznego i kryzysu politycznego, który Dudajew usiłował przełamać, wprowadzając rządy autorytarne. W połowie 1993 roku doprowadziło to jednak do powstania zorganizowanej opozycji, co umiejętnie wykorzystała Moskwa.
Licząc na pragmatyzm Maschadowa można mieć nadzieję, że okaże się on odporny na podobne pokusy. Nowo wybranemu prezydentowi potrzebne są jednak nie tylko szerokie pełnomocnictwa, ale również sprawny aparat wykonawczy - przede wszystkim w rządzie. A z tym może być gorzej.
Rząd dowódców polowych
Maschadow długo zwlekał z ogłoszeniem pełnego składu swojego gabinetu. Jego tworzenie zajęło ponad dwa miesiące. Ku zaskoczeniu Moskwy czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jako pierwsi nominacje otrzymali członkowie poprzedniego rządu: Mowładi Udugow, który zachował stanowisko pierwszego wicepremiera, Achmed Zakajew - doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, Hoż-Achmed Jarichanow - szef Południowej Kompanii Naftowej oraz minister spraw wewnętrznych Kabek Machaszew. Wspierają ich nowi, "zwykli" wicepremierzy: Musa Doszukajew, odpowiedzialny za finanse i gospodarkę, a także Łomali Ałsutanow (rolnictwo), Isłam Chalimow (sprawy socjalne) oraz Rusłan Giełajew (budownictwo).
Wreszcie, 2 kwietnia, ogłoszono ostatnią i najbardziej nieoczekiwaną nominację: zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Formalnie odpowiada on w rządzie za sprawy przemysłu. Faktycznie jest natomiast rzeczywistym pierwszym wicepremierem - tj. tym, który będzie zastępować Maschadowa podczas jego nieobecności. Awans Basajewa - który 27 stycznia br. podczas wyborów prezydenckich zebrał 23,5 proc. głosów, ustępując jedynie Maschadowowi - przyjęto w Moskwie nie tylko jako największą niespodziankę, ale wręcz za wyzwanie. W końcu Basajew - dowódca oddziału, który w czerwcu 1995 roku dokonał ataku na Budionnowsk, biorąc zakładników - w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną.
Moskiewscy politycy powinni być jednak bardziej wyrozumiali dla Maschadowa. Jego posunięcia kadrowe - jak pisała "Niezawisimaja Gazieta" - wcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Przede wszystkim podyktował je wewnętrzny układ sił w samej Czeczenii. Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było w istocie najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Do początku kwietnia wszyscy komendanci, nie wyłączając Basajewa (ale z wyjątkiem Sałmana Radujewa), zgodzili się przekazać swoje oddziały sztabowi naczelnemu, tak aby do lata br. mogła z nich powstać regularna armia republiki w sile ok. 2000 żołnierzy. Powstaje również czeczeńska Narodowa Gwardia, a we wszystkich miejscowościach - oddziały samoobrony. W ten sposób przynajmniej częściowo udało się rozwiązać problem uzbrojonych młodych ludzi, dla których wojna była jedynym sposobem na życie.
Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów, bo tyle głosów oddali oni podczas wyborów na Maschadowa, Basajewa, Udugowa i Zakajewa.
Problem polega jednak na tym, że dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych (takich jak Basajew), z których zdaniem - chce czy nie chce - będzie się musiał liczyć. Po drugie - wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami.
Trudna wolność
Pierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice, czego najlepszym dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Za każdym razem wysuwane są żądania polityczne, ale naprawdę chodzi głównie o zdobycie okupu. Rząd nie jest w stanie zapobiec takim sytuacjom, co podrywa autorytet nowych władz nie tylko wobec Moskwy. Niedawne oświadczenie ONZ, w którym uruchomienie pomocy humanitarnej uzależniono od poprawy stanu bezpieczeństwa wewnętrznego, można potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie.
Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Czeczeni ciągle jeszcze świętują zwycięstwo i na razie jest ono najważniejsze. Tymczasem - jak pisze Maria Przełomiec w raporcie przygotowanym dla Centrum Stosunków Międzynarodowych Instytutu Spraw Publicznych - w kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych kierownictwo Narodowego Banku Czeczenii nadal nie jest w stanie ocenić, na jakie wpływy może liczyć budżet państwa. Nie pracują żadne przedsiębiorstwa, ludzie całymi miesiącami nie dostają pieniędzy, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Czeczeni jakoś sobie radzą, eksploatując na własną rękę złoża ropy naftowej, która następnie domowym sposobem jest oczyszczana i sprzedawana. Podobno ok. 20 proc. czeczeńskiej ropy zagospodarowywana jest w ten właśnie sposób.
Rząd liczy, że w przyszłości eksploatacja i przetwórstwo ropy, a także jej transport rurociągami ze złóż kaspijskich przez terytorium republiki może zapewnić Czeczenom godziwe warunki życia. Teoretycznie jest to możliwe. Można odbudować jedną z najnowocześniejszych rafinerii, jaką zbudowano w Czeczenii za czasów radzieckich, ale wymaga to olbrzymich nakładów finansowych. Nie mówiąc już o tym, że aby całe to przedsięwzięcie było opłacalne, rafineria musi przerabiać co najmniej 20 mln ton rocznie, podczas gdy własne złoża zapewniają wydobycie najwyżej 2 - 3,5 mln ton ropy rocznie.
Punkty dla Moskwy
Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która może sobie pozwolić na wyraźne spowolnienie procesu pokojowego, wiedząc, że czas i tak pracuje na jej korzyść. Władze w Groznym co jakiś czas ostrzegają przed groźbą zerwania rokowań, oskarżają Rosję, że przygotowuje wciąż nowe projekty porozumień, przeczące poprzednim, ale tak naprawdę niewiele mogą poradzić. W końcu to Maschadow nalega teraz na szybkie podpisanie z Moskwą politycznego układu o pokoju i porozumienia o współpracy gospodarczej, podczas gdy strona rosyjska gotowa jest rozciągnąć uregulowanie konfliktu na lata i z uporem powtarza, że nie widzi powodu, dla którego miałaby traktować Czeczenię inaczej niż pozostałe republiki Federacji.
W tych warunkach Maschadowowi bardzo trudno będzie wypełnić swoją przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Pierwszą porażkę poniósł tuż po wyborach, kiedy okazało się, że ani jeden z przywódców państw zaproszonych na uroczystą inaugurację prezydenta Maschadowa nie odważył się przyjechać do Groznego wbrew stanowisku Moskwy.
Rosja tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć demonstracyjną pomoc organizowaną przez Radę Bezpieczeństwa Rosji dla czeczeńskich muzułmanów, aby mogli bezpośrednio z Groznego udać się z pielgrzymką do Mekki. - Groznieńskie lotnisko nie ma statusu międzynarodowego? - Nie ma problemu - odpowiedziano w Moskwie - zaraz uda się tam 40 funkcjonariuszy rosyjskiej służby bezpieczeństwa, celników i WOP-istów...
Byli pierwszymi oficjalnymi przedstawicielami Rosji, którzy wrócili do Groznego. | Czeczenia zniknęła z czołówek gazet. Jest pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził.
Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony. Ma to swoje dobre, ale i złe strony.
czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Awans Basajewa przyjęto w Moskwie za wyzwanie. Basajew ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną.
Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne.
Problem polega jednak na tym, że pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Po drugie - nie jest powiedziane, że świetni żołnierze będą równie dobrymi administratorami.
Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice. Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Rząd liczy, że w przyszłości eksploatacja i przetwórstwo ropy, a także jej transport rurociągami ze złóż kaspijskich przez terytorium republiki może zapewnić Czeczenom godziwe warunki życia. Teoretycznie jest to możliwe, ale wymaga olbrzymich nakładów finansowych.
Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która może sobie pozwolić na wyraźne spowolnienie procesu pokojowego. Rosja wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. |
DYSKUSJA
Projekty ustaw o decentralizacji funkcji państwa
ELŻBIETA CHOJNA-DUCH
Dyskusja na temat decentralizacji funkcji państwa powinna przede wszystkim odpowiedzieć na podstawowe pytanie, czy i w jaki sposób dokonane wybory polityczne realizują cele, które powinny leżeć u podstaw wszystkich reform ustrojowych: optymalnego zaspokojenia zbiorowych potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia, sprawności administracji publicznej oraz obniżenia kosztów jej działania.
Analiza korzyści społecznych i ekonomicznych to przesłanka dalszych rozważań na temat podziału kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej na poszczególnych szczeblach - centralnym i wojewódzkim (w tym administracji rządowej i samorządowej), samorządu powiatowego i gminnego, a także jednostek realizujących zadania w tych samych obszarach działania i korzystających z tych samych źródeł finansowania, z których finansowana jest administracja publiczna. Podział zadań między poszczególne struktury organizacyjne w państwie powinien być precyzyjny i szczegółowy, skoordynowany tak, by uniknąć dublowania funkcji, z jednoznacznym oddzieleniem kompetencji stanowiących, wykonawczych, nadzorczych i kontrolnych. Nie może on być więc rozpatrywany i określany fragmentarycznie dla jednego tylko szczebla podziału administracyjnego, lecz wyznaczany niejako wspólnie dla wszystkich szczebli i jednostek tego podziału.
Kolejny etap decyzyjny to jednoznaczny podział majątku między poszczególne szczeble i rodzaje administracji, stosownie do ich zadań, z uwzględnieniem statusu prawnego nieruchomości oraz potrzeb związanych z komunalizacją, prywatyzacją i reprywatyzacją.
Dopiero biorąc pod uwagę rodzaje i zakres zadań poszczególnych struktur administracji publicznej oraz mienia, można określić wielkość ich potrzeb finansowych. Analiza kosztów zadań administracji centralnej, wojewódzkiej, rejonowej lub specjalnej przekazanych danemu szczeblowi samorządowemu, sumowanie tych kosztów na kolejnych etapach agregacji umożliwia określenie poziomu wydatków ponoszonych przez administrację rządową na ich realizację. Oznacza to, z dużym uproszczeniem, odpowiedni poziom wydatków do sfinansowania przez dany szczebel samorządowy, który przejmie wykonanie zadań. Wysokość łącznych wydatków jednostek samorządowych danego szczebla określa zarazem pulę środków finansowych, która powinna wyznaczać wielkość ich dochodów.
Wielkość, a następnie określenie źródeł i form prawnych dochodów poszczególnych szczebli terytorialnych oraz redystrybucji między poszczególne budżety jest zasadniczym, finalnym elementem budowy systemu finansowego administracji publicznej. Poziom dochodów i ich podział jest bowiem konsekwencją wyznaczenia zakresu rzeczowego, w tym zakresu zadań i kompetencji poszczególnych jednostek administracji publicznej. Nierzetelne są wszelkie propozycje ich wielkości proponowane bez uprzednich rozstrzygnięć rzeczowych. Są one ponadto niezgodne z zawartą w art. 167 ust. 1 i 3 konstytucji, opartą na postanowieniach Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego, zasadą zapewnienia udziału w dochodach publicznych odpowiednio do przypadających zadań.
Czy powyższe postulaty spełniają rządowe projekty ustaw: o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie?
Oba projekty są tylko fragmentem zapowiadanej reformy ustrojowej. Dotyczą bowiem wyłącznie szczebla województwa:
administracji rządowej, którą projektodawcy określają nie znanymi konstytucji ani innym ustawom pojęciami "administracji ogólnej sprawującej władzę" lub "zespolonej i nie zespolonej administracji rządowej" ("zespolenie" następuje przy tym "pod jednym zwierzchnikiem i - jeżeli ustawa nie stanowi inaczej lub charakter wykonywanych zadań się temu nie sprzeciwia - w jednym urzędzie"),
administracji samorządowej w województwie, którą określa się mianem "największej terytorialnie jednostki zasadniczego podziału terytorialnego kraju dla wykonywania administracji publicznej" (w art. 164 konstytucji występuje tylko pojęcie podziału podstawowego, lecz nie "zasadniczego") lub "regionalnej wspólnoty samorządowej" bądź "regionu".
Określając kompetencje i zadania szczebla wojewódzkiego projekty nie koordynują ich z zadaniami projektowanymi dla powiatów ani wykonywanymi obecnie przez gminy. Ogólne sformułowania wykorzystane do określenia zadań, nie wyjaśnione w dalszych częściach ustaw (np. "tworzenie warunków rozwoju gospodarczego, zwłaszcza w dziedzinach uznanych za najważniejsze dla województwa", "pozyskiwanie i łączenie środków finansowych, publicznych i prywatnych dla realizacji określonych zadań", "modernizacja terenów wiejskich", "zagospodarowanie przestrzenne", "konkretyzowanie, w dostosowaniu do miejscowych warunków, szczegółowych celów polityki rządu", "zapewnienie współdziałania wszystkich jednostek organizacyjnych administracji publicznej"), i nieprecyzyjne przepisy obu projektów, niezgodne z obowiązującym prawem (np. "prowadzenie szkolnictwa policealnego, niektórych szkół średnich i zawodowych", "współpraca z organizacjami międzynarodowymi i regionami innych państw, zwłaszcza sąsiednich", "dbanie o dziedzictwo kulturowe o znaczeniu lokalnym", "w zakresie pomocy społecznej: prowadzenie instytucji o zasięgu regionalnym, w tym domów pomocy społecznej", "racjonalne korzystanie z zasobów przyrody", itp.), nie skoordynowane z wieloma obowiązującymi ustawami, w tym z przepisami konstytucji, uniemożliwią rozdzielenie w aktach wykonawczych do tych ustaw kompetencji poszczególnych szczebli oraz środków finansowych na ich wykonanie, paraliżując realizację zadań wszystkich jednostek administracji publicznej.
Niejasność kompetencyjną pogłębia również brak stałego i jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie (województwie), co przyznaje sam projektodawca, stwierdzając: "Jeżeli istnieje wątpliwość dotycząca właściwości organu administracji rządowej lub samorządu wojewódzkiego do wykonywania określonego zadania publicznego o zasięgu regionalnym, przyjmuje się, że należy ono do właściwości samorządu wojewódzkiego". Taka sytuacja uniemożliwia jednoznaczne ustawowe określenie wielkości środków finansowych dla poszczególnych jednostek danego szczebla organizacyjnego i utrudnia im planowanie budżetowe.
Równie niejasny jest podział kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego i pozycja wojewody. Projekt stwierdza wprawdzie, iż organa te "działają w granicach określonych przez ustawy", lecz ustawy te nie zostały zaprezentowane, a przy tym nie wiadomo, czy chodzi o granice kompetencji czy może granice terytorialne. Organem samorządu terytorialnego jest sejmik województwa - organ stanowiący i kontrolny, oraz zarząd województwa - organ wykonawczy, wybrany przez sejmik. Jednak przewodniczącym obu tych organów jest ten sam podmiot - marszałek, skupiający funkcje organu projektującego, uchwalającego, a następnie wykonującego i kontrolującego własne działania. Być może dlatego zadania merytoryczne przypisane są w projekcie do bezosobowych podmiotów: "województwa", które "wykonuje", "dysponuje", "prowadzi", lub "samorządu wojewódzkiego", który "określa strategię rozwoju", "prowadzi politykę rozwoju regionu", wykonując różnorodne zadania wymienione w projekcie.
W świetle licznych niejednoznaczności kompetencyjnych, których tylko część zaprezentowano, jako zupełnie niezrozumiała jawi się precyzja w określeniu w projekcie wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa. Wynoszą one:
30 proc. wpływów z podatku dochodowego od osób fizycznych zamieszkałych na terenie województwa,
15 proc. wpływów z podatku od towarów i usług pobieranego na terenie województwa,
4 proc. przewidywanych dochodów budżetu państwa na cele subwencji wyrównawczej.
Projektodawca nazywa je dochodami własnymi i podkreśla, iż stanowią "zasadnicze źródło finansowania województwa", nie precyzując jednakże, w jaki sposób mają one być rozliczane, a w wypadku wpływów podatkowych - czy są to wielkości planowane czy wykonane.
Takie ściśle określone udziały nie mogą być ponadto rzetelne, oparte na rachunkach symulacyjnych, gdyż rachunków tych nie można przeprowadzić, nie znając liczby i wielkości przyszłych województw. Jeżeli, jak napisano w projekcie, wpływy z VAT zostaną powiązane z miejscem ich poboru, może się zdarzyć, ze względu na nierównomierny, najczęściej przypadkowy rozkład tych dochodów w skali kraju, że niektóre województwa w związku z okresowymi zwrotami będą miały ujemne wpływy z tego podatku. Pogłębi to dysproporcje w rozwoju poszczególnych terytoriów: województwa graniczne lub w których działają producenci wyrobów, otrzymujące istotne dochody z podatku, będą rozwijały się szybciej niż pozostałe. Przy centralnym zaś ustalaniu, poborze i rozliczaniu tego podatku według innych kryteriów rozkład dochodów byłby może bardziej równomierny, lecz udział w VAT pełniłby taką samą rolę jak udział w subwencji ogólnej (wyrażający określoną część planowanych dochodów budżetu państwa).
Z kolei 30-proc. wpływy z podatku dochodowego od osób fizycznych - wraz z 17-proc. udziałem gmin w tym podatku i odpowiednio zwiększonym, indywidualnie ustalanym udziałem tzw. dużych miast, a zwłaszcza systemem odliczeń składki na ubezpieczenie zdrowotne od podatku dochodowego od osób fizycznych obowiązującym od 1999 r. - mogą okazać się niemożliwe do wykorzystania w rozmiarze, jakiego oczekuje projektodawca. Z pewnością nie będą one mogły wówczas stanowić źródła dochodów jednostek konkurujących w dostępie do niego - powiatów.
Odrębnym, kontrowersyjnym zagadnieniem jest problematyka budżetów województw samorządowych. Projekt pomija problem współistnienia w województwie dwóch odrębnych budżetów: samorządowego i rządowego, i rozstrzygnięcia takich kwestii jak np. ich powiązania czy charakter budżetu rządowego (czy ma być on "wtopiony" w budżet państwa, na podobnych zasadach jak obecnie, czy być niezależny, czy też stanowić część budżetu samorządowo-rządowego, jednego budżetu wojewódzkiego w każdym województwie). Nie określa też, jaki zakres odrębności bądź autonomii w kształtowaniu dochodów istniałby przy każdej z tych form budżetów, jaki zakres i formy przybierałyby dotacyjne powiązania między budżetami, jak będą kształtowane i finansowane inwestycje regionalne, płace i etaty kalkulacyjne w budżetach rządowych, na jakim szczeblu i w jakiej formie będzie dokonywana redystrybucja środków finansowych, regulowanie zobowiązań wymagalnych i przyszłych. Określenie projektu ustawy o samorządzie wojewódzkim, iż "budżet województwa jest uchwalany jako część uchwały budżetowej" lub "uchwała budżetowa województwa składa się z budżetu województwa oraz z przepisów regulacyjnych dotyczących spraw, które na mocy prawa budżetowego pozostawiono do uchwały sejmiku województwa, lub też spraw wskazanych przez sejmik w uchwale", czy też sformułowanie, iż "kolejne uchwały budżetowe zawierać będą nakłady na uruchomiony program w wysokości umożliwiającej jego terminowe zakończenie", są całkowicie niezrozumiałe i wadliwe z punktu widzenia techniki legislacyjnej.
Istotne merytoryczne wątpliwości budzi następujące postanowienie projektu: "Jeżeli uchwała budżetowa na dany rok budżetowy nie wejdzie w życie z początkiem roku budżetowego, to podstawą wykonywania budżetu województwa do momentu wejścia w życie uchwały budżetowej jest budżet województwa za poprzedni rok". Zasady prorogacji budżetowej są bowiem współcześnie możliwe do zastosowania tylko do niektórych rodzajów wydatków. Jeżeli np. inwestycja została zakończona i sfinansowana w roku ubiegłym, nie musi być finansowana w roku bieżącym.
Podsumowując, oba projekty nie powinny przybierać w tej formie ostatecznego kształtu ustawowego, należy je traktować jako wstępne kierunki reform, jej założenia, które dopiero po wyjaśnieniu licznych wątpliwości mogą stanowić podstawę zamkniętych rozwiązań legislacyjnych.
Autorka jest prof. dr. hab., kierownikiem Zakładu Prawa Finansowego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego | Podział kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej powinien opierać się na analizie korzyści społecznych i ekonomicznych. Oparte na Europejskiej Karcie Samorządu Terytorialnego przepisy konstytucji wymagają zapewnienia udziału w dochodach publicznych odpowiednio do przypadających zadań. Określenie wielkości, źródeł i form prawnych dochodów poszczególnych szczebli terytorialnych wymaga więc uprzedniego wyznaczenia ich kompetencji. Czy rządowe projekty ustaw rozpoczynające reformę ustrojową na szczeblu województw spełniają te postulaty? Niestety, brak w nich koordynacji zadań poszczególnych szczebli samorządowych. Wyraźny jest też brak sharmonizowania nowych przepisów z wieloma obowiązującymi ustawami. Ponadto uwagę zwracają liczne niejasności kompetencyjne, które kontrastują ze sztywnym określeniem udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa, niepopartych rzetelnymi rachunkami symulacyjnymi, których na obecnym etapie prac legislacyjnych nie da się jeszcze przeprowadzić. Odrębnym, kontrowersyjnym zagadnieniem jest problematyka budżetów województw samorządowych. Wątpliwości budzą też przepisy dotyczące niepodjęcia na czas nowej uchwały budżetowej. Podsumowując, omawiane projekty ustaw wymagają wielu poprawek. |
Z arcybiskupem Henrykiem Muszyńskim, metropolitą gnieźnieńskim, reprezentantem Konferencji Episkopatu Polski przy Komisji Episkopatów Unii Europejskiej (COMECE) rozmawia Ewa K. Czaczkowska
Bronimy godności każdego człowieka
Fot. Piotr Kowalczyk
Kościół wspiera integrację europejską, jeżeli respektuje ona fundamentalne prawa człowieka, służy rozwojowi osoby i dobru wspólnemu - to główna myśl stanowiska Episkopatu w sprawie integracji europejskiej. Czy kształt integracji i charakter naszych negocjacji ze strukturami Unii spełnia te warunki?
Arcybiskup Henryk Muszyński: Obecne rozmowy prowadzone są wyłącznie na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. Mówi się o strukturach, o warunkach wejścia do Unii. Natomiast dla nas przyszła Europa to jest problem etyczny, problem wspólnoty ducha, wartości. I z tego punktu widzenia stan integracji i negocjacji nie jest zadowalający. Europy nie scala ani polityka, ani gospodarka, ale wartości duchowe. Od tysiąca lat Europę łączyła christianitas, czyli cywilizacja chrześcijańska. Rodzi się pytanie, co będzie tworzywem duchowym wspólnej Europy w przyszłości. Dla nas wspólnota ducha oznacza minimum wspólnych wartości.
- O potrzebie poszerzenia sfery wspólnych wartości mówią także niektórzy unijni politycy, ale czy to nie właśnie owo minimum - solidarność, pomocniczość - umożliwiło powstanie i trwanie tej wspólnoty politycznej i ekonomicznej?
- Niedawno w Brukseli byłem świadkiem, kiedy Jacques Delors powiedział, że istnieje jeden czynnik duchowy, który łączy Europę - odniesienie do Boga. Ono wiąże żydów, muzułmanów, chrześcijan. Czynnik ten jest bardzo ważnym ogniwem łączącym nawet dla kogoś, kto w Boga nie wierzy. Ludzie niewierzący żyją w dużym stopniu tradycją europejską zbudowaną na chrześcijaństwie. I do dzisiaj Europejczycy, niezależnie od przekonań, akceptują przynajmniej elementy tej kultury. Oświeceniowe hasła - wolność, równość, braterstwo - to są również wartości chrześcijańskie, lecz pozbawione ewangelicznych korzeni. Solidarność, pomocniczość - te idee są zapisane w Karcie Praw Podstawowych, ale pytanie, w jakim stopniu będą respektowane. Obecnie weryfikuje się, jak dalece kraje bogate będą solidarne z krajami ubogimi i w jakim stopniu kraje uboższe będą w stanie uświadomić innym, że materialne bogactwo nie jest jedyne. A więc komplementarność i wymiana wartości - od tego w dużym stopniu będzie zależało, jaka będzie więź pomiędzy krajami Europy.
- Delors mówi o odniesieniu do Boga, a Episkopat Polski za Janem Pawłem II przypomina, że brak odniesienia do Boga, do religii w Karcie Praw Podstawowych jest ahistoryczny i obraźliwy wobec ojców założycieli wspólnej Europy, z których dwóch być może zostanie beatyfikowanych. Czy to jest główny problem?
- U podstaw zjednoczonej Europy leżała inspiracja chrześcijańska - zapewnienie pokoju, względnego dobrobytu opartego na fundamentalnych wartościach. Ale dotychczasowe ustawodawstwo unijne w sferze wartości nie jest wystarczające. W Karcie Praw Podstawowych jest drobna wzmianka o osobistej wolności religijnej wniesiona w wyniku interpelacji Episkopatu irlandzkiego, co jest dowodem na to, że Unia liczy się z takimi postulatami. Ale wolność do religii jest umieszczona w jednym paragrafie z wolnością do orientacji seksualnej. Jest to wynik kompromisu i, jak to z kompromisami bywa, nie zadowala ani jednych, ani drugich. W Karcie nie ma natomiast zagwarantowanej wolności dla Kościołów jako instytucji. A to jest pewne minimum, którego mamy prawo oczekiwać. To jest podstawa spokoju społecznego w przyszłej Europie, warunek tego, że jako wierzący będziemy się czuli w Europie dobrze. Bo nasz dom taki właśnie był od wieków. Wartości chrześcijańskie były w nim respektowane i dlatego, aby się czuć u siebie w tym nowym domu europejskim, oczekujemy, że te wartości zostaną uwzględnione.
- Czy można to połączyć z szacunkiem dla pluralizmu światopoglądowego Europy?
- W dokumencie mówimy w imieniu katolików, chrześcijan, ale on nie ma charakteru ściśle konfesyjnego. Nie bronimy interesów Kościoła. Bronimy godności ludzkiej. I wszystkie struktury, formy unijnej integracji, powinny być tak ukształtowane, aby zmierzały do szeroko pojętego dobra osoby ludzkiej. Wartości chrześcijańskie są głęboko humanitarne, dlatego nawet ktoś, kto ich nie uznaje, spotka je na płaszczyźnie ogólnoludzkiej. Dla nas wartości te wypływają z dekalogu, dlatego Kościół będzie bronił dekalogu. Będziemy bronić dwóch tablic dekalogu. Pierwsza ma charakter ściśle religijny, opiera się na objawieniu, druga natomiast zawiera skrót prawa naturalnego. Prawo naturalne jest prawem wszystkich ludzi i dlatego będziemy bronili małżeństwa jako trwałego związku mężczyzny i kobiety. Jeżeli ktoś nie uznaje prawa Bożego, to niechże przynajmniej uzna prawo natury. Małżeństwo to nie jest zalegalizowany związek dwóch egoistów o identycznej orientacji seksualnej, a wspólnota życia, w której musi być miejsce także na dziecko. Dziecko zaś z natury potrzebuje matki i ojca, w przeciwnym razie jest pokrzywdzone, jest okaleczone od strony duchowej, nie może rozwijać się do pełni istoty ludzkiej. Jest to płaszczyzna prawa naturalnego, które zostaje dopełnione przez prawo pozytywne, w naszym rozumieniu - objawienie.
- Kościół formułuje wiele postulatów do władz polskich, do naszych negocjatorów, ale także do Konwentu Europejskiego, do władz Unii. Jeżeli nie będą one realizowane, co to oznacza dla nas, dla Polski? Czy w opinii Kościoła my ze swoimi wartościami nie możemy być w takiej Europie, jaką ona jest?
- Nie chciałbym stawiać wozu przed koniem. Zobaczymy, w jakim stopniu będą uwzględniane nasze postulaty. Ciągle wierzę, że będą brane pod uwagę, dlatego że w Europie jest bardzo wielu ludzi, dla których motywy wiary są ciągle najważniejsze. Nawet jeśli jakiś polityk ich nie podziela, ale patrzy dalekowzrocznie - uwzględni je. Bo w sprawie integracji trzeba patrzeć daleko, gdyż jest to program dla całego pokolenia i dalej.
- Episkopat przestrzega przed instrumentalizacją nauczania Jana Pawła II w kwestii integracji. Tymczasem odbywa się to w wielu środowiskach, a wśród przeciwników integracji w Kościele najgłośniej w Radiu Maryja. Czy z tego właśnie powodu został powołany zespół biskupów do - jak nazwano - "duszpasterskiej troski o Radio Maryja"?
- Zespół został powołany zupełnie niezależnie od opracowanego dokumentu. Nie ma między tymi sprawami związku bezpośredniego, ale istnieje oczywiście związek tematyczny, tak jak na przykład w przypadku feministek.
- Ale feministki z reguły są poza Kościołem...
- Radio Maryja jest cząstką Kościoła i jestem głęboko przekonany, że uwzględni integralne nauczanie biskupów. Jeśli stanie się inaczej, będziemy się do tego ustosunkowywać.
- Wiele niepokojów w dyskusjach o integracji wzbudza właśnie ustawodawstwo dotyczące etyki i widać w tej dziedzinie ogromną manipulację. Przeciwnicy integracji - Liga Polskich Rodzin, Radio Maryja - argumentują, że wejście do Unii oznaczać będzie prawo do eutanazji, aborcji, legalnych związków homoseksualnych. Natomiast niektórzy posłowie lewicy, realizując postulaty swoich środowisk, przedstawiają takie właśnie projekty jako konieczność dostosowania się do wymogów prawa unijnego.
- Jest nieuczciwością zrzucanie winy na innych, gdy istota problemu zależy od nas. Punkt ciężkości leży zdecydowanie w naszym ustawodawstwie. Zależy od naszego parlamentu, od ludzi, których wybieramy i w tym sensie za kształt ustawodawstwa w kwestiach etycznych, moralnych współodpowiedzialny jest każdy obywatel. Jest to nasze autonomiczne prawo i w jego stanowieniu powinna być respektowana wola narodu, tradycja i kultura.
- Europa będzie respektowała nasze ustawodawstwo w kwestiach etycznych?
- Jest to zagwarantowane w Karcie Praw Podstawowych, a jestem przekonany, że również w przyszłej konstytucji europejskiej będzie wyraźne stwierdzenie, iż respektuje się ustawodawstwo narodowe. Oczywiście mogą być jakieś analogie między ustawodawstwem państw, ale może być całkowicie różnie. Proszę zwrócić uwagę, jakie w tych kwestiach są różnice między prawem w Holandii a prawem w Irlandii. Oczywiście mogą być pewne formy pressingu, lobbingu, ale decyzje zależą od nas.
Inną kwestią jest to, jakich będziemy mieli przedstawicieli w Parlamencie Europejskim. Polska, podobnie jak Irlandia, Hiszpania, Włochy, jest postrzegana na zewnątrz jako kraj katolicki. I wielokrotnie politycy pytają mnie, kogo przyślecie do Parlamentu Europejskiego. Oni wiedzą, że największy kraj kandydacki zmieni układy w Parlamencie. A my z kolei robimy straszaka z Unii Europejskiej.
- Episkopat Słowacji zamierza wystąpić do parlamentu słowackiego, aby przyjął ustawę gwarantującą, że w chwili wejścia do Unii ustawodawstwo dotyczące sfery moralnej, zgodne z prawem bożym czy naturalnym, nie będzie zmienione. Czy myśli się o podobnej inicjatywie w Polsce?
- Nie mogę wypowiadać się w imieniu Episkopatu, ale nie jest to wykluczone. Na razie nie ma takich propozycji, ale uważam je za bardzo uzasadnione i nasze działanie powinno pójść w tym kierunku. W ogłoszonym dokumencie kierujemy postulaty do parlamentu, do rządu, żeby uwzględniono interesy całego narodu. Apelujemy, aby wznieść się ponad interesy partyjne, a nawet w niektórych przypadkach ponad własne przekonania, by w ten sposób uwzględnić wolę całego narodu i dobro Polski. W przeciwnym razie byłoby to działanie głęboko nieetyczne. Kościół katolicki mówi oczywiście we własnym imieniu, ale myślę, że powinniśmy podjąć działania scalające te opinie z innymi Kościołami, związkami wyznaniowymi i innymi środowiskami.
- Księże arcybiskupie, w dokumencie biskupi mówią Unii: "tak, ale". Czy gdyby dzisiaj miało dojść do głosowania, z takim prawem Unii i takim stanem negocjacji, akcent byłby położony na "tak" czy "ale"?
- Nie mówimy ani za, ani przeciw, lecz podajemy kryteria wartościowania. Decyzja należy do poszczególnych ludzi. Kiedy będę wiedział, do czego się mam ustosunkowywać, to jako obywatel uczynię to, ale teraz jako biskupi dajemy wiernym kryteria oceny. Nie opowiadamy się ani za, ani nie jesteśmy przeciw, wskazujemy tylko, że płaszczyzna ekonomiczna, polityczna nie jest wystarczająca. Europa jest wspólnotą ducha i musi wspólnotą ducha pozostać. Chrześcijaństwo w Europie musi mieć taką cząstkę, która pozwoli trwać tożsamości Europy.
- Czyli każdy wierny w referendum przedakcesyjnym będzie zobowiązany głosować według swojego sumienia?
- Chodzi o to, żeby to był wybór, który widzi dobro całej Europy, przyszłość nie tylko mojego pokolenia, nie tylko korzyść gospodarczą, ale korzyść przyszłych pokoleń, miejsce Polski w przyszłej Europie. Jeżeli nie wejdziemy do Europy, to Polska zostanie na uboczu, nie będzie miała prawa współdecydowania o kształcie Europy.
- Poczucie odpowiedzialności wyklucza więc eurosceptycyzm?
- Kościół zawsze wspierał procesy integracyjne i jednoczące, jeżeli były oparte na woli narodu i zgodne z procedurami demokratycznymi. Obecnie te warunki są spełnione i chodzi o to, żeby proces integracyjny maksymalnie prezentował wolę narodu. I dlatego Polakom trzeba pokazać, jakie są nie tyle korzyści płynące z integracji, ile obiektywnie ukazać sytuację, w której się znajdujemy. Bo korzyść, zysk nie jest najważniejszym kryterium, przynajmniej w chrześcijaństwie. Takim kryterium jest wolność. Wolność jest naczelną wartością dla chrześcijanina. W systemie demokratycznym każdy ma możliwość zrealizowania wolności w sposób najpełniejszy, ale ustawodawstwo musi maksymalnie gwarantować szacunek dla godności człowieka. I musi służyć rozwojowi poszczególnej jednostki i społeczeństwa. Jest to zatem wytyczenie drogi na bardzo daleką przyszłość, kładzenie fundamentów. Trzeba ludzi przygotować na to, że to będzie wymagało ofiar, wyrzeczeń. Obecne pokolenie nie będzie zbierało owoców, ale trzeba ukazać celowość i sensowność tego długiego procesu. Jeżeli ludzie będą przekonani, że to jest celowe i potrzebne, jeśli nie dla nich, to dla ich dzieci, to myślę, iż można liczyć na poparcie dla integracji. Bo daje ona możliwość realizacji i jednostki, i społeczeństwa. By człowiek był bardziej człowiekiem, chrześcijanin był bardziej chrześcijaninem, a Polacy byli bardziej Polakami.
- I w Unii jest to możliwe?
- Jest to możliwe. Trzeba tylko się wyzbyć lęku, niepokoju, trzeba pogłębić, a nawet odbudować własną tożsamość kulturową, religijną i narodową. Trzeba widzieć sens i trzeba wziąć za ten proces odpowiedzialność, tak aby poszerzenie Unii Europejskiej stanowiło wzbogacenie, a nie zubożenie, i to zarówno dla Unii, jak i dla nas. | Kościół wspiera integrację europejską, jeżeli respektuje ona fundamentalne prawa człowieka, służy rozwojowi osoby i dobru wspólnemu - to główna myśl stanowiska Episkopatu w sprawie integracji europejskiej. Obecne rozmowy prowadzone są wyłącznie na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. Natomiast dla nas przyszła Europa to jest problem etyczny, problem wspólnoty ducha, wartości. I z tego punktu widzenia stan integracji i negocjacji nie jest zadowalający. U podstaw zjednoczonej Europy leżała inspiracja chrześcijańska - zapewnienie pokoju, dobrobytu opartego na fundamentalnych wartościach. Ale dotychczasowe ustawodawstwo unijne w sferze wartości nie jest wystarczające.
W dokumencie mówimy w imieniu katolików, ale on nie ma charakteru ściśle konfesyjnego. Bronimy godności ludzkiej. I wszystkie struktury, formy unijnej integracji, powinny być tak ukształtowane, aby zmierzały do dobra osoby ludzkiej. Wartości chrześcijańskie są głęboko humanitarne, dlatego nawet ktoś, kto ich nie uznaje, spotka je na płaszczyźnie ogólnoludzkiej. Kościół formułuje wiele postulatów do władz polskich, do naszych negocjatorów, ale także do Konwentu Europejskiego, do władz Unii. wierzę, że będą brane pod uwagę, dlatego że w Europie jest wielu ludzi, dla których motywy wiary są najważniejsze.
Wiele niepokojów w dyskusjach o integracji wzbudza ustawodawstwo dotyczące etyki. Przeciwnicy integracji argumentują, że wejście do Unii oznaczać będzie prawo do eutanazji, aborcji. Natomiast niektórzy posłowie lewicy przedstawiają takie projekty jako konieczność dostosowania się do wymogów prawa unijnego. Jest nieuczciwością zrzucanie winy na innych, gdy istota problemu zależy od nas. Punkt ciężkości leży w naszym ustawodawstwie. Europa będzie respektowała nasze ustawodawstwo w kwestiach etycznych.
W ogłoszonym dokumencie kierujemy postulaty do parlamentu, żeby uwzględniono interesy całego narodu. Apelujemy, aby wznieść się ponad interesy partyjne. Nie opowiadamy się ani za, ani nie jesteśmy przeciw, wskazujemy tylko, że płaszczyzna ekonomiczna, polityczna nie jest wystarczająca. Europa jest wspólnotą ducha i musi wspólnotą ducha pozostać.
Kościół zawsze wspierał procesy integracyjne i jednoczące, jeżeli były oparte na woli narodu i zgodne z procedurami demokratycznymi. Obecnie te warunki są spełnione. można liczyć na poparcie dla integracji. Bo daje ona możliwość realizacji i jednostki, i społeczeństwa. By człowiek był bardziej człowiekiem, chrześcijanin był bardziej chrześcijaninem, a Polacy byli bardziej Polakami. w Unii jest to możliwe. Trzeba tylko się wyzbyć lęku, odbudować własną tożsamość kulturową, religijną i narodową. Trzeba wziąć za ten proces odpowiedzialność, tak aby poszerzenie Unii stanowiło wzbogacenie. |
Jak człowiek docierał do biegunów
Konkwista lodowego bezludzia
RYS. MAREK KONECKI
Dopiero w 1909 roku człowiek zdołał dotrzeć po raz pierwszy do bieguna północnego, dopiero w 1911 do południowego, a już w pół wieku później na biegunie południowym zbudowano stację naukową; powstałaby jeszcze wcześniej, gdyby nie dziesięcioletnia przerwa w badaniach spowodowana dwoma wojnami światowymi. Jeszcze nie dobiegło końca "biegunowe" stulecie, a już samotne marsze do nich stały się rodzajem sportu, uprawia go wielu ludzi, w tym również kobiety.
Bieguny tak spowszedniały, że jeden człowiek (Marek Kamiński) był w stanie odwiedzić obydwa, pieszo, w ciągu jednego roku kalendarzowego. Jednak biegunowe wyprawy, nim stały się banalne, pochłonęły wiele ofiar i czasu. Zdobycie tych ekstremalnych punktów planety zajęło ludzkości dwa i pół tysiąclecia.
Bluźnierczy pomysł
Starożytni greccy filozofowie wiedzieli, i mieli na to dowody, że Ziemia jest kulista (dopiero potem świat ogarnęła fala ciemnoty i Kopernik musiał tę prawdę odkryć na nowo). Zdaniem Greków, na północy kuli ziemskiej rozpościerała się Ziemia Hiperborejska, kraina szczęśliwości. Biegunowo przeciwnie położona była Antichtone, później nazwana Terra Australis Incognita. Pitagoras i Platon twierdzili, że musi ona istnieć z oczywistego powodu - aby zrównoważyć masę kuli ziemskiej; Terra Australis Incognita zamieszkuje lud Antypodów, którzy "chodzą nogami w powietrzu". W starożytności, mędrcy filozofowali o tych ziemiach, natomiast rozmaici śmiałkowie próbowali do nich docierać - bez najmniejszego powodzenia. Pod względem myślowym, świat już wówczas był znakomicie przygotowany na takie odkrycia, natomiast technicznie - zupełnie nie.
W średniowieczu Kościół katolicki potępiał tego rodzaju poszukiwania i rozważania, bowiem uznał, że przekonanie o kulistości Ziemi jest bluźniercze.
A jednak, w średniowieczu, mędrcy muzułmańskiego wówczas Półwyspu Iberyjskiego nie podzielali świętego oburzenia kulistością Ziemi i postulowali aktywne poszukiwania, wyprawy na krańce świata. Niestety, nie mieli armat, czyli odpowiednich statków.
Taki pat trwał do schyłku wieków średnich, aż wreszcie nadszedł pamiętny rok 1475, kiedy to wydano drukiem "Geografię" - słynne dzieło Ptolemeusza, z II wieku n.e. Zawierało ono mapy. Na jednej z nich, na wysokości 20 stopnia szerokości geograficznej południowej, widnieje tajemniczy kontynent. Nikt niczego o nim nie wiedział, marynarze bajali o morzu zamarzniętym na północy i - zgodnie z logiką antypodów - o morzu wrzątku na południu.
Popychała ich chciwość
W XVI stuleciu Europejczycy świadomie ruszyli na północ, popychały ich nie tylko wiatry, ale także - a może przede wszystkim - chęć wzbogacenia się na handlu. Francuzi i Anglicy poszukiwali przejścia z Atlantyku na Pacyfik, na północ od kontynentu amerykańskiego - bez powodzenia. Szukając zaś - przegapili ważny dziejowy moment, w którym Portugalczycy i Hiszpanie zmonopolizowali handel z Indiami, opanowali drogę morską do krainy kości słoniowej i korzeni.
Anglicy, Holendrzy, Francuzi zdawali sobie z tego sprawę w XVII wieku, toteż zapragnęli powetowania strat na innej arenie, dążyli do opanowania tego, co pozostało, czyli zmonopolizowania handlu z inną złotodajną krainą: korzenno-jedwabnymi Chinami. Starano się dotrzeć do Krainy Środka wzdłuż północnych wybrzeży Syberii. Angielscy i holenderscy żeglarze byli pewni, że istnieje tamtędy droga, skoro przebywają ją wieloryby. Skąd to przekonanie? Ponieważ łowcy z regionu Kamczatki i Wysp Japońskich natrafiali na walenie i kaszaloty z tkwiącymi w ich ciałach ułamkami harpunów norweskiej roboty. Ale poczynania te nie przyniosły spodziewanych rezultatów.
Dopiero w 1724 roku wyruszyła specjalna wyprawa badawcza, która przyniosła istotny postęp. Jej głową był G. W. Leibniz z paryskiej Akademii Nauk, zaś sakiewką - car Rusi Piotr I. Na czele ekspedycji stanął Duńczyk Bering i rosyjski kapitan Czirikow. Wyprawa powróciła po blisko 20 latach, a Cieśninę Beringa odkrył de facto właśnie ów Czirikow. Odkrył to, co już było odkryte. W poprzednim stuleciu, w 1648 roku (gdy Bohdan Chmielnicki wzniecał zawieruchę na rubieżach Rzeczpospolitej), Kozak Semen Deżniew przekroczył cieśninę nie zdając sobie z tego sprawy.
W tym samym okresie, również mityczny kontynent południowy rozpalał wyobraźnię i popychał do czynu. Panowało przekonanie, że mieści się na nim "Nowy Eden" zamieszkany przez wiecznie szczęśliwych ludzi, nie zmuszonych do pracy, żywiących się obfitymi darami natury. Roili o nim filozofowie Oświecenia, opisywali mieszkańców tamtej krainy jako "dobrych dzikusów". Tymczasem, mimo że niczyja stopa nie stanęła na biegunie, francuski matematyk Maupertius wybrał się w podróż do Laponii, w 1737, i tam zdał sobie sprawę, co potwierdził obliczeniami, że kula ziemska jest spłaszczona na biegunach. Cały czas, tak jak w starożytności, myśl wyprzedzała możliwości techniczne. Natomiast w tych "spłaszczonych" południowych okolicach żaden z nawigatorów nie zauważył kontynentu. I trudno się temu dziwić, skoro nie przekroczyli nawet kręgu polarnego. Po raz pierwszy dokonał tego wielki, może największy żeglarz wszech czasów, James Cook: w styczniu 1773 roku. Ale nie on pierwszy opłynął Antarktydę, rzeczywisty ląd usytuowany, dosłownie, na biegunie. Dopiął tego w 1820 Thaddeus Bellinghausen. Nie znalazł raju, lecz potworne ilości lodu i monstrualne mrozy. Takiej śnieżnej pustyni ówczesne mocarstwa nie potrzebowały, nie widziały interesu w tym, aby się tam pchać.
Popychała ich żądza wiedzy
Gdy niemiecki fizyk Gauss ogłosił, że znalazł sposób na określenie ziemskiego pola megnetycznego w każdym, dowolnie wybranym punkcie globu, geograf Humboldt zorganizował wyprawę dla sprawdzenia tej hipotezy. Na jej czele stanął sir Ross, dwa statki - "Terror" i "Erebus" wyruszyły na południe. Podczas tej ekspedycji, Ross zdołał ustalić położenie bieguna magnetycznego. Nie tylko on. Równocześnie, w latach 1837-1840 wyprawa francuska kierowana przez D'Urville'a (to on przywiózł do Luwru starożytny grecki posąg Wenus z Milo) dotarła do Morza Weddela i również ustaliła położenie bieguna magnetycznego.
I, w zasadzie, nauka jako taka, tym się zadowalała. Z naukowego punktu widzenia nie było powodów, aby "własną osobą" pchać się do któregoś z biegunów geograficznych. A jednak, w gronie naukowców, tak jak w każdym skupisku ludzkim, zawsze trafiają się osoby, które można określić mianem "awanturników", poszukiwaczy przygód, niespokojnych duchów. Właśnie tego rodzaju ludzie podejmowali awanturnicze w gruncie rzeczy wyprawy do biegunów. W 1878 Szwed Nordenskjold zimował w Arktyce; nie dotarł do bieguna, ale opisał życie i obyczaje Czukczów.
Do bieguna zamierzał dotrzeć słynny norweski naukowiec i podróżnik Nansen; w tym celu zaprojektował specjalny statek ("Fram") z półokrągłym dnem i obłym kadłubem; pozwolił statkowi wmarznąć w 1893 w lody i dryfował wraz z nimi po Arktyce; gdy ten sposób zawiódł, Nansen wyruszył psim zaprzęgiem, dotarł poza 86 stopień. Wyprawa na "Framie" została opisana w 1897 w książce "Wśród nocy i lodów", jej polskie wydanie ukazało się rok później.
W 1896 szwedzki inżynier S. Andree zdołał przekonać króla i Alfreda Nobla do pomysłu dotarcia do bieguna balonem. Lotnictwo samolotowe jeszcze wtedy nie istniało, natomiast baloniarstwo miało za sobą ponadstuletnią tradycję. Skonstruowano balon "Aigle" o kubaturze 4800 m. W gondoli zasiedli: Fraenkel, Andree i Strindberg (bratanek dramaturga); wszyscy zginęli.
W 1899 Włoch Ludwik Amadeusz książę Sabaudii wyruszył na czele wyprawy do bieguna północnego, celu nie osiągnął, powrócił bez odmrożonych palców.
Natomiast nie zginęli i niczego sobie nie odmrozili Amerykanie Peary i Cook. Rywalizowali w oddzielnych wyprawach. Do bieguna dotarli obaj, psimi zaprzęgami. Peary powrócił w kwietniu 1909, zaś we wrześniu - Cook. Obaj przypisywali sobie pierwszeństwo.
A jednak, obie wyprawy nie dostrzegły tego, co w gruncie rzeczy najważniejsze: że nie ma tam żadnego kontynentu. Jeszcze w 1926 roku Włoch Nobile "widział" kontynent pomiędzy biegunem a Alaską podczas wyprawy sterowcem.; w rzeczywistości, była to zwarta masa lodu cyrkulująca wokół bieguna, powyżej 88 stopnia.
Na południu ląd był. W 1900 roku powstała na nim stała norweska baza. Norwegowie wiedzieli, że z niej wyruszy zdobywca bieguna południowego, oczywiście Norweg. W 1911 dwaj ludzie, Norweg Amundsen i Brytyjczyk Scott wyruszyli rywalizując. O dwa tygodnie wygrał Amundsen. Scott przegrał podwójnie, zmarł w drodze powrotnej.
Koniec przygody
Gdy obydwa bieguny zostały zdobyte, siłą rzeczy "awanturnicy" musieli ustąpić miejsca naukowcom. Badania przestały stanowić pretekst dla ludzi opętanych pragnieniem dotarcia tam, gdzie nikt wcześniej nie był. Rozpoczęły się prawdziwe badania cyrkulacji powietrza i wód, magnetyzmu, składu lodu, wpływu Arktyki i Antarktyki na klimat całej planety. Rozpoczęły się badania zoologiczne i botaniczne, a także etnologiczne - nauka zdążyła jeszcze zarejestrować modus vivendi ludów z mitycznej krainy Hiperborejskiej: Ewenków, Czukczów, Lapończyków, Eskimosów. Oni mieszkali najbliżej bieguna, nie mając pojęcia o jego istnieniu.
Krzysztof Kowalski | Dopiero w 1909 roku człowiek zdołał dotrzeć do bieguna północnego, w 1911 do południowego. w 1724 roku wyruszyła wyprawa badawcza, Jej głową był G. W. Leibniz. Na czele ekspedycji stanął Duńczyk Bering i rosyjski kapitan Czirikow. Cieśninę Beringa odkrył de facto właśnie ów Czirikow. również kontynent południowy rozpalał wyobraźnię. żaden z nawigatorów nie zauważył kontynentu. pierwszy dokonał tego James Cook: w 1773 roku. |
PIENIĄDZE PUBLICZNE
Czy stać nas na polskie biuro UNIDO
Poza kontrolą
Utrzymanie warszawskiej placówki Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) kosztuje polskiego podatnika ponad pół miliona dolarów rocznie. Większość pieniędzy pochłaniają wyśrubowane płace personelu biura. Z roku na rok koszty rosną. Efekty pracy są dyskusyjne
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
LESZEK KRASKOWSKI
Utrzymanie warszawskiej placówki Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) kosztuje polskiego podatnika ponad pół miliona dolarów rocznie. Większość pieniędzy pochłaniają wyśrubowane płace personelu biura. Z roku na rok koszty rosną. Efekty pracy są dyskusyjne - projekty eksportu polskich autobusów do Kolumbii i samolotów do Brazylii wciąż pozostają na papierze.
UNIDO powstało w 1967 roku, jest wyspecjalizowaną agencją ONZ zajmującą się uprzemysłowieniem krajów rozwijających się, transferem technologii, ochroną środowiska naturalnego. Do organizacji należy 168 państw - w 1996 roku wycofały się z niej Stany Zjednoczone i Kanada, krytykujące UNIDO za zbiurokratyzowanie i brak skuteczności. W Warszawie biuro UNIDO istnieje od 1983 roku. Powstało, gdy generał Jaruzelski ogłosił strategię reorientacji na kraje socjalistyczne i rozwijające się. Biurem kieruje nieprzerwanie od 17 lat Krzysztof Loth.
Dyrektor droższy od premiera
Mimo że polskie biuro UNIDO jest częścią organizacji międzynarodowej, w całości jest finansowane z budżetu państwa. Kontrola nad wydatkami jest iluzoryczna - warszawska filia UNIDO nie musi np. stosować ustawy o zamówieniach publicznych, nie dotyczy jej ustawa o "kominach płacowych", nie podlega też kontroli NIK. O zarobkach pracowników UNIDO krążą legendy - Krzysztof Loth przyznaje, że zarabia znacznie lepiej niż premier. Najprawdopodobniej ma stawkę zaszeregowania "P 5", a to oznacza zarobki od 94 tysięcy dolarów do 144 tysięcy dolarów rocznie.
Co roku utrzymanie placówki UNIDO jest coraz droższe - w roku 1995 kosztowało 360 tys. dolarów, w 1999 r. - ok. 530 tys. dolarów (75 procent budżetu pochłaniają płace). Ostatnio wiedeńska centrala UNIDO zaproponowała rządowi polskiemu, aby w latach 2001 - 2003 przeznaczył na warszawskie biuro 2 mln 138 tys. dolarów (ok. 10 mln złotych). Na odpowiedź rząd ma czas do końca czerwca, wiążące decyzje zapadną najprawdopodobniej w przyszłym tygodniu. Oprócz wydatków na biuro Polska płaci składki roczne - w ubiegłym roku było to 304 tys. dolarów. Należymy do nielicznego grona państw, które nie zalegają ze składkami.
24 maja gościł w Polsce wiceszef UNIDO Yo Maruno. Ministerstwo Gospodarki nie chce jednak zdradzić, jakie są rezultaty tej wizyty.
Złote jajo
Czy efekty pracy polskiego biura UNIDO są adekwatne do wysokich kosztów jego utrzymania? O tym w Ministerstwie Gospodarki i w MSZ nikt nie chce rozmawiać. Nieoficjalnie o UNIDO mówi się z przekąsem: "złote jajo", "ambasada zagraniczna w Polsce", "dziczek i polowanko". Urzędnicy przyznają, że lepiej byłoby przeznaczyć owe pół miliona dolarów na wsparcie wydziałów ekonomiczno-handlowych polskich ambasad. Panuje jednak powszechne przekonanie, że nikt nie odważy się przeciwstawić Krzysztofowi Lothowi, który o Leszku Balcerowiczu mówi "mój młodszy kolega z roku niżej". Warszawskie biuro UNIDO traktowane jest jako zagraniczna placówka SLD. W 1997 r. Dariusz Rosati, ówczesny minister spraw zagranicznych w rządzie SLD - PSL, ubiegał się nawet o stanowisko dyrektora generalnego UNIDO, przepadł jednak w głosowaniu.
- Pan Loth ma zwyczaj zasypywania rozmówcy nazwiskami polityków, z którymi jest zaprzyjaźniony - mówi urzędnik MSZ. - A są to wyłącznie nazwiska z "pierwszej ligi".
- Formuła dotychczasowej działalności UNIDO w Polsce wyczerpała się - mówi Paweł Dobrowolski, rzecznik MSZ. - Warszawskie biuro UNIDO powinno zająć się przede wszystkim promocją polskich technologii, promocją eksportu, działaniem na zewnątrz, a nie do wewnątrz. Być może trzeba będzie zreorganizować biuro. O wystąpieniu Polski z UNIDO nie ma jednak mowy.
Obowiązek niesienia pomocy
Od dwóch lat Polska nie korzysta z pomocy UNIDO - programy restrukturyzacji polskich przedsiębiorstw zakończyły się. Warszawskie biuro zajmuje się ściąganiem do kraju zagranicznych inwestorów, jednak efekty tych działań są mierne. Według wyliczeń Ministerstwa Gospodarki obce firmy - zaproszone przez UNIDO - w ubiegłym roku zadeklarowały inwestycje rzędu 2 mln dolarów. Dla porównania Państwowa Agencja Inwestycji Zagranicznych, której utrzymanie kosztuje rocznie 1 mln dolarów, czyli dwa razy więcej niż biuro UNIDO, ściągnęła zza granicy 390 mln dolarów. Według Krzysztofa Lotha ministerialne wyliczenia są nieprawdziwe - twierdzi, że UNIDO przyciągnęło do Polski w ubiegłym roku 157 mln dolarów.
- UNIDO nie jest już potrzebne jako organizacja, która ściąga kapitał do Polski - mówi Krzysztof Loth. - Zmieniamy profil działalności, będziemy wspierać polskie firmy na rynkach mniej zaawansowanych, gdzie często nie jesteśmy reprezentowani. Z racji członkostwa Polski w OECD, z racji aspiracji do Unii Europejskiej Polska ma nie tylko moralny, ale i formalny obowiązek niesienia pomocy krajom rozwijającym się. UNIDO ma charakter organizacji eksperckiej; dla wielu krajów jest to wygodny sposób promowania własnych interesów gospodarczych i eksportu technologii. Na przykład Włosi utworzyli biuro UNIDO w Kairze i mają zamiar otworzyć podobną placówkę w Indiach. Stworzyliśmy program ochrony lasów amazońskich przed pożarami, gdyż Polska dysponuje odpowiednimi samolotami oraz systemem monitorowania pożarów. Zaawansowany jest program eksportu i budowy montowni autobusów w Kolumbii, mówi się o eksporcie dwustu autobusów. Pracujemy nad tym kontraktem półtora roku. W mojej ocenie mamy 80 procent szans, że dojdzie on do skutku.
Autobus do Bogoty
W raporcie rocznym UNIDO, w rozdziale "Osiągnięcia regionalne" znajdujemy projekt zatytułowany "System ochrony przeciwpożarowej lasów w krajach Ameryki Łacińskiej" oraz informację, że powstał on podczas pobytu polskiej gospodarczej misji rządowej w Brazylii w maju 1999 r. (w innym dokumencie jest mowa o maju 1988 r.), a następnie "był intensywnie promowany". Jesienią rozmowy były kontynuowane. Z jakim skutkiem - nie wiadomo. W 2000 roku polscy leśnicy mieli się spotkać z Brazylijczykami i ustalić szczegóły.
- Mieliśmy uczestniczyć w polsko-brazylijskiej konferencji na temat ochrony lasów, ale nic z tego nie wyszło, gdyż Brazylijczykom zabrakło pieniędzy - mówi dr Zygmunt Santorski z Zakładu Ochrony Przeciwpożarowej Instytutu Badawczego Leśnictwa. - Szkoda, bo byłaby okazja do wymiany doświadczeń. Produkowane w Mielcu samoloty "Dromader" to chluba naszej myśli technicznej, w ubiegłym roku mówiło się o otwarciu montowni w Brazylii.
Grzegorz Kruszyński, rzecznik prasowy Polskich Zakładów Lotniczych w Mielcu, przyznaje, że rozmowy były zaawansowane, ale zostały zerwane przez stronę brazylijską.
Kolejne "osiągnięcia regionalne" warszawskiego UNIDO to dwa projekty inwestycji w Kolumbii: modernizacja komunikacji miejskiej w Bogocie i montownia autobusów. Z raportu rocznego UNIDO wynika, że projektami zainteresowane są fabryki należące do Grupy Zasada (m.in. Jelcz) oraz spółka Bus Trading. Marcin Trzaska, rzecznik prasowy Grupy Zasada, był zdumiony, gdy dowiedział się od dziennikarza "Rzeczpospolitej", że mamy 80 procent szans na eksport dwustu autobusów do Brazylii.
- Kolumbijczycy zwiedzali nasze zakłady latem ubiegłego roku, a potem wszelki ślad po nich zaginął - mówi Marcin Trzaska. - To były wstępne kontakty, nie było żadnych wiążących ustaleń.
- Gdyby udało się podpisać ten kontrakt, Jelcz stanąłby na nogi, a załoga miałaby zatrudnienie na najbliższe lata - przyznaje Jerzy Borysewicz, prezes Bus Trading. - Bogota tworzy coś w rodzaju naziemnego metra i potrzebuje 2100 autobusów. W Kolumbii reprezentowaliśmy interesy Jelcza. Stworzyliśmy silny lobbing przy pomocy naszej ambasady w Bogocie, i UNIDO pomogło w nawiązaniu kontaktów z kolumbijskimi decydentami. Mieliśmy promesę kredytu na 100 mln dolarów. Jelcz wyszedł jednak ze straszną ceną - 250 tysięcy dolarów za autobus. Choć później zeszli z ceny poniżej 200 tys. dolarów, to i tak mercedesy czy volvo były tańsze. Kontrakt nie doszedł do skutku z winy Jelcza. Pracownicy UNIDO wykazali pełny profesjonalizm.
Dublerzy
Na forum międzynarodowym UNIDO jest często krytykowane za brak skuteczności i skostnienie urzędniczych struktur. Dlatego z organizacji wycofali się Amerykanie i Kanadyjczycy. Regionalne biura UNIDO zlikwidowali Austriacy (w Wiedniu nadal mieści się centrala organizacji), Niemcy, Szwajcarzy. W Londynie istnieje jedynie przedstawicielstwo zatrudniające jedną osobę. Utrzymanie biura moskiewskiego kosztuje znacznie mniej niż warszawskiego.
- Trudno powiedzieć, czy polskie biuro jest tanie, czy drogie - mówi Krzysztof Loth. - Gdybyśmy mogli prowadzić działalność komercyjną, to z pewnością kosztowalibyśmy mniej. W ONZ obowiązuje zasada, że pracownicy organizacji międzynarodowych muszą mieć pensję na poziomie zarobków osiąganych u dziesięciu najlepszych pracodawców w danym kraju. Kryzys UNIDO był spowodowany rozproszeniem środków. Podejmowaliśmy różne drobne programy, ekspert tu, ekspert tam, ale to się zmieniło. Przeszliśmy na programy zintegrowane, które zostały zaaprobowane przez rządy krajów beneficjentów.
W ubiegłym roku warszawskie UNIDO organizowało kursy szkoleniowe, seminaria międzynarodowe, sympozja gospodarcze, m.in. forum Polska - Chile, w którym wzięło udział 25 firm chilijskich i 82 polskie. Udzielało pomocy przedsiębiorcom przy uzyskiwaniu certyfikatów jakości ISO-9000 oraz weryfikacji biznesplanów. Wydało podręcznik dla inwestorów zagranicznych "How to do business in Poland", który jest dostępny w Internecie. Resort gospodarki nie jest jednak zadowolony z dokonań UNIDO, gdyż działalność biura pokrywa się z działalnością wielu innych instytucji. Nawiązywaniem kontaktów z inwestorami zagranicznymi zajmują się chronicznie niedoinwestowane wydziały ekonomiczno-handlowe ambasad, Państwowa Agencja Inwestycji Zagranicznych; restrukturyzacją przedsiębiorstw - Agencja Rozwoju Przemysłu i Agencja Prywatyzacji; szkoleniami - liczne stowarzyszenia i firmy prywatne; promocją jakości - Ministerstwo Gospodarki.
- Porównywanie nas z Agencją Prywatyzacji, której zadaniem jest sprzedaż polskich przedsiębiorstw, jest nadużyciem intelektualnym - twierdzi Krzysztof Loth. - Trudno jest zmierzyć naszą działalność promocyjną. W forum Polska - Ukraina, które zorganizowaliśmy z lubelskim Klubem Biznesu w ubiegłym roku, uczestniczyło 350 firm. Ja ich na bieżąco nie monitoruję, nie sprawdzam, czy już zrobili interes, czy zrobią go za chwilę. Nie mogę przyjąć argumentu, że się dublujemy z innymi organizacjami. Ubiegłoroczny napływ inwestycji zagranicznych na poziomie 9 mld dolarów to o wiele za mało jak na możliwości Polski. Poziom inwestycji zagranicznych jest "na głowę" dwa razy niższy niż na Węgrzech. Im więcej będzie organizacji i instytucji, które zajmować się będą promocją Polski, tym lepiej. | Utrzymanie warszawskiej placówki Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) kosztuje polskiego podatnika ponad pół miliona dolarów rocznie. Efekty pracy są dyskusyjne. Mimo że polskie biuro UNIDO jest częścią organizacji międzynarodowej, w całości jest finansowane z budżetu państwa. Kontrola nad wydatkami jest iluzoryczna. Warszawskie biuro zajmuje się ściąganiem do kraju zagranicznych inwestorów, jednak efekty tych działań są mierne. Resort gospodarki nie jest zadowolony z dokonań UNIDO, gdyż działalność biura pokrywa się z działalnością wielu innych instytucji. |
Rolnictwo Znów kontrowersje wokół systemu IACS
Rząd grozi i donosi
Jeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard (HP) nie przyjmie propozycji Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR), zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski.
Powiedział także, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali tej firmy w Kaliforni i poinformuje o sytuacji ambasadora USA w Polsce.
ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów (na stworzenie systemu). Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR. Dodał, że - według niego - system można serwisować za 5 mln euro.
Szybkie propozycje
Prezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Agencja sugeruje, aby w ramach renegocjacji HP zgodziło się zrezygnować z wykonania części nieinformatycznej systemu (składają się na nią szkolenia, zakup samochodów, zatrudnienie personelu itp.). Takie działania mieliby wykonywać pracownicy ARiMR.
Jeżeli HP zgodzi się na to, wartość kontraktu na budowę IACS zmaleje o 23 mln euro. Agencja chce mieć także pełne prawo własności do IACS, co dotychczas było sprawą kontrowersyjną.
Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę. Prezes ARiMR dodał, że w przypadku rozstania z HP strona polska nie będzie musiała płacić odszkodowania amerykańskiemu kontrahentowi. - W umowie znalazł się punkt, który jest korzystny dla agencji. Stanowi on, że w przypadku naruszenia interesów państwa polskiego umowa zostaje rozwiązana - mówił prezes Bentkowski. Dodał, że ma świadomość, iż wypowiedzenie umowy może się wiązać ze skierowaniem sprawy do sądu. - Podejmę takie ryzyko. Mam też świadomość, że nie odzyskamy 14 mln euro, które już zapłaciliśmy HP - powiedział Bentkowski. Zapowiedział, że w przypadku rozstania się z HP agencja zdąży do końca tego roku wybrać nowego wykonawcę systemu, który przygotuje go na czas. - Myślę, że system będzie gotowy najpóźniej na początku 2003 r. - mówił Bentkowski.
Rząd się poskarży
- Na przesłane propozycje HP miało odpowiedzieć do wczoraj do godz. 9.00 - wynika z wypowiedzi szefa ARiMR.
Powiedział on, że odpowiedź była mętna i że HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. Na takie rozwiązanie strona polska nie wyraziła jednak zgody. - Nie ma powodów, aby negocjować. Szanująca się firma powinna nie tylko myśleć o tym, żeby jak najwięcej zagarnąć dla siebie, ale też o dobrej współpracy z rządem. Złożymy skargę na polskiego prezesa HP do centrali firmy w Kaliforni. Poza tym poinformujemy w piątek ambasadę USA w Warszawie o przebiegu działań związanych z IACS - mówił prezes Bentkowski. Jego wypowiedzi komentował rzecznik rządu Michał Tober. Sugerował, że takie działania zwiększą polską wiarygodność wśród zagranicznych inwestorów. Rzecznik dodawał, że rząd wprost oczekuje interwencji dyplomatycznej i poinformowania centrali HP w USA na temat zajść w Polsce.
Szukanie winnych
Wśród zarzutów postawionych HP podczas wczorajszej konferencji wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami. - Wykonawca nie robi nic przy budowie IACS, posługuje się jedynie podwykonawcami. Za rozdysponowanie pracy HP pobrało 13 mln euro - mówił Bentkowski. Jednak w opisywanym przez "Rz" protokole z kontroli NIK zaznaczono, że stronami umowy są HP i ARiMR. Natomiast posługiwanie się podwykonawcami i rozliczenia między nimi to wyłączna sprawa HP. Bentkowski wymienił także winnych zaistniałej sytuacji. Wśród wymienionych są Mirosław Mielniczuk (były prezes ARiMR, który podpisywał umowę z HP), wszyscy członkowie komisji przetargowej, a zwłaszcza Maksymilian Delekta - szef tej komisji oraz szef komisji, która negocjowała umowę z HP. Po jej podpisaniu Delekta został prezesem spółki podwykonawczej tej firmy. Omawiając proces wybierania wykonawcy systemu, szef ARiMR używał słów "wyłudzenie" oraz "brak odpowiedzialności".
Mariusz Przybylski
Andrzej Dopierała, prezes Hewlett-Packard w Polsce
Propozycje Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) otrzymaliśmy w poniedziałek o godz. 16.00. Mieliśmy czas na odpowiedź do wtorku do godziny 9.00. Te propozycje to kilkustronicowy aneks, pod którym mieliśmy się podpisać. Tymczasem umowę na budowę systemu negocjowaliśmy ok. 3 miesięcy. Propozycje ARiMR całkowicie zmieniają sens tej umowy, a mamy przecież podpisane umowy z podwykonawcami, zadania zostały wycenione, a prace są już bardzo zaawansowane. Wykonaliśmy ok. 50 proc. prac przy budowie systemu, w ciągu kilku tygodni oddamy ARiMR kolejne produkty. Można więc powiedzieć, że propozycje agencji to nic więcej niż ultimatum. My chcemy i możemy renegocjować umowę, ale tego nie da się zrobić w ciągu 16 godzin. Co do umowy serwisowej, to jest to odwracanie uwagi od ważniejszego problemu, jakim jest budowa systemu. Warunkiem złożenia oferty na budowę systemu IACS było przedstawienie oferty serwisowej. Oceniliśmy, że przez trzy lata co roku będziemy za to pobierać ok. 28 mln euro. ARiMR zapytała Urząd Zamówień Publicznych, czy można podpisać umowę serwisową bez przetargu. Uzyskała taką zgodę i zmusiła nas do podpisania tej umowy. Co do zapisu o możliwości rozwiązania umowy bez wypowiedzenia, to jest to zapis przepisany z ustawy o zamówieniach publicznych, a więc i tak musi obowiązywać. NOT. M.P.
KOMENTARZ
Najważniejszy jest czas
Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa złożyła firmie Hewlett-Packard propozycję nie do odrzucenia. W ciągu kilkunastu godzin firma miała zrezygnować z części kontraktu na budowę systemu zbierającego informacje o gospodarstwach rolnych - IACS. Taka rezygnacja oznaczałaby utratę 100 mln euro przychodów z tytułu prac serwisowych i 23 mln euro z tytułu innych prac. Ktoś kto składa komercyjnej firmie taką ofertę i liczy, że z dnia na dzień ją zaakceptuje, jest albo naiwny, albo jest politykiem, który przygotowuje sobie pole do negocjacji.
Nie będzie to pierwszy w historii budowy tego systemu taki przypadek. Tydzień temu "Rzeczpospolita" opisywała protokół z kontroli przeprowadzonej w agencji przez Najwyższą Izbę Kontroli. Czytając ten dokument, trudno nie odnieść wrażenia, że firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że w efekcie przegrani i konkurenci Hewlett-Packard zostali podwykonawcami tej firmy, a szef komisji przetargowej został szefem spółki podwykonawczej. Takich działań także nie można uznać za dobrą praktykę w biznesie. Potem na to wszystko nałożyły się nieprawidłowości w budowie systemu, które zakończyły się żądaniami Unii zwrotu wyłożonych pieniędzy i niebezpieczeństwem, że system nie będzie gotowy na czas.
Obecnie budowa sprawnego systemu IACS, bez którego polscy rolnicy nie będą otrzymywać dopłat bezpośrednich do swojej produkcji, powinna być priorytetem. Powinien zostać on stworzony do końca tego roku. Liczenie na to, że będzie można w drodze przetargu wybrać nową firmę do budowy systemu i mimo to zdążyć na czas, jest mżonką. Dlatego, mimo że dotychczasowi jego wykonawcy nie wykazali się sprawnością i etyką, może warto jeszcze raz, po negocjacjach, powierzyć im to zadanie, bo dzięki temu prawdopodobnie uda się wykorzystać to, co zostało już zrobione.
Mariusz Przybylski | ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów. Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR.Prezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu.Jeżeli HP zgodzi się na to, wartość kontraktu na budowę IACS zmaleje o 23 mln euro. Agencja chce mieć także pełne prawo własności do IACS, co dotychczas było sprawą kontrowersyjną.
Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę.HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. Na takie rozwiązanie strona polska nie wyraziła jednak zgody.Wśród zarzutów postawionych HP podczas wczorajszej konferencji wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami.Za rozdysponowanie pracy HP pobrało 13 mln euro - mówił Bentkowski. Jednak w opisywanym przez "Rz" protokole z kontroli NIK zaznaczono, że stronami umowy są HP i ARiMR. Natomiast posługiwanie się podwykonawcami i rozliczenia między nimi to wyłączna sprawa HP. |
ROSJA
Kto kogo poprze w niedzielnych wyborach parlamentarnych
Nowa Duma na nowe tysiąclecie
PIOTR JENDROSZCZYK
z Moskwy
Za dwadzieścia rubli można kupić u Natalii Prochanowej plastikowy obrus na stół. To znacznie taniej niż w sklepie. Natalia sprzedaje obrusy, stojąc na mrozie na rogu ulicy, nieopodal Dworca Kijowskiego w Moskwie. W ten sposób zarabia na życie. Ma wszystkiego dosyć i zamierza dać temu wyraz już jutro. Z mężem i synem uzgodniła, że wszyscy pójdą na wybory tylko po to, by zakreślić jeden kwadrat na listach wyborczych: "przeciwko wszystkim".
Jest to jedyna forma protestu, na jaki Natalia, będąca od lat na emeryturze, może sobie pozwolić. Ma 400 rubli emerytury, podobnie jak mąż. Za mieszkanie płacą 220 rubli, za resztę można kupić kilka kilogramów żółtego sera.
Roman z Sierpuchowa, położonego 100 km od Moskwy, także zdecydował już, że głosować będzie "przeciwko wszystkim".
- Popatrz, jak wygląda moje życie - mówi. - Dojazd do pracy na stacji benzynowej w Moskwie, gdzie pracuję od dwu lat, zajmuje mi trzy godziny w jedną stronę. Kosztuje mnie to 40 rubli dziennie. Za dwanaście godzin pracy dostaję 90 rubli. Gdyby nie napiwki, nie opłacałoby się w ogóle ruszać z domu.
Jeżeli w którymś z okręgów takich wyborców jak Roman i Natalia będzie połowa, to zgodnie z ordynacją wybory będą musiały zostać powtórzone. Jest to mało prawdopodobne. Według prognoz spośród 107 mln wyborców w całej Rosji do 94 tys. urn wyborczych udadzą się mniej więcej dwie trzecie uprawnionych do głosowania. W wyborach uczestniczy 26 partii oraz 2300 kandydatów w 224 okręgach jednomandatowych. Na listach partyjnych figurują nazwiska prawie trzech tysięcy kandydatów.
Prawica po rosyjsku
Galina Burkowa ma nadzieję, że w wyborach zwycięży Związek Sił Prawicy byłego premiera Siergieja Kirijenki i grupy tzw. młodych reformatorów.
- Oskarża się ich często o przeprowadzenie "przestępczej prywatyzacji", ale wszyscy zapominają o tym, że na prywatyzacji nie skorzystał jedynie Bieriezowski, Gusinski i inni oligarchowie - twierdzi Galina. - Prywatyzacją zostały objęte także mieszkania i dzięki temu miliony ludzi otrzymały je na własność, a to oznacza, że mogą je legalnie przekazywać w spadku swym dzieciom. Jest to moim zdaniem sprawa bardzo ważna.
48-letnia Galina ma duże mieszkanie w centrum Moskwy, którego wartość ocenia na kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Jest reprezentantką tworzącej się w Rosji klasy średniej, która najbardziej ucierpiała w wyniku ubiegłorocznego bankructwa finansowego Rosji. Premierem był w tym czasie Siergiej Kirijenko, lecz Galina uważa, że nie ponosi on odpowiedzialności za to, co się stało, i winić należy poprzedniego premiera Wiktora Czernomyrdina oraz Borysa Jelcyna.
Galina jest księgową w prywatnej firmie handlowej. Zarabia około 1 tys. dol. miesięcznie i z nie skrywaną niechęcią wspomina stare sowieckie czasy, gdy jako pracowniczka instytutu naukowego miała średnią pensję 150 rubli. Codziennie spędzała co najmniej dwie godziny w kolejkach, aby kupić żywność dla swojej czteroosobowej rodziny.
Na listę wyborczą Kirijenki zamierza także głosować Wiliam Mainland, znany krytyk sztuki, który twierdzi, że czas najwyższy, aby do władzy doszli nowi ludzie.
Podobnego zdania jest Ludmiła Wanina, urzędniczka w Niesztorbanku. W jej opinii "starzy" politycy tworzą "paranoiczną mafię" i trzeba zrobić wszystko, aby ich odsunąć od władzy.
Dziennikarka jednego z tygodników kobiecych, Daria Sylwanska, ma poważny problem, na kogo w niedzielę głosować. Sympatyzuje z partią Kirijenki, lecz w jej okręgu wyborczym na liście Związku Sił Prawicy figuruje nazwisko Marii Arbatowej, znanej literatki i feministki. Daria nie podziela jej poglądów. Nie ma także zamiaru oddać głosu na swą imienniczkę Darię Asłanową, która zdobyła sławę, opisując w kilku już książkach swe przygody erotyczne z rosyjskimi politykami. Głosować więc będzie najprawdopodobniej na kandydatów "Jabłoka" Grigorija Jawlinskiego.
Moskwa dla Łużkowa
Wiktor Lebiediew nie ma żadnych dylematów związanych z niedzielnymi wyborami. - Tylko Łużkow - mówi. - Jemu zawdzięczam wszystko, co posiadam.
Lebiediew spotykam na jednym z moskiewskich bazarów. Wiktor, uczestnik wojny w Afganistanie, kontroluje tam handel artykułami elektronicznymi. Przez kilka ostatnich lat zdołał zbić spory kapitał i postanowił wybudować własny sklep. Jako przedstawiciel małego biznesu udał się do Iriny Hakamady, ówczesnego ministra ds. małej przedsiębiorczości, z prośbą o pomoc w znalezieniu działki w Moskwie pod przyszłą inwestycję. - Zwodziła mnie obietnicami przez kilka miesięcy. W końcu udało mi się dotrzeć do Łużkowa. Wystarczyła jedna audiencja - mówi Wiktor. - Po kilku tygodniach otrzymałem działkę w dzierżawę na pięć lat z możliwością jej przedłużenia do 49 lat. Wkrótce rozpocznę budowę własnego sklepu.
Jednak Wiktora nie interesują wybory do Dumy. Głosować będzie na Łużkowa, starającego się jutro o powtórny wybór na mera Moskwy. Łużkow powinien wygrać bez większych kłopotów, chociaż jego najpoważniejszy konkurent, Siergiej Kirijenko, cieszy się w Moskwie niemałą popularnością.
Sądząc po wynikach błyskawicznej sondy "Rz", komuniści nie mają większych szans na sukces wyborczy w rosyjskiej stolicy. Z 15 pytanych o zdanie mieszkańców Moskwy tylko czterech gotowych było oddać swe głosy na partię Ziuganowa. Byli to ludzie żyjący z głodowych emerytur, wspominający z rozrzewnieniem lata swej młodości, gdy wszystko było proste, jasne i zrozumiałe.
- Nikt nikogo nie poniżał, zawsze otrzymywałem swych 180 rubli na czas i wiedziałem, że na emeryturze będę mógł żyć godnie - mówi 67-letni inżynier, były konstruktor jednego z biur projektowych Ministerstwa Transportu. - Jelcyn, Czubajs i cała ta banda przestępców pozbawiła mnie nie tylko moich oszczędności, ale i ludzkiej godności.
Na takich ludzi liczą komuniści i nieprzypadkowo całą kolumnę ich dziennika "Sowietskaja Rossija" zajął artykuł poświęcony zbliżającej się rocznicy 120-lecia urodzin Stalina. Tytuł nie wymaga komentarzy: "W służbie narodowi i państwu".
Moskwa to jednak nie cała Rosja, gdzie komuniści przodują we wszystkich badaniach opinii publicznej. Kontrolowana przez mera Łużkowa stolica nie jest także wdzięcznym terenem działania dla kremlowskiego bloku wyborczego "Jedność" popieranego przez popularnego premiera Władimira Putina. "Jedność" ma być przeciwwagą dla bloku Łużkowa i Primakowa. Sam Primakow wybrał wczorajszy dzień, aby oznajmić po raz pierwszy, że będzie kandydatem w wyborach prezydenckich w 2000 r.
Kreml z Putinem
- Podoba mi się Aleksander Karelin i dlatego będą głosował na Jedność - mówi 22-letni Siergiej, ochroniarz na miejskim parkingu. Karelin jest znanym zapaśnikiem, trzykrotnym mistrzem olimpijskim. Jest prawdziwą lokomotywą bloku kremlowskiego, podobnie jak minister ds. nadzwyczajnych Siergiej Szojgu, członek wszystkich dotychczasowych rządów od 1992 roku.
"Jedność" oraz popierający premiera Putina Związek Sił Prawicy są nadzieją Kremla na stworzenie w przyszłej Dumie czegoś na kształt prorządowej koalicji. Niewykluczone, że plan ten się powiedzie. Kreml może też zawsze liczyć na pomoc Żyrinowskiego, jeżeli uda mu się w ogóle przekroczyć pięcioprocentowy próg wyborczy.
- Rosja potrzebuje silnej władzy - twierdzi 30-letni Jurij, były oficer, obecnie szef ochrony jednego z moskiewskich domów towarowych. - Czy jest ktoś inny niż Putin, kto mógłby gotów rządzić naszym krajem, nie grzęznąc w bezcelowych kompromisach? Był Lebiedź, ale go już nie ma. | Natalia Ma wszystkiego dosyć. Z mężem i synem uzgodniła, że wszyscy pójdą na wybory, by zakreślić kwadrat na listach wyborczych: "przeciwko wszystkim". Galina Burkowa ma nadzieję, że w wyborach zwycięży Związek Sił Prawicy byłego premiera Siergieja Kirijenki i grupy tzw. młodych reformatorów. Wiktora nie interesują wybory do Dumy. Głosować będzie na Łużkowa, starającego się o wybór na mera Moskwy. Sądząc po wynikach sondy, komuniści nie mają szans na sukces wyborczy w stolicy. Moskwa to jednak nie cała Rosja, gdzie komuniści przodują we wszystkich badaniach. - Podoba mi się Aleksander Karelin i dlatego będą głosował na Jedność - mówi Siergiej. "Jedność" oraz Związek Sił Prawicy są nadzieją Kremla na stworzenie w przyszłej Dumie prorządowej koalicji. |
Coraz mniej banału i prostactwa - Po Ogólnopolskim Festiwalu Reklamy Złote Orły 2001
Polowanie zamiast uwodzenia
W kategorii reklamy drukowanej Grand Prix otrzymała "Gwiazdka" wykonana dla koncernu Mercedes-Benz przez agencję Ad Fabrika
MONIKA MAŁKOWSKA
Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo bohaterowie reklam kształtują naszą świadomość, obyczaje, marzenia. Kiedyś modę lansowali słynni aktorzy lub gwiazdy estrady - obecnie wzorce zachowania i wyglądu narzucają... przeciętniacy z reklam.
Czy polska reklama zmieniła się w ostatnich latach? Tak, i to bardzo. Na co dzień trudno zauważyć jej przeobrażenia - w telewizji "chodzą" klipy z dłuższym stażem obok dopiero co wyprodukowanych. Bo jeśli stare reklamówki są wciąż skuteczne, nie przerywa się ich emisji; najbardziej wydajne utrzymuje się nawet przez kilka lat. Łatwiej zauważyć nowe billboardy, są wymieniane co kilka miesięcy. Ale gdy znikają, to bezpowrotnie - jak je więc porównać? Jedyną okazją, by prześledzić reklamowe nowalijki, stają się doroczne przeglądy.
Tej jesieni zasiadałam w jury Ogólnopolskiego Festiwalu Reklamy Złote Orły. Do konkursu, w tym roku zorganizowanego po raz czwarty, stanęły 54 agencje, które nadesłały ponad 350 zgłoszeń rozpatrywanych w 43 kategoriach. Wszystkie reklamy zrealizowano w bieżącym roku. W piątek ogłoszono wyniki, przedstawiliśmy je w sobotnio-niedzielnym wydaniu "Rz".
Do jakich ogólnych wniosków prowadził przedstawiony materiał? Dwa wydają się najważniejsze. Po pierwsze, zmienił się język reklam - coraz mniej w nich banału i prostactwa, coraz więcej wyrafinowania; stały się zabawne - żarty zastąpiły informacje podawane serio. Po drugie, ich adresatem przestał być ogół społeczeństwa; kierowane są do coraz węższych grup odbiorców.
Ogrodnicy, zapylajcie
Reklamy z początku lat 90., z pierwszej fazy wolnorynkowej, charakteryzowała swoista "urawniłowka" - ich autorzy usiłowali uwieść każdego. Obok spotów opracowanych według zachodnich oryginałów, karierę zrobiła słynna reklama proszku Pollena "Ociec, prać!". Poruszała czułe struny polskich serc: tradycję, związki rodzinne i poryw ułańskiej fantazji. To także pionierskie na rodzimym rynku zastosowanie w reklamie żartu słownego, bo z zasady - każdy produkt przedstawiano serio. A nuż potencjalny klient nie byłby w stanie zrozumieć bardziej wyrafinowanego dowcipu, metafory, porównania. Obecnie agencje reklamowe nie strzelają już na oślep, lecz polują "na upatrzonego" - zwracają się do wąskich grup odbiorców. Dlaczego? Bo na rynku wybór towarów coraz większy, a nabywców coraz mniej. Toteż trzeba dokładniej poznać ich potrzeby, precyzyjniej ich scharakteryzować i tak zaadresować komunikat, by trafił właśnie do nich.
Do odbiorcy o wysokim IQ przemawiają tak, by schlebiać jego inteligencji; do osób praktycznych trafiają za pomocą konkretów; młodym sprzedają towar za pośrednictwem żargonu właściwego dla ich grupy wiekowej. Itd., itp. Ale wciąż zdarzają się przypadki bardziej skomplikowane. Na przykład, kampania Praktikera zwracała się do wyjątkowo szerokiego gremium - przecież majsterkowiczem czy amatorem ogrodnictwa może być zarówno profesor uniwersytetu, jak robotnik po podstawówce. Posłużono się grą słów - kolokwialnymi określeniami szybkiej jazdy, nawiązującymi do zajęć typowych dla różnych zawodów: "Ogrodnicy, zapylajcie ", "Ślusarze, zasuwajcie ", "Geodeci, zmierzajcie ". Wszyscy - jak najszybciej do Praktikera.
Kiedyś niezrozumiałe byłyby klipy piwa Redd's, opierające się na zabawie onomatopeicznej. Powtarzane w kółko, monotonnie słowa "Pędem nabędę" czy "Kup dwa, Wanda" brzmią jak mantry. Towarzyszy im animowany obraz z obiektem sztuki w roli głównej. To dzieła z innej kultury: w pierwszym przypadku aztecki bożek "pędem nabywa" piwo, w drugim - murzyńska statuetka imieniem Wanda ma kupić dwa. Piwa, rzecz jasna.
Seks i greps
Rozbawiając klienta, twórcy reklam zdobywają kilka punktów za jednym zamachem. Po pierwsze, dowcipna anegdota na długo pozostaje w pamięci; po drugie, zabawny dialog czy slogan reklamowy, podchwycony przez jakąś grupę społeczną, zaczyna funkcjonować w jej żargonie. Zamienia się w swoisty test identyfikacyjny. Dzięki temu kupowanie jest nie tylko zaspokajaniem potrzeby, staje się także deklaracją lojalności. Nic więc dziwnego, że większość reklam opiera się na rozmaitych żartach - makabrycznych, abstrakcyjnych, rubasznych, naiwnych, surrealistycznych.
Zwłaszcza reklama adresowana do młodych roi się od grepsów. A to warzywniak sam podchodzi do leniwych i spragnionych smakoszy napoju Frugo; to zwolennik Fanty Tiki Tiki daje się dla niej rozebrać, uwieść i - w dezabilu - porzucić. Na szczególnym żarcie oparto reklamę chipsów "Lays", przewracając tradycyjny pogląd na konflikt pokoleń. Bohaterowie w domu są idealni, dopiero poza nim pokazują, co potrafią. Niejaki Czaruś dla bliźnich jest potworem, dla uwielbiającej go mamy - czułym synkiem; Marysia dorabia w nocnym klubie, a przed papciem odgrywa wcielenie niewinności. Bo każdy człowiek ma dwa oblicza, głosi hasło zachęcające do smakowania dwóch gatunków chipsów, piekielnie ostrych i niebiańsko łagodnych. Scenariusz zaś namawia: lepiej starych wykiwać, niż mieć z nimi zatargi. Może nie najszlachetniejsza idea, ale skuteczna - sprzedaż tak reklamowanych chipsów gwałtownie wzrosła.
Matka Polka kontra Korzeniowski
W ostatnich latach obok gospodyń domowych, którym w głowie jedynie pranie, czysta toaleta i oszczędne zakupy, pojawił się w reklamach typ kobiety bliższy feministycznym ideałom - panie domu z charakterem. Znają swoją wartość, zmuszone sytuacją stają w szranki z mężczyzną i wychodzą z pojedynku zwycięsko. Tak jak pewna sympatyczna blondynka, którą sklepowy złodziejaszek pozbawił dopiero co zakupionej margaryny. Okazała się od niego sprytniejsza oraz szybsza w nogach, i wcale jej nie wzruszyło, że pokonany agresor omal nie stracił oka. Inna przedstawicielka słabej płci nie zmiękła na widok ukochanego mężczyzny, który za jakieś przewinienie chciał ją przeprosić - kazała mu powtarzać przeprosiny pięćset razy i skrupulatnie wyrok wyegzekwowała. Na szczęście on "załapał się" na promocję Ery GSM i przepraszał gratis. Reklamy dowodzą też, że staliśmy się społeczeństwem mniej pruderyjnym niż w pierwszych latach kapitalizmu. Na przykład, comiesięczna dolegliwość kobiet przestała być tylko ich problemem - młode dziewczyny dzielą uciążliwości tych dni z partnerem, który doskonale zna zalety nowych podpasek. Oczywiście, nawet najbardziej agresywne i wyzwolone panie nie usunęły całkowicie w cień naszych narodowych bohaterów. Dlatego ciągle ma szansę Robert Korzeniowski, który "sporo się nachodził", zanim dobrze się ubezpieczył.
Spoty reklamowe mają - na ogół - inną poetykę niż wielkie, fabularne kino. Zdarzają się jednak wyjątki. O zaletach kawy Jacobs opowiada perfekcyjnie sfilmowany obraz. Sekwencje z przetaczającym się za oknem tornadem, w czasie którego bohaterowie delektują się aromatycznym płynem, mogłyby trafić do muzeum pięknych ujęć. Natomiast reklamę piwa Tyskiego, które zawędrowało do Australii, nakręcono z panoramicznym "oddechem", bez skrótów w fabule, tak charakterystycznych dla klipów. Opowieść rodem z westernów, o biciu rekordu w strzyżeniu owiec na tempo, kończy żart zwycięzcy: ostatnie okazy pozbawia sierści tylko z jednej strony. Kosmaty bok ma je chronić przed dokuczliwym wiatrem Piwa w tej długiej historii jak na lekarstwo. W zamian za to - duża porcja niezłego kina. - | Reklamy zgłoszone do konkursu Ogólnopolskiego Festiwalu Reklamy Złote Orły 2001 pokazują zmiany, które zaszły w polskiej reklamie od początku lat 90. Po pierwsze, zmienił się język reklam - są teraz bardziej wyrafinowane i przede wszystkim zabawne. Dzięki temu są łatwiej zapamiętywane, a znajomość sloganów reklamowych staje się znakiem przynależności do pewnej grupy społecznej. Po drugie, adresatem reklam przestał być ogół społeczeństwa; kierowane są do coraz węższych grup odbiorców. Stąd np. obecność żargonu młodzieżowego w reklamach adresowanych do młodych. Reklama staje się czynnikiem, który kształtuje naszą świadomość, obyczaje, marzenia. Kiedyś modę lansowali słynni aktorzy lub gwiazdy estrady - obecnie wzorce zachowania i wyglądu narzucają... przeciętniacy z reklam. |
PRAWICA
Czy pomysł Mariana Krzaklewskiego spowoduje kryzys w Akcji Wyborczej Solidarność
Ryzykowne wezwanie do jedności
Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Na zdjęciu szef PC z Romualdem Szeremietiewem, Arkadiuszem Rybickim i Stanisławem Alotem. FOT. JACEK DOMIŃSKI
MARCIN DOMINIK ZDORT
Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową, w chwili gdy koncepcję tę zaczął lansować Marian Krzaklewski, wydawało się być przesądzone. Po ponad dwóch miesiącach nie tylko odsunęło się w czasie, ale wiele wskazuje też na to, że pomysł przewodniczącego "Solidarności" może w ogóle nie doczekać się realizacji. Próby odgórnego wymuszania jedności dotychczas jedynie wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS.
Projekt Kaczyńskiego '94
O tym, że kilkadziesiąt partii prawicowych powinno rozwiązać się i na to miejsce powołać jedno nowe ugrupowanie polityczne mówiło się głośno przynajmniej od wyborów parlamentarnych w 1993 roku. W połowie listopada roku 1994 Jarosław Kaczyński podczas spotkania na plebanii kościoła św. Katarzyny przedstawił plan samorozwiązania ugrupowań antykomunistycznych, a następnie powołania przez ich członków jednej formacji. - Porozumienie Centrum jest gotowe rozwiązać się jako pierwsze, tylko na podstawie deklaracji władz innych partii, że uczynią one w bliskiej przyszłości to samo - deklarował wówczas Kaczyński. PC za nienaruszalne elementy porozumienia zjednoczeniowego uważało przyjęcie zasady, że na zjeździe zjednoczeniowym partie będą reprezentowane według proporcji głosów, jakie otrzymały w wyborach w 1993 roku (jeden delegat na 5 tys. głosów), demokratyczny charakter nowej partii oraz gotowość wysunięcia przez nią jednego kandydata na prezydenta, którym jednak nie byłby Lech Wałęsa.
Jak wiadomo, ówczesne plany PC nie zostały przez partnerów z prawicy potraktowane poważnie - nawet ci, którzy mieli ochotę na zjednoczenie podejrzewali raczej Jarosława Kaczyńskiego o grę polityczną mającą na celu wzmocnienie jego własnej pozycji.
Projekt Kaczyńskiego '97
Po kilku latach zawierania małych koalicji i każdorazowym ich rozpadzie powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Zdominowane przez NSZZ "Solidarność" i zależne od związku ugrupowania prawicowe początkowo pokornie zgadzały się na wszystkie propozycje Mariana Krzaklewskiego. To na jego wniosek w połowie lutego 1997 tymczasowy Zespół Koordynacyjny AWS postanowił, że jeszcze przed wyborami Akcja przekształci się w jedną "formację partyjną", do której będą musiały włączyć się wszystkie ugrupowania chcące nadal należeć do AWS. - Chciałbym, by nasi wszyscy partnerzy i wielu członków "S" zapisało się do jednej partii. Chciałbym, żeby właśnie z AWS powstało wreszcie ugrupowanie mocne, dlatego tak mocno się w to angażuję - tłumaczył Krzaklewski.
Najgoręcej Mariana Krzaklewskiego poparł Jarosław Kaczyński, który przygotował nawet projekt powołania jeszcze przed wyborami jednej partii lub przynajmniej zwołania zjazdu jej zwolenników. Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Projekt zakłada, że każdy z uczestników zjazdu zjednoczeniowego przed wyborami złożyłby deklarację wejścia do nowej partii po jej powołaniu. Dopiero podpisanie takiego zobowiązania dawałoby możliwość ubiegania się o startowanie w wyborach z listy AWS. - To konieczne, musimy mieć gwarancję, że Akcja się po wyborach nie rozpadnie - twierdzi prezes PC.
Porozumienie Centrum jest jednak jedyną spośród dużych partii prawicowych, która opowiada się za powołaniem jednej partii. Oprócz tego, paradoksalnie, zwolenników koncepcja ta znajduje dziś w gronie przeciwników Kaczyńskiego, czyli w tzw. spółdzielni (chodzi o kilka partii, które nie dopuściły do wyboru prezesa PC na wiceprzewodniczącego AWS i "podzieliły się" tym stanowiskiem). To oni uczestnicząc w powołanej w tym celu komisji Akcji Wyborczej przygotowali kalendarium i proponują, aby już w czerwcu zwołać zjazd programowy, a 11 listopada - po wyborach - zjednoczeniowy.
Formuła usługowa i szlachetne lęki
Gdy w AWS mówi się o jednej partii, zwykle na początku pada argument, że takie są oczekiwania wyborców. - W społeczeństwie i wśród liderów partyjnych jest świadomość bolesnego doświadczenia skutków rozbicia i skonfliktowania. Wojna na górze jest do dziś odczuwana dotkliwie, a z drugiej strony zdecydowanie widoczna jest akceptacja dla wszelkich form przezwyciężania konfliktów - mówi Bronisław Komorowski, który dodaje także argument bardziej pragmatyczny: - Potrzebne jest zbudowanie partii mającej kilkaset tysięcy członków. To jedyny środek na przezwyciężenie monopolu politycznego lewicy.
Sekretarz generalny SKL niezbyt entuzjazmuje się perspektywą powołania jednej partii, ale przyznaje, że "większość wyborców AWS gotowa jest głosować na jedność". Jednolita formacja miałaby nie tylko szansę na zwycięstwo wyborcze, ale też na spójne rządzenie po wyborach. - Polsce jest potrzebne silne przywództwo narodowe, a będzie oni możliwe tylko wtedy, gdy będzie silne przywództwo polityczne. Na lewicy takie przywództwo już jest, na prawicy także być powinno - mówi.
Za utworzeniem partii jest wielu działaczy związkowych, którzy widzą dziś swoją przyszłość w polityce. - Jednolite ugrupowanie byłoby formułą usługową dla ludzi "Solidarności", którzy chcą przejść do polityki, a nie widzą dla siebie miejsca w żadnej z obecnych partii - tłumaczy Andrzej Anusz z "Nowej Polski". Innym argumentem przemawiającym za powołaniem nowej partii jest stworzenie sytuacji podobnej do tej, która jest w SLD - gdzie związek zawodowy mimo swojej siły jest tylko jedną z "nóg" koalicji, zaś trzon polityczny stanowi SdRP. - Jeżeli AWS nie ma być bohaterem jednego sezonu, taki trzon polityczny musi powstać - uważa Anusz.
Bronisław Komorowski z SKL nie ukrywa, że jego partia - mimo wszystkich argumentów za - obawia się koncepcji szybkiego tworzenia jednej partii. Komorowski na pierwszym miejscu wymienia "lęki szlachetne": obawę przed utratą dorobku programowego i tożsamości oraz przed tym, że podczas zbyt szybkiego "klejenia" w centrum, AWS może popękać na skrzydłach. Nie ukrywa też, że istnieją innego typu lęki wynikające z aspiracji i ambicji środowisk politycznych oraz ich liderów.
"Solidarność" integruje
Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wielu wyborcom łatwiej jest dziś utożsamiać się z którąś z istniejących dziś partii o wyrazistym programie, niż z całą AWS stanowiącą swego rodzaju programową "magmę". - Nasze stronnictwo na przykład przyciąga wielu ludzi, dla których ważne są nie tylko reintegracja obozu "Solidarności", ale też racjonalność gospodarcza i umiarkowane polityczne oraz niepodatność dla skrajności - w ten sposób Bronisław Komorowski uzasadnia konieczność dalszego samodzielnego istnienia SKL. Sekretarz Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego mówi dziś, że trzeba budować jednolitą formację, ale nie wolno już dziś przesądzać jej przyszłego kształtu dojścia do niej. - Jeśli chodzi o federację, to nie ma problemu. Musi być wspólne kierownictwo krajowe i reprezentacja parlamentarna, ale jeszcze dużo czasu mamy na likwidowanie odrębności organizacyjnych - twierdzi Komorowski.
Bardziej radykalnymi przeciwnikami powoływania dziś jednej partii na bazie AWS są politycy ZChN. - Powołanie jednej partii przed wyborami spowoduje, że z AWS odejdzie "Solidarność" oraz pozapartyjne środowiska i stowarzyszenia społeczne. Ich stopień identyfikacji z AWS będzie słabszy - obawia się Marian Piłka. Prezes Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego przede wszystkim chciałby, aby w AWS jak najdłużej pozostała "Solidarność", swoją siłą i autorytetem łagodząca powolne dopasowywanie i ścieranie się innych środowisk. - Weryfikacja wyborcza sprzyja konsolidacji. Po wyborach parlamentarnych powstać powinna konfederacja lub federacja, zaś "S" powinna utrwalać ten układ, nie może wycofać się przed wyborami samorządowymi, czyli jeszcze przez kilka lat - mówi Piłka, według którego "tworzenie dziś jednej partii jest marnowaniem wysiłku, który potrzebny jest na kampanię wyborczą".
Także Bronisław Komorowski twierdzi, że w okresie przed wyborami trzeba unikać wszystkich "raf". - Jeżeli uda się przy układaniu list wyborczych dla głównych nurtów AWS stworzyć gwarancję bezpieczeństwa, że nie będzie przechyłu w jedną stronę, będzie to zachętą do przyszłej jedności - uważa sekretarz SKL.
Chadecy bez tradycji
Na pytanie o ideowy charakter nowej partii uczestnicy AWS odpowiadają różnie. Jedni twierdzą, że szerokie ugrupowanie prawicy powinno określić się jako chadecja, inni, że w polskich warunkach na prawicy najsilniejszy jest nurt katolicko-narodowy. Marian Krzaklewski, od którego prawdopodobnie będzie tu wiele zależeć, przyznaje, że w Europie najbardziej odpowiadają mu ugrupowania "chrześcijańsko-demokratyczne z wrażliwością społeczną". Jednak główną słabością partii chadeckiej w Polsce byłby brak fundamentów - czyli tradycji chrześcijańsko-demokratycznych. Jedynym bardziej znanym tego typu ugrupowaniem było przez wojną Stronnictwo Pracy. Dziś w Polsce chadecją nazywają się m.in. Porozumienie Centrum, Partia Chrześcijańskich-Demokratów, Chrześcijańska Demokracja - Stronnictwo Pracy i kilka innych niewielkich środowisk. - Żadna z tych partii nie imponuje mi siłą ani skutecznością, a wręcz odwrotnie - przyznaje Krzaklewski. Lider "Solidarności" sam także nie chce określać się jako chadek, gdyż "to słowo w ogóle do polskiej rzeczywistości nie pasuje i kojarzy się negatywnie ze skorumpowaną chadecją włoską".
Zwolennicy chadecji uważają, że główną siłą ich pomysłu jest jego znaczenie praktyczne. - Chadecja to formuła politycznie życiowa, pragmatyczna. Pozwala na dialog z innymi pokrewnymi nurtami, z ruchem chrześcijańsko-narodowym i z formułą konserwatywną - tłumaczy Przemysław Hniedziewicz, czołowy chadek Porozumienia Centrum. Podobnie sytuację ocenia Bronisław Komorowski z SKL: - Chadecja to klamra spinająca środowisko AWS.
Komorowskiemu nie przeszkadza brak tradycji chrześcijańsko-demokratycznych w Polsce. - Na naszych oczach tworzy się zupełnie nowy, nie odpowiadający żadnym tradycjom podział sceny politycznej. Nie mają swoich odpowiedników w czasach międzywojennych także takie ugrupowania jak SLD i UW, jedynie UP czerpie z tradycji PPS, a PSL z ruchu ludowego - mówi sekretarz SKL.
Czas partii wyrazistych
Dotychczasowe decyzje AWS wskazują, że nurt chadecki nie zdominował Akcji. Nie tylko poglądy lidera Akcji Mariana Krzaklewskiego są bliższe ideologii chrześcijańsko-narodowej niż chadecji, ale też w trakcie wyborów wiceprzewodniczących koalicji dwa spośród czterech miejsc zajęli przedstawiciele ugrupowań katolicko-narodowych: Marian Piłka z ZChN i Kazimierz Kapera z Federacji Stowarzyszeń Rodzin Katolickich, zaś odwołujący się do idei chadeckich Jarosław Kaczyński nie miał szans na wybór. - W Polsce centralnym nurtem politycznym nie jest chadecja, ale nurt chrześcijańsko-narodowy. Polską specyfiką jest bardzo silny element narodowy - uważa Piłka.
Krytycy "formuły chadeckiej" zarzucają jej też, iż przedstawiany jako atut pragmatyzm chadecji zwykle przekształca się w koniunkturalizm. - Partia taktyczna, której celem będzie głównie przeforsowanie iluś tam ustaw, załamie się. Nowe ugrupowanie musi mieć silny fundament ideowo-programowy. O jego sukcesie czy porażce rozstrzygnie umiejętność odpowiedzi na pytania, które stoją przed narodem w perspektywie 15 - 20 lat - mówi prezes ZChN. Ponieważ w ostatnich latach nastąpiła wyraźna polaryzacja polityczna, Piłka uważa, że w Polsce roku 1995 szanse mają ugrupowania wyraziste. - Dziś następuje proces krystalizacji ideowej. Jeśli powstanie jedna partia, to nie może to być partia taktyczna, taka jaką kiedyś było Porozumienie Centrum - dodaje Marian Piłka.
Przyspieszenie spowoduje opóźnienie
Bronisław Komorowski, który opowiada się za późniejszą integracją twierdzi, że jej elementem będzie "wspólny rząd i wspólna odpowiedzialność". - Jeśli powstanie rząd sukcesu, to nastąpi przy okazji upodobnienie programowe, podobnie jak poglądy polityków ZChN i UW zbliżały się w rządzie Suchockiej - mówi Komorowski. Pośrednio przesuwa moment zjednoczenia poza rok 2000 zwracając uwagę, że "najbardziej sprzyjać będą integracji wybory personalne, czyli prezydenckie, jeśli AWS zdoła wykreować mocnego kandydata".
Marian Piłka uważa, że powołanie przez AWS federacji politycznej powinno nastąpić nie wcześniej niż po wyborach parlamentarnych. Nie wyklucza, że jednolita partia może nie powstać nigdy. - Nadmierne przyspieszenie może spowodować opóźnienie. W dalszej przyszłości nie wykluczam formuły jednej partii, choć nie jest to niezbędne: we Francji np. UDF działa sprawnie jako federacja polityczna - mówi lider ZChN. Piłka uważa, że twierdzenie, iż powołanie jednej partii zapobiegnie rozłamom, to "myślenie magiczne". - Przykładem, że może być odwrotnie, są losy Porozumienia Centrum - dodaje lider ZChN.
Nad statutem nowej partii i sposobem jej powołania pracuje od pewnego czasu zespół utworzony przez AWS, jego członkami są jednak tylko przedstawiciele niewielkich ugrupowań. Zespół dysponuje już dziś trzema projektami statutu - federacyjnym, unitarnym i mieszanym. - Jeśli nie wszystkie ugrupowania zechcą wejść do nowej partii, to powstanie ona jako chadecki trzon partyjny AWS. Na jej orbicie będą mogły funkcjonować inne części koalicji: na przykład Ruch STU czy SKL - mówi Andrzej Anusz, członek zespołu pracującego nad koncepcją wspólnego ugrupowania.
Jednocześnie wiadomo jednak, że sam Marian Krzaklewski opowiada się za przymusowym wstępowaniem dotychczasowych ugrupowań do nowej, wyłaniającej się z AWS, partii.
Problem lidera
Choć Czesław Bielecki z Ruchu STU uważa, że dziś "nie warto sobie zadawać pytania, kto i na jakich zasadach będzie numerem jeden w Akcji Wyborczej", to jedną z poważniejszych kwestii, jakie staną przed nową partią, będzie na pewno wybór personalny. Partią, jak słusznie zauważył Jarosław Kaczyński, nie mógłby kierować żaden z liderów obecnych partii prawicowych, a jedynie "ktoś z »Solidarności«". - Dziś jednym liderem chadecji może być Marian Krzaklewski. Innego logicznego rozwiązania nie widzę - nie ukrywa kolega partyjny Kaczyńskiego, Przemysław Hniedziewicz. Jeśli jednak Krzaklewski - jak wciąż zapowiada - zostanie w "Solidarności" do końca swojej kadencji, czyli do 1988 roku, to problem przywództwa może stać się przyczyną poważnych konfliktów w AWS. Pojawiła się więc koncepcja - jeśli do powołania partii miałoby dojść w najbliższym czasie - aby stanowisko jej lidera pozostało jeszcze przez jakiś czas wakatem, i aby ugrupowaniem kierowała szeroka grupa polityków. Potem na ich czele stanąłby obecny przewodniczący "Solidarności".
Kłopoty z Wałęsą
Stworzenie nowej partii napotykać więc będzie liczne przeszkody. Oprócz wszystkich wymienionych powyżej, znacząco zaszkodzić tej koncepcji może Lech Wałęsa. Powstanie silnego ugrupowania prawicowego pozostawiłoby go na marginesie życia politycznego i mogłoby uniemożliwić mu realizację koncepcji zaplanowanej na czas po wyborach: powołania własnego bloku politycznego, co były prezydent zapowiadał kilkakrotnie. Z planami Wałęsy często kojarzone są działania sympatyzującego z eks-prezydentem Porozumienia Prawicy, którego odpowiedzią na nawoływanie do utworzenia jednej partii była początkowo próba powołania własnego, niezależnego od Akcji Wyborczej, komitetu wyborczego. Ostatnio natomiast nieobecność posłów PP na spotkaniu zwołanym przez wiceprzewodniczącego Akcji Janusza Tomaszewskiego spowodowała, iż nie mogło dojść do powstania klubu parlamentarnego na rzecz AWS.
W tej sytuacji sformułowane przez Mariana Krzaklewskiego stanowcze wezwanie do jedności może spowodować podziały i groźny konflikt w Akcji Wyborczej. Gdy plan zjednoczenia się nie powiedzie, zaszkodzi też liderowi AWS nadwerężając jego autorytet. Jeżeli politycy z wielu ugrupowań Akcji Wyborczej Solidarność będą w dalszym ciągu sprzeciwiać się szybkiemu powołaniu jednej partii na bazie AWS, będzie to pierwsza poważna prestiżowa porażka Krzaklewskiego, który dotychczas skutecznie łączył i rządził na polskiej prawicy. | w 1997 tymczasowy Zespół Koordynacyjny AWS postanowił, że jeszcze przed wyborami Akcja przekształci się w jedną "formację partyjną". Jednolita formacja miałaby szansę na zwycięstwo wyborcze. Bronisław Komorowski z SKL mówi że trzeba budować jednolitą formację, ale nie wolno już dziś przesądzać jej przyszłego kształtu. - Powołanie jednej partii przed wyborami spowoduje, że z AWS odejdzie "Solidarność" oraz pozapartyjne środowiska i stowarzyszenia społeczne - obawia się Marian Piłka. Jedni twierdzą, że szerokie ugrupowanie prawicy powinno określić się jako chadecja, inni, że w polskich warunkach na prawicy najsilniejszy jest nurt katolicko-narodowy. jedną z poważniejszych kwestii będzie wybór personalny. sformułowane przez Mariana Krzaklewskiego wezwanie do jedności może spowodować konflikt w Akcji Wyborczej. |
NARKOTYKI
Niech mi pani wreszcie wyjaśni, co to jest ten totalny odlot
Na początku była Marysia z piwem
Psychologowie mówią, że wśród młodzieży powszechne jest przekonanie o pozytywnych efektach działania narkotyków
FOT. FORUM/BORYS KAMIŃSKI
MICHAŁ MAJEWSKI
Kiedy w podziemiach albo na dworcu obszarpany ćpun próbuje wyciągnąć od ciebie kilka groszy, to pomyśl, że ten straceniec zaczynał bardzo niewinnie - żaden tam klej czy brudne strzykawki - od marihuany i piwka.
Policjantka z Komendy Głównej chodzi po szkołach z pogadankami na temat narkotyków. Na tych zajęciach dzieciaki odgrywają króciutkie scenki. Ostatnio w jednej z warszawskich podstawówek policjantka zapytała: Kto zagra osobę, która kupuje narkotyki? Nie było chętnych. Kto zagra tego, który odmawia kupienia? Nikt się nie zgłosił. Kto wcieli się w postać dealera narkotyków? Tu pokazał się las rąk.
Psychologowie mówią, że wśród młodzieży powszechne jest przekonanie o pozytywnych efektach działania narkotyków - pozwalają lepiej się bawić, dobrze czuć w towarzystwie, bywają pomocne w nauce.
- I dlatego nie można zaczynać rozmowy na lekcjach od tekstu: "Słuchajcie! Narkotyki to bagno. Powodują psychozy, depresję i prowadzą ludzi w złym kierunku". Licealista, który popala marihuanę śmiałby się z tego do bólu. Pomyślałby: Co on gada? Co ja, uśmiechnięty, porządny dzieciak, mam wspólnego z dworcowymi lumpami? Dlatego, kiedy idę do szkoły, żeby pogadać o narkotykach, zabieram Pawła albo Adama. Po to, żeby opowiedzieli swoje historie, które zaczynały się wesoło i niewinnie - opowiada Kamil, który poza publicznym lecznictwem prostuje życiorysy narkomanów.
Pani Ewa, której 15-letni chłopak "wpadł w narkotyki", była niedawno u znajomej - ta znajoma jest dyrektorką podstawówki na Ursynowie. Pani Ewa pytała, dlaczego nie zauważasz problemu?
Dyrektorka odpowiedziała wprost: "Co ty? W kuratorium powiedzieliby, że jestem złą dyrektorką. Dyrektorką, która ma w szkole narkotyki".
Podinspektor Leszek Korzeb, szef Biura do Walki z Przestępczością Narkotykową w Komendzie Głównej Policji, tłumaczy, że dyrektorzy za wszelką cenę chcą wyciszać historie związane z narkotykami. - Informacja o tym, że w szkole można kupić narkotyki, jest gorsza niż doniesienie, iż w tej a tej szkole uczeń popełnił samobójstwo. Dlatego takie sprawy załatwia się po cichu. Uczniowie są wyrzucani ze szkół pod pretekstem innych przewinień.
Tak po cichu załatwiono sprawę z Markiem, synem pani Ali, który chodził do tzw. dobrego liceum na warszawskim Mokotowie. Markowi nie szło w tej szkole i w maju wszystko wskazywało, że będzie musiał repetować pierwszą klasę. Pani Ala poszła z tą sprawą do dyrektorki. Powiedziała, że kłopoty jej syna mają związek z narkotykami, które chłopak kupuje w szkole albo przed nią. Dumna ze swojej odwagi poradziła jeszcze dyrektorce, żeby się za to wzięła, bo dzieciaki wpadają w nałóg pod okiem nauczycieli.
Na to dyrektorka złożyła pani Ali propozycję nie do odrzucenia: "Nie ma problemu. Marek zda do drugiej klasy. Jest tylko jeden warunek. Zaraz po zakończeniu roku pani zabiera jego papiery". Marek ćpa teraz w innym liceum.
Elżbieta Ostas, dyrektorka stołecznego Liceum im. Johanna Wolfganga Goethego, komentowała ostatnio w gazecie wyniki raportu, o którym była mowa na początku tekstu. Powiedziała tak: "Nie było sytuacji, by do szkoły przyszło dziecko pod wpływem narkotyków, choć niekiedy wydawało nam się, że tak jest...".
Kamil, który codziennie zajmuje się pracą z narkomanami, oburza się słysząc takie opinie: "Skąd taka pewność pani dyrektor? Bywa, że ja mam wątpliwości, czy nastolatek, który stoi przede mną, brał czy nie. Pewność mam dopiero po zrobieniu testu".
Swoją drogą, z tymi testami na obecność śladów narkotyków w moczu wiąże się masa nieprawdopodobnych historii. Kiedyś jeden z podopiecznych Kamila, widząc, że ojciec szykuje się do zrobienia testu, wysłał brata "na zakupy". Ten szybciutko pobiegł z buteleczką pod sklep i za drobną opłatą załatwił czysty mocz u miejscowych pijaczków.
Krystyna Gierda, policjantka, która zajmuje się sprawami młodocianych narkomanów na Ursynowie, rozesłała dwa lata temu listy do dyrektorów wszystkich liceów na Mokotowie. Proponowała zorganizowanie spotkań na temat narkotyków. Nie odezwała się ani jedna osoba.
Prawda jest taka, że nauczyciele wiedzą o narkotykach niewiele.
- Narkotyki? Moja wiedza kończy się na tym, że brał je Witkacy - przyznała się skromnie pewna nauczycielka języka polskiego policjantce z Komendy Głównej.
Z okazji braku okazji
Kora Jackowska poleca marihuanę. "Marihuana to jest odbicie! To jest życie! (...) Dealowanie rąk nie brudzi. Dzięki za towar, który nigdy się nie nudzi!" - skandują chłopcy z popularnej grupy, która wywodzi się z warszawskiego Ursynowa.
Zbigniew Boniek, legenda sportu, co chwila lata z kuflem na ekranie telewizora. Inny browar reklamuje się hasłem: "Z okazji braku okazji". - Przecież to jest typowe hasło alkoholików - oburza się Kamil. - Często też słyszę, że marihuana jest stosowana jako lekarstwo. Szkoda, bo nikt nie dodaje, że tylko przy jaskrze i stwardnieniu rozsianym. Szkoda też, że nikt nie powie: marihuana, którą się dzisiaj pali, jest kilkadziesiąt razy mocniejsza od tej z lat sześćdziesiątych - opowiada Kamil.
Tak mocna "trawa" sprawia, że palaczy szybko dopada zespół amotywacyjny, który Kuba na własny użytek nazywa tumiwisizmem. Jesteś rozleniwiony, nic ci się nie chce, masz kłopoty z pamięcią. W każdym razie nie jest to porządny nastrój u nastolalatka, który rano ma wstać na matematykę. - Mój syn często mi mówi, że Kora pali i poleca. Wtedy mu mówię, że ta pani już nie musi się uczyć i wstawać na matematykę - opowiada matka 13-latka z Ursynowa.
Jeśli dopadł cię tumiwisizm, ten sam dealer, od którego masz trawę, chętnie poratuje amfetaminą albo kokainą, która sprawi, że na nowo nabierzesz ochoty do wstawania na ósmą do szkoły. Będziesz miał potem psychozy, będziesz się bał, wpadał w niesympatyczne stany - nie ma problemu, u tego samego dealera bez problemu kupisz paloną heroinę (brown sugar), która cię "zrelaksuje".
- Nie pisz o marihuanie. O heroinie napisz - agituje nastolatek z Ursynowa.
Ale jak tu nie pisać o marihuanie, skoro prawie wszystkie historie zaczynają się właśnie od niej - tak też było z Grześkiem.
Wszystko zaczęło się w siódmej klasie, od... kasłania. Czuła mama prowadziła swojego 13-latka do lekarza, bo myślała, że chłopak cierpi na gruźlicę. Lekarze cierpliwie osłuchiwali, robili prześwietlenia i uspokajali, że wszystko jest w porządku. Był jeszcze jeden problem - chłopak miał coraz większe kłopoty w szkole. Przykładnie pracował w domu z korepetytorem, potem szedł na klasówkę i wracał z "gałą". - Mamo, ja zapominam - tłumaczył się z kolejnych porażek.
Nie zdał do ósmej klasy, a mama była pewna, że biedny dzieciak ma guza w mózgu. Z wakacji chłopak wrócił chudy, mizerny jak nigdy. Jesienią szybko nauczyciele zaczęli mówić, że mama jest w szkole częściej niż Grzesiek. W końcu znalazła w jego spodniach szklaną fifkę. Pognała do stowarzyszenia "Powrót z U". Tam poradzili, żeby zrobiła chłopakowi badanie moczu. Wykazało, że 14-letni dzieciak miał do czynienia z marihuaną, amfetaminą i heroiną. Potem się przyznał, że wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej od palenia marihuany.
Sprawy nie wyglądały najlepiej, bo chłopak nie chciał nawet słyszeć o leczeniu.
Pani Ewa, wspierana przez innych rodziców ze stowarzyszenia, sięgnęła po ostateczny środek - założyła synowi sprawę w sądzie. Chodzi o to, że sąd może posłać dzieciaka na leczenie do ośrodka. Tyle że jesień mijała, sprawy w sądzie się nie posuwały, a chłopak dał sobie spokój ze szkołą. Widząc, że Grzesiek drugi raz nie zaliczy siódmej klasy, mama przekonała szkolną panią psycholog, że dziecko ma fobię i nie może chodzić na zajęcia. Udało się i nauczyciele zaczęli przychodzić do domu. To była kuriozalna mistyfikacja - żaden z nich nie wiedział, że po prostu przychodzi do ćpuna. Prawdę znała tylko mama i Grześ. Jednak chłopak pogrążał się błyskawicznie.
Na klatce buszowały grupy upalonych heroiną nastolatków. Pani Ewa dzwoniła na policję, ale to nie pomagało. Kiedyś widziała z balkonu, jak trochę starsi od jej syna pod blokiem dzielili heroinę na porcje. Wykręciła numer komisariatu, ale nikt nie przyjechał.
Któregoś wieczoru Grzesiek wrócił do domu kompletnie upalony heroiną. Rzucił się na wersalkę w dużym pokoju. W ręce trzymał klucz od piwnicy.
- Po co chodziłeś do piwnicy?
- Bo mamy tam worek
- Co w tym worku?!
- 25 kilogramów kokainy.
Zszokowana ubrała się i po cichutku wymknęła, żeby zadzwonić z budki telefonicznej do komisariatu. Powiedziała, o co chodzi, bez podawania nazwiska, i potem czekała przy oknie na akcję policjantów, ale oni nie przyjechali.
Grzesiek powoli ogołocił swój pokój z cenniejszych rzeczy. Wyniósł na zawsze rower górski, dwa zegarki, wieżę Philipsa, walkmana, złoty łańcuszek. W końcu musiał oddać zimową kurtkę. To ciągle było za mało, i pewnego wieczoru podejrzane typy zaczęły kopać w drzwi. Jeden, z palcem w gipsie, powiedział mamie Grześka w czym rzecz: "Ten palec za nie oddany dług złamał mi dealer, który stoi nade mną. To samo będzie z twoim synem, jeżeli nie zobaczę pieniędzy!". I ten z gipsem na palcu dostał od pani Ewy 500 złotych. Niedługo potem Grzesiek przyszedł do domu z telefonem komórkowym. Ten telefon dzwonił prawie bez przerwy, bo Grzesiek został dealerem. Bezwstydnie przy matce dzielił heroinę i marihuanę na porcje. - Wiele razy chciałam to wyrzucić, ale wtedy mnie i jego wywieźliby do lasu - opowiada pani Ewa. Pod koniec ostatniej zimy sąd wreszcie zdecydował, że chłopak ma trafić do ośrodka dla narkomanów. Wiosną pani Ewa zdarła buty, żeby załatwić dla chłopaka odtrucie i ośrodek. Przez cały ten czas Grzesiek ćpał na potęgę, eksperymentował z LSD. Wtedy dopadały go koszmarne paranoje. Pani Ewa musiała np. wywieźć do swojej matki noże i tasaki, bo chłopak zasypiał z nimi pod poduszką.
Latem przeszedł odtrucie w Radomiu, potem trafił do załatwionego z wielkim trudem ośrodka Monaru w Gdańsku. Zwiał stamtąd po trzech tygodniach. Zrozpaczona matka nie wpuściła go do domu. W ten sposób chciała go zmusić, żeby wracał do ośrodka. Znów zadzwoniła na komisariat i powiedziała, że po osiedlu włóczy się chłopak, który uciekł z ośrodka dla narkomanów. "Będzie kłopot, bo mamy dzisiaj mało radiowozów", odparł dyżurny policjant.
I tak wszystko poszło na marne - sprawa w sądzie, odtrucie, ośrodek. Chłopak kilka nocy przespał na klatkach schodowych i w piwnicy.
- To była katorga. Najgorzej, kiedy gdzieś z daleka słyszałam syreny karetek albo radiowozów - Ewa wspomina tamte wieczory.
W końcu wpuściła go do domu. Teraz Grzesiek chodzi do podstawówki dla dorosłych. Czy bierze? Kilka razy na pewno palił heroinę, regularnie pali marihuanę i coraz częściej upija się do nieprzytomności. Pani Ewa, która jest uroczą młodą osobą, wygląda na prawie pogodzoną z tym, że straciła dzieciaka. Chodzi na spotkania rodziców uzależnionych nastolatków, ale chyba bardziej po to, żeby nie oszaleć. Dlaczego myśli, że nic z tego nie będzie? Bo ostatnio pytała Grześka, dlaczego zaczął palić brown sugar?
Wtedy oczy mu się zaiskrzyły i widać było w nich obłędne szczęście. Powiedział krótko: Mamusiu kochana, proszę cię, zapal ze mną.
"Tu palimy... Jamesa Browna"
Ponura, publiczna przychodnia dla narkomanów w Warszawie. Za drzwiami jest palarnia i tam wisi kartka: "Tu palimy", ktoś długopisem namazał "...Jamesa Browna". W mrocznej poczekalni ogłoszenia o spotkaniu pod hasłem "Pierwszy krok". Ciężko będzie się załapać, bo ta impreza zaczęła się 27 lutego 1999 o godzinie 17.
W ciemnej klitce już pół godziny miota się roztrzęsiony chłopak w puchowej kurtce. Musi porozmawiać z terapeutą, ale terapeuta rozmawia teraz przez telefon. Chłopak opowiada, że właśnie wyszedł z więzienia. Wrócił do domu, a tu się okazuje, że znajomi z podwórka, z którymi palił heroinę, teraz "walą po kablach" - czyli dożylnie szprycują się kompotem.
Na razie chłopak omija ich szerokim łukiem, ale po roku więziennej abstynencji znienacka ogarnia go dzika żądza, żeby znów spróbować. I dlatego przyszedł szukać ratunku w przychodni, ratunku przed pójściem do tych znajomych. W końcu terapeuta daje znak temu w puchowej kurtce, że wreszcie mogą porozmawiać. O dziwo, chłopak wychodzi nie później niż po pięciu minutach. Zmarnowanym głosem tłumaczy, że terapeuta nie ma dzisiaj czasu, umówili się więc na przyszły tydzień.
- Na przyszły tydzień? Jeżeli był taki roztrzęsiony i miał dziką ochotę, żeby wziąć, to nie wytrzyma do przyszłego tygodnia - ocenia Kamil po wysłuchaniu tej historii.
Adam, podopieczny Kamila, 22-letni chłopak z adwokackiej rodziny, też był gościem tej przychodni. Wspomina, że przychodził tam kompletnie nawalony heroiną. Terapeuta pytał standardowo:
- Jak samopoczucie, kolego?
- O, świetnie. Odkrywam życie na nowo, w trzeźwości.
- To znakomicie. W takim razie do zobaczenia w przyszłym miesiącu - żegnał go zadowolony lekarz.
- Tam wszystko odbywa się w ekspresowym tempie. Nie ma czasu na sentymenty. Pod drzwiami czeka od 20 do 30 osób i co chwila słychać "następny proszę" i "do zobaczenia w przyszłym miesiącu" - wspomina pani Ewa, która raz zdołała zaciągnąć Grześka do tej przychodni.
Dobrych wspomnień z takiej poradni nie ma też pan Jerzy, ceniony architekt spod Warszawy. Zanim się obejrzał, jego jedynaczka - Marta - przeszła klasyczną narkomańską drogę od marihuany, przez amfetaminę, do heroiny. Pani terapeutka z publicznej przychodni zaleciła stosowanie "blokerów" - to taki esperal w tabletkach dla heroinistów. Ćpun, który łyka te proszki, nie może zażyć heroiny, bo z miejsca naraża się na zapaść. Marta grzecznie jadła te pigułki cały miesiąc. Po tej kuracji wyglądała ładnie, mówiła rozsądnie, więc szczęśliwi rodzice posłali ją do szkoły. Wróciła półprzytomna od heroiny. - Ta terapeutka nie raczyła nam powiedzieć, że te blokery to dopiero początek wychodzenia z nałogu. Myśleliśmy, że proszki załatwiają sprawę - żali się pan Jerzy.
Marta, wtedy jeszcze studentka SGH, obrabowała rodziców na blisko 30 tysięcy złotych, sprzedała ich ślubne obrączki, kradła w sklepach, uciekała. W końcu dowlokła się do domu i powiedziała, że chce z tym skończyć. Zgodziła się, żeby ojciec, do czasu załatwienia ośrodka, przykuł ją kajdankami do kaloryfera. Pan Jerzy nie zapiął tych kajdanek jak należy, Marta po kilku dniach zsunęła je przez dłonie i zwiała z domu. Nie wiadomo, co się z nią dzieje. Co może zrobić pan Jerzy dla swojej córki? Nic, może tylko czekać. Ostatnia wiadomość o Marcie? Listonosz w lipcu przyniósł upomnienie za jazdę pociągiem bez biletu na trasie Warszawa - Wrocław.
Smoczek króla ćpunów
Adam, ten, który przychodził naćpany do przychodni, niedługo potem zdecydował się jechać do ośrodka Monaru.
Na dzień dobry kazano mu włożyć nowy strój - szary drelich, musiał paradować w papierowej koronie z napisem "Król ćpunów", na czole przylepiono mu plaster z hasłem "Będę ścielił łóżko", na piersiach i plecach nosił kartonowe tabliczki z hasłami "Uwaga! Kłamie" i "Jestem w układzie z... (tu nazwiska innych niepokornych)".
Na Adamowej szyi dyndał smoczek, bo był zbyt gadatliwy. Do butów przyczepiono mu ostrogi za palenie papierosów.
Dziwne były sposoby leczenia w tym monarowskim ośrodku. Któregoś dnia, przed Bożym Narodzeniem, zwiał na rowerze jeden z pacjentów. Szybko jednak wrócił i okazało się, że nie złamał abstynencji. Długo obmyślano, jak ukarać zbiega. W końcu został owinięty kolorowymi łańcuchami z papieru i świątecznymi lampkami - stał tak w kącie osiem godzin i udawał choinkę. Adam szybciutko wyniósł się z tego ośrodka. W pirima aprilis, z ciężką żółtaczką, pobity, dowlókł się do domu rodziców i powiedział, że znów chce się leczyć. Potrzebował odtrucia, ale na detox w szpitalu trzeba czekać, bo ciągle brakuje miejsc. Żeby nie uciekł z domu i doczekał do tego odtrucia, ojciec przywoził dla niego kompot z dworca. Potem był detox w cenionym szpitalu. Kiedy Adam troszkę przytomniał w tym szpitalu, dzwonił do kolegów. Ci przyjeżdżali w odwiedziny i serwowali mu kompot wprost do kroplówki. Po takim odtruciu narkomanią Adama zajął się słynny bioenergoterapeuta. Otóż przekazywał on pozytywną energię do Adamowych strzykawek - bez sukcesu, niestety.
Potem był rok bez brania w ośrodku, daleko od domu. Terapia okazała się jednak nic nie warta, bo kilka tygodni później Adam znów brał heroinę. Dlaczego? O tym Kamil, jego podopieczni, rodzice narkomanów mogą opowiadać bez końca. - Słyszałam, że w Polsce wyciąga się z tego dwa procent ludzi - mówi jedna z mam na spotkaniu "Powrotu z U". Nikt nie zaprzeczał.
- Dwa, pięć, najwyżej siedem procent - ocenia Kamil.
- Niestety, często ośrodki są jedynie uniwersytetem ćpuństwa - przyznaje terapeutka, która prowadzi zajęcia z ludźmi, których dzieci wpadły w nałóg. Zawsze w takich ośrodkach jest mnóstwo młodzieży, która chce tylko przezimować, dla wielu bywa to jedynie azyl przed policją i prokuraturą, dla wielu innych jest to piąta, szósta albo siódma placówka.
Często nie kładzie się silnego nacisku na abstynencję alkoholową po zakończeniu kuracji. Sporo "statystycznie zaleczonych" pije albo przez alkohol wraca do narkotyków - tak było właśnie z Adamem.
Rzecz w tym, że samo nawet wielotygodniowe niebranie jeszcze o niczym nie świadczy, tzw. pusta abstynencja jest niewiele warta.
Cały ambaras wychodzenia z narkomanii polega na tym, żeby ćpun znalazł sobie coś - zamiast, coś, co naprawdę zacznie go fascynować nie gorzej od narkotyków - podróże, taniec, siłownię, teatr, muzykę, nowe towarzystwo, chodzenie po górach, żeglarstwo.
Na takie leczenie postawił Kamil. Nie wywiózł swoich narkomanów na jakieś odludzie. Wszyscy mieszkają z rodzicami, ale pod koniec każdego dnia cała 30-osobowa ekipa zbiera się na spotkanie. Siadają w kręgu i rozmawiają do późnego wieczora. Panuje serdeczna atmosfera, bywa też, że padają słowa nie nadające się do druku i nierzadko ktoś w przypływie emocji ryczy, ale efekty są rewelacyjne. Od półtora roku z grupy wypadło zaledwie pięć osób. Reszta trzyma się mocno, często razem wyjeżdżają, mają dobrze zorganizowany czas, wzajemnie się wspierają i kontrolują. Są oczywiście twarde reguły - np. nie wolno rozmawiać z ćpunami, należy wystrzegać się alkoholu, trzeba omijać miejsca związane z ćpaniem itd.
Kamil nie chce, żeby ujawnić miejscowość, w której pracują. - Nie mogę przyjąć nowych. Nie chcę, żebyś zdradził nazwę miasta, bo nie ma na świecie bardziej zawistnego środowiska niż terapeuci.
W oddalonych od cywilizacji, odciętych od świata ośrodkach terapeutycznych kuracja polega na pracy, często bardzo ciężkiej i nierzadko bezsensownej - dlatego pensjonariusze często mówią z przekąsem "praca uczyni cię wolnym".
- Potem rozjeżdżają się po Polsce, zostają sami, i nie dają rady. System splajtował, ale nikt tego nie powie, bo to są dotacje, etaty i tak dalej. Stara gwardia musiałaby przyznać się do porażki i znaleźć sobie nowe zajęcie - mówi Kamil.
A łyżka na to - niemożliwe
Gdzie popełniliśmy błąd? Może niepotrzebnie go uderzyłam w dzieciństwie? Może posłaliśmy nie do tej szkoły? Może stawialiśmy za wysokie wymagania?
- Przestańcie! Nie obwiniajcie się. Chcieliście tego? - terapeutka uspokaja małżeństwo z Olsztyna, które jest pierwszy raz na spotkaniu grupy "Powrót z U".
Bardziej doświadczeni podrzucają pierwsze wskazówki. Co chwila jakaś mała grupka wymyka się, żeby zapalić papierosy w przedsionku. Stamtąd przez uchylone drzwi widać dwóch lekko sfatygowanych, chudziutkich nastolatków. Zainteresowała ich tabliczka stowarzyszenia "Powrót z U".
- Chyba nasi - ocenia mama Karoliny.
- Tak, na pewno nasi. Bierzemy ich? - podpytuje tata Grześka.
- Nie ma mowy, dzisiaj zajmujemy się sobą - ucina mama Piotrka.
Co będzie z tymi młodymi? Wielkie plakaty na ulicach mają ich przestrzec przed narkotykami. Na ogromnych płachtach strzykawki i makówki. - Jak sprzed 20 lat - pokpiwa Kamil.
Makówki? Strzykawki? To absolutnie nie trafia do małolatów, którzy palą jointy albo wciągają amfetaminę. To samo z poprzednimi billboardami i wzniosłym hasłem "Zażywasz - przegrywasz". Młodzi w autobusach śmieją się z tych górnolotnych sentencji. Palacze heroiny na warszawskim Gocławiu sprayem na tym plakacie dopisali kpiarskie "... A łyżka na to - niemożliwe". Skąd ta łyżka? Na łyżce spala się heroina.
Co można robić? Niebawem w kioskach w centrum Warszawy mają się wreszcie pojawić proste i tanie testy narkotykowe.
W Warszawie na przykład te drobne badania można zrobić tylko w dwóch miejscach, trzeba się przy tym sporo nachodzić. A dzięki tym testom wiele rodziców dowiedziałoby się, że kłopoty ich dzieci to nie zawód miłosny czy przysłowiowe problemy wieku dojrzewania.
Co jeszcze można robić? Na pewno przydałoby się uczciwie rozmawiać o tym w szkołach.
Ale kto ma o tym mówić, skoro nauczyciele wiedzą tak mało? Ostatnio nauczycielka z warszawskiego liceum, biorąc na stronę policjantkę z KGP, poprosiła: "Pani komisarz, niech mi pani wreszcie wyjaśni, co to jest ten totalny odlot". | Kiedy w podziemiach albo na dworcu obszarpany ćpun próbuje wyciągnąć od ciebie kilka groszy, to pomyśl, że ten straceniec zaczynał bardzo niewinnie - żaden tam klej czy brudne strzykawki - od marihuany i piwka.Psychologowie mówią, że wśród młodzieży powszechne jest przekonanie o pozytywnych efektach działania narkotyków - pozwalają lepiej się bawić, dobrze czuć w towarzystwie, bywają pomocne w nauce.Pani Ewa, której 15-letni chłopak "wpadł w narkotyki", była niedawno u znajomej - ta znajoma jest dyrektorką podstawówki na Ursynowie. Pani Ewa pytała, dlaczego nie zauważasz problemu?Dyrektorka odpowiedziała wprost: "Co ty? W kuratorium powiedzieliby, że jestem złą dyrektorką. Dyrektorką, która ma w szkole narkotyki".Podinspektor Leszek Korzeb, szef Biura do Walki z Przestępczością Narkotykową w Komendzie Głównej Policji, tłumaczy, że dyrektorzy za wszelką cenę chcą wyciszać historie związane z narkotykami. - Informacja o tym, że w szkole można kupić narkotyki, jest gorsza niż doniesienie, iż w tej a tej szkole uczeń popełnił samobójstwo. Dlatego takie sprawy załatwia się po cichu.Krystyna Gierda, policjantka, która zajmuje się sprawami młodocianych narkomanów na Ursynowie, rozesłała dwa lata temu listy do dyrektorów wszystkich liceów na Mokotowie. Proponowała zorganizowanie spotkań na temat narkotyków. Nie odezwała się ani jedna osoba.Prawda jest taka, że nauczyciele wiedzą o narkotykach niewiele.Co można robić? Niebawem w kioskach w centrum Warszawy mają się wreszcie pojawić proste i tanie testy narkotykowe.Co jeszcze można robić? Na pewno przydałoby się uczciwie rozmawiać o tym w szkołach.Ale kto ma o tym mówić, skoro nauczyciele wiedzą tak mało? Ostatnio nauczycielka z warszawskiego liceum, biorąc na stronę policjantkę z KGP, poprosiła: "Pani komisarz, niech mi pani wreszcie wyjaśni, co to jest ten totalny odlot". |
OCHRONA ZDROWIA
Od 2000 roku kontrakty z kasami zawrą te placówki, które zwyciężą w konkursie ofert
Teraz pacjent, czyli elementarz dyrektora
Wynik leczenia nie przesądza, czy pacjent jest zadowolony z usług placówki. Pacjenci najczęściej biorą pod uwagę, jak ich traktowano, oceniają warunki pobytu, wyżywienie.
FOT. ANDZREJ WIKTOR
MAŁGORZATA SOLECKA
Czym są usługi oferowane przez szpital: biznesem czy też działalnością społeczną, świadczoną bez oglądania się na rachunek ekonomiczny? Odpowiedź na to pytanie - według autorów reformy ochrony zdrowia - jest jednoznaczna: wszystkie placówki służby zdrowia muszą zacząć działać według praw rynku. Jednak dyrektorzy wielu zakładów opieki zdrowotnej narzekają na rozdźwięk między deklaracjami a praktyką: lukami prawnymi, monopolem kas chorych i przede wszystkim chronicznym niedofinansowaniem ochrony zdrowia.
W tym roku kasy chorych musiały - z mocy prawa - podpisać kontrakty ze wszystkimi samodzielnymi publicznymi ZOZ. Rynek usług zdrowotnych jest więc w dalszym ciągu silnie regulowany - niepubliczne, prywatne przychodnie czy specjalistyczne gabinety miały ograniczone możliwości zawarcia kontraktu. Jednak ustawa o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym przewiduje, że od 2000 roku publiczna służba zdrowia nie będzie miała żadnych przywilejów: kontrakty dostaną te placówki, które zwyciężą w konkursie ofert.
Prywatyzacja znaczy rozwój
Czy utrata przywilejów przez publiczną służbę zdrowia będzie dla niej trzęsieniem ziemi? Na pewno nie od razu. Najostrzejszą konkurencję między publicznym a niepublicznym sektorem można zaobserwować w podstawowej opiece zdrowotnej. Wielkopolska Kasa Chorych np. podaje, że z usług niepublicznych placówek korzysta (w zakresie podstawowej opieki zdrowotnej, finansowanej przez kasę) niemal dwie trzecie mieszkańców regionu. Można się spodziewać, że w ciągu najbliższych miesięcy prywatyzacja placówek podstawowej opieki zdrowotnej przebiegać będzie szybciej.
Za jeden z priorytetów uznała ją minister zdrowia Franciszka Cegielska, wiele samorządów chętnie zrzecze się obowiązków właściciela. Część samorządowców uważa, że majątek przychodni powinno się przekazywać ich pracownikom za symboliczną złotówkę. Inni - np. Jacek Marciniak, starosta gnieźnieński (i były lekarz wojewódzki Poznańskiego) - twierdzą, iż należy sprzedawać je za "przyzwoite pieniądze". Prywatyzacji chcą również pracownicy przychodni - przede wszystkim lekarze, dla których jest to szansa na rozpoczęcie działalności na własny rachunek.
Zupełnie inaczej sytuacja przedstawia się w lecznictwie zamkniętym. Dane z tej samej, Wielkopolskiej Kasy Chorych wskazują, że ponad 90 procent usług wykonują szpitale publicznej służby zdrowia. Prywatnych klinik jest niewiele, zaś prywatyzacja szpitali jest przedsięwzięciem kosztownym. Dyrektorzy szpitali, zebrani niedawno na konferencji w Błażejówku k. Poznania, mówili również o innych przeszkodach na drodze do prywatyzacji ich placówek. Ich zdaniem samorządom dużo trudniej przyjdzie "oddać" szpitale, bo ich prywatyzacja może wzbudzić polityczne kontrowersje wokół gwarancji równego dostępu do świadczeń zdrowotnych.
Jednak sami dyrektorzy, a także osoby zajmujące się na co dzień doradztwem gospodarczym nie mają wątpliwości: szpitale powinny tak szybko, jak to jest możliwe zostać sprywatyzowane. Bez tego ich rozwój - a więc warunek przetrwania w grze rynkowej - będzie niemożliwy.
Wstępem do zmian własnościowych ma być restrukturyzacja szpitali. - Pracownicy często postrzegają ją jako zagrożenie. Utożsamia się nawet restrukturyzację z grupowymi zwolnieniami w ochronie zdrowia - ubolewa Anna Szymańska, wiceprezes Doradztwa Gospodarczego DGA, jednej z poznańskich firm konsultingowych. Tymczasem restrukturyzacji nie można sprowadzać do ograniczenia zatrudnienia.
Jak cię widzą, tak cię piszą
Eksperci zajmujący się przekształceniami własnościowymi - w tym przede wszystkim prywatyzacją - w wielu branżach gospodarki podkreślają, że dyrektorzy powinni mniej zajmować się wielką polityką, a więcej czasu poświęcać zmienianiu swojego szpitala. - Mówienie o niedofinansowaniu służby zdrowia, o zbyt niskiej składce, o błędach kas chorych, o lukach prawnych nie rozwiąże podstawowych problemów waszych placówek - przekonują. Jacek Profaska, dyrektor poznańskiego Zakładu Opieki nad Matką i Dzieckiem, uważa, że choć nowy system ma wiele niedoskonałości, nie można powiedzieć, iż jest zły. - System ochrony zdrowia cały czas się tworzy i doskonali - tłumaczy.
Kierujący szpitalami powinni - zdaniem ekspertów, a także tych dyrektorów, którzy połknęli menedżerskiego bakcyla - skupić się na podstawowym zadaniu: zarządzaniu. Tymczasem w wielu miejscach w Polsce dyrektorzy ciągle pozostają czynnymi zawodowo lekarzami, zaś wśród zarządzających szpitalami ekonomistów czy prawników jest na razie niewielu. - Ale to się będzie zmieniać - prorokują eksperci.
Profesjonalne zarządzanie szpitalem stanie się oczywistością, gdy urzeczywistni się jedno z głównych założeń reformy - że pieniądze idą za pacjentem. Dzieje się to zresztą już teraz, na co zwracają uwagę eksperci od zarządzania, radząc dyrektorom, by zwracali baczniejszą uwagę na to, jak w ich placówce czuje się pacjent.
- Badania pokazują, że pacjenci oceniając dany szpital czy przychodnię rzadko stwierdzają, czy byli dobrze leczeni - mówi Anna Szymańska. Wynika to zapewne z faktu, że nie znającemu się na medycynie pacjentowi trudno orzec, czy był leczony prawidłowo. Jeżeli wyzdrowiał, przyjmuje, że tak było. Jednak wynik leczenia nie przesądza, czy pacjent jest zadowolony z usług placówki. - Pacjenci najczęściej biorą pod uwagę, jak ich traktowano, oceniają warunki pobytu, wyżywienie etc. - wymienia Szymańska. Ważne są zarówno takie szczegóły jak ciepły kolor ścian, jak i bardziej znaczące udogodnienia - np. wydzielony na każdym piętrze pokój do spotkań z odwiedzającymi. Przede wszystkim jednak liczy się pierwsze wrażenie. Potrzebujący pomocy lekarskiej od samego początku - czyli od momentu, gdy zgłoszą się do rejestracji - muszą czuć, że będą sprawnie i fachowo obsłużeni. Tymczasem to właśnie rejestracja jest piętą achillesową wielu placówek publicznej służby zdrowia.
- Zdarza się, że chorzy nie mogą zarejestrować się telefonicznie. Niekiedy rejestracja czynna jest tylko przez godzinę lub dwie. Pracujące w niej kobiety nie pamiętają, iż mają pomóc pacjentowi, a nie blokować dostęp do lekarza - wyliczają grzechy główne eksperci, którzy obserwowali pracę rejestratorek w wybranych placówkach medycznych. Tymczasem w zakładzie opieki zdrowotnej rejestracja jest tym samym, co w innym przedsiębiorstwie recepcja - wizytówką firmy.
Informacja i reklama pantoflowa
Szpitale będą musiały również postawić na marketing. Nie oznacza to oczywiście, że muszą prowadzić kampanie reklamowe, jednak z całą pewnością muszą wszechstronnie i rzetelnie informować o swojej działalności, o usługach, które świadczą i jakie - za odpowiednią opłatą - mogą świadczyć. Eksperci zalecają, by dyrektorzy pamiętali zarówno o pacjentach masowych - za których leczenie zapłaci kasa chorych, jak i o bardziej zamożnych, których stać na skorzystanie z dodatkowej oferty. Może to być zarówno pojedynczy, lepiej wyposażony - np. w telewizor i telefon pokój - jak i odpłatnie wykonywane operacje, których nie obejmuje powszechne ubezpieczenie. Problem w tym, że już obecnie wielu takich pacjentów trafia do publicznych szpitali - jednak często nie płacą oni szpitalowi według cennika (którego często zresztą nie ma), ale prowadzącym zabieg lekarzom do kieszeni. Wydaje się, że - przynajmniej pod tym względem - uzdrowienie finansów szpitali zależy w dużym stopniu od ograniczenia szarej strefy i zwykłego łapówkarstwa.
Jak trafić do masowego pacjenta, za którym idą pieniądze z kasy chorych? Można - tak jak robi to wiele szpitali, np. położniczych - ogłaszać się w prasie. Można rozsyłać ulotki do domów. Można urządzać dni otwarte - kiedy to wszyscy zainteresowani mogą np. obejrzeć część oddziału. Jednak najbardziej skuteczną metodą wydaje się współpraca z lekarzami pierwszego kontaktu. Powinni oni dokładnie znać zakres usług, jaki szpital oferuje w ramach ubezpieczenia, powinni wiedzieć, jakie są warunki pobytu pacjentów. - 90 procentom z tych, którzy trafiają do szpitala na planowe zabiegi, wybór placówki zasugerował właśnie lekarz pierwszego kontaktu - podkreśla Anna Szymańska.
Dbając o przyciąganie nowych pacjentów, dyrektor i jego pracownicy powinni przede wszystkim dbać o to, by nie zrazić tych, którzy już korzystają z usług placówki. - Niezadowolony pacjent, jeżeli będzie miał jakikolwiek wybór, na pewno powtórnie nie wybierze waszego szpitala. O swoich przykrych doświadczeniach opowie rodzinie i znajomym. A taka pantoflowa antyreklama jest bardzo skuteczna - przestrzegają doradcy. | Rynek usług zdrowotnych jest silnie regulowany. Jednak od 2000 roku publiczna służba zdrowia nie będzie miała żadnych przywilejów: kontrakty dostaną placówki, które zwyciężą w konkursie ofert.
Najostrzejszą konkurencję między publicznym a niepublicznym sektorem można zaobserwować w podstawowej opiece zdrowotnej. Wielkopolska Kasa Chorych podaje, że z usług niepublicznych placówek korzysta dwie trzecie mieszkańców. inaczej sytuacja przedstawia się w lecznictwie zamkniętym. 90 procent usług wykonują szpitale publicznej służby zdrowia. szpitale powinny tak szybko, jak to jest możliwe zostać sprywatyzowane. Bez tego ich rozwój będzie niemożliwy.dyrektorzy powinni skupić się na zarządzaniu. Profesjonalne zarządzanie szpitalem stanie się oczywistością, gdy urzeczywistni się jedno z założeń reformy - pieniądze idą za pacjentem. Badania pokazują, że wynik leczenia nie przesądza, czy pacjent jest zadowolony z usług. Pacjenci biorą pod uwagę, jak ich traktowano. |
PO: burmistrz rządzi, rada nie przeszkadza, SLD: burmistrz rządzi, ale rada też
Mniej lub bardziej bezpośrednio
FILIP FRYDRYKIEWICZ
Być może w tym tygodniu Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory samorządowe odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie bardzo ważnej ustawy - o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ta ustawa zmieni sposób działania samorządu.
Specjalnie powołana sejmowa podkomisja zajmuje się od połowy stycznia pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Oprócz kwestii bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Od wszystkich tych czynników zależy bowiem to, jaką pozycję zajmą w nich poszczególne ugrupowania.
SLD zaproponował rozwiązania korzystne dla siebie, czyli dla ugrupowania z dużym poparciem społecznym - zamianę metody przeliczania głosów z St. Lague'a na metodę d'Hondta (premiuje większe komitety) i okręgi wyborcze w gminach powyżej 20 tysięcy mieszkańców, w których wybierano by od 3 do 6 radnych (teraz 8 - 12). Mniejsze ugrupowania, jak PSL, PiS i PO, nie zgodziły się na to. Przegłosowały utrzymanie metody St. Lague'a i okręgi, w których wybierać się będzie od 4 do 8 radnych. Im mniej bowiem radnych ma wejść do rady z danego okręgu, tym większe prawdopodobieństwo, że będą to tylko reprezentanci dwóch, trzech najsilniejszych w regionie ugrupowań.
Prezydenci i terminy
Więcej czasu, do końca marca, zostawią sobie posłowie na przygotowanie projektu o bezpośrednich wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Dwa projekty, nad którymi będzie teraz pracować podkomisja, radykalnie różnią się od siebie.
Lewicowy ogranicza się do zmiany powierzchownej, zgłoszony przez PO tworzy zupełnie nowe relacje między wójtem, burmistrzem i prezydentem a radą i obywatelami.
Początkowo Sojusz bronił tezy, że tytułem eksperymentu należy dopuścić do wyborów bezpośrednich tylko w gminach liczących do 20 tysięcy mieszkańców. Gmin tych jest niemal 2200 na około 2500 wszystkich, ale mieszka w nich zaledwie jedna trzecia Polaków. Ostatnio Sojusz zmienił zdanie i opowiedział się za wyborami bezpośrednimi we wszystkich gminach. Taki projekt zgłosiła wcześniej Platforma Obywatelska.
Silny burmistrz, słaba rada
O ile SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, o tyle Platforma idzie dalej - wzmacnia pozycję burmistrza (wójta, prezydenta), uniezależniając go od radnych. Burmistrz staje się jednoosobowym zarządem gminy, sam dobiera sobie zastępców (teraz rada głosuje nad obsadą tych stanowisk) i ma więcej kompetencji - na przykład decyduje o sprzedaży mienia, emitowaniu obligacji gminnych, zaciąganiu kredytu, zawieraniu umów. Do tego Platforma chciałaby, aby powiązać wybory burmistrza z wyborami radnych, tak żeby zwolennicy burmistrza zawsze stanowili większość w radzie.
W rękach rady pozostałyby decyzje strategiczne - uchwalanie budżetu, podatków lokalnych, planu zagospodarowania gminy.
Czy tak umocowany burmistrz znalazłby się poza społeczną kontrolą, jak obawiają się niektórzy posłowie? Nie, odpowiadają autorzy projektu, bo burmistrza ogranicza prawo (np. ustawa o zamówieniach publicznych, o zbywaniu mienia publicznego), kontroluje go komisja rewizyjna (jej prerogatywy zostałyby wzmocnione), regionalna izba obrachunkowa, a w nadzwyczajnych wypadkach NIK.
Urząd to nie łup
Zwolennicy bezpośrednich wyborów wymieniają kilka zalet takiego rozwiązania. Według nich zaktywizuje ono lokalne społeczności - więcej ludzi pójdzie głosować na konkretnego człowieka, który ma rządzić gminą, niż na zwykłego radnego. Również odpowiedzialność tak wybranego człowieka będzie o wiele większa, bo będzie się rozliczał ze swej pracy przed mieszkańcami.
W działaniu nowy burmistrz będzie miał więcej swobody, nie będzie zobowiązany pytać radnych o pozwolenie na każdy ruch. To przyspieszy podejmowanie decyzji.
Burmistrz, którego być albo nie być zależy od dobrego układu z radą, stara się przypodobać jej poszczególnym członkom. Nierzadkie są więc wypadki budowania sieci zależności - dawania zatrudnienia rodzinie radnego, zgody na wykup mieszkania, na dzierżawę sklepu itp. To ma się skończyć.
Projekt PO, według jego autorów, ma także skończyć z sytuacją, w której do rządzenia gminą powstają koalicje, czasem bardzo egzotyczne, które urząd miasta traktują jak łup polityczny. Na stanowisko burmistrza wyłaniają najczęściej zaufanego działacza, niekoniecznie jednak człowieka przygotowanego do rządzenia dużym organizmem samorządowym.
Dwie czy jedna tura?
Jest jeszcze jedna, ale bardzo ważna różnica w projektach SLD i PO - kwestia, jak wyłonić zwycięzcę bezpośrednich wyborów. Według lewicy wystarczy, że kandydat zdobędzie najwięcej głosów. Nieważne, czy to będzie 70 czy 25 procent. Niewątpliwie ten system oddałby w ręce socjaldemokratów najwięcej stanowisk.
Inaczej chcą to rozegrać posłowie Platformy. Ich zdaniem należy unikać sytuacji, w której rządy w gminie obejmuje osoba mająca małe poparcie. Dlatego proponują, jeżeli żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów. Tym razem głosowaliby wybrani radni tworzący "kolegium elektorów". Do drugiej tury stanęłoby dwóch kandydatów, którzy uzyskali największe poparcie w pierwszej.
Diabeł w szczegółach
Przeciw idei bezpośrednich wyborów ostro występuje Prawo i Sprawiedliwość, według którego wzmocnienie pozycji burmistrza może przynieść szkody w postaci wzmocnienia w samorządzie tendencji korupcyjnych i nepotyzmu. Jednak znajduje ona w Sejmie poparcie większości posłów. Oprócz klubów SLD, UP i PO również PSL nie mówi nie.
Kiedy jednak zapytać o szczegóły, każdy inaczej wyobraża sobie ostateczny kształt ustawy. PSL jest gotowe poprzeć bezpośrednie wybory, ale pod warunkiem, że zachowana zostanie kontrola rady nad burmistrzem. Ludowcy stawiają także inne warunki. Nie zgadzają się na przyspieszone wybory i na zbyt małe składy rad. Jak mówi poseł PSL Eugeniusz Kłopotek, w tej pierwszej sprawie wątpliwość budzi to, czy skrócenie kadencji samorządu nie odbyłoby się z naruszeniem konstytucji. Drugim argumentem przeciwko wiosennemu terminowi wyborów jest jego zdaniem brak czasu na staranne przygotowanie ustaw o wyborze bezpośrednim i o ustroju Warszawy. Z kolei uchwalenie radykalnego zmniejszenia składów rad gmin, zdaniem Kłopotka, grozi sparaliżowaniem pracy samorządu, bo jeżeli skład będzie za mały, trudno o wyłonienie komisji merytorycznych.
Politycy Platformy liczą, że do ustawy o bezpośrednim wyborze przemycą jak najwięcej ze swojego projektu, nie chcą też słyszeć o wyborach w jednej turze. W kwestii terminu wyborów deklarują, że "generalnie są za wiosennym, ale nie w tym roku".
Z kolei współautor samorządowych projektów lewicy, poseł Witold Gintowt-Dziewałtowski, twierdzi, że możliwe jest porozumienie SLD z PO w sprawie bezpośrednich wyborów. Ale pytany, jakie rozwiązania z projektu Platformy Sojusz gotów jest zaakceptować, jedno po drugim odrzuca. Wszystko więc zależy od tego, gdzie dla największych ugrupowań znajdą się granice kompromisu.
Współpraca AST
JAK TO Z WYBORAMI BEZPOŚREDNIMI BYŁO
Lato 1993 r. - w kampanii wyborczej do parlamentu SdRP proponuje, by prezydentów, burmistrzów i wójtów wybierać w wyborach bezpośrednich, a nie pośrednio, jak to jest do dziś - wyborcy wybierają radnych, a radni wybierają szefa zarządu gminy.
Styczeń 1994 r. - lewica ogłasza, że rezygnuje z lansowania wyborów bezpośrednich. Powód? - Do wyborów samorządowych pozostało za mało czasu [odbyły się 19 czerwca - red.], a potrzebna byłaby nowelizacja małej konstytucji - tłumaczy lider SdRP Aleksander Kwaśniewski. Socjaldemokracja zapowiada jednak, że nie rezygnuje z idei wyborów bezpośrednich.
Marzec 1997 r. - Kancelaria Prezydenta Kwaśniewskiego kieruje do Sejmu projekt ordynacji wyborczej do rad gmin, który zakłada bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów.
Podczas pierwszego czytania "za" były SLD i Unia Pracy, a przeciw - PSL i UW. Projekt zakończył żywot wraz końcem kadencji Sejmu.
Kwiecień 2000 r. - wicemarszałek Senatu Donald Tusk (Unia Wolności) składa wraz z grupą 12 senatorów projekt nowej ordynacji samorządowej, zakładającej wybory bezpośrednie. Zyskuje poparcie SLD, ale nie znajduje go ani w UW, ani w AWS. Projekt grzęźnie więc w Sejmie.
Lato 2001 r. - SLD w programie wyborczym obiecuje wybory bezpośrednie we wszystkich gminach.
Grudzień 2001 r. - projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów gmin, ale tylko tych do 20 tysięcy mieszkańców, składa do laski marszałkowskiej grupa posłów SLD. Kilka dni później posłowie PO zgłaszają projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów oraz prezydentów miast, czyli szefów wszystkich gmin. PO proponuje też wzmocnienie ich kompetencji.
Styczeń 2002 r. - Władze krajowe SLD opowiadają się za bezpośrednimi wyborami we wszystkich gminach, niezależnie od ich wielkości.
SAMORZĄDOWCY O WYBORACH BEZPOŚREDNICH
Samorządowcy są zgodni: wybory bezpośrednie - tak, ale we wszystkich gminach. - Wszystkie korporacje samorządowe opowiadają się za bezpośrednimi wyborami - mówi Marek Nawara, marszałek województwa małopolskiego.
Mariusz Poznański, przewodniczacy Związku Gmin Wiejskich RP, wójt gminy Czerwonak (Wielkopolska), nie kryje, że jego organizacji bliższy jest projekt PO. - To bardziej przemyślana propozycja - tłumaczy. - Jeżeli znajdujący się w Sejmie projekt SLD zostałby przyjęty, grozi to paraliżem samorządu. Będzie dochodziło do konfliktów między silnym zarządem i silną radą.
Samorządowcy krytykują też wiosenny termin wyborów. - Na przełomie maja i czerwca czekają nas spis powszechny i spis rolny. Nie da się w tym samym czasie przeprowadzić wyborów - przekonuje Poznański.
- Uważamy, że wybory powinny się odbyć jesienią, a jeżeli chciałoby się zmienić ustrój i wprowadzić też bezpośrednie wybory, to nawet termin jesienny byłby trudny do zachowania - dodaje Nawara. | sejmowa podkomisja zajmuje się od połowy stycznia pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Oprócz kwestii bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Mniejsze ugrupowania Przegłosowały utrzymanie metody St. Lague'a i okręgi, w których wybierać się będzie od 4 do 8 radnych. Dwa projekty różnią się od siebie.
SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, Platforma wzmacnia pozycję burmistrza, uniezależniając go od radnych. Według lewicy wystarczy, że kandydat zdobędzie najwięcej głosów. posłowie Platformy proponują, jeżeli żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów. Przeciw idei bezpośrednich wyborów występuje Prawo i Sprawiedliwość. Oprócz klubów SLD, UP i PO również PSL jest gotowe poprzeć bezpośrednie wybory, pod warunkiem, że zachowana zostanie kontrola rady nad burmistrzem. |
Wszyscy kandydaci złożyli sprawozdania z kampanii prezydenckiej, jednak o finansowaniu polityki w Polsce można się z nich dowiedzieć bardzo mało
Jawność w cyfrach utopiona
Na organizację wieców podczas kampanii wyborczej prezydent Kwaśniewski wydał dwa miliony złotych.
FOT. PIOTR KOWALCZYK
KRZYSZTOF LESKI
To była kampania multimilionerów. Kandydaci, jeśli wierzyć ich sprawozdaniom, wydali prawie 28 mln zł. Zaledwie ubiegłej wiosny, gdy parlament uchwalał nową ordynację i Sejm ograniczył wydatki każdego kandydata do 20 mln zł, a Senat ten pułap obniżył do 12 mln, w kuluarach mówiono, że to bez znaczenia.
"Nikogo w tym kraju nie stać, by wydać nawet milion dolarów" - usłyszeć można było także z ust ludzi, którzy rządzili potem w sztabie Aleksandra Kwaśniewskiego. I wydali niemal trzy miliony dolarów. Dokładnie, jeśli uwzględnić "darowizny niepieniężne" - do granicznej kwoty 12 mln zł zabrakło niespełna 400 zł.
Gdyby Marian Krzaklewski wtedy o tym wiedział, zapewne podarowałby konkurentowi hulajnogę, tę z tych ostatnio modnych, aluminiową. Kwaśniewski, wsiadając na nią choć raz, "skorzystałby z użyczenia", mówiąc językiem ordynacji. W efekcie przekroczyłby limit i mógłby być zdyskwalifikowany, o czym marzył Krzaklewski.
Pewność, że nikt nie zbliży się do 12 mln, wynikała pewnie z nowych zapisów w ordynacji. Nakazywały one pozornie precyzyjne rozliczanie się z wpływów i wydatków, a na pełnomocników, którzy by tego nie zrobili, nakładały wysokie kary. Ale okazało się, że choć wszyscy złożyli sprawozdania z grubsza zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. Owszem, więcej niż po którychkolwiek poprzednich wyborach, ale jednak niewiele. Magiczne rubryki "Inne wpływy", "Inne koszty" itd. sprawiły, że choć ordynacja zaordynowała jawność finansów, jest to niestety "jawność inaczej".
Niemniej warto zajrzeć w to, co ujawniono. W tej próbie analizy uwzględniam 13 kandydatów: 12 uczestników wyborów z 8 października 2000 roku i Jana Olszewskiego, który, choć nie wystartował, kampanię prowadził - a zatem wydawał pieniądze - niemal do końca. Sprawozdania pozostałych są mniej interesujące. Na przykład pełnomocnik Zbigniewa Antoniego Wesołowskiego pracowicie wpisał w każdej rubryce rodzajów wpływów i wydatków: "nie wystąpiły".
Cztery z dwunastu
Ponad dwie trzecie zgromadzonych i wydanych pieniędzy komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego pochodzi ze źródeł, które trudno nazwać jasnymi. Ponad 7 mln zł dał mu Fundusz Wyborczy SLD, ponad milion przyniosła sprzedaż cegiełek. Razem 8,2 mln z 12 mln.
Pytanie, skąd SLD, ponoć biedny, miał tyle pieniędzy, pozostaje bez odpowiedzi. Pod sprzedaż cegiełek podciągnąć można każdy przychód, a szczegółowe rozliczenie komitetu Kwaśniewskiego (ile cegiełek o jakich nominałach wydrukowano, ile sprzedano, ile zwrócono), mnie nie przekonuje. Dość jasne jest pochodzenie niecałych 4 mln zł po stronie wpływów tego komitetu.
Jawność finansów kampanii prezydenta wyniosła więc nieco mniej niż jedną trzecią. Ale to o niebo lepiej niż u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie zaledwie co dwunastej złotówki. Na 1,85 mln zł składają się: dotacja NKW PSL, zbiórki i cegiełki oraz anonimowy (przynajmniej w ujawnionej części sprawozdania) "przychód niepieniężny".
Przyjmijmy, że "współczynnik jawności finansów kampanii" to udział "jawnych" dochodów w ich ogólnej kwocie. Do "jawnych" zaliczmy datki firm i osób fizycznych oraz darowizny niepieniężne, które zostały szczegółowo wyliczone w sprawozdaniu, oraz odsetki z kont bankowych. Do dochodów niejawnych - dotacje własnych partii oraz anonimowe. Opieramy się na tym, co Państwowa Komisja Wyborcza ujawniła - nie można wykluczyć, że niejawna część sprawozdań zmieniłaby nieco wyniki obliczeń (patrz - wykresy)
Triumf Andrzeja Olechowskiego w tej klasyfikacji nie dziwi: pieniędzy od własnej partii nie dostał, bo jej nie miał, na cegiełki nie tracił czasu. Ale nie ujawnił dawców na dwie trzecie wartości "darowizn i usług niepieniężnych". A to, co ujawnił, pozostawia miejscami niedosyt. Jakąż to darowiznę niepieniężną wartą 90 zł otrzymał komitet Olechowskiego od wytwórni komponentów dźwigów osobowych? Wyobraźni mi nie staje. Błagam o publiczną odpowiedź.
Wałęsie, zgodnie z przyjętymi tu kryteriami, do "jawnych" zaliczyć można tylko połowę datków od osób prawnych, gdyż choć kandydat podał listę, nie umieścił na niej kwot. Pawłowskiemu nie było czego zaliczyć do "jawnych", bo zapewne sam sfinansował swoją kampanię. Trudno, reguły mej klasyfikacji są twarde.
Listy życzliwych
To była huśtawka nastrojów! Najpierw wyglądało na to, że listy indywidualnych sponsorów kampanii nie poznamy. Ciekawscy wpadli chyba w euforię, gdy Państwowa Komisja Wyborcza postanowiła je jednak udostępnić, choć tylko do wglądu w swej siedzibie, z samymi nazwiskami, bez adresów. I wreszcie - rozczarowanie: listy są nieciekawe, oczekiwanych nazwisk z biznesowej czołówki mało.
Na dodatek, według PKW, listy przedstawiło tylko ośmiu kandydatów: Kwaśniewski, Olechowski, Krzaklewski, Kalinowski, Lepper, Łopuszański, Wilecki i Olszewski. Żeby było trudniej, tylko listy Krzaklewskiego i Łopuszańskiego są według alfabetu.
Owszem, wśród sponsorów jest wielu polityków. Nie dziwi, że na Krzaklewskiego złożyło się wielu parlamentarzystów AWS, na Kwaśniewskiego - z SLD oraz wysokich urzędników z prezydenckiej kancelarii itd.
Dzisiejszych i wczorajszych rekinów biznesu najwięcej widać u Kwaśniewskiego. Państwo Niemczyccy wpłacili wspólnie 10 tysięcy, choć wpłacając osobno mogli dać 21 tysięcy. Po 10,5 tysiąca dali Władysław Bartoszewicz (Plus GSM), Lew Rywin (Canal+), Grzegorz Tuderek. Jest sporo, z wysokimi wpłatami, nazwisk z Bartimpeksu i firm z nim powiązanych, choć brak Aleksandra Gudzowatego.
Nazwisko P. J. Buchnera znalazłem na listach Kwaśniewskiego (10 tys. zł) i, już jako Piotra J. Buchnera, u Olechowskiego (lepiej, bo 10,5 tys, zł). Ale może to tylko zbieżność inicjałów i nazwisk? U Olechowskiego zwraca też uwagę Leszek Kuzaj (10,5 tys. zł) i Hotel Gołębiewski (10 tys. zł). Nie widać polityków Unii Wolności, którzy dziś z Olechowskim tworzą Platformę Obywatelską, choć Unia kandydata nie miała i żadnej zdrady by nie było.
Lista Krzaklewskiego to lista nieobecności. Nie ma na niej na przykład byłych prezesów PZU lub ludzi z PKN Orlen, jakoby powiązanych z AWS. Znajduje się natomiast aż dwóch panów o nazwisku Krzak (nie mieli wyjścia?) i tajemnicza "Małżonka Kuklińska". Konkurentów Krzaklewski pobił na głowę łączną kwotą indywidualnych wpłat, a zwłaszcza ich liczbą: 3166 (drugi w kolejności Kwaśniewski - ponad jedenaście razy mniej).
Kandydaci często wpłacali sami sobie: Kwaśniewski i Olechowski - maksymalną dozwoloną kwotę 10,5 tysiąca, Wilecki - 10 tysięcy, Olszewski - 13 tysięcy, Lepper - 500 złotych. Na liście wpłat figurują też zwykle pełnomocnicy finansowi kandydatów z kwotami rzędu tysiąca złotych. Zastanawiają dwa datki: Marek Ratuszniak, pełnomocnik Wileckiego, wpłacił mu 287 złotych, a prowadząca finanse Łopuszańskiego Barbara Łuczak swemu kandydatowi - 56 groszy. Czy po to, by słupki się zgadzały?
Gigaplakaty górą
Dość o dochodach - czas na wydatki. Kwaśniewski, według sprawozdania, na reklamę w prasie wydał prawie tyle samo, co na telewizyjną. To nieco szokujące - tak jakby w myśl zarzutów prawicy uznał, że w TVP i tak widać go dość. Ale Kalinowski - według prawicy również pupil telewizji publicznej - najwyraźniej nie był tego zdania: na telewizję, tak jak Krzaklewski, wydał trzecią część budżetu swej kampanii.
Ogólne proporcje zdają się zrazu zgodne z oczekiwaniami. Telewizje i producenci TV zarobili na wszystkich kandydatach ponad 7 mln zł, prasa niecałe 2,5 mln, radia tylko 400 tys. zł. Ale uwaga: wszyscy kandydaci zadeklarowali, że na plakaty wydali 7,2 mln zł - nieco więcej niż na promocję telewizyjną. Zapewne lwią część tej kwoty pochłonęły bardzo drogie europlakaty. Inna sprawa, że ordynacja gwarantowała darmowy czas w TVP, ale darmowych plakatów już nie.
Prasa, radio i właściciele plakatowych tablic większość zarobku zawdzięczają Kwaśniewskiemu. Zaskakująco małe wydatki na plakaty, wydawnictwa, ulotki itd. zadeklarował Olechowski. Deptał mu po piętach pod tym względem Łopuszański, którego cały budżet był przecież nieporównanie skromniejszy niż Olechowskiego.
Zwraca uwagę wiara Krzaklewskiego w tradycyjną propagandę drukowaną; kandydaci SLD i PSL wydali znaczne kwoty na "inne materiały wyborcze", zapewne głównie reklamowe gadżety. Ale teza o konserwatyzmie prawicy byłaby przedwczesna: Lech Wałęsa deklaruje, że wydał na "inne" 169 tys. zł - ponad połowę swego budżetu i pięciokrotnie więcej niż na promocję w telewizji.
Podróż za jeden uśmiech
Nasi politycy wiedzą, że telewizyjny spot nie zastąpi uścisku dłoni wyborcy. Z doniesień podczas kampanii wynikało, że wszyscy bez przerwy gdzieś jeżdżą. Nie dziwi mnie, że tak różne są wydatki kandydatów na organizację wieców, choć dwa miliony prezydenta szokują. Można wynająć drogą salę albo spotykać ludzi na targu.
Skąd jednak drastyczne różnice kosztów podróży? Kwaśniewski twierdzi, że wydał na nie dwanaście razy mniej niż Krzaklewski i trzy razy mniej niż Olechowski. Czy to nie pośredni dowód, że kampanię w terenie prowadził "przy okazji" obowiązków prezydenckich? Kalinowski podróżował minimalnie taniej niż Łopuszański, reszta deklaruje na podróże najczęściej po kilka tysięcy złotych, Olszewski - niecały tysiąc. Pawłowski zaś zero! A był na prawyborach w Nysie. Teleportował się za darmo?
Do grafiki z wiecami i podróżami pozwoliłem sobie dołączyć słupek "Pozostałe". Jest on sumą dwóch pozycji ze sprawozdań: "pozostałe koszty" i "pozostałe wydatki gotówkowe". Pieniądze te wydali niektórzy na coś, co nie było promocją ani kosztami podróży i wieców, nie mieściło się w rubrykach "Materiały i energia" ani "Wynagrodzenia i ubezpieczenia społeczne".
A propos tych ostatnich: tylko czterej kandydaci zadeklarowali, że dali zarobić swoim pomocnikom. Kwaśniewski wydał na to prawie 200 tysięcy, Krzaklewski ponad 150, Olechowski niespełna 90, a Łopuszański 7 tysięcy. Reszta oparła się tylko na społecznikach. A może na jednorazowych umowach o dzieło?
Odwróć tabelę, wojak na czele
Skoro były "dochody od innych podmiotów" oraz "inne wpływy", musiały też być "pozostałe" koszty i wydatki. Kwaśniewski i Krzaklewski zmieścili tam ponad milion każdy - ich wydatki różnią się zaledwie o tysiąc złotych.
Te rubryki w sprawozdaniach zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii. Jawność dochodów jest dużo ważniejsza, ale czemu nie stworzyć "współczynnika tajności wydatków"? Sumę kwot wspomnianych "pozostałych" wydatków i kosztów dzielę przez ogół wydatków - kto na czele, ten najmniej "jawny".
Czyżby Olechowski znów zająć miał pierwsze, tym razem niechlubne miejsce? Nie, bo pretendenci z drugiej ligi (wedle budżetu i sukcesu wyborczego) byli nie do pobicia. Generał Wilecki nie bardzo wie, na co wydał prawie połowę pieniędzy.
Ale w pierwszej lidze Olechowski zdecydowanie wyprzedza trójkę głównych rywali. Może kosztowała go konserwacja czy wręcz naprawa owej darowizny niepieniężnej od wytwórni komponentów dźwigów osobowych?
Gdybym chciał się czepiać, zrobiłbym jeszcze tabelę stopnia zaufania do banków. Ordynacja zachęcała, by pieniądze przepuszczać przez specjalnie zakładane konta bankowe. Grabowski je założył, ale wpłynęło tam raptem 356 złotych, dalsze 74 tysiące ominęły bank. U Wileckiego proporcje są podobne, a Pawłowski w sprawozdaniu nawet nie wspomina o kontach.
Wielcy przepuścili przez konta ogromne kwoty. Trzymali je krótko, ale od prawie 12 mln zł można nawet w tydzień uzyskać niezłe odsetki. A Kwaśniewski deklaruje, że zyskał (w Kredyt Banku) tylko 16 tysięcy, około półtora promila, Krzaklewski (w PKO BP) jeszcze słabiej - niewiele ponad jeden promil, Olechowski (Raiffeisen) - około pół promila, podobnie Łopuszański (PKO BP), Olszewski (PBK), Wałęsa (Pekao SA) i nawet Kalinowski w bliskim sobie BGŻ.
PKO BP, najpopularniejszy wśród kandydatów, nie naliczył Piotrowi Ikonowiczowi od 500 złotych - według sprawozdania - ani grosza odsetek. Tylko Janusz Korwin-Mikke, jak przystało na fanatyka rynku, wycisnął z PBK ponad cztery promile. Kredytu bankowego żaden kandydat, według sprawozdań, nie brał.
Każdy po swojemu
Nietrudno porównać Kwaśniewskiego z Krzaklewskim lub wydatki na reklamę radiową i telewizyjną. Jak porównać strukturę wpływów i wydatków wszystkich kandydatów? Sądząc, że widoczne gołym okiem ogromne różnice mogą być pozorne, poprosiłem o pomoc fachowców z Instytutu Podstaw Informatyki PAN. Do opracowanego przez nich unikatowego w skali świata programu komputerowego do gradacyjnej analizy danych wprowadziliśmy macierz głównych elementów wszystkich sprawozdań.
Wyniki opublikować można raczej w czasopiśmie specjalistycznym, ale komentarz fachowców brzmiał: "Znikome podobieństwo struktury". Nie dały się zauważyć ani większe podobieństwa, ani nawet dające się intuicyjnie zinterpretować reguły zróżnicowania. Innymi słowy, obliczenia potwierdziły wrażenie, że każdy kandydat zbierał i wydawał fundusze w innym kraju, w innym społeczeństwie.
Wynik działania programu to swoista graficzna "mapa" kandydatów i ich finansów. Na mapie, od lewej do prawej, uszeregowani wedle względnego podobieństwa swych finansów, widnieją: Kwaśniewski, Olszewski, Lepper, Krzaklewski, Olechowski, Łopuszański, Korwin-Mikke, Grabowski, Wilecki, Pawłowski, Wałęsa, Kalinowski i Ikonowicz. W takiej właśnie kolejności.
Nic dziwnego, że sporządzenie sprawozdań sprawiło pełnomocnikom trudności. Wszystkie sprawozdania zawierają niedociągnięcia formalne i PKW mogłaby je odrzucić. Tyle że ordynacja konsekwencji za to nie przewiduje.
Wnioski? Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła naprawdę jawnymi. Prawo jednak nie wystarczy - bez zmiany obyczajów się nie obejdzie. Wtedy współczynniki jawności i tajności finansów kampanii stracą sens, bo te pierwsze wynosić będą po sto, a te drugie - zero procent.
Krzysztof Leski jest dziennikarzem BBC Polska | To była kampania multimilionerów. Kandydaci wydali prawie 28 mln zł. choć wszyscy złożyli sprawozdania z grubsza zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. W tej próbie analizy uwzględniam 13 kandydatów.
Jawność finansów kampanii prezydenta wyniosła nieco mniej niż jedną trzecią. Przyjmijmy, że "współczynnik jawności finansów kampanii" to udział "jawnych" dochodów w ich ogólnej kwocie. Do "jawnych" zaliczmy datki firm i osób fizycznych oraz darowizny niepieniężne, które zostały szczegółowo wyliczone w sprawozdaniu, oraz odsetki z kont bankowych. Do dochodów niejawnych - dotacje własnych partii oraz anonimowe.
listy indywidualnych sponsorów kampanii są nieciekawe, oczekiwanych nazwisk z biznesowej czołówki mało. Telewizje i producenci TV zarobili na wszystkich kandydatach ponad 7 mln zł, prasa niecałe 2,5 mln, radia tylko 400 tys. zł.
Skoro były "dochody od innych podmiotów" oraz "inne wpływy", musiały też być "pozostałe" koszty i wydatki. Te rubryki w sprawozdaniach zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii. Olechowski zdecydowanie wyprzedza trójkę głównych rywali.
Jak porównać strukturę wpływów i wydatków wszystkich kandydatów? komentarz fachowców brzmiał: "Znikome podobieństwo struktury".
Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła naprawdę jawnymi. |
POLSKA - UE
Rząd, mając na względzie szybkie wprowadzenia kraju do Unii, uległ w stosunkowo niewielkim stopniu różnym grupom interesu
Decyzje zapadną w Warszawie
RYS. MARCIN CHUDZIK
JĘDRZEJ BIELECKI
Po przesłaniu przez rząd pod koniec 1999 roku stanowiska negocjacyjnego w sprawie rolnictwa kraje "15" wiedzą już dokładnie, o czym chce rozmawiać Polska przed przystąpieniem do Unii Europejskiej. Polska występuje co prawda o przynajmniej 32 czasowe wyjątki od stosowania prawa europejskiego, zapowiada jednak wypełnienie w ciągu trzech lat warunków, które znacznie bogatsze kraje zachodnie wypełniały kilkanaście razy dłużej.
Można mieć jednak wątpliwości, czy to się uda. Dlatego o dacie przystąpienia Polski do Unii rozstrzygną przede wszystkim decyzje podejmowane w Warszawie, nie w Brukseli.
Nigdy dotąd Polska nie podjęła wobec obcych krajów tak daleko idących zobowiązań w tylu dziedzinach życia. Nigdy także kraj przystępujący do Unii Europejskiej nie musiał obiecywać tak wiele. Gdy o członkostwo w UE starała się Grecja, a później Hiszpania i Portugalia, nie istniał jednolity rynek, unia walutowa czy wspólna kontrola unijnych granic zewnętrznych. Kiedy zaś do Unii pukały Szwecja, Finlandia i Austria, ich gospodarki były już dostosowane do unijnych wymagań, a ich możliwości finansowe były o wiele większe niż naszego kraju.
Z sześciu państw, które do tej pory negocjowały członkostwo, żadne nie jest tak duże jak Polska i, oprócz Estonii, relatywnie tak ubogie.
Nie zaprezentowano obliczeń
Dwadzieścia dziewięć rozdziałów negocjacyjnych obejmuje niemal każdy aspekt gospodarki, administracji, zdrowia publicznego, bezpieczeństwa czy ochrony środowiska. W wielu przypadkach przyjęcie rozwiązań europejskich będzie oznaczało całkowitą zmianę dotychczasowych reguł gry. Dlatego obawiano się, że rząd nie zdoła na czas określić swojego stanowiska we wszystkich dziedzinach negocjacji. Mimo wprowadzanych równocześnie trudnych reform Polska wywiązała się z tego zadania w ciągu dwudziestu miesięcy, co jest niewątpliwym sukcesem.
W najtrudniejszych sprawach (zakup ziemi przez cudzoziemców, ochrona środowiska, rolnictwo) opóźnienia wobec przyjętego kalendarza nie przekraczały jednego czy dwóch miesięcy, co nie zaważyło na tempie rozmów.
Wiele wątpliwości budzi jednak umotywowanie decyzji rządu. Niemal wcale nie zaprezentowano obliczeń, które pokazywałyby realność przyjętego kalendarza zmian czy sens występowania o okresy przejściowe. Właściwie każda przygotowana do tej pory odpowiedź Unii na polskie stanowisko zawiera długą listę próśb o doprecyzowanie, skonkretyzowanie, uzasadnienie czy wytłumaczenie polskich zamierzeń.
Wrażenie niedoprecyzowania postulatów pogłębia to, że rząd polski w przeciwieństwie do rządów innych kandydujących krajów nie ujawnia, jak długo mają trwać zwolnienia od stosowania europejskich reguł.
Lobbyści mało skuteczni
Wbrew obawom rząd uległ w stosunkowo niewielkim stopniu różnym grupom interesu, mając przeważnie na względzie ogólnonarodowy cel szybkiego wprowadzenia kraju do Unii. Polska wystąpiła do UE o przynajmniej 32 czasowe wyjątki od stosowania prawa europejskiego.
Większość z nich (na przykład odsunięcie w czasie dostosowania wytrzymałości polskich dróg do obciążenia najcięższych ciężarówek) można w pełni usprawiedliwić choćby brakiem wystarczających na to funduszy w kraju, którego poziom rozwoju gospodarczego jest 2,5 razy mniejszy niż przeciętna w UE.
Wątpliwości jednak mogą budzić te prośby o zastosowanie wyjątku w dostosowaniu do unijnych reguł, które służą ochronie interesów jednej firmy: odłożenie liberalizacji przewozów lotniczych (LOT), odłożenie liberalizacji rynku gazu (PGNiG) czy okazjonalnych przewozów pasażerskich (PKS). Z niechęcią mogą być także przyjmowane te postulaty, które oznaczają bezpośrednią stratę dla konsumentów - na przykład późniejsze przyjęcie minimalnej wielkości wypłaty odszkodowań właścicielom kont bankowych.
Zabrakło determinacji
Polska przedstawiła wyjątkowo ambitne stanowisko w dziedzinie rolnictwa. Polskie rolnictwo jest mniej wydajne od zachodniego, a bardzo wielu chłopów tylko kosztem ogromnych inwestycji będzie w stanie dostosować się do unijnych zasad weterynaryjnych, sanitarnych i organizacji rynku. Mimo to rząd zapowiedział, że - oprócz dwóch wyjątków - polskie rolnictwo w ciągu trzech lat dostosuje się do rozwiązań europejskich. Bardziej niż na gwałtownej zmianie cywilizacyjnej na wsi czy poprawie oferty dla konsumentów rządowi zależy jednak na możliwie szybkim otrzymaniu wielomiliardowej pomocy Brukseli. Aby to osiągnąć - trzeba sprostać europejskim rygorom.
Rząd zrezygnował także z występowania o przejściowe zwolnienia od kluczowych dla funkcjonowania unijnego rynku reguł. Polska bardzo śmiało zdecydowała się również na zniesienie w ciągu trzech lat wszelkich (oprócz zakupu ziemi) ograniczeń w przepływie kapitału. Bardzo ambitna jest zapowiedź otwarcia rynku przewozów drogowych i energii elektrycznej.
Unia uważa natomiast, że rządowi zabrakło determinacji przy opracowaniu stanowiska w sprawie ochrony środowiska. To tu wpisano prawie połowę wszystkich próśb o okresy przejściowe, a kilka z nich ma być wyjątkowo długich (dziesięcioletnie). Uznając, że pozwala na to prawo europejskie, Polska wystąpiła, jeżeli chodzi o rybołówstwo, o możliwie niewielkie zmiany dostosowawcze, w tym o ograniczenie dostępu do zarezerwowanych dla polskich rybaków łowisk. W polityce socjalnej chcemy przez kilka lat po przystąpieniu do UE uniknąć egzekwowania unijnych minimalnych warunków bezpieczeństwa i higieny pracy. Obawiając się, że nie zdoła w pierwszych latach członkostwa wykorzystać w dostatecznym stopniu pomocy Brukseli, rząd wystąpił o przyznanie pięcioletniej ulgi w płaceniu składki do UE. Bruksela twierdzi, że koszty wszystkiego nie usprawiedliwiają, bo rząd polski nie opracował do tej pory całościowej polityki "wyczyszczenia kraju".
Trzeba wypełnić zobowiązania
Mimo tej słabości polskie postulaty są na tyle ograniczone, że gdyby wszystkie zostały przyjęte przez kraje "15", poszerzona o Polskę Unia nadal funkcjonowałaby prawidłowo. Nie jest wykluczone, że państwa UE także wystąpią o pewne okresy przejściowe. Na pewno będą one dotyczyć prawa Polaków do podejmowania pracy na Zachodzie czy objęcia polskiej wsi korzyściami wynikającymi z polityki rolnej Brukseli.
Kluczowym problemem pozostaje jednak wypełnienie zobowiązań przyjętych przez Polskę w stanowiskach negocjacyjnych. Unia nie tylko chce wpisania do polskiego prawa europejskich rozwiązań, ale przede wszystkim ich stosowania. W tej jednak dziedzinie Polska ma kłopoty spowodowane słabą koordynacją prac rządu i Sejmu lub opóźnienia wynikające z oporu stawianego przez zagrożone nowymi przepisami grupy interesu. Choć Polska nie wystąpiła o żaden okres przejściowy w polityce audiowizualnej czy swobodnym przepływie towarów, to właśnie z tego powodu od kilkunastu miesięcy rozmowy integracyjne nie posuwają się do przodu. Coraz większe są także opóźnienia w przyjęciu europejskich reguł na rynku łączności. Dlatego najtrudniejsze do zamknięcia mogą okazać się nie tylko te rozdziały, w których Polska lub Unia występują o okresy przejściowe, ale takie jak wymiar sprawiedliwości i sprawy wewnętrzne, w których spełnienie złożonych deklaracji jest dla Polski zbyt skomplikowane. Tempo poszerzenia UE w coraz większym stopniu będzie więc zależało od tego, co się dzieje w kraju, a nie od negocjacji członkowskich w Brukseli. | Po przesłaniu przez rząd pod koniec 1999 roku stanowiska negocjacyjnego w sprawie rolnictwa kraje "15" wiedzą już dokładnie, o czym chce rozmawiać Polska przed przystąpieniem do Unii Europejskiej. Polska występuje co prawda o przynajmniej 32 czasowe wyjątki od stosowania prawa europejskiego, zapowiada jednak wypełnienie w ciągu trzech lat warunków, które znacznie bogatsze kraje zachodnie wypełniały kilkanaście razy dłużej. Nigdy dotąd Polska nie podjęła wobec obcych krajów tak daleko idących zobowiązań w tylu dziedzinach życia. Nigdy także kraj przystępujący do Unii Europejskiej nie musiał obiecywać tak wiele. Wiele wątpliwości budzi jednak umotywowanie decyzji rządu. Właściwie każda przygotowana do tej pory odpowiedź Unii na polskie stanowisko zawiera długą listę próśb o doprecyzowanie, skonkretyzowanie, uzasadnienie czy wytłumaczenie polskich zamierzeń. |
SUMO
Ten sport wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz
Moc rodem z niebios
Sławomir Luto, waży obecnie 190 kg, ale na stanowczą prośbę żony zamierza zrzucić kilka kilogramów. MACIEJ SKAWIŃSKI
MICHAŁ HOLEWJUSZ
Amerykanizacja stylu życia w Japonii charakteryzuje się nie spotykaną gdzie indziej dynamiką. Spora część tamtejszych nastolatków nie potrafi już jeść tradycyjnymi pałeczkami, a do najpopularniejszych sportów w tym kraju należą baseball, golf i piłka nożna. Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze bez wątpienia rdzenne, to sumo - misterium łączące w sobie elementy teatru, religii i walki.
Japońscy mistrzowie sumo, stanowiący niewątpliwie wizytówkę tego kraju, zostali zaproszeni przez organizatorów zimowych igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Półnadzy zawodnicy w tradycyjnych pasach (mawashi) mają wprowadzić na olimpijski stadion wszystkie reprezentacje narodowe. Według długotermiowych prognoz pogodny na początku lutego w Nagano ma być jednak kilka stopni poniżej zera.
"Nawet gdyby doskwierało im dotkliwe zimno, to na pewno tego po sobie nie pokażą - przekonuje Jacek Wasilewski, japonista, komentator zawodów sumo. - Ich twarze zawsze pozostają kamienne. Okazywanie jakichkolwiek emocji uważają za słabość niegodną bogów, z którymi w pewien sposób są utożsamiani".
Cyrk pod czerwoną latarnią
Filozofia sumo związana jest bowiem ze zmaganiami bogów o dominację. Pierwsze zapiski o ludzkich zmaganiach pochodzą dopiero z 720 roku naszej ery z Księgi Dziejów Japonii - Nihongi, w której opisano walki o ziemię wasali cesarza Suina. "Sumo wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz - opowiada Wasilewski. - W VIII wieku sumo wyszło ze świątyń i trafiło na cesarski dwór, gdzie stało się jedną z największych atrakcji".
Sumo było podstawowym elementem szkolenia samurajów i według specjalistów dało początek wielu innym sztukom walki. Potężni zawodnicy sumo służyli w tamtym okresie również w wojsku. Ich siła i sprawność były wykorzystywane na polu bitwy, gdzie potrafili bez problemów zatrzymać konia. Tak było do czasu pojawienia się muszkietów, które do Japonii przywieźli Portugalczycy w XVI wieku. Spowodowało to, że mistrzowie sumo wrócili do świątyń. Coraz częściej organizowano również walki uliczne. Zawodnicy sumo stali się wtedy na wskroś kuglarzami, cyrkowcami. "W sumo walczyły również kobiety, przeważnie te spod czerwonych latarni, które często za przeciwników miały ślepców. Była to ulubiona rozrywka wielu domów publicznych" - opowiada Wasilewski.
Szaty kapłana shinto
W 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. W skrócie: zwycięstwo polega na wypchnięciu przeciwnika z ringu, czyli z dohyo, lub spowodowaniu, że dotknie on podłoża inną częścią ciała niż stopa. W ciągu roku odbywa się w Japonii sześć turniejów w tradycyjnym sumo. Trzy imprezy są organizowane w Tokio, po jednej w Osace, Fukuoce i Nagoi. W każdym z tych miast buduje się przed zawodami specjalny betonowy postument, na którym znajduje się ring o średnicy pięciu metrów. Samo dohyo jest zbudowane z ubitej trzciny ryżowej, na którą sypie się później glinę. W efekcie powstaje klepisko o specyficznej sprężystości. Nad samym dohyo znajduje się ozdobny daszek symbolizujący kopułę świątyni. W towarzyszącym walkom przebogatym ceremionale mieszają się elementy wielu religii, teatru i tradycji wojennych. "Sędzia zawodów jest ubrany na przykład w szaty kapłana shinto, a do wydawania poleceń zawodnikom służy mu specjalny wachlarz - mówi Jacek Wasilewski. - Zarówno on, jak i spikerzy zawodów mówią językiem starojapońskim, z którego większość widzów rozumie tylko nazwiska zawodników."
Walki herosów
W 15-dniowym turnieju każdy z zawodników musi stoczyć jedną walkę dziennie. Liczba wygranych spotkań decyduje o zwycięstwie. "Sama walka trwa kilka sekund - mówi Sławomir Luto, jeden z niewielu polskich zawodników startujących w sumo sportowym (amatorskim). - Jest to połączenie wysiłku ciężarowca i sprintera biegającego stumetrówkę. Cały czas napięte do granic wytrzymałości mięśnie, walka na bezdechu, a po chwili jest już po wszystkim. Tego trzeba się nauczyć".
Zmagania zawodników sumo wciąż odzwierciedlają walki bogów, któż bowiem w obecnych czasach może sobie pozwolić na wagę ponad 200 kg, nie mówiąc już o dwumetrowym wzroście. Dla niskich i nieco zakompleksionych z tego powodu Japończyków ci wspaniali herosi utożsamiają jakąś nadludzką siłę, moc rodem z niebios. W tym przedstawieniu niebem jest ring, a przegrany stacza się w piekielną otchłań.
Przed walką sędzia ocenia nastawienie zawodników - muszą być spokojni, skoncentrowani, mieć równy oddech. W innym wypadku mogą być nie dopuszczeni na ring. Sami zawodnicy przed walką tupią nogami na dohyo, by odgonić złe duchy. W tym samym celu sypią na ring piasek z solą. "Można sobie wyobrazić, co się czuje, kiedy sól wedrze się do krwawiącej rany. Przekonałem się o tym już kilkakrotnie" - mówi Luto. Zawodnicy sumo otwierają również i pokazują dłonie - demonstrują w ten sposób czystość tej walki. Klaśnięcia mają na celu polecenie własnej osoby uwadze bogów, którzy decydują o wyniku walki. Po meczu sędzia na swoim wachlarzu podaje zwycięzcy kopertę z czekiem. "Pisano o dopingu w sumo, o zażywaniu narkotyków przez zawodników, o kupowaniu i sprzedawaniu walk, o mafii, ale nigdy o pieniądzach. To temat tabu, którym nikt w Japonii się nie zajmuje. Są to na pewno spore sumy. Jakie - możemy się tylko domyślać" - mówi Jacek Wasilewski.
Tabu
W Japonii do elity tradycyjnego sumo, skierowanego wyłącznie do rodowitych Japończyków, ewentualnie naturalizowanych mężczyzn żółtej rasy, należy około 40 zawodników. Są oni zgrupowani w stajniach, podobnie jak w samochodowej Formule 1. Wszyscy zawodnicy z jednej drużyny wspólnie trenują, jedzą z jednego kotła. Co jedzą? Przede wszystkim dużo, do tego piją ogromne ilości piwa, które wzmaga apetyt. Diety zawodników są kolejną tajemnicą w tym sporcie. Gra przecież toczy się o wielkie pieniądze. "Gościłem raz w tokijskiej tradycyjnej restauracji odwiedzanej przez japońskich mistrzów. Na początku podano wywar z pasztetu, do którego wrzucono kolejno ryby i warzywa. Po zjedzeniu tego wywar uzupełniono ryżem i jajkami - na masę" - wspomina Luto, który waży obecnie 190 kg przy wzroście 194 cm. Nasz zawodnik - na stanowczą prośbę żony - zamierza się jednak odchudzać.
Kariera sportowa zawodników sumo trwa średnio 10 - 12 lat. W tym czasie muszą zarobić na całe życie. Walczą bowiem najdłużej do osiągnięcia 35. roku. Po skończeniu kariery często swoimi nazwiskami firmują dobre restauracje albo prowadzą szkoły walki.
"W tym sporcie trening jest naprawdę katorżniczy. Trzy czwarte dnia to zajęcia siłowe, sprawnościowe, techniczne. Niech nie zmylą nikogo tusza i wałki tłuszczu. Oni mają niesamowitą siłę, są szalenie elastyczni i szybcy. Ich nogi to same mięśnie" - mówi Jacek Wasilewski.
Obecnie w Japonii jest dwóch wielkich mistrzów - Yokozuna. Od 1993 roku ten najwyższy tytuł nosi Akebono, do którego dwa lata później dołączył Takanohana. O wszystkich nominacjach i degradacjach decyduje Japońska Federacja Sumo. Niżej w hierarchii jest Ozeki, czyli mistrz, dalej są Komusubi (starsi juniorzy), Sekiwake i Maegashira. W tej ostatniej grupie po każdych zawodach następują spore przetasowania. Słabe występy decydują o degradacji poszczególnych zawodników, jedynie tytuł wielkiego mistrza jest dożywotni. Trzeba również powiedzieć, że mistrzowie sumo są niekwestionowanymi idolami japońskich nastolatek. Zawodnicy sumo skutecznie konkurują pod tym względem z gwiazdami muzyki czy kina.
Zabawa w przedszkolu
We wrześniu 1996 roku na zjeździe Polskiego Związku Zapaśniczego podjęto uchwałę o wprowadzeniu do regulaminu nowej dyscypliny - sumo. "Jest to dyscyplina pokrewna do zapasów. Sumo jest naturalnym elementem stylu klasycznego - mówi sekretarz generalny PZZ, Andrzej Wojda. - Nowa dyscyplina pozwala wielu naszym zapaśnikom przedłużyć sportową karierę. Nie oznacza to jednak, że to sport tylko dla zapaśników. Liczymy generalnie na młodzież akademicką, na judoków, rugbystów, ciężarowców, a nawet kulturystów" - dodaje.
Sumo sportowe (amatorskie) jest eksportową odmianą japońskiej konkurencji. Wprowadzano tu kategorie wagowe i zrezygnowano z części tradycyjnych obrzędów. "Dla starych mistrzów sumo amatorskie to takie sportowe przedszkole" - ocenia krótko Jacek Wasilewski. -Niemniej zależy im na promocji tego sportu na świecie. Dlatego szkolą sędziów, pomagają w organizacji zawodów".
Sumo powoli zdobywa sobie zwolenników zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jest to sport telewizyjny, o czym mogą świadczyć godzinne transmisje na sportowym kanale Eurosport. W świetlaną przyszłość tego sportu na naszym kontynencie głęboko wierzy Andrzej Wojda, który mówi: "Ja sam nie mogłem przez kilka godzin oderwać wzroku od maty. Każda walka jest niesamowicie ekspresyjna i chociaż trwa krótko, to ma inną dramaturgię. Nigdy nie wiadomo, kto wygra, bo jeden ruch może decydować o zwycięstwie. Weszła w to już telewizja, a zatem będą i pieniądze" - przekonuje. Sumo prężnie rozwija się głównie w Niemczech, Estonii, Bułgarii, Finlandii i Kanadzie. Teraz przyszła kolej na Polskę.
W zeszłym roku nasza reprezentacja w składzie: Sławomir Luto, Jacek Jaracz, Marek Garmulewicz i Mariusz Rzeszewski, była na mistrzostwach świata w Tokio, gdzie wywalczyła miejsce w czołowej ósemce. "Na razie nie planujemy otwierania nowych klubów ani inwestowania dużych pieniędzy w ten sport. Chcemy przede wszystkim wykorzystać bazę, doświadczenie i środki naszego związku" - mówi Andrzej Wojda.
Japończycy ubiegają się o organizację igrzysk olimpijskich w Osace w 2008 roku i bardzo by chcieli, żeby ich sport narodowy wszedł do programu olimpijskiego. | W dobie amerykanizacji stylu życia w Japonii jednym z rdzennych elementów japońskiej kultury zachowanych do dziś jest sumo. Zawodnicy w tradycyjnych pasach mają wziąć udział u ceremonii otwarcia zimowych igrzysk olimpijskich w Nagano. Sumo wywodzi się z praktyk religijnych, z obrzędów ku czci bóstw. Misterium stało się atrakcją na dworze cesarskim. Sumo dało początek wielu sztukom walki, było podstawowym elementem szkolenia samurajów. Do XVI w. siłę zawodników sumo wykorzystywano na polu walki. Później sumo wróciło do świątyń, stało się też rozrywką na ulicach i w domach publicznych. Zasady sumo skodyfikowano w 1923 r. W czterech miastach w Japonii odbywa się corocznie sześć turniejów. Przed zawodami buduje się specjalny postument, na którym znajduje się ring z ozdobnym daszkiem. 15-dniowym walkom towarzyszy bogaty ceremoniał religijny i teatralny. Każdy zawodnik musi stoczyć jedną walkę dziennie, o zwycięstwie decyduje liczba wygranych pojedynków. Przed walką zawodnicy są skoncentrowani, spokojni; tupanie nogami i klaskanie w dłonie to elementy rytuału. Zwycięzca otrzymuje czek, ale wysokość sumy nie jest ujawniana. W odczuciu Japończyków olbrzymi zawodnicy sumo utożsamiają boską siłę.
Elitę tradycyjnego sumo stanowi 40 zawodników. Trenują w swoich drużynach, dużo jedzą i piją dużo piwa. Trening jest katorżniczy, sumo wymaga niesamowitej sprawności i siły. Przez 10-12 lat kariery zawodnicy muszą zarobić na resztę życia. Zawodnicy sumo tworzą hierarchię, która zmienia się po każdych zawodach. Tytuł wielkiego mistrza jest dożywotni.
Andrzej Wojda z Polskiego Związku Zapaśniczego uważa, że sumo jest elementem stylu klasycznego w zapasach. W 1996 r. stało się w Polsce nową dyscypliną. Sumo sportowe (amatorskie) różni się od tradycyjnego (wprowadzono kategorie wagowe i zrezygnowano z części obrzędów). Stało się sportem telewizyjnym, coraz bardziej popularnym na świecie, także w Polsce. Być może stanie się dyscypliną olimpijską. |
CZECZENIA
Członkowie nowego republikańskiego rządu doskonale sobie radzili z rosyjską armią. Czy zdołają odbudować instytucje państwa i gospodarkę?
Pokój trudniejszy niż wojna
Prezydent zebrał rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, nie wyłączając najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jednak dzieląc się władzą pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Na zdjęciu: modlitwa podczas zaprzysiężenia prezydenta Czeczenii 12 lutego (od lewej): Maschadow, prezydnt Inguszetii, Rusłan Auszew i rosyjski generał Aleksander Lebiedź.
FOT. (C) AP
SŁAWOMIR POPOWSKI
Czeczenia zniknęła z czołówek gazet, ustępując miejsca innym, krwawym konfliktom. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały.
Cała władza dla Maschadowa
Jak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy i etap ten ma już za sobą. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony, które to stanowisko formalnie zostało zlikwidowane. W ten sposób skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94.
Ma to swoje dobre, ale i złe strony. Przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą i zapobiega rywalizacji między szefem państwa i szefem gabinetu, ale jednocześnie naraża go na poważne ryzyko. Stojąc na czele rządu bierze również pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Dżocharowi Dudajewowi - pierwszemu prezydentowi Czeczenii - to się nie udało. Fiasko polityki gospodarczej, realizowanej przez jego administrację, przyczyniło się do wzrostu niezadowolenia społecznego i kryzysu politycznego, który Dudajew usiłował przełamać, wprowadzając rządy autorytarne. W połowie 1993 roku doprowadziło to jednak do powstania zorganizowanej opozycji, co umiejętnie wykorzystała Moskwa.
Licząc na pragmatyzm Maschadowa można mieć nadzieję, że okaże się on odporny na podobne pokusy. Nowo wybranemu prezydentowi potrzebne są jednak nie tylko szerokie pełnomocnictwa, ale również sprawny aparat wykonawczy - przede wszystkim w rządzie. A z tym może być gorzej.
Rząd dowódców polowych
Maschadow długo zwlekał z ogłoszeniem pełnego składu swojego gabinetu. Jego tworzenie zajęło ponad dwa miesiące. Ku zaskoczeniu Moskwy czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jako pierwsi nominacje otrzymali członkowie poprzedniego rządu: Mowładi Udugow, który zachował stanowisko pierwszego wicepremiera, Achmed Zakajew - doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, Hoż-Achmed Jarichanow - szef Południowej Kompanii Naftowej oraz minister spraw wewnętrznych Kabek Machaszew. Wspierają ich nowi, "zwykli" wicepremierzy: Musa Doszukajew, odpowiedzialny za finanse i gospodarkę, a także Łomali Ałsutanow (rolnictwo), Isłam Chalimow (sprawy socjalne) oraz Rusłan Giełajew (budownictwo).
Wreszcie, 2 kwietnia, ogłoszono ostatnią i najbardziej nieoczekiwaną nominację: zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Formalnie odpowiada on w rządzie za sprawy przemysłu. Faktycznie jest natomiast rzeczywistym pierwszym wicepremierem - tj. tym, który będzie zastępować Maschadowa podczas jego nieobecności. Awans Basajewa - który 27 stycznia br. podczas wyborów prezydenckich zebrał 23,5 proc. głosów, ustępując jedynie Maschadowowi - przyjęto w Moskwie nie tylko jako największą niespodziankę, ale wręcz za wyzwanie. W końcu Basajew - dowódca oddziału, który w czerwcu 1995 roku dokonał ataku na Budionnowsk, biorąc zakładników - w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną.
Moskiewscy politycy powinni być jednak bardziej wyrozumiali dla Maschadowa. Jego posunięcia kadrowe - jak pisała "Niezawisimaja Gazieta" - wcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Przede wszystkim podyktował je wewnętrzny układ sił w samej Czeczenii. Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było w istocie najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Do początku kwietnia wszyscy komendanci, nie wyłączając Basajewa (ale z wyjątkiem Sałmana Radujewa), zgodzili się przekazać swoje oddziały sztabowi naczelnemu, tak aby do lata br. mogła z nich powstać regularna armia republiki w sile ok. 2000 żołnierzy. Powstaje również czeczeńska Narodowa Gwardia, a we wszystkich miejscowościach - oddziały samoobrony. W ten sposób przynajmniej częściowo udało się rozwiązać problem uzbrojonych młodych ludzi, dla których wojna była jedynym sposobem na życie.
Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów, bo tyle głosów oddali oni podczas wyborów na Maschadowa, Basajewa, Udugowa i Zakajewa.
Problem polega jednak na tym, że dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych (takich jak Basajew), z których zdaniem - chce czy nie chce - będzie się musiał liczyć. Po drugie - wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami.
Trudna wolność
Pierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice, czego najlepszym dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Za każdym razem wysuwane są żądania polityczne, ale naprawdę chodzi głównie o zdobycie okupu. Rząd nie jest w stanie zapobiec takim sytuacjom, co podrywa autorytet nowych władz nie tylko wobec Moskwy. Niedawne oświadczenie ONZ, w którym uruchomienie pomocy humanitarnej uzależniono od poprawy stanu bezpieczeństwa wewnętrznego, można potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie.
Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Czeczeni ciągle jeszcze świętują zwycięstwo i na razie jest ono najważniejsze. Tymczasem - jak pisze Maria Przełomiec w raporcie przygotowanym dla Centrum Stosunków Międzynarodowych Instytutu Spraw Publicznych - w kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych kierownictwo Narodowego Banku Czeczenii nadal nie jest w stanie ocenić, na jakie wpływy może liczyć budżet państwa. Nie pracują żadne przedsiębiorstwa, ludzie całymi miesiącami nie dostają pieniędzy, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Czeczeni jakoś sobie radzą, eksploatując na własną rękę złoża ropy naftowej, która następnie domowym sposobem jest oczyszczana i sprzedawana. Podobno ok. 20 proc. czeczeńskiej ropy zagospodarowywana jest w ten właśnie sposób.
Rząd liczy, że w przyszłości eksploatacja i przetwórstwo ropy, a także jej transport rurociągami ze złóż kaspijskich przez terytorium republiki może zapewnić Czeczenom godziwe warunki życia. Teoretycznie jest to możliwe. Można odbudować jedną z najnowocześniejszych rafinerii, jaką zbudowano w Czeczenii za czasów radzieckich, ale wymaga to olbrzymich nakładów finansowych. Nie mówiąc już o tym, że aby całe to przedsięwzięcie było opłacalne, rafineria musi przerabiać co najmniej 20 mln ton rocznie, podczas gdy własne złoża zapewniają wydobycie najwyżej 2 - 3,5 mln ton ropy rocznie.
Punkty dla Moskwy
Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która może sobie pozwolić na wyraźne spowolnienie procesu pokojowego, wiedząc, że czas i tak pracuje na jej korzyść. Władze w Groznym co jakiś czas ostrzegają przed groźbą zerwania rokowań, oskarżają Rosję, że przygotowuje wciąż nowe projekty porozumień, przeczące poprzednim, ale tak naprawdę niewiele mogą poradzić. W końcu to Maschadow nalega teraz na szybkie podpisanie z Moskwą politycznego układu o pokoju i porozumienia o współpracy gospodarczej, podczas gdy strona rosyjska gotowa jest rozciągnąć uregulowanie konfliktu na lata i z uporem powtarza, że nie widzi powodu, dla którego miałaby traktować Czeczenię inaczej niż pozostałe republiki Federacji.
W tych warunkach Maschadowowi bardzo trudno będzie wypełnić swoją przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Pierwszą porażkę poniósł tuż po wyborach, kiedy okazało się, że ani jeden z przywódców państw zaproszonych na uroczystą inaugurację prezydenta Maschadowa nie odważył się przyjechać do Groznego wbrew stanowisku Moskwy.
Rosja tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć demonstracyjną pomoc organizowaną przez Radę Bezpieczeństwa Rosji dla czeczeńskich muzułmanów, aby mogli bezpośrednio z Groznego udać się z pielgrzymką do Mekki. - Groznieńskie lotnisko nie ma statusu międzynarodowego? - Nie ma problemu - odpowiedziano w Moskwie - zaraz uda się tam 40 funkcjonariuszy rosyjskiej służby bezpieczeństwa, celników i WOP-istów...
Byli pierwszymi oficjalnymi przedstawicielami Rosji, którzy wrócili do Groznego. | Czeczenia. Jest pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały. Jak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony. skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94.
czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Basajew ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną. posunięcia kadrowe nie miały na celu prowokowania Rosji. podyktował je wewnętrzny układ sił w Czeczenii. komendanci zgodzili się przekazać swoje oddziały sztabowi naczelnemu, aby mogła z nich powstać regularna armia. rząd w istocie jest gabinetem koalicyjnym. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów. dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice. Dość mrocznie rysują się perspektywy gospodarcze. to umacnia pozycję przetargową Moskwy. Maschadow nalega na szybkie podpisanie z Moskwą politycznego układu o pokoju i porozumienia o współpracy gospodarczej, podczas gdy strona rosyjska gotowa jest rozciągnąć uregulowanie konfliktu na lata. Maschadowowi trudno będzie wypełnić przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. |
Siły specjalne w centrum uwagi - Mniej urzędników MON - Likwidacja szkół oficerskich - Niektóre zobowiązania wobec NATO na później
Armia według Szmajdzińskiego
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
ZBIGNIEW LENTOWICZ
Jednostka specjalna GROM szykowana jest do udziału w bezpośredniej operacji bojowej przeciw terrorystom w Afganistanie. Między innymi w tej sprawie toczą się polsko-amerykańskie negocjacje.
O zmianach czekających polską armię pod rządami nowej koalicji "Rz" rozmawia z szefem MON w samolocie lecącym do Karup, potężnej bazy NATO w środkowej Danii, mieszczącej kwaterę północno-wschodniego, połączonego dowództwa sojuszu.
Żołnierze GROM muszą wpierw poznać swoje zadania, przejść badania i serię co najmniej sześciu szczepień. Użycie jednostki specjalnej byłoby więc możliwe najwcześniej w pierwszej połowie stycznia - mówi Jerzy Szmajdziński, minister obrony narodowej.
Sytuacja w GROM jest dziś uporządkowana i znacznie lepsza niż w okresie przed 11 września tego roku. - Komandosi szkolą się wyjątkowo intensywnie - podkreśla Szmajdziński. Jeszcze przed zamachami na Nowy Jork i Waszyngton w GROM nie działo się najlepiej. Wojsko próbowało ustawić elitarny oddział w zwykłych, armijnych koleinach, odzywała się zawiść, osobiste ambicje. Teraz GROM znów staje się oczkiem w głowie, ostatnio jednostkę odwiedził premier Leszek Miller.
Oddział Operacji Specjalnych
Szmajdziński stanowczo dementuje pogłoski, iż restrukturyzacja dotknie 1. Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca, wyjątkowej w polskiej armii formacji zwiadowczej. Pułk ma zachować swój profil i atuty: łączyć rozpoznanie z działaniem i niszczeniem wybranych ważnych celów na tyłach wroga. - Jednostka jest dziś nieźle wyposażona, będziemy ją wzmacniać i przede wszystkim szybko podnosić (do 70 procent) stopień profesjonalizacji - zapewnia szef MON. Twierdzi, że nieuchronność ewolucji sił lądowych w kierunku formacji lżejszych, bardziej mobilnych dostrzega dowódca WL gen. Edward Pietrzyk. Już wprowadza się zmiany w treningach, wykorzystując doświadczenia naszej piechoty górskiej, kawalerii powietrznej, jednostek obrony wybrzeża czy wojsk desantowo-szturmowych.
Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych, usytuowany w Generalnym Zarządzie Operacyjnym (P-3) Sztabu Generalnego. Na jego czele stanął płk Andrzej Gwadera z 8. Dywizji Obrony Wybrzeża. Nie jest to komórka o randze samodzielnego dowództwa, lecz jej wyodrębnienie zapowiada już istotny kierunek zmian w całych siłach zbrojnych.
Tasowanie służb
Nowy szef MON zapowiada głębokie zmiany również w służbach specjalnych. - Idziemy w kierunku odbudowy w Sztabie Generalnym dawnej "dwójki" (słynnego wywiadowczego II Zarządu SG) - zaznacza Szmajdziński. Jego zdaniem miałoby to oznaczać, po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, znaczne wzmocnienie kadrowe istniejącego w Sztabie Generalnego Zarządu Rozpoznania Wojskowego. Kontrwywiad wojskowy byłby wyodrębniony i podporządkowany bezpośrednio ministrowi. - Nie grozi nam utrata dobrego wzroku i słuchu armii - zapewnia Szmajdziński. Sądzi, że poprawienie koordynacji zwłaszcza zewnętrznych działań służb specjalnych jest warte ceny, jaka wiąże się z przekształceniami. Po 11 września służby specjalne, a zwłaszcza ci, którzy od lat głosili o skuteczności wywiadów, znaleźli się pod pręgierzem opinii. - Moja dzisiejsza wiedza pozwala mi sądzić, że nie było kraju, w którym nowa sytuacja nie obnażyłaby słabości służb - mówi Szmajdziński.
Odmładzanie
W MON zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Do Sztabu Generalnego trafią z resortu komórki zajmujące się wychowaniem i dyscypliną. Co najmniej kilkuset starszych oficerów, w tym generałów, będzie musiało odejść z wojska w najbliższym czasie, wcześniej, niż przewiduje to zawodowy kalendarz. - Już mam za sobą pierwsze rozmowy kadrowe, przed którymi nie mam zamiaru się uchylać - mówi szef MON. Skreślani ze stanu armii wojskowi mają odchodzić "w zgodzie z prawem i z godnością". Pilnie potrzeba ponad 600 miejsc, aby mogli awansować młodsi oficerowie. Na czele brygad czy dywizji, tak jak to wynika z porządku etatowego, mają teraz stać generałowie, a nie pułkownicy na generalskich etatach. Od przyszłego roku wejdzie przejrzysty system programowania oficerskiej kariery. Wojskowy z wyprzedzeniem będzie wiedział, co go czeka po pokonaniu kolejnego szczebla armijnej hierarchii. W cenie ma być wszechstronne przygotowanie. Udział w misjach czy zagraniczny staż w strukturach NATO nie może wiązać się z ryzykiem wypadnięcia z awansowej drabiny.
Obecne zwolnienia na szczytach armii to szansa na start do wyścigu o wyższe szlify dla ponad 1500 absolwentów wojskowych uczelni.
Do armii z cywilnym dyplomem
Większość szkół oficerskich nie prowadziła w zeszłym roku rekrutacji na studia, bo i tak od lat wskutek zaniechania radykalnej reformy wojskowego szkolnictwa produkujemy nadmiar młodych oficerów. Grozi nam sytuacja, w której absolwenci nie znajdą miejsca w wojsku, i to mimo zawartego z chwilą rozpoczęcia nauki kontraktu z państwem. Szmajdziński proponuje stopniowe likwidowanie wojskowych uczelni i przeszkalanie w ośrodkach utworzonych w miejsce WSO absolwentów cywilnych szkół. - Armia będzie miała możliwość wyboru ludzi, dostosuje okresy zatrudnienia do swych potrzeb i będzie przygotowywać kadrę znacznie taniej. Poza tym zwalniani ze służby wojskowi, z cywilnymi dyplomami, łatwiej znajdą zatrudnienie poza koszarami.
Szmajdziński spodziewa się konfrontacji z obrońcami akademii i szkół oficerskich. - Wszelkie wcześniejsze próby reform rozbijały się o sprzeciw dowódców rodzajów wojsk (lądowych, lotnictwa, marynarki), każdy podkreślał specyfikę swych wojsk i nie skrywał ambicji. - Trzeba przymierzyć się do przekształcenia na przykład Akademii Marynarki Wojennej czy WAT w cywilną uczelnię, a jej relacje z armią da się uregulować w odpowiednim kontrakcie - przekonuje szef MON.
Krótsza służba
Niewykluczone, iż w 2004 roku możliwe będzie skrócenie zasadniczej służby wojskowej z 12 do 9 miesięcy. Temu ruchowi powinien towarzyszyć proces większego uzawodowienia kadry, zwłaszcza tam, gdzie trzeba doświadczonych ludzi do obsługi skomplikowanego sprzętu. Zdaniem Szmajdzińskiego utrzymywanie służby z poboru, krytykowanej w NATO za to, że stoi na drodze do profesjonalizmu i nowoczesności - w polskich warunkach długo jeszcze będzie konieczne. Stupięćdziesięciotysięczna armia wydaje się optymalna w naszych warunkach. Do obrony własnego terytorium położonego na krawędzi NATO nie wystarczą killkudziesięciotysięczne siły najlepiej nawet przygotowane i wyposażone. Charakterystyczne, iż nasi sąsiedzi z Zachodu zaczęli redukować armię dopiero z chwilą przyjęcia Polski do sojuszu - podkreśla Szmajdziński.
Zakupy w Agencji
MON zapewnia, że dołoży starań, aby w przyszłym roku rozstrzygnięty został wybór przyszłego samolotu wielozadaniowego. Dziś kluczem do tej operacji jest wynegocjowanie offsetu. - Studiujemy wzory fińskie, bo są przykładem modelowych rozwiązań umów kompensacyjnych - mówi Szmajdziński (Finlandia kupiła od USA myśliwce F-18 na wyjątkowo korzystnych warunkach, negocjacje trwały ponad trzy lata). W Ministerstwie Gospodarki powstaje nowy zespół negocjacyjny ds. offsetu (poprzedni winien jest, zdaniem Szmajdzińskiego, fatalnych opóźnień). Decyzje o zakupach mają być oddzielone w resorcie od fazy planowania. Przetargami w przyszłości zajmie się odpowiednio dostosowana Agencja Mienia Wojskowego. Najważniejsze obecnie dla wojska zamówienia nastąpią po rozstrzygnięciu konkursów na kołowy transporter opancerzony i przeciwpancerny pocisk kierowany. MON nie zdecyduje się zapewne przyjąć ponad setki leopardów wycofywanych z Bundeswehry - bo "najkosztowniejsze okazują się prezenty". Nie wykluczałby jednak unowocześniania polskich czołgów we współpracy z Niemcami.
Wymuszone oszczędności, czyli brak pieniędzy, zahamować może modernizację śmigłowców i szturmowych samolotów Su-22. Jest już prawie pewne, iż podczas uzgadniania w marcu przyszłego roku kolejnej edycji celów NATO Polska będzie musiała podjąć decyzję o przesunięciu terminu wykonania niektórych z nich. - | Jednostak specjalna GROM szykuje się do operacji bojowej w Afganistanie. Minister obrony narodowej planuje głębokie zmiany w służbach specjalnych i likwidację szkół wojskowych. MON zapowiada odmładzanie kadry, krótszą służbę wojskową od 2004 i idące za tym uzawodowienie armii. W przyszłym roku, po wynegocjowaniu offsetu, ma zostać sfinalizowany zakup samolotu wielozadaniowego. Oszczędności mogą zahamować modernizację sprzętu. |
BOKS ZAWODOWY
20 października wyjdą na ring Andrzej Gołota i Mike Tyson. Czy pojedynek ten pobije rekordy oglądalności?
Kat czy ofiara
JANUSZ PINDERA
"Odeślę go do Polski w czarnym worku", krzyczy na konferencjach prasowych Mike Tyson. "Nie chcę słuchać tego głupka", ripostuje Andrzej Gołota.
Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu pojedynek ten będzie sędziował 48-letni Frank Garza.
O walce Andrzeja Gołoty z Mike'em Tysonem mówiono od dłuższego czasu. Pisały o tym prestiżowe amerykańskie gazety, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych, więc polubił Europę. Dwukrotnie odwiedził Wyspy Brytyjskie, znokautował Juliusa Francisa i Lou Savarese i, jak to on, znów narobił sobie kłopotów. W Glasgow dołożył nie tylko Savaresemu, ale trafił też sędziego Johna Coyle'a. Wcześniej potrzymał za oknem swego brytyjskiego promotora Franka Warrena, który wprawdzie nie wniósł sprawy do sądu, ale przysiągł, że z "Bestią" nie chce mieć już nic wspólnego. Skończyło się na tym, że Brytyjski Związek Boksu Zawodowego ukarał Tysona grzywną 185,700 dol., co jest rekordem w tamtejszym orzecznictwie.
Andrzej Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. Po wycieczce do Kantonu, gdzie zbił Marcusa Rhode'a, przyszedł dzień prawdy i walka z Michaelem Grantem. Dziwny to był pojedynek i dziwne jego zakończenie. W pierwszych rundach Gołota przekładał Granta z ręki do ręki i doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego nie wygrał z nim przez nokaut. Tak naprawdę jednak zadziwił świat w 10. rundzie, gdy odmówił kontynuowania walki i sędzia Randy Naumann ją przerwał. To po tej walce Gołota zmienił trenera, wymieniając Rogera Bloodwortha na Ala Certo.
Porażka z Grantem zapoczątkowała czarną serię w życiu polskiego pięściarza. W Zakopanem zastrzelono mu przyjaciela, później, w wypadku samochodowym, Gołota cudem uniknął śmierci, która nie ominęła jednak kolegi. Do tego doszedł jeszcze pogrzeb w rodzinie. Gołota był wtedy bliski zawieszenia bokserskich rękawic na kołku. Zdecydował się jednak walczyć dalej, choć o walce z Tysonem mógł tylko marzyć.
Nie lubi boksu
"Tak naprawdę nie lubię boksu. Wchodzę do ringu tylko dlatego, że wiem, iż to jest miejsce, w którym mogę pokazać coś, na czym naprawdę się znam". Te słowa Andrzej Gołota mówił nieraz. Jak na kogoś, kto na dobre zapisał się w historii zawodowego boksu, takie wyznanie jest dość niezwykłe. Jego dwie dramatyczne, przegrane przez dyskwalifikację, walki z Riddickiem Bowe'em to wydarzenia, których się nie zapomina. Mógł znokautować Michaela Granta, miał go w pierwszej rundzie dwa razy na deskach, ale ostatecznie to on schodził z ringu pokonany. Walczył o mistrzostwo świata z Lennoksem Lewisem, ale został znokautowany, zanim zdążył się rozgrzać. Gołota to chyba jedyny bokser wagi ciężkiej na świecie, który przegrywając zyskuje. Nie traci wysokiej pozycji w rankingach, wciąż się o nim mówi i pisze, wreszcie dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Wielcy zawodowego boksu, pytani o Gołotę, są w kłopotliwej sytuacji. Nie za bardzo wiedzą, jak go zakwalifikować. Najczęściej wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. Tak mówił George Foreman, który nie może zrozumieć porażek Gołoty z Riddickiem Bowe'em i Grantem, podobne opinie na łamach "Rz" wyrażał też Evander Holyfield.
Na poziomie głowy
Nie ulega wątpliwości, że siłą i słabością Andrzeja Gołoty jest jego nieprzewidywalność. Jego zwycięstwa i porażki biorą się z głowy. O stronę czysto sportową, w jego przypadku, należy się martwić znacznie mniej. To bokser ukształtowany, nie mający właściwie słabych punktów. Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Czego chcieć więcej? Nerwów ze stali. Gdyby je miał, dawno byłby mistrzem świata. Lou Duva, który pracował z nim przez wiele lat, mówi, że nie wie, dlaczego Gołota przegrywa wygrane walki. "Myślę, że on to wszystko zbyt mocno przeżywa. Opada z niego jakaś zasłona, za którą już nic nie widać".
Wzorcowa kariera
Amatorska kariera Andrzeja Gołoty, jeszcze w czasach gdy był zawodnikiem Legii Warszawa, przebiegała wzorcowo. Wśród rówieśników nie miał sobie równych. W 1985 roku zdobył w Bukareszcie tytuł wicemistrza świata juniorów, rok później był mistrzem Europy w tej kategorii wiekowej. Mając 19 lat, został mistrzem Polski seniorów w Krakowie, a kilkanaście miesięcy później stał już na podium w Seulu. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. Miał przecież wtedy zaledwie 20 lat. Prawdopodobnie, gdyby nie zakręty życiowe, z których dopiero po latach wyszedł na prostą, Gołota nie byłby bokserem zawodowym. W 1990 roku, po bójce we Włocławku, groziło mu więzienie. To właśnie wtedy Gołota zdecydował się na wyjazd do USA, gdzie czekała na niego przyszła żona Mariola.
Wielkie serce, mocna broda
"Pewnego dnia, gdy byłem na sali treningowej, ktoś do mnie zadzwonił - wspomina trener z Chicago, Sam Colonna. - Młoda kobieta powiedziała, że jest tu polski bokser, który kiedyś był w Chicago z reprezentacją Polski na meczu ze Stanami Zjednoczonymi i powinienem go obejrzeć. Powiedziałem jej, żeby go przyprowadziła."
Tym, który pojechał wtedy po Gołotę, był jego późniejszy menedżer Bob O'Donnnel. "Nigdy nie zapomnę jego pierwszej zawodowej walki - wspomina O'Donnel. - To było w Milwaukee, w stanie Wisconsin. Andrzej nagle zaczął narzekać na bóle ręki. Przestraszyłem się, że będzie kompletna klapa. Na szczęście, dziwnie szybko ręka przestała go boleć. Niczego nie sugeruję. To się zdarza, że bokserzy przed walkami mają jakieś tajemmnicze bóle lub kontuzje."
Tym, który bardzo wierzył w talent i możliwości Gołoty, był słynny Lou Duva. "Ma wielkie serce, mocną brodę i wie, czego chce - mówił w zapale Duva. - Jest lepszy od Tysona, Holyfielda, pokona też Lennoksa Lewisa, ale życie nieco skorygowało te peany." Teraz w podobnym stylu wypowiada się nowy trener Gołoty Al Certo, więc lepiej mieć do tego, co mówi, zdrowy dystans.
Mike rekordzista
32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Tyson jest też tym, który pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny, zarabiając w ringu grubo ponad 200 mln dolarów. Inna sprawa, że z tej fortuny niewiele mu zostało. Jego kontrakt za pamiętny, drugi pojedynek z Evanderem Holyfieldem też był rekordowy - 30 mln dolarów. Za odgryzienie ucha rywalowi odebrano mu trzy miliony. Do "Bestii" należy też inny, szalenie istotny ze względów finansowych, rekord. Na dziesięć najbardziej dochodowych pojedynków pokazywanych w systemie płatnej telewizji "pay per view" (płać za obraz), aż siedem to walki z jego udziałem. Znajomość tych danych w dużej mierze wyjaśnia fenomen zjawiska "Tyson" i gorączkową atmosferę związaną z każdą jego walką. Każdy z liczących się bokserów wagi ciężkiej marzył lub marzy o walce z "Bestią". Andrzej Gołota też należał do tego grona. Powód jest znany - pieniądze i sława. Nawet Lennox Lewis, najlepszy dziś i najlepiej opłacany mistrz zawodowego boksu, mówi, że chce walczyć z Tysonem.
Najgorszy na tej planecie
Mike Tyson urodził się 30 czerwca 1966 roku w Brownsville w Brooklynie, jako najmłodszy z trójki rodzeństwa. Matka Lorna była prostytutką, ojciec, Jimmy Kirkparick, alfonsem i drobnym gangsterem, który całe dnie spędzał w knajpach na pijaństwie, a noce na płodzeniu kolejnych nieślubnych dzieci. Miał ich w sumie 19, a matkę Mike'a porzucił na dwa miesiące przed narodzeniem przyszłego mistrza świata.
Mike Tyson często powtarza, że jest najgorszym człowiekiem na tej planecie, i wie, że któregoś dnia po prostu ktoś go zabije. To, że nie zginął już w dzieciństwie, uważa za czysty przypadek. Gdy w wieku 13 lat wylądował w jednym z nowojorskich poprawczaków, miał na koncie 38 aresztowań. To też rekord trudny do pobicia. Z jednego z tych poprawczaków trafił jednak na salę bokserską i to był uśmiech losu. Opowiadał mi o tym jego pierwszy trener, Teddy Atlas, podczas pobytu w Polsce, gdy był bokserskim konsultantem filmu "Tryumf ducha". Z tłumu drobnych opryszków wyłowił go wtedy jeden z wychowawców poprawczaka - Bobby Sewart, kolega Atlasa. Tyson już na pierwszym sparingu pokazał, że boks to jego żywioł. "Od początku wiedziałem, że będzie mistrzem świata", wspominał Teddy Atlas.
Zawodowa kariera Mike'a Tysona potoczyła się błyskawicznie. Ogromny wpływ wywarł na niego legendarny trener Cus d'Amato, który oficjalnie go usynowił. D'Amato nie doczekał jednak momentu, gdy Tyson zdobył tytuł mistrza świata. A szkoda, bo było na co patrzeć. Tyson zmiatał rywali z ringu jednego za drugim. 22 listopada 1986 roku był już mistrzem świata. Od tego momentu "Żelazny Mike" nie opuszcza łamów prasy. To już nie tylko ringowa bestia i milioner, który kolekcjonuje drogie samochody. Jest mężem znanej aktorki Robin Givens, która publicznie twierdzi, że bokser ją bije. Kilka miesięcy później wnosi sprawę o rozwód, a Mike Tyson pakuje się w kolejne kłopoty. Bije się w Harlemie z innym bokserem i rozwala na drzewie swoje BMW. Coraz częściej jest też pozywany do sądu przez młode dziewczyny, które skarżą go o molestowanie seksualne.
Złe czasy
Na ringu też nie wiedzie mu się najlepiej. 11 lutego 1990 roku w Tokio zostaje znokautowany w 10. rundzie przez Jamesa "Bustera" Douglasa i traci tytuły mistrzowskie. Dwa lata później traci też wolność. Ława przysięgłych daje wiarę Desiree Washington, która twierdzi, że została zgwałcona przez Tysona, i 28 marca 1992 roku sędzia Patrycja Gifford skazuje "Bestię" na 6 lat więzienia, nakazując natychmiastowe wykonanie kary. W październiku tego roku umiera ojciec Tysona, ale bokser nawet nie składa prośby o urlop, by móc wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych.
"Więzienie to był najgorszy okres w moim życiu - wielokrotnie przyzna później Tyson. -Tam bowiem po raz kolejny zrozumiałem, że jestem nikim. Strach, który zawsze był moim najlepszym przyjacielem, od tego momentu stał się moim wrogiem." To słowa Mike'a zaraz po opuszczeniu zakładu karnego w Plainfield, po odbyciu połowy kary. 19 sierpnia 1995 roku Tyson wraca na ring i w 89. sekundzie pierwszej rundy nokautuje Petera McNeeleya. Później w podobnym stylu rozprawi się z Busterem Mathisem jr., Frankiem Bruno i Bruce'em Seldonem.
Wreszcie dochodzi do pamiętnych pojedynków z Evanderem Holyfieldem. Te walki miały być tylko spacerkiem, a były klęską mistrza. Szczególnie rewanżowy pojedynek, który pobił wszelkie rekordy oglądalności (1,9 mln pay per view i 16 333 osoby w MGM Grand w Las Vegas). Jeszcze nigdy w historii show-biznesu żadne wydarzenie nie wzbudziło podobnego zainteresowania. Pojedynek ten oglądały 3 miliardy telewidzów w100 krajach świata, a rekordowe honoraria dla bokserów (35 mln dla Holyfielda i 30 mln dla Tysona) i 200 mln USD spodziewanego zysku nie pozostawiały cienia wątpliwości, że dzieje się coś niezwykłego. Don King, genialny, choć pozbawiony skrupułów, król promotorów zawodowego boksu promieniał.
Wielki tytuł w sobotnim wydaniu "US Today": "Rozum ważniejszy niż mięśnie" okazał się proroczy. Rozbiegane, pełne strachu oczy Tysona i wyzywające, dumne spojrzenie Holyfielda pokazywały faworyta. Ten pojedynek pokazano i opisano na wszelkie możliwe sposoby, więc nie ma co do tego wracać. Zdjęcie, przedstawiające Tysona wbijającego się zębami w ucho Holyfielda, z podpisem "Drakula", mówiło wszystko. "Uliczny bandyta na zawsze pozostanie ulicznym bandytą", pisał "New York Post". Zdaniem gazety był to najbardziej tchórzliwy akt w historii wydarzeń sportowych i jednocześnie haniebny koniec kariery, która kiedyś wydawała się tak obiecująca.
"Bestia" mówi o śmierci
W tym przypadku dziennikarze "New York Post" popełnili jednak błąd. Nie docenili siły mitu Tysona i jego wartości rynkowej. Po 15-miesięcznej przerwie, spowodowanej odebraniem mu licencji bokserskiej, Tyson wrócił na ring i znokautował Fransa Bothę. "Bestia" znów mogła zarabiać dolary dla siebie i innych. Wprawdzie po tej walce Tyson znów trafił do więzienia za stare grzeszki, ale tym razem adwokaci zrobili wszystko, by zbyt długo tam nie siedział. To nie jest jednak już ten sam Tyson, co kiedyś. On sam zresztą powtarza, że to, co robi, nie ma większego sensu. "Nie lubię siebie. Ten facet, Mike Tyson, jest mi zupełnie obojętny. Dlatego nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy zostanę zabity, czy będę żył. Wiele razy próbowałem już się zabić, pakując się w różne, dziwne sprawy. Tak wygląda całe moje życie" - mówi człowiek, który, jak nikt inny od czasów Muhammada Alego, tak mocno zawładnął zbiorową wyobraźnią.
Te słowa Mike'a Tysona są dowodem na to, że jego problemy z samym sobą nie są fikcją. To człowiek chory i wiedzą o tym wszyscy, którzy się z nim stykają. Tyson nie jest w stanie kontrolować swych emocji, co pokazał już w ostatnich latach wielokrotnie. Nie tylko w ringu, ale i poza nim. Wielu chce go widzieć dalej w roli "Bestii" i "Kata", ale on tak naprawdę jest już tylko ofiarą. | Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, Andrzeja Gołty i Mike’a Tysona, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za to spotkanie 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu będzie sędziował 48–letni Frank Garza.
O tej walce mówiono od dłuższego czasu, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych, więc polubił Europę. Ale tam też zdążył narobić sobie kłopotów. 32–letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Odrobił się też przydomku „Bestii”.
Andrzej Gołota z kolei sam twierdzi, że nie lubi boksu, ale ma świadomość, że ring to jedyne miejsce, gdzie może pokazać coś, na czym się naprawdę zna. Nie ulega wątpliwości, że siłą i słabością tego zawodnika jest jego nieprzewidywalność. W jego przypadku zwycięstwa i porażki biorą się z głowy. O stronę czysto sportową należy się martwić znacznie mniej. To bokser ukształtowany, nie mający właściwie słabych punktów. Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Brakuje tylko nerwów ze stali. Gdyby je miał, dawno byłby mistrzem świata. |
OPINIE
Fałszywa jest teza, że duża liczba powiatów to cena za zlikwidowanie znacznej liczby województw - twierdzą naukowcy z Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego
Powiaty potrzebne tylko przy dużych regionach
ZYTA GILOWSKA, GRZEGORZ GORZELAK, BOHDAN JAŁOWIECKI
Dzięki koalicji AWS - UW zakończyliśmy rozważania, czy reformować terytorialną organizację kraju. Możemy podjąć dyskusję, jak to robić.
Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). Działamy na rzecz regionalizacji, prowadząc badania, publikując książki i artykuły oraz uczestnicząc w zespołach ekspertów. Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami.
- Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień.
- Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie.
- Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. Będzie wzrastał dlatego, że regionalizacja zagraża istotnym interesom prowincjonalnych elit w województwach przeznaczonych do likwidacji, a zmieniając geografię wyborczą kraju, stwarza ryzyko dla całej klasy politycznej. Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację, a kompromitując reformę, uniemożliwi jej przeprowadzenie w przyszłości.
Centrum - województwa - powiaty
Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu, to bowiem właśnie administracja rządowa uległa najmniejszym zmianom po 1989 roku. Kompetencje administracji rządowej są skupione na szczeblu centralnym. To ten właśnie szczebel powinien podlegać decentralizacji, a więc oddać kompetencje i zadania innym jednostkom - dużym województwom samorządowym, w których obecna byłaby oczywiście także władza rządowa. Oddanie regionom (województwom) większości spraw związanych z rozwojem społeczno-gospodarczym uwolniłoby rząd centralny od zagadnień drobiazgowych i pozwoliłoby na przeprowadzenie fundamentalnej reformy centrum. (Rząd mógłby przyjąć na przykład następującą strukturę: Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, Ministerstwo Skarbu i Budżetu Państwa, Ministerstwo Gospodarki, Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich, Ministerstwo Edukacji, Nauki i Kultury, Ministerstwo Ochrony Środowiska, Ministerstwo Zdrowia, Pracy i Opieki Społecznej.)
Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby także na podjęcie wielu bardzo ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób (na przykład tworzenie regionalnych systemów innowacji i transferu technologii, współpraca przygraniczna, tworzenie silnych instytucji wspierających rozwój regionów itp.).
Regionalizacja kraju (utworzenie dużych samorządowych województw jako regionów samorządowych w państwie unitarnym) jest znacznie ważniejszym elementem decentralizacji kraju niż przywrócenie powiatów samorządowych.
Funkcje powiatu są ograniczone (opieka zdrowotna, edukacja ponadpodstawowa, służby pracy, niektóre inne usługi publiczne) i uzupełniające w stosunku do funkcji obecnie spełnianych przez gminy. Przywrócenie powiatu tylko w bardzo nikłym stopniu przyczyni się do decentralizacji administracji rządowej. Nie będzie również zabiegiem zwiększającym potencjał rozwoju gospodarczego. Powiat jest strukturą wtórną w stosunku do regionalizacji kraju.
Województwa
Granice jednostek przestrzennych zależą od ich kompetencji. Oznacza to, że wyznaczanie granic powinno być oparte na kryteriach o znaczeniu powszechnym, ogólnokrajowym, w żadnym zaś stopniu nie powinno być podporządkowane interesom cząstkowym, na przykład jakiejś elity regionalnej.
Można sformułować jasną i precyzyjną zasadę regionalizacji, spełniającą wymóg powszechności. Stolicami nowych województw powinny zostać wielkie metropolie o znaczeniu ogólnokrajowym, które są zdolne podołać szerokim kompetencjom nowych województw (Bydgoszcz z Toruniem, Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław), oraz miasta we wschodniej części kraju (Białystok, Lublin, Olsztyn, Rzeszów). Daje to trzynaście województw.
Jakiekolwiek zwiększenie tej liczby narusza tę zasadę i prowokuje do postulowania tworzenia coraz to nowych województw, które to propozycje nie wynikają z żadnej ogólnej zasady, a są manifestacją interesów elit tego czy innego województwa. Zwiększanie liczby województw ponad trzynaście otwiera pole do przetargów politycznych, których rola powinna być minimalizowana przy projektowaniu reformy o tak fundamentalnym znaczeniu.
Powiaty
Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małej skali zasileń finansowych z budżetu państwa. Powiat powinien być więc wyposażony w podstawowe urządzenia infrastruktury społecznej i instytucjonalnej. Powinien mieć odpowiednią liczbę ludności, a miasto będące jego siedzibą nie powinno mieć mniej niż około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Powinien dysponować wystarczającą bazą podatkową. Siedziba władz powiatowych powinna być łatwo dostępna dla mieszkańców.
Jak wynika z przeprowadzonych studiów, w myśl tych kryteriów sensowne byłoby utworzenie w Polsce nie więcej niż dwustu powiatów. Tymczasem twierdzi się, że jednostek tych miałoby być trzysta sześćdziesiąt pięć (w tym trzysta dwadzieścia powiatów ziemskich i czterdzieści pięć miejskich).
Tego rodzaju sieć byłaby nie tylko bardzo kosztowna, ale równocześnie niefunkcjonalna i marnotrawna. W razie utworzenia ponad trzystu powiatów wiele z nich liczyłoby po trzy, cztery gminy, co jest niezgodne z założeniami powiatowej reformy, której głównym celem jest zapewnienie koordynacji działań na większej przestrzeni. Takie małe powiaty, których siedziby liczyłyby zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, nie byłyby w stanie pełnić funkcji przewidzianych dla nich ustawą o samorządzie powiatowym. Znaczna ich część byłaby tak słaba finansowo, że dominującym źródłem ich finansów musiałyby być środki przekazywane z budżetu państwa.
Zmniejszenie liczby powiatów pozwoliłoby na utworzenie jednostek silniejszych finansowo i funkcjonalnie. W obliczu rozwoju motoryzacji i komunikacji publicznej miasta powiatowe byłyby również łatwo dostępne (trzysta powiatów to sieć utworzona w epoce dominacji transportu konnego). Mniejsza liczba powiatów to także mniejsze koszty stałe funkcjonowania tego szczebla t.o.k. oraz lepsze kwalifikacje kadr administracji samorządowej i rządowej na szczeblu powiatowym.
Tylko razem z reformą finansów publicznych
Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. Tylko w ten sposób nowe jednostki samorządu terytorialnego zyskają prawo stanowienia swoich własnych budżetów, a zakres przedmiotowy budżetu państwa zostanie znacznie pomniejszony.
Operacja taka nie wystarczy jednak do odzyskania przez podmioty władzy publicznej pełnej kontroli nad publicznymi zasobami finansowymi i nie zapobiegnie utrwalaniu się niekorzystnych zjawisk w gospodarowaniu tymi zasobami (niska dyscyplina budżetowa, mało czytelne zasady udzielania dotacji, wzrost wydatków publicznych, rozpraszanie dochodów publicznych). Dlatego reformę t.o.k. musi funkcjonalnie i metodologicznie wyprzedzać reforma finansów publicznych. W jej ramach najważniejsze jest ustanowienie nowych, bardziej precyzyjnych zasad cyrkulacji publicznego pieniądza. Chodzi głównie o to, by budżety publiczne (a więc budżet państwa i budżety jednostek samorządu terytorialnego) objęły praktycznie wszystkie dochody publiczne. Oznaczać to będzie radykalne zmniejszenie liczby instytucji pozabudżetowych uprawnionych do pobierania i wydatkowania publicznych zasobów finansowych (jednostek pozabudżetowych, funduszy celowych i rozmaitych agencji państwowych). Budżety tych instytucji zostaną włączone do budżetu państwa oraz budżetów wojewódzkich i powiatowych.
Finalnym celem obu reform - t.o.k. oraz finansów publicznych - będzie konsolidacja budżetów publicznych w formę zwartego systemu finansowego państwa.
Cel ten odpowiadałby głównym zamierzeniom reformatorskim wobec całej sfery budżetowej. W takim ujęciu reformy cząstkowe, tj. reformy poszczególnych segmentów tej sfery (zwłaszcza ochrony zdrowia i edukacji), powinny być ustrojowo, finansowo i chronologicznie podporządkowane reformom głównym, t.o.k. i finansów publicznych. Dopiero przeprowadzenie tych reform i konsolidacja finansów publicznych dostarczyłyby informacji o rzeczywistych kosztach wykonywania podstawowych usług publicznych, kosztach niemożliwych do oszacowania w obecnym systemie finansów państwa.
Interes mieszkańców czy interes elit
Autorzy reformy powinni pamiętać, że chodzi tutaj o zmiany, które mają usprawnić i unowocześnić sposób rządzenia państwem, a nie zaspokajać interesy elit lokalnych. Dla większości obywateli ostateczna siatka województw i powiatów nie ma większego znaczenia - ma natomiast znaczenie ich sprawność w obsłudze obywatela i rozwoju gospodarki. Badania wskazują, że oprócz Śląska i w mniejszym stopniu Wielkopolski nie istnieje w Polsce wyraźna identyfikacja regionalna. Podobnie bezzasadne wydaje się wskazywanie, że istnieje identyfikacja mieszkańców z określonymi układami ponadlokalnymi, które tworzyłyby siatkę ponad trzystu powiatów.
Za tworzeniem możliwie dużej liczby województw i powiatów optują przedstawiciele lokalnych elit politycznych i administracyjnych, nie zaś sami mieszkańcy. Elity te, dążąc do zapewnienia sobie stanowisk i wpływów, używają nieprawdziwych argumentów, mówiących, że dążenia te są wyrażane przez ludność. Niestety, argumentom tym dają wiarę politycy szczebla centralnego.
Formułowane są tezy, iż duża liczba powiatów jest ceną, jaką trzeba zapłacić za zlikwidowanie znacznej liczby województw. Jest to teza fałszywa, a jest ona wynikiem przyjmowania postulatów elit za dążenia mieszkańców. W rezultacie decyzje o fundamentalnym i długofalowym znaczeniu dla całego kraju zostają uwikłane w doraźne przetargi polityczne i są poddane wpływom lokalnych grup interesów.
Tryb przygotowania i wprowadzenia reformy
Reforma t.o.k. powinna być wprowadzona jedną ustawą łączącą reformę powiatową i wojewódzką. Ustawa powinna być przygotowana przez ekspertów i zaakceptowana przez ścisłe centra kierownicze rządzących partii. Ustawa tylko w możliwie niewielkim stopniu powinna być przedmiotem dyskusji w Sejmie, a na pewno nie powinna stać się przedmiotem debaty ogólnokrajowej. Powinna być wprowadzona szybko. Czas pracuje przeciwko fundamentalnym reformom, w których głosujący za nimi posłowie narażają się lokalnym grupom interesów. Jeżeli całościowa reforma organizacji terytorialnej kraju nie zostanie dokonana w ciągu kilku następnych miesięcy, nie zostanie dokonana w ogóle lub też zostanie wprowadzona częściowo - na przykład wprowadzi się ponad trzysta powiatów i pozostawi obecne województwa - co będzie rozwiązaniem znacznie gorszym, niż gdyby nic nie zmieniano.
Autorzy współpracują z Europejskim Instytutem Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Uniwersytetu Warszawskiego | Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego zwracaię do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami.- Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom,utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów.Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa.Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację. |
PIENIĄDZE I POLITYKA
Szum wokół afer nie oznacza, że Niemcy są krajem szalejącej korupcji. Wręcz przeciwnie.
Wszystkie barwy kas
Wskutek afery finansowej chadeków musiał odejść lider CDU Wolfgang Schauble. FOT. (C) EPA
JERZY HASZCZYŃSKI
z Berlina
Były kanclerz, pięciu premierów landów, prezydent, szef czołowej partii, dawny szef MSW, skarbnicy partyjni i doradcy finansowi - to tylko część postaci, które stały się w ciągu ostatnich miesięcy bohaterami niemieckich skandali z pogranicza polityki i biznesu. Kilku polityków zakończyło już w związku z tym karierę, inni z niepokojem obserwują odkrywanie kolejnych fragmentów afer.
Media, wspomagane przez prokuratorów i część polityków, z wielkim zapałem czyszczą stajnię Augiasza. Niektóre gazety od kilkunastu tygodni dzień w dzień poświęcają aferom co najmniej kolumnę. Jeden z programów publicystycznych w telewizji publicznej reklamuje się hasłem: "Co nowego w kraju skandali?".
Najbardziej głośna jest oczywiście afera finansowa w szeregach Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) - największa w historii tej partii i najbardziej spektakularna, ze względu na osobę Helmuta Kohla, który miał już zagwarantowane laurki w każdym podręczniku dziejów współczesnych. W cieniu sprawy chadeckich czarnych kont odkrywane są drobniejsze, zazwyczaj lokalne skandale - głównie z udziałem socjaldemokratów.
Pół marki za każdą markę
Szum wokół afer nie oznacza wcale, że Niemcy są krajem, w którym szerzy się korupcja, a zasady finansowania partii politycznych są nieskodyfikowane czy spowite mgłą tajemnicy. Oznacza coś wręcz odwrotnego. Gdy pada podejrzenie, że politycy, wydając pieniądze podatników, oprócz spraw publicznych załatwiają także prywatne interesy, niemiecka opinia publiczna reaguje bardzo ostro.
Sumy, o których w kontekście ostatnich afer tak dużo się mówi, są stosunkowo skromne. Zwłaszcza w tak bogatym kraju jak Niemcy. W przypadku anonimowych darowizn, które wpływały na nielegalne konta CDU, mowa jest o dwudziestu kilku milionach marek, i to w ciągu wielu lat. W zarzutach wobec SPD padają sumy wielokrotnie niższe. Ale media próbują rozwikłać każdą sprawę z pogranicza polityki i biznesu, niezależnie od tego, czy chodzi o tysiąc marek, czy o grube miliony.
Co, ile, w jaki sposób i od kogo polityk lub partia mogą przyjąć - jest w Niemczech dokładnie uregulowane. Konstytucja wspomina, że partie "muszą składać publicznie sprawozdanie z pochodzenia i użycia swoich środków oraz swojego majątku" (artykuł 21). Szczegóły zawarte są w Ustawie o partiach politycznych. Wspomina ona na przykład o tym, że ugrupowania w ramach dofinansowywania przez państwo otrzymują pół marki za każdą markę, którą zdobyły same - albo ze składek członkowskich, albo z legalnych darowizn. A także o konieczności opisania w sprawozdaniu dokładnych danych każdego ofiarodawcy, od którego pochodziło w skali roku powyżej 20 tysięcy marek.
Sześć odsłon afery
Afera CDU zaczęła się jesienią ubiegłego roku od kłopotów podatkowych byłego skarbnika partii Walthera Leislera Kiepa. Na Kiepa padły podejrzenia o niezapłacenie podatków od ponad miliona marek, które w 1991 roku dostał jako darowiznę dla partii od bawarskiego handlarza bronią Karlheinza Schreibera. W operacji przekazania tych pieniędzy, przypominającej film sensacyjny (neseser z gotówką przeszedł z rąk do rąk podczas spotkania przy centrum handlowym w Szwajcarii), brał też udział doradca finansowy CDU Horst Weyrauch.
Nazwiska Kiepa, Weyraucha i Schreibera powtarzały się przy kolejnych odsłonach afery. A później listę wzbogaciły nazwiska znanych polityków z Helmutem Kohlem na czele.
Afera finansowa chadeków składa się z kilku części. Po pierwsze ze sprawy dotyczącej miliona marek od Schreibera. Po drugie ze sprawy darowizn (w wysokości 1,5 do 2 milionów marek), do których przyjęcia i nieuwzględnienia w sprawozdaniach finansowych przyznał się Kohl. Po trzecie ze sprawy nielegalnych kont zagranicznych heskiej CDU, z których około 20 milionów wróciło potajemnie do Hesji (część tej sumy wsparła ubiegłoroczną kampanię wyborczą CDU w tym landzie, co jest jednym z zarzutów stawianych chadeckiemu premierowi Hesji Rolandowi Kochowi). Po czwarte ze sprawy nielegalnych kont federalnej CDU w Szwajcarii. Po piąte ze sprawy rozwiązania konta frakcji parlamentarnej chadeków i przekazania pieniędzy (ponad miliona marek) na konto partii. Po szóste ze sprawy darowizny w wysokości 100 tysięcy marek, do których przyjęcia w 1994 roku od Schreibera przyznał się - na swoją zgubę - Wolfgang Schauble.
W większości wypadków chodzi więc o darowizny, co do których istnieją podejrzenia, że były w rzeczywistości łapówkami. Do dzisiaj ten zarzut się jednak nie potwierdził. Nie udało się dowieść, że darowizny od Schreibera miały wpływ na decyzje polityczne rządu Kohla w sprawie sprzedania na początku lat 90. transporterów opancerzonych do Arabii Saudyjskiej.
Tajemnicze miliony
Darowizny, do których przyjęcia przyznał się Kohl, nie były uwzględnione w sprawozdaniach finansowych, co już jest naruszeniem ustawy o partiach. Nie wiadomo też, od kogo pochodziły. Były kanclerz, podkreślając wagę słowa honoru, które dał znanym tylko sobie ofiarodawcom, konsekwentnie milczy. Rodzi to różne podejrzenia. Dla jednych jest to potwierdzeniem zarzutów o nieczystych intencjach ofiarodawców. Dla innych wskazówką, że źródła pieniędzy są mało chwalebne. Nie brakuje też takich, którzy uważają, że Kohl nie chce ujawnić nazwisk ofiarodawców, bo ich w rzeczywistości nie ma. Ta wersja zakłada, że miliony, o których mówił były kanclerz, są zaskórniakami z poprzednich afer.
Dziennik "Süddeutsche Zeitung", który ma największe zasługi w odkrywaniu szczegółów afery, uważa, że jeden z ofiarodawców to Leo Kirch, magnat rynku mediów i przyjaciel Kohla. Według gazety prawdopodobne jest natomiast, że tajemnicze miliony heskiej CDU - są zaskórniakami z tzw. Zrzeszenia Obywatelskiego. Istniejące od 1954 roku zrzeszenie było pralnią pieniędzy, przez którą w latach 1969 - 80 miało przepłynąć na konta partyjne (nie tylko CDU, lecz także jej siostrzanej CSU oraz liberalnej FDP) 214 milionów marek. Na początku lat 80. zakazano działalności zrzeszenia, które dysponowało wówczas sumą około 8 milionów marek. Ich dalszy los nie jest znany.
Inne media zastanawiały się, czy tajemnicze pieniądze heskiej lub federalnej CDU mają coś wspólnego z aferą Flicka. W 1975 roku koncern Flicka sprzedał udziały Daimlera-Benza za sumę 1,9 miliarda marek. Szefowie starali się uniknąć płacenia gigantycznych podatków od zysku ze sprzedaży udziałów. Byłoby to możliwe, gdyby rząd uznał transakcję za szczególnie pożądaną z punktu widzenia gospodarki państwa. Do tego zaś potrzebna była życzliwość polityków. Ocenia się, że wszystkie obecne wówczas w Bundestagu partie (CDU, CSU, SPD, FDP) dostały w ciągu kilkunastu lat od Flicka darowizny na sumę 26 milionów marek. Niewielka część tych pieniędzy miała przejść przez Zrzeszenie Obywatelskie. Z powodu afery w 1984 roku podali się do dymisji przewodniczący Bundestagu Rainer Barzel (CDU) oraz minister gospodarki Otto Lambsdorff (FDP). Obu ministrom postawiono zarzut przekupstwa, ale ostatecznie skazano ich na grzywny za pomocnictwo w uchylaniu się od płacenia podatku.
Nieostrożne latanie
Chadecy (zwani czarnymi) mieli czarne kasy, a socjaldemokraci (czerwoni) - bank WestLB, który tygodnik "Spiegel" nazwał "czerwoną kasą towarzyszy". Jest to bank landowy z rządzonej od lat przez SPD Nadrenii Północnej-Westfalii. To największa tego typu instytucja w Niemczech, obracająca większymi pieniędzmi niż większość banków prywatnych. Związana jest z nim tzw. afera lotnicza, przy której padają nazwiska Johannesa Raua, prezydenta i byłego premiera Nadrenii Północnej-Westfalii, i Wolfganga Clementa, obecnego premiera tego landu.
WestLB fundował ponad sto lotów czarterowych, z których korzystali czołowi politycy landu - czy zawsze w celach służbowych? Rau ma problemy z dwoma przelotami. W przeddzień wigilii 1993 roku poleciał wraz z rodziną do Anglii na przyjęcie urodzinowe byłego kanclerza Helmuta Schmidta. W drodze powrotnej nie wylądował w Düsseldorfie (stolicy landu, którym rządził), ale poleciał do Monachium, skąd udał się na rodzinny urlop. Niecały rok później Rau odbył drugi wzbudzający kontrowersje lot - do Hamburga, gdzie wziął udział w przyjęciu urodzinowym swojego przyjaciela oraz - jak zapewnia jego prawnik - prowadził rozmowy służbowe.
Z powodu afery lotniczej podał się do dymisji minister finansów Nadrenii Północnej-Westfalii Heinz Schleusser (SPD). Powodem była przyjaciółka, która towarzyszyła mu na początku lat 90. w dwóch lotach na chorwackie wybrzeże. Za jej podróże, których istnieniu wcześniej zaprzeczał, minister chciał zapłacić dopiero teraz.
Dwa tygodnie temu do grona polityków identyfikowanych z WestLB dołączył socjaldemokratyczny premier Brandenburgii Manfred Stolpe. Jednak nie ze względu na podniebne podróże. "Spiegel" ujawnił, że bank wsparł w 1990 roku przedstawicielstwo Nadrenii Północnej-Westfalii w Berlinie Wschodnim, które z kolei udzieliło poparcia Stolpemu, walczącemu w wyborach lokalnych jeszcze w NRD. Rząd z Düsseldorfu przyznał, że z pieniędzy zachodnioniemieckiego podatnika opłacano wówczas jedną z organizatorek kampanii wyborczej Stolpego.
Opinię banku WestLB jako "czerwonej kasy" socjaldemokratów zburzył w ostatnim numerze tygodnik "Focus". Zdaniem gazety bank i powiązane z nim przedsiębiorstwa przez 10 lat przekazywały darowizny dla CDU. W sumie chadecy z Nadrenii Północnej-Westfalii otrzymali 400 tysięcy marek. Darowizny przekazywano w częściach, każda poniżej 20 tysięcy marek, co pozwalało na nieujawnianie ofiarodawcy.
Sponsorowane wesele
Krótko cieszył się stanowiskiem premiera w Dolnej Saksonii Gerhard Glogowski (SPD). Po roku urzędowania w Hanowerze podał się do dymisji pod wpływem zarzutów o czerpanie korzyści majątkowych ze stanowiska.
Glogowskiemu wypomniano między innymi dwa wyjazdy do Egiptu, współfinansowane przez prywatne firmy. Podczas jednego z nich dał się sfotografować z logo znanego przedsiębiorstwa turystycznego Tui. Przyjęcie weselne premiera Dolnej Saksonii w maju zeszłego roku też nie obeszło się bez wsparcia prywatnych firm. Kawę i piwo pito tam na koszt prywatnych sponsorów. Glogowskiemu zarzucano też skorzystanie z pomocy finansowej przy zakupie mieszkania w Brunszwiku.
Zarzuty przyjmowania korzyści majątkowych stawiano także w zeszłym roku innemu politykowi socjaldemokracji - Reinhardowi Klimmtowi, byłemu premierowi Kraju Saary, który od kilku miesięcy jest ministrem transportu. Miał on dostawać w prezencie od przedsiębiorców drogie książki nabywane w antykwariatach oraz rzeźby dłuta artystów afrykańskich.
Babcia na dwóch etatach
"Kupiony parlament. Lobby i jego Bundestag" - taki tytuł ma wydana w 1999 roku książka Friedhelma Schwarza. Autor wymienia w niej wielu posłów, którzy są zatrudnieni przez różnorodne firmy, fundacje, instytucje czy związki zawodowe. Zastanawia się, czy wszyscy posłowie zasiadają w Bundestagu tylko po to, żeby realizować zadania, które im się stawia.
Wśród budzących kontrowersje znalazł się szef komisji gospodarki w Bundestagu, Mathias Wissmann (CDU), którego zatrudnia berlińskie biuro czołowej amerykańskiej kancelarii adwokackiej, pracującej na rzecz wielu przedsiębiorstw. A także wiceprzewodnicząca Bundestagu, Anke Fuchs (SPD), która jest prezesem zrzeszającego 1,3 miliona członków Związku Lokatorów.
Najciekawszym przykładem łączenia funkcji w polityce z zagadkowymi wpływami gospodarczymi jest sprawa Agnes Hürland-Büning, która za czasów Kohla była sekretarzem stanu w ministerstwie obrony. Ta pani - o wyglądzie babci z telenoweli - zainkasowała na początku lat 90. kilka milionów marek od dużych koncernów, między innymi Thyssena. Miały to być honoraria za doradztwo, choć w tak cenne doradcze kompetencje pani Hürland-Büning trudno uwierzyć nawet wielu chadekom.
Jej nazwisko pojawiło się też w kontekście prywatyzacji enerdowskich zakładów petrochemicznych Leuna. Sprzedaż tych zakładów, wraz z siecią stacji benzynowych Minol, państwowemu wówczas koncernowi francuskiemu Elf-Aquitaine przez część mediów opisywana jest jako największy skandal finansowy ostatniej dekady. Transakcja miała zaowocować przepływem nieoficjalnymi kanałami 85 do 100 milionów marek - z Francji do Niemiec. Przy okazji, jak twierdzi telewizja ARD, socjalistyczny prezydent Francji Francois Mitterrand wsparł kampanię wyborczą niemieckiego chadeka Helmuta Kohla sumą 30 milionów marek.
Sprawą Leuny zajmują się prokuratury w trzech krajach - Szwajcarii, Francji i Luksemburga. W Niemczech ujawnienie szczegółów kontrowersyjnej sprzedaży nie będzie łatwe - z urzędu kanclerskiego jeszcze w czasach Kohla zniknęła dokumentacja. | Kilku polityków zakończyło karierę, inni obserwują odkrywanie kolejnych afer.Najbardziej głośna jest afera finansowa w szeregach CDU. W cieniu chadeckich czarnych kont odkrywane są drobniejsze skandale - głównie z udziałem socjaldemokratów. Gdy pada podejrzenie, że politycy oprócz spraw publicznych załatwiają także prywatne interesy, niemiecka opinia publiczna reaguje bardzo ostro. media próbują rozwikłać każdą sprawę z pogranicza polityki i biznesu. Afera CDU składa się z kilku części. W większości wypadków chodzi o darowizny, co do których istnieją podejrzenia, że były łapówkami. Do dzisiaj ten zarzut się jednak nie potwierdził. |
Rozstrzyga się o czymś ważniejszym niż telewizja: o czeskim myśleniu pomiędzy podłością a honorem - uważa pisarz Ludvik Vaculik
Dogrywka rewolucji
Praga 25 grudnia 2000 - przed gmachem telewizji
FOT. (C) REUTERS
BARBARA SIERSZUŁA Z PRAGI
Ostatni sobotni wieczór stulecia, lekki mróz, ślisko. Przed dziewiętnastą ze stacji metra im. Praskiego Powstania wysypują się setki podróżnych, zmierzających przed siedzibę czeskiej telewizji. Kwadrans poźniej na wielkim ekranie ukazuje się znak firmowy CzT i słychać sygnał rozpoczynający główne wydanie wieczornych wiadomości. W studiu za plecami prezenterów stoi grupa kilkudziesięciu osób. Wszyscy mają przypięte biało-czerwone wstążeczki. To znak solidarności i znak protestu.
Tej wersji dziennika, nadawanej drogą satelitarną, nie widzi 90 procent czeskich telewidzów. Na ich ekranach w czasie przewidzianym na wiadomości przez kilka dni pojawiała się czarna tablica z napisem, że program protestujących redaktorów to kontrabanda.
Dyrektor Jana Boboszikova próbuje wręczyć jednemu ze zbuntowanych dziennikarzy notatkę dyscyplinarną
FOT. (C) REUTERS
Nie chcę zginać karku
Iveta Touszlova, szczupła, niewysoka brunetka, należy do najpopularniejszych prezenterek telewizyjnych. Jest jedną z tych, którym nowa szefowa działu informacji bezskutecznie starała się wręczyć wypowiedzenie. Iveta nie jest z Pragi, w domu nie była już kilka dni. Gdy rozmawiałyśmy w sobotę, ani Iveta, ani nikt z protestujących razem z nią kolegów jeszcze nie wiedział, że w kilka godzin poźniej zostaną zupełnie odcięci. Na polecenie prezesa straż porządkowa wypuszcza każdego, ale wejść do budynku mogą już tylko ci, którzy mają specjalne przepustki. Tydzień napięć wystarczył, aby na ładnej twarzy prezenterki pojawiło się zmęczenie. Stara się je ukryć. - Nie ma powodu do niepokoju - mówi. - Mamy się tu dobrze. Jest ciepło, działają prysznice, śpimy na podłodze w śpiworach, a w dzień normalnie pracujemy. Ludzie z miasta przynoszą nam jedzenie; od pracowników telekomunikacji, zmuszonych do przerywania naszego programu, dostaliśmy kosz mandarynek z przeprosinami, że muszą respektować polecenia prezesa Hodacza. Iveta jest przesądna, stale nosi przy sobie "tygrysie oczko", kamień przynoszący szczęście. - W listopadzie 1989 byłam studentką w Czeskich Budziejowicach, uczestniczyłam w każdej demonstracji. Teraz też wiem, o co walczymy. Ja nie chcę zginać karku. Racja jest po naszej stronie; gdy jako dziennikarze stracimy niezależność, stracimy też wiarygodność. Czy boimy się, że wyrzucą nas z pracy? Boimy się. Tym bardziej że większość z nas lubi swoją pracę. Dlatego przyszliśmy do telewizji publicznej, a nie komercyjnej. Ja skończyłam historię, pracowałam w prasie, a potem w prywatnym radiu. Telewizja była moim życiowym osiągnięciem. Rodzice najpierw płakali, że stracę wszystko, a teraz do mnie telefonują, że zrobiłam dobrze, że wstydziliby się, gdyby mnie widzieli w ekipie Jany Boboszikovej.
Kogo reprezentuje Rada
- My się nie damy sprowokować, mamy wszystko nakręcone przez dwie kamery twierdzi Adam Komers, kierownik działu sprawozdawców regionalnych, rzecznik sztabu kryzysowego. Reaguje tak na informację przekazaną agencji CzTK przez Janę Boboszikovą, że jej sztab został napadnięty przez zbuntowanych pracowników telewizji. Po fałszywym alarmie o podłożeniu bomby, to druga fałszywka podrzucona do telewizyjnego gniazda. Od początku trwania protestu Adam Komers wydaje się być wszędzie. Z okna działu informacji przekazuje zgromadzonym przed telewizją demonstrantom najnowsze wieści o wydarzeniach wewnątrz budynku, mówi o krokach podejmowanych przez prawników prezesa Hodacza i prawników pracowników telewizji, kieruje pracami sztabu, przygotowuje serwisy i występuje (gdy uda się wejść na wizję) przed kamerami. - Tu chodzi o wielką rzecz, przekonuje mnie i stojącego obok kolegę z niemieckiej prasy. Tu chodzi o czeską konstytucję, o Kartę Praw Człowieka, które są zagrożone. Ludzie przychodzą do nas każdego wieczoru, podpisują petycję (100 tysięcy podpisów) i przysyłają nam faksy z wyrazami solidarności nie dlatego, że nas lubią, ale dlatego, że wiedzą, co może się stać, gdy powiodą się próby przejęcia przez polityków kontroli nad telewizją. Już od dłuższego czasu czuliśmy tę wzrastającą presję. Z przyjściem nowego prezesa czara goryczy się przepełniła. Rada Czeskiej Telewizji, która go wybrała, powstała z klucza partyjnego, wbrew konstytucji. Przecież oni nie reprezentują nikogo z nas.
"Obywatele mają prawo przeciwstawić się każdemu, kto chciałby naruszyć demokratyczny ład ludzkich praw i swobód..." ten cytat z 23. rozdziału Karty Praw Człowieka wsi na ścianach w różnych miejscach telewizyjnego budynku. Przypomina, że bunt może być uzasadniony. W niedzielę Adam Komers, dzięki pomocy osób "nieuprawnionych", kilkakrotnie dostaje się na wizję razem ze stojącą za nim grupą kolegów, aby przeczytać oświadczenie niezależnych związków zawodowych i sztabu kryzysowego. Domagają się odwołania prezesa Jirziego Hodacza, którego poczynania zagrażają funkcjonowaniu telewizji. Firma straciła już miliony koron. Wyrzucono czterech dyrektorów. Nie ma szefów do spraw technicznych, prawa, finansów i polityki personalnej. Sytuacja w telewizji osiągnęła stan krytyczny. Jeśli prezes zostanie, pracownicy rozpoczną strajk.
Litera i duch prawa
Od chwili swego mianowania Jana Boboszikova powtarza: - W imieniu prawa obowiązującego w tym kraju nakazuję wam, koledzy, opuścić gmach telewizji i umożliwić legalnie mianowanemu kierownictwu oraz jego współpracownikom pełnienie obowiązków. Tę formułkę powtarza we wszystkich udzielanych przez nią wywiadach. Za nową szefową działu informacji, która dwa lata temu odeszła z telewizji po sporach z redakcją programów informacyjnych, stoi prezes Jirzi Hodacz i Rada Czeskiej Telewizji, głównie trzej członkowie Rady, delegowani przez Obywatelską Partię Demokratyczną (ODS). Związki Jany Boboszikovej z partią byłego premiera Vaclava Klausa, dokumentuje zdjęcie tej pary umieszczone przy wejściu do telewizji. Boboszikova była doradcą premiera Klausa. Żadnej z osób głośno powołujących się na legalność wyboru prezesa nie dziwi fakt, że Jirzi Hodacz został wybrany w rekordowo krótkim czasie i wbrew ludziom, z którymi ma pracować.
Hodacz nie jest w telewizji nowicjuszem. Musiał z niej odejść, gdy latem jako szef działu informacji zwolnił jednego z redaktorów za to, że ten nie poradził sobie w telewizyjnej dyskusji z Vaclavem Klausem i Miloszem Zemanem. Pechowy redaktor opuścił telewizję w czerwcu ubiegłego roku, Hodacz w sierpniu, aby w grudniu do niej wrócić jako zwycięzca konkursu na prezesa. W ciągu tygodnia Rada zdążyła sprawdzić 33 kandydatów i wybrać jej zdaniem najlepszego - Jirziego Hodacza. Ani członkowie Rady, ani posłowie parlamentarnej komisji do spraw mediów, której przewodniczy wicemarszałek izby niższej Ivan Langer (ODS), nie widzą nic niezwykłego w tym pośpiechu w podejmowaniu decyzji. Nie reagują na uwagi, że poprzednich prezesów wybierano miesiącami, i powtarzają, że redaktorzy, którzy nie chcą podporządkować się nowemu prezesowi, muszą być ukarani. - W telewizji nie toczy się walka o wolność słowa i demokrację, ale o poszanowanie państwa prawa i demokrację parlamentarną - oświadczył Vaclav Klaus. Marszałek Izby Poselskiej skrytykował prezydenta Havla za poparcie dla rebeliantów. Nie podoba mu się stwierdzenie Vaclava Havla, że Hodacz został wybrany zgodnie z literą prawa, ale wbrew duchowi tego prawa. Nie cieszą go też słowa znanego pisarza Ludvika Vaculika, że w walce o telewizję chodzi o wybór między podłością i honorem. W reportażu ulicznym nakręconym przez ekipę Jany Boboszikovej wszyscy uczestnicy ankiety potępili prezydenta. Ona sama dodała: - Z przykrością muszę poinformować, że wśród osób atakujących mnie słownie przed gmachem telewizji widziałam rzecznika prezydenta Ladislava Szpaczka. - Sabotażyści i terroryści - mówi o zbuntowanych redaktorach szef komercyjnej telewizji NOVA, Vladimir Żelezny, który udostępnia "Bobowizji" swoje studia za stosowną opłatą.
Gry polityczne
- To nasz Berlusconi - mówi o Żeleznym Milosz Rejchrt, ewangelicki duchowny, który jako jedyny z 9 członków Rady Czeskiej Telewizji na znak protestu opuścił ją przed głosowaniem nad wyborem prezesa Hodacza. - Nic więcej nie mogłem zrobić. Myślę, że Unia Wolności, którą tam reprezentowałem, powinna być mi wdzięczna, że uniknęła kompromitacji.
Po demonstracji przed gmachem telewizji wracamy z pastorem do metra. Według niego nie ma żadnego powodu do smutku. - Przeciwnie - to, co się dzieje w czeskiej telewizji, to dalszy ciąg aksamitnej rewolucji. Zwyczajna dogrywka. - U was w Polsce to też trochę trwało. Jeśli przyjąć za początek sierpień 1980, to my mamy już stocznię za sobą, teraz przyszedł następny etap. Tylko Wałęsy nie mamy. Ale te 11 lat nie poszło na marne - przekonuje. - Wystarczy poczytać, co dzisiaj w Czechach mówi się i pisze o politykach, o ich arogancji, korupcji, żeby się przekonać, ile się zmieniło. Wreszcie przestaliśmy się bać.
Żegnamy się, składając sobie noworoczne życzenia, pastor jest dobrej myśli. Politolog Jirzi Pehe ma inną ocenę sytuacji. Według niego za wszystkim stoi ODS, starająca się przejęć kontrolę nad telewizją. - Stracili Senat, szanse Klausa na prezydenta maleją, mogą też przegrać wybory parlamentarne w czerwcu 2002 roku.
Walka o telewizję rozluźniła nieco gorset umowy między ugrupowaniami Klausa i Zemana. Socjaldemokraci stanęli wprawdzie "po stronie prawa", ale starają się porozumieć z rebeliantami. Już to, że minister spraw wewnętrznych Stanislav Gross nie użył policji, zjednało mu opinię publiczną. Polityczne punkty starają się w telewizji zebrać deputowani z Unii Wolności i chadecji, popierający protestujących dziennikarzy swoją obecnością w budynku telewizji. Niektórzy tam nawet śpią. - To nie jest dobre - twierdzą postronni obserwatorzy.
Z Nowym Rokiem telewizyjna wojna wkroczyła w następną fazę. Na 3 stycznia została zwołana demonstracja w centrum Pragi. Politycy zamierzają z impetem włączyć się w bieg wydarzeń. Najpierw spotkają się szefowie partii (2 stycznia), potem rada telewizyjna. Dzień poźniej zbierze się Senat, a pod koniec tygodnia Izba Poselska. Wszyscy zamierzają rozmawiać o sytuacji w telewizji. - | ze stacji metra wysypują się setki podróżnych, zmierzających przed siedzibę czeskiej telewizji. Kwadrans poźniej na wielkim ekranie słychać sygnał rozpoczynający wydanie wiadomości. za plecami prezenterów stoi grupa kilkudziesięciu osób. mają przypięte biało-czerwone wstążeczki. To znak solidarności i protestu.
Iveta Touszlova należy do najpopularniejszych prezenterek telewizyjnych. - Ja nie chcę zginać karku. Racja jest po naszej stronie; gdy jako dziennikarze stracimy niezależność, stracimy też wiarygodność. Adam Komers, rzecznik sztabu kryzysowego przekazuje demonstrantom wieści o wydarzeniach wewnątrz budynku, mówi o krokach podejmowanych przez prawników prezesa Hodacza. - Tu chodzi o czeską konstytucję, o Kartę Praw Człowieka, które są zagrożone. Z przyjściem nowego prezesa czara goryczy się przepełniła. Rada Czeskiej Telewizji, która go wybrała, powstała z klucza partyjnego.
Jirzi Hodacz został wybrany w rekordowo krótkim czasie i wbrew ludziom, z którymi ma pracować. Z Nowym Rokiem telewizyjna wojna wkroczyła w następną fazę. Na 3 stycznia została zwołana demonstracja w centrum Pragi. Politycy zamierzają włączyć się w bieg wydarzeń. |
Komitety obywatelskie, czyli jak hartowała się demokracja
Dzielenie tortu
18 grudnia 1988 roku. Pierwsze spotkanie w warszawskim kościele przy ul. Żytniej. Na zdjęciu - przy stole od lewej: Andrzej Wielowieyski, Bronisław Geremek, Lech Wałęsa, Leszek Kołakowski, Tadeusz Mazowiecki, Gustaw Holoubek
FOT. ERAZM CIOŁEK
MARCIN DOMINIK ZDORT
Jest grudzień 1988 roku. Od kilku miesięcy trwają już negocjacje niektórych liderów podziemnej "Solidarności" z komunistycznymi władzami. Lech Wałęsa nie czuje jednak wystarczającego poparcia dla tych negocjacji w kierownictwie związku. On i jego ówczesne otoczenie - Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik - chcą utworzyć blok przychylnych sobie społecznych autorytetów, gotowych do poparcia kompromisu z komunistami. Po naradzie Wałęsa podejmuje decyzję - trzeba powołać komitet obywatelski przy przewodniczącym NSZZ "Solidarność".
Tak rozpoczęła się ponaddwuletnia historia ruchu komitetów obywatelskich, które praktycznie znikły z firmamentu wraz z wyborami 1991 roku, gdy rolę reprezentanta obozu solidarnościowego przejęły partie polityczne.
Kadry do wyborów
Początek był 18 grudnia 1988 roku w warszawskim kościele przy ulicy Żytniej, gdzie spotkało się 135 osób zaproszonych przez Wałęsę do Komitetu Obywatelskiego. W gronie członków Komitetu nie znaleźli się politycy uważani przez otoczenie Wałęsy za zbyt skrajnych, nieskłonnych do porozumienia z władzą (KPN i Solidarność Walcząca) lub przez nich lekceważeni (gdański Kongres Liberałów). Osobami nadającymi ton pierwszemu i następnym spotkaniom byli - oprócz Geremka, Kuronia i Michnika - Stefan Bratkowski, Marcin Król, Tadeusz Mazowiecki, Jacek Moskwa, Witold Trzeciakowski, Andrzej Wielowieyski i Henryk Wujec, którego Komitet wybrał na sekretarza. Pierwsze zebrania to podział zadań i przygotowanie do obrad Okrągłego Stołu, które rozpoczęły się w lutym 1989 r.
Niedługo po powstaniu Komitetu przy Lechu Wałęsie, wraz z sygnałami o liberalizacji postawy władz, w wielu miejscach Polski zaczynają działać regionalne komitety obywatelskie. To one - w trakcie przygotowań do wynegocjowanych przy Okrągłym Stole kontraktowych wyborów - odegrały rolę organizatorów kampanii i zgłaszały kandydatów na parlamentarzystów.
Po zakończeniu negocjacji okrągłostołowych w Komitecie rozpoczęła się dyskusja na temat tego, jaką reprezentację powinna wystawić opozycja w wyborach. Aleksander Hall proponował zaproszenie do współpracy przedstawicieli tych organizacji opozycyjnych, które nie uczestniczyły w Okrągłym Stole lub wręcz go kontestowały. Zwyciężyła jednak koncepcja Kuronia i Geremka, aby nie poszerzać wyborczej reprezentacji. Mimo tego prowadzono rozmowy m.in. z Leszkiem Moczulskim, który jednak uznał zaproponowane mu trzy miejsca na listach Komitetu Obywatelskiego za niewystarczające.
Postanowienie KO zaważyło na decyzjach m.in. Halla i Mazowieckiego, którzy uznali, że nie będą startować w kontraktowych wyborach.
Początek sporu
Po czerwcowym głosowaniu ośrodek decyzyjny przesunął się z Komitetu Obywatelskiego "Solidarność" do Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, któremu przewodniczył Bronisław Geremek. Odsunięty został Wałęsa, który nie kandydował w wyborach. Jego dawne otoczenie zajęło się sprawowaniem władzy i pracami parlamentarnymi. Przewodniczący "Solidarności" zaczął tracić wpływy na rzecz swoich dawnych doradców, co mocno go zaniepokoiło. Niedługo po wyborach wraz z Krajową Komisją Wykonawczą "Solidarności" zdecydował więc o rozwiązaniu regionalnych komitetów obywatelskich. Ta decyzja przez kierownictwo OKP została jednak odrzucona i był to pierwszy widoczny sygnał rozpoczęcia sporu nazwanego później "wojną na górze".
U jego źródeł stały dwie różne koncepcje rozwoju obozu solidarnościowego i kształtu politycznego państwa. Koncepcja Geremka, Kuronia i Michnika zakładała, że ruch obywatelski będzie trwał jako w miarę jednolita formacja dokonująca - jako zaplecze rządu Mazowieckiego - wspólnie z reformatorami z PZPR dzieła przebudowy ustrojowej i gospodarczej Polski. Miała to być formacja scentralizowana, nie deklarująca się ani jako prawica, ani jako lewica - te pojęcia przywódcy OKP uważali za nieaktualne. Przeciwnicy zarzucali Bronisławowi Geremkowi, że zmierza do utworzenia nowej "siły przewodniej narodu".
Na czele grupy kontestującej pomysły kierownictwa OKP stanął Jarosław Kaczyński, podówczas senator powołany przez - niezadowolonego z sytuacji - Wałęsę na redaktora naczelnego "Tygodnika Solidarność". Sojusznikiem Kaczyńskiego został Zdzisław Najder, którego w lutym 1990 Wałęsa powołał na przewodniczącego Komitetu Obywatelskiego. Najder i Kaczyński zmierzali do wykształcenia się z solidarnościowego ruchu obywatelskiego nowego sposobu organizacji sceny politycznej. Rolę lewicy pełniłoby w nim stronnictwo Geremka, Kuronia i Michnika, prawicą byłaby partia tworzona właśnie przez Jarosława Kaczyńskiego - Porozumienie Centrum. Kaczyński liczył, że dzięki temu polska scena polityczna będzie w całości zagospodarowana przez partie solidarnościowe, a partia postkomunistyczna - choć będzie nadal funkcjonować - pozostanie na marginesie. Aby zrównoważyć układ sił w KO, na zaproszenie Zdzisława Najdera do Komitetu dokooptowano 24 nowe osoby - przedstawicieli dotychczas lekceważonych organizacji antykomunistycznych.
Walka o komitety
Objęcie kierownictwa KO przez Zdzisława Najdera nie odbyło się jednak bezkonfliktowo. Administrujący dotychczas Komitetem Henryk Wujec kontestował decyzje Najdera i utrudniał mu podejmowanie jakichkolwiek działań. Wałęsa podjął więc decyzję o odwołaniu Wujca ze stanowiska sekretarza Komitetu Obywatelskiego. Wujec nie przyjął dymisji do wiadomości, stwierdzając, że tylko Komitet może go usunąć ze stanowiska. Na to Wałęsa odpowiedział krótką depeszą: "Czuj się odwołany".
Na forum Komitetu Obywatelskiego dochodziło już do otwartych spięć między Mazowieckim a Wałęsą, którzy prowadzili wojnę podjazdową. 17 czerwca 1990 roku Andrzej Wielowieyski zorganizował spotkanie przedstawicieli części komitetów obywatelskich, podczas którego - nie informując o tym Zdzisława Najdera - zwołano na 1 lipca posiedzenie ogólnopolskiej konferencji komitetów obywatelskich. Tego dnia miało dojść do przekształcenia komitetów w stałą organizację pod przywództwem Zbigniewa Bujaka, Geremka i Wujca. Jednocześnie miał zostać rozwiązany krajowy Komitet Obywatelski, którym kierował Najder. Lech Wałęsa i Zdzisław Najder uprzedzili plany swoich konkurentów i na 30 czerwca zwołali własne spotkanie komitetów.
Jednak sytuacja wyjaśniła się już sześć dni wcześniej podczas spotkania krajowego Komitetu Obywatelskiego, gdzie Wałęsa ostro zaatakował swoich przeciwników, oni odpłacili mu pięknym za nadobne, a następnie wystąpili z Komitetu. Przeprowadzone w następnych dniach konkurencyjne konferencje regionalnych komitetów obywatelskich wykazały, że większą popularnością cieszy się Wałęsa. Na jego spotkanie przybyło ponad 170 delegatów, a na spotkanie zwołane przez Wujca i Wielowieyskiego zaledwie 70.
Równocześnie z utarczkami na spotkaniach i konferencjach komitetów obywatelskich obie strony konfliktu budowały własne struktury polityczne.
Rodzą się partie
Jarosław Kaczyński utworzył Porozumienie Centrum (miało być szeroką koalicją ugrupowań centroprawicowych, udział w nim deklarowały początkowo m.in. Kongres Liberałów Janusza Lewandowskiego oraz jeden z odłamów PSL), natomiast Zbigniew Bujak, Adam Michnik i Henryk Wujec powołali lewicowy Ruch Obywatelski - Akcję Demokratyczną, która w obozie prorządowym współpracowała z konserwatywnym Forum Prawicy Demokratycznej Aleksandra Halla i Kazimierza Ujazdowskiego.
Podział i rozpad komitetów obywatelskich ostatecznie przypieczętowały dwie kolejne kampanie wyborcze. W kampanii prezydenckiej 1990 roku komitety obywatelskie były wykorzystywane przez sztaby wyborcze Mazowieckiego i Wałęsy jako przyszły składnik budowanych wówczas intensywnie partii politycznych. Jednak jeszcze przed wyborami parlamentarnymi 1991 roku komitety obywatelskie były partnerem samodzielnym i atrakcyjnym politycznie - świadczyć może o tym kształt koalicji wyborczych, które utworzyły najważniejsze ugrupowania solidarnościowe.
Najmniejszą część komitetów obywatelskich udało się uszczknąć Unii Demokratycznej - utworzonej przez Mazowieckiego po przegranej batalii o prezydenturę. Z komitetów skorzystały natomiast partie wspierające w kampanii zwycięskiego Wałęsę - PC startowało w wyborach wraz z częścią komitetów jako Porozumienie Obywatelskie Centrum, a Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe jako Wyborcza Akcja Katolicka w sojuszu ze zrzeszającym inną część komitetów Chrześcijańskim Ruchem Obywatelskim. ZChN, utworzone jeszcze w 1989 roku, nie brało oficjalnie udziału w walce o komitety obywatelskie, choć niewątpliwie z ich kadr korzystało.
Wyraźnie poza sporem o komitety był też zawiązany w połowie 1990 roku Kongres Liberalno-Demokratyczny, budujący swoją tożsamość na nieco innych podstawach.
Po 1991 roku nastał czas polityki partyjnej. Ci działacze ruchu komitetów, którzy nie wstąpili do żadnego stronnictwa politycznego, powoli tracili na znaczeniu. Tort, jakim były komitety obywatelskie, został podzielony. -
Miało być pięknie i uroczyście - na niedzielę 17 czerwca 2001 r. zaplanowano uroczyste spotkanie jubileuszowe ruchu komitetów obywatelskich w Sali Kolumnowej Sejmu. W programie były przemówienia Lecha Wałęsy, Jerzego Buzka, Mariana Krzaklewskiego i Macieja Płażyńskiego. Niestety, pozostały tylko w programie. W dniu święta komitetów nie przybył żaden z mających przemawiać. Premier przysłał swojego doradcę ds. mediów Andrzeja Urbańskiego, który rozdał jubilatom medale. Przygotowaną wcześniej deklarację o konieczności zjednoczenia obozu posierpniowego przyjęto bez dyskusji. | Jest grudzień 1988 roku. trwają negocjacje liderów "Solidarności" z komunistycznymi władzami. Lech Wałęsa nie czuje wystarczającego poparcia w kierownictwie związku. podejmuje decyzję - trzeba powołać komitet obywatelski.
Tak rozpoczęła się ponaddwuletnia historia ruchu komitetów obywatelskich.
Wałęsa nie kandydował w wyborach. zaczął tracić wpływy. zdecydował o rozwiązaniu regionalnych komitetów obywatelskich. Ta decyzja przez kierownictwo OKP została odrzucona.
rozpad komitetów przypieczętowały dwie kolejne kampanie wyborcze. |
Subsets and Splits