source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
Najbardziej nośne hasła kampanii wyborczej wskazują na wyrastanie nowej siły społecznej Elektorat w poszukiwaniu reprezentacji JANUSZ A. MAJCHEREK Względne, ale wyraźne kariery polityczne dwóch ugrupowań dopiero niedawno zawiązanych - Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości - pokazują rozmiar społecznego zapotrzebowania na głoszone przez nie obietnice i propozycje: poszerzenia obywatelskiej partycypacji demokratycznej, zmniejszenia obciążeń podatkowych i zapewnienia osobistego bezpieczeństwa. To oczekiwania warte zauważenia i rozważenia, i wcale nie tak rozbieżne, jak się pozornie wydaje. W społecznej ocenie polskie życie polityczne jest nadmiernie upartyjnione, a partie są zoligarchizowane, opanowane przez etatowy aparat i podporządkowane toczonej wewnątrz niego grze sił (opierającej się na frakcjach, parytetach, udziałach, modułach czy algorytmach). Deficyt obywatelskiej partycypacji wynika oczywiście nie tylko z tego i dotyka nie tylko młodej demokracji polskiej - bezpośrednie zaangażowanie polityczne jest niewielkie także w krajach, w których jest ona ugruntowana. Jednak środki zadeklarowane przez Platformę Obywatelską w celu przeciwdziałania temu zostały przyjęte z aplauzem. Jedną z form przeciwstawienia się partyjnym elitom i zwiększenia obywatelskiej aktywności stały się prawybory, drugą mają być bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Do tego dochodzi hasło odbiurokratyzowania państwa przez ograniczenie liczebności organów przedstawicielskich i zmniejszenie wpływu rozmaitych instytucji państwowych na życie publiczne. Pierwsze przymiarki Na razie z projektów tych praktyczne zastosowanie uzyskały prawybory kandydatów do parlamentu. Mimo rozmaitych zakłóceń (które zresztą ukazały mechanizmy manipulacji dokonywanych przez partyjnych działaczy, co potwierdziło słuszność skierowanych przeciw nim działań) eksperyment ten został oceniony względnie pozytywnie, jako ożywczy dla polskiej demokracji. Zaktywizował i przyciągnął do Platformy dziesiątki tysięcy wyborców, podtrzymując wysokie poparcie dla tej nowej inicjatywy politycznej i dając do myślenia jej bardziej zrutynizowanym rywalom. Bezpośrednie wybory zwierzchników samorządowej władzy wykonawczej, zredukowanie i odpartyjnienie administracji publicznej oraz wprowadzenie niskiego podatku liniowego to pomysły, które będą musiały na realizację poczekać dłużej, lecz pokazują, ku jakim wychodzą oczekiwaniom: większego uzależnienia władzy od obywateli oraz zmniejszenia jej ingerencji w ich życie, pracę i osobiste dochody. Wysokie poparcie dla Platformy wskazuje, że są to oczekiwania niemałej części społeczeństwa. Swoista, niespodziewana kariera braci Kaczyńskich i ich inicjatywy politycznej, nazwanej równie sugestywnie i adekwatnie jak niezręcznie "Prawo i Sprawiedliwość", pokazała z kolei, jak silne jest społeczne oczekiwanie obiecywanej przez nich poprawy bezpieczeństwa osobistego i publicznego. Opierając się na tym jednym praktycznie tylko haśle, PiS osiągnęło w sondażach, po kilku zaledwie tygodniach istnienia, pozycję porównywalną z partiami obecnymi w politycznym obiegu od lat. Sprawne państwo wyemancypowanych obywateli Na pozór projekty i obietnice PO oraz PiS, a zatem lokowane w nich społeczne nadzieje i oczekiwania, są niespójne lub wręcz wzajemnie sprzeczne. Poprawa bezpieczeństwa wymaga zwiększenia zarówno ingerencji odpowiedzialnych za nie instytucji w życie publiczne, a niekiedy i prywatne (większa kontrola i penetracja przez policję), jak i nakładów finansowych, co kłóci się z tendencją do ograniczania wpływu państwa i zmniejszania podatków. Zaostrzenie walki z przestępczością to deklaracja twardej władzy, nieoglądającej się na obywatelskie zastrzeżenia i mało wrażliwej na wymogi proceduralnej legitymizacji swoich poczynań. W istocie jest to jednak zespół kilku spójnych postulatów i oczekiwań, które wyrażają potrzeby coraz bardziej znaczącej grupy społecznej. To ci, którzy w toku i wyniku kilkunastoletniej już transformacji coś swoją pracą, inicjatywą i wysiłkiem osiągnęli, a teraz nie chcą, by pozbawiło ich tego państwo - swoją fiskalną zachłannością - albo bandyci - swoją bezkarną brutalnością. Mając swój osobisty dorobek, nie życzą sobie, by efekty ich pracy zostały zmarnowane przez zbiurokratyzowane i nastawione na redystrybucję państwo, opanowane przez partyjne kliki czy - tym bardziej - kryminalne gangi i mafie. Będąc ludźmi ekonomicznie samodzielnymi, nie potrzebują państwa opiekuńczego, lecz takiego, które zapewni obywatelom osobiste i publiczne bezpieczeństwo, co należy przecież do jego najważniejszych zadań. Są wyemancypowani ideowo i światopoglądowo, dlatego nie chcą w polityce doktrynerstwa i moralizatorstwa, lecz rozwiązywania praktycznych problemów, oczekują od polityków partnerstwa i służby, a nie paternalizmu i łaski. Domagają się państwa silnego i sprawnego, lecz ograniczonego do kilku kluczowych dziedzin i poddanego obywatelskiej kontroli. Inaczej mówiąc: jest to zestaw oczekiwań nowej klasy średniej, będący przeciwieństwem klientowskiego i rewindykacyjnego nastawienia rozmaitych "sierot po PRL". Bezpieczeństwo osobiste i publiczne zamiast socjalnego Te postulaty i oczekiwania zostały dostrzeżone także przez innych polityków. Najszybciej zareagowała Unia Wolności, która niedawne nawoływania o większą wrażliwość społeczną zamieniła na obietnice zbudowania silnego państwa dzięki silnej klasie średniej. Propozycja ta może się jednak okazać spóźniona, skoro program taki inni zaczęli głosić wcześniej. Poparcie dla PO jest przecież w dużej mierze wynikiem rozczarowania się Unią. Część politycznych i intelektualnych elit pomstuje na populistyczny i demagogiczny charakter obietnic obniżenia podatków, powściągnięcia publicznej biurokracji czy zaostrzenia walki z przestępczością, nie chcąc uznać krachu dotychczasowej polityki karnej, socjalnej i kadrowej państwa. Na wyzwania te na razie głusi wydają się politycy SLD, pławiący się w wynikach sondaży. Dostrzegając rosnące oczekiwania w zakresie bezpieczeństwa osobistego i publicznego, Leszek Miller zaproponował ułatwienie obywatelom dostępu do broni palnej. W istocie potwierdza to jednak całkowitą odmienność oferty SLD, zgodnie z którą opiekuńcze państwo zajmie się potrzebami materialnymi i poprawą warunków socjalnych obywateli, natomiast bezpieczeństwo mieliby sobie zapewnić sami. Według tej koncepcji państwo jest od bezpieczeństwa socjalnego, a nie osobistego, dlatego ma rozszerzać redystrybucję, a nie usprawniać policję, i zwiększać wydatki socjalne, a nie zmniejszać podatki. Pewne jest, że właśnie ta oferta ma obecnie większe powodzenie i w najbliższych wyborach zwycięży. Dlatego o propagandowych i sondażowych sukcesach Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości można mówić tylko jako względnych. Gdyby to one jednak zapowiadały kierunek ewolucji opinii publicznej w Polsce, to być może już w następnej kadencji program ich okaże się równorzędnym partnerem w wyborczej rywalizacji z socjalnymi obiecankami. Jest elektorat, nie ma zaplecza Do tego jednak potrzebne byłoby szerokie, ale spójne zaplecze polityczne. Platforma Obywatelska jeszcze takiego zasięgu nie ma, a ze spójnością może mieć już wkrótce problemy, bo formuła obywatelskiego pospolitego ruszenia grozi podobnymi kłopotami organizacyjnymi, jakie przeżyła AWS. Ugrupowanie braci Kaczyńskich natomiast oparte jest na jednym tylko haśle, oni sami ogarnięci są obsesjami, a w sprawach ekonomicznych - tak istotnych dla elektoratu klasy średniej - prezentują, wraz ze swoim otoczeniem, poglądy iście księżycowe. Byłoby cudem, gdyby PiS okazało się w tym kształcie czymś więcej niż kolejną polityczną efemerydą obu bliźniaków. Jest więc pewien spójny program, dla którego obywatelskie poparcie można obecnie szacować na ok. 25 proc. aktywnego elektoratu, z tendencją rosnącą. Brakuje ciągle jednolitej i silnej dla niego reprezentacji politycznej, zwłaszcza gdyby UW oraz PiS nie pokonały wyborczego progu. Platforma Obywatelska jest wciąż formacją zbyt młodą i nieprzewidywalną, by można ją uznać za zdolną do samodzielnego przejęcia tej roli i efektywnego wywiązania się z niej. Samo pojawienie się i błyskotliwa kariera PO stanowią jednak ważny i wyraźny symptom przemian zachodzących w polskim elektoracie i wyłaniania się z niego nowych grup, odmiennych od dotychczasowej klienteli partyjnej. -
Względne, ale wyraźne kariery polityczne dwóch ugrupowań dopiero niedawno zawiązanych - Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości - pokazują rozmiar społecznego zapotrzebowania na głoszone przez nie obietnice i propozycje: poszerzenia obywatelskiej partycypacji demokratycznej, zmniejszenia obciążeń podatkowych i zapewnienia osobistego bezpieczeństwa. To oczekiwania warte zauważenia i rozważenia.W społecznej ocenie polskie życie polityczne jest nadmiernie upartyjnione, a partie są zoligarchizowane, opanowane przez etatowy aparat i podporządkowane toczonej wewnątrz niego grze sił (opierającej się na frakcjach, parytetach, udziałach, modułach czy algorytmach). Deficyt obywatelskiej partycypacji wynika oczywiście nie tylko z tego i dotyka nie tylko młodej demokracji polskiej - bezpośrednie zaangażowanie polityczne jest niewielkie także w krajach, w których jest ona ugruntowana. Jednak środki zadeklarowane przez Platformę Obywatelską w celu przeciwdziałania temu zostały przyjęte z aplauzem. Jedną z form przeciwstawienia się partyjnym elitom i zwiększenia obywatelskiej aktywności stały się prawybory, drugą mają być bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Do tego dochodzi hasło odbiurokratyzowania państwa przez ograniczenie liczebności organów przedstawicielskich i zmniejszenie wpływu rozmaitych instytucji państwowych na życie publiczne. Na razie z projektów tych praktyczne zastosowanie uzyskały prawybory kandydatów do parlamentu. Mimo rozmaitych zakłóceń eksperyment ten został oceniony względnie pozytywnie, jako ożywczy dla polskiej demokracji. Zaktywizował i przyciągnął do Platformy dziesiątki tysięcy wyborców, podtrzymując wysokie poparcie dla tej nowej inicjatywy politycznej i dając do myślenia jej bardziej zrutynizowanym rywalom.
Prawa własności stołecznych scen Zagrać we własnym domu JAN BOŃCZA-SZABŁOWSKI Zdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach. Założony przez Erwina Axera Teatr Współczesny mieści się na plebanii, Teatr Mały - w domu towarowym, Ateneum w budynku kolejarzy, w Baju była niegdyś bożnica, zaś budynek Teatru na Targówku miał być pierwotnie stacją metra. Pomysł, by kilkanaście teatrów stołecznych podlegało aż czterem podmiotom prawnym, mógłby być świetną pożywką dla twórców teatru absurdu. Są bowiem cztery teatry wojewódzkie, pięć powiatowych, dwanaście scen podlega władzom miejskim, a trzy resortowi kultury. Wysokość dotacji nie zależy od poziomu artystycznego, lecz szczodrości organu założycielskiego. Władze Warszawy zastanawiały się niedawno, czy przy stale rosnącym czynszu przynajmniej dla kilku teatrów wynajmujących sale nie warto by poszukać nowych siedzib, w budynkach należących do miasta. Zdaniem Jana Budkiewicza, przewodniczącego podkomisji kultury i sztuki Rady m.st. Warszawy, miasto powinno znaleźć nową siedzibę dla Teatru Muzycznego Roma, Teatru Nowego oraz natychmiast wyjaśnić sytuację prawną założonego przez Tadeusza Łomnickiego Teatru Na Woli. - Na zebraniu podkomisji kultury uznaliśmy, że sprawa Teatru Na Woli nadaje się do prokuratora. Dyrektor placówki Bogdan Augustyniak prowadzi bardzo trudne rozmowy na temat prawa własności z zajmującym część budynku bankiem. Nie wiedzieć czemu, nie ma żadnego wsparcia ze strony dzielnicy. A sprawa jest skomplikowana, bo miejsce, gdzie znajduje się sala teatralna, należy do banku, zaś okalający parking - do teatru. - Władze dzielnicy od kilku lat opóźniają, a nawet blokują, formalne wydanie tytułu własności działki przyznanej Teatrowi Na Woli jeszcze za czasów jego założyciela Tadeusza Łomnickiego - mówi Bogdan Augustyniak. - Równocześnie te same władze udzielają zgody na budowę w sąsiedztwie teatru kilku spółkom developerskim; a te plac będący własnością teatru traktują jak mienie niczyje. Konieczna jest przeprowadzka kierowanego przez Adama Hanuszkiewicza Teatru Nowego. Ponieważ budynek, w którym mieści się scena, jest własnością prywatną, władze miasta nie chcą przeprowadzić w nim remontu ani modernizacji. Pojawił się projekt budowy nowej sceny dla zespołu Hanuszkiewicza na sąsiedniej, należącej do miasta działce. Budynek zostałby wykorzystany również na siedzibę Teatru Muzycznego Roma. Pomysł uznano za dyskusyjny. Przeciwnicy chętnie przeciwstawiali tę budowę innym, ich zdaniem, pilniejszym. Ale były też głosy poparcia. - Kłopoty lokalowe Teatru Nowego i Romy są tak duże, że każdej szansie uzyskania przez nie nowego budynku można tylko przyklasnąć - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP. - Wszystkie pozostałe teatry warszawskie wymagają co najmniej solidnych remontów. Ich stan techniczny w porównaniu do standardów europejskich jest po prostu opłakany. Zainteresowane strony są zgodne, że należałoby jak najszybciej uregulować sytuację własnościową Teatru Muzycznego Roma. Są jedynie rozbieżności co do sposobu rozwiązania. - Co miesiąc płacimy kurii ok. 150 tys. zł, nie mając faktycznie żadnej perspektywy na przyszłość - mówi Jan Budkiewicz. - Kuria biskupia zaproponowała, że przekaże Romę za Pałac Prymasowski. Taka wymiana jednak nie wchodzi w rachubę, bo pod koniec lat 80. pałac kupiły Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe. Teatr Roma wymaga remontu. Dzisiejszy stan gmachu zagraża bezpieczeństwu ludzi. Rozważaliśmy więc np. przeprowadzkę Romy do Sali Kongresowej, lub adaptację dla jej potrzeb budynków dawnej elektrociepłowni na Powiślu. Niestety oba warianty okazały się niemożliwe do realizacji. - Roma rzeczywiście wymaga remontu, bo przez wiele lat traktowana była jak mienie niczyje - przyznaje Wojciech Kępczyński, dyrektor teatru. - Jednak pomysły przenosin do elektrociepłowni lub Sali Kongresowej uważam za kuriozalne. Strona kościelna wykazywała w rozmowach o ewentualnej wymianie dużo dobrej woli. Skoro Pałac Prymasowski nie wchodzi w grę, należałoby zaproponować inny obiekt. Stanowczo uważam, że Roma powinna pozostać w dotychczasowej siedzibie, która ma nie tylko wspaniałą historię, ale teraz dzięki sponsorom, będzie jednym z najnowocześniejszych i najlepiej wyposażonych teatrów muzycznych w Polsce. A poza tym nie należy zapominać o czymś takim jak genius loci. Związek emocjonalny z miejscem mocno akcentuje też Maciej Englert, dyrektor Teatru Współczesnego: - Paradoks polega na tym, że zarówno działka, na której stoi teatr, jak i sam budynek należą do parafii św. Zbawiciela, natomiast plac obok, na którym stoi barak, jest własnością teatru. O przenosinach w inne miejsce nie ma mowy, bo oczywiście chcemy zachować historyczny gmach teatru. Zastanawiamy się jednak, czy nie udałoby się na naszym placu wznieść budynku dla parafii, a potem wymienić się działkami. Bez wsparcia finansowego ze strony miasta lub jakiegoś inwestora tej sprawy nie rozwiążemy. O konieczności rozbudowy Teatru Polskiego i przeniesieniu tam Sceny Kameralnej mówi dyrektor naczelny placówki Jerzy Zaleski. - W dobudowanej części znalazłaby się zarówno Scena Kameralna jak i sale prób. Po wybudowaniu nowych pomieszczeń nie tylko polepszyłyby się warunki pracy (duża scena nie ma do dziś sali prób), ale nie musielibyśmy płacić wysokiego czynszu za Scenę Kameralną i będąc w jednym budynku moglibyśmy zmniejszyć liczbę etatów obsługi technicznej. Niecodzienną sytuację lokalową mają Teatr Kwadrat i Teatr Mały: - Polimex, któremu płacimy czynsz, nie jest jeszcze właścicielem budynku. W sądzie toczy się proces o prawo własności - twierdzi Edmund Karwański, dyrektor Kwadratu. - Na Czackiego Kwadrat ma jedynie scenę, widownię i garderoby. Zaplecze rozlokowane jest w innych punktach miasta. Niewielki magazyn - w piwnicy na Płockiej, na Cichej zaś mamy kawałek placu, gdzie ustawiliśmy kontenery. Mieści się tam malarnia i magazyn dekoracji. Co roku chcą nam to zburzyć, ale na moje prośby odwlekają tę decyzję. Gdy pozbędziemy się tego zaplecza, nie będzie teatru. - Teatr Mały płaci czynsz aż dwóm instytucjom - mówi dyrektor Mieczysław Marszycki. - Kinu Relax, które ma prawo własności do podziemnej części teatru, czyli sceny, szatni i widowni, oraz Domom Towarowym Centrum, do których należy część pomieszczeń teatralnych na parterze. Korzystając z przebudowy Domów Centrum chcieliśmy zrobić oddzielne, bezkolizyjne wejście, ale sprawa nie jest prosta, bo przechodziłoby ono przez teren istniejącego niegdyś kiosku. O tę kilkumetrową działkę wiedzie spór Ruch. Nieuregulowane prawo własności da znać o sobie wkrótce w przypadku Teatru Baj. - Historii naszej siedziby można by poświęcić grubą księgę - uważa Krzysztof Niesiołowski, dyrektor Baja. - Zajmujemy część budynku, który w 1914 roku wybudowany został przez gminę żydowską. Była tu bursa, szkoła oraz jedyna w Polsce bożnica zbudowana w kształcie rotundy. Tam, gdzie jest dziś nasza scena, po wojnie był dom modlitwy, który Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów przebudowało na Teatr Żydowski. Bożnicę rozebrano w 1955 roku. Teatr zaś przeniósł się na ulicę Królewską, a potem na plac Grzybowski. Co ciekawe, po przeprowadzce Teatru Żydowskiego, TSKŻ nie tylko udostępniło salę teatralną Bajowi, ale do 1968 roku płaciło za niego czynsz. Teraz gmina żydowska stara się o prawo własności do swoich budynków. Nie czuję zagrożenia dla teatru. Po prostu, komu innemu będziemy płacić czynsz. Budowa drugiej jezdni ulicy Prostej spowoduje konieczność wyburzenia części budynków należących do Muzeum Techniki dawnych Zakładów Norblina, w których ma siedzibę Scena Prezentacje. - Budowa nowej jezdni to nieokreślona przyszłość, więc chwilowo nie ma zagrożenia dla teatru - uważa inż. Jerzy Jasiuk, dyrektor Muzeum Techniki. - Teren Zakładów Norblina, mieszczący się w samym centrum stolicy, szczególnie w ostatnich latach wydaje się jednak łakomym kąskiem. Zgłaszają się inwestorzy, którzy chcą zlokalizować tu sklepy, restauracje itp. A ponieważ kapitalizm wchodzi do nas dość bezwzględnie, wszystko jest możliwe.
Zdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach, np. założony przez Erwina Axera Teatr Współczesny mieści się na plebanii, zaś budynek Teatru na Targówku miał być pierwotnie stacją metra. Pomysł, by kilkanaście teatrów stołecznych podlegało aż czterem podmiotom prawnym, mógłby być świetną pożywką dla twórców teatru absurdu. Są bowiem cztery teatry wojewódzkie, pięć powiatowych, dwanaście scen podlega władzom miejskim, a trzy – resortowi kultury. Wysokość dotacji nie zależy od poziomu artystycznego, lecz szczodrości organu założycielskiego. Władze Warszawy zastanawiały się niedawno, czy przy stale rosnącym czynszu przynajmniej dla kilku teatrów wynajmujących sale nie warto by poszukać nowych siedzib, w budynkach należących do miasta.
ŚWINOUJŚCIE Rok prezydentury Stanisława Możejki Wojownik w fotelu MICHAŁ STANKIEWICZ Jeszcze nie zakończyła się afera związana z basenem Mulnik i wydobytą z niego miną, wciąż nie wiadomo, czy uda się wybudować tunel pod Świną, a prezydent Świnoujścia Stanisław Możejko rozpoczął kolejne batalie. Tym razem stawką jest fotel prezydencki, który chcą mu wydrzeć zdeterminowani opozycyjni radni. Prezydentura Możejki jest naprawdę zagrożona. Zapewniająca mu poparcie w radzie miasta koalicja w grudniu ubiegłego roku rozpadła się. Koalicyjni członkowie zarządu przechodzą do opozycji po kolejnej spektakularnej akcji prezydenta, który wymienia w ich gabinetach zamki w drzwiach, zdejmuje z nich tabliczki, a telefon komórkowy wiceprezydenta zgłasza operatorowi sieci jako kradziony. To kara za ich nieposłuszeństwo. Mimo utraty większości w radzie prezydent nie traci jednak dobrego ducha. Od początku swojej kariery jest przecież wojownikiem. Opiekunowie tracą zmysły Urodzony w Szczecinie, od 1954 roku mieszka w Świnoujściu. Studia na Politechnice Szczecińskiej przerwał po czwartym roku. Rozpoczął pracę w Morskiej Stoczni Remontowej. Z opozycją po raz pierwszy zetknął się w sierpniu 1980. Wtedy jeszcze jako obserwator. Czynnie zaangażował się dopiero po ogłoszeniu stanu wojennego. Współtworzył podziemne struktury w mieście. W 1986 roku jako pierwszy w kraju zarejestrował w sądzie stoczniowy komitet "Solidarności". - Potem już jeździłem po kraju i hurtowo zakładałem komitety. Sądy wojewódzkie standardowo odrzucały wnioski, a my standardowo składaliśmy odwołania do Sądu Najwyższego. I tam, w SN w pewnym momencie zrobiła się oaza wolności. Spotykały się całe komitety czekające na wynik postępowania - opowiada Możejko. Wielokrotnie internowany, aresztowany. Jak twierdzi milicjanci i "opiekunowie" ze Służby Bezpieczeństwa mieli z nim zawsze kłopoty - pod nieudanych akcjach bywali zwalniani lub tracili zmysły. - Mój pierwszy "opiekun" został wyrzucony za nieskuteczną opiekę na pochodzie pierwszomajowym. A później chodził po Świnoujściu z dużym krzyżem na piersi - wspomina Możejko. - Ci, co ze mną walczyli, zawsze mieli dużo przygód, które niekoniecznie się dla nich dobrze kończyły. I tak jest do dzisiaj. Zarząd na taczkach W 1990 roku, jako szef świnoujskiej "Solidarności", został radnym i członkiem zarządu miasta. Dwa lata później odszedł jednak ze związku w atmosferze skandalu finansowego. Związkowcy zarzucali mu bałagan w rachunkach. - Zostałem etatowym członkiem zarządu miasta i zbiegło się to akurat z upływem kadencji przewodniczącego "Solidarności". Wyrzucenie? To tylko dymy polityczne - komentuje. Jako członek zarządu miasta też nie ma spokoju. Staje się jedną z dwóch ofiar głośnej "afery taczkowej". W lipcu 1993 roku rozwścieczony tłum handlarzy ze świnoujskich targowisk wywozi Możejkę i ówczesnego prezydenta Leszka Miłosza na taczkach z Urzędu Miasta. Przed budynkiem zmusza prezydenta do podpisania rezygnacji. Powodem ataku są plany budowy konkurencyjnego targowiska w pobliżu granicy. Sprawa trafiła do sądu, który skazał głównego pomysłodawcę wywożenia na taczkach, Witolda B., oraz trzy inne osoby na rok więzienia w zawieszeniu. Wyroki otrzymują jeszcze, biorące udział w zajściu, 24 osoby. Posadę stracił także ówczesny komendant rejonowy policji oraz jego zastępca za to, że ich podwładni podczas awantury nieudolnie próbowali odbić Możejkę i prezydenta Miłosza. W kolejnych wyborach samorządowych, w roku 1994, Możejko nie kandyduje. Prowadzi biuro senatorskie Artura Balazsa. Nadal jednak walczy. Przede wszystkim z zarządem miasta zdominowanym przez SLD i UW. Współpracuje z lokalnym tygodnikiem "Wyspiarz", w którym atakuje obowiązujące w mieście "układy". Zaprzyjaźniony z Możejką redaktor naczelny tygodnika przypłaca to zwolnieniem z pracy. Razem, w roku 1997, zakładają konkurencyjne pismo. Od tej pory w Świnoujściu działają dwa walczące ze sobą tygodniki. W tam samym czasie Stanisław Możejko rozpoczyna trwający do dzisiaj bój o tunel, zapewniający leżącemu na wyspie Świnoujściu, połączenie z krajem. Powołuje Społeczny Komitet Budowy Tunelu, który sprzedaje cegiełki. Wybucha kolejna afera - jego przeciwnicy, w tym władze miasta, zarzucają mu zagarnięcie zebranych pieniędzy. - Zebraliśmy 9,5 tys. zł. A wydaliśmy 20 tys. Na co poszły? Na telefony, faksy. Kontakty z firmami, naukowcami. Powołaliśmy Radę Naukowo-Techniczną. Byliśmy w Sejmie i Senacie. A gdy już nie mieliśmy własnych pieniędzy, użyliśmy tych z cegiełek - wyjaśnia Możejko. Prokuratura, która zajęła się sprawą, umarza postępowanie z powodu braku dowodów. Możejce udaje się doprowadzić do wewnętrznego konfliktu w SLD-PSL-owskim zarządzie miasta. Dogaduje się z wiceprezydentem Robertem Rachutą, który zawiadamia prokuraturę o przestępstwie popełnionym przez innych członków zarządu. Chodzi o przekazanie Spółdzielni Społem pasażu przy świnoujskiej promenadzie. W odwecie SLD-owski prezydent Krzysztof Adranowski składa wniosek o odwołanie Rachuty, w odpowiedzi na co Możejko zawiadamia prokuraturę o próbie tworzenia w mieście "mafii". Prezydent czyści miasto W ostatnich wyborach samorządowych, w roku 1998, Stanisław Możejko, znowu jako szef świnoujskiej "Solidarności", kandyduje ponownie. Otrzymuje mandat radnego i wygrywa walkę o fotel prezydenta, na którym zasiada w grudniu 1998 roku. W 32-osobowej Radzie Miasta popiera go 10 radnych Akcji Wyborczej Solidarność, pięciu z lokalnego ugrupowania Nowa Fala i dwaj niezależni. Opozycję stanowią członkowie Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Wolności i Unii Polityki Realnej. Urzędowanie zaczyna, od wykasowania 700 uchwał Rady Miasta, pozostawiając tylko 79. Zwalnia naczelników wydziałów. Powód - brak zaufania. Likwiduje biuro prasowe, gdyż według niego tworzy niepotrzebną barierę pomiędzy nim a mediami. Przez kilka miesięcy nie dopuszcza do powstania komisji w radzie. Zmienia władze zakładów komunalnych. Sposób, w jaki to robi, wywołuje zamieszanie. Wypowiedzenia wręczane są w domach zainteresowanych, w obecności kamery, która rejestruje całe zdarzenie. - Pomysł powstał z konieczności. Zainteresowani, jak dowiedzieli się o zwolnieniu, barykadowali się od środka i nie wpuszczali do gabinetu. Delegacja jechała więc do domu, a kamera była zabezpieczeniem. Wyobraźmy sobie sytuację, że na przykład wręczamy komuś wymówienie, a ten mówi, że go uderzono. Nagranie miało nas przed takim czymś uchronić - opowiada Możejko Prezydent przegrywa jednak w marcu 1999 roku dwa procesy wytoczone mu przez zwolnionych urzędników miejskich. Sąd pracy uznaje, że "utrata zaufania", która była podstawą zwolnień, nie wystarczy, tym bardziej że prezydent wymówił pracę rano, w pierwszym dniu urzędowania. W tym samym miesiącu prezydent odwołuje kolejnego dyrektora. Tym razem Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Rozpoczyna też walkę z Polskim Ratownictwem Okrętowym i Marynarką Wojenną. Dokonuje słynnego rozbrojenia miny (wiosną 1999 roku nakazał rozbrojenie kolejnej miny wyciągniętej z basenu Mulnik, mina ta nie pochodziła wg niego z czasów drugiej wojny światowej, lecz została podrzucona do basenu przez PRO) i domaga się zwrotu niesłusznie według niego pobranych przez firmę pieniędzy za wydobywanie fikcyjnych wraków i min. Sprawa trafia do prokuratury w Szczecinie i Stargardzie Szczecińskim. Najwyższa Izba Kontroli, w wydanej opinii w tej sprawie, rację przyznaje Możejce i zaleca PRO oraz marynarce zwrot pieniędzy. Jednak priorytetem dla Możejki jest walka o tunel. Organizuje przetarg na projekt i jego budowę, przy okazji wdając się w konflikt z zarządem portu Szczecin - Świnoujście i Urzędem Morskim. Budowa tunelu na planowanej głębokości 10 metrów uniemożliwiłaby w przyszłości pogłębienie toru wodnego - jedynego połączenia portu w Szczecinie z morzem. Dlatego Urząd Morski proponuje zbudowanie go o 4 metry niżej. W odpowiedzi Możejko żąda wyłożenia przez szczeciński port dodatkowych 32 mln USD. Przetarg kończy się unieważnieniem, gdyż zgłasza się tylko jedna firma. Z nią też są prowadzone dalsze negocjacje. W ciągu ostatniego roku Możejko doprowadza też do wymiany na stanowisku komendanta policji w Świnoujściu. W grudniu jednak koalicja przeżywa kryzys, którego nie przetrzymuje. Możejko zarzuca członkom zarządu z Nowej Fali brak współpracy, działanie destrukcyjne. Po grudniowej, nieudanej próbie odwołania wiceprezydenta i członka zarządu zmniejsza im zarobki do poziomu 666 zł brutto. Potem pozbawia wszelkich kompetencji kolejnych dwóch członków zarządu. Odwołuje szefa PEC oraz szefa świnoujskiego ZOZ. Pierwszemu zarzuca nieprawidłowości przy przetargu na dostawców węgla dla świnoujskiej ciepłowni, drugiemu doprowadzenie zakładu do znacznego zadłużenia. Atmosfera staje się gorąca. Dwa dni po tym miasto obiega wiadomość: Zbigniew Pomieczyński, wiceprezydent Świnoujścia, pobił w urzędzie Henryka Makiałkowskiego, naczelnika biura zarządu miasta. Tak twierdzi poszkodowany, który pojawia się na policji z rozbitym łukiem brwiowym. Możejko przebywa wówczas na spotkaniu opłatkowym w komendzie policji. Zdarzenie komentuje: - Wystarczy, że mnie nie ma godzinę w urzędzie... Dyktator Według opozycji prezydent wprowadził w mieście dyktaturę. - Nie liczy się z głosem ani mniejszości, ani większości. Łamie ustawy o zamówieniach publicznych. Otoczył się grupą pretorian, których mocno opłaca - wylicza Adam Szczodry, radny z ramienia UW. Opozycja zarzuca prokuraturę zawiadomieniami. O tym, że prezydent nie wydał dokumentów z sesji rady, o tym, że fałszuje dokumenty z posiedzeń zarządu miasta, nie wpuszcza członków zarządu do ich gabinetów. Tylko w ostatnich trzech latach przez prokuraturę przewija się kilkanaście wniosków, gdzie pojawia się nazwisko Możejki. Często też z jego inicjatywy. - W 1998 roku prezydent Możejko i Grzegorz Kapla złożyli doniesienie na krytykę opublikowaną w tygodniku "Wyspiarz" oraz to, że mieszkaniec Świnoujścia wyzywająco patrzył na pana Kaplę - podaje jeden z przykładów prokurator Anna Gawłowska-Rynkiewicz, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Szczecinie. - Możejko zawsze próbował udowodnić, że całe nasze środowisko jest skorumpowane, a on walczy o samorządność - uważa Szczodry. - To człowiek, który dużą rolę przywiązuje do znaków zodiaku i liczb. Wskazuje, że wybrano go na prezydenta, kiedy miał 44 lata. Zarobki członków zarządu obniżył do kwoty 666 zł. Bezsilna jak na razie opozycja nie kryje swej nienawiści do Możejki i szykuje siły do jego odwołania. Nie ma jednak w radzie wymaganych 2/3 głosów, więc szansą wydaje się być zablokowanie absolutorium dotyczącego ubiegłorocznego budżetu. Jednak prezydent nie boi się takiej sytuacji. Przecież może zostać zarządcą komisarycznym.
Prezydentura Możejki jest zagrożona. Koalicyjni członkowie zarządu przechodzą do opozycji. Współtworzył podziemne struktury w mieście. W 1990 roku jako szef świnoujskiej "Solidarności" został radnym i członkiem zarządu miasta. Dwa lata później odszedł ze związku. Jako członek zarządu miasta Staje się jedną z dwóch ofiar afery taczkowej. W ostatnich wyborach samorządowych Stanisław Możejko, znowu jako szef świnoujskiej "Solidarności", wygrywa walkę o fotel prezydenta. Zwalnia naczelników wydziałów. Według opozycji prezydent wprowadził w mieście dyktaturę.
Kazimierz Kutz o Tadeuszu Łomnickim w dziesiątą rocznicę śmierci aktora Zawsze był gotów do wielkiego skoku Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Bolał, że nie jest popularny i tak rozpoznawalny jak różne sezonowe gwiazdy. Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty. Był oczywiście "potworem", który wszystko podporządkował sztuce. Zawsze czuło się jego gotowość do wielkiego skoku. I to było wspaniałe. Zawsze robił co najmniej trzy rzeczy naraz. Pamiętam, jak odwoził mnie po próbie. Jednocześnie prowadził samochód, rozmawiał o swoich problemach i z magnetofonu uczył się nowej roli albo angielskiego. Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji. We wszystkim, co robił, nieco przesadzał, "błaznował". Wszystko, wszystko musiało mieć formę, nawet jego nieautentyczność była jakby "robiona". Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. Kiedy natykał się na kogoś nieżyczliwego, też stawał się niesympatyczny. Pamiętam, jak na planie "Pokolenia" Andrzeja Wajdy Zbigniew Cybulski bardzo bał się spotkania z Łomnickim. Poprosił mnie o kupienie skrzynki piwa. Opróżnił wszystkie butelki dla kurażu i gdy przyszło do nagrywania sceny, zaskoczył Tadeusza swoją improwizacją. Łomnicki z wrażenia przestał grać, a całą złość na siebie dość brutalnie wyładował na mnie. Zapomniany majowy kartofel Spotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "Przedstawienia «Hamleta» we wsi Głucha Dolna", tragedii ma motywach Szekspira o kacyku rządzącym jugosłowiańską wioską. W latach 70. był to tekst niecenzuralny. Łomnicki bał się. Nie o siebie, lecz o teatr. Mimo to podjął się wystawienia dramatu. Na dobrą sprawę jako reżyser nie mogłem aktorom powiedzieć, o czym ten tekst jest. W dodatku, przeważnie młodzi, bali się Łomnickiego. Mierzenie się z jego wielkością, niedawnym rektorem, profesorem, blokowało ich. Szukałem sposobu na rozładowanie niekorzystnego napięcia. Na scenie ludzie muszą się czuć wolnymi. Aż któregoś dnia przyłapałem Tadeusza kompletnie nieprzygotowanego do próby. Zacząłem go pouczać, czym jest praca w teatrze, jakby był amatorem. Mówiłem, że nie rozumie tekstu, tłumaczyłem każdy szczegół, jak komuś głupiemu. Zespół osłupiał, a on zzieleniał. Poczuł się dotknięty, nie wytrzymał i wyszedł. Zapadła cisza. Udawałem, że czekam na jego powrót, a gdy po 10 minutach nie wrócił, krzyknąłem: "Co wy się, k...., tego ch.... boicie?! " - a wiedziałem, że podsłuchuje mnie. "To ma być wielki aktor, wasz nauczyciel, a zrywa próby we własnym teatrze? Przecież to jest ostatni kartofel zapomniany w piwnicy w maju! ". Wyznanie wiary Po próbie specjalnie nie wróciłem do hotelu, tylko poszedłem spać do kolegi, żeby Tadeusz nie mógł mnie znaleźć. Następnego dnia za pięć dziesiąta byłem w teatralnym bufecie. Cały zespół czekał w gotowości. Usiadłem jak najdalej od drzwi. O dziesiątej pojawił się... i rozpoczęła się komedia. To cały Łomnicki! Najpierw pocałował w rękę bufetową, potem podszedł do każdej aktorki i każdą pocałował w rękę, a na końcu przeprosił wszystkich kolegów. Potem podszedł do mnie i najskromniej w świecie, cały skruszony powiedział: "Przepraszam, Kaziu, źle się zachowałem". "Tak mi się zdawało, Tadeusz. Mam do ciebie pytanie - ciągnąłem dalej i widziałem, jak cierpnie mu skóra. "Podobno uczysz w szkole. Wiesz, czego ty uczysz? Paraliżu postępowego! ". Na te słowa Łomnicki czmychnął za drzwi. Widziałem, jak stamtąd macha do mnie ręką. Podszedłem, a on do mnie: "Błagam cię, Kaziu, możesz mi wszystko powiedzieć, ale nie przy ludziach! ". "Masz to u mnie. A teraz na scenę i próbujemy jeszcze raz to, co wczoraj. " Próbował genialnie, choć trzymałem go z 10 minut. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. "Obiecująco" - powiedziałem. Była to moja zemsta za "Pokolenie". Dzięki niej zespół nabrał odwagi do "Łoma" i wszystko poszło jak z górki. Po kłopotach z cenzurą mogliśmy twórczo pracować. Zezwolono na kilka zamkniętych pokazów. Na jedno z przedstawień przyszła cała śmietanka SPATiF-u. Tadeusz zawsze grał na 100 procent, ale dopiero podczas tego wieczoru zobaczyłem, czym może być teatr z wielkim aktorem. Grał w natchnieniu, jakiego jeszcze nie widziałem, bo chciał zadowolić kolegów. Nigdy nie odchodził od wersji ustalonej z reżyserem, ale tego dnia w finale zaczął chrząkać jak knur i rozwijał to chrząkanie niczym muzyczny motyw aż po pointę. W zachwycie pobiegłem do garderoby Tadeusza i spytałem, jak na to wpadł. "Aaaa!, Kaziu, ja to znam z lektur. Było na widowni paru kolegów, którzy widzieli Jaracza, jak zagrał to przed wojną w «Uciekła mi przepióreczka», a ja chciałem im zrobić przyjemność". Niby był to żart, ale tak naprawdę pokazywał, że jest kontynuatorem tradycji Jaracza, a to chrząkanie - wyznaniem wiary w sens kontynuacji jego sztuki. Ukochany świntuch W czasach Teatru Na Woli widziałem też, jak Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę. Nie zapomnę nigdy, jak mnie z nią poznał. Byliśmy w jego malutkiej garderobie. Na ścianie wisiał wielki portret Swinarskiego, nagle weszła ona. Bardzo młoda, w okularach, w długiej sukni. Siedząc w kostiumie Giordana Bruna, Łomnicki powiedział: "Poznaj ją, to moja Marysia" i sięgnął po skraj sukni, całą ją odsłonił. Diabeł, zawsze z wszystkiego robił teatr. A jednocześnie sprawdzał ją, czy nadaje się, czy przyjmie go takim, jakim jest. Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Pastwiono się nad nim. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli, ludzie, którym dał pracę, których "wymyślił". Cierpiał bardzo. A przecież role partyjnych działaczy w "Przypadku", "Człowieku z marmuru" świadczyły nie tylko o jego ekshibicjonizmie, ale i klasie, autoironii. Na pewno myślał też o nich w kategoriach zawodowych - wiedział, że to są ciekawe role do zagrania. Byliśmy w wielkiej przyjaźni, więc mogłem sobie pozwolić na przekomarzanki z Tadeuszem o jego partyjnej karierze. Kiedy miałem z nim trudności na planie, rzucałem: "Przypomnij sobie, jak byłeś w KC". Śmiał się, wściekał, raz to go bolało, raz śmieszyło, ale spinał się i grał. Duch konkurencji Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Pieklił się i cierpiał. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć. Kiedy zobaczył Gajosa w roli von Horvatha w "Opowieściach Hollywoodu", chwycił za telefon i z zachwytem mi opowiadał: "Oglądałem. Nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił w telewizji. Gajos to genialny aktor". A kiedy już zadzwonił do mnie, starał się, jak to on, upiec drugą pieczeń. Dodał: "Wiesz, niektórym kolegom się zdaje, że potrafią grać intelektualistów" - to o Holoubku. Obaj konkurowali o pierwsze miejsce cały czas, obaj piekielnie inteligentni, tylko absolutnie różni... To, jak potrafi docenić kolegów, widziałem też na własne oczy pracując nad "Stalinen", ostatnim spektaklem telewizyjnym z jego udziałem. Wcześniej nigdy z Trelą się nie spotkali. Jurek w ostatniej chwili wziął zastępstwo za Janusza Gajosa, uczył się tekstu nocą, no i bał się Łomnickiego i odpowiedzialności. Z tego wszystkiego dostał skurczu mięśni dłoni. Starał się go ukryć, ale Tadeusz zauważył. Wiedział, że to skutek nadmiernego wysiłku i zatroszczył się o kolegę jak najlepsza pielęgniarka. Masował mu mięśnie i przynosił herbatę. Cieszył się też talentem Jurka. To był wspaniały mecz między teatralną Warszawą i teatralnym Krakowem. Kiedy po dwóch dniach Trela zaczął dobrze czuć się w roli Stalina, Tadeusz poprosił mnie na bok i wyszeptał: "Kaziu, ja się go boję. On ma ołowiane oczy. Jak Stalin" - wyszeptał. Lindsay Anderson, jego przyjaciel, powiedział komuś, że Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną, co zaczęło mu wadzić w aktorstwie. Mogło tak być. W czasie prac nad "Stalinem", jego wiedza o komunizmie, towarzyszach z Politbiura, o WKPb była tak kolosalna, że nie mógł jej przetrawić. Jak każdy wielki aktor potrzebował wskazówek reżysera bardziej niż debiutant. Jak anioł. Wtedy zapalały mu się oczy, a w chwilę potem grał jak w natchnieniu. Wszyscy wtedy na planie zastygali, oglądali jego grę w absolutnej ciszy. Widziałem, jak ścina się powietrze. Kiedy kończyliśmy pracę nad "Stalinem", urządziliśmy skromny pożegnalny bankiet w telewizyjnej hali. Tadeusz pojawił się z garderoby, z walizeczką w dłoni. Spieszył się do Poznania na próby "Króla Leara". Podziękował nam, nie łyknął nawet szampana, nie przegryzł nawet paluszka. Pożegnał się i poszedł. Widzę go jeszcze, jak drepcze przez halę z walizeczką, w płaszczyku, z przekrzywioną na prawo głową. Aż wszedł w światło drzwi i zniknął. Notował Jacek Cieślak
Tadeusz Łomnicki we wspomnieniach Kazimierza Kutza to człowiek o skomplikowanej osobowości. Był niezwykle pracowity i obdarzony niecodzienną inteligencją. Miał kompleksy - cierpiał z powodu złych warunków aktorskich i zbyt małej popularności. Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, potrafił jednak przyznać się do błędu. Lubił grać sam wielkie, całospektaklowe role, ale uwielbiał też występować z utalentowanymi kolegami. Wszystko podporządkował sztuce, dlatego sprawiał wrażenie człowieka, który gra także poza sceną.
ROZMOWA Paweł Kukiz, lider Piersi o nowej płycie "Pieśni ojczyźniane" Manifestacja wolności FOT. (C) ANDRZEJ GEORGIEW / FORUM RZ: Artyści twierdzą, że ich bodaj największym problemem są dziś wścibscy fani i bulwarowe media. Tymczasem, pan niczym naturszczyk z programu dla wścibskich telewidzów "Wielki Brat", zamontował trzy kamery w domu i daje się podglądać w Internecie. PAWEŁ KUKIZ: Zamontowałem kamery nie po to, żeby pokazywać genitalia, lecz pomóc w przekazaniu obrazu mojej duszy. A to jest zasadnicza różnica. W Internecie jest moja strona http://www.kukizipiersi.pl. Są na niej teksty z mojej nowej płyty. Niedługo będzie możliwość przesłuchania fragmentów piosenek. Podam też godziny, kiedy będzie można mnie zastać w czasie "czatu" na serwerze onet.pl i porozmawiać. Oczywiście, jeśli będę chciał pokazać stan mojej duszy obrazując to genitaliami - zawsze mam możliwość zrobienia zbliżenia kamerką. Teraz o tym nie myślę. Pozwalam się podglądać tylko wtedy, kiedy chcę. Kiedy nie chcę, wyciągam z gniazdka łącza zasilające kamery. Poza tym przekazują obraz z półminutowym opóźnieniem. Nie ma więc obawy, że można coś podejrzeć bez mojej zgody. Po co wyłączać kamery, nie lepiej byłoby ich nie montować? Powód jest prosty. Bez pośrednictwa mediów mam możliwość porozmawiać z bywalcami Internetu o tym, o czym chcę. Czy pana zdaniem media wypaczają sens pana wypowiedzi, cenzurują je lub blokują? Podam świeży przykład. Przyjechała do mnie ekipa "Teleexpressu". Umówiliśmy się na rozmowę w związku z premierą "Pieśni ojczyźnianych". Przygotowałem i wypowiedziałem tylko jedno zdanie, że w naszym kraju coraz trudniej się śmiać, a jeśli śmieję się, to nie dlatego, że mam zacięcie kabaretowe, lecz dlatego, że nasz kraj i nasi politycy przypominają coraz częściej kabaret. Oglądam "Teleexpress" i co? Pokazano mnie przy komputerze, ale moją wypowiedź wycięto. Zamiast niej pojawił się komentarz Marka Sierockiego zupełnie nie korespondujący z przesłaniem płyty. A może jest pan przewrażliwiony na własnym punkcie? A może telewizji publicznej nie podobają się moje poglądy i teksty o politykach, którzy mają wpływ na nią? Jeśli tak, to po co umawia się ze mną i wysyła na koszt podatnika ekipę? Rozmawiając z ludźmi w Internecie mam pewność, że moje poglądy nie będą cenzurowane. Komunikują się ze mną często osoby mające wpływ na opinię publiczną, bardziej aktywne niż przeciętny odbiorca tradycyjnych mediów. Jeśli nie będą się zgadzać z moimi poglądami, wywiąże się dyskusja. W tradycyjnych mediach nie byłoby to możliwe. Zdarza się, że wyłączność na prawdę mają coraz częściej dziennikarze. Ile odbył już pan rozmów w Internecie? Przez dwa dni sto. Najciekawsze, że wiele osób z Polski ma kłopoty z uruchomieniem kamer. Rozmówcy z Kanady, Niemiec robią to bezbłędnie. To znaczy, że dalej jeździmy furmanami, a świat poszedł do przodu. Dlaczego w piosence "Państwo Wielkiej Powszechnej Niemocy" zaatakował pan Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy? W pewnym momencie poczułem, że przypomina mi czyny społeczne z epoki PRL. To duża przesada. Nikt nikogo nie zmusza do udziału w akcji Jerzego Owsiaka. Zamiast narzekać na polityków, robi swoje. Ale można mówić o presji moralnej. Uważam, że Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy miałaby dzisiaj sens, gdyby zyskała wymiar lokalny. Pomagała budować nasze małe ojczyzny. Niestety, tak jak w komunizmie, mamy do czynienia z centralnym sterowaniem. Ze szczytnej jeszcze niedawno idei robi się szopka. Ludzie z wioski, z małego miasteczka mogą przekazać pieniądze na fundację, ale nie będą mieli z tego żadnego pożytku. Obowiązuje rejonizacja, są kasy chorych. Myślę też, że coraz trudniej jest kontrolować taką masę pieniędzy. Może warto zastanowić się, ile kosztuje telewizję dzień transmisji, ekipy telewizyjne, sprzęt, studio, prezenterzy? Czy ktoś się nad tym zastanawiał? A ci kolesie z banków i firm, których nazwiska i nazwy wymieniane są na antenie - ile zyskują taniego czasu reklamowego nie schodząc z wizji? Nie dość, że wychodzą na wspaniałych ludzi, mogą sobie jeszcze odpisać od podatku darowizny. Uważam, że dzięki takim spektakularnym akcjom jak Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy państwo usprawiedliwia swoją niemoc i indolencję. Wierzę w szczere intencje Jurka Owsiaka. Wiem, że wykonał kapitalną rzecz. Pomagał ludziom i skonsolidował naród. Jednak kontynuowanie działalności fundacji na dotychczasowych zasadach nie ma sensu. Słuchając pana nowych nagrań "Tańczę" czy "Młode Tłoki" trudno zorientować się, kiedy szydzi pan z disco polo i Modern Talking, a kiedy muzyka grana na dancingach i weselach sprawia panu radość. Mogę się śmiać z piosenek typu "Szła Maryna koło młyna", ale kiedy jestem na weselu, a zdążyłem już wypić parę piw - czuję się świetnie. Podobne uczucie towarzyszy mi, gdy wykonuję "Młode Tłoki". Z początku miał to być żart z pewnej konwencji. Później zauważyłem jednak, że śmieję się z samego siebie. Dlaczego mam traktować własną muzykę poważnie? Przecież pop nie jest tą dziedziną sztuki, w której warto szukać ponadczasowych wartości. To zabawa albo też zapis naszej rzeczywistości. Podziały na disco polo i rock nie mają sensu. Ktoś śpiewa o wiejskim weselu, ktoś o przeżyciach z wielkomiejskiej ulicy. Moim zdaniem discopolowcy są często bardziej autentyczni niż muzycy rockowi o wielkich intelektualnych ambicjach. Jaka jest różnica między kimś, kto "widział orła cień", a kimś, kto widzi "trzy krasnoludki, gdy na zamku jest dużo wódki"? Rozumiem Witkacego, Herberta i księdza Twardowskiego. O czym jest "Widziałam orła cień" - nie rozumiem. Przysięgam! Czy dlatego jako pierwszy wykonawca rockowy zdecydował się pan na występy z Shazzą, gwiazdą disco polo na zeszłorocznym festiwalu opolskim? Nie była to manifestacja miłości do disco polo, lecz mojej wolności. Chciałem też zobaczyć, jak publiczność przyjmie Shazzę, a także pokazać, jakie są gusty Polaków. Trzeba je uszanować, a na pewno nie można lekceważyć. Kiedy ktoś jeździ na traktorze pół dnia, nie może potem słuchać Metalliki. Metallicę ma w polu, że aż miło. Na płycie znalazła się też piosenka "Szał", mówiąca o używaniu narkotyków przez młodzież. Jakie są pana obserwacje na ten temat? Narkotyki są teraz popularniejsze wśród młodzieży niż wina owocowe konserwowane siarką w czasach mojej młodości. I to jest przerażające. Ale politycy tym się nie przejmują. Myślą tylko o tym, jak zachować władzę. Rozmawiał Jacek Cieślak Paweł Kukiz z grupą Hak został laureatem Jarocina '83. Z supergrupą Aya RL zaśpiewał m.in. "Skórę", jedną z najsłynniejszych polskich piosenek lat 80. W grupie Piersi zasłynął jako parodysta muzycznych konwencji i bezlitosny prześmiewca życia Polaków. Do muzyki punkowej przypomniał socrealistyczne wiersze Tuwima i Gałczyńskiego. "ZChN zbliża się" zaśpiewał na melodię "Pan Jezus zbliża się". Był też członkiem Emigrantów, wystąpił w "Pozłacanym warkoczu" Katarzyny Gaertner. Zagrał w "Girl Guide" Juliusza Machulskiego.
RZ: Artyści twierdzą, że ich największym problemem są wścibscy fani i bulwarowe media. Tymczasem, pan zamontował kamery w domu i daje się podglądać w Internecie. PAWEŁ KUKIZ: Zamontowałem kamery po to, żeby pomóc w przekazaniu obrazu mojej duszy. Pozwalam się podglądać wtedy, kiedy chcę. Kiedy nie chcę, wyciągam z gniazdka łącza zasilające .
MEDYCYNA Nowe środki farmaceutyczne mogą bez powikłań likwidować ból Superaspiryna w natarciu RYS. MAREK KONECKI ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Amerykańskie koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży nowej generacji środki przeciwbólowe, reklamowane jako "superaspiryna". Leki te przeznaczone są dla ludzi cierpiących na choroby reumatyczne, ale podejrzewa się, że mogą być też przydatne w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelit. W Polsce tymczasem wycofywane są przestarzałe preparaty - m.in. popularne tabletki od bólu głowy "z krzyżykiem". Leki przeciwbólowe, w tym głównie tzw. niesteroidowe środki przeciwzapalne, są jednymi z najczęściej stosowanych farmaceutyków. Jedynie z powodu schorzeń stawów co roku udzielanych jest w Polsce 15 mln porad oraz wypisywanych jest 14 mln recept (na całym świecie - ponad 480 mln). Jeszcze więcej tego typu leków zażywanych jest przez chorych we własnym zakresie - bez recepty. Tym bardziej, że są pomocne w uśmierzaniu innych często występujących dolegliwości, jak bóle głowy oraz kręgosłupa. Są dość bezpieczne, ale nie pozbawione działań niepożądanych, szczególnie gdy są stosowane przewlekle lub w większych dawkach. Stąd coraz większe zainteresowanie preparatami skutecznymi, a jednocześnie najmniej szkodliwymi. Taki jest też powód od dawna już oczekiwanej w kraju decyzji wycofania z użycia starszej generacji leków przeciwbólowych zawierających fenacetynę, jak tabletki z krzyżykiem oraz pyralgina. Ostrożnie z lekami Przewodniczący Komisji Rejestracji Leków Aleksander Mazurek zapowiedział, że środki te znikną z polskiego rynku prawdopodobnie w ciągu pół roku - do wyczerpania się zapasów. Tak postąpiono już przed wieloma laty w większości innych krajów, jak tylko zaczęto podejrzewać, że mogą one doprowadzić do przewlekłej niewydolności nerek - tzw. zespołu nerki analgetycznej. Według danych europejskich, cierpi z tego powodu od 2,5 do 44 proc. pacjentów wymagających hemodializy (podłączenia do sztucznej nerki). Nie wiadomo, jak dużo takich chorych jest w Polsce. "Przewodnik farmakoterapii" zwraca jedynie uwagę, że okoliczności powstania tego uszkodzenia nie są w pełni wyjaśnione. "Przypisywanie roli jedynego winowajcy fenacetynie nie potwierdziło się: w wielu krajach po jej wycofaniu częstość uszkodzeń nerek zmniejszyła się tylko nieznacznie." U wielu chorych odstawienie leku prowadzi do częściowego cofnięcia się zmian. Dlatego za bardziej ryzykowne uznaje się długotrwałe i systematyczne (zwłaszcza codziennie) przyjmowanie dużych dawek wszelkich preparatów przeciwbólowych, zwłaszcza więcej niż tylko jednego. Z tym większym zainteresowaniem oczekiwane jest wprowadzenie nowej generacji pochodnych aspiryny. Ich producenci twierdzą, że zachowują one niektóre zalety popularnej pigułki, ale pozbawione są jej podstawowej wady: przy dłuższym zażywaniu nie wywołują dolegliwości przewodu pokarmowego - bólów, nudności, wymiotów i zaburzeń trawienia lub pobolewania wątroby. Takim lekiem jest Celebrex amerykańskiej firmy Searl, zarejestrowany w grudniu 1998 r. przez amerykański Urząd ds. Żywności i Leków (FDA) w leczeniu gośćca (choroby zwyrodnieniowej stawów) oraz reumatoidalnego zapalenia stawów (choroby autoimmunologicznej). Przewiduje się, że jeszcze w tym roku ma być dopuszczony do sprzedaży Vioxx koncernu farmaceutycznego MSD, a w przygotowaniu jest kilkanaście innych środków o podobnym działaniu takich potentatów, jak Johnson & Johnson oraz GlaxoWellcome. W Polsce jak na razie dostępny jest jedynie Meloxicam niemieckiej firmy Boehringer Ingelheim, wskazany do leczenia reumatoidalnego zapalenia stawów, choroby zwyrodnieniowej stawów, lumbago, postrzału oraz dny. Fatalne powikłania Aspiryna jest jednym z najczęściej stosowanych środków i na pewno takim pozostanie, jednak ze względu na ryzyko powikłań coraz częściej wypierana jest w niektórych dolegliwościach przez inne farmaceutyki. Przykładem jest paracetamol, nie powodujący zaburzeń jelito-żołądkowych, zalecany w łagodzeniu lekkich i średnich bólów, raczej nie związanych z procesami zapalnymi, jak bóle menstruacyjne i urazy, a także bóle głowy, zębów i kręgosłupa. Polecany jest nawet w bólach reumatoidalnych, gdy nie pomaga użycie jednego niesteroidowego leku przeciwzapalnego, bo włączenie jeszcze jednego preparatu o podobnym działaniu ze względu na powikłania nie jest wskazane. Nową konkurencją dla kwasu acetylosalicylowego mogą być "superaspiryny", przydatne np. w uśmierzaniu dolegliwości wywołanych przez schorzenia reumatyczne. Cierpiący na nie ludzie muszą całymi latami zażywać środki przeciwbólowe, głównie niesteroidowe leki przeciwzapalne, powodujące u co trzeciego chorego uszkodzenia śluzówki żołądka. Co jest tym bardziej niepokojące, że u wielu z nich wykrywane są dopiero wtedy, gdy wywołują krwawienia wewnętrzne. W Polsce nie jest znana liczba tego rodzaju powikłań. Wiadomo jedynie, że w USA wskutek ich zażywania co roku 100 tys. chorych trafia do szpitala z powodu wrzodów przewodu pokarmowego, a u 10-20 tys. chorych doprowadzają one do zgonu. Według dr Gurkipala Singha z Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii, tragedie zdarzają się częściej niż zgony spowodowane astmą, rakiem szyjki macicy oraz czerniakiem skóry. Wprowadzane obecnie leki nowej generacji powinny być mniej szkodliwe, gdyż mają to samo działanie terapeutyczne - przeciwzapalne i przeciwbólowe, a przy tym zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego. W ich opracowaniu uczeni wykorzystali odkrycie, iż niesteroidowe leki przeciwzapalne w różnym stopniu hamują działanie dwóch enzymów cykloksygenazy (COX-1 oraz COX-2), wykorzystywanych do produkcji prostaglandyn: pierwszy osłania przewód pokarmowy, a drugi uczestniczy w procesach zapalnych. Wystarczyło zatem zastosować preparat, który działa selektywnie - tylko na jeden enzym (COX-2), związany tylko z procesami zapalnymi. U zdrowego człowieka enzym ten występuje tylko w śladowych ilościach, pod wpływem zapalenie nasila ból i wydłuża stan zapalny. Wystarczy zatem zablokować jego działanie, by uniknąć działań niepożądanych, wywołanych hamowaniem enzymu COX-1, biorącego udział w ochronie żołądka, nerek i utrzymaniu prawidłowej krzepliwości krwi. Nadzieje i kontrowersje Pierwsze wybiórczo działające środki hamują działanie niepożądanego enzymu 100 razy silniej niż COX-1. Kolejne preparaty mają być jeszcze bardziej skuteczne. Będą przydatne zarówno w leczeniu reumatyzmu, jak i bólów zębów, bólów pooperacyjnych oraz dolegliwości menstruacyjnych, a nawet w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelita grubego. Jednak nie wszyscy specjaliści się z tym zgadzają. Krytycy twierdzą, że leki te nie zostały jeszcze dostatecznie przebadane. Enzym COX-2 prawdopodobnie nie jest wyłącznie "czarną owcą", gdyż pełni w organizmie również ważne funkcje - w nerkach, naczyniach krwionośnych, kościach, szpiku kostnym oraz w mózgu. Jej blokowanie może zatem wywoływać inne, nie znane jeszcze powikłania, np. zaburzenia pracy nerek oraz odnowy tkanki kostnej. Środki te nie zastąpią tradycyjnej aspiryny, która blokując enzym COX-1 obniża krzepliwość krwi, a tym samym zmniejsza ryzyko zawału serca oraz udaru niedokrwiennego mózgu. Zawsze zatem będzie pomocna w profilaktyce chorób układu krążenia, co potwierdzają opublikowane niedawno przez "JAMA" badania Jiang He z Uniwersytetu Chicagowskiego. Poza tym superaspiryny nie zawsze tak skutecznie likwiduję bóle, jak starsze leki. Nie będą zatem lepszą ofertą dla każdego chorego. Mogą jednak okazać się niezastąpione u tych osób, które muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe.
Leki przeciwbólowe są jednymi z najczęściej stosowanych farmaceutyków. Są dość bezpieczne, ale nie pozbawione działań niepożądanych, szczególnie gdy są stosowane przewlekle lub w większych dawkach. Taki jest powód wycofania z użycia starszej generacji leków jak tabletki z krzyżykiem oraz pyralgina.mogą one doprowadzić do przewlekłej niewydolności nerek. Nie wiadomo, jak dużo takich chorych jest w Polsce. U wielu chorych odstawienie leku prowadzi do częściowego cofnięcia się zmian. Z zainteresowaniem oczekiwane jest wprowadzenie nowej generacji pochodnych aspiryny. Ich producenci twierdzą, że przy dłuższym zażywaniu nie wywołują dolegliwości przewodu pokarmowego. Aspiryna jest jednym z najczęściej stosowanych środków, jednak ze względu na ryzyko powikłań coraz częściej wypierana jest przez inne farmaceutyki. Przykładem jest paracetamol, nie powodujący zaburzeń jelito-żołądkowych, zalecany w łagodzeniu lekkich i średnich bólów.Nową konkurencją dla kwasu acetylosalicylowego mogą być "superaspiryny", przydatne np. w uśmierzaniu dolegliwości wywołanych przez schorzenia reumatyczne. leki nowej generacji powinny być mniej szkodliwe. W ich opracowaniu uczeni wykorzystali odkrycie, iż niesteroidowe leki przeciwzapalne w różnym stopniu hamują działanie dwóch enzymów cykloksygenazy. Wystarczy zatem zastosować preparat, który działa selektywnie. Kolejne preparaty mają być jeszcze bardziej skuteczne. superaspiryny nie będą lepszą ofertą dla każdego chorego. Mogą jednak okazać się niezastąpione u tych osób, które muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe.
POLSKA-UE Wkrótce rozmowy o zakupie nieruchomości przez cudzoziemców Ceny istotniejsze niż obawy Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat - powiedzieli nam wczoraj przewodzący obecnie pracom Unii Europejskiej dyplomaci z Finlandii. Ma to nastąpić w czwartek podczas sesji otwierającej negocjacje członkowskie o swobodnym przepływie kapitału. Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw. Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem rządu, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się. Bruksela chce wyliczeń Ze stanowiska przygotowywanego przez UE na czwartkowe spotkanie wynika jednak, że argumenty te nie przekonały "piętnastki". Kraje UE proszą rząd o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE. Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości: poziomu cen i ich zmian w ostatnich latach, struktury własności, warunków nabywania nieruchomości, istniejących ograniczeń. Nieoficjalnie wiadomo, że w przeciwieństwie m.in. do Czech rząd nie obliczył, jakie są różnice w cenach nieruchomości w Polsce oraz UE i kiedy mogą się one zrównać. Unia chce także jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta okresem przejściowym: czy po przystąpieniu Polski do UE jej mieszkańcy mogliby np. kupić bez ograniczeń kamienicę w Opolu czy nie? Zdaniem dyplomatów Unii, polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących, nie jest natomiast wynikiem analizy sytuacji na rynku. Dokument okazał się także w wielu miejscach nieprecyzyjny. Przede wszystkim jednak "piętnastka" chce sprowadzić rozmowy do analizy cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz ds. poszerzenia UE, Guenter Verheugen, powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem, byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału. - Nie można na tę sprawę patrzeć tylko z punktu widzenia obaw historycznych, których jestem świadom. Doświadczenia z b. NRD wskazują, że swoboda zakupu ziemi zasadniczo stymuluje inwestycje zagraniczne. To zaś jest warunkiem, aby różnica między poziomem życia w Polsce i krajach Unii była coraz mniejsza - powiedział komisarz. Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności. Zdaniem dyplomatów UE, to likwidacja tych ograniczeń - a nie samo otwarcie rynku dla mieszkańców Unii Europejskiej - będzie miała większy wpływ na notowania nieruchomości w naszym kraju. Biura w Polsce drogie Międzynarodowa agencja nieruchomości Jones Lang Wooton podaje, że pod koniec 1998 roku cena zakupu biura o zachodnim standardzie w Warszawie (3086 euro/mkw.) była nieco wyższa niż m.in.: w Brukseli, Hadze, Rotterdamie czy Lyonie. W Madrycie wynosiła ona 4808 euro, w Berlinie 5355, we Frankfurcie 6852, w Paryżu 8167 euro. Rekord bił Londyn: 16 046 euro. W tym czasie za mkw. zakładu przemysłowego trzeba było zapłacić w Warszawie 698 euro, więcej niż m.in.: w Paryżu, Brukseli, Rotterdamie czy Lyonie, choć w Berlinie cena wynosi 794 euro, w Wiedniu - 872, w Londynie zaś - 2172 euro. Koszt wynajmu powierzchni sklepowej w Warszawie (823 euro/rocznie) o prestiżowej lokalizacji także jest porównywalny z dużymi miastami zachodniej Europy. Wysokie ceny takich nieruchomości są także m.in. w Gdańsku, Poznaniu czy Krakowie. W mniejszych miastach Polski ceny są zasadniczo niższe, ale także w UE ceny w małych ośrodkach są często niskie. Jones Lang Wooton zaznacza przy tym, że stawki w ostatnich latach spadają i zapewne będzie tak nadal. Teza o wzroście cen w tym przypadku jest więc trudna do obronienia. W małych miejscowościach taniej Nie zawsze potwierdza się ona także w przypadku nieruchomości na potrzeby mieszkalne. Ceny mieszkań w Polsce w ostatnich kilku latach wszędzie wzrosły, przy czym najbardziej w Warszawie i kilku innych największych miastach (Gdańsk, Kraków, Poznań). W tych ośrodkach ceny mieszkań rosną szybciej niż wskaźnik inflacji, a w mniejszych - tak jak inflacja lub wolniej. Ceny domów w ostatnich dwóch, trzech latach w największych miastach ustabilizowały się, ale przedtem rosły. W małych miejscowościach wykazują tendencję spadkową. Działki budowlane najbardziej podrożały w Warszawie - w biurach handlujących nieruchomościami szacują, że w ciągu ostatnich 4 lat o 100 proc. W innych miastach wzrost cen jest znacznie mniejszy - o 30 do 40 proc. Ceny terenów rekreacyjnych są również mocno zróżnicowane. Przy granicy zachodniej poszły w ostatnich latach w górę (po uwzględnieniu inflacji), w mniejszych - nie zmieniają się realnie, a nawet nominalnie. Tereny rolne podrożały szczególnie w rejonie Warszawy - w ciągu czterech lat o ok. 400 proc., z uwagi na możliwość tzw. odrolnienia, czyli wyłączenia z produkcji. W innych rejonach ceny są raczej stałe i stosunkowo niskie. W tym czasie jednak także w UE ceny nieruchomości nieraz bardzo szybko rosły. Jak podaje Europejska Federacja Hipoteczna (EMF), jeśli uznać poziom cen domów i mieszkań za 100 w 1990 r., to wskaźnik ten w br. wyniósłby w Belgii - 172, w Danii - 147, w Hiszpanii - 137, we Francji - 109, w Irlandii - 207, w Holandii - 196, w Portugalii - 130, w Szwecji - 110, a w Wielkiej Brytanii - 124. Dane te pokazują także, że słabiej rozwinięte kraje UE nie doganiają pod względem cen państw najbogatszych. Warszawa prawie jak zachód Znaczące różnice pozostają między cenami nieruchomości mieszkalnych w Polsce i UE. W Brukseli, gdzie - jak twierdzi międzynarodowa agencja nieruchomości DTZ Debenham Winsinger - ceny są nieco wyższe niż średnia zachodnioeuropejska (choć w Paryżu i Londynie są dużo wyższe), metr kwadratowy nowego mieszkania w dobrej dzielnicy kosztuje 1 tys. - 1,5 tys. euro, a mieszkań używanych 700-1200 euro. Znacznie niższe są jednak ceny w prowincjonalnych miastach Belgii czy we Francji. W Warszawie ceny mieszkań wystawionych do sprzedaży we wrześniu tego roku wahają się od 700 do 1,1 tys. euro za mkw., w Łodzi - 300 do 500 euro za mkw., w Katowicach - 285 do 520 tys. euro za mkw., w Lublinie - od 380 do 480 euro za mkw., w Poznaniu - od 450 do 780 euro za mkw., w Gdańsku - od 400 do 700 euro za mkw., we Wrocławiu od 470 do 700 euro za mkw. Za metr kw. działki pod budowę domu w Brukseli lub okolicach trzeba zapłacić od 240 do 1,5 tys. euro, przy czym w prestiżowej miejscowości Tervuren (porównywalne z podwarszawskim Konstancinem) - 1-1,5 tys. euro. O ile jednak przy kupnie domu za mkw. w Brukseli trzeba płacić ok. 1,2 tys euro, to w małej belgijskiej miejscowości ceny spadają do 300 euro. Za działki budowlane sprzedający żądają obecnie w Warszawie od 23 do 360 euro za mkw., w Katowicach i miejscowościach sąsiednich od 4,8 do 24 euro mkw., w Łodzi od 2,5 do 28 euro za mkw., w Gdańsku od 16 do 130 euro za mkw. Ile za grunty orne Nawet w małej powierzchniowo Belgii bardzo zróżnicowane są ceny gruntów rolnych. W Ardenach zapłaci się nawet mniej, niż 5 tys. euro/ha, w pozostałej części Walonii 7,5-10 tys. euro zaś w znacznie bardziej dynamicznej gospodarczo Flandrii - nawet do 20 tys. W Belgii nie ma jednak miejsca, gdzie w pobliżu nie znajdowałaby się autostrada. W odludnych częściach francuskiej Owernii czy hiszpańskiej Kastylii ha ziemi można kupić nawet za niespełna tysiąc euro. Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa sprzedawała w 1998 r. ziemię rolną w województwach: warszawskim (w przeliczeniu) po 20,5 tys. euro/ha, katowickim po 2,3 tys. euro/ha, krakowskim 2,2 tys. euro/ha, tarnobrzeskim 280 euro/ha, chełmskim 310 euro, krośnieńskim 330 euro/ha. Rolnicy sprzedawali w ubiegłym roku ziemie w województwach: krakowskim po 2,5 tys. euro/ha, słupskim 620 euro za ha, olsztyńskim 570 euro/ha. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Anna Sielanko
Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi przez cudzoziemców po przystąpieniu kraju do UE. Polski rząd uzasadniał prośbę względami interesu narodowego i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. argumenty nie przekonały "piętnastki". Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości. Biorąc dane o rynku nieruchomości, Polsce niebyłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są porównywalne z zachodnimi.
UE - POLSKA Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników Europaradoksy RYS. PAWEŁ GAŁKA JANUSZ A. MAJCHEREK Po nadspodziewanie ostrej reakcji krajów Unii Europejskiej na włączenie przedstawicieli partii Haidera do nowego rządu austriackiego komisarze i funkcjonariusze Unii zasygnalizowali przyjęcie twardego stanowiska negocjacyjnego wobec krajów kandydujących, aby nie narazić się zwolennikom Jorga Haidera i jego ideowym pobratymcom w innych państwach UE. To nie jedyny paradoks i przejaw zagubienia w poczynaniach unijnych władz. Polityka i logika W przeważającej większości krajów UE rządy sprawuje lewica. Niektórzy obserwatorzy i komentatorzy skłonni byli tym tłumaczyć przesadną, ich zdaniem, kontrakcję zastosowaną w związku z wprowadzeniem do austriackiego gabinetu prawicowych populistów, przy obojętności na współrządzenie innymi krajami UE przez partie komunistyczne. Okazuje się jednak, że europejska lewica czuje potrzebę podjęcia z prawicowymi populistami rywalizacji w ochronie narodowych interesów przed "obcymi". To paradoks, ale niekoniecznie zaskakujący. Niemiecka SPD rozpoczęła rządy z zielonymi od deklaracji "większego realizmu" w polityce poszerzania UE, co wywołało w Polsce poważne zaniepokojenie. Obecnie duńscy socjaldemokraci forsują ustawodawstwo antyimigracyjne przekraczające postulaty Haidera. Gaullista Jacques Chirac czy chadek Helmut Kohl mogli śmiało obiecywać Polakom przyłączenie do UE w 2000 r. nie tylko dlatego, że nic ich to nie kosztowało, ale ponieważ niczym nie groziło - ich akurat nie podejrzewano, że mogą niedostatecznie uwzględniać narodowe interesy swych państw. Socjaldemokraci i socjaliści najwyraźniej boją się, że takie zarzuty mogą im być postawione; czynią więc gesty mające je oddalić. Organizując bojkot rządu z udziałem ksenofobów w Austrii, chcą jednocześnie uniknąć narażania się ksenofobom w swoich własnych krajach. Co to ma wspólnego z zamysłami ojców-założycieli europejskiej wspólnoty i jej deklarowanymi ideałami? Najpierw trzeba by ustalić, co to ma wspólnego z elementarną logiką. Kto jest lepszym demokratą Komisarz i przedstawiciele władz UE dają do zrozumienia, że czują się zmuszeni zaostrzyć wymagania wobec krajów aspirujących do członkostwa w Unii, bo nie chcą i nie mogą lekceważyć, a tym bardziej prowokować nastrojów ksenofobicznych i szowinistycznych w Austrii i innych krajach UE. Wygląda na to, że frustracje kilku milionów obywateli jednego z najbogatszych państw Unii, zaniepokojonych domniemaną perspektywą podzielenia się swoim dobrobytem z nowymi krajami członkowskimi, są dla niektórych członków władz UE ważniejsze niż frustracja 40 milionów Polaków i tyluż obywateli innych krajów kandydackich, którym po raz kolejny daje się do zrozumienia, że obecnością w granicach UE mogą rozdrażnić nacjonalistów i szowinistów w kilku krajach Unii. Głosowanie lub choćby tylko groźba głosowania tychże na partię Haidera i jemu podobnych jest argumentem przeciwko uznaniu za równych - im, pełnoprawnym Europejczykom - obywateli kraju, w którym żadna partia ekstremistyczna, radykalna czy populistyczna nie ma szans na wejście do parlamentu. Im bardziej wyborcy w niektórych krajach Unii dają posłuch i poparcie antyeuropejskim szowinistom i ksenofobom, tym bardziej stanowczo odmawia się członkostwa w tym towarzystwie społeczeństwom krajów przestrzegających demokratycznych standardów, rządzonych przez polityków w pełni respektujących europejskie wymogi. Beneficjenci i winowajcy Tym sposobem, w dziesięć lat po upadku komunizmu i rozpadzie sowieckiego imperium, największymi beneficjentami tych zmian okazali się dawni mieszkańcy NRD, którzy - otwarcie, choć oględnie mówiąc - nieszczególnie się do nich przyczynili. Będąc uznanymi za pełnoprawnych członków wspólnoty europejskiej, mogą teraz sprzeciwiać się przyjęciu do niej tych, którzy oddali Europie pod tym względem nieco - określając to znów delikatnie - większe przysługi. Ciekawe, czy ktoś w Brukseli lub Berlinie zastanawia się, jak to może wpłynąć na stosunki polsko-niemieckie, systematycznie od lat poprawiające się, a teraz zagrożone niepewnością i powiększaniem dystansu, akurat po przeniesieniu niemieckiej stolicy blisko polskiej granicy. Przy tym wszystkim główny powód obaw i niechęci wobec krajów kandydackich, czyli groźba zdestabilizowania europejskiego rynku pracy, jest bezpodstawny, co wykazały przykłady Portugalii i Hiszpanii, którym również narzucono wieloletnie okresy ograniczeń w dostępie do tego rynku; okazały się one zbędne. Bezrobocie w UE nie ma związku z podażą pracy ze strony obywateli krajów biedniejszych lub sąsiednich, lecz polityką ekonomiczną i socjalną samej Unii. Stany Zjednoczone przyjmują tłumy imigrantów z całego świata i mają bezrobocie dwa razy niższe od unijnego. Różnice widać na przykładzie losów europejskiej waluty, systematycznie tracącej w stosunku do dolara. Zamiast szukać i wyjaśniać swoim obywatelom przyczyny niezadowalającego tempa rozwoju gospodarki unijnej, co mogłoby wzmóc niezadowolenie z polityki gospodarczej UE, lepiej jest szukać fikcyjnych zagrożeń na zewnątrz. Tymczasem wysoki deficyt handlowy Polski oznacza, że to polscy konsumenci utrzymują co najmniej kilkaset tysięcy miejsc pracy w krajach UE, tracąc je u siebie, choć jednocześnie osiągają od niemal dziesięciu lat wzrost gospodarczy wyższy od unijnego. Proamerykańskie skłonności Odpychanie Polski przez Unię Europejską kierowałoby ją nieuchronnie w objęcia innych partnerów i patronów. W przeciwieństwie do niektórych mieszkańców tego regionu Polacy na pewno nie będą szukać sprzymierzeńców na wschodzie, lecz tradycyjnie o wiele dalej - za oceanem. W Europie już i tak postrzega się nas jako nazbyt proamerykańskich. Według niektórych brukselskich obserwatorów to jeden z powodów rezerwy wobec aspiracji Polski do członkostwa w UE. Posądzając Polaków o nadmierne sprzyjanie interesom Stanów Zjednoczonych, polityką przymykania im drzwi do Europy w istocie popycha się ich w amerykańskie objęcia, faktycznie im miłe. Mając Polakom za złe proamerykańskość, robi się wiele, by tę skłonność jeszcze w nich rozbudzić. Broniąc i wzbraniając Tendencje te pogłębia poszukiwanie europejskiej tożsamości obronnej wewnątrz NATO. Próby tworzenia militarnej reprezentacji UE oznaczają, że dopuszcza się wyłączenie Polski (oraz Czech i Węgier) z udziału w kształtowaniu wspólnej polityki obronnej krajów Unii, których jest ona militarnym sojusznikiem w ramach NATO. Polacy mogą dojść do wniosku, że Unia Europejska ma inne, osobne interesy geostrategiczne oraz odrębną, nie obejmującą Polski strategię ich obrony. Inaczej mówiąc: że w ramach NATO polskie wojsko ma zadanie bronić całego europejskiego obszaru paktu w jednakowym stopniu, a kraje UE inaczej traktować będą swoje zobowiązania sojusznicze wobec siebie niż wobec Polski. W Brukseli mogą sobie nie zdawać sprawy, z czym takie sugestie lub podejrzenia kojarzą się Polakom, w kontekście ich historycznych doświadczeń z zachodnimi sojusznikami. Nie mówiąc o tym, że ich potwierdzenie uczyniłoby z nich jeszcze gorliwszego sprzymierzeńca i sojusznika USA. Chcąc ograniczyć amerykańską supremację w europejskiej strefie obronnej, europejscy politycy i stratedzy zmierzają do tego, by ją umocnić na wschodnioeuropejskiej flance. Być może już tylko do czystych spekulacji można zaliczyć przypuszczenie, że usztywniając negocjacje z krajami kandydackimi, władze Unii Europejskiej chciałyby je zniechęcić i wywołać w ich społeczeństwach rozczarowanie, by móc im przypisać winę za opóźnienie tego procesu. W każdym razie skrupulatniej nasłuchuje się nastrojów wśród własnych wyborców krajowych niż opinii negocjujących kandydatów. Nie obrażać się Najgorszą reakcją władz i opinii publicznej w Polsce i innych krajach kandydackich na deprymujące sugestie przedstawicieli Unii Europejskiej byłoby obrażanie się i zniechęcanie, a w rezultacie rezygnowanie z własnych aspiracji. Polacy nie mogą swoim postępowaniem ułatwiać Haiderowi narzucania Unii Europejskiej zmian w polityce poszerzania. Wymaga to wzmocnienia, a nie osłabienia wysiłków integracyjnych, które - obiektywnie przyznając - w ostatnich miesiącach osłabły. Polska ma zaległości negocjacyjne i dostosowawcze, które powinna szybko nadrabiać. Jeśli władze UE szukają pretekstu, by nasze członkostwo opóźnić, nie wolno im go dawać. Nie powinniśmy na niemieckie czy austriackie fobie skierowane przeciw polskim pracownikom, odpowiadać fobiami przeciw niemieckim inwestorom (jak to się zdarzyło ostatnio choćby przy zwiększaniu wpływów Deutsche Banku w BIG Banku Gdańskim czy w głosowaniu sejmowym nad dostosowaniem do unijnych standardów wielkości udziału zagranicznych inwestorów w mediach elektronicznych). Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników. Jeśli w Unii Europejskiej wątpią, czy zasługujemy na członkostwo, to musimy te wątpliwości rozpraszać, a nie obrażać się. Znacznie łatwiej byłoby tym problemom stawiać czoło nie w pojedynkę, a zatem bardzo pożądane staje się nasilenie kontaktów i współdziałania ze stojącymi wobec tych samych zagrożeń krajami wyszehradzkimi.
W większości krajów UE rządy sprawuje lewica. Okazuje się, że europejska lewica czuje potrzebę podjęcia z prawicowymi populistami rywalizacji w ochronie narodowych interesów przed "obcymi". przedstawiciele władz UE dają do zrozumienia, że czują się zmuszeni zaostrzyć wymagania wobec krajów aspirujących do członkostwa w Unii, bo nie chcą lekceważyć nastrojów ksenofobicznych i szowinistycznych w Austrii i innych krajach UE.Tym sposobem, w dziesięć lat po upadku komunizmu, największymi beneficjentami tych zmian okazali się dawni mieszkańcy NRD, którzy nieszczególnie się do nich przyczynili. Odpychanie Polski przez Unię Europejską kierowałoby ją nieuchronnie w objęcia innych partnerów. Polacy będą szukać sprzymierzeńców za oceanem. Tendencje te pogłębia poszukiwanie europejskiej tożsamości obronnej wewnątrz NATO. Najgorszą reakcją władz i opinii publicznej w Polsce i innych krajach kandydackich na deprymujące sugestie przedstawicieli Unii Europejskiej byłoby obrażanie się.
GRECJA 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wojskowych obaliła rząd, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień Demokracji nie wolno deptać bezkarnie TERESA STYLIŃSKA - Rządy pułkowników nigdy nie cieszyły się sympatią społeczeństwa. Dyktatura opierała się wyłącznie na wojsku, no i miała też za sobą poparcie USA i NATO - opowiada Jeorjos Aleksandros Mangakis, niegdyś członek ruchu oporu i więzień polityczny, dziś deputowany socjalistycznej partii PASOK. 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Ponurym symbolem reżimu - który wprawdzie istniał tylko siedem lat, ale w świadomości i mentalności Greków pozostawił ślady widoczne do dziś - stały się obozy na wyspach Jaros i Leros. Prześladowania, tortury, znikanie ludzi były na porządku dziennym, a Grecja dla całej Europy stała się synonimem ucisku i dławienia swobód. Winy nie zostały darowane Sprawcy tych nieszczęść zostali ukarani. Grecy uważają, że darowanie im win byłoby czymś z gruntu niemoralnym, a wielkoduszne przebaczenie przyniosło więcej szkody niż pożytku. Dla społeczeństwa - podkreślają - sytuacja musi być jasna i klarowna: to jest dobre, a tamto jest złe. Pułkownicy podeptali przecież demokrację, ich sumienie obciążają cierpienia i śmierć tysięcy ludzi. - Lepiej ukarać winnych, niż na zawsze żyć z tą nieszczęsną spuścizną - mówi Michalis Papakonstantinu, jeden z przywódców konserwatywnej partii Nowa Demokracja. W więzieniu do dziś przebywa ścisła czołówka sprawców zamachu, m.in. dwaj bracia Papadopulos - Jeorjos, szef junty, oraz Kostas. Są starzy, ich zdrowie szwankuje. Zwolnienie uzyskał jedynie bardzo chory pułkownik Stelios Pattakos. Co jakiś czas powraca sprawa ułaskawienia skazanych, a przynajmniej zwolnienia ich z więzienia z przyczyn humanitarnych, zawsze jednak wniosek jest odrzucany. Jak powiedział niegdyś sędziwy Konstantinos Karamanlis, eks-premier i prezydent, człowiek, który przeprowadził Grecję od dyktatury do demokracji: "Jak dożywocie - to dożywocie". Jeorjos Mangakis, wysoki, szczupły, elegancki pan, przed 1967 rokiem był profesorem prawa i kryminologii na uniwersytecie w Atenach, występował też w sądzie jako obrońca. Gdy pułkownicy przejęli władzę, nie tylko nie krył, co myśli o łamaniu demokracji, ale na domiar złego regularnie spotykał się z dziennikarzami zagranicznymi. To się nie mogło podobać. Kazano mu przestać. - Gdy się o tym dowiedziałem, poszedłem na uniwersytet na swój ostatni wykład. W sali było bardzo dużo studentów. Mówiłem o obowiązkach prawnika. Mówiłem, że jego zadaniem jest obrona instytucji demokratycznych, w przeciwnym bowiem razie staje się on tylko urzędnikiem. Wkrótce potem Jeorjos Mangakis został aresztowany, nie na długo jednak, i gdy wyszedł, na dobre zaangażował się w działalność opozycyjną. - Teraz, z perspektywy lat, widać, jak dobrze prowadzono walkę. Przede wszystkim musieliśmy pokazać światu, że reżim jest całkowicie osamotniony, a społeczeństwo go nie akceptuje. Dlatego, gdy tylko się dało, działaliśmy otwarcie: gazety szukały furtek, pisarze i artyści przestali publikować i wystawiać, aktorzy, którzy występowali w telewizji, byli bojkotowani, a wielu dziennikarzy wyemigrowało i za granicą mówiło prawdę o Grecji. To wszystko było jednak za mało. Tak powstała Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, która jako jedyna zalecała walkę zbrojną. Obrona stanowiła prawdziwy przekrój społeczeństwa. Należeli do niej profesorowie wyższych uczelni, adwokaci, sędziowie, dziennikarze, pisarze, robotnicy, a nawet emerytowani oficerowie. W tym gronie znajdował się również obecny premier Kostas Simitis. Policja wpadła na trop Obrony i w kwietniu 1970 roku w Atenach 34 członków organizacji stanęło przed sądem. Proces opozycjonistów stał się oskarżeniem reżimu. Aresztowani, którzy, umieszczeni w jednym pawilonie więziennym, byli ze sobą w stałym kontakcie, postanowili: trzeba głośno mówić o torturach, trzeba oskarżyć reżim pułkowników przed światem. Przywódca grupy, profesor ekonomii Karajolas otrzymał najwyższy wyrok: dożywocie. Najlżejszy wyrok to 4 lata. Mangakis został skazany na 18 lat więzienia, z których odsiedział trzy. Gdy zaczął mieć problemy z oczami, został przeniesiony do więziennego szpitala, a później zwolniony. Wtedy uciekł do Niemiec. Zabrakło poparcia Jak to się stało, że dyktatura upadła? Z reżimem pułkowników stało się to, co dzieje się z władzą, która nie potrafi zdobyć uznania i poparcia społecznego, a jednocześnie nie jest na tyle silna, by przez dłuższy czas mogła trzymać się siłą represji. Pułkownicy, przy wszystkich popełnianych okrucieństwach, nigdy nie przekroczyli progu, poza którym wszelki opór przestaje istnieć. Z drugiej strony, nie zdołali kupić społeczeństwa sukcesami. Grecja pod ich rządami nie stała się krajem rozkwitu i dostatku, pracy dla wszystkich i powszechnego dobrobytu. Michalis Papakonstantinu uważa, że sprawą zasadniczą był brak poparcia społecznego. Rządy pułkowników opierały się tylko na wojsku. A skoro tak, to coraz silniejszy ferment w armii kruszył samą podstawę władzy. W roku 1972 grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, nastąpiły aresztowania, kierujący spiskowcami kapitan Pappas w ostatniej chwili statkiem uciekł do Włoch, ale to był początek końca. - Utrata kontroli nad armią oznaczała utratę kontroli nad krajem - mówi Papakonstantinu, który sam spędził parę lat w więzieniu. Słabnący reżim próbował ratować się nasilaniem represji. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Ta masakra stała się symbolem, ale zarazem punktem zwrotnym. - Od paru dni - opowiada znajomy Grek - na politechnice trwały strajki, protesty i manifestacje. Mieszkałem naprzeciwko, na własne oczy widziałem, co się tam działo. Widziałem, jak ulicą nadjechały czołgi. Zaczęto strzelać. Ktoś został przejechany, leżał na bruku zalany krwią. Potem tajna policja zaczęła zabierać ludzi. Na politechnice nic nie przypomina tamtych tragicznych dni. Długi, niski, szary budynek, otoczony plątaniną ruchliwych uliczek centrum Aten. Tylko od frontu ciągnie się szeroka aleja, jakby stworzona dla kolumny czołgów... Ile osób zginęło, nigdy dokładnie nie ujawniono. Mówi się o około dziesięciu, może kilkunastu zabitych. Ale kto tak naprawdę wie, co działo się później w czasie przesłuchań? - Po wydarzeniach na politechnice poczuliśmy, że koniec jest już blisko - opowiada Jeorjos Mangakis. - Junta też to wiedziała. Wtedy pułkownicy zaczęli udawać demokrację. Wkrótce nastąpił "pucz w puczu": pułkownik Ioannidis odsunął znienawidzonego Papadopulosa, a prezydentem został Fedon Gizikis. Ale były to tylko zmiany kosmetyczne. Jeśli istnieje coś, co jest w stanie zjednoczyć wszystkich Greków, niezależnie od tego, kim są i jakie wyznają poglądy, to jest to bez wątpienia problem Cypru. Pułkownicy postanowili to wykorzystać i trzeba przyznać, że ich rachuby nie były całkiem pozbawione sensu: gdyby udało im się obalić arcybiskupa Makariosa, ówczesnego prezydenta, i dokonać "enosis", czyli przyłączyć Cypr do Grecji, mogliby sobie zaskarbić choć cień sympatii społeczeństwa. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, ale na domiar złego do gry włączy się Turcja, odwieczny wróg, który zajmie całą północ wyspy? To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku jej władza po prostu się rozsypała. Gdy stało się jasne, że to już koniec, prezydent Gizikis wezwał Konstantinosa Karamanlisa, jednego z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. W dwa dni później Karamanlis był już w Grecji. Ale w Atenach nie było bezpiecznie, na wszelki więc wypadek główną kwaterę zorganizował sobie na statku w Pireusie i stamtąd przez miesiąc kierował krajem. - Dyktatura nie została obalona przez społeczeństwo czy ruch oporu, lecz sama się załamała - uważa Gerassimos Notaras, były przewodniczący stowarzyszenia więźniów politycznych. - Zamach na Cyprze podziałał tylko jak katalizator. Wielki proces Grecy od dyktatury do demokracji przeszli w sposób bezkrwawy, bez walk, rozlewu krwi i ofiar. Panował niebywały entuzjazm i z początku nikt nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, jak ukarać członków junty - tym bardziej że oni sami woleli zejść ludziom z oczu. Ale ten problem z czasem musiał się pojawić. Już po paru miesiącach przywódców reżimu aresztowano i osadzono w ateńskim więzieniu Korydallos. Sprawę ich odpowiedzialności uregulował uchwalony wkrótce Akt Konstytucyjny: przed trybunałem specjalnym muszą odpowiadać wszyscy ci, którzy zaplanowali i zorganizowali zamach na demokrację, a także ci, którzy do junty przyłączyli się później, ale odgrywali decydującą rolę we wcielaniu jej decyzji w życie. Pozostali mieli być sądzeni przez zwykłe sądy i tylko wówczas, gdy osobiście dopuścili się zbrodni. Już na początku roku 1975 rozpoczął się wielki proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób i byli to sami wojskowi. Pięciu z nich - m.in. Jeorjos Papadopulos, szef junty, Nikos Makarezos, odpowiedzialny za gospodarkę, i Stelios Pattakos, któremu podlegały sprawy bezpieczeństwa - otrzymało karę śmierci. - Wyrok - opowiada Gerassimos Notaras - zapadł o godzinie 16.00. W kwadrans później Karamanlis wydał oświadczenie, że egzekucji nie będzie. Sądzę, że za pośrednictwem Amerykanów zawarł z członkami junty porozumienie, iż nie będzie odwetu. Całej piątce zamieniono wyrok na dożywocie. Czy słusznie ukarano pułkowników? - Sądzę, że tak naprawdę ukarania nie było - mówi Notaras. - Zrobiono absolutne minimum, tylko to, co konieczne, by uniknąć nieprzychylnej reakcji społeczeństwa. Skazano w sumie mniej niż 50 osób. Powinno się zrobić znacznie więcej - ukarać ministrów, ludzi winnych torturowania więźniów. Wszyscy jednak wiedzą, że odejście junty było skutkiem kompromisu i że przez to Karamanlis nie był w stanie dokonać katharsis. Dlatego wielu nie ma poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość. Warunek przebaczenia Gerassimos Notaras pracuje dziś w jednym z największych greckich banków. Jeorjos Mangakis jest deputowanym, a w latach 80. był ministrem w rządzie socjalistycznym - najpierw sprawiedliwości, a potem spraw europejskich. Michalis Papakonstantinu w rządzie konserwatywnym doszedł do stanowiska ministra spraw zagranicznych. Żaden z nich nie pragnie odwetu, ale w jednym wszyscy są zgodni: warunkiem przebaczenia jest skrucha i żal. - Mogą wrócić do domów, ale nie jako ludzie dumni i zadowoleni z siebie. Sami muszą prosić o łaskę - uważa Mangakis. Tymczasem skazani stawiają sprawę inaczej: to państwo powinno zaoferować im zwolnienie. Prawdopodobnie więc pozostaną w więzieniu. A skutki rządów junty? Czas dyktatury przyniósł Grekom wiele cierpień, zahamował też rozwój gospodarki, ale, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, jak wówczas nazywała się UE. Grecy są też zadowoleni ze zniesienia monarchii - co w roku 1973 uczynili pułkownicy i co później potwierdzono. Król Konstantyn, który nie chciał czy nie umiał stanąć na czele walki z reżimem, stracił doszczętnie sympatię narodu. Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. - Zniknęły wszelkie hamulce - mówi dziennikarz z poważnego dziennika"Kathimerini". - Ludzie uważają, że wszystko im wolno. Nie ma już rzeczy niedozwolonych. - W dyktaturze - zauważa Jeorjos Mangakis - jest odwrotnie niż w naturze: osad nie opada, lecz idzie do góry.
21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Sprawcy tych nieszczęść zostali ukarani. Grecy uważają, że darowanie im win byłoby czymś z gruntu niemoralnym. Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, która jako jedyna zalecała walkę zbrojną stanowiła prawdziwy przekrój społeczeństwa. Policja wpadła na trop Obrony i w kwietniu 1970 roku w Atenach 34 członków organizacji stanęło przed sądem. Proces opozycjonistów stał się oskarżeniem reżimu. Jak to się stało, że dyktatura upadła? Pułkownicy nigdy nie przekroczyli progu, poza którym wszelki opór przestaje istnieć. Z drugiej strony, nie zdołali kupić społeczeństwa sukcesami. Rządy pułkowników opierały się tylko na wojsku. W roku 1972 grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, ale to był początek końca. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Ta masakra stała się punktem zwrotnym. Jeśli istnieje coś, co jest w stanie zjednoczyć wszystkich Greków, to jest to bez wątpienia problem Cypru. Pułkownicy postanowili to wykorzystać: gdyby udało im się obalić arcybiskupa Makariosa, ówczesnego prezydenta, i przyłączyć Cypr do Grecji, mogliby sobie zaskarbić choć cień sympatii społeczeństwa. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, ale na domiar złego do gry włączy się Turcja? To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku prezydent Gizikis wezwał Konstantinosa Karamanlisa, jednego z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. Grecy od dyktatury do demokracji przeszli w sposób bezkrwawy. Już na początku roku 1975 rozpoczął się wielki proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób i byli to sami wojskowi. Pięciu z nich otrzymało karę śmierci. Całej piątce zamieniono wyrok na dożywocie. wielu nie ma poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość. Czas dyktatury, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości.
Wynik rywalizacji Fiata, Opla i Daewoo W Polsce nowe auta są tańsze niż w Unii Europejskiej Przynajmniej od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 proc. niższe niż w krajach Unii Europejskiej. Zdaniem specjalistów, przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się natomiast kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 wartości sprowadzanego pojazdu. Sprowadzanie aut z zagranicy, bez wykorzystania bezcłowego kontyngentu, poza egzemplarzami amatorskimi, kiedy komuś zamarzy się auto naprawdę wyjątkowe, jest coraz mniej opłacalne. Paradoksalnie ochrona polskiego rynku zadziałała na korzyść konsumenta. Koncerny motoryzacyjne często decydują się na obniżenie zysku, aby tylko klientów uzależnić od swego produktu. Na polskim rynku widać również początki wojny cenowej pomiędzy firmami motoryzacyjnymi. Wprawdzie Fiat jeszcze podwyższa ceny produkowanych przez siebie aut, tak aby wyrównać straty spowodowane inflacją, ale inne koncerny pozostawiają ceny na starym poziomie, lub też, jak ostatnio zrobiło to Daewoo pozbywają się zapasów zalegających zakładowe parkingi i to po bardzo obniżonych cenach. Ceny promocyjne w przypadku produkowanej na Żeraniu astry stosuje bardzo często Opel. Należy oczekiwać, że będzie podobnie, kiedy produkcja tych aut ruszy w Gliwicach, a na Żeraniu rozpocznie się montaż nowego modelu Opla - Vectry. Producenci aut i dealerzy rywalizują również między sobą różnymi akcjami promocyjnymi, oferują darmowe pakiety ubezpieczeniowe i to tak OC, jak i AC. Długa ochrona rynku Ochrona polskiego przemysłu motoryzacyjnego spowodowała, że - zgodnie z układem stowarzyszeniowym - samochody będą ostatnim wyrobem, jaki zostanie zwolniony z opłat celnych w imporcie z UE do Polski. Na razie cła na import samochodów nowych i używanych (nie wolno sprowadzać maszyn starszych niż 10-letnie) wynoszą 20 proc., a następnie są obniżane co roku o 5 pkt. proc. Dzięki temu od początku 2002 r. import samochodów z krajów "15" będzie zwolniony z wszelkich opłat granicznych. Zapewne nie przyczyni się to jednak do spadku cen na krajowym rynku, naturalnie poza jednostkowymi akcjami promocyjnymi. Korzyści z przynależności do Jednolitego Rynku Unii Europejskiej - który miał zapewnić koncernom motoryzacyjnym wielką skalę produkcji i zbytu, a tym samym umożliwić im obniżenie cen do poziomu notowanego np. w USA - zostały już w Polsce w znacznym stopniu zdyskontowane. Porównanie cen ogłaszanych obecnie przez polskich dealerów z niedawno przeprowadzoną analizą Komisji Europejskiej podobnych ofert w krajach "15" jasno wskazuje, że ceny nowych aut są w Polsce przeciętnie o kilkanaście procent niższe, a w przypadku pojazdów najdroższych różnice przekraczają 25 proc. W Belgii, gdzie ceny nowych aut są niższe niż przeciętnie w UE, a podatek VAT (22 proc.) zbliżony do obowiązującego w Polsce, fiata punto 1.1 można kupić za równowartość 32,5 tys. zł (w Polsce ok. 30 tys. zł), forda escorta 1,4 za 43,9 tys. zł (34,6 tys. zł), peugeota 106 1,0 za 31,49 tys. zł (30,55 tys. zł), peugeota 306 za 47 tys. zł (39,45 tys. zł), opla corsę 1,2 za 32,24 tys. zł (29,7 tys. zł), opla astrę GL 1,4 za 46,6 tys. zł (35,25 tys. zł), renault clio 1,2 za 33,37 tys. zł (34,3 tys. zł), renault lagunę 1,8 za 61,85 tys. zł (52,9 tys. zł), volkswagena passata 1,6 za 65,23 tys. zł (63 tys. zł), volvo S40 1,8 za 70,4 tys. zł (82 tys. zł). W samej Unii Europejskiej, jak wynika z badań KE, różnice w cenach nowych samochodów także często przekraczają 20 proc., są one jednak spowodowane przede wszystkim zmianami kursu walut. Z powodu aprecjacji funta w stosunku do niemieckiej marki i walut z nią związanych, ceny 54 spośród 75 modeli aut badanych przez KE są dziś zdecydowanie najwyższe w Wielkiej Brytanii w stosunku do pozostałych krajów "15". Z powodu przeprowadzonej 3 lata temu silnej dewaluacji włoskiego lira, hiszpańskiej pesety i portugalskiego escudo wciąż atrakcyjnym miejscem zakupu samochodów są Włochy, Hiszpania i Portugalia, jednak aż 24 modele samochodów najtaniej można kupić w Holandii. Istotne znaczenie mają również obciążenia fiskalne. W Danii, gdzie rozmaite opłaty sięgają łącznie 213 proc. wartości pojazdu, dealerzy starają się oferować niską cenę wyjściową samochodów, aby "ktokolwiek je kupił". Dla klientów spoza danego kraju UE jest to istotne, bowiem wnoszą oni opłaty skarbowe w kraju ostatecznego zarejestrowania pojazdu i tam, gdzie został on kupiony. Fiat i Daewoo narzucają ceny Różnicy w cenach aut między Polską i UE nie da się jednak wytłumaczyć w taki sam sposób. Opłaty fiskalne od zakupu pojazdu są w Polsce, w porównaniu z krajami UE, umiarkowane, a w ostatnich latach realna wartość złotego wyraźnie wzrosła w stosunku do marki i innych walut europejskich. Stąd, zdaniem Jorga Schroedera z europejskiego stowarzyszenia producentów samochodów (ACEA), lepszym wytłumaczeniem jest coraz ostrzejsza walka zagranicznych koncernów o opanowanie szybko rozwijającego się rynku motoryzacyjnego w Polsce. - Szczególne znaczenie ma tu rywalizacja między Fiatem i Daewoo. W każdym kraju UE pojawił się lider rynku, do którego polityki cenowej muszą dopasować się pozostali producenci. We Włoszech jest to Fiat, we Francji Renault i Peugeot, w Niemczech Volkswagen i Opel. Skoro w Polsce dominującą pozycję przejęły firmy sprzedające tanie auta, to producenci droższych marek muszą spuścić z tonu - tłumaczy Schroeder. - Nie jest także wykluczone, że pewną rolę w tym procesie odegrał dumping koreańskich producentów. Koreańska presja Morderczej walki między Koreańczykami i Włochami nie wytrzymują już zresztą niektórzy producenci. Renault w ostatnich miesiącach musiał podnieść ceny swoich aut, tracąc przez to udziały w polskim rynku (renault clio jest w Belgii tańsze niż w Polsce). Walka cenowa trwa w Polsce na tyle krótko, że nie odbiła się jeszcze znacząco na rynku pojazdów używanych, chociaż wyraźnie wyśrubowane są ceny aut tych producentów, którzy zdecydowali się na zainwestowanie w naszym kraju. Ale już kupno auta używanego w krajach UE wciąż mogłoby być dla polskiego klienta opłacalne. 4-letniego citroena ZX 1,4 (przebieg 70 tys. km) można, np. w Belgii, kupić za równowartość 13 tys. zł, 5-letniego zaś peugeota 406 o podobnej mocy i przebiegu, ale z klimatyzacją i automatyczną skrzynią biegów - za 2 tys. zł drożej. W obu przypadkach otrzymamy od dealera 6-miesięczną gwarancję i zaświadczenie o przeprowadzonych badaniach technicznych. W poszukiwaniu używanego auta Polacy jednak coraz rzadziej jeżdżą do Belgii ze względu na cła, jakie muszą w drodze powrotnej zapłacić na granicy. Gdy i te znikną, ceny aut używanych będą zapewne w Polsce przynajmniej równie niskie jak na zachodzie. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Danuta Walewska
Przynajmniej od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 procent niższe niż w krajach Unii Europejskiej. Zdaniem specjalistów przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się natomiast kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 wartości sprowadzanego pojazdu. Jeśli chodzi o samochody nowe, to dopiero od 2002 roku ich import będzie zwolniony z wszelkich opłat granicznych, teraz jedynie sprowadzenie nowego samochodu z Belgii byłoby do Polaka opłacalne.
SZCZECIN Radni walczą o koalicje Rok wokół Jurczyka AWS nie ma jeszcze koncepcji, jak zachować się po ewentualnym podpisaniu kontraktu UW z SLD. Nie wyklucza, że w nowym układzie politycznym może nawet poprzeć pozostawienie Jurczyka przy władzy. FOT. MACIEJ PIĄSTA MICHAŁ STANKIEWICZ Już rok szczecińscy radni opozycji bezskutecznie próbują odwołać związanego koalicją z SLD Mariana Jurczyka ze stanowiska prezydenta miasta. Opinia publiczna co rusz informowana jest o kolejnych planowanych koalicjach antyprezydenckich, negocjacjach, nieformalnych sojuszach bliskich sukcesu, podpisanych porozumieniach i prawie odwołanym prezydencie. Ostatnią sensacją szczecińskiej sceny politycznej jest coraz bliższy mariaż SLD i UW. Radni tych ugrupowań podpisali już wstępne porozumienie dotyczące zadań dla miasta na najbliższy rok. Problemem tylko jak zwykle w takich przypadkach okazał się podział stanowisk. I Unia Wolności, i Sojusz Lewicy Demokratycznej chciałyby mieć swojego prezydenta. Obydwa kluby wyznaczyły sobie ostateczny termin podpisania porozumienia, nazwanego kontraktem dla Szczecina, do 20 stycznia. Tymczasem "opuszczona" przez niedawnych sprzymierzeńców AWS protestuje i apeluje do Unii o niezawieranie planowanego porozumienia, podsuwając jej alternatywny sojusz z lokalnym Obywatelskim Blokiem Samorządowym. - Za późno - mówią jednak w Unii. Zdrajca W jesiennych wyborach samorządowych 1998 r. do Rady Miasta wchodzą cztery ugrupowania: SLD z 24 głosami, AWS z 17, Niezależny Ruch Społeczny Mariana Jurczyka z 11 i Unia Wolności z 8. Rozpoczynają się koalicyjne przymiarki. Głośno mówi się o ewentualnym sojuszu AWS - UW - NRS. Taka koalicja w 60-osobowej Radzie Miasta miałaby ponad 36 głosów. O ile jednak AWS i UW są już zdecydowane, o tyle NRS po wahaniach wybiera rządy razem z SLD. Za to otrzymuje w zarządzie aż cztery stanowiska, w tym prezydenckie dla Jurczyka. Zawarcie sojuszu Jurczyk tłumaczy ideą trzeciej drogi, autorską formą utopijnego ekumenizmu politycznego, gdzie wartością nadrzędną ma być wspólna praca wszystkich ugrupowań dla dobra miasta. Niewielki udział we władzy proponuje również dla AWS i UW. kluby te odmawiają, prognozując, że Jurczyk bardzo szybko straci stanowisko. W Szczecinie na ścianach pojawiają się napisy "Jurczyk zdrajca", czy też "SLD +Jurczyk = PZPR". Pierwsza konfrontacja Radni opozycji zarzucają prezydentowi brak kompetencji do kierowania miastem. Od samego początku jego kadencji próbują usunąć go ze stanowiska. W grudniu 1998 r. dochodzi do pierwszej konfrontacji. SLD i NRS, łamiąc wcześniejsze ustalenia dotyczące podziału funkcji kierowniczych w komisjach rady, powołują na szefa jednej z nich swojego kandydata. Klub UW, który stracił to stanowisko, nie kryje oburzenia. W styczniu 1999 r. opozycję zaczyna nurtować pytanie: "Czy Marian Jurczyk może jednocześnie sprawować funkcję prezydenta miasta na prawach powiatu i senatora? Zainteresowanie tą sprawą wzrasta, gdy na jednej z sesji prezydent informuje o nagłym wyjeździe do Płocka, do strajkujących członków "Solidarności '80". Opozycja zarzuca mu, że zbyt mało poświęca uwagi sprawom miasta i nazywa marionetką w rękach wiceprezydenta Dariusza Wieczorka, lidera SLD. Pierwsza próba W kwietniu w Radzie Miasta następuje zmiana sił. Ośmiu radnych z jurczykowskiego NRS głosuje przeciw koalicji. Nie podoba się im sposób rządzenia miastem przez SLD. W nowym układzie liczą na większe możliwości. Opozycja triumfuje i, przekonana, że szybko przejmie władzę, przygotowuje się do zablokowania absolutorium dla zarządu. To warunek, by później odwołać prezydenta w głosowaniu zwykłą większością. Bez takiego zablokowania odwołanie musi poprzeć 2/3 składu rady, tj. 40 głosów, a tyle, mimo dojścia ośmiu secesjonistów z NRS (zmieniają nazwę na OBS), opozycja nie ma. Radni rozpoczynają już podział stanowisk w nowym ewentualnym zarządzie. Marian Jurczyk jest zaskoczony. Z NRS pozostaje mu tylko dwóch radnych. Mimo to pełen optymizmu uważa, że utrzyma prezydenturę. 26 kwietnia, zgodnie z planem, zarząd nie otrzymuje absolutorium. Tymczasem SLD i Jurczyk odwołują się do Regionalnej Izby Obrachunkowej. W kuluarach mówi się o porozumieniu AWS i UW z SLD. Sojusz pod koniec miesiąca oficjalnie ogłasza, że jest gotów poprzeć taką koalicję. Próba przejęcia władzy kończy się jednak klęską opozycji. Mimo doprowadzenia do uchwały o odwołaniu zarządu, Jurczyk nie oddaje władzy. Regionalna Izba Obrachunkowa uchyla decyzję rady o nieudzieleniu absolutorium. Wojewoda unieważnia odwołanie zarządu. SLD oddycha z ulgą. Jest w mniejszości, ale utrzymuje władzę. Lustracja - nowa nadzieja Niekorzystny dla Jurczyka wyrok sądu lustracyjnego 23 listopada 1999 roku budzi nowego ducha walki w opozycji. W Szczecinie następuje prawdziwy renesans akcji antyprezydenckiej. Opozycja prosi wpierw prezydenta o ustąpienie i zabiera się za ulubione zajęcie: negocjacje i rozmowy na temat koalicji i porozumień. Unia po raz kolejny wskazuje na szanse porozumienia z SLD. AWS ponownie mówi - nie. Unici postanawiają więc ominąć kwestie politycznego mariażu i proponują porozumienie programowe wszystkich partii, nazywając je "kontraktem dla Szczecina". Porozumienie miałoby skupiać się na sprawach związanych wyłącznie z funkcjonowaniem miasta. To "trzecia droga", tyle że unijna. AWS początkowo przełamuje się i decyduje na rozmowy również z SLD. Równolegle trwają rozmowy na temat sojuszu AWS - UW i OBS. Jednak w ciągu następnych dni plan kontraktu zaczyna powoli "umierać". Z rozmów wycofuje się AWS. Ale na początku stycznia 2000 r. Unia ogłasza, że kontrakt dla Szczecina jest dalej aktualny. Nawet bez AWS. UW i SLD rozpoczynają dwustronne rozmowy. Pojawiają się nazwiska kandydatów na prezydenta: Jacek Piechota, poseł SLD, Marek Koćmiel, szef szczecińskiej UW. Unia mówi, że czeka na AWS, a SLD na OBS. Kto pierwszy, ten lepszy Ostatnio w radzie rozpoczął się prawdziwy wyścig z czasem. AWS naprędce sporządza projekt koalicji UW - AWS - OBS i z podpisami 25 radnych z dwóch ostatnich klubów przesyła go unitom. Ci w tym samym dniu zawierają pierwsze porozumienie z SLD. Dla Unii oznacza to, że losy nowego układu sił w radzie wydają się przesądzone. - Z AWS i OBS rozmawiamy od ponad roku. Zawarcie z tymi ugrupowaniami sojuszu jest ryzykowne, nie ma w nich jedności. Nie mają ustalonego do końca kandydata na prezydenta - mówi Bartłomiej Sochański, jeden z liderów UW, prezydent Szczecina w poprzedniej kadencji Rady Miasta. - Wywodzimy się z ugrupowania posierpniowego i sercem bliżej nam do "Solidarności". I chcielibyśmy rządzić z nimi. Namawialiśmy do kontraktu. We wrześniu na koalicję z OBS nie zgodził się Longin Komołowski. Nie zgodził się zarząd AWS. Niektórzy nie godzili się na SLD. Mieli problemy ideowe i sami ze sobą. Zaprzecza też, jakoby problemem w rozmowach z SLD była obsada stanowisk. - Już to mamy ustalone - deklaruje. Z kolei lider zachodniopomorskiego SLD, poseł Jacek Piechota, nie rozstrzyga jeszcze o nowym kontrakcie. W rozmowie z "Rz" przyznaje, że w Sojuszu istnieją obawy, iż UW po dokonanej wspólnie z SLD zmianie układu sił, w mieście może powrócić do dawnych sympatii, tj. AWS. Dlatego Sojusz przypomina o Jurczyku. - Należy pamiętać, że prezydent jest jedną ze stron. Warunkiem kontraktu jest porozumienie z Jurczykiem. Prezydent może też sam ustąpić. Ale SLD na pewno nie będzie głosował za jego odwołaniem - mówi Piechota, podkreślając, że nie ma jeszcze ustalonych z Unią stanowisk. Tymczasem AWS nie ma jeszcze koncepcji, jak zachować się po ewentualnym podpisaniu kontraktu UW z SLD. Nie wyklucza, że w nowym układzie politycznym może nawet poprzeć pozostawienie Jurczyka przy władzy. A prezydent? Nie uważa, by porozumienie SLD z UW było dla niego zagrożeniem. - Nie mam nic przeciwko, by zarząd miał większość. Unia proponuje kontrakt, a przecież już na samym początku wzywałem do budowania trzeciej drogi. SLD nie zaryzykuje, by mnie odwołać.
szczecińscy radni opozycji bezskutecznie próbują odwołać związanego z SLD Mariana Jurczyka ze stanowiska prezydenta miasta. Opinia publiczna co rusz informowana jest o kolejnych planowanych koalicjach antyprezydenckich.W 1998 r. do Rady Miasta wchodzą SLD, AWS, Niezależny Ruch Społeczny Mariana Jurczyka i Unia Wolności. NRS wybiera rządy z SLD. Za to otrzymuje stanowiska prezydenckie dla Jurczyka. SLD utrzymuje władzę.
ODSZKODOWANIA Prezydent Johannes Rau prosi o przebaczenie w imieniu narodu niemieckiego 10 miliardów marek dla przymusowych robotników Od lewej: Stuart Eizenstat, Gerhard Schroeder i Otto Lambsdorff FOT. (C) EPA 10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych - na taką sumę zaproponowaną oficjalnie przez Niemcy zgodziły się w piątek w Berlinie strony uczestniczące w negocjacjach odszkodowawczych. Prezydent RFN Johannes Rau, oddając podczas spotkania z uczestnikami negocjacji cześć "wszystkim, którzy pod panowaniem Niemiec wykonywać musieli pracę niewolniczą i przymusową", poprosił "w imieniu narodu niemieckiego" o przebaczenie. - Ich cierpień nigdy nie zapomnimy. Do pierwszych dni lutego roku 2000 powinny zostać dopracowane wzbudzające wiele emocji szczegóły podziału tej sumy na różne kategorie ofiar i na kraje, z których pochodzą poszkodowani. Wiele wskazuje na to, że w kwestii podziału głównymi uczestnikami sporu będą z jednej strony Polska, a z drugiej organizacje żydowskie. Wypłacanie zacznie się za rok - uważa główny amerykański negocjator Stuart Eizenstat. Inni uczestnicy, zarówno ze strony ofiar, jak i przemysłu niemieckiego, zapowiedzieli, że będą się starali jak najbardziej skrócić czas oczekiwania na wypłaty. Wątpliwe jednak, by doszło do nich szybciej niż w drugiej połowie 2000 roku. Historyczny krok To historyczny krok - komentował na konferencji prasowej kanclerz Gerhard Schröder. Stuart Eizenstat mówił o wielkim dniu dla poszkodowanych i szczególnym znaczeniu porozumienia dla stosunków Niemiec z USA i z krajami sąsiedzkimi. Strona polska oceniła ustalenie sumy jako sukces w wymiarze politycznym, dodając, że w wymiarze ludzkim nie można mówić o sukcesie, a jedynie o uldze, bo do kompromisu dochodzi ponad 54 lata po zakończeniu wojny i za życia mniej niż jednej piątej poszkodowanych. Rozczarowujące jest, podkreślił wiceminister spraw zagranicznych Janusz Stańczyk, że propozycja 10 miliardów marek, która mogła paść kilka miesięcy temu, pojawiła się dopiero teraz. - Wszyscy wiemy, że pieniędzmi nie da się ofiarom zbrodni wynagrodzić doznanych krzywd, wszyscy wiemy, że cierpień zadanych milionom nie da się naprawić - mówił wczoraj prezydent RFN, Johannes Rau. Podkreślił, że państwo niemieckie oraz przedsiębiorstwa popierające utworzenie funduszu odszkodowawczego przyznają się do "wspólnej odpowiedzialności i obowiązku moralnego, które wynikają z wyrządzonych krzywd". Polska delegacja przyjęła wystąpienie prezydenta Raua jako moralne dopełnienie negocjacji i wyraziła przekonanie, że spotka się ono z uznaniem ze strony ofiar. Podział pieniędzy W najbliższych tygodniach delegacje zajmą się sprawą podziału pieniędzy. Jedną z podstawowych kwestii będzie wynegocjowanie, jaka część sumy przypadnie robotnikom niewolniczym i przymusowym, których przede wszystkim dotyczą negocjacje, a jaka zostanie przeznaczona na inne cele - m.in. na odszkodowania za zagrabiony z przyczyn rasowych majątek, za utracone wkłady ubezpieczeniowe, odszkodowania dla ofiar eksperymentów medycznych oraz na tzw. fundusz przyszłości, z którego mają być finansowane akcje mające na celu zachowanie pamięci o pracy przymusowej i innych zbrodniach nazizmu. Polska, Czechy, Białoruś i Ukraina oficjalnie podkreślają, że na odszkodowania za pracę przymusową powinno się przeznaczyć 88 procent sumy całkowitej. Niektóre delegacje nieformalnie domagały się, by na ten cel przeznaczono najwyżej 60 proc. Dla Polski, a także innych państw Europy Środkowej i Wschodniej, zasadnicze znaczenie ma sprawa robotników rolnych (w wypadku Polski to 226 tysięcy z 489 tysięcy wszystkich ofiar pracy przymusowej). Jerzy Widzyk, szef Kancelarii Premiera, mówił na sesji plenarnej, że Polska nie zgadza się na wykluczenie z tej grupy poszkodowanych przy podziale sumy ogólnej. Jak podkreślił, wykluczenie byłoby niezgodne z ustaleniami procesów norymberskich, bo to sama "deportacja była przestępstwem, a nie związany z nią stopień prześladowania". Delegacja polska dostrzegła pewną zmianę nastawienia do tego problemu polityków niemieckich. Prezydent Rau w swoim przemówieniu podkreślił bowiem, że praca przymusowa oznaczała nie tylko niewypłacenie sprawiedliwego wynagrodzenia, lecz także "deportację, pozbawienie stron rodzinnych, pozbawienie wszelkich praw i brutalne naruszanie godności ludzkiej". Suma może być większa Przez długi czas Polska nie znajdowała w sprawie robotników rolnych zrozumienia u negocjatorów amerykańskich. Nastąpiła jednak ewolucja poglądów, powiedział wiceminister Janusz Stańczyk, i jest szansa, że zostanie uznana kategoria robotników rolnych i fundacje narodowe nie będą musiały wypłacać odszkodowań tej grupie poszkodowanych kosztem innych grup. Polska zakłada, że powinno jej przypaść około jednej czwartej sumy przeznaczonej dla robotników niewolniczych (zmuszanych do pracy więźniów obozów koncentracyjnych i gett) oraz przymusowych. Nasz kraj, mający duży procent ofiar w obu kategoriach (odpowiednio 25 i prawie 27 procent), spodziewa się odegrać kluczową rolę w rozmowach o podziale. Zapowiada się, że Polska będzie spierała się głównie z organizacjami żydowskimi, które chciałyby jak największą sumę przeznaczyć na robotników niewolniczych (z których 55 proc. to Żydzi) oraz na inne cele, np. odszkodowania za zabrany majątek. Polska delegacja uważa, że indywidualne odszkodowania dla robotników niewolniczych powinny być dwa razy wyższe niż dla robotników przymusowych zatrudnionych w przemyśle. Z drugiej strony padają propozycje, by ta proporcja była jak 5 do 1. Suma 10 miliardów marek być może zostanie jeszcze uzupełniona. Wcześniej z USA napływały informacje, że dodatkowy miliard dołożą przedsiębiorstwa amerykańskie, których filie w Niemczech korzystały z pracy przymusowej. W piątek w Berlinie nie było żadnego oficjalnego potwierdzenia w tej sprawie. Adwokaci wspominali jedynie o czynionych staraniach. Polska i inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej uważają, że każda dodatkowa suma powinna być dzielona na tych samych zasadach, jakie zostaną ustalone w sprawie podziału 10 miliardów marek od niemieckiego państwa i przemysłu. Przekazały nawet przed kilkoma dniami list w tej sprawie Stuartowi Eizenstatowi i Otto Lambsdorffowi. Jak powiedział Jacek Turczyński, przewodniczący Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, warto teraz powrócić do idei zaangażowania w sprawę odszkodowań dla robotników przymusowych także firm austriackich. Wynagrodzenia dla adwokatów Dużo emocji wzbudza sprawa wynagrodzeń dla adwokatów ofiar. Sami prawnicy podkreślają, że honoraria dla nich nie uszczuplą funduszu dla ofiar. Wbrew obawom znacznej części opinii publicznej w Niemczech, sumy, które przypadną prawnikom, nie będą raczej szły w setki milionów marek. Jak się wczoraj mówiło nieoficjalnie, nie będzie to więcej niż 50 milionów marek dla wszystkich zaangażowanych od miesięcy w negocjacje kancelarii adwokackich. Mniej więcej trzy razy tyle mają pochłonąć inne koszty administracyjne. Prawdopodobnie pieniądze na te cele pochodzić będą z odsetek, które narosną na kontach bankowych od sumy na odszkodowania, w czasie, gdy nie będą one jeszcze wypłacane. Z 10 mld marek 5 mld ma wpłacić rząd, a 5 mld przemysł niemiecki (połowę będzie mógł odliczyć od opodatkowania). W czasie wojny robotników przymusowych zatrudniało ponad 2000 firm. - Udział w funduszu zadeklarowało na razie 60 - 70 - mówił przedstawiciel niemieckich koncernów, Manfred Gentz. Zaapelował o akces następnych przedsiębiorstw, podkreślając, że ma on charakter dobrowolny. Były szef socjaldemokratów Hans-Jochen Vogel wezwał konsumentów do bojkotowania towarów firm, które zatrudniały robotników przymusowych, a teraz nie chcą płacić. Dzisiejszy przewodniczący SPD kanclerz Schröder, podkreślając, że zawsze darzył szacunkiem Vogla, powiedział, że nie zgadza się z takimi metodami. z.l. Jerzy Haszczyński z Berlina "Porozumienie w sprawie wysokości kwoty odszkodowań wieńczy długotrwałe wysiłki polskiej dyplomacji, która w bieżącym roku z uporem prowadziła negocjacje w imieniu pół miliona poszkodowanych obywateli polskich", stwierdza w piątkowym oświadczeniu polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. MSZ jest wdzięczne za dobrą współpracę administracji Stanów Zjednoczonych i z uznaniem wyraża się o wysiłkach i ostatecznych decyzjach strony niemieckiej. "Negocjacje na temat odszkodowań były trudne i nie pozbawione momentów krytycznych. W najnowszej historii stosunków polsko-niemieckich był to jeden z najpoważniejszych sprawdzianów naszego partnerstwa. Mamy nadzieję, iż sprawiedliwy podział środków przyczyni się do przezwyciężenia dziedzictwa przeszłości" - oświadczyło polskie MSZ.
Niemcy oficjalnie zaproponowały 10 miliardów marek jako sumę odszkodowania dla byłych robotników przymusowych. Na tę liczbę zgodziły się strony uczestniczące w negocjacjach odszkodowawczych. Prezydent RFN podczas spotkania oddał cześć wszystkim którzy pod panowaniem Niemiec musieli wykonywać pracę niewolniczą i przymusową. W imieniu narodu niemieckiego poprosił o przebaczenie. Na początku lutego 2000 r. powinny zostać dopracowane szczegóły dotyczące podziału tej sumy na różne kategorie i kraje, z których pochodzą poszkodowani. Przypuszcza się jednak,że odszkodowania zostaną wypłacone dopiero w drugiej połowie 2000 roku. Zakończenie negocjacji uważa się za historyczny krok, który ma szczególne znaczenie nie tylko dla poszkodowanych,ale też dla stosunków niemiecko-amerykańskich oraz stosunków z krajami sąsiedzkimi. Strona polska również uważa koniec negocjacji za sukces w wymiarze politycznym, choć w wymiarze ludzkim jest to jedynie ulga, jako, że do kompromisu doszło 54 lata po zakończeniu wojny i za życia mniej niż jednej piątej poszkodowanych. Jedną z podstawowych kwestii dotyczących podziału pieniędzy będzie wynegocjowanie jaka część odszkodowania przypadnie robotnikom niewolniczym i przymusowym, a jaka zostanie przeznaczona na inne cele, np. odszkodowanie za zagrabiony majątek, odszkodowania dla ofiar eksperymentów medycznych oraz tzw. fundusz przyszłości mający na celu organizowanie akcji przypominających o zachowaniu pamięci o zbrodniach nazizmu. Problem przy podziale pieniędzy dotyczy również stosunku procentowego odszkodowań dla robotników niewolniczych i przymusowych. Padają propozycje żeby te piersze odszkodowania były dwa razy większe od drugich, przy innych okazjach mówi się,że ten stosunek powininen wynosić 5 do 1. Suma zaproponowana przez Niemcy może zostać zwiększona o miliard marek. Sumę tę mają wyłożyć przedsiębiorstwa amerykańskie, których filie w Niemczech korzystały z pracy przymusowej.
Służba zdrowia - rokowania nie są pomyślne Nieskuteczna terapia JANUSZ A. MAJCHEREK Protesty pracowników służby zdrowia oraz powszechne niezadowolenie aktualnych i potencjalnych pacjentów, to główne elementy sytuacji na rynku usług medycznych w dwa lata po jego formalnym ustanowieniu. Można ten stan zmienić, ale nie przez odwrót od rynku, lecz dzięki jego rozwojowi. Reforma systemu ochrony zdrowia przyniosła rozczarowanie i wywołała napięcia, bowiem nie usunęła najdotkliwszych wad poprzedniego modelu, ani nie spełniła warunków osiągnięcia efektywności nowego. Najważniejsze były dwie zamierzone zmiany: wprowadzenie indywidualnego ubezpieczenia na wypadek choroby, zamiast bezpośredniego finansowania kosztów leczenia z budżetu, oraz dopuszczenie konkurencji między placówkami medycznymi, rywalizującymi o pacjentów i idące za nimi pieniądze z instytucji ubezpieczających. W ten sposób refundacja kosztów opieki medycznej miała się oprzeć na czytelnym i racjonalnym rachunku ekonomicznym, według reguł przypominających funkcjonowanie ubezpieczeń w innych dziedzinach (majątkowych, samochodowych itd.). Kasy chorych miały pełnić rolę podobną do towarzystw ubezpieczeniowych, gromadzących składki klientów i wypłacających im "odszkodowania", czyli pokrywających rachunki za usługi medyczne, do skorzystania z których zmusiła ich choroba. Reglamentacja zamiast konkurencji System zawiódł z dwóch przede wszystkim powodów. Po pierwsze, okazało się, że pieniądze wcale nie idą za pacjentem, lecz są przydzielane na podstawie odgórnych uzgodnień, czyli kontraktów zawieranych między kasami chorych a placówkami medycznymi. W ten sposób zostały w praktyce utrzymane limity, czyli reglamentacja usług medycznych, jak w dawnym systemie. Tyle tylko, że wówczas była ona wynikiem "bezpłatności". Wszystko, co otrzymujemy bez zapłaty lub po zaniżonej cenie, musi być reglamentowane, co w czasach PRL potwierdziło się wielokrotnie i na różne sposoby. Nowy system miał jednak znieść "bezpłatność" i gwarantować adekwatną zapłatę za wykonane usługi. W tej sytuacji limitowanie opieki medycznej stało się niezrozumiałe. Po drugie, sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami i utrzymały "urawniłowkę" w zakresie ich finansowania, co uniemożliwiło wywołanie rywalizacji i idącej za nią poprawy efektywności pracy. Placówek się w zasadzie nie likwiduje, ale niemal wszystkie mają za mało pieniędzy. Progi i bariery Są dwa powody faktycznego złamania zasady "pieniądz idzie za pacjentem", czyli swobodnego wyboru usługodawcy oraz nieograniczonego korzystania z jego oferty, i zastąpienia jej kontraktowym limitowaniem. Pierwszy to zamiar zapobieżenia największemu ryzyku w każdej działalności ubezpieczeniowej - wyłudzaniu świadczeń. Jego groźba jest o tyle realna, że w przypadku ubezpieczeń zdrowotnych mamy do czynienia ze wspólnym interesie pacjentów i lekarzy. Jedni chętnie skorzystają z szerokiej oferty usług zdrowotnych, natomiast drudzy ochoczo się ich podejmą, wystawiając stosowne rachunki. Drugim powodem administracyjnego limitowania i dystrybuowania usług medycznych jest podległość publicznych placówek opieki zdrowotnej samorządom terytorialnym, co wkomponowuje je w układ lokalnych powiązań i interesów stwarzających ochronę przed konkurencją. Układ jest rozbudowany ponieważ członkowie kas chorych są desygnowani również przez władze samorządowe. W rezultacie niemal wszyscy mają pieniędzy po równo, ale każdemu ich brakuje. Rodzi się niedostatek usług medycznych dla rzeczywiście potrzebujących i pieniędzy dla rzetelnie je świadczących. Wyłudzeniom to zaś nie zapobiega, o czym świadczy ogromna liczba zwolnień chorobowych i lawinowo narastające koszty refundacji lekarstw. Choć oferta publicznych zakładów opieki zdrowotnej jest nieadekwatna do potrzeb (np. zmniejszająca się liczba ciąż i urodzeń powoduje spadek zapotrzebowania na usługi ginekologiczno-położnicze i pediatryczne, a rosnący wiek pacjentów wywołuje popyt na usługi geriatryczne i pielęgnacyjno-opiekuńcze), restrukturyzacja postępuje ślamazarnie. W rezultacie uzyskanie usług przez pacjentów jest utrudnione, oferta tych usług nieadekwatna do potrzeb, a środki finansowe dla usługodawców zbyt małe, bo w dużej części marnowane. Leczenie objawowe Świadomość objawów jest jednak nieporównanie bardziej powszechna niż zrozumienie przyczyn, dlatego proponowane środki zaradcze są na ogół chybione i nieskuteczne. Mówiąc językiem medycznym, mylna diagnoza prowadzi do niewłaściwej terapii. Podstawowe, i najprostsze z ordynowanych, lekarstwo, to podniesienie składki ubezpieczeniowej. Z góry można jednak przewidzieć, że skierowanie większej ilości pieniędzy w niezrestrukturyzowany system i bez racjonalnych kryteriów rozdziału nie przyniesie poprawy jego efektywności. Ostatnio podniesiono składkę o 0,25 proc., co ma dać dodatkowo ok. 800 mln zł, lecz budżetowi dysponenci tej kwoty zastrzegają, że to nie ułatwi pacjentom dotarcia do lekarzy ani nie podniesie wynagrodzeń personelu. Czy jest taka kwota, która usatysfakcjonowałaby jednych i drugich? Wątpliwe. Zarówno zapotrzebowanie na usługi medyczne i paramedyczne, jak oczekiwania płacowe pracowników służby zdrowia nie są przecież limitowane i nie mają górnej granicy. Społeczeństwo nie jest natomiast świadome, że każde zwiększenie transferu środków do sektora medycznego oznacza równoważny deficyt w budżecie państwa, co wymaga oszczędności w innych dziedzinach, podniesienia podatków lub zwiększenia długu publicznego, czyli przerzucenia kosztów takiej operacji na przyszłe pokolenia. Idący po władzę SLD, a przynajmniej jego lider, zapowiada rozważenie likwidacji kas chorych, podobne sugestie formułowane są w PSL. To chwytliwe hasło, bo zdołano społeczeństwu przedstawić te instytucje jako kosztowne i marnotrawne. Wynagrodzenia pracowników i koszty siedzib kas chorych mogą rzeczywiście budzić kontrowersje czy nawet oburzenie, lecz nie mają znaczenia ekonomicznego, stanowiąc 1 - 2 proc. wszystkich wydatków na finansowanie systemu ochrony zdrowia w Polsce. Oszczędności na nich dokonane nie zmieniłyby sytuacji całej branży, bo wyniosłyby mniej niż połowę kwoty spodziewanej w przyszłym roku z podniesienia składki o 0,25 proc. Wezwania do likwidacji kas chorych są równie demagogiczne i populistyczne, jak żądania likwidacji innych instytucji publicznych, na czele z parlamentem i samorządami lokalnymi, również bulwersującymi część obywateli płacami, dietami czy siedzibami. Zlikwidować można, tylko co w zamian? Czy zamiast kas chorych powołać jakąś centralną instytucję do dystrybucji środków, a może wrócić do finansowania bezpośrednio z budżetu, jak dawniej, z całą korupcyjną otoczką? Unia Wolności proponuje oddanie opieki zdrowotnej w gestię samorządów. To jeszcze bardziej wplotłoby placówki medyczne i osoby za nie odpowiedzialne w sieć lokalnych interesów, całkowicie już unicestwiając szanse na zdrową konkurencję i poprawę efektywności. Trudno wskazać korzyści, jakie mogliby z tego odnieść pacjenci. Niektórzy proponują więc ten układ interesów osłabić przez odebranie samorządom prawa powoływania członków kas chorych i powierzenie ich wyboru samym pacjentom. Można się jednak obawiać, że wybory do kas chorych skończyłyby się klapą wynikającą ze znikomej frekwencji, która ułatwiłaby manipulacje. Zresztą rozważano taki wariant we wstępnych pracach nad reformą, ale porzucono go ze względu między innymi na te zastrzeżenia i niebezpieczeństwa. Lekarstwo musi być bolesne Czy więc z impasu, w jakim znalazła się reforma służby zdrowia, nie ma wyjścia? Zapewne jest, lecz wymaga ponownego rozważenia dwóch zaniechanych lub zablokowanych elementów reformy: współodpłatności pacjentów za niektóre usługi medyczne oraz działalności komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych. Bez obciążenia pacjentów częścią kosztów opieki medycznej trudno będzie powstrzymać, a przede wszystkim zaspokoić rosnące żądania dotyczące ilości i jakości świadczeń oraz lawinowo narastające wydatki. W Polsce przyjęto założenie, że podstawowe usługi medyczne mają być gwarantowane "za darmo", czyli dla pacjenta bezpłatnie. Tymczasem prawie każdego stać na częściowe przynajmniej pokrycie kosztów leczenia przeziębienia, które nie jest groźną chorobą, natomiast prawie nikogo nie stać na sfinansowanie nieporównanie droższego zabiegu na otwartym sercu czy przeszczepu, bez którego niechybnie umrze. Na tę sprzeczność bezskutecznie zwracał uwagę podczas debaty konstytucyjnej ówczesny senator Zbigniew Religa. Nikt przecież nie wymusza i prawie nikt nie dokonuje zbędnych lub fikcyjnych zabiegów operacyjnych (pomijając operacje plastyczne), natomiast wyłudzenia, nadużycia i marnotrawstwo szerzą się przy okazji zwykłych, rutynowych i masowych porad lekarskich, krótkotrwałych zwolnień chorobowych czy bezpłatnych recept. Współfinansowanie ich przez pacjentów zmniejszyłoby te obciążenia w dwójnasób, bowiem oprócz przysporzenia dodatkowych środków ograniczyłoby rozmiary oszustw i nadużyć. Podobne efekty dałoby dopuszczenie komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych, czyli prywatnych kas chorych. Na pewno wymusiłyby większą efektywność gospodarowania powierzonymi im środkami i pracy placówek medycznych, a ponadto skłoniły klientów do wpłacania większych składek w zamian za gwarancje lepszych usług. Współfinansowanie standardowych usług medycznych przez pacjentów zostało jednak odrzucone, a dopuszczenie działalności prywatnych kas chorych odroczone. Pierwsze rozwiązanie byłoby zapewne trudne do przeprowadzenia bez społecznych protestów, ale cała reforma wywołuje dziś opory, i tak więc trzeba sobie będzie z nimi poradzić. Natomiast prywatne ubezpieczenia zdrowotne mają społeczne przyzwolenie, co pokazał niedawny sondaż, są jednak sabotowane przez polityków, którzy najwyraźniej boją się konkurencji dla publicznych kas chorych, obsadzonych przez swoich partyjnych komilitonów. Na zwiększenie środków i poprawę efektywności w służbie zdrowia trudno więc, w obliczu tych faktów i tendencji, liczyć.
Reforma systemu ochrony zdrowia przyniosła rozczarowanie. Najważniejsze były dwie zamierzone zmiany: wprowadzenie indywidualnego ubezpieczenia na wypadek choroby oraz dopuszczenie konkurencji między placówkami medycznymi. okazało się, że pieniądze są przydzielane na podstawie kontraktów zawieranych między kasami chorych a placówkami medycznymi. sztywne kontrakty udaremniły konkurencję między usługodawcami. Są dwa powody faktycznego złamania zasady "pieniądz idzie za pacjentem". Pierwszy to zamiar zapobieżenia wyłudzaniu świadczeń. Drugim powodem jest podległość publicznych placówek opieki zdrowotnej samorządom terytorialnym, co wkomponowuje je w układ lokalnych interesów stwarzających ochronę przed konkurencją. skierowanie większej ilości pieniędzy w niezrestrukturyzowany system nie przyniesie poprawy jego efektywności. Wezwania do likwidacji kas chorych są demagogiczne i populistyczne. Czy z impasu nie ma wyjścia? Zapewne jest, lecz wymaga ponownego rozważenia współodpłatności pacjentów za niektóre usługi medyczne oraz działalności komercyjnych ubezpieczeń zdrowotnych.
ANALIZA Powrót do tradycyjnych klauzul generalnych Dobre obyczaje zamiast zasad współżycia społecznego LESZEK LESZCZYŃSKI Można ostatnio odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Ich geneza łączy się z wielkimi kodyfikacjami XIX wieku, które, w myśl dominujących dziś poglądów, stanowią niezaprzeczalny dorobek europejskiej, kontynentalnej kultury prawnej. Na razie jednak w dalszym ciągu obowiązują odesłania do takich klauzul jak zasady współżycia społecznego, społeczno-gospodarcze przeznaczenie prawa, interes społeczny, społeczne niebezpieczeństwo czynu itp., kojarzone zazwyczaj bezbłędnie z socjalistycznym porządkiem prawnym. Artykuł A. Tomaszka pt. "Dobre obyczaje czy zasady współżycia społecznego", sygnalizuje bardzo interesujące i ważne zagadnienie zamiany pozaprawnych odesłań do zasad współżycia społecznego na znane m.in z kodeksu zobowiązań (np. art. 55, 56) czy kodeksu handlowego odesłania do dobrych obyczajów. Nasunąć się może w związku z tym pytanie ogólne o związek zmiany społecznej i zmiany w prawie ze zmianami w nazewnictwie pozaprawnych kryteriów klauzul generalnych oraz kilka pytań szczegółowych, do których dojdziemy nieco później. Jest faktem, że dotychczasowe klauzule generalne w ogóle, a odesłania do zasad współżycia społecznego zwłaszcza, przeżyły przełom lat 80. i 90. w całkiem przyzwoitej kondycji, mimo zasadniczej zmiany aksjologii społecznej i prawnej. Po nieco bliższej analizie okazuje się jednak, że nie ma w tym nic wyjątkowego i że praktyka taka zdarza się często. Tak było np. bezpośrednio po II wojnie światowej, kiedy zasadnicza zmiana w oficjalnej ideologii i aksjologii prawniczej także nie zaowocowała natychmiastowymi zmianami w aksjologii odsyłania pozaprawnego. Nowe klauzule generalne pojawiły się dopiero w latach 50. (przepisy ogólne prawa cywilnego z 1950 r. oraz Konstytucja PRL), jeżeli nie liczyć zupełnie nieśmiałego jak na ten ustrój odwołania się do kryterium celu społecznego (obok zresztą "starego" kryterium dobrej wiary) w art. 5 p.o.p.c. z 1946 r. Pełny system czy raczej konglomerat nowych odesłań pojawił się znacznie później (lata 60. i 70.), za to z takim impetem, że objął właściwie wszystkie gałęzie prawa, nie wyłączając kodyfikacji karnych. Pytanie o powód tej swoistej ostrożności prawodawczej wymagałoby odpowiedzi złożonej, przekraczającej ramy tego opracowania. Niewątpliwie jednak można byłoby wskazać i na niechęć prawodawcy do szybkiego rozstrzygania o przyszłym kierunku kształtowania się nowej aksjologii, i na ewentualną niepewność co do trwałości przekształceń ustrojowych, i na chęć wykorzystania wypracowanej już praktyki posługiwania się dotychczasowymi klauzulami w określonych instytucjach prawnych. Decydujące jednak znaczenie ma świadomość faktu, że nieokreśloność znaczeniowa sformułowań klauzul generalnych, niezależnie od podstawowych skojarzeń treściowych, i tak stwarza możliwości różnych wyborów aksjologicznych oraz interpretacji roli, jaką klauzule odgrywają w procesie decyzyjnym. Że to i tak praktyka zadecyduje o konkretnej treści odesłań. Że nazwy klauzul odgrywają tu mniejszą rolę, chyba że stoją zbyt jednoznacznie w sprzeczności z podstawami nowego porządku. Dlatego tak szybko po 1989 r. uchylono art. 4 kodeksu cywilnego i art. 7 kodeksu pracy (zasady ustroju i cele PRL), art. 386 k.c. (klauzule wskazujące na zasady planowej gospodarki) czy też art. 6 kodeksu postępowania administracyjnego (interes ludu pracującego i zasady budownictwa socjalistycznego), przy pozostawieniu klauzul, których nazwy odwoływały się do aksjologii nie budzącej tak jednoznacznych skojarzeń ze starymi wartościami politycznymi. Powyższe tezy wydają się być w miarę powtarzalne, chociaż praktyka reagowania przez prawodawców na zmiany społeczne i zmiany w prawie będzie się różnić w zależności od typu reżimu politycznego, systemu gospodarczego, warunków kulturowo-społecznych czy gałęzi prawa. Także reakcja samej praktyki stosowania prawa na klauzule zależy od tych zmiennych. Zwłaszcza sądy nie są wcale skłonne do natychmiastowej zmiany sposobu posługiwania się klauzulami generalnymi wraz ze zmianami nazw odesłań pozaprawnych (organa administracji z reguły kierują się posiłkowo dyrektywami politycznymi, które samoistnie mogą wypełniać klauzule nowymi treściami). Wszystko to zatem jawi się jako niezwykle złożony zespół wzajemnych zależności. Wracając do pozycji prawodawcy tworzącego nowe prawo w nowej sytuacji społecznej (zakładamy przy tym, że prawodawca ten nie rezygnuje z klauzul generalnych jako środka regulacji), należy stwierdzić, że z czasem musi się jednak pojawić problem nowych nazw nie tylko dla klauzul zdecydowanie zorientowanych ideologicznie i przez to powiązanych ze starą aksjologią, ale także dla tych, które mają bardziej neutralne brzmienie. Dochodzimy w ten sposób to problemu poruszonego w powołanym artykule. Zajmijmy się najpierw pytaniem, czy odchodzenie od zasad współżycia społecznego jest w nowych warunkach społeczno-ustrojowych uzasadnione. Klauzula zasad współżycia społecznego istotnie dominowała w socjalistycznych systemach prawnych jako wyznacznik tych elementów aksjologii pozaprawnej, które powinny być brane pod uwagę przy decydowaniu prawnym. Pojawiała się niemal we wszystkich działach prawa, w decyzjach wszystkich podstawowych typów organów decyzyjnych. Dominacja tej klauzuli nad innymi odesłaniami w socjalistycznych porządkach prawnych była jednoznaczna i nieporównywalna co do zakresu występowania do jakiejkolwiek innej klauzuli w jakimkolwiek innym systemie przepisów. Była to więc klauzula "identyfikacyjna" dla tego typu porządku prawnego. Nie z powodu ideologicznej treści zawartej w samej nazwie, lecz z powodu faktu, że pojawiła się po raz pierwszy w systemie prawnym ZSRR (art. 130 konstytucji z 1936 r.), częstotliwości występowania (wszystkie państwa typu socjalistycznego i wszystkie gałęzie prawne tego systemu) oraz funkcji, jakie zasady pełniły w praktyce decyzyjnej. Brzmienie tej klauzuli skłaniało do brania pod uwagę ogólnospołecznego kontekstu wartościowania pozaprawnego. Kontekst ten znakomicie podtrzymywało orzecznictwo sądowe. Zastosowanie zasad współżycia prowadziło często do uogólniania ocen ponad potrzebną miarę, aż do utraty kontaktu z rzeczywistymi preferencjami społecznymi, o których odkrycie przecież w tej klauzuli, przynajmniej według jej interpretacji literalnej, szło. Naturalną konsekwencją uogólniania było podporządkowanie interesów jednostkowych grupowym, a grupowych - ogólnospołecznym, oraz wyraźne upolitycznianie sposobu odczytania treści zasad oraz ich roli w procesie decyzyjnym. Zasady nie wpływały wprawdzie na decyzje walidacyjne (ta rola przypisana była kryteriom art. 4 k.c.), odgrywały za to decydującą rolę w interpretacji norm (wprowadzając oczywiście dominację interpretacji teleologicznej i funkcjonalnej kosztem uwzględniania rezultatów wykładni językowej) oraz ustalaniu konsekwencji prawnych i swoistym uwikłaniu aksjologicznym uzasadnienia decyzji. Jeżeli zaszła potrzeba, można było wyprowadzić np. tezę, że zasadą współżycia społecznego jest, iż każdy obywatel powinien popierać cele wyznaczone przez państwo (orzeczenie Sądu Najwyższego z 21 października 1950 r., "PiP" 4/1951). I problem nie leżał w tym, czy trudno czy łatwo było sprawdzić empirycznie stan ocen społecznych, z których przecież musiała się wyłaniać owa zasada współżycia. Polegał on na tym, że ta klauzula, funkcjonująca w konkretnych warunkach ustrojowych, umożliwiała takie oceny i reguły. To prawda, że dotyczyło to nie tylko klauzuli zasad współżycia, ale to z nią głównie związane były najważniejsze decyzje. Tak naprawdę to nie same klauzule kreują te wszystkie możliwości; to system prawny i jego otoczenie polityczne o tym decydowało. Klauzule stanowią "tylko" instrument otwarcia. I wcale nie muszą się nazywać zasadami współżycia społecznego, aby takie oceny wywoływać. Te same zasady współżycia społecznego w innym systemie ustrojowym wcale nie musiały do takich skutków i do takich ocen prowadzić. Mogło to spotkać także klauzulę dobrych obyczajów, jeżeli prawodawca zdecydowałby się na jej pozostawienie w najważniejszych aktach. Na przeszkodzie stało wprawdzie znaczenie przypisane tej klauzuli przez tradycję prawniczą, ale przecież związek z tradycją nie bywał dla prawodawcy socjalistycznego ani dla dominującego nurtu praktyki prawniczej wartością nadrzędną. Pozostawienie dobrych obyczajów w ustawie z 1926 r. o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji i w kodeksie handlowym z 1934 r. wiązało się m.in. z ograniczoną stosowalnością tych aktów w ówczesnym obrocie gospodarczo-prawnym. A interpretacja tej klauzuli (podobnie jak każdej innej) i tak nie mogła pójść w kierunku niezgodnym z oficjalną ideologią ustroju. Jakże pozytywnie natomiast owo pozostawienie tej klasycznej klauzuli w aktach normatywnych mogło świadczyć o socjalistycznym prawodawcy. Nie było więc wówczas żadnego interesu, aby ją uchylać. W tym kontekście można powiedzieć, że prawodawca III RP ma polityczny interes w przywróceniu klauzuli dobrych obyczajów do tekstów podstawowych aktów prawnych oraz obrotu cywilnego i gospodarczego. Takie działanie pozwoli mu odciąć się od aksjologii starego ustawodawstwa oraz pokaże przywiązanie do klauzul ukształtowanych w ustawodawstwie europejskim (klauzula dobrych obyczajów występuje nie tylko w Kodeksie Napoleona, ale także w niemieckich kodeksach handlowym i cywilnym oraz innych aktach prawnych na kontynencie). Nawet jeżeli praktyka jeszcze przez jakiś czas, częściowo z przyzwyczajenia, częściowo z powodu niedostrzegania zdecydowanych różnic, będzie się odwoływać do zasad współżycia społecznego (tak jak po II wojnie, kiedy np. zasady słuszności powołano "jeszcze" w ustawie z 15 listopada 1956 r. o odpowiedzialności Skarbu Państwa za szkody wyrządzone przez funkcjonariuszy państwowych, a w praktyce sądowej powoływanie się na względy słuszności przeplatało się z odwoływaniem do nowej klauzuli zasad współżycia), to pierwszy krok w kierunku nowych rozwiązań zostanie przez prawodawcę zrobiony. Zamiary projektodawcy nowej regulacji cywilnej, dążącego do zastąpienia zasad współżycia społecznego dobrymi obyczajami, powinny być widziane w szerszym kontekście. Decydujące znaczenie ma fakt, że zasady przestały być w 1997 r. klauzulą konstytucyjną. Konstytuanta korzysta z konstrukcji klauzul generalnych szeroko, ale woli formułować klauzule nowoczesne, niekiedy nawet recypowane z aktów prawa międzynarodowego (np. klauzula konieczności w demokratycznym społeczeństwie, powołana za europejską konwencją o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Nie powołuje klauzuli dobrych obyczajów, ale nie powołuje także żadnej z klauzul charakterystycznych dla poprzedniego systemu. Klauzula dobrych obyczajów może więc w nowym ustawodawstwie stać się, obok zwrotów odsyłających do wymagań dobrej wiary, zasad słuszności, ustalonych zwyczajów itp., podstawową klauzulą prawa prywatnego. Intencje powoływania nowych typów odesłań są, jak się wydaje, dość czytelne. Po pierwsze, jest to wspomniana już chęć nawiązania do klasycznych sformułowań kodeksów cywilnych i handlowych państw europejskich oraz do ustalonych w tych porządkach prawnych znaczeń samych zwrotów (treści kryteriów pozaprawnych) oraz funkcji, jakie klauzule odgrywają w poszczególnych działaniach i rozumowaniach w procesie stosowania prawa. Po drugie, jest to, możliwa do zrealizowania w systemie demokratycznym w stopniu daleko większym, chęć odejścia od praktyki upolityczniania klauzul oraz w ogóle od możliwości politycznego interpretowania ich kryteriów. Po trzecie, jest to zamiar pewnego "ukonkretnienia" odesłania przez ściślejsze związanie ocen podmiotu stosującego prawo z normami i ocenami funkcjonującymi w społeczeństwie. Dobre obyczaje są w tym kontekście bardziej czytelne jako system norm prezentowanych przez poszczególne grupy społeczne niż zasady współżycia. Jest to skądinąd trend podobny do tego, jaki występuje w nowej kodyfikacji karnej, gdzie dawne kryterium społecznego niebezpieczeństwa czynu zostaje zastąpione społeczną szkodliwością (art. 1 oraz 53 nowego k.k.). Dlatego praktyka uogólniania i dominacji ogólnospołecznego rozumienia ocen byłaby w wypadku nowych klauzul trudniejsza do uzasadnienia. Są to wszystko bez wątpienia właściwości ważne dla funkcjonowania prawa. Trzeba jednak powiedzieć, że o skutkach, jakie wywołują klauzule generalne, decyduje przede wszystkim otoczenie społeczne i polityczne prawa, do którego musi się odwoływać praktyka podejmująca na podstawie klauzul generalnych decyzje. Zarówno zasady współżycia, jak i dobre obyczaje kierują wybory ocenne na podobne kryteria pozaprawne (normy moralne i zwyczajowe). Mogą też być podobnie odczytywane, chociaż zasady współżycia bardziej akcentują kontekst ogólnospołeczny i kolektywne współdziałanie, mniej "przylegając" do bardziej indywidualistycznej filozofii społecznej i rynkowych zasad gospodarczych. Szerokiego luzu decyzyjnego, jaki jest w obu odesłaniach kreowany, nie da się jednak uniknąć przez takie, a nie inne sformułowanie (nazwę klauzuli). Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że zastąpienie jednej klauzuli drugą zmieni, bez zmiany wielu innych składników społecznego otoczenia prawa, w sposób istotny praktykę decyzyjną. Dlatego, przyznając rzecz jasna, że nazwa może orientować w aksjologii, należałoby jednak osłabić racje wiążące się z próbami arbitralnego ustalania, do jakich to konkretnych ocen dane klauzule odsyłają. Semantyczna strona odgrywa zresztą zupełnie drugorzędną rolę przy tych konstrukcjach, mających za cel uelastycznienie stosowania prawa. Ważniejsze już jest to, z czym kojarzy się dana klauzula w tradycji decydowania. Ale jeszcze ważniejsze - na co pozwala system społeczny i polityczny, w którym klauzule funkcjonują. Dlatego, rozumiejąc intencje ustawodawcy, chcącego przez powrót do klauzuli dobrych obyczajów zmienić ogólny obraz (symbol) aksjologii odesłań i w konsekwencji dawne przyzwyczajenia praktyki, należy zauważyć, że to właśnie ta praktyka zadecyduje, na ile rzeczywiście zmieni się aksjologia odsyłania oraz rola danej klauzuli w procesie decyzyjnym. Prawodawca nie ma w istocie decydującego głosu w obu tych kwestiach. Klauzula generalna, jak chyba żadna inna konstrukcja prawna, odsuwając od prawodawcy część odpowiedzialności za treść prawa, w istocie bardzo mocno osłabia możliwości prawodawczego oddziaływania na treść porządku prawnego. W konsekwencji należy zatem kibicować przede wszystkim takim zmianom w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule generalne stosowane byłyby w sposób odpowiadający z jednej strony aktualnym przekształceniom społecznym, z drugiej zaś - głównemu nurtowi dokonań międzynarodowego obrotu prawnego i rozwiniętych krajowych porządków prawnych. Autor jest prof. dr. hab., pracownikiem Zakładu Teorii Państwa i Prawa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej
Polski prawodawca zamierza zastąpić klauzulę zasad współżycia społecznego klauzulą dobrych obyczajów. Zmiany nazewnictwa pojawiają się z opóźnieniem w stosunku do zmian aksjologii społecznej i prawnej. Szybciej zmienia się nazwy wyraźnie sprzeczne z nowym porządkiem. Klauzula zasad współżycia społecznego dominowała w socjalistycznym systemie prawnym, przede wszystkim w ZSRR. Jej zastosowanie w orzecznictwie, uwarunkowane polityką państwa, doprowadziło do podporządkowania interesów jednostki interesom ogólnospołecznym. Przywrócenie w podstawowych aktach prawnych klauzuli dobrych obyczajów, związanej z europejskimi kodyfikacjami XIX w., pozwoli odciąć się od starego systemu aksjologicznego. Nowe odniesienie bardziej przystaje do gospodarki rynkowej, ale o skutkach klauzuli i tak zadecyduje praktyka.
CZECZENIA Członkowie nowego republikańskiego rządu doskonale sobie radzili z rosyjską armią. Czy zdołają odbudować instytucje państwa i gospodarkę? Pokój trudniejszy niż wojna Prezydent zebrał rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, nie wyłączając najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jednak dzieląc się władzą pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Na zdjęciu: modlitwa podczas zaprzysiężenia prezydenta Czeczenii 12 lutego (od lewej): Maschadow, prezydnt Inguszetii, Rusłan Auszew i rosyjski generał Aleksander Lebiedź. FOT. (C) AP SŁAWOMIR POPOWSKI Czeczenia zniknęła z czołówek gazet, ustępując miejsca innym, krwawym konfliktom. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały. Cała władza dla Maschadowa Jak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy i etap ten ma już za sobą. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony, które to stanowisko formalnie zostało zlikwidowane. W ten sposób skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94. Ma to swoje dobre, ale i złe strony. Przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą i zapobiega rywalizacji między szefem państwa i szefem gabinetu, ale jednocześnie naraża go na poważne ryzyko. Stojąc na czele rządu bierze również pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Dżocharowi Dudajewowi - pierwszemu prezydentowi Czeczenii - to się nie udało. Fiasko polityki gospodarczej, realizowanej przez jego administrację, przyczyniło się do wzrostu niezadowolenia społecznego i kryzysu politycznego, który Dudajew usiłował przełamać, wprowadzając rządy autorytarne. W połowie 1993 roku doprowadziło to jednak do powstania zorganizowanej opozycji, co umiejętnie wykorzystała Moskwa. Licząc na pragmatyzm Maschadowa można mieć nadzieję, że okaże się on odporny na podobne pokusy. Nowo wybranemu prezydentowi potrzebne są jednak nie tylko szerokie pełnomocnictwa, ale również sprawny aparat wykonawczy - przede wszystkim w rządzie. A z tym może być gorzej. Rząd dowódców polowych Maschadow długo zwlekał z ogłoszeniem pełnego składu swojego gabinetu. Jego tworzenie zajęło ponad dwa miesiące. Ku zaskoczeniu Moskwy czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jako pierwsi nominacje otrzymali członkowie poprzedniego rządu: Mowładi Udugow, który zachował stanowisko pierwszego wicepremiera, Achmed Zakajew - doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, Hoż-Achmed Jarichanow - szef Południowej Kompanii Naftowej oraz minister spraw wewnętrznych Kabek Machaszew. Wspierają ich nowi, "zwykli" wicepremierzy: Musa Doszukajew, odpowiedzialny za finanse i gospodarkę, a także Łomali Ałsutanow (rolnictwo), Isłam Chalimow (sprawy socjalne) oraz Rusłan Giełajew (budownictwo). Wreszcie, 2 kwietnia, ogłoszono ostatnią i najbardziej nieoczekiwaną nominację: zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Formalnie odpowiada on w rządzie za sprawy przemysłu. Faktycznie jest natomiast rzeczywistym pierwszym wicepremierem - tj. tym, który będzie zastępować Maschadowa podczas jego nieobecności. Awans Basajewa - który 27 stycznia br. podczas wyborów prezydenckich zebrał 23,5 proc. głosów, ustępując jedynie Maschadowowi - przyjęto w Moskwie nie tylko jako największą niespodziankę, ale wręcz za wyzwanie. W końcu Basajew - dowódca oddziału, który w czerwcu 1995 roku dokonał ataku na Budionnowsk, biorąc zakładników - w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną. Moskiewscy politycy powinni być jednak bardziej wyrozumiali dla Maschadowa. Jego posunięcia kadrowe - jak pisała "Niezawisimaja Gazieta" - wcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Przede wszystkim podyktował je wewnętrzny układ sił w samej Czeczenii. Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było w istocie najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Do początku kwietnia wszyscy komendanci, nie wyłączając Basajewa (ale z wyjątkiem Sałmana Radujewa), zgodzili się przekazać swoje oddziały sztabowi naczelnemu, tak aby do lata br. mogła z nich powstać regularna armia republiki w sile ok. 2000 żołnierzy. Powstaje również czeczeńska Narodowa Gwardia, a we wszystkich miejscowościach - oddziały samoobrony. W ten sposób przynajmniej częściowo udało się rozwiązać problem uzbrojonych młodych ludzi, dla których wojna była jedynym sposobem na życie. Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów, bo tyle głosów oddali oni podczas wyborów na Maschadowa, Basajewa, Udugowa i Zakajewa. Problem polega jednak na tym, że dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych (takich jak Basajew), z których zdaniem - chce czy nie chce - będzie się musiał liczyć. Po drugie - wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami. Trudna wolność Pierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice, czego najlepszym dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Za każdym razem wysuwane są żądania polityczne, ale naprawdę chodzi głównie o zdobycie okupu. Rząd nie jest w stanie zapobiec takim sytuacjom, co podrywa autorytet nowych władz nie tylko wobec Moskwy. Niedawne oświadczenie ONZ, w którym uruchomienie pomocy humanitarnej uzależniono od poprawy stanu bezpieczeństwa wewnętrznego, można potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie. Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Czeczeni ciągle jeszcze świętują zwycięstwo i na razie jest ono najważniejsze. Tymczasem - jak pisze Maria Przełomiec w raporcie przygotowanym dla Centrum Stosunków Międzynarodowych Instytutu Spraw Publicznych - w kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych kierownictwo Narodowego Banku Czeczenii nadal nie jest w stanie ocenić, na jakie wpływy może liczyć budżet państwa. Nie pracują żadne przedsiębiorstwa, ludzie całymi miesiącami nie dostają pieniędzy, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Czeczeni jakoś sobie radzą, eksploatując na własną rękę złoża ropy naftowej, która następnie domowym sposobem jest oczyszczana i sprzedawana. Podobno ok. 20 proc. czeczeńskiej ropy zagospodarowywana jest w ten właśnie sposób. Rząd liczy, że w przyszłości eksploatacja i przetwórstwo ropy, a także jej transport rurociągami ze złóż kaspijskich przez terytorium republiki może zapewnić Czeczenom godziwe warunki życia. Teoretycznie jest to możliwe. Można odbudować jedną z najnowocześniejszych rafinerii, jaką zbudowano w Czeczenii za czasów radzieckich, ale wymaga to olbrzymich nakładów finansowych. Nie mówiąc już o tym, że aby całe to przedsięwzięcie było opłacalne, rafineria musi przerabiać co najmniej 20 mln ton rocznie, podczas gdy własne złoża zapewniają wydobycie najwyżej 2 - 3,5 mln ton ropy rocznie. Punkty dla Moskwy Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która może sobie pozwolić na wyraźne spowolnienie procesu pokojowego, wiedząc, że czas i tak pracuje na jej korzyść. Władze w Groznym co jakiś czas ostrzegają przed groźbą zerwania rokowań, oskarżają Rosję, że przygotowuje wciąż nowe projekty porozumień, przeczące poprzednim, ale tak naprawdę niewiele mogą poradzić. W końcu to Maschadow nalega teraz na szybkie podpisanie z Moskwą politycznego układu o pokoju i porozumienia o współpracy gospodarczej, podczas gdy strona rosyjska gotowa jest rozciągnąć uregulowanie konfliktu na lata i z uporem powtarza, że nie widzi powodu, dla którego miałaby traktować Czeczenię inaczej niż pozostałe republiki Federacji. W tych warunkach Maschadowowi bardzo trudno będzie wypełnić swoją przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Pierwszą porażkę poniósł tuż po wyborach, kiedy okazało się, że ani jeden z przywódców państw zaproszonych na uroczystą inaugurację prezydenta Maschadowa nie odważył się przyjechać do Groznego wbrew stanowisku Moskwy. Rosja tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć demonstracyjną pomoc organizowaną przez Radę Bezpieczeństwa Rosji dla czeczeńskich muzułmanów, aby mogli bezpośrednio z Groznego udać się z pielgrzymką do Mekki. - Groznieńskie lotnisko nie ma statusu międzynarodowego? - Nie ma problemu - odpowiedziano w Moskwie - zaraz uda się tam 40 funkcjonariuszy rosyjskiej służby bezpieczeństwa, celników i WOP-istów... Byli pierwszymi oficjalnymi przedstawicielami Rosji, którzy wrócili do Groznego.
Czeczenia zniknęła z czołówek gazet, ustępując miejsca innym, krwawym konfliktom. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały. Jak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. Po wygraniu wyborów udało mu się sformować nowe organy władzy. Prezydent zebrał w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew, który w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną. Posunięcia kadrowe Maschadowa jednak wcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Dzięki takiemu rozwiązaniu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Pozwoliło mu to też maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Problem polega jednak na tym, że dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych, z których zdaniem będzie się musiał liczyć. Po drugie - wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami. Pierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice. Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy.
Badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne Spór o szkodliwość "komórek" PIOTR KOŚCIELNIAK Odpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców. To pierwsze eksperymenty, w których wykorzystywane są komórki ludzkiego mózgu. Niepewność co do problemu szkodliwości - bądź nieszkodliwości - używania aparatów komórkowych to dziś jeden z najpoważniejszych problemów dla naukowców, całego rynku telefonii komórkowej i samych użytkowników "komórek". Dotąd badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne aparatów. Eksperyment prowadzony w St.Vincent Hospital w Sydney ma przynieść wreszcie rozwiązanie. "Uzyskiwane rezultaty nie są spójne i wobec tego myślę, że już najwyższy czas na definitywną odpowiedź", powiedział gazecie "Sydney Morning Herald" prowadzący badania dr Peter French. Szok dla komórek Naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. "Jeżeli takie białka będą pojawiać się w dłuższym okresie, będzie to oznaczało, że komórki mogą przestać działać normalnie. A to oznacza, że istnieje zagrożenie, iż dadzą początek guzom nowotworowym", powiedział dr Peter French. Białka te są obecne w komórkach ciała zawsze, lecz w niewielkim stężeniu. Ich produkcja wzrasta, gdy komórki poddawane są intensywnemu działaniu czynników zewnętrznych, np. wysokiej temperatury. Białka wstrząsu termicznego odpowiedzialne są za naprawianie innych protein i ich działanie jest jednym z elementów normalnego funkcjonowania komórki. Nadmierna produkcja tego rodzaju białek sprawia jednak, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych - twierdzą australijscy badacze. To właśnie dr French pierwszy zidentyfikował mechanizm wytwarzania białek wstrząsu termicznego na skutek oddziaływania promieniowania elektromagnetycznego. Może się jednak okazać, że efekt taki nie następuje w komórkach mózgu, jak również, że po pewnym czasie komórki "uodporniają się" na promieniowanie elektromagnetyczne. Jak podkreślają australijscy badacze, zjawisko takie może występować przy długotrwałym narażeniu komórek na promieniowanie. Pierwsze rezultaty badań w St. Vincent Hospital spodziewane są dopiero za 3 - 6 miesięcy. Opracowane i opublikowane zostaną dopiero pod koniec roku. Sprzeczne sygnały Zdaniem większości badaczy promieniowanie działających i komunikujących się ze stacjami bazowymi telefonów podnosi temperaturę ciała i wyzwala procesy chemiczne, które mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie. Podniesienie temperatury ciała powoduje również nieznaczne przyspieszenie reakcji. "Chyba powinniśmy przyznać, że wpływ telefonów na mózg rzeczywiście istnieje. Czas reakcji poprawia się ze względu na produkcję białek wstrząsu termicznego. To wymaga jednak dalszych badań. Długotrwała ekspozycja na promieniowanie może mieć negatywne skutki dla naszego zdrowia", powiedział agencji Reuters dr Alan Preece z bristolskiego Centrum Onkologicznego. Uważa on nawet, że do nadprodukcji tych białek nie jest potrzebna podwyższona temperatura, wystarczy promieniowanie - takie, jakie emitowane jest przez telefony komórkowe. Niepokojące są również wyniki badań przeprowadzonych przez szwedzki zespół prof. Lennarta Hardella i Kjell Hansson Mild z Uniwersytetu Orebro. Ich zdaniem osoby, które posługiwały się intensywnie telefonami analogowymi, są o 26 proc. bardziej narażone na nowotwory mózgu niż osoby z grupy kontrolnej. Jednak nie wszystkie badania wskazują, że telefony komórkowe mogą przyczyniać się do powstawania nowotworów. Wyniki uzyskane przez American Health Foundation i opublikowane w "Journal of American Medical Association" świadczą, że używanie "komórek" nie niesie zagrożenia. Podczas zbierania danych przebadano 469 pacjentów ze zdiagnozowanymi guzami mózgu oraz porównano wyniki z grupą kontrolną. Wszystkich pytano o stopień intensywności używania telefonów komórkowych. Wyniki badań pokrywają się z podobnymi, przedstawionymi przez "The New England Journal od Medicine". Po przebadaniu 782 pacjentów okazało się, że "komórki" nie mają wpływu na powstawanie lub rozwój nowotworów mózgu. Uzyskane dotąd wyniki mają jednak istotną wadę - dotyczą telefonów analogowych. Dzieje się tak, ponieważ konieczne jest śledzenie zdrowia użytkowników aparatów w jak najdłuższym okresie, a tylko analogowe "komórki" są wystarczająco długo obecne na rynku. Najpopularniejszym obecnie standardem jest cyfrowy GSM, a nowe aparaty pracują z niższą mocą i emitują znacznie mniej promieniowania. Dane na pudełku Niepewność co do wpływu telefonów na zdrowie użytkowników niepokoi również producentów sprzętu i operatorów sieci komórkowych, którzy sami finansują kolejne badania. Największe firmy oferujące telefony komórkowe zobowiązały się do oznaczania swoich produktów tzw. SAR (Specific Absorption Rate), którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model aparatu. Większość obecnie dostępnych na rynku telefonów "osiąga" wartość SAR od 2 do 4 razy niższą niż dopuszczalna norma. Podawane w specyfikacji technicznej aparatów wartości SAR odnosić się będą do maksymalnej dawki, a nie średniej emitowanej przez telefon. Największe wartości mierzone są podczas nawiązywania połączenia, w czasie rozmowy powinny być wielokrotnie niższe, niż przewiduje norma. Konieczność przeprowadzenia dalszych badań mających wyjaśnić problem wpływu telefonów na zdrowie podkreślają również przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). "Opierając się na obecnie dostępnych badaniach epidemiologicznych, nie dysponujemy niedającymi się podważyć dowodami na związek między rakiem a ekspozycją na promieniowanie o częstotliwościach radiowych", uważa Elisabeth Cardis z Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem. "Nie można oczywiście wykluczyć ryzyka, jednak jeżeli jest takowe, to bardzo małe". - Opinia Światowej Organizacji Zdrowia W związku z pojawiającymi się w mediach informacjami, iż WHO "twierdzi, że promieniowanie telefonów komórkowych jest bezpieczne dla ludzi", WHO wydało specjalne oświadczenie. Można w nim przeczytać, iż "żadne ostatnio przeprowadzone badania nie dały podstaw do jednoznacznych wniosków, że promieniowanie telefonów komórkowych lub stacji bazowych sieci ma jakikolwiek negatywny wpływ na ludzkie zdrowie. Zidentyfikowane zostały jednak luki w naszej wiedzy, które muszą zostać uzupełnione, aby lepiej ocenić potencjalne zagrożenia. Dokończenie badań i przedstawienie ostatecznych rezultatów zajmie około trzech, czterech lat". Obawy użytkowników Grzegorz Możdżyński, dyrektor marketingu w sp. z o.o. Nokia Poland Aktualny stan wiedzy naukowej w tej dziedzinie pozwala naukowcom stwierdzić, że dotąd nie zidentyfikowano zagrożenia zdrowia człowieka przez normalnie funkcjonujące aparaty komórkowe. Telefon komórkowy wysyła sygnały radiowe o częstotliwości i energii nieuznanej za szkodliwą dla ludzi. O wiele bardziej intensywne pole elektromagnetyczne generuje np. suszarka do włosów lub świetlówka, z których na co dzień korzystamy bez żadnych obaw. Niemniej Nokia rozumie obawy użytkowników co do bezpieczeństwa telefonów komórkowych. Dlatego też, wspierając i finansując projekty badawcze na całym świecie, popieramy rozwój naukowego i społecznego zrozumienia tematyki promieniowania elektromagnetycznego. Margines bezpieczeństwa Piotr Kwiecień dyrektor generalny Sony Ericsson Mobile Communications w Polsce Wszystkie telefony produkowane przez firmy Ericsson i Sony są szczegółowo badane, tak aby spełniały wszelkie standardy bezpieczeństwa oraz krajowe normy emisji fal radiowych. Dodatkowo w trakcie prac projektowych nad nowymi modelami zawsze zostawia się duży margines bezpieczeństwa w stosunku do obowiązujących norm. Intensywne badania prowadzone od kilku lat przez wszystkich producentów telefonów komórkowych nie dały żadnych przekonywających dowodów na jakikolwiek szkodliwy wpływ używania telefonów komórkowych na ludzkie zdrowie. Dodam jeszcze, że nasze zdrowie lubi, by wszystko było używane z właściwym umiarem. Sprawa nie jest rozstrzygnięta Profesor Henryk Kirschner Instytut Medycyny Społecznej AM w Warszawie: Ta sprawa nie jest rozstrzygnięta. Ryzyko uznano za dopuszczalne społecznie - podobnie jak w wielu innych wypadkach, jak choćby stężenie substancji chemicznych w powietrzu. Żadne groźne następstwa korzystania z telefonów komórkowych jak dotąd nie ujawniły się, ale nie znaczy to, że możemy być zupełnie spokojni. Jesteśmy świadkami wielkiego eksperymentu w skali społecznej - wszyscy w tym eksperymencie uczestniczymy. Coś może być na rzeczy Profesor Krzysztof Kwarecki, patofizjolog: Wobec problemu szkodliwości telefonów komórkowych próbuję zachować postawę racjonalną. Jak pisał "New England Journal of Medicine", nie ma żadnych dowodów na to, że telefony komórkowe powodować mogą nowotwory centralnego układu nerwowego. Jednak szum informacyjny wobec sprawy wskazuje, że rzeczywiście coś może być na rzeczy. Kwestia efektu termicznego nie została w wystarczającym stopniu wyjaśniona. Oczywiście sam używam komórki - trudno obecnie bez niej żyć. Ale jestem ostrożny. Zresztą na długie rozmowy, WAP i inne komórkowe szaleństwa i tak nie byłoby mnie stać.
Australijscy naukowcy są bliscy znalezienia odpowiedzi na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej. Naukowcy z St.Vincent Hospital w Sydney po raz pierwszy wykorzystają w badaniach komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Sprawdzą, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. Nadmierna produkcja tego typu białek sprawia, że komórki stają się bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych.
Na kongresie udało się doprowadzić do spotkania środowisk wyznających przeciwne światopoglądy Miejsce dla debaty RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA ANDRZEJ SICIŃSKI Kongres Kultury Polskiej 2000 roku był - jak sądzę - znaczącym wydarzeniem w naszym życiu kulturalnym i jego organizatorzy mają satysfakcję z rezultatów swej półtorarocznej, społecznie wykonywanej pracy. Nie do mnie jednak należy ocena kongresu. Chyba zresztą na ocenę taką jest zbyt wcześnie: na razie bowiem trudno, nawet jego organizatorom, zapoznać się z całym jego dorobkiem. Moja wypowiedź ma być natomiast komentarzem współorganizatora dotyczącym zarówno założeń, jak i przebiegu kongresu. Być może taki komentarz przyda się tym, którzy podejmą w przyszłości podobne inicjatywy. Kongres Kultury Polskiej 2000 (Teatr Narodowy w Warszawie, 7 - 10 grudnia 2000 r.) odbył się dziewiętnaście lat po kongresie poprzednim, kongresie, który trwale pozostał w pamięci jego uczestników zarówno z przyczyny gorącej atmosfery ówczesnych obrad, jak i ich dramatycznego przerwania wprowadzeniem stanu wojennego. Ta pamięć rzutowała na stosunku ludzi kultury (choć już raczej nie szerszych kręgów społecznych) do idei zwołania nowego kongresu. Przede wszystkim zastanawiano się nad tym, czym ma być kongres roku 2000: czy "zamknięciem" poprzedniego kongresu, czy raczej powinien mieć całkiem nową formułę, a przede wszystkim - czy rzeczywiście w roku 2000 potrzebne jest spotkanie noszące nazwę w sposób oczywisty kojarzącą się ze spotkaniem roku 1981. Ponadto pojawiały się - wyrażane w sposób bardziej lub mniej otwarty - wątpliwości co do tego, kto ma "prawo" zwołania nowego kongresu. Pomysł zwołania kongresu budził i inne wątpliwości - zwłaszcza polityków i niektórych dziennikarzy. Obawiano się, że będzie on wielkim lamentem nad niedostatkiem pieniędzy na kulturę - i niczym więcej. Co udało się osiągnąć? Przede wszystkim wydaje mi się, iż program kongresu był dobrze pomyślany: kładł nacisk na dyskusję o najogólniejszych problemach polskiej kultury u progu nowego stulecia, ale uwzględniał również praktyczne kłopoty dzisiejsze. Organizatorzy kongresu deklarowali przy tym, iż pragną, aby obrady nie pomijały problemów, co do których istnieją istotne różnice poglądów związane z orientacjami światopoglądowymi, ideowymi, politycznymi, proponują jednak, aby dyskusja o takich problemach odbywała się "ponad podziałami". Cel ten w znacznym stopniu został osiągnięty: na kongresie zasiadali przy wspólnym stole obrad ludzie znani z zajmowania przeciwnych stanowisk w takich sprawach jak - przykładowo wymieniając - współczesne elity i autorytety, "ponowoczesność", "istota" polskości, wieloetniczność kultury polskiej, samorządność w sferze kultury. Również w dyskusjach uczestniczyli zwolennicy wielu orientacji - z reguły jednak udawało się im prezentować swoje poglądy nie tylko bez urażania osób myślących inaczej, ale i z szacunkiem dla odmienności stanowisk. Cztery dni obrad kongresowych zgromadziły ponad 800 uczestników z całej Polski: twórców (kultury wysokiej i bardziej popularnej), animatorów, działaczy, menedżerów. Spotkanie roku 2000 było zatem o wiele bardziej "demokratyczne" niż kongres roku 1981 - wynikało to zarówno z faktu, iż każdy z tych kongresów odbywał się w odmiennym ustroju politycznym, jak i zapewne również z nieco odmiennego sposobu myślenia o kulturze. To zróżnicowanie składu kongresowej publiczności wywoływało niechętne reakcje części uczestników, a przede wszystkim komentatorów, którzy sądzą - całkiem fałszywie - że losy polskiej kultury zależą jedynie od ogólnonarodowych elit kulturalnych i intelektualnych (zresztą przecież bardzo licznie reprezentowanych na kongresie), nie doceniają natomiast tego, co dzieje się w regionach, czy na szczeblu lokalnym. Za duże osiągnięcie trzeba uznać obecność na większości spotkań kongresowych przedstawicieli najwyższych władz państwowych - w tym prezydenta RP i premiera, posłów, a także ministra kultury i dziedzictwa narodowego - i to obecność czynną, ich żywy udział w kongresowych dyskusjach, jak również zapowiedź dalszego zainteresowania problemami omawianymi w toku obrad. Z wielką satysfakcją zauważyłem na sali Teatru Narodowego osoby, które w czasie przygotowań do kongresu wyrażały wobec jego idei krytyczne opinie. A wreszcie warto przypomnieć, iż określenie "Kongres Kultury Polskiej 2000" obejmowało nie tylko cztery grudniowe dni obrad, ale kilkadziesiąt konferencji tematycznych i kilkanaście regionalnych kongresów kultury, jak również wiele imprez artystycznych: muzycznych, plastycznych, teatralnych. Naszą intencją było bowiem, aby kongres nie stanowił jedynie okazji do refleksji nad problemami kultury, ale by stał się również sam w sobie wydarzeniem kulturalnym. Co trzeba było zrobić inaczej? Oczywiście, dziś, po kongresie, nietrudno wskazać, że wiele rzeczy można było zrobić lepiej. Nie będę jednak pisał o zdarzających się czasem usterkach technicznych (choć dzięki profesjonalizmowi Fundacji Kultury nie było ich zbyt wiele), lecz wskażę na dwie bardziej istotne sprawy. Po pierwsze, w programie kongresu w niedostatecznym stopniu uwzględniliśmy problemy Polaków żyjących poza granicami kraju: ich życia kulturalnego, ich wkładu w polską kulturę. Bardzo szczęśliwie się stało, iż na ten temat zechciała zabrać głos już na otwarciu kongresu pani marszałek Senatu Alicja Grześkowiak. Po drugie, słusznie się wytyka organizatorom kongresu, że w obradach wzięło udział zbyt mało ludzi młodych (nie mam jednak dobrego pomysłu na to, jak można było tego błędu uniknąć w sytuacji, gdy większość uczestników była delegowana przez różne stowarzyszenia, samorządy). Jak relacjonowano obrady Organizatorom kongresu bardzo zależało na tym, aby jego idee dotarły do możliwie najszerszych kręgów społecznych. Oczekiwaliśmy, że kongres zostanie społeczeństwu szeroko zaprezentowany przez media. Jednak, niestety, wydarzenie to niezbyt zainteresowało PAP; znacznie pełniejszą informację uzyskiwali ci, którzy korzystali z serwisu Polskiej Agencji Informacyjnej, która w Internecie na bieżąco przekazywała relacje z obrad. Świetnie ze swej roli medialnego patrona kongresu wywiązała się "Rzeczpospolita": wcześniej relacjonując przygotowania do kongresu, następnie kompetentnie omawiając dorobek poszczególnych spotkań, zamieszczając wypowiedzi uczestników kongresu, a także drukując - już następnego dnia po wygłoszeniu - przemówienie inauguracyjne Ryszarda Kapuścińskiego. Z gazet na wdzięczność organizatorów zasługuje również "Życie", w którym można było znaleźć rzeczowe relacje z przebiegu kongresu i interesujące (co nie znaczy, że zawsze przychylne) komentarze. Także "The Warsaw Voice" przedstawił swym czytelnikom założenia i idee kongresu. Natomiast zastanawiająco zachowała się "Gazeta Wyborcza": najpierw przez czas dłuższy nie dostrzegała przygotowań do kongresu (czyżby podjęte zostały przez "niewłaściwych" ludzi?), następnie zamieszczała wybiórczo powierzchowne komentarze swych dziennikarzy. Także prezentacja kongresu przez jeden z czołowych naszych tygodników, "Politykę", była w istocie polemiką publicysty z własnymi wyobrażeniami na temat zadań i przebiegu kongresu, a niezbornym artykułom tygodnika "Wprost" nie warto poświęcać uwagi. Dość szeroką informację na temat kongresu można było znaleźć w wielu programach Polskiego Radia. Również Telewizja Polska przekazywała sporo informacji - czasem jednak w sposób budzący dość istotne zastrzeżenia. Obawiam się więc i bardzo ubolewam nad tym, że idee kongresu w niewystarczającym stopniu miały szanse dotarcia pod strzechy. Co dalej? Organizatorzy kongresu zaplanowali jednak działania, które mają na celu upowszechnienie jego dorobku (oczywiście jednak nie na taką skalę, na jaką mogły to zrobić media). Przede wszystkim wnioski i rezolucje, które sformułowano na kongresie, przekazane zostaną właściwym adresatom, a ponadto przewidujemy opublikowanie ich - wraz z prezentacją przebiegu obrad - w Księdze Kongresu Kultury Polskiej 2000. Plonem kongresu już są - i będą następne - publikacje przedstawiające dorobek kongresów regionalnych i konferencji tematycznych poprzedzających kongres. A wreszcie Instytut Kultury podjął przygotowania do naukowego opracowania bardzo bogatych materiałów kongresowych. Pozwolę sobie zakończyć te uwagi zacytowaniem własnej wypowiedzi z przemówienia zamykającego kongres: "... jako socjolog odczuwałem pewien niedosyt refleksji nad znaczeniem kultury dla kształtowania się społeczeństwa obywatelskiego, dla rozwoju i umacniania demokracji, praworządności, dla stabilności i umacniania naszego państwa. Niech mi będzie wolno wyrazić nadzieję, że następny Kongres Kultury Polskiej - a sądzę, że okaże się, iż warto go zwołać po okresie czasu krótszym niż ten, który dzieli nasze spotkanie od kongresu 1981 roku - podejmie również i wymienione przeze mnie problemy". Autor był przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego Kongresu Kultury Polskiej 2000. W rządzie Jana Olszewskiego był ministrem kultury.
Kongres Kultury Polskiej 2000 roku był - jak sądzę - znaczącym wydarzeniem w naszym życiu kulturalnym i jego organizatorzy mają satysfakcję z rezultatów swej półtorarocznej, społecznie wykonywanej pracy. Kongres Kultury Polskiej 2000 odbył się dziewiętnaście lat po kongresie poprzednim, który trwale pozostał w pamięci jego uczestników zarówno z przyczyny gorącej atmosfery ówczesnych obrad, jak i ich dramatycznego przerwania wprowadzeniem stanu wojennego. Ta pamięć rzutowała na stosunku do idei zwołania nowego kongresu. wydaje mi się, iż program kongresu był dobrze pomyślany: kładł nacisk na dyskusję o najogólniejszych problemach polskiej kultury u progu nowego stulecia, ale uwzględniał również praktyczne kłopoty dzisiejsze. Cztery dni obrad kongresowych zgromadziły ponad 800 uczestników z całej Polski. Spotkanie roku 2000 było zatem o wiele bardziej "demokratyczne" niż kongres roku 1981 - wynikało to zarówno z faktu, iż każdy z tych kongresów odbywał się w odmiennym ustroju politycznym, jak i zapewne również z nieco odmiennego sposobu myślenia o kulturze. Za duże osiągnięcie trzeba uznać obecność na większości spotkań kongresowych przedstawicieli najwyższych władz państwowych. Oczywiście, dziś, po kongresie, nietrudno wskazać, że wiele rzeczy można było zrobić lepiej. Po pierwsze, w programie kongresu w niedostatecznym stopniu uwzględniliśmy problemy Polaków żyjących poza granicami kraju. Po drugie, w obradach wzięło udział zbyt mało ludzi młodych. Organizatorom kongresu bardzo zależało na tym, aby jego idee dotarły do możliwie najszerszych kręgów społecznych. Oczekiwaliśmy, że kongres zostanie społeczeństwu szeroko zaprezentowany przez media. Jednak wydarzenie to niezbyt zainteresowało PAP.Świetnie ze swej roli medialnego patrona kongresu wywiązała się "Rzeczpospolita".
WYMIAR SPRAWIEDLIWOŚCI Skarżący bacznie śledzą kolejność umieszczania spraw na wokandzie Dokąd zmierzasz, kasacjo? ANDRZEJ WYPIÓRKIEWICZ Sąd Najwyższy ma wiele ustawowych obowiązków, nie można więc w nim widzieć tylko instancji do rozpatrywania kasacji. Dokąd zmierzasz, kasacjo?Jest to pytanie o cel, ale bardziej o to, czy został osiągnięty w sprawach cywilnych i czy w ogóle jest to możliwe w warunkach funkcjonowania instytucji postępowania kasacyjnego wprowadzonych przez przepisy art. 392-39320 kodeksu postępowania cywilnego. Cel jest jasny. Zapewnić obywatelom szeroki dostęp do niezależnego niezawisłego sądu (art. 45 konstytucji, art. 6 ust. 1 konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności - Dz. U. z 1993 r. nr 61, poz. 284), w tym wypadku Sądu Najwyższego. To jedna z podstawowych zasad ustrojowych państwa prawnego i zasługuje na pełną społeczną aprobatę. Urzeczywistnianie tendencji do zwiększania podmiotowego i przedmiotowego zakresu spraw poddanych orzecznictwu sądowemu znalazło wyraz w instytucji kasacji. Jej szczególność polega na szerokim włączeniu SN do instancyjnej działalności orzeczniczej, co niewątpliwie w założeniach ma umacniać prawo, gdyż w orzecznictwie SN upatruje się gwarancji jego poszanowania. Obywatelskie zaufanie do profesjonalizmu SN i uznawanie jego autorytetu przekłada się na liczbę odwołań od orzeczeń sądów drugiej instancji. Z punktu widzenia jednostkowego nie ma spraw ważnych, mniej ważnych czy całkiem błahych. Dlatego nie może wywoływać zdziwienia fakt, że obywatele odwołują się do najwyższej instancji sądowej w wielu różnych sprawach, korzystając w dużym zakresie z przysługującego im uprawnienia do zaskarżenia kasacją orzeczeń sądów drugiej instancji, ale równocześnie nie dbając o to, czy powierzona do rozstrzygnięcia sprawa niesie z sobą ładunek problematyki prawnej, która uzasadnia wypowiedź SN. Trzeba zdawać sobie sprawę, że wnoszący kasację oczekują od SN nie tyle poświadczenia, że niekorzystny dla nich wynik postępowania odpowiada prawu, ile jego zmiany. Gdyby jednak przy określaniu zasięgu kasacji brać pod uwagę wyłącznie społeczne zapotrzebowanie na orzecznictwo SN, doszłoby do sytuacji niemożliwej do przyjęcia zarówno ze względu na cele i organizację wymiaru sprawiedliwości, jak i samo prawo obywateli do sądu. Urzeczywistnienie tego prawa wymaga stworzenia odpowiednich warunków zapewniających sprawność postępowania. Należałoby się wówczas liczyć z napływem do SN tylu spraw, że ich rozpoznanie utrudniłoby istotnie nadzór nad orzecznictwem sądów powszechnych, wydłużyłoby też postępowanie ponad dopuszczalną miarę. Rozpoznawanie w porządku instancyjnym spraw obywateli przez SN jest zagadnieniem samym w sobie. Wykracza ono poza problematykę prawa do sądu w ogóle, gdyż ma swoją specyfikę. Przy racjonalizowaniu unormowań nie może zejść z pola widzenia cały obszar działalności SN, który przecież konstytucja zobowiązuje do sprawowania nadzoru nad sądami powszechnymi w zakresie orzecznictwa oraz innych czynności w niej i w ustawach określonych (art. 183 pkt 1 i 2 konstytucji). SN nie powinien więc być postrzegany wyłącznie jako jedna z instancji sądowych. Nadzór nad orzecznictwem może być sprawny tylko wówczas, gdy SN ma czas na pełne wykorzystanie swego potencjału orzeczniczego, na sprawy o ciekawej problematyce prawnej, ważne dla kształtowania właściwych kierunków wykładni i stosowania prawa oraz ujednolicania orzecznictwa. Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych, których rozstrzygnięcie nie wnosi nic nowego do dorobku orzecznictwa i wykładni prawa zgodnej z zapotrzebowaniem na prawo nowoczesne, z wymaganiami okresu przebudowy społeczno- gospodarczej i europejskimi celami integracyjnymi. Wiele jest słuszności w twierdzeniu, że prawo do sądu to zapewnienie obywatelom dostępu do dobrego, sprawnego w działaniu i instancyjnie kontrolowanego sądu. SN powinien jednak sprawować kontrolę odpowiednią do jego konstytucyjnych i ustawowych zadań, resztę należy z zaufaniem powierzyć sądom drugiej instancji. Po niespełna trzech latach obowiązywania kasacji w dziale spraw cywilnych SN widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu do SN spraw a wydolnością pracy sędziowskiej. Rosną więc zaległości i wydłuża się oczekiwanie na ostateczne rozstrzygnięcie (w Izbie Cywilnej na 1 maja 1999 r. pozostało około 4000 spraw do rozpoznania). Wprawdzie nie można wymagać w postępowaniu przed SN takiego jak w pozostałych sądach odwoławczych czasu przebiegu czynności, ale na pewno nie jest zgodne z konstytucyjnym nakazem sprawnego postępowania dwuletnie wyczekiwanie na rozprawę kasacyjną. Budzi to niezadowolenie i społeczną dezaprobatę, okazywaną nieraz w formie urągającej powadze każdego sądu. W Izbie Cywilnej kieruje się sprawy na wokandę wedle kolejności ich wpływu. Jest to reguła czysto formalna, oparta na zasadzie równego traktowania wszystkich stron przed sądem. Przy takich zaległościach i nacisku na przyspieszenie postępowania nie jest możliwe stosowanie kryteriów merytorycznych, takich jak precedensowy charakter sprawy czy interesująca problematyka prawna. Odpowiedzialność za odstępstwo od ustalonej reguły wyznaczania terminu rozprawy biorą na siebie przewodniczący wydziałów, którzy potrzebę szybszego rozpoznania upatrują, ze względu na jednostkowy interes, w szczególnym przedmiocie sprawy (np. spór o prawo do otrzymywania środków utrzymania, o ważność uznania dziecka, o ustalenie lub zaprzeczenie ojcostwa) lub w wyjątkowo ciężkiej sytuacji życiowej strony (np. ciężka choroba o złym rokowaniu lub zaawansowany wiek). Zainteresowani są jednak czujni i usiłują dociekać przyczyny umieszczenia na wokandzie spraw o wyższej sygnaturze. Konieczne jest zatem usprawnienie działalności SN. Do tego niezbędna jest jednak interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c. w części dotyczącej kasacji. Z uznaniem należy przyjąć opracowany już i włączony do procesu legislacyjnego projekt, a w nim propozycje przedmiotowego ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja (np. zrezygnowanie w art. 393 pkt 1 k.p.c. z pojęcia spraw "o świadczenia" i wprowadzenie pojęcia spraw "o prawa majątkowe"; wyeliminowanie z postępowania kasacyjnego drobnych spraw z zakresu prawa osobowego, rodzinnego, rzeczowego, spadkowego i rejestrowego; ograniczenie dopuszczalności zaskarżenia postanowień kończących postępowanie), zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. W szczególności chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu, umożliwiającej SN wyselekcjonowanie spraw uzasadniających ich merytoryczne rozpoznanie na rozprawie w drodze postanawiania odmowy przyjęcia kasacji w sprawach typowych i prostych pod względem prawnym, dotyczących stereotypowych sporów o nieskomplikowanym przedmiocie. Nie wdając się w szczegóły - SN na tym wstępnym etapie postępowania powinien przede wszystkim brać pod rozwagę, czy argumentacja prawna przytoczona w kasacji uzasadnia powołane w niej podstawy zaskarżenia. Nie mógłby natomiast wchodzić w samą zasadność kasacji, chyba że jest oczywiście bezzasadna. Będzie to stawiać jeszcze większe wymagania przed profesjonalnymi pełnomocnikami procesowymi stron. W bogatym i wszechstronnym dorobku orzecznictwa SN ostatnich lat traktuje on kasację jako środek prawny w kategoriach wysoce sformalizowanych. Ten rozsądny formalizm, prowadzący w wypadkach nieprawidłowo opracowanych kasacji do utraty możliwości merytorycznej ich oceny, prowokuje niekiedy do stawiania SN zarzutu oportunizmu. Ale jest to prawidłowy kierunek wykładni, wart utrzymania, gdyż wynika z samej istoty kontroli kasacyjnej jako działalności sądu prawa. Przeprowadzenie takiej kontroli w ostatecznym rozstrzygnięciu wymaga wysoce profesjonalnego przygotowania materiału badawczego. Jego opracowanie obciąża przede wszystkim adwokatów i radców prawnych, obowiązkowych pełnomocników procesowych. SN styka się z prawem w aspekcie powierzonej mu do rozstrzygnięcia sprawy poprzez kasację. W kasacji bowiem mają być wskazane konkretne przepisy prawa materialnego lub procesowego, a wywód prawny ma uzasadniać zarzut naruszenia tych przepisów w sposób mogący wypaczyć wynik postępowania. Znaczenia tej czynności procesowej dla rezultatu kasacyjnego rozpoznania sprawy nie można przecenić, gdyż poza szczególnymi wyjątkami sąd kasacyjny nie bierze z urzędu pod rozwagę naruszenia prawa materialnego i procesowego - inaczej niż było w postępowaniu rewizyjnym. Wywiedzenie prawidłowo kasacji to zatem zabieg wyjątkowo trudny, wymagający gruntownej znajomości prawa i orzecznictwa sądowego, tym trudniejszy, że pełnomocnik działa często pod presją strony, która nie licząc się z wymaganiami kasacji, uparcie zmierza do zmiany niekorzystnego dla niej wyniku postępowania. SN w sprawach cywilnych nie miał jeszcze możliwości wypowiedzieć się, czy adwokat lub radca prawny ma prawo odmówić sporządzenia kasacji. Jest to zagadnienie o tyle skomplikowane, że w grę mogą wchodzić różne racje wymagające rozważenia zarówno w aspekcie stosunku prawnego stanowiącego podstawę pełnomocnictwa procesowego, jak i etyki zawodowej. Strona najczęściej eksponuje stan faktyczny sporu ze szkodą dla materii prawnej, stanowiącej przecież wyłączny przedmiot ocen kasacyjnych. Usiłuje się przenieść do postępowania kasacyjnego problematykę prawidłowości ustaleń faktycznych. Nadużywa się przy tym zarzutu naruszenia przepisów o ocenie materiału dowodowego (art. 233 k.p.c.) i motywowaniu rozstrzygnięć (art. 328 § 2 k.p.c.) bez dostatecznego uwzględnienia dwoistości funkcji sądu drugiej instancji, merytorycznej i kontrolnej. Ze względu na znaczenie kasacji jako środka przeniesienia na obszar wyznaczony kognicją sądu kasacyjnego aspektu prawnego sporu zrozumiałe staje się określenie przez SN istotnych - obok formalnych - wymagań, jakim powinna sprostać skarga kasacyjna, by uniknąć potraktowania jako "namiastki" kasacji lub jej pozorowania bez możliwości poddania braków postępowaniu naprawczemu (wyrok SN z 6 grudnia 1996 r., sygn. II CKN 24/96, OSN AP 1997 r., z. 14, poz 255; postanowienie SN z 7 stycznia 1997 r., sygn. I CZ 22/96, OSNC 1997 r., z. 24, poz. 46; wyrok SN z 11 marca 1997 r., sygn. III CKN 13/97, OSNC 1997 r., z. 8, poz. 114; postanowienie SN z 8 stycznia 1998 r., sygn. II CKN 297/97, OSNC 1998 r., z. 7-8, poz 123). Nie jest to nowość, podobne konstrukcje znane były orzecznictwu SN, który w okresie międzywojennym okazywał w tych sprawach znaczny rygoryzm (np. orzeczenie SN z 21 grudnia 1934 r., sygn. C III 321/34, Zb. Urz. 1935 r., poz. 275; orzeczenie SN z 7 kwietnia 1936 r., sygn. C III 83/35, Zb. Urz. 1937 r., poz. 82). Rzecz jednak w tym, aby przez nowelizację uczynić bardziej czytelnym sam tekst przepisów ustalających dla kasacji określone wymagania, by łatwo było odróżnić usuwalne braki formalne kasacji od nieusuwalnych braków istotnych, pozbawiających wniesiony środek odwoławczy cech kasacji. Obecnie takie uregulowanie nie jest dostatecznie jasne (art. 393 § 3 k.p.c.). Dlatego też zaznajamianie się z orzecznictwem SN - zawsze wskazane - teraz jest szczególnie pożądane. Potrzebne jest też jaśniejsze unormowanie sądowej kontroli wartości przedmiotu zaskarżenia, by nie zaskakiwać skarżących odrzuceniem kasacji przez SN w wyniku sprawdzenia dopuszczalności kasacji ze względu na bezpodstawne zawyżenie przez stronę skarżącą tej wartości. Potrzebna jest tu większa aktywność sądów drugiej instancji przy podejmowaniu owej kontroli, uwalniająca SN od konieczności ingerowania w tę sprawę. Nie sposób nie zwrócić uwagi na wyniki pracy SN w odniesieniu do końcowych rozstrzygnięć. Ma to również znaczenie dla projektowanych zmian i oceny znaczenia postępowania kasacyjnego w systemie trójinstancyjnym, który w porządku konstytucyjnym nie jest obowiązkowy. Należy przeto stwierdzić, że w olbrzymiej większości kasacje nie są uwzględniane (w 1998 r. uwzględniono w drodze uchylenia orzeczenia lub jego zmiany około 16,5 proc. wnoszonych kasacji). Przyczynia się do tego dobry poziom orzecznictwa sądów drugiej instancji. Jest to zasadnicza przyczyna rezultatu działalności orzeczniczej SN, wskazująca na zaskarżanie w znacznym zakresie orzeczeń prawidłowych. Na ten wynik ma też pewien wpływ poziom wnoszonych kasacji. Odpowiedź na postawione na wstępie pytanie może być jedna. Kasacja podąża we właściwym kierunku, czyniąc zadość społecznemu zapotrzebowaniu na udział SN w kształtowaniu prawa. Podąża jednak nie zawsze drogą najwygodniejszą. Droga ta wymaga ulepszenia. Sądy są trzecią władzą, ale nie muszą stać na końcu kolejki po nowe ustawy. Bez szybkiej poprawy tysiące spraw wypełnią sale Pałacu Sprawiedliwości, do którego SN ma się niebawem przeprowadzić. Autor jest sędzią Sądu Najwyższego, przewodniczącym Wydziału III Izby Cywilnej
Sąd Najwyższy ma wiele ustawowych obowiązków, nie można więc w nim widzieć tylko instancji do rozpatrywania kasacji. Zapewnienie obywatelom szerokiego dostępu do niezależnego niezawisłego sądu to jedna z podstawowych zasad ustrojowych państwa prawnego i zasługuje na pełną społeczną aprobatę. Urzeczywistnianie tendencji do zwiększania podmiotowego i przedmiotowego zakresu spraw poddanych orzecznictwu sądowemu znalazło wyraz w instytucji kasacji. Nie należy jednak zapominać o innych aspektach działalności SN, który przecież konstytucja zobowiązuje do sprawowania nadzoru nad sądami powszechnymi w zakresie orzecznictwa oraz innych czynności w niej i w ustawach określonych. A taki nadzór może być sprawny tylko wówczas, gdy SN ma czas na pełne wykorzystanie swego potencjału orzeczniczego. Konieczne jest zatem usprawnienie jego działalności z pomocą odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c. w części dotyczącej kasacji. Do procesu legislacyjnego włączono projekt z propozycją ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja, zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania podobnych sytuacji na posiedzeniu niejawnym SN. W szczególności chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania instytucji tzw. przedsądu, umożliwiającej wyselekcjonowanie spraw uzasadniających zaangażowanie Sądu Najwyższego.
PODATKI Ministerstwo Finansów samo zaprzepaściło reformę Lepiej już chyba nie upraszczać RYS. PAWEŁ GAŁKA KATARZYNA JĘDRZEJEWSKA Podstawowy błąd Ministerstwa Finansów w przygotowaniu reformy podatkowej polega na tym, że zamiast skoncentrować się na głównych celach tej reformy, przygotowało projekty ustaw pełne drobnych, często wątpliwych, czasami tylko rzeczywiście potrzebnych zmian. I zamiast postawić posłów przed politycznym wyborem wysokości stawek i katalogu ulg, pozwoliło im zanurzyć się w nie kończące się dyskusje nad tym, czy regulamin pracy jest aktem prawnym i czy hodujący cztery krowy poza gospodarstwem rolnym ma płacić podatek, czy też nie. Propagandowa oprawa zapowiadanej reformy to za mało, by przekonać podatników, posłów i ekspertów, że istotnie ministerstwo dąży do uproszczenia systemu podatkowego. Prostota podatków nie leży w zniesieniu ulg i zwolnień, ale - co już wielokrotnie było podkreślane - w jasności przepisów, w tym zwłaszcza dotyczących kosztów uzyskania przychodu. Tymczasem każdy dzień dotychczasowych prac sejmowej komisji potwierdzał opinię, że ministerstwo zaproponowało podatnikom niezłe skomplikowanie przepisów. No i przede wszystkim samo podsunęło argument, by nad każdym z artykułów debatować po kilka godzin. Czekolada przychodem, ryczałt nie Zupełnie niejasny stał się na przykład zaproponowany przez Ministerstwo Finansów podział na przychody, które nie są przychodami i te, które nimi jednak są, ale są zwolnione od podatku. Dotychczas był jeden przepis - zwolnienia od podatku - i choć był rozbudowany do 62 punktów, wielu podatników zdążyło się już przyzwyczaić, że odszkodowania są w punkcie 3, wartość napojów bezalkoholowych i posiłków regeneracyjnych w punkcie 12, ryczałt za używanie prywatnego samochodu dla celów służbowych w punkcie 22, a dotacje, subwencje i dopłaty z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych w punkcie 48. Teraz ministerstwo zaproponowało, żeby posiłki regeneracyjne i ryczałt samochodowy nie były już zaliczane do przychodów. Nadal natomiast przychodami zwolnionymi od podatku byłyby na przykład niektóre odszkodowania i subwencje z PFRON. Skutek jest ten sam co dotychczas; w każdym z wymienionych przykładów nie będzie pobrany podatek. Po co więc podział? Nawet jeśli jest jakieś uzasadnienie, to dlaczego ministerstwo zaliczyło na przykład czekoladę dla krwiodawców do przychodów zwolnionych od podatku, a nie do świadczeń nie będących po prostu przychodem? Dlaczego przychodem (choćby nawet wolnym od podatku) ma być nagroda dla niepełnosprawnych wypłacana przez Polski Komitet Paraolimpijski, a nie będzie nim ryczałt samochodowy? Trudno tu o jakąkolwiek jasność kryteriów. Bieganie po ustawie Dodajmy, że oba nowe przepisy: jeden o przychodach nie będących przychodami, drugi o zwolnieniach od podatku mają być oddzielone od siebie trzynastoma innymi artykułami. Dlaczego resort nie zdecydował się zapisać ich jeden po drugim? Wyraźnie w tym roku ministerstwo upodobało sobie przerzucanie przepisów z jednego do drugiego artykułu, o kilka stron dalej. O tym, jak ustalać przychód z działów specjalnych produkcji rolnej, napisało na przykład w dwóch artykułach: 18 i 46. Zanim więc podatnik spróbowałby rozwikłać sens poszczególnych zapisów, musiałby najpierw nauczyć się, gdzie ich szukać. Dodajmy, że nowa ustawa miałaby mieć 81 przepisów. Inne, czyli w szczególności Gwoli sprawiedliwości, trzeba przyznać, że w niektórych, nielicznych wprawdzie, ale jednak przepisach Ministerstwo Finansów postanowiło niczego nie zmieniać. Wymieniając poszczególne źródła przychodów (stosunek pracy, emeryturę, rentę, działalność gospodarczą, kapitały pieniężne itd.) resort finansów nadal kończy przepis nieodłącznym "inne źródła". Jakie inne? Wyjaśnienie można znaleźć piętnaście przepisów dalej. Niestety i tu, tak jak dotychczas, znajduje się słynna już formuła "w szczególności". To oznacza, że podatnik nigdy nie może być pewien, co mu opodatkują. Bez zmian pozostała też definicja wolnego zawodu. Ministerstwo zostawiło nawet dotychczasowe przykłady: techników budowlanych (dlaczego nie techników innych specjalizacji, pytali zaraz posłowie), rzeczników patentowych, księgowych. Utrzymało też podział na przychody z wolnego zawodu i przychody z samodzielnej działalności (teraz nazywałoby się to "działalność wykonywana osobiście"). Tylko po co ten podział? Jakie jest uzasadnienie, żeby jeden adwokat miał być traktowany jako ten, który prowadzi działalność osobiście, a inny wykonuje wolny zawód? Tym bardziej że w obu proponowanych przez resort definicjach ("przychodów z działalności wykonywanej osobiście" - art. 16 i "przychodów z wykonywania wolnego zawodu" - art. 21) pojawia się to samo sformułowanie: "osobiście wykonywana działalność". Przyparte do muru Ministerstwo Finansów przyznało, że z podatkowego punktu widzenia taki podział nie ma racjonalnego uzasadnienia. I wtedy to posłowie od razu przypomnieli sobie genezę tego zapisu: przepisy o wolnych zawodach pochodzą z lat 60. Dziś pozostały już tylko w ustawie podatkowej. Osiem owiec i komentarz Pewnego dnia jeden z posłów sejmowej komisji wyraził żal: - Szkoda, że nikt nie nagrywa, można by z tego napisać niezły komentarz do ustawy o podatku dochodowym. Niestety, dużo w tym racji. Bez wyjaśnień przedstawicieli resortu finansów trudno byłoby na przykład domyślić się, że pisząc w proponowanym art. 19 ust. 5 pkt 9 "otrzymane wynagrodzenie" ministerstwo miało na myśli kwotę zaksięgowaną, ale niekoniecznie przekazaną. Tylko dzięki wyjaśnieniom resortu finansów można się było dowiedzieć, że zwolnienie od podatku "uposażeń funkcjonariuszy ONZ i innych międzynarodowych instytucji i organizacji" wcale nie oznacza, że nie będą oni płacić podatku od wynagrodzeń. Zwolnienie dotyczy tylko świadczeń rzeczowych. Bez wyjaśnień resortu trudno byłoby podatnikowi hodującemu poza gospodarstwem rolnym na przykład osiem owiec zorientować się, czy ma płacić podatek dochodowy, czy nie. Zgodnie z ustępem 1 art. 17 podatnik powinien podatek płacić, zgodnie z ustępem 2 tego samego przepisu - jednak nie. Zwolnienie nie dla wszystkich Najwięcej wątpliwości i absurdów proponowanej ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych posłowie doszukali się w przepisach opodatkowujących przychody z kapitałów pieniężnych i z nowego systemu emerytalnego. Ministerstwo Finansów zaproponowało na przykład zwolnienie od podatku jedynie wypłat z pracowniczego funduszu emerytalnego i uparcie tłumaczyło, że taki sam zapis jest w innej ustawie. Na nic zdały się przekonywania posłów, że proponowany zapis oznacza zwolnienie tylko dla jednej z czterech form programu emerytalnego. Dopiero gdy wyjaśnienia w tej sprawie złożyła osobiście wiceminister pracy i polityki społecznej, pełnomocnik rządu ds. spraw reformy zabezpieczenia społecznego, Ewa Lewicka, resort finansów dał się przekonać. Pisaliśmy już w "Rz" o nierealności poboru podatku w przypadku, gdyby Ministerstwo Finansów chciało opodatkować u osób fizycznych "buy-back", czyli wykup akcji przez spółkę w celu ich umorzenia (w przypadku osób prawnych znajduje to uzasadnienie). Informowaliśmy też o skutkach proponowanego opodatkowania przyrostu wartości nominalnej; zdaniem ekspertów skończyłoby się to pobieraniem podatku od straty ze sprzedaży akcji. Ministerstwo Finansów uważa jednak nadal, że oba proponowane przepisy powinny być w ustawie, a intencje resortu są tylko niewłaściwie odczytywane. Nowe renty Z niejasnych powodów Ministerstwo Finansów zaproponowało, żeby od 2000 r. zwolnić od podatku "zapomogi otrzymywane w przypadku indywidualnych zdarzeń losowych, klęsk żywiołowych, długotrwałej choroby lub śmierci". Nowy przepis miałby zastąpić dotychczasowy, nikomu nie wadzący, a sprowadzający się do tego, by wolne od podatku były tylko świadczenia pomocy społecznej i zapomogi wypłacane z określonych dwóch funduszy. W opinii części posłów propozycja Ministerstwa Finansów to furtka dla fundowania sobie przez podatników nowych rent. W takich sytuacjach trudno odmówić racji tym, którzy wskazują, że zamiast uproszczeń mamy do czynienia z niebywałym komplikowaniem przepisów.
błąd Ministerstwa Finansów w przygotowaniu reformy podatkowej polega na tym, że zamiast skoncentrować się na głównych celach tej reformy, przygotowało projekty ustaw pełne drobnych, często wątpliwych, czasami tylko rzeczywiście potrzebnych zmian. ministerstwo zaproponowało podatnikom skomplikowanie przepisów. niejasny stał się podział na przychody, które nie są przychodami i te, które nimi jednak są, ale są zwolnione od podatku. nowa ustawa miałaby mieć 81 przepisów.Bez zmian pozostała definicja wolnego zawodu. Utrzymało też podział na przychody z wolnego zawodu i przychody z samodzielnej działalności. pisząc w proponowanym art. 19 ust. 5 pkt 9 "otrzymane wynagrodzenie" ministerstwo miało na myśli kwotę zaksięgowaną, ale niekoniecznie przekazaną.zwolnienie od podatku "uposażeń funkcjonariuszy ONZ i innych międzynarodowych instytucji i organizacji dotyczy tylko świadczeń rzeczowych. Najwięcej wątpliwości i absurdów posłowie doszukali się w przepisach opodatkowujących przychody z kapitałów pieniężnych i z nowego systemu emerytalnego.Pisaliśmy o nierealności poboru podatku w przypadku, gdyby Ministerstwo Finansów chciało opodatkować u osób fizycznych wykup akcji przez spółkę w celu ich umorzenia. Informowaliśmy też o skutkach proponowanego opodatkowania przyrostu wartości nominalnej. Ministerstwo Finansów zaproponowało, żeby od 2000 r. zwolnić od podatku "zapomogi otrzymywane w przypadku indywidualnych zdarzeń losowych, klęsk żywiołowych, długotrwałej choroby lub śmierci". przepis miałby zastąpić dotychczasowy, sprowadzający się do tego, by wolne od podatku były tylko świadczenia pomocy społecznej i zapomogi wypłacane z określonych funduszy. zamiast uproszczeń mamy do czynienia z komplikowaniem przepisów.
ROSJA Władimir Putin jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych Portret z widokiem na Kreml Władimir Putin FOT. (C) AP SŁAWOMIR POPOWSKI Jewgienija Primakowa, Siergieja Stiepaszyna i Władimira Putina łączy jedno: wszyscy trzej kolejno powoływani przez Borysa Jelcyna premierzy byli związani ze służbami specjalnymi i tzw. resortami siłowymi. Primakow, zanim został ministrem spraw zagranicznych, przez wiele lat kierował Służbą Wywiadu Zagranicznego. Stiepaszyn był ministrem spraw wewnętrznych, a Putin - dyrektorem Federalnej Służby Bezpieczeństwa i sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Według opinii analityków z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie, słabnący prezydent Jelcyn postawił na struktury siłowe, aby złagodzić narastający "kryzys sukcesyjny" i nie dopuścić do tego, by jego apogeum zbiegło się w czasie z burzliwą i "brudną" kampanią przed wyborami do parlamentu. Kreml zdaje sobie sprawę, że traci władzę, bo praktycznie nie ma już poparcia społecznego. Jelcyn i jego otoczenie wiedzą, że muszą się tą władzą podzielić. Wolą oddać jej część strukturom siłowym, niż społeczeństwu. Wierzą, że struktury te będą w stanie użyć właściwych im instrumentów do zneutralizowania najbardziej bezkompromisowych przeciwników prezydenta. Mówiąc inaczej: Kreml jest dziś zbyt słaby, by podjąć radykalne, pozakonstytucyjne działania, liczy jednak, że takimi możliwościami dysponują "struktury siłowe" i woli mieć je po swojej stronie. Choćby po to, aby nie przeszły do obozu przeciwnego. Kariera "czekisty" Pod tym względem Władimir Putin wygrywa z każdym konkurentem - w przeciwieństwie do nazbyt samodzielnego Primakowa deklaruje pełną lojalność wobec Kremla, a w porównaniu ze Stiepaszynem - potrafi działać w sposób bardziej stanowczy. Jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych. Jest "swój", a jednocześnie może zaspokoić oczekiwania bardzo różnych sił politycznych - od komunistów, do tzw. reformatorów, określających dziś siebie jako prawica. Warto bliżej przyjrzeć się karierze potencjalnego następcy "reformatora" Jelcyna. Urodzony w 1952 roku, ukończył w 1975 roku wydział prawa na Uniwersytecie Leningradzkim. Po studiach został skierowany do pracy w I Zarządzie Głównym KGB, gdzie zajmował się krajami niemieckojęzycznymi: Niemcami, Austrią i Szwajcarią. O tym okresie jego pracy wiadomo tylko, że długo działał w rezydenturze KGB w Dreźnie. W 1990 roku przeniesiony został do rezerwy kadrowej KGB i wrócił do Leningradu. W tym końcowym i najbardziej burzliwym okresie gorbaczowowskiej pieriestrojki Putin został doradcą ówczesnego prorektora Uniwersytetu Leningradzkiego Anatolija Sobczaka. W 1991 roku, po wyborze Sobczaka na przewodniczącego Leningradzkiej Rady Miejskiej, Putin był szefem miejskiego komitetu ds. współpracy międzynarodowej. W latach 1994-96 pełnił funkcję pierwszego zastępcy mera, którym został tenże Sobczak. Putin cieszył się opinią "szarej eminencji" Petersburga. Do jego obowiązków należał nadzór nad organizacjami społecznymi, strukturami siłowymi, prokuraturą oraz kontakty z Dumą Miejską, ale również pilotowanie zagranicznych projektów inwestycyjnych i sprawowanie nadzoru nad biznesem związanym z grami hazardowymi. To on podobno doprowadził do otwarcia w Petersburgu pierwszego banku zagranicznego (BNP-Drezdner Bank) oraz giełdy walutowej. On też pilotował budowę zakładów Coca-Coli. W warunkach rosyjskich tego rodzaju styk biznesu i polityki zawsze grozi pomówieniami. Biznes i polityka W 1995 roku Putin stanął na czele petersburskiej organizacji "Nasz Dom - Rosja" (NDR) - ówczesnej "partii władzy" Wiktora Czernomyrdina. W kampanii wyborczej w mieście nad Newą większych sukcesów nie odniósł. Jego NDR przegrał z koalicją "Jabłoka" i gajdarowskiej partii Demokratyczny Wybór Rosji. Porażka ta nie przeszkodziła Putinowi kilka miesięcy później stanąć na czele sztabu wyborczego Anatolija Sobczaka, który ponownie ubiegał się o urząd mera. Jednakże i ta kampania została przegrana. Sobczak - jedna z legendarnych postaci radzieckiej opozycji demokratycznej z końca lat 80. i dotychczasowy opiekun Putina - został oskarżony o korupcję i musiał szukać schronienia we Francji. Podobne zarzuty sformułowano również pod adresem szefa jego sztabu wyborczego. Kontrkandydat Sobczaka, komunista Aleksander Bielajew, zarzucił Putinowi korupcję i zakup posiadłości na riwierze francuskiej. Jeszcze poważniejsze i do dziś nie wyjaśnione zarzuty pojawiły się na łamach gazety "Sowierszenno Sekrietno", która otrzymała od anonimowego informatora dokumenty na temat korupcji we władzach Petersburga. Przed opublikowaniem miano je omówić z Galiną Starowojtową, która obiecała je skomentować. Zanim jednak do tego doszło, Galina Starowojtowa zginęła w zamachu (sprawcy do dziś są nieznani), który wstrząsnął rosyjską opinią publiczną. Opublikowane dokumenty dotyczyły działalności prywatnej korporacji finansowo-budowlanej, która otrzymywała na korzystnych warunkach kredyty z budżetu miasta i wysyłała je na konta depozytowe oraz przekazywała firmom zagranicznym - do Hiszpanii, Finlandii i USA. Zarządem korporacji kierował Siergiej Nikieszyn, deputowany Petersburga i zastępca szefa komitetu budżetowego, który miał ściśle współpracować z Władimirem Putinem. W "Sowierszenno Sekrietno" znalazł się też list adresowany do Putina, w którym Nikieszyn proponował sfinansowanie przez miasto wypoczynku weteranów wojennych w hiszpańskiej miejscowości Torrevieja. Dyspozycje zostały wydane, ale zamiast weteranów do Hiszpanii pojechali przedstawiciele petersburskich organów skarbowych z rodzinami. Powrót do "rodzinnego domu" W czerwcu 1996 roku Putin został zastępcą szefa kremlowskiego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego i nadzorował m.in. sprawy związane z likwidacją mienia przedstawicielstw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Podobno ściągnął go na Kreml Anatolij Czubajs, lubiący otaczać się petersburskimi ziomkami. Szefem Putina był Paweł Borodin, jeden z najbardziej zaufanych współpracowników Borysa Jelcyna, a obecnie jeden z głównych bohaterów skandalu finansowego, związanego z działalnością firmy Mabetex, nielegalnym transferem za granicę miliardów dolarów i kontami członków rodziny prezydenta. Pół roku później Putin został przewodniczącym bardzo ważnego w strukturze kremlowskiej Głównego Urzędu Kontroli i pokazał, co potrafi. Tylko w ciągu 1997 roku, z inicjatywy GUK-u wszczęto ponad 50 dochodzeń, a 20 osób pociągnięto do odpowiedzialności karnej. Głośnym echem odbiła się zwłaszcza zarządzona przez Putina kontrola największego rosyjskiego eksportera broni - firmy Roswoorużenije. Już po roku, w maju 1998 roku, Putin został mianowany zastępcą szefa administracji prezydenta, nadzorującym kwestie związane z finansowaniem organów bezpieczeństwa, a w lipcu tego samego roku prezydent Jelcyn powierzył mu kierowanie Federalną Służbą Bezpieczeństwa (FSB). Putin, który pół życia spędził w czynnej służbie w KGB - przyznał wówczas, że "swój powrót do organów bezpieczeństwa traktuje jak powrót do rodzinnego domu". Już następnego dnia po objęciu stanowiska zapowiedział, że jego celem jest "wzmocnienie Łubianki i przywrócenie jej dawnego prestiżu", powrót do dawnych stopni służbowych, różnego rodzaju dodatków i ulg oraz 2,6 krotny wzrost pensji funkcjonariuszy. W roli następcy tronu Hasła kampanii wyborczej do Dumy i natura obecnej walki wewnętrznej w Rosji, której ton nadaje sam Kreml, pozwalają prognozować, że w wyborach prezydenckich w roku 2000 zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej - twierdzą eksperci Ośrodka Studiów Wschodnich. Władimir Putin nadaje się do tego jak mało kto. Gdy został szefem FSB, prasa rosyjska pisała, że jest "wyrachowanym, ostrożnym urzędnikiem, obdarzonym dużym instynktem politycznym i skłonnością do zakulisowego rozwiązywania problemów". Teraz, występując w roli premiera i oficjalnego następcy tronu, ujawnił nowe umiejętności. W krótkim czasie awansował do ścisłej czołówki polityków Rosji i w wyścigu do Kremla zdystansował nawet niepokonanego dotąd Jewgienija Primakowa. Według ostatnich sondaży, gdyby do drugiej tury wyborów prezydenckich przeszli Putin i Primakow, to za Putinem opowiedziałoby się dziś 42 proc. wyborców, a za Primakowem - 36 proc. Oto rezultat umiejętnie prowadzonej gry i starannego budowania własnego wizerunku. Nie wiadomo, kto odpowiada za zamachy terrorystyczne w Moskwie i innych miastach rosyjskich, ale wiadomo, kto je politycznie wygrywa. To dzięki wojnie w Czeczenii Putin występuje - jak pisała niedawno "Niezawisimaja Gazieta" - jako "premier wojenny". Gdy prezydent, formalny zwierzchnik sił zbrojnych, nie jest w stanie sformułować strategii działania w Czeczenii - faktycznie dowodzi premier. Niemal wszystkie jego ostatnie wystąpienia publiczne dotyczą wojny, zaopatrzenia wojska i prowadzonych operacji. Mówi językiem twardym, zdecydowanym, po żołniersku brutalnym. Świadomie gra na emocjach. Rosjanom, poniżonym przegraną kampanią z lat 1994-96, obiecuje zwycięską wojnę przy minimalnych stratach własnych, armii - supernowoczesną broń, którą będzie mogła wypróbować w walkach z "czeczeńskimi bandytami", zaś dyrektorom zakładów państwowych - stworzenie "jednego kompleksu gospodarki narodowej" w oparciu o technologie stosowane w przemyśle zbrojeniowym. W tym samym pakiecie mieści się obietnica otwarcia Rosji na bezpośrednie inwestycje zagraniczne i zamknięcia rynku dla towarów konkurujących z wyrobami krajowymi. Jest też uspokajająca komunistów zapowiedź przeciwdziałania próbom przekształcenia Rosji w "surowcowy dodatek Zachodu". Dla dawnych reformatorów i ich sympatyków pozostaje obietnica przygotowania realnego budżetu. Oto cały program Putina, dostatecznie ogólnikowy, aby mógł się spodobać wszystkim. Dziś jednak nikt nie myśli o uzdrawianiu chorej Rosji, choć wszyscy o tym mówią. Celem jest Kreml i tylko Kreml - najwyższa władza w państwie. Od innych rosyjskich polityków, biorących udział w tej grze, różni Putina tylko styl prowadzonej walki. To co rosyjscy komentatorzy nazywają "lebiedyzacją" Putina, to nie tylko przejmowanie żołdackiego języka, w jakim komunikuje się ze społeczeństwem, tęskniącym po latach chaosu za porządkiem i rządami silnej ręki, ale przede wszystkim zasada działania, zgodnie z którą droga do najwyższej władzy musi prowadzić przez kryzys - dziś czeczeński, a jutro każdy inny. Choćby i prowokowany. Jeśli ta reguła zwycięży, to będzie to kres marzeń o demokracji i otwarciu Rosji na świat. Początek jej kolejnej autorytarnej choroby.
Jewgienija Primakowa, Siergieja Stiepaszyna i Władimira Putina łączy jedno: wszyscy trzej kolejno powoływani przez Borysa Jelcyna premierzy byli związani ze służbami specjalnymi i tzw. resortami siłowymi. Kreml zdaje sobie sprawę, że traci władzę, bo praktycznie nie ma już poparcia społecznego. Jelcyn i jego otoczenie wiedzą, że muszą się tą władzą podzielić. Wolą oddać jej część strukturom siłowym, niż społeczeństwu. Pod tym względem Władimir Putin wygrywa z każdym konkurentem - w przeciwieństwie do nazbyt samodzielnego Primakowa deklaruje pełną lojalność wobec Kremla, a w porównaniu ze Stiepaszynem - potrafi działać w sposób bardziej stanowczy. Jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych. Putin cieszył się opinią "szarej eminencji" Petersburga. został oskarżony o korupcję. W czerwcu 1996 roku Putin został zastępcą szefa kremlowskiego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego i nadzorował m.in. sprawy związane z likwidacją mienia przedstawicielstw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Podobno ściągnął go na Kreml Anatolij Czubajs, lubiący otaczać się petersburskimi ziomkami. Pół roku później Putin został przewodniczącym bardzo ważnego w strukturze kremlowskiej Głównego Urzędu Kontroli i pokazał, co potrafi. Już po roku, w maju 1998 roku, Putin został mianowany zastępcą szefa administracji prezydenta, nadzorującym kwestie związane z finansowaniem organów bezpieczeństwa, a w lipcu tego samego roku prezydent Jelcyn powierzył mu kierowanie Federalną Służbą Bezpieczeństwa (FSB). Putin, który pół życia spędził w czynnej służbie w KGB - przyznał wówczas, że "swój powrót do organów bezpieczeństwa traktuje jak powrót do rodzinnego domu". Hasła kampanii wyborczej do Dumy i natura obecnej walki wewnętrznej w Rosji, której ton nadaje sam Kreml, pozwalają prognozować, że w wyborach prezydenckich w roku 2000 zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej - twierdzą eksperci Ośrodka Studiów Wschodnich. Władimir Putin nadaje się do tego jak mało kto.
ZJAZD PZPN Boniek, Listkiewicz, Kolator czy Dziurowicz ? Na dobry początek KRZYSZTOF GUZOWSKI Delegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji, jak obecnie. Nie ma mowy o żadnych kandydatach przyniesionych w teczce. Jest ich czterech. Każdy jest inną osobowością. Programy działania są od dawna znane i wiadomo, czego się można spodziewać, gdy wygrają wybory. Marian Dziurowicz, zdaniem przeważającej większości obserwatorów, uosabia całe zło w polskiej piłce i dlatego powinien ustąpić. Dziurowicz jest instytucją w polskiej piłce. Praktycznie sam potrafił zbudować wielkość klubu, GKS Katowice, który przez kolejnych10 lat kwalifikował się do europejskich pucharów. Było to przed 1989 rokiem i potem też. Był wytrawnym graczem. Zawsze wiedział, co i z kim należy załatwiać. Jak trzeba było, to szedł do sekretarza partii, albo do księdza. Doskonale poruszał się po meandrach futbolu, z każdym potrafił dobrze żyć. Jest niekwestionowanym przywódcą. Jak huknie, wszyscy kryją się po kątach. Kiedy w roku 1991 objął funkcję wiceprezesa PZPN, rozpoczął swą grę. Ominęły go wszystkie zawieruchy, związane z dziwnymi często kontraktami, zawieranymi przez związek, choć jego podpis widniał na wielu dokumentach. Był tak silną osobowością, że majestatyczny prezes Kazimierz Górski nie miał cienia wątpliwości, kto powinien zostać jego następcą. Przypomnijmy, było to nie tak dawno temu, w 1995 roku. Cztery lata jego prezesury są obecnie oceniane bardzo krytycznie. Nie brak głosów, że Dziurowicz powinien odpowiadać głową za sprzedawane mecze, machlojki sędziowskie, czy kiepskie wyniki reprezentacji. Popełnił bez wątpienia kilka błędów, choćby z dyskwalifikacją sędziego Czyżniewskiego, czy zerwaniem umowy z firmą Puma, za którą PZPN zapłaci pół miliona marek odszkodowania. Błędem była też zgoda na wypłacanie reprezentantom premii za sukcesy w poszczególnych meczach. Na świecie praktyka jest inna - za przyjazdy na mecze reprezentacji zawodnicy otrzymują tzw. startowe, a wielkie pieniądze dostają dopiero za sukces końcowy, czyli awans do finałów mistrzostw kontynentu lub świata. Dziurowicz tak bardzo chciał dogodzić Januszowi Wójcikowi i jego wybrańcom, że wpadł we własne sidła, bo potem ciągle musiał się kłócić z trenerem i piłkarzami, którzy żądali więcej i więcej. Reprezentacja Polski nigdy dotąd nie miała tak komfortowych warunków, jak obecnie. Wszystkie brudy w polskiej piłce zaczęły się jednak w latach 70. (mógłby coś o tym powiedzieć Zbigniew Boniek), przechodziły bez większego echa w latach 80. (na ten temat mogliby się wypowiedzieć Michał Listkiewicz i Eugeniusz Kolator) i trwają do dziś. Winą Dziurowicza jest to, że nie potrafił, albo nie za bardzo się starał im zaradzić. Nie on pierwszy i, podejrzewam, nie ostatni. Dziurowicz ma co innego na sumieniu. Jego sposób sprawowania funkcji po prostu nie przystaje do dzisiejszych czasów. Prezes najważniejszego związku sportowego nie może być antymedialny. Nie może nie słuchać głosów, które podpowiadają mu: "Marian, nie tak". Nie może grzmieć, gdy inni się z nim nie zgadzają. PZPN nie może być twierdzą warowną, do której wstęp mają tylko sami swoi. Prezes nie może się też otaczać wyłącznie ludźmi, którzy bez szemrania spełniają każde jego polecenie, choć na boku mówią, że to bez sensu. To może było dobre w GKS Katowice, ale nie w PZPN pod koniec XX wieku. Wiadomo, że na takim podejściu Dziurowicza do rzeczywistości zaważyła wojna futbolowa. W jej trakcie czasem dostrzegał wrogów tam, gdzie nie powinien, a atmosfera wojny udzieliła się w codziennej pracy wszystkim ludziom, zatrudnionym w PZPN. Prezesem PZPN nie może być człowiek, którego nie akceptuje szeroko pojęta społeczność piłkarska. Dziurowiczowi nie udowodniono przekrętów, związek działał za jego kadencji może nie doskonale, ale poprawnie. Dziurowicza jednak mało kto akceptuje i to powinno być decydujące. Powinien odejść z klasą i nie kandydować, bo dał słowo. Albo jeszcze raz wygrać i zrezygnować na rzecz tych, którzy są akceptowani. Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz, jak wynika z przedwyborczych sondaży, są akceptowani. Wszyscy mają jedną zaletę - jeśli któryś z nich zostanie prezesem, skończy się atmosfera wojny. Popiera ich zdecydowana większość społeczeństwa na zasadzie "obojętnie kto, byle nie Dziurowicz". Boniek stwierdził na łamach "Rz", że gdyby wybory prezesa odbywały się na wzór wyborów prezydenckich lub parlamentarnych, wygrałby w cuglach. Pewnie ma rację. Jego nazwisko kojarzy się z ostatnimi sukcesami polskiej piłki. Ludzie darzą go szacunkiem za gole, które zdobywał, za to, że jest bogaty, że po zakończeniu kariery piłkarza potrafił rozpocząć drugie życie i osiągnąć sukces w biznesie. Czy zostanie prezesem? Wydaje się, że jest radykalny i może zbyt często uderzać pięścią w stół, choć on deklaruje, że tak się nie stanie. Powszechne przekonanie, nawet mylne, może okazać się decydujące. Z głosów czytelników wynika też, że prezes PZPN nie może kojarzyć się z piwem i powinien być świętszy od żony Cezara (Boniek deklaruje, że nie zrezygnuje z prezesowania firmie Go & Goal, robiącej interesy na rynku piłkarskim). Michał Listkiewicz przyjrzał się piłce nożnej ze wszystkich stron. Był dziennikarzem, sędzią krajowym i międzynarodowym, szefował działowi zagranicznemu PZPN, sprawował funkcję sekretarza generalnego związku, jest członkiem władz Europejskiej Unii Piłkarskiej. Tyle lat spędzonych przez niego na samym szczycie futbolowej hierarchii może u niektórych wywołać lepsze lub gorsze wspomnienia. Listkiewicz funkcjonował przecież w tej piłce, o której wszyscy mówią, że była brudna. Ma jednak świadomość, jak powinien wyglądać kontakt z mediami i jak ma pracować związek. Potrafi dogadać się prawie z każdym. Jeśli zostanie prezesem, związek na pewno miękko wyląduje. Boniek i Listkiewicz chcą na początek narysować grubą kreskę. Eugeniusz Kolator jest ich cieniem. Założenia jego programu są podobne. Wydaje się, że ma mniejsze szanse, ponieważ nie ma mocnego nazwiska i nie jest silną osobowością. Przez lata był kojarzony wyłącznie ze środowiskiem sędziowskim i choć zna działalność związku od podszewki, może mu to nie wystarczyć do zwycięstwa. Polska piłka nożna nie stanie się ani o jotę silniejsza po wyborze nowego prezesa. Podczas poniedziałkowego zjazdu będzie chodziło o poprawienie atmosfery wokół futbolu. Na dobry początek. Sąd nie zakazał Sąd Okręgowy w Warszawie odrzucił w czwartek wniosek UKFiT o wydanie zakazu przeprowadzenia wyborczego walnego zgromadzenia PZPN - poinformował rzecznik PZPN Tomasz Jagodziński. W imieniu prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki Jacka Dębskiego wniosek do sądu skierowała we wtorek prywatna kancelaria prawnicza reprezentująca ten resort w sporze z PZPN. Sąd Okręgowy uznał wniosek za bezpodstawny, podkreślił Jagodziński. Prezes UKFiT Jacek Dębski nie uznał decyzji sądu za porażkę w sporze z władzami PZPN. "To nawet dobrze, że zjazd się odbędzie, bo być może dojdzie na nim do zmian w polskiej piłce. W sądzie jest złożony wniosek o ustanowienie kuratora dla PZPN. Jeśli nowy prezes będzie gwarantował przeprowadzenie koniecznych reform, to bardzo poważnie rozważę możliwość wycofania tego wniosku", powiedział Jacek Dębski Polskiej Agencji Prasowej. m.c., pap Czy Dziurowicz wystartuje? Marian Dziurowicz jest jednym z kandydatów na stanowisko prezesa PZPN, ale oficjalnie jeszcze ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, czy stanie w wyborcze szranki. Na piątek zaprosił do Warszawy przedstawicieli pierwszej i drugiej ligi, by omówić zasady pomocy finansowej Związku na rzecz klubów. Spotkanie nie było zbyt udane z powodu słabej frekwencji. PAP cytuje jednego z uczestników spotkania, Ryszarda Raczkowskiego, który przewiduje, że prezes Dziurowicz - po przeliczeniu potencjalnych głosów poparcia - nie zgłosi jednak swojej kandydatury. Dzięki temu będzie mógł z twarzą odejść z zajmowanego stanowiska. Z kolei telewizyjne "Wiadomości" podały, że Dziurowicz zdecydował się kandydować.
Delegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji, jak obecnie. Nie ma mowy o żadnych kandydatach przyniesionych w teczce. Jest ich czterech. Marian Dziurowicz, zdaniem obserwatorów, uosabia zło w polskiej piłce i dlatego powinien ustąpić. Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz, jak wynika z sondaży, są akceptowani.
CHILE Główni kandydaci na prezydenta odżegnują się od historycznych skojarzeń W cieniu Allende i Pinocheta 61-letni Ricardo Lagos, ekonomista i prawnik, były minister robót publicznych, reprezentuje centrolewicową koalicję chadeków i socjalistów. Swego przeciwnika nazwał "archetypem latynoskiego populisty", straszył, że będzie on prezydentem elit. Sam, dla celów kampanii wyborczej, przesiadł się nawet na wózek bezdomnego śmieciarza (na zdjęciu). FOT. (C) AP MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA Chilijczycy mają wybrać w niedzielę prezydenta. Zostanie nim albo socjalista Ricardo Lagos, niedoszły ambasador Allende w Związku Radzieckim, albo prawicowiec Joaquin Lavin, były entuzjasta rządów Pinocheta. Podczas kampanii wyborczej obaj odcinali się od przeszłości i wzywali swych rodaków do pojednania. W wyborach startuje sześcioro kandydatów, ale szansę na zwycięstwo ma tylko tych dwóch. 61-letni Lagos, ekonomista i prawnik, były minister robót publicznych, reprezentuje Porozumienie na rzecz Demokracji (Concertacion por la Democracia), centrolewicową koalicję chadeków i socjalistów, rządzącą w Chile od przywrócenia demokratycznego ładu w 1990 roku. Jeśli zwycięży, jak przepowiadają sondaże, będzie pierwszym socjalistycznym prezydentem Chile od czasów obalonego przez juntę wojskową Salvadora Allende (1970 - 1973). Socjaliści biją się w piersi Lagos był współpracownikiem Allende. W roku 1973 został nawet wyznaczony przez prezydenta na ambasadora Chile w ZSRR, ale opozycja odrzuciła jego kandydaturę. W latach 80. odegrał kluczową rolę w przywróceniu w Chile demokracji. Przewodził sojuszowi skupiającemu większość partii przeciwnych rządom wojskowych. Prowadził z ogromnym zaangażowaniem kampanię na rzecz masowego udziału Chilijczyków w referendum, które zmusiło Augusto Pinocheta do zgody na rozpisanie demokratycznych wyborów. Generał poniósł w nich porażkę. Porównanie do Allende nasuwa się automatycznie, ale sam Lagos odnosi się do niego z dystansem. Podczas kampanii wyborczej nie odwoływał się do spuścizny po swym socjalistycznym poprzedniku, być może z obawy, że przywoła widmo hiperinflacji i pustych półek. Przeciwnie, krytykował radykalizm ówczesnych socjalistów, który doprowadził Chile do ekonomicznej zapaści. - Stawiali partyjne interesy ponad interesami narodu - powiedział, sugerując, że również socjaliści ponoszą część winy za to, co się wówczas stało w jego kraju. "New York Times" określił te samokrytyczne deklaracje jako przedwyborczą taktykę - większość Chilijczyków odrzuca dziś wszelkie polityczne skrajności. Lagos wolał porównywać się do europejskich socjaldemokratów. Faktem jest, że ci spośród przywódców chilijskiej Partii Socjalistycznej, którzy trafili po zamachu stanu Pinocheta na przykład do byłej NRD, szybko przekonali się, czym jest życie w komunistycznym kraju. Wprawdzie korzystali tu z przywilejów (mieszkania, hojne stypendia) przysługujących tylko partyjnym aparatczykom, ale znaleźli się w pozłacanej klatce. Nie pozwolono im nie tylko wyjeżdżać z NRD, ale nawet swobodnie poruszać się po tym kraju. Na polityczną ewolucję chilijskich socjalistów miały także wpływ wydarzenia w Polsce, zwłaszcza losy "Solidarności". Wielu z nich poparło walkę związkowców z reżimem komunistycznym. - Nie można ubolewać nad naruszaniem praw człowieka i jednocześnie walczyć o dyktaturę lewicy - powiedział gazecie "New York Times" socjalistyczny senator Jose Antonio Viera-Gallo, były członek rządu Allende. Natomiast Lagos podkreślał: - Nie będę drugim socjalistycznym prezydentem Chile, będę trzecim prezydentem z Porozumienia na rzecz Demokracji. Jego poprzednicy: Patricio Aylwin i Eduardo Frei, reprezentowali chadecję. Dwaj obrońcy uciśnionych Jego najgroźniejszym rywalem jest kandydat koalicji dwóch konserwatywnych partii: Odnowy Narodowej i Niezależnej Unii Demokratycznej. 46-letni Joaquin Lavin tak jak Lagos jest ekonomistą. Ten żarliwy katolik związany z Opus Dei, ojciec siedmiorga dzieci, podczas dyktatury Pinocheta był publicystą działu ekonomicznego wpływowej gazety "El Mercurio". W swoich artykułach i książkach chwalił reżim wojskowy za sukcesy gospodarcze do czasu, aż popadł w niełaskę z powodu opowiedzenia się za demokratycznym otwarciem. Podczas kampanii wyborczej kreował się na rzecznika "pokoju i pojednania". Wzywał Chilijczyków, by przestali żyć przeszłością. Szermował populistycznymi hasłami, które trafiały do przekonania znużonemu polityką elektoratowi. Zwłaszcza że Lavin wielokrotnie przemierzył kraj w roli przyszłego obrońcy uciśnionych. Swoją kampanię wyborczą prowadził pod hasłem: "Głosujcie na zmianę". Przekonywał, że 10 lat rządów tej samej koalicji to stanowczo za długo. Dwaj główni rywale obiecywali tworzenie nowych miejsc pracy, walkę z ubóstwem i przestępczością, jednakowe szanse dla wszystkich Chilijczyków i dobrobyt. Ich programy gospodarcze były bardzo podobne, to znaczy nastawione na intensywny wzrost. Apatyczna kampania dopiero pod koniec nabrała rumieńców. Lagos nazwał swego przeciwnika "archetypem latynoskiego populisty", straszył, że będzie on prezydentem elit. Ze względu na niewielkie różnice w notowaniach dwaj rywale będą musieli stoczyć zaciekły pojedynek. Być może dwukrotnie, gdyż żaden z nich nie uzyska prawdopodobnie w pierwszej turze (12 grudnia) ponad 50 procent głosów. Z sondaży opublikowanych 9 grudnia wynika, że Lagosa poprze około 48 proc. wyborców, a Lavina około 41 proc. Trochę głosów odbiorą faworytom komuniści, których kampanię wyborczą zdominowały ataki przeciwko Pinochetowi. Na ich kandydatkę, Gladys Marin, zamierza głosować około 6 proc. elektoratu. Pani Marin uprzedziła, że jeśli konieczne będzie przeprowadzenie drugiej tury, nie wezwie swych zwolenników do poparcia socjalisty. Jej zdaniem "reprezentuje on jedynie jedną z wersji neoliberalizmu". Wybory bez generała Lagos zapewniał, że sprawa Pinocheta - który czeka w areszcie domowym w Londynie na potwierdzenie lub unieważnienie decyzji o ekstradycji do Hiszpanii - nie wpłynęła na proces wyborczy w Chile. - Nikt się dziś nie zajmuje tym panem - mówił. Ale chilijscy politolodzy uważają, że nieobecność generała miała wpływ na przebieg kampanii. Umożliwiła kandydatowi prawicy odcięcie się od przeszłości. Lavin uniknął też uwag i porad, których zapewne nie szczędziłby mu Pinochet, gdyby przebywał w kraju. Ricardo Lagos uprzedził, że jeśli zostanie szefem państwa, to zajmie w sprawie generała identyczne stanowisko jak obecny prezydent Eduardo Frei, to znaczy będzie potępiał zagraniczną ingerencję w sprawy Chile i żądał zwolnienia Pinocheta z aresztu. Także Lavin uważa, że o losie Pinocheta Chilijczycy powinni decydować sami, bez udziału Anglików i Hiszpanów. Obydwaj zapewniali również, że zrobią wszystko, by losy ofiar dyktatury (1973 - 1990) zostały wyjaśnione do końca. - Żadna ustawa nie położy kresu cierpieniom - powiedział Lagos podczas debaty telewizyjnej. - Musimy wyzbyć się nienawiści i urazy, by móc posuwać się do przodu w jednającym się kraju. Obiecał, że nie pozwoli wojsku mieszać się do polityki. - Wojskowy, który chce wyrazić swe poglądy, powinien zdjąć mundur i rozpocząć polityczną karierę - powiedział, krytykując udział oficerów w propinochetowskich manifestacjach. Stosunki między rządem a siłami zbrojnymi nie układają się obecnie najlepiej. Sprawa Pinocheta, przeciwko któremu zostało złożonych w chilijskich sądach 51 skarg, nie jest jedyną przyczyną napięć. Chilijski wymiar sprawiedliwości skazał na kary więzienia lub ściga za zbrodnie dyktatury około 60 innych wojskowych i byłych agentów tajnej służby bezpieczeństwa. Lavin także opowiada się za ostatecznym wyjaśnieniem losów ponad trzech tysięcy osób zabitych lub uznanych za zaginione podczas rządów wojskowych. - Rozumiem, że ktoś, kto stracił członka rodziny lub inną bliską osobę, pragnie dowiedzieć się, gdzie została ona pochowana, lub przynajmniej poznać okoliczności jej śmierci - powiedział. Sprawiedliwości musi stać się zadość, gdyż przyczyni się to do narodowego pojednania. Ale jest to zadanie dla sądów, nie dla polityków. - Wymiar sprawiedliwości powinien spokojnie kontynuować swą pracę, bez presji politycznych - uważa Lavin. Żadnego skrętu w lewo Emocje wywołane aresztowaniem Pinocheta okazały się tak wyczerpujące, że Chilijczykom nie starczyło energii na pasjonowanie się wyborami. Część z nich zamierza oddać głos nieważny, aby w ten sposób dać do zrozumienia elitom politycznym, że nie ma w czym wybierać. Około miliona potencjalnych wyborców (Chile liczy 15 mln mieszkańców) w ogóle nie wpisało się na listy. Z sondaży wynika, że co trzeci uprawniony do głosowania nie identyfikuje się z polityką żadnej z trzech głównych sił politycznych: centrolewicą, prawicą ani komunistami. Lavinowi będzie sprzyjał fakt, że Chilijczycy są niezadowoleni z rządów koalicji. Kadencję Freia negatywnie ocenia aż 44 proc. ankietowanych, pozytywnie 28 proc. To najgorsze notowania centrolewicy od chwili, gdy objęła władzę. Spadek popularności rządu spowodowało przede wszystkim rosnące bezrobocie. W ciągu ostatnich 12 miesięcy uległo ono niemal podwojeniu i wynosi obecnie 11 proc. Takich złych wskaźników nie było w Chile od 17 lat. Są one związane z recesją gospodarczą, pierwszą od kryzysu naftowego w latach 1982 - 1983. Recesja jest z kolei efektem ubiegłorocznego kryzysu finansowego w Azji oraz spadku cen miedzi, głównego towaru eksportowego Chile. Wzrost gospodarczy zmalał z 3,4 proc. w roku ubiegłym do zera albo nawet poniżej zera w roku bieżącym. Przed recesją wynosił około 7 proc. rocznie, a Chile uchodziło za latynoskiego "tygrysa". Zdaniem chilijskich politologów w przypadku zwycięstwa socjalisty nie należy oczekiwać skrętu w lewo. Bez względu na to, kto zostanie prezydentem, nie zanosi się na duże zmiany. Aby się rozwijać, kraj potrzebuje zagranicznych inwestorów, a ci oczekują od Chile stabilności.
Chilijczycy mają wybrać w niedzielę prezydenta. Zostanie nim albo socjalista Ricardo Lagos, niedoszły ambasador Allende w Związku Radzieckim, albo prawicowiec Joaquin Lavin, były entuzjasta rządów Pinocheta. Podczas kampanii wyborczej obaj odcinali się od przeszłości i wzywali swych rodaków do pojednania. 61-letni Lagos, ekonomista i prawnik, były minister robót publicznych, reprezentuje Porozumienie na rzecz Demokracji (Concertacion por la Democracia), centrolewicową koalicję chadeków i socjalistów, rządzącą w Chile od przywrócenia demokratycznego ładu w 1990 roku.Jego najgroźniejszym rywalem jest kandydat koalicji dwóch konserwatywnych partii: Odnowy Narodowej i Niezależnej Unii Demokratycznej. 46-letni Joaquin Lavin tak jak Lagos jest ekonomistą. Dwaj główni rywale obiecywali tworzenie nowych miejsc pracy, walkę z ubóstwem i przestępczością, jednakowe szanse dla wszystkich Chilijczyków i dobrobyt. Ich programy gospodarcze były bardzo podobne, to znaczy nastawione na intensywny wzrost.Ze względu na niewielkie różnice w notowaniach dwaj rywale będą musieli stoczyć zaciekły pojedynek.
ROSJA Niewyobrażalne trudności sądownictwa Temida żebrze o kopiejki BOGUSŁAW ZAJĄC Człowiek, który chce wszcząć sprawę, przychodzi do sądu z kopertą. Jest niezbędna do tego, by wysłać pisma procesowe. W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju, niekoniecznie prawnika, za to człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców. Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Rachmistrze wyliczyli, że ustanowienie sędziów pokoju kosztować będzie przynajmniej 1,2 mld rubli (ok. 66,6 mln dolarów), gdyby zaś umożliwić oskarżonym korzystanie z sądów przysięgłych na wszystkich terytoriach Rosji, to kwotę tę należałoby zwiększyć jeszcze o 37,3 mld rb (ok. 2 mld dol.). Tymczasem - zdaniem Wiaczesława Lebiediewa, prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł w pierwszej przymiarce zaledwie 8,3 mld rb., natomiast kwota wniesiona po zażartych targach i bojach do obecnego projektu budżetu całego sądownictwa powszechnego w Rosji, jak informują "Izwiestia", wynosi zaledwie 3,7 mld rb., tj. ok. 200 mln dol. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać. Być może taka sytuacja jest na rękę niezbyt sprawnym organom ścigania karnego. Prasa rosyjska jest zgodna w ocenie zjawiska, które zaskoczyło ideologów sądów przysięgłych. Obok bowiem znacznej srogości w wymierzaniu kar za czyny niewątpliwie udowodnione, sędziowie przysięgli z zapałem zagłębiają się w szczególiki dowodów przeprowadzanych na rozprawie, a ich odmienne doświadczenie życiowe sprawia, że podają w wątpliwość, a nawet negują wiele źródeł rzeczowych, sposobów ich badania, opinii biegłych i zeznań świadków. Zauważono już, że liczba uniewinnień przed sądem przysięgłych jest znacznie wyższa niż przed tradycyjnym składem sędziowskim. Pod koniec listopada 1998 r. moskiewski Sąd Okręgowy w składzie przysięgłych orzekał w sprawie Olega Lipkina i Tejmuraza Kurgina, oskarżonych m.in. o zabójstwo Siergieja Skoroczkina, deputowanego do Dumy Państwowej Rosji. Mimo wołania o srogie kary, napięcia wywołanego głośnym zabójstwem deputowanej Galiny Starowojtowej, przysięgli uznali dowody oskarżenia za niewystarczające, by skazać Lipkina i Kurgina za zabójstwo. Skazali ich więc jedynie za porwanie deputowanego na 5,5 oraz 4,5 roku więzienia. Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe, np. w jarosławskiej guberni, w powiecie poszechońskim sąd mieści się w domu zbudowanym 160 lat temu i dotychczas nie poddanym kapitalnemu remontowi; w Republice Mordowskiej, w powiecie staroszajgowskim nie zdołano odbudować dachu na budynku sądowym po pożarze z 1991 r. Ogółem jedna trzecia budynków sądowych woła o natychmiastowy remont kapitalny, a przecież w budżetach przez wiele lat nie przewidziano na ten cel ani kopiejki. Część sądów w ogóle nie ma własnych pomieszczeń, mimo że skonfiskowane po puczu Janajewa w 1991 r. budynki Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego miały być w pierwszej kolejności przeznaczone właśnie dla nich. Udało się to po kilkuletnim procesie jedynie w Kałudze. Coraz częściej, z powodu nieuregulowania opłat, w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie. Jesienią, kiedy w Moskwie była jeszcze dodatnia temperatura, kobiety-sędziowie orzekały w futrach i filcowych walonkach, a temperatura w sali rozpraw nie przekraczała + 6Ą C. Walka o przeżycie sądów wymaga niekiedy środków nadzwyczajnych. W okręgu nadamurskim, w Sądzie Miejskim w Białogorsku z powodu trzyletniej zaległości w opłacaniu energii cieplnej 11 listopada 1998 r. zamknięto jej dopływ. Nie znajdując wyjścia z sytuacji, prezes sądu Władymir Michalow posadził naczelnika od ciepłownictwa za lekceważenie sądu na trzy dni do aresztu. Prokurator obwodowy oprotestował wprawdzie to postanowienie, lecz co zrobić, gdy ogólne zadłużenie sądów przekroczyło 100 mln rb. Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. Jako gorzką anegdotę opowiadają historię pokrzywdzonego, który w kancelarii sądu usłyszał, że ma zjawić się następnego dnia z kopertą. Cały dzień spędził na dowiadywaniu się, ile ma włożyć do owej koperty, tymczasem była ona niezbędna jedynie do tego, by zapakować w nią pisma do przeciwnika procesowego. W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. Według informacji tychże "Izwiestii" w 1997 r. z wpisów w sprawach cywilnych sądy rosyjskie wpłaciły do budżetu 390 mld ówczesnych rubli (ok. 65 mln dol.), a z grzywien i innych opłat w sprawach karnych - 887 mld rb. (ok. 147 mln dol.). Na podstawie wszelkich sądowych tytułów wykonawczych ściągnięto 78,5 bln starych rubli (ok. 13,1 mld dol.). Niestety, zarówno u nas, jak i w Rosji sądom nie przysługuje od tych kwot żadna prowizja, dlatego zarządzający wymiarem sprawiedliwości wciąż stoją z wyciągniętą ręką przed kierownictwem finansów państwa. Nie sprzyja to uzyskaniu rzeczywistej niezależności sądownictwa, nie wpływa dodatnio na powagę orzeczeń sądowych. Jak podała agencja Interfaks, minister sprawiedliwości Rosji Paweł Kraszeninnikow określił warunki pobytu w zakładach penitencjarnych i aresztach śledczych Rosji jako niegodne człowieka, podkreślając, że sądy skazują winnych na pozbawienie wolności, a nie na bytowanie w nieludzkich warunkach. Wyliczył przy tym, że liczba osadzonych w koloniach i aresztach przekroczyła milion osób (liczba ludności Rosji wynosi ok. 147 mln). Zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa sędziom stanowi trudny problem: 20 lipca 1997 r. w Sądzie Miejskim w Ust' Ilimie skazany W. Mielnikow sięgnął po pistolet i ostrzelał sędziego W. Wiatkina; 20 kwietnia 1998 r. w Sądzie Rejonowym w Moskwie-Chamownikach podsądny I. Stecyk, niezadowolony z przebiegu rozprawy, pobił sedzię przewodniczącą B. Popową, powodując ciężkie uszkodzenia ciała. W sąsiadującym z Czeczenią chasawjurtowskim rejonie Dagestanu w maju 1998 r. uprowadzono 15-letniego syna miejscowego sędziego A. Chamałowa, a 2 lipca krewni i członkowie rodu zabitego zdemolowali salę rozpraw Sądu Najwyższego Karaczajewo-Czerkiesji i dotkliwie pobili sędziów oraz ochronę milicyjną. Z powodu braku środków zaniechano finansowania ochrony budynków sądowych, rozpoczęły się więc kradzieże, nie tylko przedmiotów wartościowych, lecz przede wszystkim akt spraw karnych; np. 23 lutego 1998 r. w gubernialnym Jarosławlu skradziono akta 81 spraw. Okazało się wówczas, iż od dwu lat sądu nikt nie dozoruje, zdjęto także sygnalizację alarmową. Tymczasem zaś, jak donoszą "Izwiestia", zrozpaczeni wielomiesięcznym oczekiwaniem na wypłacenie zaległych zarobków górnicy Zagłębia Kuźnieckiego coraz przychylniej zdają się odnosić do zabójstwa na zamówienie jako nowego środka walki klasowej, zwłaszcza że Moskwa twierdzi, iż pieniądze dawno przekazała, a wina za zwłokę spoczywa na miejscowym kierownictwie. Rzeczywiście, górnicy zauważyli, iż żaden z miejscowych dyrektorów niewypłacalnych, zaniedbanych, rozkradzionych kopalni nie odpowiada, w tym finansowo, za efekty swego zarządzania. Gorzej - nie zważając na rozpacz szeregowych górników, demonstrują swe bogactwo, jeżdżą nadal prestiżowymi samochodami, budują willę za willą na nazwiska podstawionych krewnych. W tej sytuacji górnicy zaczęli rozważać, by wśród załogi ogłosić zbiórkę na płatnego zabójcę. W rozmowie z dziennikarzem wiceszef tamtejszej gubernialnej milicji ppłk Wiktor Grińko powiedział: - Interesują pana pogłoski o możliwych zabójstwach na zamówienie? Na razie nie skierowaliśmy do sądu ani jednej takiej sprawy. Jednakże jest to powód do zastanowienia - myślę tu o materiałach w stadium dochodzenia. Autor jest doktorem prawa
W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe.w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie.sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych.Zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa sędziom stanowi trudny problem. zaniechano finansowania ochrony budynków sądowych.
Zadziwiająca żywotność stereotypu "polnische Wirtschaft" Język i blaga Polak po napadzie furii. Karykatura "Kladderadatsch" z 16 listopada 1930 r. Niezbyt długie, niemniej jednak ciekawe są dzieje pracy profesora Huberta Orłowskiego o "polnische Wirtschaft". Napisana w języku niemieckim, ukazała się dwa lata temu w Wiesbaden nakładem wydawnictwa Otto Harrasowitza, wzbudziła żywą dyskusję nie tylko w środowisku naukowym, a obecnie - przetłumaczona przez Isabelę i Svena Sellmerów na polski - doczekała się krajowej edycji, dzięki Wspólnocie Kulturowej Borussia w Olsztynie. Niedaleko tegoż Olsztyna, w warmińskiej wsi Podlejki urodził się w 1937 r. autor tego niezwykłego "nowoczesnego niemieckiego dyskursu o Polsce", dziś profesor na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, jeden z najwybitniejszych polskich germanistów, znawca niemieckiej kultury i literatury. Obszerna, ponad 400-stronicowa praca prof. Orłowskiego poświęcona jest tematowi niemal dziewiczemu w literaturze naukowej: stereotypom dotyczącym stosunków polsko-niemieckich, ze szczególnym uwzględnieniem najsilniejszych z nich: "polnische Wirtschaft" i "polnische Reichstag". O pierwszym z nich tak pisał zmarły niedawno prof. Franciszek Ryszka: "«Polnische Wirtschaft» to chaos, lekkomyślność, rozrzutność, równocześnie jednak także brak higieny, zacofanie, ignorancja. Możliwe były różne kombinacje tych cech. Wśród warstw bogatszych widziano rozrzutność i lekkomyślność, u przedstawicieli «prostego ludu» brak higieny i ignorancję". Zdaniem innych badaczy problemu, interesujący nas termin określa "nieporządek i złą gospodarkę, niedbalstwo i bałagan". Listy z Wilna W jednym z dziewiętnastowiecznych niemieckich zbiorów przysłów możemy przeczytać takie "podsumowanie" naszego kraju: "Polska jest piekłem dla chłopów, rajem dla Żydów, czyśćcem dla mieszczan, niebem dla szlachty, a kopalnią złota dla cudzoziemców". No dobrze, podobne "złote myśli" znajdziemy i w naszych wydawnictwach, ale "polnische Wirtschaft" to co innego! Autorstwo tego, mającego długą historię i niesłychaną żywotność, stereotypu przypisuje się niejakiemu Georgowi Fosterowi, uczonemu i podróżnikowi z Żuław Wiślanych. Naprawdę jednak formuła była już gotowa i nieźle znana wcześniej, choć w myśleniu Niemców (i nie tylko ich) o Polsce zadomowiła się dopiero ok. 1830 r. po edycji listów Fostera. W liście do swojego wierzyciela pisał z Wilna w 1784 roku: "O polnische Wirtschaft, o nieopisanym brudzie, lenistwie, opilstwie i nieudolności całej służby..., o niezdarności rzemieślników, ich niesłychanie kiepskiej robocie, wreszcie o zadowoleniu Polaków [Polaken] z własnego bagienka, a także ich przywiązaniu do rodzinnych zwyczajów nie chcę pisać już nic więcej, aby nie przedłużać tego listu". W tym samym roku, w liście do przyjaciela, opisując posiadłość biskupa Massalskiego w Werkach koło Wilna, zauważa: "Ale i ten majątek, najlepszy w okolicy, to polnische Wirtschaft". Honorowi głupcy Polska gospodarka i jej zadziwiający stan, tak żywo interesowały naszych zachodnich sąsiadów, że dawali temu wyraz nie tylko w książkach, ale i w operetkach, i filmach (1928 rok). W stereotyp myślenia o Polsce wpisywały się wydarzenia historyczne. Po klęsce powstania listopadowego, udających się na emigrację (nie wiedzieli jeszcze, że będzie to Wielka Emigracja) Polaków witano niczym bohaterów, wkrótce jednak Niemcy doszli do wniosku, że to nie patrioci miłujący wolność, ale... anarchiści. Literatura, szczególnie w obiegu trywialnym, kultywowała jednak mity szlachetnych Polaków i pięknych Polek. We wrześniu 1831 r. poeta Franz Grillparzer tak skomentował upadek Warszawy: "I tak żeś upadło, miasto honoru,/ Ostatnia ostojo bohaterstwa!/ Czemu żeś wierzyło, miasto szlachetnych głupców,/ Że świat pomoże ci w wielkiej potrzebie?". Stereotyp "polnische Wirtschaft" nigdy by może nie zaistniał, gdyby nie głębokie różnice dzielące polskie cnoty szlacheckie od niemieckich cnót mieszczańskich, gdyby nie jeszcze głębszy przedział między katolicyzmem i protestantyzmem. Pole dla satyryków Do Polaków przylgnęła w XIX wieku ironiczna etykieta "zawodowych rewolucjonistów Europy". W sumie, byliśmy i jesteśmy z niej dumni. Zgoła inaczej postrzegali to Niemcy. Nieprzypadkowo Günter Grass wprowadza na karty "Blaszanego bębenka" Don Kichota - "tego bardzo zdolnego Polaka". W tej samej powieści Oskar chce wybijać szyby "dla Polski i polskiej gospodarki, rosnącej dziko, a jednak wciąż wydającej owoce". Na funkcjonowanie stereotypu "polnische Wirtschaft" wskazuje zarówno gliwicka tetralogia Horsta Bienka, jak "Heimat-Museum" Siegfrieda Lenza. "Polnische Wirtschaft" od lat stanowi świetny materiał źródłowy dla niemieckich satyryków i karykaturzystów. Pomińmy tu okres III Rzeszy, rzetelnie zresztą opisany i udokumentowany przez Huberta Orłowskiego, ale i w innych latach dowcipów o polskiej gospodarce czy polskim sejmikowaniu nie brakowało. Także, o czym nie zawsze pamiętamy, w czasach pierwszej "Solidarności", kiedy to wcale nie tylko NRD-owskie, ale i zachodnioniemieckie pisma wielce się dziwiły, że Polacy w tak fatalnej sytuacji ekonomicznej strajkują. Do "polnische Wirtschaft" "Solidarność" pasowała jak ulał, dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego drwiny i szyderstwa uległy wyciszeniu. Krokodyle łzy Jako motto do swojej pracy wybrał Hubert Orłowski cytat z Maxa Frischa: "Język jako nośnik przesądów! Mógłby nas łączyć, lecz przeciwnie, przez uprzedzenia śmiertelnie nas dzieli. Język i kłamstwo!". Czy naprawdę skazani jesteśmy na wieczne uleganie myślowym stereotypom? Niełatwo tu o optymizm. Latem ubiegłego roku "Hannoversche Allgemaine" cytowało jedną z ofiar powodzi: "To był ogromny bałagan", a w komentarzu lało krokodyle łzy: "Aż się narzuca owo fatalne uprzedzenie do polnische Wirtschaft". Cóż, jak twierdzi prof. Janusz Tazbir, stereotypy będące "wiedzą w pigułce" - żyją najdłużej. Ostatnimi laty zmieniło się tylko jedno. Jeszcze w "Szczurzycy" Grass suponował, że z niemieckiego punktu widzenia nie co innego, a właśnie polska gospodarka stanowi podstawę realnego socjalizmu. Mur berliński został jednak zburzony i oto, jak pisał Andrzej Szczypiorski, "okazało się nagle, że nie była to tylko «polnische», lecz po prostu «sozialistische Wirtschaft»". Nie zmienia to faktu, że stereotyp jest żywy, a podtrzymują go codzienne wiadomości, w których napady polskich skinów na obcokrajowców, kradzieże samochodów i "przekręty" w majestacie prawa zdecydowanie przeważają nad osiągnięciami Góreckiego czy Preisnera. Dobre chęci Profesor Orłowski jest człowiekiem twardo trzymającym się rzeczywistości. "Nie łudźmy się - czytamy - że przekazanie wiedzy o Uniwersytecie Jagiellońskim czy o Marii Curie-Skłodowskiej przyczyni się do wyeliminowania tego nadrzędnego i jakże wygodnego stereotypu. Również postulaty Herberta Czai wynikają z myślenia życzeniowego: «Apeluję, aby Polska nie kierowała się marzeniem o upokorzeniu Niemiec. Ale i Niemcy nie powinni mówić o wyimaginowanym obrazie nieustannego chaosu i bezsilności, wynikających z polnische Wirtschaft. Obie strony muszą nabrać do tych spraw dystansu». Obce są mi tego rodzaju woluntarystyczne i przepełnione dobrymi chęciami refleksje. Życzyłbym sobie natomiast bardzo gorąco, aby nadszedł czas, kiedy stereotyp polnische Wirtschaft nie będzie już określać habitusu wspólnoty, do której należę". Krzysztof Masłoń Hubert Orłowski "Polnische Wirtschaft. Nowoczesny niemiecki dyskurs o Polsce". Przekład: Isabela Sellmer i Sven Sellmer. Wspólnota Kulturowa Borussia, Olsztyn 1998.
Niezbyt długie, niemniej jednak ciekawe są dzieje pracy profesora Huberta Orłowskiego o "polnische Wirtschaft". Napisana w języku niemieckim, ukazała się dwa lata temu w Wiesbaden nakładem wydawnictwa Otto Harrasowitza, wzbudziła żywą dyskusję nie tylko w środowisku naukowym, a obecnie - przetłumaczona przez Isabelę i Svena Sellmerów na polski - doczekała się krajowej edycji, dzięki Wspólnocie Kulturowej Borussia w Olsztynie.Obszerna, ponad 400-stronicowa praca prof. Orłowskiego poświęcona jest tematowi niemal dziewiczemu w literaturze naukowej: stereotypom dotyczącym stosunków polsko-niemieckich, ze szczególnym uwzględnieniem najsilniejszych z nich: "polnische Wirtschaft" i "polnische Reichstag". O pierwszym z nich tak pisał zmarły niedawno prof. Franciszek Ryszka: "Polnische Wirtschaft to chaos, lekkomyślność, rozrzutność, równocześnie jednak także brak higieny, zacofanie, ignorancja. Wśród warstw bogatszych widziano rozrzutność i lekkomyślność, u przedstawicieli prostego ludu brak higieny i ignorancję".Autorstwo tego, mającego długą historię i niesłychaną żywotność, stereotypu przypisuje się niejakiemu Georgowi Fosterowi, uczonemu i podróżnikowi z Żuław Wiślanych. Naprawdę jednak formuła była już gotowa i nieźle znana wcześniej, choć w myśleniu Niemców (i nie tylko ich) o Polsce zadomowiła się dopiero ok. 1830 r. po edycji listów Fostera."Polnische Wirtschaft" od lat stanowi świetny materiał źródłowy dla niemieckich satyryków i karykaturzystów.Także, o czym nie zawsze pamiętamy, w czasach pierwszej "Solidarności", kiedy to wcale nie tylko NRD-owskie, ale i zachodnioniemieckie pisma wielce się dziwiły, że Polacy w tak fatalnej sytuacji ekonomicznej strajkują. Do "polnische Wirtschaft" "Solidarność" pasowała jak ulał, dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego drwiny i szyderstwa uległy wyciszeniu.
Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL Auschwitz Turyści poza strefą Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ JERZY SADECKI - Zapraszam pana na siódmy września. O dwunastej. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest zadowolony, pewny swego. Jak sportowiec, który po długim biegu przerwał taśmę mety i czeka na dekorację medalem. - Otwarcie? Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony. - Nie ma sprawy, wszystko będzie legalnie, jak trzeba - uśmiecha się szeroko prezes Marszałek. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. Resztę uruchomię później, jak będzie inny wojewoda, może lepszy? - mówi. Przypomina o ok. 120 nowych miejscach pracy, jakie inwestycja daje miastu, w którym jest spore bezrobocie. Czy to się nie liczy? Newralgiczna topografia W inwestycji tej bardzo ważna jest topografia. Może nawet najważniejsza. Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych - odkupione przed laty od miasta tereny, wówczas zaniedbane i zabudowane ruderami - znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy z napisem "Arbeit Macht Frei". To sąsiedztwo już raz - w 1996 roku - sprawiło, że o inwestycji Mai rozpisywała się prasa międzynarodowa, bardzo ostro protestowały organizacje żydowskie i kombatanckie. Wszystko przez to, że planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Prezydent Kwaśniewski oświadczył wtedy, że "budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji", a ówczesne władze państwowe wstrzymały budowę, narażając inwestora na straty. Po tych doświadczeniach Janusz Marszałek zmienił swoje plany i na tym newralgicznym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę. Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej. Granica przez halę Wyłożony starannie kolorową kostką parking dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych już jest niemal gotowy. Dobiegają końca prace wykończeniowe w eleganckim, parterowym pawilonie handlowo-usługowym o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Ma tam być wszystko, co niezbędne dla turysty, m.in. sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek z satysfakcją pokazuje też nowocześnie urządzone toalety i łazienki. Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną. - O, tu przebiega granica - pokazuje Janusz Marszałek, gdy wchodzimy do hali handlowo-usługowej. Po prawej jest strefa, po lewej już nie. - Tę lewą stronę będziemy na razie urządzać. Tam jest też całe zaplecze sanitarne. Kolejnym obiektem nowego centrum Mai jest pawilon gastronomiczny z restauracją i barem szybkiej obsługi o powierzchni 750 metrów kwadratowych. W całości znajduje się na terenie strefy ochronnej, ale prace budowlane jeszcze trochę potrwają i na 7 września nie będzie gotowy. W strefie pozostało też sporo wolnego terenu i dwie stare hale, które mogą być wykorzystane w przyszłości - na razie będą przysłonięte, aby nie szpeciły. Jak brak zgody, to bez zgody O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Dlatego niecelowe jest organizowanie w sąsiedztwie przez Maję nowych parkingów i części handlowo-usługowej. - Ustawa bardzo wyraźnie podkreśla, że na terenie strefy ochronnej i pomnika Pamięci może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego. Nie może więc powstawać tam nic poza tym, co niezbędne - tłumaczył wówczas decyzję wojewody jego rzecznik prasowy Artur Paszko. Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących. Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. - O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy, którym wynajmiemy poszczególne części naszych obiektów - wyjaśnia prezes Mai. Nie zgadza się ze stanowiskiem wojewody. - Nasza inwestycja jest zgodna z założeniami Oświęcimskiego Strategicznego Programu Rządowego z 1996 roku - zapewnia Janusz Marszałek. Przypomina też, iż w uchwale Prezydium Międzynarodowej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z kwietnia 1996 r. znalazły się stwierdzenia, że wszelka istniejąca działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu, a następnie zlokalizowana na terenach pobliskich. - Chcemy więc przejąć te wszystkie funkcje likwidowanych placówek obsługujących ruch turystyczny wokół obozu - mówi prezes Mai. - Nie można powoływać się dzisiaj na dokumenty rady muzeum i programu rządowego z 1996 r. One powstały w innych realiach niż te, które stworzyła ustawa z 1999 roku o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady - uważa Jerzy Wróblewski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zwracał na to uwagę już rok temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą". Natomiast Stefan Wilkanowicz, wiceprzewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (następczyni Międzynarodwej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka), przypomina, że w ubiegłym roku prezydium tej rady wyraźnie opowiedziało się za tym, żeby parkingi i obsługę ruchu turystycznego pozostawić w gestii Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Bomba z opóźnionym zapłonem? - Nasze stanowisko jest jasne. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale pod jednym warunkiem: powinny one należeć do skarbu państwa. Tylko państwowa kontrola może zapewnić, że nie będzie tam konfliktów, o jakie w Oświęcimiu nietrudno. Dlatego występowaliśmy do kolejnych ministrów kultury z wnioskami o wykupienie terenów spółki Maja - wyjaśnia Krystyna Oleksy, wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau. - Nigdy takiej oferty od władz państwowych nie dostałem, choć był okres, że bardzo chciałem się tego terenu pozbyć - twierdzi Janusz Marszałek. Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. - Już sama konkurencja może być zarzewiem napięć, których w Oświęcimiu trzeba jak ognia unikać, bo zawsze mogą wywołać międzynarodową aferę - twierdzi Krystyna Oleksy. Obecność takich konkurencyjnych obiektów, to jak siedzenie na bombie z opóźnionym zapłonem. - Czy spółka Maja jest w stanie zagwarantować, że na terenie jej nowego kompleksu nie pojawią się na przykład niestosowne reklamy albo nie będą sprzedawane antysemickie publikacje? - pyta Stefan Wilkanowicz. - Wszak niepokojące jest to, co pisze w różnych listach pan Marszałek. Nie mniej niepokojące są treści, jakie pojawiają się na uruchomionej przez niego stronie w Internecie - Stefan Wilkanowicz przypomina m.in. ataki prezesa Mai na Kalmana Sultanika, który - zdaniem Marszałka - "jako przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów w organie doradczym premiera RP będzie mógł zrealizować przestępcze w stosunku do narodu polskiego plany ŚKŻ ". Marszałek proponował też odwołanie Władysława Bartoszewskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych "z powodu współpracy z p. Kalmanem Sultanikiem na szkodę narodu polskiego". - Dlaczego ludzie na zapas się martwią, że stanie się coś złego? Przecież nie jestem żadnym antysemitą, którego należałoby się bać. Mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. - Niech pan pamięta: 7 września, w samo południe - rzuca na pożegnanie. - Marszałek zaprasza na siódmy? - dziwi się starosta oświęcimski Adam Bilski. - Jeszcze niedawno mówił o 15 września. Teraz przyspieszył? Ten pośpiech i nieczekanie na zgodę wojewody w Oświęcimiu niektórzy tłumaczą kampanią wyborczą. Janusz Marszałek przez pewien czas był członkiem RS AWS, ale z ugrupowania tego wystąpił - teraz startuje do Sejmu z listy PSL. -
Przy KL Auschwitz powstaje turystyczne centrum usługowe z parkingiem, sklepami spożywczymi, pamiątkami, kwiaciarnią i bankiem. Prezes spółki Maja, Janusz Marszałek, zapewnia, że inwestycja znajduje się na terenie poza strefą ochronną i jej otwarcie nie wymaga zezwolenia wojewody. Spółka jest właścicielem terenów znajdujących się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego obozu hitlerowskiego. Wcześniej miało tam powstać centrum handlowe, które przez opinię publiczną zostało uznane za niewłaściwe, uwłaczające pamięci pomordowanych. Prezes spółki po dwóch latach uzyskał pozwolenie na budowę kompleksu parkingowego i usługowo-handlowego obsługującego osoby przyjeżdżające do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Okazało się jednak, że część terenu należącego do spółki znajduje się w strefie ochronnej, utworzonej na mocy postanowień ustawy z 1999 r. o ochronie terenów byłych obozów zagłady. Prezes z dumą pokazuje prawie ukończoną inwestycję, której większa część leży poza strefą, tam, gdzie zgoda wojewody małopolskiego na prowadzenie działalności gospodarczej nie jest potrzebna. O zezwolenie na działalność w strefie będą się ubiegały później poszczególne firmy. Prezes Marszałek uważa, że jego inwestycja jest zgodna z przepisami, które pozwalają na działalność obsługującą ruch turystyczny poza granicami obozu. Wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau uważa, że parkingi i pawilony usługowe w pobliżu byłego obozu powinny należeć do skarbu państwa, bo tylko to może zapewnić należytą kontrolę. Muzeum nie chce zrezygnować z parkingu przy wjeździe do obozu, gdyż zapewnia on spore dochody. Zapowiada się więc rywalizacja o turystów, która może przerodzić się w międzynarodowy skandal. Stefan Wilkanowicz z Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej obawia się, że na terenie nowego kompleksu mogą pojawić się niestosowne reklamy lub antysemickie publikacje. Prezes Marszałek zapewnia, że nie jest antysemintą i zagwarantuje turystom dobrą obsługę.
W sobotę do Białego Domu wprowadza się 43. prezydent Stanów Zjednoczonych Bush bez retuszu George W. Bush na poważnie zaczął zajmować się polityką 7 lat temu. W sobotę wprowadza się do Białego Domu. FOT. (C) AP KRZYSZTOF DAREWICZ Z WASZYNGTONU Entuzjaści widzą w nim odbicie szekspirowskiego portretu księcia Hala, poźniejszego króla Henryka V, urodzonego przywódcy, który pędził hulaszczą młodość. Krytycy przyrównują go do Henryka IV, co to został królem tylko dzięki urodzeniu. Jedni i drudzy odwołują się do tej samej biografii George'a Busha. Mało zdolnego studenta i mało udanego biznesmena, który jeszcze piętnaście lat temu kierował bankrutującą firmą. Człowieka jawnie i długo unikającego politycznych wyzwań i równie długo uzależnionego od alkoholu. Legitymującego się ledwie sześcioletnim stażem w służbie publicznej, w czasie którego na dodatek dwa lata poświęcił na zabiegi o prezydenturę. Kogoś, kto dokładnie dziesięć lat temu powiedział angielskiej królowej Elżbiecie II: "To ja jestem czarną owcą w naszej rodzinie." - Czy to nie zastanawiające, dlaczego to właśnie on został prezydentem - pytają zarówno entuzjaści, jak i krytycy George'a Busha, oczekując potwierdzenia swych tak odmiennych ocen nowego gospodarza Białego Domu. I w jego biografii poszukują również odpowiedzi na pytanie, jakim będzie prezydentem. Pierwsze kroki George Walker Bush urodził się 6 lipca 1946 roku w New Haven, w stanie Connecticut, jako pierwsze dziecko Barbary (Pierce) Bush i George'a Herberta Walkera Busha. Wywodząca się z Ohio rodzina Barbary jest spowinowacona, poprzez jej dziadka Scotta, z 14. prezydentem Franklinem Pierce. Rodzina Bushów, również pochodząca z Ohio, szczyci się koligacjami z brytyjską rodziną królewską i, według niektórych źródeł, George senior jest odległym, w trzynastej linii, kuzynem królowej Elżbiety II. Jego dziad, Samuel Prescott Bush, był magnatem stalowym w Ohio i doradzał prezydentowi Hooverowi. Jego ojciec zaś, Prescott Sheldon Bush, pomnożył rodzinną fortunę jako bankier i został senatorem ze stanu Connecticut. Barbara i George poznali się w 1941 roku na zabawie tanecznej, a po czterech latach pobrali się. Kiedy na świat przyszedł George Walker, jego ojciec (po służbie w czasie wojny w lotnictwie marynarki wojennej) kończył akurat studia na uniwersytecie Yale. Choć pochodzili z zamożnych rodzin, dorabiali się samodzielnie. W swym pierwszym, małym mieszkanku w czynszowej kamienicy łazienkę musieli dzielić z mieszkającymi po sąsiedzku prostytutkami. Bushowie wrócili do Teksasu i osiedli w Midland, wówczas stolicy naftowego biznesu. Zamieszkali na osiedlu nazywanym "Wielkanocne Pisanki", bo szeregowe domki, wszystkie takie same, pomalowane były na rozmaite krzykliwe kolory. Ich był niebieski. Barbara zajmowała się wychowywaniem dzieci, a George'owi wiodło się w pracy coraz lepiej. W roku 1953 założył z kolegami własną firmę wierceń naftowych, Zapata Petroleum Co., i wkrótce Bushowie mogli przenieść się do większego domu, z basenem w ogrodzie. George'a W. posłano do publicznej szkoły podstawowej. Uczył się przeciętnie, nie lubił czytać książek i czasem dostawał od dyrektora szkoły linijką po tyłku za urwisostwo. "Georgie" był dzieckiem niezwykle żywym, wszędzie go było pełno, zawsze skupiał na sobie uwagę. Zbierał karty z gwiazdami baseballa, które wysyłał idolom z prośbą o autograf. George jest ulubionym synem swojej matki. Zajęty biznesem ojciec rzadko kiedy miał czas zajmować się wychowywaniem dzieci i jego wpływ na charakter George'a był znacznie mniejszy niż matki. Ona wpajała mu takie wartości, jak przywiązanie do domowego ogniska, skromność. Obserwując ojca, George uczył się, że ciężka, systematyczna praca pozwala dorabiać się i jest podstawą życiowych sukcesów. Bushowie bowiem, choć z czasem sami stali się zamożni, nigdy nie uważali się za bogatych i nie nabrali "pańskich" manier. Z domu George wyniósł również tolerancję dla kolorowych. Gdy któregoś razu Barbara usłyszała, że jej 7-letni syn powtarza za dziećmi sąsiadów brzydkie określenia na Murzynów, mocno wytargała go za uszy. W 1954 roku ojciec zabrał George'a w odwiedziny do dziadka, senatora, w stołecznym Waszyngtonie. Wtedy po raz pierwszy zobaczył Biały Dom i Kongres. Pięć lat poźniej George, wówczas uczeń siódmej klasy, sam zadebiutował w "polityce", wygrywając wybory na klasowego "prezydenta". Notabene, chłopak, który z nim przegrał, Jack Hans, cztery lata poźniej pokonał w wyborach na "wiceprezydenta" harcerskiej organizacji chłopca z Arkansas, Billa Clintona. Śladami ojca Od jesieni 1961 roku zaczyna się nowy rozdział w życiu George'a - samodzielność. Rodzice postanowili bowiem posłać go do elitarnej i niezwykle rygorystycznej Phillips Academy w Adnover, w stanie Massachusetts. Tej samej, w której uczył się jego ojciec. Od tej też pory George będzie cały czas podążał śladami ojca, skazany na ciągłe, choć często frustrujące, porównania z jego dokonaniami. Obaj studiowali na uniwersytecie Yale, zostali pilotami, szukali szczęścia w biznesie naftowym w Midland, startowali w wyborach do Kongresu, no i zostali prezydentami Stanów Zjednoczonych. Ba, George nawet zaręczył się po raz pierwszy w wieku dwudziestu lat, podobnie jak ojciec. W Phillips Academy Bush senior był prymusem i kapitanem drużyny baseballowej. Jego synowi wiodło się o wiele gorzej. Już na egzaminie wstępnym z angielskiego otrzymał zero, uczył się słabo i choć wstąpił do drużyny baseballowej, to też nie był gwiazdą. Za to był duszą towarzystwa i szybko zyskał sobie przydomek "Lip" (Pyskacz), bo słynął z ciętego języka i miał zdanie na każdy temat. W szkole tej George objawił swe talenty organizatorskie i zamiłowanie do pracy zespołowej, "żeby wszyscy czuli się dobrze". Przewodził więc kibicom szkolnej drużyny futbolowej, a jako członek zespołu rockandrollowego "The Torqueys" ani nie grał, ani nie śpiewał, lecz klaskał, zachęcając innych do zabawy. Był przy tym zaprzeczeniem snobizmu. W odróżnieniu od kolegów, w przepisowych marynarkach i pod krawatami, nosił się w pomiętej koszuli, wojskowej kurtce i przy każdej okazji podkreślał, że jest z tej "prawdziwej Ameryki", czyli z Teksasu. Długich włosów nie zapuścił Gdy George w 1964 roku dostał się na uniwersytet Yale w New Haven, żeby studiować historię, jego ojciec właśnie sprzedał za milion dolarów swe udziały w firmie naftowej i miał już za sobą pierwszą dużą, nieudaną, kampanię polityczną. Na Yale Bush senior zaliczał się do najlepszych studentów, przewodził drużynie futbolowej i elitarnemu studenckiemu stowarzyszeniu Phi Beta Kappa, którego członkowie pomagają sobie poźniej w robieniu zawodowych karier. George do najlepszych studentów oczywiście nie należał, ale dzięki swej wrodzonej bezpośredniości i luzowi był na kampusie jednym z najbardziej lubianych studentów. Dlatego inne, wybitnie rozrywkowej natury, studenckie stowarzyszenie Delta Kappa Epsilon wybrało go na swego przewodniczącego. Zakrapianych alkoholem imprez było bez liku i choć koledzy George'a z owych czasów nie przypominają sobie, żeby przesadzał z piciem, to jednak dało to początek jego długo trwającej skłonności do nadużywania alkoholu. Na wrzącym od protestów przeciwko wojnie w Wietnamie uniwersytecie George trzymał się z dala od polityki i lewicujących "dzieci-kwiatów". Nie uczestniczył w demonstracjach, nie zapuścił długich włosów, zamiast rocka słuchał soul i udzielał się w "podziemnym" bractwie Skull and Bones. Tu też wybrano go na szefa za "zdolności przywódcze", nadając przydomek "Temporary" (Tymczasowy), bo sam nie mógł sobie żadnego wymyślić podczas inicjacji. Wraz z klubowymi kolegami George'a dwukrotnie aresztowano za "chuligaństwo". Raz za "pożyczenie" bożonarodzeniowego wianka z drzwi hotelu, a drugi raz za wyrwanie "na pamiątkę" tyczki na boisku po meczu drużyny futbolowej. Na Yale George przeżył swój pierwszy poważny romans, z Cathryn Wolfman, koleżanką z Houston. Zaręczyli się i nawet dali zapowiedzi na ślub, ale zanim do niego doszło, związek rozleciał się i do dziś nie za bardzo wiadomo, kto doprowadził do zerwania. Ponoć dotąd są przyjaciółmi. Koledzy z lat studenckich wspominają, że George nigdy nie dawał poznać po sobie, iż jest synem bogatego już wtedy i wpływowego polityka. On sam często podkreślał, że "nienawidzi snobizmu". Wszystko wskazuje na to, że George niezbyt przyjemnie wspomina uczelnię. Na jego życzenie Yale nie ujawnia jego, zapewne miernych, ocen, ani razu też w ciągu ostatnich trzydziestu lat George nie wziął udziału w spotkaniach absolwentów uniwersytetu. Lata latania W maju 1968 roku, na dwa tygodnie przed otrzymaniem dyplomu, George zgłosił się w bazie lotniczej Gwardii Narodowej pod Houston na kurs pilotów. Wojna wietnamska wkraczała właśnie w apogeum, a ojciec George'a był już wtedy kongresmanem. Nie brak opinii, że to Bush senior, choć głośno popierał udział Ameryki w wojnie, celowo "załatwił" synowi służbę w jednostce, z której poborowi akurat nie trafiali do Wietnamu. Kurs i aktywne latanie trwały dwa lata. W tym czasie George prowadził wieczorami bujne życie towarzyskie, a mieszkał w eleganckim osiedlu Chateaux Dijon w Houston. Nie wiedząc jeszcze, że jego mieszkanką jest również jego przyszła żona, młoda bibliotekarka Laura Welch. Zresztą wtedy George był nawet, choć krótko, kandydatem na męża córki prezydenta Nixona, Tricii. Na pierwsze spotkanie z nią Nixon przysłał po George'a do Houston swój samolot, ale oboje nie przypadli sobie do gustu. Za to kwitła przyjaźń Nixona z Bushem seniorem, który po nieudanej próbie zdobycia senatorskiego fotela został mianowany przez prezydenta ambasadorem przy ONZ. Egzaminu na prawo na uniwersytecie w Houston nie zdał, a praca w firmie zajmującej się importem tropikalnych roślin nie wciągnęła go. Latem 1972 roku George pojechał na wakacje do Waszyngtonu, gdzie jego ojciec został akurat przewodniczącym Partii Republikańskiej. Pewnego dnia George zabrał, wtedy 16-letniego, brata Marvina na piwo i obaj pijani zjawili się w domu. Gdy ojciec zaczął go rugać, George rzucił się na niego z pięściami. Do poważniejszej bójki podobno nie doszło, ale nauczką było to, że ojciec odesłał obu synów do Houston, żeby pracowali w ośrodku pomocy dla dzieci z patologicznych rodzin i "poznali życie od innej strony". Byli tam jedynymi białymi i, jak wspominają wychowankowie tego ośrodka, George okazał się nie tylko idealnym wychowawcą, ale wręcz pozbawionym krzty zarozumiałości kumplem. Po roku George dostał się na studia w najlepszej uczelni ekonomicznej - Szkole Biznesu Uniwersytetu Harvarda. W tym elitarnym przybytku, kuźni talentów dla Wall Street, syn lidera Partii Republikańskiej nie ukrywał, że kariera na Wall Street jest ostatnią rzeczą, która go interesuje. Uczył się byle jak, ostentacyjnie tępił chodzących do opery i sączących najlepsze koniaki "snobów", żuł tytoń, spluwał i pił coraz więcej ulubionej, podłej whisky "Wild Turkey". Zdobył to, co chciał - podstawy biznesu - i bez żalu rozstał się z uczelnią. Biznes i polityka Latem 1975 roku wrócił z Cambridge do Teksasu, "gdzie nie liczy się dyplom czy nazwisko, lecz praca i szczęście". Jednak George pracą urzędnika w firmie naftowej się nie zadowolił i ku powszechnemu zaskoczeniu postanowił w roku 1977 walczyć o fotel kongresmana. Bodaj najbardziej zdziwiona tym była jego matka, która uważała młodszego syna Jeba za lepiej nadającego się na polityka. George wprawdzie wygrał prawybory - i to z rywalem popieranym przez starającego się wtedy o prezydenturę Ronalda Reagana - ale starcie z kandydatem demokratów, stanowym senatorem Kentem Hence, sromotnie przegrał. Nie pomogły mu nawet manewry ze strony ojca, wówczas dyrektora CIA i przeciwnika Reagana w prezydenckich prawyborach. Cień ojca tak bardzo zraził George'a do polityki, że nawet gdy ten został wybrany na wiceprezydenta, a potem prezydenta, Bush junior konsekwentnie tkwił w postanowieniu, iż nie wróci do polityki, dopóki ojciec nie przejdzie na emeryturę. Kampania o wejście do Izby Reprezentantów miała dla George'a jedną jasną stronę. W jej trakcie bowiem poznał Laurę Welch, która akurat odwiedzała w Austin, stolicy Teksasu, wspólnych znajomych. Wystarczyły tylko trzy miesiące od pierwszego spotkania i 5 listopada 1977 roku odbył się ich ślub. Bo, jak wyznaje Laura, "na wiele sposobów czułam, jakbym go znała całe życie". W roku 1981 urodziły się im bliźniaczki, które ochrzczono Barbara i Jenna, po babciach. Rozgoryczony polityczną porażką George przeniósł się z żoną do jej rodzinnego Midland, wracając tym samym do miejsca, w którym karierę w biznesie naftowym zaczynał jego ojciec. Czy pozostało mu cokolwiek innego, jak znów pójść w jego ślady? Dzięki powiązaniom rodziny Bushów z bogatymi inwestorami George zgromadził pieniądze na własną firmę wierceń naftowych, Arbusto Energy Inc. A gdy Bush senior został w 1981 roku wiceprezydentem, w tę miernie prosperującą firmę wpompowało dodatkowy kapitał wielu magnatów amerykańskiego biznesu. Najprawdopodobniej z góry licząc się ze stratą, bo na początku 1985 roku ich inwestycje o łącznej wartości 4,5 mln dolarów przyniosły ledwie 1,5 mln dolarów zysku. Z tego ciągle ocierającego się o bankructwo przedsięwzięcia George ostatecznie wycofał się w 1986 roku, z kapitałem netto 835 tys. dolarów. To był przełomowy dla George'a rok, ale z zupełnie innego względu. 28 czerwca, w dzień po suto zakrapianym przyjęciu z okazji jego 40. urodzin, George postanowił: "koniec z piciem". Jak sam twierdzi, zerwać z niszczącym go nałogiem i na nowo odkryć wiarę w Chrystusa pomogły mu dwie osoby. Bezgranicznie wierna żona Laura, która w końcu powiedziała mu "albo ja, albo butelka", oraz przyjaciel rodziny, ewangelicki kaznodzieja Billy Graham. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w życiu George'a wszystko się odmieniło. Wycofane z naftowego biznesu pieniądze zainwestował w drużynę baseballową Texas Rangers, którą kupił do spółki z paroma kolegami. Na sprzedaży swych udziałów w tej drużynie dwa lata temu George zarobił prawie 16 mln dolarów. Szczęście zaczęło się również doń uśmiechać w polityce. Konsekwentnie doczekawszy, aż ojciec wyprowadzi się z Białego Domu, George stanął, w 1994 roku, do walki o posadę gubernatora Teksasu. Lojalny i ceniący lojalność, zaskarbił sobie zaufanie republikańskich konserwatystów i z ich pomocą pokonał arcytrudnego przeciwnika - urzędującą gubernator, demokratkę Ann Richards. Stawiając na pracę zespołową, współpracę z lokalnymi demokratami i udział przedstawicieli wszystkich grup etnicznych w zarządzaniu stanem, po czterech latach dokonał jeszcze większego wyczynu. Ponownie bowiem wygrał, w listopadzie 1998 roku, wybory na gubernatora, stając się pierwszym w historii Teksasu gubernatorem sprawującym urząd przez dwie kadencje. I od razu zaczął przygotowywać się do walki o Biały Dom. W sobotę wprowadzi się doń jako 43. prezydent Stanów Zjednoczonych. -
Entuzjaści widzą w nim odbicie szekspirowskiego portretu księcia Hala, poźniejszego króla Henryka V, urodzonego przywódcy, który pędził hulaszczą młodość. Krytycy przyrównują go do Henryka IV, co to został królem tylko dzięki urodzeniu.Jedni i drudzy odwołują się do tej samej biografii George'a Busha. Mało zdolnego studenta i mało udanego biznesmena, który jeszcze piętnaście lat temu kierował bankrutującą firmą. Człowieka jawnie i długo unikającego politycznych wyzwań i równie długo uzależnionego od alkoholu. Legitymującego się ledwie sześcioletnim stażem w służbie publicznej, w czasie którego na dodatek dwa lata poświęcił na zabiegi o prezydenturę. Kogoś, kto dokładnie dziesięć lat temu powiedział angielskiej królowej Elżbiecie II: "To ja jestem czarną owcą w naszej rodzinie."
ROZMOWA Agnieszka Holland - przed dzisiejszą premierą jej najnowszego filmu Czasem wierzę w cuda FOT. WITOLD BRODA Miłość, seks, zbrodnia, przygoda, nawet władza i historia - te tematy powtarzają się na ekranie. Mówienie o wierze to prawdziwe wyzwanie. AGNIESZKA HOLLAND: Zdawałam sobie sprawę, że "Trzeci cud" niesie spore ryzyko, że opowiadanie o księdzu w średnim wieku i jego poszukiwaniu wiary wydaje się w dzisiejszym kinie dziwaczne i śmiałe. Ale mnie to właśnie pociągało. Kiedy przeczytałam scenariusz, miałam wrażenie, że mogę zrobić film bardzo osobisty. Wiara jest czymś niezwykle intymnym. Czy nie krępowało pani przełamanie tej bariery intymności, zadawanie głośno pytań, z którymi pewnie sama się pani boryka? Nie, w końcu po to się kręci filmy. Nigdy nie zrobiłam niczego, co nie potrącałoby strun ważnych dla mnie samej. Pod koniec XX wieku, w świecie racjonalnym i skrajnie materialistycznym, coraz trudniej jest wierzyć. A jednocześnie wiara jest coraz bardziej potrzebna. Bo ci, co docierają do kresu doświadczeń zracjonalizowanego świata i do granicy konsumpcji, zaczynają chyba czuć, że to nie wystarcza. Przedtem polityka i dziejowe kataklizmy kazały ludziom określać siebie i swoje miejsce. Dzisiaj ludzie nagle zdają sobie sprawę, że poruszają się w ideowej pustce. Poza tym wiek XX był czasem bardzo brutalnym, przyniósł ludzkości doświadczenie faszyzmu i komunizmu. Człowiek mógł przejrzeć się w lustrze i dostrzec, że gdy zabija Boga, staje się potworem. Ale jednocześnie pani film jest o zwątpieniu, o czystej tęsknocie za wiarą. Myśli pani, że wiara to lekarstwo na samotność współczesnego człowieka? W pewnym sensie tak, ale jednocześnie sądzę, że nie można jej traktować w sposób instrumentalny, bo wtedy zaczynamy się okłamywać. Wiara nie jest po to, żeby było lepiej, lżej czy mniej samotnie. Wiara jest czymś bardzo intymnym i jednostkowym. Przynajmniej ja to tak pojmuję. Może dlatego zawsze trudno mi było należeć do jakiegoś Kościoła. Miałam wrażenie, że wpisuję się w pewną instytucjonalną formę zależności. Z drugiej strony np. instytucja Kościoła katolickiego jest fascynująca i wielowymiarowa. Kościół gra różne role: religijne, ekonomiczne, polityczne, identyfikacyjne, estetyczne. Chciałam pokazać cały ten pejzaż. W "Trzecim cudzie" przeciwstawia pani wiarę miłości. To wybór, przed którym staje mój bohater, przed którym staje każdy ksiądz. Młody mężczyzna o normalnych skłonnościach seksualnych, zostając księdzem i traktując swoje zobowiązanie wobec Kościoła poważnie, decyduje się na odrzucenie bardzo istotnej sfery życia. Takie skrajne wybory bardzo mnie interesują. One zresztą nie dotyczą jedynie księży. Jeśli się jest artystą albo robi karierę, też trzeba rezygnować z jednych rzeczy dla innych. W pani filmie wybór jest tym bardziej tragiczny, że bohater jest człowiekiem wątpiącym i nieustannie zadaje sobie najważniejsze pytania. Bo gdyby tam, na górze, niczego nie było, to czemu poświęcił życie? Długo zastanawialiśmy się, jak ten film powinien się skończyć. Czy ojciec Shore ma pozostać księdzem, czy też pozwolimy mu związać się z dziewczyną. Zwłaszcza że przecież niewielu jest mężczyzn tak urzekających, więc to niemal marnotrawstwo, by taki człowiek nie uszczęśliwił jakiejś kobiety. Ciekawa jestem, jak "Trzeci cud" został przyjęty przez samych księży? Film wszedł na razie na ekrany tylko w Ameryce, gdzie Kościół jest bardziej liberalny. Tam wielu księży odebrało go jako opowieść o sobie. Jeden z nich powiedział mi: "Księża będą bardzo ten film lubić, biskupi nie bardzo". Starałam się zrobić film prawdziwy - zarówno w warstwie społeczno-socjologicznej, jak i metafizycznej. Poważnie zastanowić się, co jest ważne. Wyobrażam sobie, że w dzisiejszych warunkach, gdy kino musi być przedsięwzięciem komercyjnym, bardzo trudno jest doprowadzić do realizacji tak trudnego i kontrowersyjnego obrazu. Ten film powstał trochę przez przypadek. Niezależna kompania dała na niego pieniądze z jakichś powodów dla mnie niemal tajemniczych. Ale to prawda, taki film bardzo trudno jest wyprodukować i bardzo trudno jest go potem sprzedać. "Trzeci cud" był chyba także trudny z punktu widzenia realizatorskiego - świat metafizyki niełatwo daje się zamykać na celuloidowej taśmie. Podstawowe pytanie brzmiało: Jak sfilmować cuda bez efektów specjalnych i walenia w bębny, jak zrobić to na takim samym poziomie realności jak wszystkie inne sceny. A jednocześnie zachować czystość emocjonalną. Mam nadzieję, że nam się to udało. A pani sama wierzy w cuda? Czasem wierzę, czasem nie wierzę. Kiedy robiłam ten film, to wierzyłam. Więc może zagłębienie się w taki temat jest rodzajem terapii. Człowiek otwiera się na taki wymiar, na jaki bardzo trudno jest się otworzyć w życiu codziennym. Żyje pani w bardzo szybkim tempie, wpisana w tryby rządzące przemysłem filmowym. A jednak potrafi pani zatrzymać się, żeby zadawać takie pytania... Kiedy robię film, staję się kimś innym. Jestem wewnętrznie skupiona, trochę jak w czasie modlitwy. To mnie regeneruje i daje mi poczucie sensu. Czy patrząc na swoją drogę twórczą, myśli pani, że ten film jest logiczną konsekwencją pani doświadczeń? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale pewnie tak. "Trzeci cud" zrobiłam wprawdzie na podstawie obcego scenariusza, ale to był temat bardzo mi bliski. W filmie "Julia wraca do domu", który niedługo będę kręcić na podstawie własnego tekstu, też są podobne pytania. Wyreżyserowałam również w Telewizji Polskiej spektakl "Dybuka". Więc chyba wymiar duchowy czy mistyczny zaczyna mnie coraz bardziej interesować. Może jest to jakaś sublimacja, może wyraz zmęczenia światem. Przeszła jednak pani daleką drogę od kina moralnego niepokoju, niemal publicystycznego, poprzez spojrzenia na historię aż do czegoś, co jest niemal metafizyczne. Zawsze bardziej interesował mnie egzystencjalny wymiar życia. A teraz, rzeczywiście, ocieram się o metafizykę. Przypominam sobie drogę Krzyśka Kieślowskiego, była podobna. Więc może jest to naturalna droga Polaka tego pokolenia? Czy tylko Polaka? Filmy Kieślowskiego były wcześniej dobrze odbierane na Zachodzie. Myśmy jeszcze krzątali się, sprzątali i urządzali, nie rozumiejąc jego filmów, kiedy tam już zagłębieni w konsumpcję ludzie zaczęli tęsknić za duszą. Rzeczywiście, nie sądzę, by statystyczny Polak zajmował się poszukiwaniem duszy. Ma większe problemy, walczy o przetrwanie. Ale i Krzysztof, i ja wyrośliśmy z tego samego doświadczenia lat 60. i 70. To było mocne doświadczenie społeczne. Może reakcją na nie jest zmęczenie rzeczywistością w jej wymiarze racjonalnym. Mam wrażenie, że jest pani jedną z ostatnich postaci kina, które chcą się czuć nie rzemieślnikami, lecz artystami. Od jakiegoś czasu jestem pewnie na rozdrożu. Widzę dwa trendy kina światowego, gdzie można funkcjonować w miarę bezpiecznie. Jeden z nich to kino komercyjne, amerykańskie lub inne, ale robione na jego wzór. Drugi - high concept: niezależne, ekstrawagancko-drapieżne filmy ludzi takich jak Jarmusch, bracia Coen, może jeszcze kilku twórców europejskich. Najtrudniej jest dzisiaj uprawiać kino środka, takie jak kiedyś robił Truffaut czy Amerykanie lat 70. Kino opowiedziane zrozumiale, ale o pewnej skali złożoności, zawierające jakiś przekaz intelektualny. Takiemu kinu trudno być dzisiaj wiernym. Zwłaszcza gdy nie ma się swojej stajni. A ja przecież dryfuję. Trochę jestem w Stanach, trochę we Francji. Zresztą w Polsce też nie ma dobrej atmosfery dla kina środka. Tylko kilka osób próbuje je robić. Więc takie kino, jakie mnie pasjonuje, nie ma już swojego miejsca, choć mam wrażenie, że część publiczności jeszcze go potrzebuje. Może w ostatnim czasie filmy, o jakich mówię, częściej niż na dużym ekranie pojawiają się w telewizji. Ciągle szukam sposobów, żeby móc robić to, co mnie interesuje. Ale zaczynam czuć, że, mimo iż zdobyłam pewną pozycję, dochodzę do granicy. Myśli pani, że będzie pani zmuszona do wyboru? Ciągle jestem do takich wyborów zmuszana. Mam dwa projekty, na których bardzo mi zależy i które z trudem przebijają się do realizacji. A przecież dostaję ciągle scenariusze, które odrzucam. Kino hollywoodzkie z dużym budżetem i gwiazdami? Tak, przegadane głupawe teksty, rodem z soap opery. I naprawdę nie ma pani ochoty, żeby chociaż teraz, po takim trudnym filmie jak "Trzeci cud", pozwolić sobie na chwilę zabawy? Właściwie już to zrobiłam. Zrealizowałam krótki film dla nowego parku Disneya. Zainscenizowaliśmy na ekranie różne wydarzenia z historii Kalifornii, która na szczęście nie jest bardzo długa, więc dało się o niej opowiedzieć w 20 minut. Czysto warsztatowa zabawa. Więc już odreagowałam i jestem gotowa dalej szukać. Mam nadzieję, że niedługo zacznę "Julię", mam też propozycję z Universalu. To film o holokauście - temat dla mnie ważny, może się go podejmę, bo inaczej ktoś to zrobi gorzej. Myślę też o tym, żeby spróbować swoich sił w komedii. A poza tym czując, że mam już dużą swobodę warsztatową, tęsknię za czymś mniej konwencjonalnym. Chciałabym zrobić film, przy którym zapomniałabym o tym, czego się nauczyłam i mogłabym zacząć od nowa. Rozmawiała Barbara Hollender Więcej o filmie "Trzeci cud" i rozpoczynającej się w piątek retrospektywie filmów Agnieszki Holland w dzisiejszym dodatku "Dobre - lepsze - najlepsze"
Mówienie o wierze to prawdziwe wyzwanie. AGNIESZKA HOLLAND: Zdawałam sobie sprawę, że "Trzeci cud" niesie spore ryzyko, że opowiadanie o księdzu i jego poszukiwaniu wiary wydaje się w dzisiejszym kinie dziwaczne. Ale mnie to właśnie pociągało. W "Trzecim cudzie" przeciwstawia pani wiarę miłości. Młody mężczyzna o normalnych skłonnościach seksualnych, zostając księdzem, decyduje się na odrzucenie istotnej sfery życia. Takie skrajne wybory bardzo mnie interesują. świat metafizyki niełatwo daje się zamykać na celuloidowej taśmie. pytanie brzmiało: Jak sfilmować cuda bez efektów specjalnych. A jednocześnie zachować czystość emocjonalną. A pani sama wierzy w cuda? Czasem wierzę, czasem nie wierzę. Czy ten film jest logiczną konsekwencją pani doświadczeń? pewnie tak. wymiar duchowy czy mistyczny zaczyna mnie coraz bardziej interesować. Mam wrażenie, że jest pani jedną z ostatnich postaci kina, które chcą się czuć artystami. Od jakiegoś czasu jestem na rozdrożu. Najtrudniej jest dzisiaj uprawiać kino środka. szukam sposobów, żeby móc robić to, co mnie interesuje.
STRATFORD Urodziny Człowieka Tysiąclecia - W sobotę wielka parada Zarabianie na Szekspirze Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi podczas ubiegłorocznej parady. FOT. EWA TURSKA EWA TURSKA ze Stratfordu Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice tego uroczego miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku. Stratfordczycy są dość elastyczni - główne uroczystości organizują zwykle w sobotę najbliższą daty urodzin. Tradycja ta wywodzi się z drugiej połowy XVIII stulecia, kiedy to w 1769 r. słynny wówczas aktor szekspirowski, David Garrick zorganizował w Stratfordzie pierwszy Festiwal Szekspira. Korowód z ojcem Hamleta Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm. Tego dnia, jak co roku, odświętnie udekorowane stare uliczki Stratfordu zostaną zamknięte dla ruchu samochodowego, by zrobić miejsce dla rozbawionych tłumów. Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego dość zamożnej mieszczańskiej rodziny. Pochowano tu także jego żonę Annę, najstarszą córkę Susannę, jej męża dr. Johna Halla oraz Thomasa Nasha, który ożenił się z wnuczką Szekspira, Anną Hall. Barwny korowód przebierańców - wśród których znajduje się sam Szekspir i postacie z jego sztuk, a także Królowa Elżbieta I w towarzystwie Sir Waltera Releigha, dam dworu i królewskich błaznów, poprowadzą miejscowa orkiestra dęta i zespół Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi z piszczałkami i pałkami. Potem oficjalni goście udadzą się na uroczysty lunch, podczas którego wręczana jest doroczna nagroda Shakespeare Birthday Award, przyznawana za zasługi w promocji jego twórczości. Jej laureatami są m.in. aktorzy Dame Peggy Ascroft i Sir Ian McKellen. Wieczorem zaś ci, którym na czas udało się zdobyć bilety, pójdą na "Sen nocy letniej" do Royal Shakespeare Theatre nad rzeką Avon, inni szczęśliwcy wybiorą się na charytatywny bal kostiumowy, reszta bawić się będzie pod gołym niebem na różnych imprezach ulicznych. Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają oczywiście dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, nawet z Japonii. W ub. roku, na przykład, przyjechała tu grupa z Ueno - miasta, skąd pochodzi najsłynniejszy japoński poeta Mastuo Basho (1644-94). Jeśli ktokolwiek sądziłby, że po wyjeździe kwietniowych gości miasteczko pustoszeje, jest w błędzie. Stratford, który nie ma nawet 30 tys. stałych mieszkańców, żyje z przyjezdnych przez okrągły rok. Większość domów na obrzeżach miasta to prywatne pensjonaty typu B&B, oferujące pokój ze śniadaniem. Ich właściciele życzą sobie średnio po 45 funtów (70 dolarów) za noc, czyli dwukrotnie więcej niż w innych angielskich miasteczkach. I wcale nie narzekają na brak klientów. Rzeka obcokrajowców i Brytyjczyków przelewa się uliczkami Stratfordu od rana do wieczora. Jeśli więc chce się w ciszy i skupieniu popatrzeć na dom, w którym urodził się Szekspir, albo posiedzieć przy słynnej fontannie z łabędziami na skwerze przed Royal Shakespeare Theatre, trzeba to zrobić wcześnie rano, najlepiej przed godz. 8.00. W kilka minut później w miasteczku zaczyna się robić zbyt tłoczno. Kołyska Williama Rzeczywiście, jest tu co podziwiać. Stratford nad rzeką Avon położony jest w środku rolniczej Anglii. Już w czasach podboju przez Rzymian, a potem Saksonów istniała tu osada przy ruchliwym brodzie. W 1196 r. otrzymała ona pozwolenie na organizowanie jarmarków, rozwijając się stopniowo w zasobną wieś, która w 1553 r. otrzymała prawa samodzielnej gminy. Nazwy ulic nie zmieniły się od XIV w., a kamienny most, po którym dziś odbywa się główny ruch samochodowy przez rzekę Avon, zbudowano niemal pięć wieków temu. Doskonale zachowała się zarówno większość budynków związanych z Szekspirem i jego rodziną, jak i szereg innych zabytkowych budowli z czasów elżbietańskich i jakobińskich, wokół których wyrosły później domy z cegły. Shakespeare Birthplace - czyli dom przy Henley Street, w którym urodził się William - pochodzi albo z końca XV, albo z początku XVI wieku i pozostawał własnością rodziny Szekspirów aż do 1806 r. Niestety, nie przetrwał żaden dokument, stwierdzający datę jego zbudowania. Jest to typowy, bardzo piękny dom z epoki Tudorów, jakich sporo zachowało się w całej Anglii. Drewno bukowe pochodziło z pobliskiego Lasu Arden, a niebiesko-szary kamień z sąsiedniego Wilmcote. Posiadłość składa się z dwóch części - dwupiętrowego domu rodzinnego i sklepu, który należał do ojca Williama. W pierwszej, wyposażonej w meble z epoki, można oglądać m.in. niski pokój z drewnianymi belkami na bielonych ścianach i nierównym suficie, w którym poeta przyszedł na świat. Obok łóżka stoi urocza drewniana kołyska z pomysłowym daszkiem na zawiasach, ze skromnymi rzeźbieniami po bokach. Kiedy zapomni się na chwilę o drepczących wokół ludziach i uruchomi wyobraźnię, można zobaczyć Mary i Johna Szekspirów i bawiące się wokół ośmioro dziatek. William był ich trzecim dzieckiem i najstarszym synem. W drugiej części tego kompleksu znajduje się muzeum pamiątek po pisarzu - m.in. pierwsze wydania drukiem jego sztuk z 1623 r., jego wczesne portrety i ławka szkolną z King Edward VI Grammar School. Sielankowego obrazu tego miejsca dopełnia piękny elżbietański ogród z tyłu domu i mnóstwo kwietników od frontu. Tuż obok mieści się - dość brzydkie, niestety, ale funkcjonalne - Centrum Szekspirowskie z zasobną biblioteką, zbudowane w 1964 r. z okazji 400. rocznicy jego urodzin. Po drugiej zaś stronie uwagę przykuwa zgrabna rzeźba "szlachetnego głupca" - błazna z Szekspirowskich sztuk. Po przeciwnej stronie Henley Street są już tylko kawiarenki, antykwariaty i sklepy z pamiątkami. I tak jest przy każdym zabytku. Bez względu na to, czy będzie to ostatni dom Szekspira przy Chapel Street (tzw. New Place), gdzie mieszkał od 1579 r. aż do śmierci w 1616 r., czy sąsiedni Nash's House, który należał do wnuczki poety Elizabeth Hall, czy wreszcie nowa siedziba Royal Shakespeare Theatre, którą zbudowano w 1932 r. po pożarze poprzedniej stałej sceny (1879 r.) sześć lat wcześniej. Choć we wszystkich sklepach - z wyjątkiem może ciekawych i zasobnych w szekspiriana księgarni przy High Street - dominują atrakcyjnie wyeksponowane, ale tandetne pamiątki, w miasteczku widać ogromną dbałość o estetykę. Przyciąga też na tej uliczce autentycznie stara Karczma Garricka i sąsiedni Harvard House, który należał do Katherine Harvard z domu Rogers, matki Johna Harvarda, założyciela słynnego amerykańskiego uniwersytetu. Dom, na którym zwykle wisi flaga amerykańska, został odbudowany w 1596 r. po pożarze i do dziś ma najbardziej ozdobną fasadę w całym mieście. Chichot pisarza W Stratfordzie pełno jest skwerów, ogrodów, eleganckich restauracji, kawiarenek i hoteli w stylu Tudorów, jak na przykład słynny Shakespeare Hotel na Chapel Street, w którym korytarze wyglądają co prawda dość banalnie, za to pokoje mają piękne stare wnętrza z epoki elżbietańskiej. Goście są zachwyceni, bo czują się, jakby ich nagle przeniesiono w przeszłość. Jednak prawdziwą perłą Stratfordu jest położony jedną milę od ruchliwego centrum domek żony Szekspira, Anny Hathaway w malowniczej wiosce Shottery. Rzecz w tym, że owa bajkowa długa chata kryta strzechą, o nieregularnych liniach z maleńkimi witrażowymi oknami, która wygląda jak na starej pocztówce, jest prawdziwa. Stoi na dodatek w pięknym ogrodzie, w którym niemal przez cały rok jest zielono i kolorowo. Rodzina zamożnych chłopów Hathawayów mieszkała tu od końca XIV w. W skromnie, ale ze smakiem urządzonych pokojach na dole z kamiennymi podłogami i w sześciu maleńkich sypialniach na górze panuje atmosfera jak w czasach, kiedy 18-letni William zalecał się do znacznie starszej od siebie 26-letniej Anny. Pobrali się w 1582 r. Mieli trójkę dzieci - Susannę i bliźniaki Hamnet i Judith. Anna Hathaway przeżyła poetę o 7 lat. Pobyt w tym zaiste urzekającym miasteczku psuje banalna konieczność wydawania pieniędzy. Stratfordczycy każą sobie za wszystkie atrakcje słono płacić i dobrze wiedzą, jak wyciągnąć ostatni grosz. Ani się obejrzysz, jak każdego dnia znika kolejne 100 funtów. Jeszcze w latach 30. było to ciche, senne miasteczko, a miejscowa ludność wcale nie była zadowolona, że wybudowano tu nowy, jak na owe czasy bardzo awangardowy, gmach Teatru Szekspirowskiego. Dziś skomercjalizowany Stratford przypomina fabrykę pieniędzy. Dlatego zgadzam się z Sir Peterem Hallem - jednym z pierwszych dyrektorów Royal Shakespeare Company, że wygląda trochę jak "filia Disneylandu". Samemu Szekspirowi to prawdopodobnie nie zaszkodzi. Jego duch tam pozostanie i zawsze będzie się z nas wszystkich życzliwie naśmiewał.
Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice tego uroczego miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku. Stratfordczycy są dość elastyczni - główne uroczystości organizują zwykle w sobotę najbliższą daty urodzin. Tradycja ta wywodzi się z drugiej połowy XVIII stulecia, kiedy to w 1769 r. słynny wówczas aktor szekspirowski, David Garrick zorganizował w Stratfordzie pierwszy Festiwal Szekspira. Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm. Tego dnia, jak co roku, odświętnie udekorowane stare uliczki Stratfordu zostaną zamknięte dla ruchu samochodowego, by zrobić miejsce dla rozbawionych tłumów. Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego dość zamożnej mieszczańskiej rodziny. Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają oczywiście dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, nawet z Japonii. Jeśli ktokolwiek sądziłby, że po wyjeździe kwietniowych gości miasteczko pustoszeje, jest w błędzie. Stratford, który nie ma nawet 30 tys. stałych mieszkańców, żyje z przyjezdnych przez okrągły rok.
ROSJA Władimir Putin jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych Portret z widokiem na Kreml Władimir Putin FOT. (C) AP SŁAWOMIR POPOWSKI Jewgienija Primakowa, Siergieja Stiepaszyna i Władimira Putina łączy jedno: wszyscy trzej kolejno powoływani przez Borysa Jelcyna premierzy byli związani ze służbami specjalnymi i tzw. resortami siłowymi. Primakow, zanim został ministrem spraw zagranicznych, przez wiele lat kierował Służbą Wywiadu Zagranicznego. Stiepaszyn był ministrem spraw wewnętrznych, a Putin - dyrektorem Federalnej Służby Bezpieczeństwa i sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Według opinii analityków z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie, słabnący prezydent Jelcyn postawił na struktury siłowe, aby złagodzić narastający "kryzys sukcesyjny" i nie dopuścić do tego, by jego apogeum zbiegło się w czasie z burzliwą i "brudną" kampanią przed wyborami do parlamentu. Kreml zdaje sobie sprawę, że traci władzę, bo praktycznie nie ma już poparcia społecznego. Jelcyn i jego otoczenie wiedzą, że muszą się tą władzą podzielić. Wolą oddać jej część strukturom siłowym, niż społeczeństwu. Wierzą, że struktury te będą w stanie użyć właściwych im instrumentów do zneutralizowania najbardziej bezkompromisowych przeciwników prezydenta. Mówiąc inaczej: Kreml jest dziś zbyt słaby, by podjąć radykalne, pozakonstytucyjne działania, liczy jednak, że takimi możliwościami dysponują "struktury siłowe" i woli mieć je po swojej stronie. Choćby po to, aby nie przeszły do obozu przeciwnego. Kariera "czekisty" Pod tym względem Władimir Putin wygrywa z każdym konkurentem - w przeciwieństwie do nazbyt samodzielnego Primakowa deklaruje pełną lojalność wobec Kremla, a w porównaniu ze Stiepaszynem - potrafi działać w sposób bardziej stanowczy. Jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych. Jest "swój", a jednocześnie może zaspokoić oczekiwania bardzo różnych sił politycznych - od komunistów, do tzw. reformatorów, określających dziś siebie jako prawica. Warto bliżej przyjrzeć się karierze potencjalnego następcy "reformatora" Jelcyna. Urodzony w 1952 roku, ukończył w 1975 roku wydział prawa na Uniwersytecie Leningradzkim. Po studiach został skierowany do pracy w I Zarządzie Głównym KGB, gdzie zajmował się krajami niemieckojęzycznymi: Niemcami, Austrią i Szwajcarią. O tym okresie jego pracy wiadomo tylko, że długo działał w rezydenturze KGB w Dreźnie. W 1990 roku przeniesiony został do rezerwy kadrowej KGB i wrócił do Leningradu. W tym końcowym i najbardziej burzliwym okresie gorbaczowowskiej pieriestrojki Putin został doradcą ówczesnego prorektora Uniwersytetu Leningradzkiego Anatolija Sobczaka. W 1991 roku, po wyborze Sobczaka na przewodniczącego Leningradzkiej Rady Miejskiej, Putin był szefem miejskiego komitetu ds. współpracy międzynarodowej. W latach 1994-96 pełnił funkcję pierwszego zastępcy mera, którym został tenże Sobczak. Putin cieszył się opinią "szarej eminencji" Petersburga. Do jego obowiązków należał nadzór nad organizacjami społecznymi, strukturami siłowymi, prokuraturą oraz kontakty z Dumą Miejską, ale również pilotowanie zagranicznych projektów inwestycyjnych i sprawowanie nadzoru nad biznesem związanym z grami hazardowymi. To on podobno doprowadził do otwarcia w Petersburgu pierwszego banku zagranicznego (BNP-Drezdner Bank) oraz giełdy walutowej. On też pilotował budowę zakładów Coca-Coli. W warunkach rosyjskich tego rodzaju styk biznesu i polityki zawsze grozi pomówieniami. Biznes i polityka W 1995 roku Putin stanął na czele petersburskiej organizacji "Nasz Dom - Rosja" (NDR) - ówczesnej "partii władzy" Wiktora Czernomyrdina. W kampanii wyborczej w mieście nad Newą większych sukcesów nie odniósł. Jego NDR przegrał z koalicją "Jabłoka" i gajdarowskiej partii Demokratyczny Wybór Rosji. Porażka ta nie przeszkodziła Putinowi kilka miesięcy później stanąć na czele sztabu wyborczego Anatolija Sobczaka, który ponownie ubiegał się o urząd mera. Jednakże i ta kampania została przegrana. Sobczak - jedna z legendarnych postaci radzieckiej opozycji demokratycznej z końca lat 80. i dotychczasowy opiekun Putina - został oskarżony o korupcję i musiał szukać schronienia we Francji. Podobne zarzuty sformułowano również pod adresem szefa jego sztabu wyborczego. Kontrkandydat Sobczaka, komunista Aleksander Bielajew, zarzucił Putinowi korupcję i zakup posiadłości na riwierze francuskiej. Jeszcze poważniejsze i do dziś nie wyjaśnione zarzuty pojawiły się na łamach gazety "Sowierszenno Sekrietno", która otrzymała od anonimowego informatora dokumenty na temat korupcji we władzach Petersburga. Przed opublikowaniem miano je omówić z Galiną Starowojtową, która obiecała je skomentować. Zanim jednak do tego doszło, Galina Starowojtowa zginęła w zamachu (sprawcy do dziś są nieznani), który wstrząsnął rosyjską opinią publiczną. Opublikowane dokumenty dotyczyły działalności prywatnej korporacji finansowo-budowlanej, która otrzymywała na korzystnych warunkach kredyty z budżetu miasta i wysyłała je na konta depozytowe oraz przekazywała firmom zagranicznym - do Hiszpanii, Finlandii i USA. Zarządem korporacji kierował Siergiej Nikieszyn, deputowany Petersburga i zastępca szefa komitetu budżetowego, który miał ściśle współpracować z Władimirem Putinem. W "Sowierszenno Sekrietno" znalazł się też list adresowany do Putina, w którym Nikieszyn proponował sfinansowanie przez miasto wypoczynku weteranów wojennych w hiszpańskiej miejscowości Torrevieja. Dyspozycje zostały wydane, ale zamiast weteranów do Hiszpanii pojechali przedstawiciele petersburskich organów skarbowych z rodzinami. Powrót do "rodzinnego domu" W czerwcu 1996 roku Putin został zastępcą szefa kremlowskiego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego i nadzorował m.in. sprawy związane z likwidacją mienia przedstawicielstw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Podobno ściągnął go na Kreml Anatolij Czubajs, lubiący otaczać się petersburskimi ziomkami. Szefem Putina był Paweł Borodin, jeden z najbardziej zaufanych współpracowników Borysa Jelcyna, a obecnie jeden z głównych bohaterów skandalu finansowego, związanego z działalnością firmy Mabetex, nielegalnym transferem za granicę miliardów dolarów i kontami członków rodziny prezydenta. Pół roku później Putin został przewodniczącym bardzo ważnego w strukturze kremlowskiej Głównego Urzędu Kontroli i pokazał, co potrafi. Tylko w ciągu 1997 roku, z inicjatywy GUK-u wszczęto ponad 50 dochodzeń, a 20 osób pociągnięto do odpowiedzialności karnej. Głośnym echem odbiła się zwłaszcza zarządzona przez Putina kontrola największego rosyjskiego eksportera broni - firmy Roswoorużenije. Już po roku, w maju 1998 roku, Putin został mianowany zastępcą szefa administracji prezydenta, nadzorującym kwestie związane z finansowaniem organów bezpieczeństwa, a w lipcu tego samego roku prezydent Jelcyn powierzył mu kierowanie Federalną Służbą Bezpieczeństwa (FSB). Putin, który pół życia spędził w czynnej służbie w KGB - przyznał wówczas, że "swój powrót do organów bezpieczeństwa traktuje jak powrót do rodzinnego domu". Już następnego dnia po objęciu stanowiska zapowiedział, że jego celem jest "wzmocnienie Łubianki i przywrócenie jej dawnego prestiżu", powrót do dawnych stopni służbowych, różnego rodzaju dodatków i ulg oraz 2,6 krotny wzrost pensji funkcjonariuszy. W roli następcy tronu Hasła kampanii wyborczej do Dumy i natura obecnej walki wewnętrznej w Rosji, której ton nadaje sam Kreml, pozwalają prognozować, że w wyborach prezydenckich w roku 2000 zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej - twierdzą eksperci Ośrodka Studiów Wschodnich. Władimir Putin nadaje się do tego jak mało kto. Gdy został szefem FSB, prasa rosyjska pisała, że jest "wyrachowanym, ostrożnym urzędnikiem, obdarzonym dużym instynktem politycznym i skłonnością do zakulisowego rozwiązywania problemów". Teraz, występując w roli premiera i oficjalnego następcy tronu, ujawnił nowe umiejętności. W krótkim czasie awansował do ścisłej czołówki polityków Rosji i w wyścigu do Kremla zdystansował nawet niepokonanego dotąd Jewgienija Primakowa. Według ostatnich sondaży, gdyby do drugiej tury wyborów prezydenckich przeszli Putin i Primakow, to za Putinem opowiedziałoby się dziś 42 proc. wyborców, a za Primakowem - 36 proc. Oto rezultat umiejętnie prowadzonej gry i starannego budowania własnego wizerunku. Nie wiadomo, kto odpowiada za zamachy terrorystyczne w Moskwie i innych miastach rosyjskich, ale wiadomo, kto je politycznie wygrywa. To dzięki wojnie w Czeczenii Putin występuje - jak pisała niedawno "Niezawisimaja Gazieta" - jako "premier wojenny". Gdy prezydent, formalny zwierzchnik sił zbrojnych, nie jest w stanie sformułować strategii działania w Czeczenii - faktycznie dowodzi premier. Niemal wszystkie jego ostatnie wystąpienia publiczne dotyczą wojny, zaopatrzenia wojska i prowadzonych operacji. Mówi językiem twardym, zdecydowanym, po żołniersku brutalnym. Świadomie gra na emocjach. Rosjanom, poniżonym przegraną kampanią z lat 1994-96, obiecuje zwycięską wojnę przy minimalnych stratach własnych, armii - supernowoczesną broń, którą będzie mogła wypróbować w walkach z "czeczeńskimi bandytami", zaś dyrektorom zakładów państwowych - stworzenie "jednego kompleksu gospodarki narodowej" w oparciu o technologie stosowane w przemyśle zbrojeniowym. W tym samym pakiecie mieści się obietnica otwarcia Rosji na bezpośrednie inwestycje zagraniczne i zamknięcia rynku dla towarów konkurujących z wyrobami krajowymi. Jest też uspokajająca komunistów zapowiedź przeciwdziałania próbom przekształcenia Rosji w "surowcowy dodatek Zachodu". Dla dawnych reformatorów i ich sympatyków pozostaje obietnica przygotowania realnego budżetu. Oto cały program Putina, dostatecznie ogólnikowy, aby mógł się spodobać wszystkim. Dziś jednak nikt nie myśli o uzdrawianiu chorej Rosji, choć wszyscy o tym mówią. Celem jest Kreml i tylko Kreml - najwyższa władza w państwie. Od innych rosyjskich polityków, biorących udział w tej grze, różni Putina tylko styl prowadzonej walki. To co rosyjscy komentatorzy nazywają "lebiedyzacją" Putina, to nie tylko przejmowanie żołdackiego języka, w jakim komunikuje się ze społeczeństwem, tęskniącym po latach chaosu za porządkiem i rządami silnej ręki, ale przede wszystkim zasada działania, zgodnie z którą droga do najwyższej władzy musi prowadzić przez kryzys - dziś czeczeński, a jutro każdy inny. Choćby i prowokowany. Jeśli ta reguła zwycięży, to będzie to kres marzeń o demokracji i otwarciu Rosji na świat. Początek jej kolejnej autorytarnej choroby.
Primakowa, Stiepaszyna i Putina łączy jedno: byli związani ze służbami specjalnymi i resortami siłowymi. Jelcyn i jego otoczenie wiedzą, że muszą się władzą podzielić. Wolą oddać jej część strukturom siłowym. Putin wygrywa z każdym konkurentem. Po studiach został skierowany do pracy w KGB. W 1991 roku był szefem miejskiego komitetu ds. współpracy międzynarodowej. W 1995 roku Putin stanął na czele organizacji "Nasz Dom - Rosja" (NDR). w 1998 roku Jelcyn powierzył mu kierowanie Federalną Służbą Bezpieczeństwa (FSB). w wyborach prezydenckich w roku 2000 zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej - twierdzą eksperci. Putin nadaje się do tego.dzięki wojnie w Czeczenii występuje jako "premier wojenny". Rosjanom obiecuje zwycięską wojnę, armii - supernowoczesną broń, zaś dyrektorom zakładów państwowych - stworzenie "jednego kompleksu gospodarki narodowej". W pakiecie mieści się obietnica otwarcia Rosji na inwestycje zagraniczne. Dziś jednak nikt nie myśli o uzdrawianiu Rosji. Celem jest Kreml.
ROZMOWA Bronisław Komorowski, minister obrony narodowej: W NATO nie istnieje mechanizm renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność Cięcie przeciwpancerne Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Rz: Państwo zamierza zaoszczędzić na wojsku jeszcze w tym roku prawie pół miliarda złotych. Przygotowujecie się do kolejnych cięć? BRONISŁAW KOMOROWSKI: Grozi to wszystkim resortom. W końcówce roku na płacach czy wydatkach na szkolenie nic nie da się zaoszczędzić, ewentualne ograniczenia dotkną więc przede wszystkim zakupów, a umowy są już pozawierane. Ponieważ większość zamówień składamy w krajowym przemyśle, liczę, że rząd weźmie to pod uwagę. Nie ukrywam, że ta bolesna decyzja postawiłaby mnie w wyjątkowo trudnej sytuacji, a jej niekorzystne skutki byłyby odczuwane również w przyszłym roku. Na razie szukamy sposobów na to, by złagodzić to uderzenie. Sprawa nie jest jeszcze jednak rozstrzygnięta i będzie przedmiotem obrad rządu. Dodam tylko, że od początku zabiegam, aby za wszelką cenę zagwarantować w państwie stabilizację nakładów na obronność, bez tego nie da się, zwłaszcza w wojsku, sensownie planować. Opóźnia się ostateczne opracowanie sześcioletniego programu modernizacji sił zbrojnych. To miało być dla MON przedsięwzięcie priorytetowe. Mówił pan, że plan sześcioletni, zgodny już z procedurami i kalendarzem planowania NATO, przesądzi wreszcie o kształcie polskiej armii. Kiedy więc będzie gotów? Powtórzę raz jeszcze to, co wielokrotnie mówiłem: to musi być plan realny. Prace nad nim rozpoczęto, kiedy wydawało się, że w budżecie państwa będzie trochę więcej pieniędzy na obronność. Okazało się, że jeszcze długo nakłady w tej dziedzinie nie będą takie, jakich byśmy w MON chcieli. Teraz szczegółowo dopasowujemy założenia planu do przyszłorocznych możliwości finansowych państwa. Budżet roku 2001 będzie stanowił podstawę do prognozowania finansowania całego programu sześcioletniego, zamierzamy więc oprzeć się na pewnym budżetowym minimum, czyli przyjmujemy wersję raczej pesymistyczną. Tym bardziej będziemy się cieszyć, jeśli pieniędzy nagle przybędzie. Będę zabiegał, aby na temat gotowego planu odbyła się polityczna dyskusja, która doprowadzi do konsensusu i parlamentarnego porozumienia wszystkich opcji politycznych w zasadniczej kwestii kierunków modernizacji polskich sił zbrojnych, a zwłaszcza gwarantowania długofalowych nakładów. Wymaga tego realizm: sześcioletni program będą realizowały przecież trzy kolejne parlamenty i każdy następny minister zderzy się z tymi samymi problemami, wobec których ja stanąłem. Sądzę, że trwałość polityki obronnej państwa przypieczętować mogłaby ustawa o finansowaniu programu sześcioletniego. Takie rozwiązania stabilizujące sytuację w sferze obronności zostały wprowadzone w wielu krajach NATO, na przykład w Danii. O konsekwencjach przyszłego planu sześcioletniego krążą legendy. Jaką armię będziemy mieli za sześć lat, jeśli, rzecz jasna, ziści się wariant optymistyczny? Jeżeli ten wariant się ziści, to trzecia część naszych sił zbrojnych osiągnie standardy sojusznicze, czyli średni poziom wyposażenia i wyszkolenia armii NATO. To oznacza też, że profesjonalizacja szeregów przekroczy pięćdziesiąt procent, jednostki będą wyposażone w nowoczesne systemy łączności i dowodzenia. Pojawią się nowe środki transportu - w tym samoloty transportowe umożliwiające dużą mobilność oddziałów. Do armii wejdzie nowy transporter kołowy i pozostaną w niej tylko najnowsze dzisiaj czołgi PT-91 i T-72, pojawi się rodzina rakiet przeciwpancernych. Siły reagowania staną się formacjami o wysokim poziomie profesjonalizacji, podobnie będzie w marynarce i lotnictwie. Zasadniczą cechą przyszłej armii powinna być też zmiana filozofii funkcjonowania sił zbrojnych. Powinny one pozbyć się wielu funkcji, które z powodzeniem i taniej wykonywać może sfera cywilna. Myślę na przykład o obsłudze świadczeń emerytalnych, zarządzaniu magazynami, stołówkami, ochronie obiektów i dziesiątkach innych usług, m.in. komputerowych, na które z powodzeniem można zawierać kontrakty z instytucjami konkurującymi na rynku poza armią. Czy to prawda, że w MON rozważane są koncepcje dalszego zmniejszania armii, poniżej zakładanych obecnie 150 tysięcy? Przychodząc do MON, zastałem konkretne założenia programu reformy kadrowej - w tym limit 150 tysięcy żołnierzy. Dziś minister nie dysponuje narzędziami prawnymi, które pozwalałyby łatwo dostosowywać strukturę kadry do potrzeb sił zbrojnych. Coraz częściej można się o tym przekonać w sądzie. W najbliższych latach zmiany kadrowe dotkną mniej więcej co dziesiątego żołnierza zawodowego, więc obecne lęki w wojsku są nieco wyolbrzymione i nieuzasadnione. Jeśli jednak nie wzrosną w przyszłych latach nakłady na obronność, mój następca stanie zapewne przed dylematem: albo zdobyć dodatkowe środki z budżetu, albo dokonać kolejnej weryfikacji założeń dotyczących liczebności armii. Redukcja szeregów jest jednak podstawowym sposobem szukania oszczędności, które pozwoliłyby na rzeczywistą poprawę jakości sił zbrojnych. Dotyczy to nie tylko Polski, ale nieomal wszystkich armii europejskich, zarówno NATO, jak i na przykład Rosji. Zejście do pułapu 150 tysięcy, które nastąpi, kiedy zostanie zakończone wprowadzanie w MON nowych norm etatowych (do końca 2002 roku), a także wspomniane już organizacyjne pociągnięcia i wycofywanie przestarzałego uzbrojenia oraz pozbywanie się przez wojsko zbędnych nieruchomości mają przynieść oszczędności sięgające w ciągu sześciu lat sześciu mliiardów złotych. To wciąż za mało, by przy utrzymaniu w kolejnych latach niskiego poziomu budżetu armia mogła zrobić szybko zasadnicze postępy w sferze modernizacji technicznej. Te oszczędności to jednak szansa na powstrzymanie groźby pogłębienia się procesów degradacji i na uruchomienie ograniczonych procesów modernizacji. Dowódca wojsk lądowych generał Edward Pietrzyk zapowiada konsekwentne pozbywanie się archaicznych tanków. W jednostkach dowódcy pytają: co w zamian? Nasz sąsiad, Słowacja, już wycofał wszystkie czołgi T-55, radykalnie zmniejszają swoje siły pancerne wszystkie armie NATO. Francja na przykład będzie miała mniej czołgów niż Polska. Wszyscy stawiają na broń nową, o wyższych bojowych możliwościach. My też jesteśmy zdecydowani zrezygnować z czołgów T-55, z wyjątkiem wyspecjalizowanych pojazdów na podwoziach czołgowych starszej generacji. Wycofamy samoloty MiG -21 i przynajmniej dwadzieścia najbardziej wyeksploatowanych okrętów z Marynarki Wojennej. Już dawno powinniśmy też pozbyć się z arsenałów pamiętających jeszcze ostatnią wojnę artylerii ciągnionej, bo jest bez szans na współczesnym polu walki. Przy współczesnych systemach rozpoznania artyleria, która nie może sama odjechać z miejsca oddania salwy w ciągu dwóch minut, zginie. Oczywiście wycofywany sprzęt będziemy próbowali sprzedać, reszta trafi na złom. Chcielibyśmy szybko, gdy ujawnią się pierwsze efekty programów oszczędnościowych, rozstrzygnąć przetarg na nowy i dostępny finansowo przeciwpancerny pocisk kierowany, a właściwie na całą rodzinę rakiet, które dałoby się potem stosować w zestawach przenośnych czy instalować na pojazdach i śmigłowcach. W przyszłorocznym budżecie nie ma pieniędzy na nowy samolot, tymczasem NATO nalega i regularnie przypomina o polskich obietnicach, że rozwiążemy ten problem do 2O03 roku. Jeszcze długo nie będzie nas stać na zakup nowych samolotów wielozadaniowych. Próbowałem znaleźć wyjście z tej sytuacji i wskazałem jeden z kierunków działania w warunkach ograniczeń finansowych - skorzystanie z możliwości użyczenia samolotu. Niedługo, zapewne już bez emocji, wrócimy do tej sprawy. Jest to bowiem kwestia naszych sojuszniczych zobowiązań i obietnic składanych w NATO. Czy w związku z ograniczonym przyszłorocznym budżetem MON nie pojawia się groźba niewykonania celów uzgodnionych z NATO? W ostateczności sięgnąć można przecież do rzadko stosowanej możliwości renegocjacji zobowiązań. Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona. W NATO nie istnieje mechanizm ani nawet obyczaj renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność. Jesteśmy już elementem wielkiej sojuszniczej struktury, w której zasadniczą wartością jest zaufanie. Niestety, zdarzało się w przeszłości, że czyniliśmy deklaracje na wyrost. Bardzo wystrzegam się takich aktów chwilowego, fałszywego splendoru, nie tylko, gdy jestem w Brukseli. Bywa bowiem i tak, że pięć minut satysfakcji przy składaniu deklaracji bez pokrycia oznacza potem pięć lat wstydu. Czego przede wszystkim oczekuje NATO? Polskie zobowiązania sojusznicze splatają się nierozerwalnie z naszymi planami unowocześnienia armii. Można nawet zaryzykować tezę, że z celów uzgodnionych z sojuszem układa się w znacznej mierze nasz polski plan modernizacji sił zbrojnych. Koncentrujemy więc wysiłki na przyspieszeniu unowocześniania systemów łączności i dowodzenia oraz tworzenia wspólnej kontroli przestrzeni powietrznej. Wyznaczone polskie jednostki muszą być przystosowane do szybkiego przemieszczania się i działania w ramach sojuszniczych operacji niekiedy z dala od terytorium Polski. Siły reagowania powinny bez przeszkód, przez dostatecznie długi okres działać autonomicznie, niekiedy w znacznej odległości od swych stałych baz. Musimy dysponować odpowiednimi zapasami i wykazać się zdolnościami przetrwania w określonych warunkach. NATO oczekuje od nas wiarygodności. Oznacza to, że na przykład jeżeli deklarujemy jeden samolot, to powinien mieć on wszystkie systemy pozwalające na współdziałanie z siłami NATO, odpowiednie środki walki, zapasy i resursy. Nie musimy deklarować setki samolotów. Jakie jest stanowisko Polski w sporze o siły europejskie? Polska stara się nie dopuszczać do tego, by musiała decydować, czy bliższe jej są ściślejsze związki z USA i NATO w obecnym kształcie, czy też koncepcja obronna Unii Europejskiej. Jeśli jednak do takiego wyboru dochodzi, odpowiadamy stanowczo: jesteśmy zwolennikami budowania europejskiej zdolności obronnej, ale tylko na tej zasadzie, że jest to filar NATO, czyli część systemu sojuszniczego. Tym bardziej że europejskie siły chcą korzystać z zasobów natowskich. Mamy w tej sprawie prawo do decyzji jak każdy inny członek sojuszu. Ostatnio w Brukseli wyraziłem pogląd, że między tym, co proponują Europejczycy i czego oczekiwaliby Amerykanie, nie ma zasadniczej sprzeczności. Zależałoby nam więc jedynie na poszerzeniu formuły działania NATO na kontynencie, przy zachowaniu amerykańskiej obecności, a przede wszystkim sprawności funkcjonowania dotychczasowych mechanizmów przesądzających o skuteczności NATO. Pamiętajmy, że jesteśmy w NATO, a nie jesteśmy jeszcze w UE. Zgłosiliśmy do sił europejskiego korpusu "brygadę ramową", co to takiego? Jednostka o randze brygady ma wszelkie atrybuty, by działać samodzielnie i pod narodowym dowództwem. Poza tym odgrywa poważniejszą rolę niż mniejszy batalion i daje szansę na przygotowanie naszych kadr na wyższych szczeblach dowodzenia. "Ramowa" to znaczy, że będzie istnieć dowództwo jednostki dowodzenia i podstawowy zestaw batalionów. Jednak w zależności od potrzeb, od typu misji jej skład będzie się zmieniał, na przykład będzie w nim baon czołgów lub nie. W naszym przypadku jednostki kierowane do eurokorpusu wywodziłyby się spośród obecnych sił reagowania oddanych do dyspozycji NATO. Podobno przygotowujemy się już do przejęcia kolejnego amerykańskiego okrętu, trwają też rozmowy w sprawie używanych niemieckich czołgów "Leopard"... Analizujemy skutki finansowe przejęcia pierwszej fregaty. Sytuacja jest korzystna, tym bardziej że Amerykanie podjęli już bezprecedensową decyzję dotyczącą przekazania czterech śmigłowców stanowiących integralne uzupełnienie okrętu i bardzo zwiększających jego siłę bojową. Część z nich trafi do Polski w najbliższym czasie. Badamy też ofertę użyczenia leopardów, lecz nie ukrywamy, że będzie ona atrakcyjna pod warunkiem włączenia naszego przemysłu w przedsięwzięcia związane z produkcją czy remontami niemieckiej broni pancernej. Rozmawiał Zbigniew Lentowicz
Państwo zamierza zaoszczędzić na wojsku jeszcze w tym roku prawie pół miliarda złotych. ewentualne ograniczenia dotkną zakupów, a umowy są już pozawierane. Sprawa nie jest jeszcze jednak rozstrzygnięta. Opóźnia się opracowanie sześcioletniego programu modernizacji sił zbrojnych. Prace nad nim rozpoczęto, kiedy wydawało się, że w budżecie państwa będzie więcej pieniędzy na obronność. Teraz dopasowujemy założenia planu do przyszłorocznych możliwości finansowych państwa. Będę zabiegał, aby na temat gotowego planu odbyła się polityczna dyskusja, która doprowadzi do konsensusu i parlamentarnego porozumienia wszystkich opcji politycznych w kwestii kierunków modernizacji polskich sił zbrojnych. za sześć lat, jeśli ziści się wariant optymistyczny, trzecia część naszych sił zbrojnych osiągnie standardy sojusznicze, czyli średni poziom wyposażenia i wyszkolenia armii NATO. profesjonalizacja szeregów przekroczy pięćdziesiąt procent, jednostki będą wyposażone w nowoczesne systemy łączności i dowodzenia. Pojawią się nowe środki transportu. Jeśli nie wzrosną w przyszłych latach nakłady na obronność, mój następca stanie zapewne przed dylematem: albo zdobyć dodatkowe środki z budżetu, albo dokonać kolejnej weryfikacji założeń dotyczących liczebności armii. Redukcja szeregów jest jednak podstawowym sposobem szukania oszczędności, które pozwoliłyby na poprawę jakości sił zbrojnych. Dowódca wojsk lądowych zapowiada pozbywanie się archaicznych tanków. jesteśmy zdecydowani zrezygnować z czołgów T-55. Wycofamy samoloty MiG -21 i dwadzieścia najbardziej wyeksploatowanych okrętów z Marynarki Wojennej. wycofywany sprzęt będziemy próbowali sprzedać, reszta trafi na złom.Chcielibyśmy szybko rozstrzygnąć przetarg na nowy przeciwpancerny pocisk kierowany. Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona. W NATO nie istnieje mechanizm renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność. z celów uzgodnionych z sojuszem układa się nasz polski plan modernizacji sił zbrojnych. Koncentrujemy więc wysiłki na przyspieszeniu unowocześniania systemów łączności i dowodzenia oraz tworzenia wspólnej kontroli przestrzeni powietrznej. Wyznaczone polskie jednostki muszą być przystosowane do szybkiego przemieszczania się i działania w ramach sojuszniczych operacji niekiedy z dala od terytorium Polski. jesteśmy zwolennikami budowania europejskiej zdolności obronnej, ale tylko na tej zasadzie, że jest to filar NATO. Tym bardziej że europejskie siły chcą korzystać z zasobów natowskich. Zgłosiliśmy do sił europejskiego korpusu "brygadę ramową".
Europejska polityka bezpieczeństwa nie jest dla NATO konkurencją, ale uzupełnieniem Rozwodu nie będzie OLAF OSICA Od kiedy Polska stała się członkiem NATO, polityka bezpieczeństwa przestała być tematem ważnych dyskusji. Wyjątkiem od tej reguły są pojawiające się co jakiś czas opinie na temat tworzonej w ramach UE wspólnej europejskiej polityki bezpieczeństwa i obrony (CESDP). Ich zdecydowana większość wskazuje na niebezpieczeństwa, które ów projekt niesie ze sobą, w pierwszej kolejności osłabienie więzi euroatlantyckiej i podkopanie pozycji politycznej USA w Europie. Ilustracją takiego myślenia był m.in. artykuł Jana - Nowaka - Jeziorańskiego (15 maja 2001 r.), w którym autor dowodzi, iż plany UE stanowią zagrożenie NATO i interesów Polski. Artykuł ten należy uznać za niezwykle ważny z dwóch powodów. Po pierwsze, znakomicie pokazuje źródło obaw formułowanych w Polsce wobec idei europejskiej polityki obronnej i, w tym sensie, należy go traktować jako miarodajny dla całej polityki polskiej (choć oficjalne stanowisko MSZ uległo w ostatnim czasie wyraźnej, pozytywnej ewolucji). Po drugie, zdradza on charakterystyczny dla polskiej dyskusji ton i sposób argumentacji, który - z pewnością wbrew intencjom autora - zwiększa szansę na realizację owego "czarnego scenariusza". Warto w tym miejscu przytoczyć słowa Zbigniewa Brzezińskiego, który - pisząc rok temu na ten temat - zwracał uwagę, iż "dramatyczne ostrzeżenia przed »rozwodem« przynoszą skutki odwrotne do zamierzonych. Brzmią cokolwiek teologicznie; przez to grożą tym, że różnice, które dałoby się praktycznie uzgodnić, przekształcą się w spór doktrynalny". Nie prestiż, lecz konieczność Dlaczego państwa UE, których większość należy do NATO, zdecydowały się w grudniu 1999 roku na szczycie w Helsinkach na rozwijanie europejskiej polityki obronnej opartej na Unii, a nie sojuszu? Z pewnością nie dlatego, że dały się uwieść czarowi Paryża lub wpadły w niemieckie sidła. Postęp w tworzeniu CESDP stał się możliwy właśnie dlatego, że - choć wybujała retoryka zdaje się temu niejednokrotnie przeczyć - Francja powściągnęła swoje ambicje, dla których zresztą nikt i nigdy nie miał w Europie zrozumienia. Oczywiście, pod wieloma względami poglądy nad Sekwaną różnią się od formułowanych w Londynie, ale sojusz brytyjsko-francuski z St. Malo jest sojuszem z rozsądku. Niemcy dołączyli do owego tandemu z pewnym opóźnieniem i przy wyraźnej niechęci swoich wojskowych. Ci ostatni oznajmili wprost, że politycy muszą zacząć liczyć się z możliwościami pogrążonej w kryzysie Bundeswehry. Trudno zatem dopatrywać się w projekcie europejskiej obrony próby wyswobodzenia się Berlina spod amerykańskiego czy natowskiego buta. Przeciwnie. To właśnie Niemcom najbardziej zależy na amerykańskiej obecności wojskowej w Europie. Bez niej nie są w stanie wesprzeć swojego sąsiada na wschodzie, gdyby ten potrzebował pomocy, ani angażować się w operacje kryzysowe. Czy europejskie plany stanowią zagrożenie więzi euroatlantyckiej? Nie. Europejska polityka obronna, podobnie jak amerykańskie plany budowy "ochronnej tarczy", nie jest przyczyną sporów i napięć, a jedynie odzwierciedleniem przemian zachodzących w układzie atlantyckim. Po prostu Europa i Ameryka prezentują odmienne poglądy na wiele spraw, inaczej definiują zagrożenia i swoje potrzeby. Jest to proces nieunikniony. W takim ujęciu odrębność UE od NATO nie stanowi problemu tak długo, jak długo po obu stronach oceanu istnieje polityczna wola współpracy, a tej nikt przecież nie kwestionuje. Innymi słowy, mierzenie stanu relacji Europy i USA liczbą amerykańskich dywizji i potencjałem militarnym sojuszu wydaje się nie tylko nieuzasadnione, ale i ryzykowne. W końcu - jak pokazała wojna w Bośni i Hercegowinie - Europa nie może być zawsze i wszędzie pewna amerykańskiego wsparcia i musi być w stanie działać w pojedynkę, opierając się na własnych zasobach. To właśnie doświadczenie bośniackie przyniosło radykalną zmianę w polityce brytyjskiej wobec europejskiej polityki obronnej. Nie dramatyzujmy Czy problemy, które rodzi europejska polityka obronna na styku UE - NATO, są tak dramatyczne, że mogą stanowić wstęp do rozpadu sojuszu? Nie, ponieważ CESDP nie stanowi konkurencji dla NATO, nie narusza zobowiązań sojuszniczych, a UE nie tworzy oddzielnej armii. Te same jednostki będą po prostu mieć tzw. podwójne przyporządkowanie. Dlatego przy ocenie istniejących sporów najlepiej kierować się chłodną analizą realiów. Pamiętajmy, że jedenastu członków UE należy do NATO i trudno sobie wyobrazić, aby Wielka Brytania, Niemcy czy Holandia chciały za pomocą CESDP utrudnić sobie życie w sojuszu. Ponieważ w obu organizacjach decyzje zapadają jednogłośnie, nigdy nie dojdzie też do sytuacji, w której Unia i sojusz będą ze sobą rywalizować o podjęcie operacji. Nie zapominajmy też, że ważniejsza od regulacji i instytucji jest polityka. Nie ma sensu domagać się od UE, aby z góry zadeklarowała, gdzie i kiedy zamierza działać. Odpowiedź brzmi bowiem: wszędzie tam, gdzie będzie potrzeba, a USA wykażą brak zainteresowania, gdzie pozwolą na to warunki techniczne i gdzie będzie to politycznie zasadne. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że na pewno nie w rejonie Turcji, natomiast prawie na pewno w Afryce Północnej. Z pewnością też nie na Cyprze - czego obawia się Ankara - bo Francuzi, Anglicy czy Niemcy są co prawda ambitni, ale nie do tego stopnia, aby popełniać polityczne samobójstwo. Choć jest to materia niezwykle skomplikowana - warto także mieć na względzie dotychczasowe porozumienia, zwłaszcza w części dotyczącej europejskich sojuszników NATO nie należących do UE, w tym Polski. I tak na ich podstawie UE będzie mogła w przyszłości prowadzić dwa rodzaje operacji: z wykorzystaniem zasobów NATO i oparte na zasobach własnych. W pierwszym wypadku Polska, nawet jeżeli nie należałaby jeszcze do Unii, będzie jako członek NATO mogła wziąć udział w operacji, chyba że zdecyduje inaczej. W każdym razie niemożliwa jest sytuacja, w której państwa Unii decydują się na akcję militarną i bez pytania pozostałych sojuszników biorą z NATO - a de facto od USA - co najlepsze, bo na własną infrastrukturę ich nie stać. Europejczycy zadecydowali bowiem, że do prowadzenia "autonomicznych" operacji - czyli bez udziału sojuszu - będą mieć własne zasoby. Nie będą one kopią sojuszniczych, bo to nie ma sensu i byłoby za drogie, ale pod pewnymi względami będą od NATO niezależne. Dotyczy to głównie planowania obronnego, a konkretnie planowania operacji cywilnych i militarnych. I to jest zrozumiałe, ponieważ - gdy chce się samodzielnie działać - trzeba móc samodzielnie planować. Wystarczy też spojrzeć na liczbę unijnych sztabowców, żeby przekonać się, że ich zadaniem będzie opracowywanie małych operacji humanitarnych i pokojowych, a nie regularnych wojen. Pytanie, odpowiedź na które dzieli sojuszników, dotyczy tego, czy w przyszłości UE powinna móc także planować i prowadzić operacje typu kosowskiego. Abstrahując od tego, iż na razie są to pobożne życzenia, problem w dużej części sprowokowali Amerykanie. Korzystając z faktu, że udostępniają NATO własną infrastrukturę, niekiedy - tak było na przykład w Kosowie - samodzielnie podejmują działania i dyktują sposób prowadzenia operacji, zapominając, iż operacja jest sojusznicza, a pod ich komendą są na przykład jednostki francuskie i brytyjskie. Nic zatem dziwnego, że Europejczycy chcą mieć czasami możliwość podejmowania działań bez pomocy swego sojusznika. Być może nigdy zresztą do tego nie dojdzie, ale już sam pomysł powinien dać USA powód do przemyśleń. Szansa dla Polski Reasumując: europejska polityka obronna nie stanowi ani dla NATO, ani dla Polski zagrożenia. Co więcej, jest w obecnej sytuacji szansą na pokazanie Amerykanom, że Europa poważnie traktuje swoje bezpieczeństwo i płynące zza Atlantyku sygnały, iż USA są zmęczone rolą protektora. Nie ma też na celu zastąpienia sojuszu, lecz jego uzdrowienie poprzez zwiększenie wkładu militarnego Europejczyków i stworzenie politycznej równowagi. Integracja europejska, której nowym elementem jest polityka bezpieczeństwa i obronna, potrafi bowiem stworzyć rodzaj presji na państwa członkowskie, której nigdy nie stworzy współpraca euroatlantycka. Czy państwa UE dokonałyby sanacji swych budżetów, gdyby nie kryteria unii gospodarczo-walutowej? To jest słabość Europy, ale zarazem jej mądrość: tylko wspólnie patrząc sobie na ręce i inicjując projekty, w których udział jest traktowany jako miernik pozycji politycznej, można forsować niepopularne decyzje i pogłębiać integrację europejską. W dalszej perspektywie wzmocni to bez wątpienia także nasze bezpieczeństwo. Chyba że zdecydujemy, iż lepiej jest mieć jedną niż dwie polisy na życie. Biednych nie stać jednak na takie oszczędności, tym bardziej że do tej pory europejscy sojusznicy oczekują od nas jedynie zrozumienia dla obaw, które już za parę lat staną się także naszym udziałem. Autor jest politologiem. Pracuje w Centrum Stosunków Międzynarodowych w Warszawie.
Od kiedy Polska stała się członkiem NATO, polityka bezpieczeństwa przestała być tematem dyskusji. Wyjątkiem są opinie na temat wspólnej europejskiej polityki bezpieczeństwa i obrony (CESDP). Czy europejskie plany stanowią zagrożenie więzi euroatlantyckiej? Nie. Europejska polityka obronna jest odzwierciedleniem przemian zachodzących w układzie atlantyckim. jak pokazała wojna w Bośni Europa nie może być pewna amerykańskiego wsparcia. CESDP nie stanowi konkurencji dla NATO, nie narusza zobowiązań sojuszniczych, a UE nie tworzy oddzielnej armii.
ANALIZA Co dałaby zmiana premiera MAŁGORZATA SUBOTIĆ To tak, jakby jechać samochodem we mgle i po ciemku, krętą drogą; nie wiadomo, czym to się zakończy. W ten sposób obecną sytuację w AWS, a szerzej w obozie rządzącym, określa Jan Maria Jackowski, jeden z 74 posłów, którzy podpisali wniosek o wotum nieufności dla ministra skarbu państwa Emila Wąsacza. Właśnie ten wniosek stał się papierkiem lakmusowym kryzysu politycznego, największego w dotychczasowej historii Akcji. Kryzysu, który może się zakończyć nie tyle odwołaniem ministra skarbu, ile zmianą premiera, utratą przez Mariana Krzaklewskiego pozycji lidera, podziałem Akcji. Ale może też skończyć się niczym. To znaczy, że dyscyplinująco-zastraszające zabiegi kierownictwa Akcji okażą się skuteczne i Emil Wąsacz utrzyma się na stanowisku. Ale tym razem nic nie pozostanie już po staremu, poziom frustracji polityków AWS przekroczył bowiem granice bezpieczeństwa i rośnie w tym samym tempie, w jakim spadają notowania rządu oraz głównego ugrupowania ten rząd wspierającego. Ściany z obu stron Obie strony konfliktu "wokół Wąsacza" znalazły się pod ścianą. Kierownictwo Akcji, Marian Krzaklewski i Jerzy Buzek z tego powodu, że ustąpienie w sprawie ministra oznacza utratę kontroli nad decyzjami personalnymi. Jeśli jedna grupa posłów może odwołać ministra - wbrew stanowisku szefa rządu - to inna może tak uczynić z kolejnymi, dowolnie wycinać ze składu Rady Ministrów jej członków. Nielojalność, czyli publiczne załatwianie spraw, które winny być załatwione w zaciszu gabinetów, zostałaby nagrodzona. A na to żaden polityczny lider pozwolić sobie nie może. Z kolei buntownicy, tzn grupa wnioskodawców znalazła się pod ścianą z rozmaitych powodów, jest to bowiem grupa bardzo niejednorodna. (Na tym zresztą polega jej słabość.) Ale buntowników łączy jedno - strach. Strach przed politycznym niebytem. Poparcie dla rządu jest najniższe w historii III Rzeczypospolitej, i ten stan utrzymuje się od wielu tygodni. A potencjalni wyborcy AWS topnieją systematycznie. Jeśli nic nie zmieni się w obrazie rządzących dzisiaj, to do następnego Sejmu łatwiej będzie się dostać z list PSL, a może nawet Unii Pracy. Tak jak kiedyś wyjście z AWS oznaczało dla prawicowych polityków przeniesienie się z bezpiecznego, choć nie zawsze komfortowego okrętu, do małej szalupy, tak dzisiaj sytuacja zdaje się odwracać. - Doszliśmy do granicy, teraz aktem pragmatyzmu będzie wyjście z AWS, wyjście z tego autobusu, który zaraz rozbije się o najbliższe drzewo - uważa jeden z najbardziej zdeterminowanych wnioskodawców, choć determinacji nie wystarcza mu już, by wypowiedzieć się pod nazwiskiem. Przy takim nastawieniu części posłów, straszak Mariana Krzaklewskiego, że niepokorni nie zostaną umieszczeniu na listach poselskich w następnych wyborach, może okazać się mało straszny. Pożądanie zmiany Nie tylko grupa wnioskodawców, ale także część polityków, którzy podpisanie się pod tym wnioskiem uważają za naruszanie elementarnych zasad etyki polityka, chce zmiany. Różnie tę zmianę definiują: jako powrót do programu AWS, jako odrzucenie dotychczasowego stylu rządzenia, jako przywrócenie rzeczywistego przywództwa w obozie rządzącym itd. Te wszystkie "chęci" może zaspokoić jedna zmiana: na stanowisku premiera. I jest to ruch, przynajmniej pozornie, najprostszy. Pierwszym z polityków Akcji, który publicznie mówił o potrzebie zmiany szefa rządu, był Aleksander Hall ze Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Było to już we wrześniu ubiegłego roku, przy nieudanych próbach tzw. głębokiej rekonstrukcji rządu. Nawet wtedy Hall nie był odosobniony, to, o czym mówił głośno, inni rozważali na sejmowych korytarzach. Dzisiaj grono to znacznie się powiększyło. I kwestionowanie Jerzego Buzka, jako premiera jest jednocześnie kwestionowaniem stylu przywództwa Mariana Krzaklewskiego. Buntownicy mówią wprost: "Tandem Buzek - Krzaklewski może nas doprowadzić tylko do katastrofy". Ludzie oczekują twardego rządzenia, a sympatią obdarzają partie i polityków, którzy wiedzą, czego chcą. Taka opinia staje się niemal powszechna w kręgach AWS. Coraz więcej polityków powtarza tezę o niezbędności silnego przywództwa. Tymczasem, jak twierdzi pragnący zachować anonimowość poseł Akcji, "premier jest końcem smyczy Mariana Krzaklewskiego". Tę brutalną ocenę w łagodniejszych słowach potwierdzają też inni, mówiąc, że Jerzy Buzek bez Mariana Krzaklewskiego nie podejmie nawet najdrobniejszej decyzji personalnej. - Zmiana premiera spowodowałaby natychmiastowy wzrost notowań nie tylko rządu, ale i AWS, przynajmniej o 6 - 7 procent - przekonuje jeden z wnioskodawców. I na nowego premiera proponuje Macieja Płażyńskiego, obecnego marszałka Sejmu, argumentując, że byłby on realnym premierem, a nie "rządową końcówką przewodniczącego Krzaklewskiego". Praktyka zderzaków Rzeczywiście, jak potwierdzają socjolodzy, nowy człowiek na stanowisku szefa rządu, powinien od razu przynieść wzrost rządowych notowań w opinii publicznej. Tę prawidłowość wykorzystywał w praktyce politycznej były prezydent Lech Wałęsa. Aż w nadmiarze korzystał z teorii zderzaków, wymieniając, niczym w samochodach, kolejnych premierów. Marian Krzaklewski natomiast od początku nie był wielbicielem zderzakowej teorii. Gdy tworzył się rząd Buzka, publicznie wyjaśniał, iż kompletowanie gabinetu trwa dość długo, ponieważ będzie to rząd na całe cztery lata. I nawet w gronie autorów wniosku o odwołanie ministra Emila Wąsacza są przeciwnicy zmiany premiera. Należy do nich Jan Maria Jackowski, który uważa, że byłby to manewr niebezpieczny. Kolejne targi personalne, podpisywanie na nowo umowy koalicyjnej - na tym zyskałaby Unia Wolności, która ma silniejszą pozycję niż dwa lata temu. Jego zdaniem każdy następny rząd byłby gorszy, bo AWS miałaby mniejsze wpływy. - Każda z frakcji w Akcji ze zwiększoną energią chciałaby poszerzyć swoje wpływy - dodaje związany z Radiem Maryja poseł AWS Jan Maria Jackowski. Przyznaje jednak, że walka o większy wpływ trwa także teraz. Problem kierownicy Najczęściej wymienianym ewentualnym kandydatem na nowego premiera jest Maciej Płażyński (AWS). Poza nim pojawia się jeszcze tylko kandydatura Mariana Krzaklewskiego jako naturalnego premiera - lidera koalicji. Inne nazwiska nie padają, może także dlatego, że większość przedstawicieli obozu rządzącego uważa, iż publiczne mówienie o zmianie premiera, nawet jeśli taką zmianę należałoby przeprowadzić, jest szkodliwe. - Takie publiczne rozważania podważają wiarygodność i autorytet rządzących - ocenia Wiesław Walendziak, z SKL. - Dyskusja tak naprawdę toczy się na łamach gazet, a nie tam, gdzie toczyć się powinna, czyli w gremiach politycznych - uważa polityk SKL. Podkreśla jednak, że sytuacja jest poważna, a szef rządu nie może być szefem krajowej komisji koordynacyjnej, tylko silnego ośrodka władzy, który byłby w stanie wyjść z zakrętu, na jakim znalazł się rząd i energicznie dokończyć wprowadzane reformy. Na pytanie, jak do tego doprowadzić, Walendziak opowiada, że być może przez zmianę premiera, ale musiałaby to być zmiana przeprowadzona pod kontrolą, a nie wymuszona szantażem. Walendziak mówi też o innym warunku: - Jak komuś się wydaje, że zmiany przeprowadzi się w konfrontacji z Marianem Krzaklewskim, to się myli. Jeśli wyrwie się kierownicę Krzaklewskiemu, to nikt jej nie przejmie, a pojazd zwany AWS szybko się rozbije - wyjaśnia i dodaje: - Klucz do rozwiązania sytuacji ma Marian Krzaklewski. Z tym ostatnim twierdzeniem zgadzają się niemal wszyscy w obozie rządzącym, ale część z nich wyciąga odmienne niż Walendziak wnioski. Dla nich remedium na dramatyczną sytuację AWS w notowaniach opinii jest właśnie osłabienie pozycji Krzaklewskiego, by nie powiedzieć "wyrwanie mu kierownicy".
74 posłów AWS podpisało wniosek o wotum nieufności dla ministra skarbu państwa Emila Wąsacza. Wniosek ten pokazuje największy w dotychczasowej historii AWS kryzys polityczny. Grupa wnioskodawców, obserwując utrzymujące się niskie poparcie dla rządu, zastanawia się nad opuszczeniem AWS. Posłowie AWS coraz częściej mówią też o potrzebie zmiany szefa rządu i osłabienia pozycji przewodniczącego Krzaklewskiego.
DYSKUSJA Polemika z artykułem prof. Jana Jończyka Jutro i wczoraj polskich emerytur RYS. ARTUR KRAJEWSKI MICHAŁ RUTKOWSKI Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji. Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki. Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule. Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości. Niewydolność starych rozwiązań Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości? Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych. Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek. Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?). Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu. Porównać koszty i korzyści Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego. Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m. in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym. Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców. Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet. Świadczenia będą rosły Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa". Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen. Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy. Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku: - z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat, - ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę. Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy. Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy. Bezpieczne fundusze Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania. Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo. Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania. Grozi bankructwo Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian. Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat. Nie straszyć juntą Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego. W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że: - w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa; - żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury. Na co nas stać Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego. Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna. Niezbędne ustawy Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne. Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian. Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego. Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę. A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć? Co na świecie Nieporozumienie dziewiąte: my a inni. Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie. Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie... Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program. Komu służą reformy Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform. Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa. Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają. I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań. Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego
artykuł "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji. systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości? Nie jest prawdą że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Zreformowany system emerytalny pozostanie systemem ubezpieczenia społecznego. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS). Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego. Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych umożliwi lepszą kontrolę ryzyka,stopa zwrotu jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym.. Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa". Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac. w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone . Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę.. Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania. w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną zmianie. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) . Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian. z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat. Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego.W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski. Aby skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego. żadne z państw reformujących systemy emerytur nie skopiowały systemu chilijskiego ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. Reformy podobnego typu wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje , ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury. Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego. konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform. Nie jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne. Realizacja projektu reformy wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom Nieporozumienie dziewiąte: my a inni. polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych. Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów. Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform. cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego.
Polemiki Artystyczny eksperyment stał się dla wielu kozłem ofiarnym, tematem zastępczym, pozwalającym wyładować napięcia i frustracje W obronie wartości czy interesów RYS. MICHAŁ KORSUN MONIKA MAŁKOWSKA Pewnie jestem w mniejszości, ale cieszę się ze "skandali" w Zachęcie. Społeczeństwo wreszcie zajęło stanowisko wobec sztuki współczesnej. Przedtem też było wiadomo, że to, co w plastyce zdarzyło się po impresjonizmie, dla większości jest niezrozumiałe, czyli obojętne. Jednak niedawne zajścia wyzwoliły u wielu niegdyś obojętnych agresję. Dla wielu artystyczny eksperyment stał się kozłem ofiarnym, tematem zastępczym, pozwalającym wyładować napięcia i frustracje spowodowane zupełnie innymi czynnikami, najogólniej zwanymi trudem życia. Ale od ludzi świadomych, kontrolujących własne emocje można się było spodziewać reakcji bardziej wyważonych, większego otwarcia na dyskusję. Co najdziwniejsze, do napastników dołączyli ludzie z pozoru światli, w dodatku niekiedy profesjonalnie związani ze sztuką. Wywołane przez wydarzenia w Zachęcie, pojawiły się też tematy oboczne. Na przykład, czy państwo powinno dotować twórczość, której nie aprobuje społeczeństwo. Do tego problemu, zasygnalizowanego tekstem Macieja Rybińskiego "Sztuka nie za własne pieniądze" ("Rz" z 23 lutego 2001), ostatnioodniósł się Jan Michalski ("Rz" z 4 kwietnia 2001), krytyk sztuki związany z krakowską Galerią Zderzak. Niestety, autor nie jest obiektywny. Duch Żdanowa Tam, gdzie czytelnik oczekiwałby precyzyjnego wyłożenia racji, Michalski wykpiwa się ogólnikami, brzmiącymi wielce niepokojąco. "Państwo nie powinno produkować dzieł sztuki oprócz tych, które dobrze służą jego propagandzie"; "Jednostki państwowe: galerie, muzea, instytuty, uczelnie, muszą być wzorem komunikatywności i lojalności w stosunku do obywateli, powinny budować więź społeczną wbrew woli wyalienowanych jednostek" - to nie cytaty z przemówienia Żdanowa czy wystąpień ideologów nazistowskiego "Kampfbundu", to słowa Jana Michalskiego. Krytyk nie życzy sobie w państwowych galeriach żadnych kontrowersji, a szefom narodowych placówek zaleca, aby "troszczyli się o ład społeczny i w żadnym razie nie wywoływali zgorszenia wspólnot religijnych, mniejszości i większości". A wydawało się, że jedynie słuszna doktryna artystyczna, służąca totalitarnym systemom, należy do strachów przeszłości. Mówiąc serio - Michalski chyba zapomniał, że gdy jakaś władza usiłuje odgórnie sterować sztuką - ta wówczas trupieszeje. W tym samym czasie twórczość żywa, nie poddająca się nakazom i zakazom, chroni się w podziemiach lub szufladach. "Kiedy sztuka podporządkowana jest państwu, wtedy także życie jest przytłumione. Bardziej niż w jakiejkolwiek innej epoce żywa sztuka stanowi dziś wyraz wolności, a wolność przejaw życia" - zauważył pół wieku temu Michel Seuphor, belgijski malarz i teoretyk. Kontrowersji wokół sztuki nie da się uniknąć, jeśli artyści chcą powiedzieć (czyli pokazać) coś o otaczającym ich świecie, używając nowego języka; kiedy chcą zwrócić uwagę na sprawy eliminowane z nurtu oficjalnego, popieranego przez państwo. Często łączy się to z przełamywaniem stereotypów estetycznych, odejściem od popularnego "dobrego smaku". Tak było zawsze, nie tylko dziś. Inna sprawa, czy w ogóle może istnieć na świecie muzeum bądź galeria sztuki współczesnej, gdzie każda wystawa satysfakcjonowałaby wszystkich obywateli? Michalski ma wizję wzorcowej państwowej instytucji sztuki. Jego zdaniem "w państwowych jednostkach kultury i pod opieką wykwalifikowanych urzędników obywatel ma prawo czuć się jak nigdzie indziej - jak w raju przed upadkiem pierwszych rodziców". Michalski podaje dwa nazwiska, które ten luksus mogłyby widzom zapewnić i które uważa za godne narodowej galerii: Cybisa i Gierowskiego. Przypomnę, że przeglądy dorobku tych malarzy miały miejsce w ostatnich latach w Zachęcie - czyżby więc ta galeria choćby w niewielkiej części programu zbliżała się do ideału? Warto też dodać, że gdy Zachętą kierowała "kontrowersyjna" Anda Rottenberg, odbyły się tam jeszcze retrospektywy Nowosielskiego, Cieślewicza, Tarasina, Wróblewskiego, Szapocznikow, Nachta-Samborskiego i innych mistrzów. Ale monografie, nawet najciekawiej zrobione, wcale nie cieszą się powodzeniem! Jeśli za podstawę przy wartościowaniu wystaw uznać frekwencję, to najlepsze są pokazy fotografii prasowej (World Press Photo, zdjęcia zdjęte przez peerelowską cenzurę) lub ekspozycje ciekawostkowe, jak "Szare w kolorze". Chyba nie są to zalecane przez Michalskiego "wartości, co do których wśród wszystkich obywateli panuje zgoda, niezależnie od poglądów politycznych"? Według niego takie wartości to niepodległość, wolność, prawo własności. O te właśnie zabiegali swoimi pracami niektórzy artyści, najczęściej ci, którym zarzuca się "kontrowersyjność". Natomiast obecnie, w dobie demokracji i urynkowienia, twórcy zwracają uwagę na różnego typu zło tym wartościom zagrażające. Ale że swoim poglądom dają wyraz językiem metaforycznym, większość (w tym Michalski) ocenia ich jako "bluźnierców, obrazoburców, świętokradców, szyderców i »jajarzy«". Bez kontrowersji Może warto zastanowić się, dlaczego słusznie wyróżniona przez Michalskiego, wyjątkowej urody retrospektywa Stefana Gierowskiego straszyła pustymi salami? Bo choć należy do klasyki, to malarstwo jest elitarne - wymaga nie tylko wyrobionego smaku, również innych zalet umysłu i charakteru, o których trudno mówić z kimś, kto jest ich pozbawiony. "Trzeba być zżytym z językiem współczesnego malarstwa, by móc dostrzec jego prawdziwe piękno", pisał pół wieku temu Robert Motherwell, jeden z najwybitniejszych amerykańskich abstrakcjonistów. "Jeszcze trudniejszą rzeczą jest dotarcie do jego postaw etycznych. To sprawa sumienia. Bez świadomości moralnej malarz jest tylko dekoratorem". Ta prawda dotyczy całej sztuki - ale nie sposób jej udowodnić. To trzeba odczuwać. Publiczność ma prawo nie umieć odróżniać prac dekoracyjnych, efektownych, acz pustych, od wartościowych - lecz powinna wiedzieć, że w prestiżowych galeriach spotka się z tym drugim gatunkiem. Czy tak się stanie, także zależy od postawy etycznej - w tym przypadku osób kształtujących program. Może się zdarzyć, że szeroka widownia odbierze niektóre pokazy jako kontrowersyjne czy niezrozumiałe. Jednak zanim posądzi autorów o szyderstwo czy "jajcarstwo", powinna dowiedzieć się, czym motywowali się w pracy. I tu jest jedyny punkt, w którym mogę się z Michalskim zgodzić: "Opinia publiczna powinna być wcześniej uprzedzona i dokładnie poinformowana o rodzaju kontrowersji, która mogłaby wystąpić, oraz o tym, w jakim celu wystawa lub dzieło są prezentowane, aby obywatel nie stracił zaufania do instytucji wyższej użyteczności publicznej, która decyduje się na tak ryzykowny krok, a ponadto był pewny, iż podejmuje się go dla jego dobra". Mówiąc mniej urzędowym językiem, krakowski krytyk zaleca edukowanie społeczeństwa w zakresie nowoczesnej sztuki. Pytanie tylko, jak to zrobić? Przy CSW działają różne pracownie rozwijające wrażliwość i wyobraźnię, przy Zachęcie i Zamku Ujazdowskim prowadzone są kursy i wykłady, udostępniane są biblioteki, wideoteki, filmoteki. Jeśli ktoś ma ochotę, może z nich korzystać, na ogół są gratisowe lub za niewielką opłatą. Tymczasem większość sądzi, iż dobra sztuka to ta, której odbiór nie wymaga żadnego wysiłku, i nawet nie dopuszcza myśli, że sztuki trzeba się uczyć. Przeciwnie - ludzie przyznają się do ignoracji w dziedzinie plastyki z dumą. Jakby to była zaleta. Krakowski Kali Poglądy krakowskiego autora na temat sztuki współczesnej, jego własne wybory są wyrażone dziwnie nieostro. W kilku miejscach Michalski wysuwa sprzeczne argumenty, jakby polemizował sam ze sobą. Najpierw prezentuje się jako pracownik galerii, "która w latach 90. była największym prywatnym producentem ambitnej młodej sztuki". Zaraz obok pisze, że w tym samym czasie w państwowych muzeach "popierano nonkonformizm i tworzono specyficzną cieplarnię dla młodych artystów". Oto przykład dialektyki Kalego: jeśli coś prezentowane było w Zderzaku, to dobrze, jeśli to samo wystawiano w CSW czy Zachęcie - to źle. Michalski wskazuje na monopolistów na polskim plastycznym rynku, Zachętę i Centrum Sztuki Współczesnej-Zamek Ujazdowski, jako na źródło degrengolady współczesnej sztuki. Wokół tych instytucji "tworzą się żerowiska miernot, które łączą się w grupy nacisku i ustanawiają własne, zaniżone kryteria ( ) Młodzi artyści produkują pod CSW - zalew gadżeciarstwa to obfity plon działalności kuratorów CSW". Z gustami się nie dyskutuje, ale ta wypowiedź dowodzi, że autor ma poważne problemy z tożsamością lub początki schizofrenii: w wielu przypadkach twórcy, którzy "zalewają gadżetami" CSW, należą też do "stajni" Zderzaka. Wymienię kilku młodych, a już znanych i wywołujących kontrowersje: Piotr Jaros, Marta Deskur, Robert Rumas, Grzegorz Sztwiertnia, Wilhelm Sasnal. Ze starszych można wspomnieć Edwarda Dwurnika, Jarosława Modelewskiego, Marka Sobczyka - to wszystko artyści obecni wystawami w Zderzaku. Kolejny zarzut stawiany stołecznym placówkom jest jeszcze bardziej kuriozalny. "Warszawskie instytucje centralne wysysają rynek. Czy ktoś słyszał o środowisku poznańskim albo wrocławskim? Od dawna nikt o nim nie słyszał - artyści z tych środowisk nie mają szans na zdobycie środków produkcji" - peroruje krakowski autor. W Zachęcie i CSW wystawiają twórcy z całej Polski, kuratorzy tych galerii zadają sobie trud penetrowania wszystkich środowisk pozawarszawskich, wyławiają młode talenty, dają szanse zarówno mistrzom z prowincji, jak debiutantom. Nie miejsce tu na wyliczankę, ale zainteresowanym służę dokładnymi danymi. Na koniec Jan Michalski zarzuca jednemu z polskich muzeów narodowych manipulacje przy zakupach dzieł do zbiorów. Przemilcza, o jaką instytucję chodzi - rodzaj dyskrecji, która podstępnie psuje powietrze. Wyjaśniam więc: chodzi o stołeczne Muzeum Narodowe. Krakowskiego krytyka oburza, że kurator placówki nie chciał kupić od Zderzaka dzieła za proponowaną przez galerię cenę. Znów uściślam: Dorota Monkiewicz, kuratorka wystawy "Na wolności/w końcu. Sztuka polska po 1989 roku", prezentowanej obecnie w Muzeum im. Dunikowskiego, a mająca premierę w grudniu ubiegłego roku w Baden-Baden, odmówiła zakupu instalacji Piotra Jarosa za sto tysięcy złotych. Była to kwota nierealna - budżet muzealny na zakupy nie istnieje, za każdym razem trzeba zdobywać pieniądze od sponsorów, co nie jest chyba dla Michalskiego, człowieka z branży, żadnym sekretem. Chyba oczywiste, że kuratorzy poszukują jak najkorzystniejszych transakcji. W dodatku inni znani autorzy (m.in. Kozyra i Althamer), nie związani ze Zderzakiem, oferowali muzeum prace za kwoty dziesięciokrotnie niższe. Jak zawsze, gdy nie wiadomo, o co chodzi - chodzi o pieniądze.
Jan Michalski krytyk sztuki związany z krakowską Galerią Zderzak nie życzy sobie w państwowych galeriach kontrowersji, a szefom narodowych placówek zaleca, aby "troszczyli się o ład społeczny". Michalski zapomniał, że gdy władza usiłuje sterować sztuką - ta trupieszeje. W tym czasie twórczość żywa chroni się w szufladach. Kontrowersji wokół sztuki nie da się uniknąć, jeśli artyści chcą pokazać coś używając nowego języka. łączy się to z przełamywaniem stereotypów, odejściem od "dobrego smaku".
ENERGETYKA Zamknięcie elektrowni jądrowych w Niemczech będzie kosztowało kilka miliardów marek Koniec ery nuklearnej KRYSTYNA FOROWICZ Rząd Niemiec postanowił przedłożyć 29 stycznia w Bundestagu projekt ustawy ogłaszającej zaplanowany i ostateczny koniec energetyki jądrowej dla celów cywilnych. Niemieccy użytkownicy elektrowni jądrowych protestują przeciw planowanemu zamykaniu elektrowni jądrowych. Pomysł Partii Zielonych, jak i sam projekt ustawy, przedstawiony w Bonn uznali jako "zbyt brutalny i kosztowny" dla nich - podał Reuters. Decyzje polityków niepokoją naukowców niemieckich i francuskich. W zeszłym roku został zakończony wspólny projekt Europejskiego Ciśnieniowego Reaktora Wodnego. Rozpoczęcie jego budowy zaplanowano na początek przyszłego stulecia. Nowy typ reaktora - superbezpiecznego i nowoczesnego - miał, gdy nadejdzie potrzeba, zastąpić starzejące się siłownie jądrowe. Kosztowny pogrzeb Zamknięcie elektrowni atomowych będzie kosztowało rząd Niemiec kilka miliardów marek. Do końca roku 2001 ma być wyłączonych sześć najstarszych elektrowni atomowych - Obrigheim, Stade, Biblis A i B, Neckarwestheim 1 oraz Brunsbuettel. Z właścicielami 13 nowszych reaktorów zamierza się wynegocjować konkretne terminy wycofania z eksploatacji. Ostatni z 19 reaktorów czynnych obecnie w Niemczech miałby zostać wyłączony w 2010 roku. Przemysł atomowy zapowiedział, że wystąpi o odszkodowania w miliardowej wysokości. Hans Dieter Harig, dyrektor Preussenelektra - jednej z największych niemieckich elektrowni jądrowych powiedział, że rezygnacja z energetyki jądrowej będzie kosztowała przemysł powyżej 7 mld marek. - Zamknięcie elektrowni do 2001 r. lub wcześniej - jak się mówi - wymaga zatem ponownego rozważenia. O rekompensatę zamierza także wystąpić Francja, bowiem doszłoby do zerwania kontraktu na przetwarzanie odpadów radioaktywnych, pochodzących z niemieckich elektrowni jądrowych, i wysyłanych do Francji - podała AFP. Minister ochrony środowiska Juergen Trittin, najgłośniejszy przeciwnik energii nuklearnej powiedział: - Uczynimy wszystko, aby możliwie szybko zaprzestać korzystania z energii jądrowej. Dodał też, że nie ma podstaw prawnych do wypłacenia odszkodowania za zaprzestanie przerobu zużytego paliwa jądrowego. Umowy łączące przemysł nuklearny jego kraju z Francuzami tracą ważność, gdyż działa "siła wyższa", a za taką można uznać przegłosowanie ustawy o rezygnacji z energetyki jądrowej oraz zaprzestanie przerobu odpadów w roku 2000 - powiedział Juergen Trittin w rozmowie z ministrem zdrowia Francji - Dominique Voynet. Co zrobić z odpadami Do 30 grudnia zeszłego roku przerobiono we francuskich zakładach La Hague 3800 ton niemieckich odpadów. Część tego zużytego paliwa i odpadów z tego przerobu znajduje się nadal na ziemi francuskiej, podczas gdy ustawa z 31 grudnia 1991 r. o zarządzaniu odpadami radioaktywnymi zakazuje ich magazynowania poza terminy określone możliwościami technicznymi. Juergen Trittin potwierdził w piątek w Paryżu, że Niemcy gotowe są sprowadzić z powrotem swoje odpady jądrowe, nie tylko te najbardziej promieniotwórcze jak pluton, ale także słabo i średnioradioaktywne. Po ponad 6 latach od zatwierdzenia ustawy w 1991 r. jedynie udało się zorganizować 5 transportów odpadów: trzy do Japonii i dwa do Niemiec - co stanowi zaledwie 5 proc. całości odpadów. W krajach tych każdy transport wywołuje liczne demonstracje i protesty. Kraje UE produkują rocznie 50 tys. m sześc. odpadów promieniotwórczych łącznie, czyli mniej niż kilka lat temu. W 1993 produkowały 80 tys. m sześc. - podaje raport opublikowany w piątek przez Komisję Europejską. Naukowcy opracowują nowe technologie i same elektrownie wiele robią dla zmniejszenia odpadów już u źródła. Zakaz przerobu paliwa jądrowego od 1 stycznia 2000 r. - zgodnie z planowaną ustawą - może zagrozić eksploatacji elektrowni - wyjaśniają szefowie RWE, Veba i VIAG (są to największe firmy energetyczne i usług komunalnych). Prawo niemieckie zezwala na użytkowanie elektrowni jądrowej tylko wówczas, jeżeli będzie zagwarantowany przerób powstałych podczas użytkowania odpadów radioaktywnych. Niemieccy użytkownicy elektrowni są zobowiązani z kolei do odbioru powstałego podczas przerobu odpadów plutonu. Nie bardzo jednak wiedzą, co z nim zrobić. Właściciele elektrowni przestrzegają rząd przed polityką faktów dokonanych, bo w przeciwnym razie szanse kompromisu, do jakiego się zmierza - będą nikłe. Projekt ustawy przewiduje, że istniejące elektrownie jądrowe zostaną wyposażone w ośrodki magazynowania odpadów w pobliżu elektrowni, aby unikać ich transportu. Z tym że tylko trzy elektrownie na 19 mają takie obiekty. AFP podaje, że 720 mln euro wyniesie koszt zerwania umów zawartych z Francją w sprawie przerobu zużytego paliwa oraz blisko 1,02 mld euro z W. Brytanią, nie licząc kosztów spowodowanych zatrzymaniem budowy centralnych ośrodków magazynowania odpadów w Niemczech, które to inwestycje nie będą już miały sensu. Firmy grożą wystąpieniem o ogromne odszkodowania od skarbu państwa w wysokości nawet od 50 do 100 mld euro. Elektrownie otrzymały zezwolenie na pracę na czas nieokreślony. Rezygnacja będzie grzechem Przeciwnicy energii atomowej twierdzą, że w Niemczech dojdzie w ciągu 8-12 lat do zaspokojenia krajowego zapotrzebowania na energię bez korzystania z energii nuklearnej. Obecnie na siłownie atomowe przypada w Niemczech jedna trzecia produkowanej energii. Obecne zużycie energii elektrycznej na osobę w ciągu roku wynosi 6500 kWh (dla porównania w Polsce 3600 kWh). Przedstawiciele przemysłu ostrzegają, że wycofanie się z energii jądrowej, to tym samym wycofanie niemieckiej gospodarki ze światowej ligi technologicznej i stwarza to wielkie zagrożenie dla miejsc pracy w Niemczech. - Rezygnacja z wykorzystania energetyki jądrowej, gdy świat walczy z efektem cieplarnianym, będzie grzechem - napisała AFP. Decyzje polityków o rezygnacji z energii atomowej niepokoją naukowców po obu stronach Renu. Prace nad przyszłymi reaktorami lekkowodnymi trwają we Francji i w Niemczech od niemal 10 lat, ale nabrały rzeczywistego rozmachu dopiero w ostatnich kilku latach. Od roku 1989 Framatome i Siemens, za pośrednictwem wspólnego towarzystwa akcyjnego NPI (Nuclear Power International), w którym obie firmy mają jednakowe udziały, pracowały wspólnie nad projektem przyszłego energetycznego reaktora jądrowego. Projekt ten nazwano EPR - Europejski Ciśnieniowy Reaktor Wodny. EPR stanowi najambitniejszy przykład współpracy francusko-niemieckiej w dziedzinie energetyki jądrowej. Nowy reaktor obecnie znajduje się w "fazie optymalizacji", która rozpoczęła się w lipcu 1997 r. i ma potrwać półtora roku, ma pracować w obu państwach, we Francji i w Niemczech, w Europie i na rynku światowym. EPR uznano za najbezpieczniejszy w świecie (korzysta z 30 lat doświadczeń eksploatacji siłowni jądrowych w tych państwach) i najbardziej ekonomiczny. Bloki energetyczne będą produkować elektryczność przy kosztach za kWh konkurencyjnych w porównaniu z innymi źródłami. Przewidywany czas eksploatacji został zwiększony do 60 lat. Zgodnie z planami budowa pierwszej siłowni EPR ma się rozpocząć na początku przyszłego stulecia. Francja i Niemcy są państwami wiodącymi pod względem produkcji energii w siłowniach jądrowych. Energetyka jądrowa za pośrednictwem 58 reaktorów dostarcza we Francji 80 proc. całkowitej produkowanej energii elektrycznej oraz 30 proc. elektryczności w Niemczech z 19 reaktorów. Stosowana w tych krajach technologia jądrowa jest uznawana i wykorzystywana na całym świecie. Firma Framatome dostarczyła siłownie jądrowe Belgii, Afryce Południowej, Południowej Korei i Chinom, podczas gdy firma Siemens eksportowała do Szwajcarii, Holandii, Hiszpanii, Argentyny i Brazylii. Rezygnacja z planowanej wspólnej budowy nowego typu reaktora, którego projekt jest już właściwie ukończony, praktycznie będzie oznaczać koniec ery nuklearnej w Niemczech.
Niemiecki rząd przedstawił projekt ustawy dotyczącej zamykania elektrowni jądrowych. Decyzje polityków w zakresie energetyki jądrowej niepokoją użytkowników elektrowni oraz naukowców. Elektrownie mają być zamykane stopniowo, ostatni czynny reaktor ma być wyłączony w 2010 r. Cały proces, łącznie ze wstrzymaniem rozpoczętych inwestycji, będzie bardzo kosztowny, o odszkodowania chce wystąpić niemiecki przemysł atomowy oraz Francja współpracująca z Niemcami przy przetwarzaniu odpadów radioaktywnych. Minister ochrony środowiska uznał, że nie ma podstaw do wypłacania odszkodowania, bo przegłosowanie ustawy o zaprzestaniu korzystania z energii jądrowej to siła wyższa. Niemieckie odpady radioaktywne znajdujące się na terenie Francji mają być sprowadzone do Niemiec. Każdemu transportowi odpadów towarzyszą demonstracje. Kraje unijne rocznie produkują 50 tysięcy metrów sześciennych odpadów promieniotwórczych, naukowcy starają się tę liczbę zmniejszać. Przeciwnicy energii atomowej uważają, że w ciągu kilku lat zapotrzebowanie Niemiec na energię zostanie zaspokojone bez udziału reaktorów nuklearnych. Przemysłowcy ostrzegają zaś, że rezygnacja z energii jądrowej oznacza wycofanie niemieckiej gospodarki ze światowej ligi technologicznej. W ostatnich latach naukowcy we Francji i Niemczech zaawansowali prace nad stworzeniem reaktora jądrowego, bardzo nowoczesnego, bezpiecznego i ekonomicznego, który miał być stosowany na całym świecie. Wejście ustawy w życie zaprzepaściłoby lata francusko-niemieckiej współpracy. Oba kraje są w czołówce pod względem produkcji energii jądrowej, stosowana w nich technologia jest ceniona i wykorzystywana na całym świecie.
PFRON Na upadku Polisy stracą inwalidzi Polisa ostatniego frajera Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych do dziś posiada 600 tysięcy akcji plajtującej spółki ubezpieczeniowej Polisa. Od 1995 roku kolejnych czterech prezesów PFRON nie zrobiło nic, aby akcje sprzedać i zmniejszyć straty. Za skandal z Polisą nikt nie poniósł odpowiedzialności. W akcje Polisy Fundusz zainwestował cztery lata temu 4,8 mln złotych. Giełdowa cena akcji, które kupiono po 8 złotych, wynosiła wczoraj 36 groszy. PFRON dwukrotnie otrzymał dywidendę: ok. 93 tysiące zł w 1996 roku i 210 tysięcy zł w 1997 roku, stracił jednak niemal cały zaangażowany kapitał. - Powtórzono numer z Agrobankiem, tylko na mniejszą skalę - mówi długoletni pracownik PFRON. - W Agrobanku utopiliśmy 24 miliony złotych i pieniądze te wypłynęły do osób prywatnych w postaci nietrafionych kredytów. Tu schemat był podobny. Polisa cały zysk przeznaczała na dywidendę zamiast inwestować. W 1995 roku wybuchł skandal, gdy okazało się, że akcje Polisy po preferencyjnej cenie kupili byli prominentni działacze PZPR oraz Jolanta Kwaśniewska i Maria Oleksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski zapowiadał wówczas, że państwo wycofa swoje kapitały z Polisy. Tymczasem akcje Polisy sprzedała jedynie Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa. Pozostałe państwowe agendy: Agencja Rozwoju Gospodarczego (kupiła akcje po 7,20 zł) i PFRON nie mogły się z nimi rozstać, choć już w 1996 roku Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że inwestowanie państwowych pieniędzy w Polisę było niegospodarne, niecelowe i bardzo ryzykowne. Analitycy giełdowi zwracali uwagę, że przy pozyskiwaniu kapitału Polisa stosuje metodę przypominającą łańcuszek świętego Antoniego, zwaną również strategią "ostatniego frajera". Polegała ona na ciągłym emitowaniu nowych serii akcji - nowi akcjonariusze utrzymywali starych. W gronie "frajerów" znalazł się m.in. PFRON. Czy na inwestycji w papiery Polisy PFRON mógł kiedykolwiek zarobić? Nie, gdyż akcje kupiono za drogo. Można je było jednak korzystnie sprzedać na wiosnę 1997 roku, gdy Polisa miała na giełdzie swoje pięć minut. 5 maja 1997 roku, po miesiącu nieustannego wzrostu, kurs wynosił 9 złotych 40 groszy. Później zaczął gwałtownie spadać. W ciągu rekordowego tygodnia przeszło z rąk do rąk zaledwie 357 tysięcy akcji Polisy (niewiele wobec 600 tysięcy pozostających w dyspozycji Funduszu). Aby nie doprowadzić do załamania kursu, PFRON mógł sprzedawać akcje małymi transzami. Mógł, ale nie chciał. - Zamówiłem w firmie zewnętrznej ekspertyzę dotyczącą ewentualnej sprzedaży akcji Polisy - mówi poseł SLD Roman Sroczyński, prezes PFRON w latach 1996-1997. - Opinia była taka, żeby poczekać na wybory, które spowodują ożywienie na giełdzie. Potraktowałem tę sugestię poważnie. Obawiałem się, że jeśli ceny pójdą w górę, pojawią się zarzuty, że sprzedałem akcje za tanio. W 1997 roku Roman Sroczyński zasiadał w radzie nadzorczej Polisy i za udział w posiedzeniach otrzymywał wynagrodzenie. Złożył rezygnację, gdy został posłem. Jego poprzednik, Karol Świątkowski (który zadecydował o kupnie akcji) wyjaśniał, że PFRON chciał mieć prawo głosu w radzie nadzorczej jakiejś firmy ubezpieczeniowej, a oferta Polisy była najlepsza. Polisa miała ubezpieczać pożyczki udzielane zakładom pracy chronionej oraz kredyty dla inwalidów na zakup samochodów. "Są głosy, że Fundusz powinien bieżące nadwyżki biernie trzymać na rachunku NBP. Stanowczo sprzeciwiam się temu. To właśnie byłaby niegospodarność. Nieobracanie tymi pieniędzmi oznaczałoby utratę korzyści. Wolnymi środkami publicznymi trzeba zarządzać aktywnie, ale nie narażając ich na ryzyko nieudanej inwestycji" - napisał Roman Sroczyński w oświadczeniu opublikowanym w listopadzie 1996 roku na łamach "Gazety Wyborczej". Dziś jest jednak zdania, że PFRON nie powinien prowadzić działalności gospodarczej. Ciszej nad tą trumną Włodzimierz Dobrowolski, który w grudniu 1997 objął stanowisko prezesa PFRON, nie miał szans na sprzedanie akcji Polisy po cenie zbliżonej do ceny zakupu. Mógł jednak odzyskać połowę kapitału. W 1998 roku było już wiadomo, że Polisa ma poważne kłopoty. - Liczyłem na to, że Kredyt Bank wejdzie do Polisy jako inwestor strategiczny i akcje pójdą w górę - tłumaczy Włodzimierz Dobrowolski. - Gdybym je sprzedał po 4 złote, zostałbym oskarżony o niegospodarność. Udało mi się sprzedać udziały w dziesięciu spółkach, które uzyskaliśmy w drodze konwersji zadłużenia. Waldemar Flugel, który zastąpił Dobrowolskiego w lipcu 1999 roku, mógł sprzedać akcje Polisy po 3 złote, ale również nie podjął takiej próby. Obecnie PFRON traktuje temat Polisy jako tabu w myśl zasady "ciszej nad tą trumną". Rzecznik prasowy Krzysztof Perkowski, odsyła po informacje do Elżbiety Supy, dyrektor Wydziału Finansowego PFRON, która konsekwentnie odmawia rozmowy z "Rzeczpospolitą". Pytania, które wysłaliśmy faksem 27 października, do dziś pozostały bez odpowiedzi. Nie dowiedzieliśmy się, co PFRON ma zamiar zrobić z akcjami Polisy i czy istnieją jakiekolwiek porozumienia dotyczące ubezpieczania osób niepełnosprawnych, wiążące Fundusz z tą firmą. W 1995 roku PFRON podpisał z Polisą porozumienie o współpracy. Planowano utworzenie grupy kapitałowej ubezpieczającej m.in. zakłady pracy chronionej. PFRON zlecił spółce Biuro Informacji Bankowej (BIB) przygotowanie, kosztem ponad 100 tysięcy złotych, wniosku o licencję dla towarzystwa ubezpieczeniowego. - Opracowaliśmy wniosek o utworzenie towarzystwa ubezpieczeniowego z przewagą kapitału PFRON, ale bez udziału Polisy - zapewnia Ryszard Maluta, wiceprezes Biura Informacji Bankowej. Czy decydował Świątkowski W 1995 roku wartość rynkową swoich akcji, nie notowanych wówczas na giełdzie, Polisa szacowała na 20,67 zł za sztukę. Ówczesny prezes PFRON, Karol Świątkowski, utrzymywał, że kupowanie akcji po 8 złotych to znakomity interes. PFRON nie przeprowadził własnej kalkulacji wartości akcji i przyjął za dobrą monetę znacznie zawyżone prognozy zysku. Do dziś nie wiadomo, kto faktycznie podjął decyzję o zakupie. Na dokumentach widnieje podpis Karola Świątkowskiego, jednak wśród pracowników PFRON panuje przekonanie, że wykonywał on tylko dyspozycje "góry". Na zakup akcji Polisy zgodziła się rada nadzorcza Funduszu, której przewodniczył wiceminister pracy w rządzie Józefa Oleksego, Adam Gwara (PSL). Ministrem pracy był wówczas Leszek Miller. - W 1995 roku wydawało się nam, że jest to transakcja opłacalna i tak z pewnością było - mówi Adam Gwara. - Tak przynajmniej wynikało z dokumentów, które przedstawił nam zarząd. Nie mieliśmy powodów nie ufać zarządowi. Fundusz dysponował wówczas bardzo dużą nadwyżką, którą trzeba było jakoś zagospodarować. Nadwyżkę bilansową - 136 mln złotych - wykreowano sztucznie. PFRON znacznie ograniczył pomoc dla zakładów pracy chronionej, argumentując, że nie ma na to pieniędzy. Iwona Czekałowska, w 1995 roku dyrektor Wydziału Prezydialnego PFRON, w liście do ministra sprawiedliwości Jerzego Jaskierni (gabinet Józefa Oleksego) wyjaśniała, że wybierając Polisę, Fundusz kierował się jej bardzo dobrymi wynikami finansowymi oraz ekspertyzami "wybitnych znawców rynku ubezpieczeniowego". Do dziś owi wybitni eksperci pozostają anonimowi, ich analiz nie udostępniono nawet kontrolerom NIK. W sierpniu 1996 roku Iwona Czekałowska została prezesem Normiko Holding, spółki założonej przez PFRON. Po kontroli w Normiko, w marcu 1998 r., NIK skierowała do prokuratury doniesienie, w którym jest mowa o 11 przestępstwach i stratach spółki przewyższających 2,5 mln zł. Potrzebna nowelizacja PFRON posiada udziały i akcje w co najmniej stu podmiotach gospodarczych. Najczęściej są to udziały niewielkiej wartości, ale zdarzają się również większe pakiety, np. 21 111 akcji Polifarbu Cieszyn SA warte jest ponad 118 tysięcy złotych. Rząd chce zakazać Funduszowi prowadzenia działalności gospodarczej. Gdyby Sejm zaakceptował rządowy projekt nowelizacji ustawy, PFRON musiałby zbyć akcje i udziały we wszystkich spółkach do końca 2004 roku. Leszek Kraskowski, Mariusz Przybylski
Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych do dziś posiada 600 tysięcy akcji plajtującej spółki ubezpieczeniowej Polisa. W akcje Fundusz zainwestował cztery lata temu 4,8 mln złotych. Giełdowa cena akcji, które kupiono po 8 złotych, wynosiła wczoraj 36 groszy. Polisa stosuje metodę przypominającą łańcuszek świętego Antoniego - nowi akcjonariusze utrzymywali starych. Rząd chce zakazać Funduszowi prowadzenia działalności gospodarczej.
Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem w 10. rundzie Stracone złudzenia Komentarz: Gołota znów zadziwił Fot. (C) AP JANUSZ PINDERA Zbije go jak psa" - mówił przed pojedynkiem w Atlantic City manager Andrzeja Gołoty, Ziggy Rozalski. Don Turner, trener Michaela Granta, był pewny zwycięstwa swojego boksera. "To mistrz XXI wieku - mówił dziennikarzom. - Najpierw pokona Gołotę, a później rozprawi się z Lennoxem Lewisem". 27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown (202 cm, 114 kg) nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse. Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. Jego akcja, po której Grant padł na deski, była szkoleniowa. Polak zaczął podwójnym lewym prostym, po którym wystrzelił prawym, i wydawało się, że jest po walce. Grant to jednak kawał chłopa. Były gracz futbolu amerykańskiego wstał dość szybko i robił wszystko, by przetrwać do gongu kończącego pierwsze starcie. Nie uchronił się jednak od kilku mocnych ciosów Polaka i równo z gongiem znów leżał na deskach. "Byłem w poważnych opałach, ale kontrolowałem sytuację - mówił Grant po zakończeniu pojedynku. - Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku" - tłumaczył dziennikarzom. Don Turner, trener Granta, przyznał, że w trakcie walki miał dla niego jedną radę. "Powiedziałem mu, tylko bez paniki. Wiesz, co musisz teraz zrobić. Znokautuj go...!". Druga runda, podobnie jak pierwsza, przebiegała pod dyktando Polaka. Jego przewaga nie była jednak tak przygniatająca jak w pierwszym starciu, ale sędziowie tym razem też nie mieli wątpliwości, kto jest lepszy. W trzeciej rundzie poniżej pasa uderzył Michael Grant, ale Randy Naumann przymknął na to oko. Dla Gołoty nie był już tak łaskawy. Gdy tylko ten uderzył nieprawidłowo, z miejsca został ukarany ostrzeżeniem i odebraniem punktu. Kilka minut później ringowy wyrównał dług wobec Gołoty i odebrał punkt Grantowi. Ta sytuacja i dobra postawa Polaka w tym starciu dała mu wygraną w czwartej rundzie 10:8. O Grancie jednak nie darmo się mówi, że to robot, który rozkręca się z rundy na rundę i wyniszcza rywali siłą swoich ciosów. W piątym starciu to on był górą. Trafiał częściej i mocniej, choć wydawało się, że jego ciosy nie robią większego wrażenia na byłym mistrzu Polski. Szósta runda tego pojedynku na pewno nie przejdzie do historii. To były bezsprzecznie najmniej ciekawe trzy minuty pojedynku. Kolejna runda, również remisowa, też nie wniosła nic nowego do sprawy. Gołota i Grant sprawiali już wrażenie wyraźnie zmęczonych. Walka od pierwszego gongu prowadzona była w dużym tempie, a ciosy z obu stron przypominały uderzenia młota pneumatycznego. Ósme starcie, choć znacznie ciekawsze niż poprzednie, również nie zmieniło niczego w obrazie pojedynku. W dziewiątej rundzie Gołota znów przyśpieszył i sędziowie, chyba bez większych oporów, mogli zapisać ją na konto polskiego pięściarza. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. Przewaga była wyraźna: siedem, pięć i trzy punkty. W tym momencie przypomniała się druga walka z Riddickiem Bowe'em. Wtedy też były pięściarz warszawskiej Legii przegrał pojedynek na własne życzenie. Po jednym z potężnych ciosów Bowe'a nie wytrzymał nerwowo i uderzył poniżej pasa, za co został zdyskwalifikowany. Tym razem Polak walczył czysto, zachowywał się w ringu jak dżentelmen. Nie zamierzał też bronić zdobytej wcześniej przewagi. To on wciąż był tym, który dyktował tempo i rozwój wydarzeń w ringu. Niepokojące było tylko to, że jego lewy prosty nie dochodził celu już tak często i precyzyjnie jak wcześniej. W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. Gołota nawet nie drgnął, choć cios był potężny. Chwilę później dłuższy i jeszcze mocniejszy prawy prosty Granta wyraźnie wstrząsnął Gołotą. To był początek końca. Grant, który zaczyna każdy pojedynek od słów: "Niech cię Bóg błogosławi", rozpoczął wyniszczający atak. Tym razem chyba wszystkim stanęły przed oczami obrazy z walki Gołota - Lewis. Tak samo jak wtedy Polak nie potrafił się przed tym atakiem obronić. Grant bił mocno, ale niezbyt celnie. Jednak po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Po raz pierwszy i ostatni w tej walce. Wstał wprawdzie dość szybko, jeszcze szybciej przyjął postawę bokserską, ale Randy Naumann przerwał pojedynek. Publiczność zgromadzona w hotelu Taj Mahal przyjęła tę decyzję gwizdami. Gołota nie wyglądał na zaskoczonego. Bardziej zdziwiony był Grant, do którego powoli docierało, że wygrał przegraną walkę. Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Czy zarobi następne, zależy tylko od niego. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak. To jednak wcale nie musi być przeszkodą do podpisania jeszcze jednego intratnego kontraktu. Grant: Kontrolowałem sytuację. Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku. Nie ponowił. Dramat w ringu. Bokser walczy o życie Walka poprzedzająca pojedynek Gołota - Grant zakończyła się w dramatyczny sposób. W pojedynku o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych w kategorii junior średniej Paul Vaden znokautował w 10. rundzie prowadzącego na punkty Stephana Johnsona. Mimo zabiegów lekarzy Johnson nie odzyskał przytomności i został odwieziony do szpitala w Atlantic City. Jego stan jest krytyczny. Komentarz Gołota znów zadziwił Andrzej Gołota znów wszystkich zaskoczył. W pojedynku z faworyzowanym Michaelem Grantem walczył dobrze; udowodnił, że potrafi to robić. Kiedyś, w dwóch walkach ze słynnym Riddickiem Bowe'm pokazał ogromne umiejętności i brak panowania nad swoimi emocjami. Dwukrotnie przegrał przez dyskwalifikację, ale mimo to dostał szansę i walczył z Lennoxem Lewisem o mistrzostwo świata. Gołota jest nieobliczalny. To dziwny bokser i jeszcze dziwniejszy człowiek. "Każdy ma jakąś ciemną stronę" - mówił dziennikarzom podczas ostatniej konferencji prasowej w Atlantic City. Trudno określić, co miał na myśli. Nikt tak naprawdę nie wiedział, dlaczego w dwóch walkach bił Bowe'a poniżej pasa i przegrywał walki, które zapewne wygrałby wysoko na punkty. Trudno też powiedzieć, dlaczego po kilku mocnych ciosach Granta, nie podjął walki w dziesiątej rundzie. Wydawało się, że był w stanie dotrwać do gongu kończącego to starcie. Stało się jednak inaczej. Raz jeszcze prysły sny o potędze, raz jeszcze okazało się, że Gołota nie umie wygrywać najważniejszych pojedynków, nawet wtedy, gdy prowadzi wysoko na punkty. Gdyby pokonał Granta, prawdopodobnie w połowie przyszłego roku biłby się z Witalijem Kliczką, mistrzem świata organizacji WBO. A z kim spotka się teraz, po porażce? Nie można wykluczyć, że powie koniec i zawiesi rękawice na kołku. Gołota od dawna powtarza, że nie lubi boksu i walczy tylko dla pieniędzy. Jeśli tak jest w istocie, to chyba jeszcze się skusi. Wciąż stać go na wielkie rzeczy. Janusz Pindera
W starciu Gołoty z Grantem faworytem był Amerykanin. Kilku znanych mistrzów boksu nie przekreślało jednak szans Polaka. Na początku walki Gołota był istotnie szybszy i bardziej zdecydowany. Zdobył się nawet na dwie akcje, po których Grant padał na deski. W kolejnych rundach przewaga Polaka jednak malała, podczas gdy Amerykanin się rozkręcał. Mimo to przed dziesiątą rundą to Gołota wciąż z wyraźną przewagą prowadził na punkty u wszystkich sędziów. W decydującym starciu padł jednak na deski. Choć szybko się podniósł i przyjął nawet postawę bokserską, sędzia przerwał mecz. Publiczność przyjęła tę decyzję gwizdami. Grant był z kolei zaskoczony, że wygrał przegraną już walkę. Gołota zarobił za ten pojedynek kolejny milion dolarów. Pokazał, że jest wyśmienitym bokserem. Brak mu jednak charakteru do wygrywania. Wielokrotnie już prowadził wysoko na punkty, żeby w końcu przegrać przez nieumiejętność panowania nad emocjami. W dwóch starciach z Bowe'em został zdyskwalifikowany za ciosy poniżej pasa. Nasz bokser ma dziwny charakter. Czy zakończy karierę po ostatniej porażce? Wydaje się, że nie. Gołota przyznaje bowiem, że nie lubi boksu i walczy tylko dla pieniędzy, a te skuszą go pewnie po raz kolejny. Przed walką Gołoty z Grantem doszło do dramatycznej sytuacji w pojedynku o mistrzostwo USA. Znokautowany Stephan Johnson nie odzyskał przytomności i został przewieziony do szpitala, gdzie przebywa w stanie krytycznym.
OCHRONA ZDROWIA Mazowiecka Kasa Chorych - biedna, choć najbogatsza Tak krawiec kraje... Warszawski szpital na Solcu FOT. ANDRZEJ WIKTOR MAŁGORZATA SOLECKA, ANDRZEJ STANKIEWICZ Czterdzieści milionów złotych przeznaczy Mazowiecka Kasa Chorych na wykupienie dodatkowych usług w piętnastu szpitalach, które w styczniu dostały trzy- lub sześciomiesięczne kontrakty. Jednak w 2000 roku musi się rozstrzygnąć, które z prawie stu szpitali przestaną świadczyć usługi - przynajmniej w obecnym zakresie. Pieniędzy na wykupywanie świadczeń we wszystkich powiatowych i wojewódzkich szpitalach nie starczy, zwłaszcza że na terenie kasy funkcjonuje dziewiętnaście placówek wysokospecjalistycznych. Specjaliści od organizacji ochrony zdrowia (szef Mazowieckiej Kasy Chorych Andrzej Koronkiewicz był wcześniej dyrektorem Centrum Organizacji i Ekonomiki Ochrony Zdrowia) od lat alarmują, że restrukturyzacja lecznictwa zamkniętego jest niezbędna: połowa łóżek na oddziałach położniczo-ginekologicznych i pediatrycznych jest pusta, pustkami świecą też oddziały zakaźne. Według szacunków na samym Mazowszu powinno się zlikwidować cztery tysiące łóżek w szpitalach. Powinny je zastąpić tzw. łóżka długoterminowe: w zakładach opiekuńczo-leczniczych, hospicjach itd. Obecnie na przykład ludzie starsi wymagający nie tyle interwencji lekarskiej (co powinno być celem hospitalizacji), ile opieki pielęgniarskiej pod nadzorem lekarza leżą w szpitalach. Zadanie dla samorządów Restrukturyzacja placówek ochrony zdrowia to zadanie ich właścicieli: samorządów powiatowych i wojewódzkich. Samorządy jednak w ubiegłym roku nie podejmowały dyskusji na ten temat: tak naprawdę część z nich dopiero po pół roku funkcjonowania zorientowała się, co to znaczy być organem założycielskim jednostki ochrony zdrowia. Wszystko wskazuje na to, że rok 2000 będzie czasem dyskusji o kierunkach restrukturyzacji i sposobach jej przeprowadzenia. W połowie roku minister zdrowia ma przeznaczyć pieniądze na regionalne programy restrukturyzacyjne. - To za późno - twierdzą pracownicy ochrony zdrowia, a także m.in. rada Mazowieckiej Kasy Chorych, która w ubiegłym tygodniu zwróciła się z apelem o pilne uruchomienie "procedur przekazania środków z budżetu państwa na restrukturyzację i działania osłonowe". MKCh jest bezpośrednio zainteresowana, aby znalazły się pieniądze na restrukturyzację: kilka tygodni temu pojawiła się tzw. czarna lista kilkunastu szpitali. - Nie ma żadnej czarnej listy - zarzeka się dyrektor Koronkiewicz. Faktem jest jednak, że kasa podpisała z piętnastoma szpitalami kontrakty na jeden bądź dwa kwartały, choć pozostałe otrzymały - tak jak w zeszłym roku - umowy dwunastomiesięczne. Wśród warszawskich szpitali "z listy" są m.in. Szpital Dziecięcy przy ulicy Kopernika, Szpital Ginekologiczno- -Położniczy przy ulicy Inflanckiej (cieszy się doskonałą opinią zarówno wśród pacjentek, jak i lekarzy) i szpital przy ulicy Solec. Argumenty kasy Przed sekretariatem dyrektora Szpitala Śródmiejskiego na Solcu wisi kartka. Nagłówek: "Szanowni Pacjenci! Szpital Śródmiejski do likwidacji". I dalej: "W opinii Mazowieckiej Kasy Chorych jesteśmy przestarzałym szpitalem, który nie cieszy się uznaniem pacjentów. Czy jest to zgodne z prawdą? Czy należy do tego dopuścić?". W sekretariacie leżą listy z podpisami przeciwników likwidacji szpitala. - Mamy już 1600 - mówi dyrektor Jerzy Domalski. Z zewnątrz Szpital Śródmiejski nie robi najlepszego wrażenia. Posępny, ciemny budynek ostatni raz przeszedł generalny remont dwadzieścia lat temu. Ale wnętrze mile zaskakuje. Szpital lśni czystością, schludne są toalety, nie straszą "dostawki" na korytarzach. - Od 1990 roku powoli remontujemy wszystko, co tego wymaga - mówi Domalski. Właściciel szpitala - zasobna warszawska gmina Centrum (to jedyny jej szpital) - tylko w zeszłym roku wyłożyła na sprzęt 13 milionów złotych. Efekt? - Mamy USG klasy mercedesa - chwali się dyrektor Domalski. Powstał też imponujący, klimatyzowany blok operacyjny. - Najwyższy stopień sterylności - mówi z dumą doktor Jacek Bierca, zastępca ordynatora oddziału chirurgii. W trakcie negocjacji kontraktów na ten rok Mazowiecka Kasa stwierdziła jednak, że szpital jest przestarzały i ma małe, nieznacznie przekraczające połowę, "obłożenie" łóżek. Gdzie ci eksperci - Kasa korzysta z nieaktualnych statystyk - twierdzi Domalski. - Wynika z nich, że mamy 240 albo 260 łóżek, w rzeczywistości jest ich maksymalnie 220. Poza tym kasa wzięła do statystyki styczeń ubiegłego roku, kiedy strajkowali anestezjolodzy i nie przeprowadzaliśmy operacji planowych. Ale tak było prawie we wszystkich szpitalach. Lekarze tłumaczą, że zmniejszono liczbę łóżek, by poprawić warunki, w jakich się leczą pacjenci. - Łóżka wykorzystujemy maksymalnie. Czy kasa chce, żebyśmy wrócili do dostawek na korytarzach? To poprawi statystykę - mówią rozgoryczeni. Na samej tylko chirurgii na zabiegi planowe czeka około 160 osób. Doktor Bierca wspomina negocjacje z kasą: - Zdarłem gardło, żeby im wszystko wytłumaczyć. Bezskutecznie. Wreszcie zapytałem: Czy ktoś z państwa był w naszym szpitalu? Okazało się, że nikt. W trakcie negocjacji kasa powoływała się na negatywne opinie ekspertów o szpitalu na Solcu. - Co to za eksperci? Nie było tu żadnego. Chyba że nie zauważyliśmy - mówi doktor Bierca. Prawo do decyzji Tak naprawdę problem szpitala na Solcu nazywa się "oddział ginekologii i położnictwa". Kasa nie chce wyłożyć pieniędzy na działanie przede wszystkim tego oddziału. Faktem jest, że łóżek na tego typu oddziałach jest w Warszawie zbyt dużo. Kontrakt na usługi ginekologiczne i położnicze w szpitalu na Solcu nie starcza nawet na pensje dla personelu tego oddziału - kwartalnie na wypłaty brakuje ponad 50 tysięcy złotych. A pensje i tak są marne: lekarze dostają po kilkaset złotych. - A gdzie pieniądze na leki i sprzęt? - pytają. Wartość kontraktów dla całego szpitala na ten rok jest niższa średnio o 20 - 30 procent w porównaniu z ubiegłym rokiem. - Resztę musimy sami zarobić - mówi dyrektor Jerzy Domalski. - Będziemy hospitalizować pacjentów spółek medycznych, robić badania dla pacjentów z innych szpitali. - Zadaniem kasy nie jest zapewnianie pieniędzy na istnienie szpitala, ale zapewnienie usług dla ubezpieczonych - podkreśla dyrektor Mazowieckiej Kasy Chorych Andrzej Koronkiewicz. Dlatego - jego zdaniem - przy obecnym niedostatku środków kasa ma prawo podejmować decyzje o wykupieniu stu procent usług w jednym szpitalu, w innym zaś trzech czwartych, a w jeszcze innym połowy albo wcale. - Ważne jest, by wszyscy, którzy będą musieli skorzystać z pomocy lekarzy, taką pomoc znaleźli - mówi. Pieniędzy musi być więcej - Kasa nie może likwidować żadnych szpitali - tłumaczył dziennikarzom Koronkiewicz. "Rzeczpospolitej" powiedział, że w grudniu, gdy był rozstrzygany konkurs ofert na lecznictwo zamknięte, kasie zabrakło - według planu finansowego - 66 milionów złotych na wykupienie świadczeń we wszystkich szpitalach, które miały wcześniej kontrakt. Teraz rada kasy przyjęła nowy plan finansowy (zakładana ściągalność składki zwiększyła się z 95 do 96,9 procent, więc kasa może zaplanować większe wydatki). Dodatkowe 40,2 miliona złotych kasa zamierza przeznaczyć na lecznictwo zamknięte. - Gdy Urząd Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych zaakceptuje nowy plan finansowy, poprosimy dyrektorów zakładów, które mają kwartalne lub półroczne kontrakty, na dodatkowe negocjacje - zapowiada Koronkiewicz. Czy to znaczy, że kasa pożegnała się z myślą o restrukturyzacji szpitali? - Rada kasy uważa, że kasa chorych nie jest instytucją prawnie upoważnioną i zobowiązaną do restrukturyzacji placówek ochrony zdrowia. (...) Mazowiecka Kasa Chorych będzie finansowała placówki lecznictwa zamkniętego w taki sposób, by proces restrukturyzacji mógł być faktycznie i skutecznie realizowany - głosi stanowisko władz kasy. Jest jednak jeden warunek: kasa musi mieć więcej pieniędzy. MKCh, choć najbogatsza w kraju, ma na swoim terenie rekordową liczbę placówek: dziewięćdziesiąt osiem szpitali, osiem szpitali klinicznych i jedenaście instytutów naukowych. - Kasa nie jest w stanie samodzielnie finansować ich usług - twierdzą przedstawiciele kasy i postulują zwiększenie udziału budżetu państwa w finansowaniu placówek wysokospecjalistycznych. Tego samego chcą dyrektorzy placówek - m.in. szef Centrum Onkologii profesor Marek Nowacki i dyrektor Centrum Zdrowia Dziecka profesor Paweł Januszewicz. Rada kasy zaapelowała również o podniesienie składki na ubezpieczenie zdrowotne - do minimum 10 procent. - W roku 2000 występuje realny spadek nakładów na ochronę zdrowia. W szczególny sposób dotknęło to lecznictwo zamknięte, specjalistyczne, zaopatrzenie ubezpieczonych w leki - uważa rada kasy.
Specjaliści od organizacji ochrony zdrowia od lat alarmują, że restrukturyzacja lecznictwa zamkniętego jest niezbędna.Restrukturyzacja placówek ochrony zdrowia to zadanie ich właścicieli: samorządów powiatowych i wojewódzkich. W połowie roku minister zdrowia ma przeznaczyć pieniądze na regionalne programy restrukturyzacyjne. - To za późno - twierdzą pracownicy ochrony zdrowia, a także m.in. rada Mazowieckiej Kasy Chorych.MKCh jest bezpośrednio zainteresowana, aby znalazły się pieniądze na restrukturyzację.
ROZMOWA Petru Lucinschi, prezydent Republiki Mołdawii Nasza orientacja proeuropejska jest jasna FOT. ARCHIWUM Jak ocenia pan okres swej prezydentury po ponad trzech latach i w obliczu kolejnych wyborów prezydenckich, które odbędą się jesienią? PETRU LUCINSCHI: - Stoimy wciąż przed trzema problemami. Po pierwsze, mołdawskie tradycje państwowe zostały dawno przerwane, a ostatnich kilkadziesiąt lat żyliśmy w Związku Radzieckim i nie mamy doświadczeń pomocnych przy formowaniu samodzielnego państwa. Po drugie, przekształcamy gospodarkę, która była skolektywizowana i scentralizowana jak jedna wielka hala fabryczna, w gospodarkę rynkową. Jednocześnie, od ogłoszenia niepodległości nasze związki gospodarcze ukierunkowane dawniej wyłącznie na wschód przestały funkcjonować tak jak dawniej, bo na wschodzie spadło zainteresowanie współpracą z nami. Wreszcie jest kwestia procesów demokratycznych, budowy społeczeństwa obywatelskiego i obyczajów demokratycznych na różnych poziomach życia społecznego. Tu również brak nam tradycji. Przemiany w tych dziedzinach nie przyniosły jeszcze odczuwalnych dobrych rezultatów, choć w bieżącym roku powinny już być one zauważalne. Natomiast gdy chodzi o naszą pozycję w świecie, to Mołdawia stała się bardziej znana w Europie. Nasza orientacja proeuropejska jest jasna. Jeśli tak, to jak pan chce pogodzić dążenie do udziału w integracji europejskiej z faktem, że Republika Mołdawii pozostaje członkiem Wspólnoty Niepodległych Państw? Pańskie pytanie zdaje się logiczne, ale pomija pewne elementy rzeczywistości. WNP jest organizacją regionalną, podobnie jak Współpraca Gospodarcza Krajów Morza Czarnego (BSEC), w której też aktywnie działamy i nikt nam w tej sprawie nie zadaje podobnych pytań. WNP widziana jest za bardzo pod kątem politycznym. My uczestniczymy tylko w wymiarze gospodarczym Wspólnoty, a nie na przykład wojskowym - tego porozumienia nie ratyfikowaliśmy. Zwracamy uwagę, by dokumenty WNP, które podpisujemy, nie były przeszkodą w integracji z Europą. Problem raczej w tym, że Europa nie może się zdecydować ani w sprawie Mołdawii, ani w sprawie Ukrainy... My też mamy z tym pewne problemy... Wy nie macie żadnych problemów, bo jesteście już objęci integracją, podobnie jak kraje bałtyckie. W sprawie krajów bałtyckich Europa zadecydowała, że są one jej integralną częścią. A więc pytanie należy postawić Unii Europejskiej. My robimy, co możemy. Jeśli mamy dobre stosunki gospodarcze z Ukrainą, Rosją, a nawet Białorusią, to dlatego, że znajdujemy tam zbyt na wyroby naszej produkcji. Polska też handluje z tymi krajami, a nie jest członkiem WNP. Jakie są konkretne korzyści ze statusu członka Wspólnoty? 68 proc. naszego handlu to handel z nimi. Potrzebujemy kontaktów z ludźmi, którzy mają tam duże interesy. Są też ułatwienia celne, konsularne, większa wolność poruszania się. I tyle. Polska też z pewnością potrzebuje współpracy z Rosją. Ale nawiasem mówiąc, zanim Mołdawia miała związki z Rosją, miała je z Polską - już w czternastym wieku. Pod koniec ubiegłego roku upadł rząd Iona Sturzy, który był postrzegany na Zachodzie jako reformatorski. Jaki charakter ma rząd jego następcy, Dumitru Braghisa? Rząd Sturzy był oparty na ścisłym podziale tek między ugrupowaniami koalicji będącej konglomeratem wielu partii. Gdy utracił większość parlamentarną, można było rozpisać przedterminowe wybory. Większość deputowanych zdecydowała się jednak poprzeć rząd zbudowany nie na zasadzie podziału stanowisk pomiędzy partie. Właśnie mija 100 dni urzędowania rządu Braghisa, który kontynuuje politykę reform i integracji europejskiej, a jednocześnie zaczął się zajmować codzienną rzeczywistością ekonomiczną i zwrócił większą uwagę na problemy korupcji i przestępczości gospodarczej. Rząd Sturzy zajęty był bardziej makroekonomią, stosunkami z międzynarodowymi instytucjami finansowymi itd. Czy parlament jest równie reformatorski? Tam jest wiele dziecinady. Rząd zwrócił się ostatnio do parlamentu o zgodę na prywatyzację strategicznych dziedzin naszej gospodarki: produkcji wina i tytoniu. Partie, które wspierały gabinet Sturzy i które mają prywatyzację w swoim programie, nie chcą głosować za tym, bo to nie ich rząd. Interes kraju nie liczy się. Domagają się natomiast, by frakcja komunistyczna, która głosowała za rządem Braghisa, głosowała też za prywatyzacją. A komunistom z kolei przeszkadza w tym doktryna. To wszystko jest godne ubolewania. Chce pan zmian w konstytucji wzmacniających władzę prezydenta. Dlaczego? System parlamentarny funkcjonuje dobrze, gdy są dwie alternatywne siły polityczne zmieniające się u steru władzy w wyniku wyborów. U nas jest konglomerat ugrupowań. Niby jest jakaś prawica, lewica i centrum, ale są i partie trudne do określenia. Jak z tego zbudować większość? Była koalicja większościowa i po siedmiu miesiącach rozpadła się. Tymczasem mamy kryzys. Jak z niego wyjść, jeśli władza państwowa nie funkcjonuje? A więc może należy wzmocnić konstytucyjnie władzę wykonawczą. Istnieje forma demokracji z silną władzą prezydenta. Jest przy tym niezależne sądownictwo, Trybunał Konstytucyjny, parlament. Do niedawna było tak na przykład w Finlandii, która teraz, gdy jej sytuacja w pełni ustabilizowała się, stała się republiką parlamentarną. Silny prezydent jest też na Cyprze, którego sytuacja jest trochę analogiczna do naszej, bo tak jak u nich północ kraju, tak u nas Naddniestrze to separatystyczne republiki utworzone siłą i nieuznawane przez społeczność międzynarodową. Inny przykład to Chorwacja za rządów Tudjmana. Chorwacja Tudjmana nie była w pełni demokratyczna. Wiem, chcę tylko powiedzieć, że silne rządy prezydenckie wynikały z sytuacji tego kraju, dopóki nie umocnił swej państwowości. Myśmy natomiast przyjęli system będący kompilacją różnych elementów demokracji europejskiej i po sześciu latach wszystkie siły polityczne są zgodne, że trzeba to jakoś zreformować. Pracujemy nad tym otwarcie, we współpracy m. in. z Radą Europy. Jak wyglądają stosunki mołdawsko-rumuńskie? Z Rumunią mamy wspólny język, tradycje i obyczaje, ale zawsze żyliśmy w odrębnych strukturach państwowych... Jednak w 1918 roku Besarabia weszła w skład Rumunii... Na niewiele ponad dwadzieścia lat. A czy Austria nie była przez kilka lat częścią Niemiec? Podobna jest sytuacja między Mołdawią a Rumunią. Proszę zwrócić uwagę, że choćby w ostatnich dziesięcioleciach rozrosły się tu miasta, do których napłynęli Rosjanie, Ukraińcy. Coś się tu zmieniło. Niezależnie jednak od tego jesteśmy za jak najściślejszymi stosunkami z Rumunią. I mamy je w bardzo wielu dziedzinach. Moje pytanie nie tyle dotyczyło perspektyw zjednoczenia, ile raczej wiązało się z faktem, że Rumunia, tak z wami związana kulturowo, jest waszym sąsiadem bardziej zaawansowanym na drodze integracji europejskiej i w przyszłości granica z nią może się okazać waszą granicą z Unią Europejską, jak dla Polski obecnie granica z Niemcami. My też chcielibyśmy graniczyć z Unią przez Niemcy, ale cóż robić. Mówiąc jednak poważnie: staramy się w pełni wykorzystywać sąsiedztwo z Rumunią, również w perspektywie integracji europejskiej. Jakie są perspektywy rozwiązania problemu Naddniestrza i wycofania stamtąd rosyjskiej XIV Armii? Rosja zajmuje jasne stanowisko, gdy chodzi o konieczność zachowania integralności terytorialnej Mołdawii. Mam nadzieję, że wraz z prezydenturą Władimira Putina to się zrealizuje. Zdajemy sobie sprawę, że trzeba określić szeroką autonomię tego terytorium, ale w ramach Republiki Mołdawii. Wszystko zależy od polityki rosyjskiej, częściowo ukraińskiej, a poza tym od stanowiska Europy, OBWE, nawet ONZ. My w żadnym razie nie chcemy konfliktu zbrojnego, tylko rozwiązania pokojowego. A do wyprowadzenia XIV Armii Rosja zobowiązała się podczas szczytu OBWE w Stambule w listopadzie ubiegłego roku. Rozmawiał w Kiszyniowie Bogumił Luft Republika Mołdawii leżąca między Prutem a Dniestrem to historyczna Besarabia, wschodnia część niegdysiejszego Hospodarstwa Mołdawskiego, jednej z trzech struktur państwowych, w których przez wieki kształtował się naród rumuński. Besarabia nie weszła jednak w skład państwa rumuńskiego powstałego w połowie XIX wieku ze zjednoczenia Mołdawii i Wołoszczyzny, bo wcześniej, w 1812 roku, została zagarnięta przez Rosję. Do Rumunii przyłączyła się dopiero w 1918 roku. Moskwa zajęła ją powtórnie w 1940 roku na mocy paktu Ribbentrop - Mołotow. By ją odbić, Rumunia przystąpiła u boku Niemiec do wojny przeciw ZSRR. Po wojnie Stalin utworzył na terenie Besarabii Mołdawską Socjalistyczną Republikę Radziecką. W chwili rozpadu ZSRR republika ta proklamowała niepodległość.
Petru Lucinschi, prezydent Republiki Mołdawii - Stoimy wciąż przed trzema problemami. mołdawskie tradycje państwowe zostały dawno przerwane. przekształcamy gospodarkę, która była skolektywizowana i scentralizowana, w gospodarkę rynkową. jest kwestia procesów demokratycznych, budowy społeczeństwa obywatelskiego i obyczajów demokratycznych. Nasza orientacja proeuropejska jest jasna. jak pan chce pogodzić dążenie do udziału w integracji europejskiej z faktem, że Republika Mołdawii pozostaje członkiem Wspólnoty Niepodległych Państw? uczestniczymy tylko w wymiarze gospodarczym Wspólnoty, a nie na przykład wojskowym. Jeśli mamy dobre stosunki gospodarcze z Ukrainą, Rosją, a nawet Białorusią, to dlatego, że znajdujemy tam zbyt na wyroby naszej produkcji.68 proc. naszego handlu to handel z nimi. Jaki charakter ma rząd Dumitru Braghisa? kontynuuje politykę reform i integracji europejskiej, zaczął się zajmować codzienną rzeczywistością ekonomiczną i zwrócił większą uwagę na problemy korupcji i przestępczości gospodarczej. Chce pan zmian w konstytucji wzmacniających władzę prezydenta. Dlaczego? Istnieje forma demokracji z silną władzą prezydenta. Jest przy tym niezależne sądownictwo, Trybunał Konstytucyjny, parlament. Jak wyglądają stosunki mołdawsko-rumuńskie? Z Rumunią mamy wspólny język, tradycje i obyczaje, ale zawsze żyliśmy w odrębnych strukturach państwowych... jesteśmy za jak najściślejszymi stosunkami z Rumunią. I mamy je w bardzo wielu dziedzinach.staramy się w pełni wykorzystywać sąsiedztwo z Rumunią, również w perspektywie integracji europejskiej. Jakie są perspektywy rozwiązania problemu Naddniestrza i wycofania stamtąd rosyjskiej XIV Armii? Rosja zajmuje jasne stanowisko, gdy chodzi o konieczność zachowania integralności terytorialnej Mołdawii. Mam nadzieję, że wraz z prezydenturą Władimira Putina to się zrealizuje. do wyprowadzenia XIV Armii Rosja zobowiązała się podczas szczytu OBWE w Stambule w listopadzie ubiegłego roku.
FRANCJA Wielu ludzi pozostających od lat bez pracy już nigdy jej nie znajdzie Zawód: bezrobotny - Bezrobocie grozi każdemu. Bijemy się więc nie tylko o bezrobotnych. Bijemy się o wszystkich - podkreślają aktywiści walczący o prawo do pracy. Obok manifestacji, protestów i okupacji budynków tydzień temu zorganizowano w Quimper (Bretania) "targi żebraków". Miały one pomóc w znalezieniu pracy przez bezrobotnych. Niektórzy z nich (zdjęcie) mieli nawet przygotowane życiorysy. FOT. AP PIOTR KASZNIA z Paryża Protesty francuskich bezrobotnych, już od prawie miesiąca domagających się zwiększenia minimalnej wysokości zasiłków, odbija się coraz większym echem we Francji i na całym świecie. Komentatorzy mówią o dramatycznym początku epoki społeczeństwa bez pełnego zatrudnienia. Nie ulega wątpliwości, że bezrobotni stworzyli najważniejszy od słynnej rewolty studenckiej w maju 1968 roku ruch społeczny we Francji. Bernard Rougot ma 46 lat, z zawodu jest piekarzem, ale już od ponad dwóch lat nie ma pracy. Ponieważ przedtem miał dość dobre zarobki, przysługuje mu 4 tys. franków zasiłku. Za kilka miesięcy jednak bezpowrotnie straci do niego prawo. Wtedy - jeżeli wcześniej nie znajdzie jakiejś pracy - będzie mógł ubiegać się o tzw. zasiłek minimalny w wysokości 2,2 tys. franków, który przysługuje wszystkim osobom powyżej 25 lat, które nie mają zatrudnienia. Żona Rougota nie pracuje. Mają dwoje dorastających dzieci. - Do tej pory jakoś sobie radziliśmy dzięki oszczędnościom i pomocy rodziny - mówi. - Ale nie wyobrażam sobie, jak uda nam się przeżyć za dwa tysiące franków. Zresztą domagam się nie tyle wyższego zasiłku dla bezrobotnych, lecz po prostu pracy. Rougot działa w ruchu bezrobotnych od samego początku. - Jestem w ruchu dlatego, że brak pracy niemal wszyscy odczuwają jako wielką hańbę. Bo tak naprawdę bezrobocie grozi każdemu. Bijemy się więc nie tylko o bezrobotnych - bijemy się o wszystkich. Od kiedy Rougot stracił pracę, przestał głosować w wyborach. - Jako bezrobotny czuję się wykluczony ze społeczeństwa - mówi. - Odebrano mi moje najbardziej podstawowe prawa, więc dlaczego miałbym wypełniać swoje obowiązki względem państwa. Strategia nękania Akcje bezrobotnych rozpoczęły się kilka dni przed Bożym Narodzeniem, tak jakby ich celem było uświadomienie przygotowującym się do świąt Francuzom mającym pracę, że nie będą mogli spokojnie świętować. Zaczęli bezrobotni z Marsylii, którzy okupowali budynek Państwowej Agencji Zatrudnienia (ANPE). Domagali się przywrócenia zlikwidowanej przez lewicowy rząd Lionela Jospina ze względów oszczędnościowych specjalnej premii noworocznej dla bezrobotnych w wysokości 3 tys. franków. Za przykładem marsylczyków poszli bezrobotni z innych miast. Bardzo szybko akcje przybrały postać dobrze zorganizowanego ruchu obejmującego swym zasięgiem całą Francję. Zaczęto okupować nie tylko budynki ANPE i organizacji przyznającej zasiłki dla bezrobotnych (ASSEDIC), ale także merostwa, prefektury, a nawet siedziby partii politycznej. Po raz pierwszy ruch bezrobotnych przekroczył ramy akcji symbolicznej. Organizacje skupiające ludzi bez pracy działają we Francji już od połowy lat 80., ale dotąd ograniczały się do przeprowadzania raz lub dwa razy do roku marszów przeciwko bezrobociu. Tym razem chodzi o oparte na strategii nękania dobrze zorganizowane akcje, które mają doprowadzić do jak najszerszego odzewu społecznego i wywarcia presji na klasę polityczną. Akcje okupacyjne, przeprowadzane przez liczące kilkadziesiąt osób "komanda" bezrobotnych, trwają z reguły nie więcej niż kilkanaście godzin. Kiedy do akcji wkracza policja, "komando" samo opuszcza budynek i zajmuje inny. Do tej pory strategia ta sprawdza się bez zarzutu. W ruchu aktywnie uczestniczy najwyżej kilkanaście tysięcy spośród 3,1 miliona bezrobotnych, ale dużą rolę odgrywają w nim działacze ugrupowań skrajnie lewicowych, mających duże doświadczenie w akcjach okupacyjnych. Zmieniły się także żądania. Nie chodzi już o noworoczną premię, ale o podniesienie wysokości wszystkich zasiłków dla bezrobotnych o 1500 franków i zapewnienie minimalnego dochodu osobom poniżej 25 lat, niezależnie od tego czy kiedykolwiek pracowały. Przeciętna płaca wynosi obecnie we Francji ok. 11,5 tys. franków. Walka o uznanie Ruchem kieruje pięć stowarzyszeń bezrobotnych: AC (Działać Wspólnie Przeciwko Bezrobociu!), MNCP (Narodowy Ruch Bezrobotnych), APEIS (Stowarzyszenie na Rzecz Zatrudnienia, Informacji i Solidarności) oraz dwa Komitety Bezrobotnych związane z najbardziej wpływowym francuskim związkiem zawodowym - Powszechną Konfederacją Pracy (CGT) - kontrolowanym przez Francuską Partię Komunistyczną (PCF) i najmłodszą z dużych central związkowych, SUD. CGT i SUD jako jedyne związki zawodowe stworzyły w swoim łonie Komitety Bezrobotnych. Należy do nich już ponad 80 tys. ludzi bez pracy. Od początku konfliktu stowarzyszenia bezrobotnych uzyskały poparcie stowarzyszeń walki z wykluczeniem społecznym, takich jak "Prawo do mieszkania" (DAL), które wsławiło się zajmowaniem w Paryżu na rzecz bezrobotnych pustych od lat luksusowych budynków należących do wielkich banków i towarzystw ubezpieczeniowych. Pierwsze stowarzyszenia ludzi bez pracy powstały we Francji w 1982 r. Jednak przez przeszło dziesięć lat musiały walczyć z wrogością związków zawodowych, które obawiały się, że ktoś chce zająć ich miejsce. Według związkowców bezrobotni powinni szukać, a nie domagać się pracy. - Byliśmy wtedy sami i przeszkadzaliśmy centralom związkowym - mówi Maurice Pagat, założyciel Narodowego Ruchu Bezrobotnych (MNCP), pierwszej francuskiej organizacji skupiającej ludzi bez pracy. Jednak utrzymująca się duża liczba osób pozostających bez zatrudnienia dłużej niż rok zbiła te argumenty. Dziś jest jasne, że wielu ludzi bez pracy już nigdy jej nie znajdzie. Ich jedyną nadzieją jest otrzymywanie zasiłku aż do czasu przejścia na emeryturę. Dzisiaj przeszło 30 proc. wszystkich bezrobotnych to osoby nie mające zatrudnienia dłużej niż rok. Połowę z nich stanowią bezrobotni od ponad dwóch lat. Odsetek ludzi bez pracy rośnie coraz szybciej - w ubiegłym roku zwiększył się o 27 proc. Dzisiaj sytuacja stowarzyszeń bezrobotnych jest zupełnie inna. Przygotowując prawo dotyczące walki z wykluczeniem społecznym, rząd Lionela Jospina przeprowadził konsultacje ze wszystkimi ważniejszymi stowarzyszeniami bezrobotnych. Na początku stycznia ich przedstawiciele zostali przyjęci przez Jospina. - Coś się radykalnie zmieniło. Odnoszę wrażenie, że jesteśmy słuchani, że politycy nareszcie zaczynają zdawać sobie sprawę, iż wysokie i długotrwałe bezrobocie grozi kryzysem całego społeczeństwa - mówi Philippe Villechelane, jeden z liderów APEIS. Bez zatrudnienia Specyficzną cechą ruchu jest to, że bezrobotni zachowują się tak, jakby chodziło o strajk zatrudnionych, jakby byli "pracownikami bezrobocia" - analizuje sytuację Alain Lebaube, znany ekspert od spraw bezrobocia, autor kilku książek na ten temat. - Jesteśmy świadkami narodzin we Francji i w innych państwach europejskich nowej kategorii zawodowej - "pracowników bez zatrudnienia". Bezrobotni domagają się przyznania im premii, płacy minimalnej, zagwarantowania świadczeń społecznych, okupują budynki, robią to samo co strajkujący pracownicy. Ze względu na wysoki odsetek bezrobotnych i duże tradycje egalitarystyczne zjawisko to jest widoczne na razie we Francji, ale podobne organizacje powstaną także w innych krajach europejskich. Zresztą już dzisiaj można dostrzec próby współpracy bezrobotnych z kilku państw Europy. Jej przykładem może być ubiegłoroczny Europejski Marsz Przeciwko Bezrobociu, który nieprzypadkowo zakończył się w Amsterdamie w przededniu szczytu Unii Europejskiej. Po dwóch tygodniach protestów rząd Lionela Jospina podjął decyzję o przeznaczeniu miliarda franków dla bezrobotnych znajdujących się w najbardziej rozpaczliwej sytuacji. Po miesiącu obiecał indeksację zasiłków oraz podniesienie najniższego z nich o około 10 proc. Jednak władze nadal odmawiają spełnienia podstawowego żądania ruchu bezrobotnych - podwyższenia wszystkich zasiłków o 1500 franków - twierdząc, że zatarłoby to różnicę między zasiłkami i najniższymi płacami, a tym samym zniechęciło ludzi do poszukiwania pracy. Dotychczasowe ustępstwa rządu nie zadowoliły przywódców ruchu bezrobotnych. Zapowiadają protesty aż do skutku. Zdaniem premiera problem bezrobocia można rozwiązać tylko przez skrócenie czasu pracy z 39 do 35 godzin tygodniowo. Dyskutowany obecnie w Zgromadzeniu Narodowym projekt ustawy przewiduje wprowadzenie nowego systemu - bez zmniejszenia zarobków - w przedsiębiorstwach zatrudniających ponad 20 osób już w 2000 r., a w pozostałych - w roku 2002. Miałoby to pozwolić na stworzenie od 500 do 700 tys. nowych miejsc pracy w ciągu dwóch lat. Nastroje przedrewolucyjne Skróceniu czasu pracy zdecydowanie sprzeciwia się zarówno prawicowa opozycja, jak i bardzo wpływowy Francuski Związek Pracodawców (CNPF), skupiający 80 proc. wszystkich właścicieli przedsiębiorstw. Według przedsiębiorców ze względu na zwiększenie kosztów pracy obowiązkowe wprowadzenie 35-godzinnego tygodnia pracy spowoduje nie zmniejszenie bezrobocia, lecz wręcz przeciwnie - zwiększenie. Ponadto wzrost kosztów pracy, które już dzisiaj należą do najwyższych w Europie, dramatycznie obniży konkurencyjność firm francuskich. Priorytetem nie jest już tworzenie nowych miejsc pracy, ale przygotowanie się do sytuacji niepełnego zatrudnienia, uświadomienie sobie, iż okres pełnego zatrudnienia minął bezpowrotnie - twierdzą z kolei politycy prawicy. - Trzeba przygotować się na to, że niektórzy ludzie będą bez pracy do końca życia. Jest prawdą, że Francuzi pracują coraz mniej. Obecnie już 17 proc. wszystkich zatrudnionych pracuje w niepełnym wymiarze czasu (z tego połowa wbrew własnej woli), podczas gdy jeszcze dziesięć lat temu odsetek tych osób wynosił tylko 4 proc. Ruch bezrobotnych, cieszący się sympatią ponad 60 proc. Francuzów, przyczynił się do wyraźnego spadku popularności premiera Lionela Jospina. Po raz pierwszy od objęcia władzy w czerwcu ubiegłego roku odsetek Francuzów mających do niego zaufanie spadł poniżej 50 proc. Po raz pierwszy też prezydent Jacques Chirac cieszy się większą popularnością niż premier. Czy problem bezrobocia może spowodować upadek rządu Jospina? Nie jest to wykluczone, jeśli sądzić po coraz większej różnicy zdań w łonie rządzącej lewicowej koalicji socjalistów, komunistów i ekologów. Francuska Partia Komunistyczna (PCF) i ekolodzy opowiadają się za spełnieniem postulatów zgłaszanych przez bezrobotnych. "Wolę siłę dialogu od siły policji" - stwierdził szef PCF, Robert Hue, komentując usuwanie protestujących przez policję z okupowanych budynków. Zdaniem lidera komunistów żądania bezrobotnych są w pełni uzasadnione. - Dla bezrobotnych jest to kwestia godności, dla lewicy - solidarności i wierności swym ideałom - twierdzi. Taka postawa budzi oburzenie w łonie Partii Socjalistycznej. - PCF przekroczyła wszelkie granice. Chce naszym kosztem zwiększyć swe wpływy wśród ludzi bez pracy i najgorzej zarabiających - twierdzi się w otoczeniu premiera Jospina. Oficjalnie żądania ruchu bezrobotnych ograniczają się na razie do podwyższenia zasiłków. Jednak coraz częściej pojawiają się żądania radykalnej zmiany redystrybucji dochodu narodowego, m.in. poprzez podwyższenie najniższych płac i równoległe obniżenie najwyższych wynagrodzeń w administracji państwowej. Część komentatorów francuskich mówi już o sytuacji przedrewolucyjnej. Prawie wszyscy są zgodni, że bezrobotni stworzyli najważniejszy od rewolty studenckiej w 1968 roku ruch społeczny. - Nie możemy ustąpić, nie mamy nic do stracenia - mówi Bernard Rougot.
Nie ulega wątpliwości, że bezrobotni stworzyli najważniejszy od słynnej rewolty studenckiej w maju 1968 roku ruch społeczny we Francji. dobrze zorganizowane akcje mają doprowadzić do jak najszerszego odzewu społecznego i wywarcia presji na klasę polityczną. Ruchem kieruje pięć stowarzyszeń bezrobotnych. Odsetek ludzi bez pracy rośnie coraz szybciej. Zdaniem premiera problem bezrobocia można rozwiązać tylko przez skrócenie czasu pracy. Skróceniu czasu pracy zdecydowanie sprzeciwia się zarówno prawicowa opozycja, jak i bardzo wpływowy Francuski Związek Pracodawców.
ANALIZA Uzasadnienie orzeczenia jako środek wypowiedzi trzeciej władzy w debacie publicznej Być sędzią w trudnych czasach RYS. JACEK FRANKOWSKI EWA ŁĘTOWSKA To, co czynią sądy, w ewidentny sposób staje się elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, poprzez media, pretenduje społeczeństwo. Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Oznacza to, że tzw. zewnętrzna funkcja motywów - zazwyczaj przypisywana tylko wyrokom wyższych instancji, dzięki ich wpływowi na niższe instancje sądowe i publikacji orzeczeń - zaczyna oddziaływać także na szerszy krąg odbiorców, i to nie tylko ze sfer profesjonalnych. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje obecnie bardziej działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. Rozszerza się bowiem grono osób aspirujących do tego, aby być objętymi działaniem tej funkcji. To, co czynią sądy, staje się w ewidentny sposób elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, przez media, pretenduje społeczeństwo. Nie zamykać się w wieży z kości słoniowej W naszym kraju można często spotkać się z twierdzeniem, że "sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie". Twierdzenie to wypowiada się jako argument za wstrzemięźliwością w kontaktach sędziów (sądów) z mediami i w ogólności ze społeczeństwem. Innymi słowy, owo stwierdzenie ma służyć jako wyjaśnienie, a jednocześnie usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów. Jednakże rzadko dostrzega się, że jest to w pewnej mierze broń obosieczna. Staje się bowiem oczywiste, że wszystkie współcześnie zwiększone aspiracje, wymagania, oczekiwania - kierują się pod adresem uzasadnienia orzeczenia, które w ten sposób staje się jedynym środkiem wypowiedzi władzy sądowniczej w debacie publicznej. Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu (i to nie tylko w uzasadnieniu sądu wyższych instancji - tak np. przy sprawach głośnych terytorialnie), jest przyjmowane przez sądy ze zdziwieniem i traktowane jako atak na ich pozycję i poważna niedogodność. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy i sędziów jest błędem owocującym oskarżeniami sądów o arogancję, naraża je na krytykę, podważa legitymizację ich działania i daje pożywkę podejrzeniom o skostnienie, konserwatyzm i zamknięcie się w wieży z kości słoniowej. Inna sprawa, czy w warunkach zapaści sądownictwa (a tak jest właśnie w Polsce) akurat samo uzasadnienie wyroku może sprostać nowym zadaniom. Być może konieczne są tu jeszcze inne działania. Wtedy jednak zrezygnować wypadnie z wygodnej wymówki o wyroku jako jedynym medium, za pośrednictwem którego "wypowiada się" judykatywa. Legalizm biurokratyczny już nie wystarcza Współcześnie nikogo nie przekonuje proste stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", "słuszne" czy nie podlegające krytyce, ponieważ jest "zgodne z prawem", bez próby przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym, jako zdawkowa, powierzchowna, a nawet arbitralna. I nie można się dziwić. W końcu świadomość, iż interpretacja prawa (czytaj: tekstu) jest codziennością życia prawnego i że w związku z tym możliwe są różne sposoby rozumienia tego, co "jest prawem" - nie jest już właściwa tylko sędziom czy tylko ogółowi prawników. "Legalizm biurokratyczny", a więc powołanie się na czysto formalną zgodność czegoś z prawem - nie ma dziś siły przekonywania. Oczekuje się nie zwięzłej formuły: "prawo (ustawa, wyrok, decyzja) są legalne, a więc wszystko jest w porządku". Uzasadnienie musi przekonywać albo przynajmniej wskazywać na podjęcie starań. Ma to służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności faktycznych i prawnych to uzasadniających. Ponadto takie perswazyjne wyjaśnienie jest elementem obywatelskiego zdawania sprawy przez władzę - przed obywatelami. Zaniechanie w tym względzie jest odbierane jako arogancja władzy. Bo przecież sądy są - konstytucyjnie - trzecią władzą. Mają zatem obowiązki z racji pełnienia funkcji przypadającej im z tego tytułu. Funkcją tą jest uczestnictwo w zaprogramowanym w konstytucji mechanizmie "checks and balance" - a więc kontroli i równoważenia - innych władz. Ale "bycie władzą" pociąga za sobą ograniczenia, ciężary i niedogodności właściwe dla każdej władzy. Takim ograniczeniem jest obowiązek uczestnictwa w publicznym dyskursie, w zdawaniu sprawy społeczeństwu, aby oddalić od władzy (tu mam na myśli judykatywę) zarzut (czy podejrzenie) arbitralności. Grzech zaniedbania Twierdzenie to można zilustrować wieloma przykładami. Dotyczą one procesów, gdzie sądy motywujące swój werdykt - skądinąd dający się bronić - skoncentrowały się na argumentacji typu: "rozstrzygnięcie jest zgodne z obowiązującym prawem, wyłożonym przez nas zgodnie z zasadami sztuki prawniczej". Nie zadbały natomiast o dostępne wyłożenie tych zasad (sądząc, że są powszechnie znane). Dotyczy to np. procesów tzw. historycznych, odraczanych bezterminowo ze względu na stan zdrowia oskarżonego albo "łopatologicznego" wyjaśnienia sensu wydzielenia do odrębnego postępowania w sprawach niektórych oskarżonych. Sądy nie są świadome, że czasem ich dążność do wzmocnienia argumentacji przez mnożenie formalnych argumentów prawniczych osiąga (zwłaszcza przy podawaniu ustnych motywów wyroku) wręcz przeciwny skutek. Jest oczywiste, że w motywach pisemnych konieczne jest ustosunkowanie się do wszelkich kwestii zgłaszanych i podnoszonych w czasie procesu. Ale w wielkim historycznym procesie, gdzie przyczyną wyroku źle przyjętego przez publiczność była dowodowa bezradność sądu w kwestii indywidualizacji odpowiedzialności oskarżonych, osłabia się wręcz społeczną siłę przekonywania takiego wyroku, przywiązując w ustnych, publicznych motywach wiele wagi do wątku działania sprawców w obronie koniecznej. Inny problem to nieumiejętność czy niechęć sądów do przekonania, że np. w procesach "dziennikarskich", gdzie w oczywisty sposób pojawia się wątek prawa do informacji - ten aspekt jest brany pod uwagę. (O to, aby świadomość istnienia i doniosłości tego prawa zasadniczego stała się powszechna - zadbały już media i można być pewnym, że zostanie ono przypomniane w każdym procesie tego typu). Przypomnijmy słynne orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Krytyka - nawet ta dla sądów najżyczliwsza - nie kwestionowała tego ich rozumowania. Wykazywała jednak, że z uzasadnienia orzeczeń nie wynika, by sądy w ogóle brały pod uwagę aspekt praw człowieka i prawa do informacji, rozumianego z jednej strony jako znajdujące "prawnoczłowiecze" uzasadnienie wymagania społeczeństwa "do bycia poinformowanym" (art. 10 europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Podkreślić należy, że chodzi tu o coś więcej niż tylko "wolność słowa", bo o "prawo do informacji", którego beneficjentem jest ponadto nie jednostka, ale społeczeństwo. Z drugiej strony zarzucano sądom, że ochronę tajemnicy dziennikarskiej (bo o to przede wszystkim chodziło) redukują do "przywileju" żurnalistów. Uzasadnienie wyroku uznano więc za niedostateczne ze względu na niepodjęcie przez sąd rozważań w płaszczyźnie praw człowieka oraz nieprzeprowadzenie stosownych, wymaganych przez konwencję testów legalności ograniczeń istniejących w prawie wewnętrznym. Krytyka zatem dotyczyła raczej tego, czego w uzasadnieniu nie powiedziano, niż tego, co w nim zawarto. Być może zresztą, że stosowne rozumowania sąd nawet przeprowadził, tyle że o tym publiczności nie poinformował. Najprawdopodobniej nawet przy przeprowadzeniu oceny, której brak zarzucano, orzeczenie byłoby identyczne. Jednakże wstrzemięźliwość uzasadnienia nie przekonywała i ona właśnie była główną przyczyną krytyki. Działaniu sądu można więc było postawić zarzut biurokratycznego formalizmu. Można inaczej Oczywiście można wskazać również przykłady odmienne, gdy sądy odważyły się na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej i poszukały alternatywnych sposobów motywowania stanowiska, a to w imię dodatkowej legitymizacji zewnętrznej. I tak, przed kilkoma laty Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie (nowość w naszym kraju) publikacji zdań odrębnych. Niewątpliwie podniosło to jego autorytet, a jednocześnie uwiarygodniło przez wskazanie, jakie możliwości rozstrzygnięcia wchodziły w rachubę, a których nie przyjęto i dlaczego. W odniesieniu do podobnego postulatu zgłaszanego pod adresem sądów powszechnych słyszy się stareńki i oparty na kompletnym nieporozumieniu argument o rzekomej sprzeczności takiej możliwości z zasadą tajemnicy pokoju narad. Kolejny znany przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w drastycznej politycznie sprawie (inspiratorzy zabójstwa ks. Popiełuszki). Uniewinnienie oskarżonych (w ocenie sądu: brak dowodów winy) spowodowało tumult na sali. Sędzia zareagował improwizowaną konferencją prasową, w czasie której wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. To, co uznano (biorąc za wyróżnik formę działania) za konferencję prasową, w istocie było próbą przedstawienia motywów ustnych w sposób bardziej przystępny i dostosowany do poziomu wątpliwości publiczności, dla której zrozumienie rutynowego uzasadnienia okazało się niewystarczające, nie rozumiejącej konsekwencji zasad in dubio pro reo, konsekwencji stanu non liquet i skutków nieprzełamania domniemania niewinności. Sędzia jednak osiągnął jeżeli nie akceptację, to przynajmniej powszechniejsze zrozumienie swoich racji i racji wymiaru sprawiedliwości. Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się (a nie musiała) na pełną jawność postępowania. Nie dość, że sprawę rozpatrywano na rozprawie (co wynikało z decyzji samego sądu, który wszak mógł się tu ograniczyć do działań rutynowych: posiedzenie niejawne), że była ona transmitowana przez telewizję, ale jeszcze przy tej okazji opublikowano - znów wyłom w tradycji - zdania odrębne. W konsekwencji te działania przyniosły Izbie duże uznanie społeczne. Ta właśnie Izba zdecydowała się, przełamując w tym względzie odmienną tradycję sądownictwa, na publikację wszystkich swych orzeczeń. I to działanie wyraźnie umocniło prestiż sądu, czego wyrazem było przyznanie mu nagrody "za przekonywające wykazanie, że w państwie prawa prawo ma prymat nad polityką". Kolejny przykład dotyczy Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekając w kontrowersyjnej sprawie koncesji dla "Polsatu", wyraźnie dostrzegł potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizacyjnej funkcji jawności (tu w postępowaniu administracyjnym): "Skoro poziom funkcjonowania administracji w państwie w znacznym stopniu decyduje o jakości życia społeczeństwa, zarówno prawa, na podstawie których administracja działa, jak i efekty tych działań muszą być przedmiotem najwyższego społecznego zainteresowania i wnikliwej kontroli. Rzeczywista i efektywna kontrola społeczna nie jest zaś możliwa bez powszechnego prawa do wszelkiej informacji o sprawach administracyjnych (...)" W konsekwencji NSA - i to nawet praeter legem, bo tradycja nakazywała raczej ścieśniającą wykładnię przepisów o jawności postępowania - opowiedział się za transparencją działania (administracji) w imię kontynuacji dyskursu społecznego. Ten sąd dostrzega przy tym zmianę w funkcjach jawności: chodzi już nie tylko o stworzenie przez jawność gwarancji dla strony postępowania, ale o legitymizowanie władzy wobec społeczeństwa i umożliwienie dialogu społeczeństwo-władza. Wskazane próby przełamania rutyny i poszukiwanie w intensyfikacji rozwiązań perswazyjnych, wiążących się z wyższym stopniem przejrzystości (i to nie tylko działań, ale czasem i intencji działań) władzy sądowniczej - nie spotkały się z powszechną aprobatą. Nowatorom zarzucano gwiazdorstwo i naruszenie tajemnicy pokoju narad (w związku z ujawnieniem treści zdań odrębnych). Istoty sprawy nie dostrzeżono. Nie tylko dla fachowców Sądy w Polsce, niezbyt świadome zmiany oczekiwań społecznych wobec władzy i nie do końca rozumiejące, że same są jednym z jej składników, a więc że same podlegają prawidłowościom uznawanym za charakterystyczne dla innych władz, nazbyt często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji, która od fachowej strony ma sprawdzić działanie i rozumowanie sądu pierwszej instancji (realizacja "wewnętrznej" funkcji uzasadnienia sądowego). Dlatego uzasadnienia nie są pisane (a zwłaszcza wygłaszane, bo szczególne możliwości daje tu wygłoszenie ustnych motywów, także co do formy ich przedstawienia) "dla ludzi", lecz wyłącznie dla fachowców - kolegów z wyższych instancji. W gruncie rzeczy u podstaw takiego nastawienia (częstego wśród sędziów) leży także wspomniany już "biurokratyczny formalizm": skoro sędzia sam wie, że wydał wyrok zgodny z prawem i sumieniem, nie odczuwa potrzeby dodatkowego wyjaśnienia tego faktu. Uzasadnienie pisze zaś po to, aby oceny dokonali fachowcy z drugiej instancji. A ponieważ procedura nic nie mówi o konieczności perswazji (jej poziom powinien być dostosowany do poziomu odbiorcy), sędzia uważa się za zwolnionego z powinności dokonywania czegokolwiek więcej, ponad to, co koniecznie musi - wobec wymagań nieco w tym względzie mało odpowiadającej współczesności procedury. W ten jednak sposób sądy same pozbawiają siebie możliwości edukacyjnego oddziaływania, a co gorsza, zaprzepaszczają okazję do przekonania społeczeństwa, pozyskania go dla siebie, zdobycia zaufania do swej działalności: wymiaru sprawiedliwości jako takiego. Każda arbitralność jest odrzucana Ciekawe, że to NSA - może dlatego, że przypadło mu zadanie kontrolowania "innej" władzy - okazuje się znacznie bardziej wyczulony na nieaktualności postaw, jakie nazwaliśmy "legalizmem biurokratycznym", energicznie od lat protestuje przeciw biurokratycznemu legalizmowi uzasadnienia decyzji administracyjnych, z którymi się styka. Reakcja przeciw "legalizmowi biurokratycznemu" i poszukiwanie dodatkowej legitymizacji nie opartej na tylko czysto formalnym argumencie, iż "władza" działała w zakresie swych prawem określonych kompetencji - i to dla wszystkich trzech władz: legislatywy, egzekutywy i judykatywy - jest znakiem naszych czasów. To, że każda arbitralność władzy ("mam kompetencję i z niej korzystam, bez tłumaczenia się") jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka, których kariera po drugiej wojnie światowej była reakcją na rozwój totalitaryzmów. Arbitralność państwa wobec własnych obywateli przestała być kwestią wewnętrzną i przynajmniej w zakresie minimalnego poziomu, jaki stwarzają prawa człowieka - stała się sprawą uniwersalną. O ile w XVIII stuleciu reakcja na arbitralność władzy wykonawczej, egzekutywy, dała początek państwu prawa, eksponując potrzebę sądowej kontroli administracji i konieczność zapewnienia priorytetu ustawie (nad normatywnym działaniem egzekutywy), o tyle aspiracją praw człowieka stało się chronienie jednostki przed każdą arbitralnością. Obecnie więc także arbitralność legislatywy czy sądów daje jednostce prawo do bezpośredniej ochrony w ramach systemu kontroli ponadpaństwowej. Tak więc grają tu rolę aspiracje wzbudzone przez prawa człowieka. Podobnie działają inne mechanizmy kontrolne i ograniczające swobodę władz wewnętrznych poszczególnych państw (np. na skutek procesów integracyjnych: znany procesualista M. Capeletti nazywa to "skutkami transnacjonalizmu" dla wymiaru sprawiedliwości). Z punktu widzenia Strasburga czy Luksemburga każda z trzech władz: ustawodawcza, wykonawcza czy sądownicza, państw narodowych jest swoistą władzą wykonawczą - z punktu widzenia wdrażania zasad, nad którymi czuwają ponadpaństwowe instancje sądowe. Jest to trudne do zrozumienia, a tym bardziej do zaakceptowania przez legislatywę i judykatywę. Jest to jednak proces nieuchronny, wpływający z jednej strony na wzrost krytycyzmu wobec poczynań establishmentu własnego państwa. Z drugiej zaś - uznanie każdej arbitralności za aksjologicznie niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach czysto formalnych, wywodzących się z przekonania, że samo powołanie się na legalistyczną legitymizację jest wystarczające. Taka formalna legitymizacja działań władzy jest przesłanką konieczną wprawdzie, lecz obecnie nie wystarczającą dla zyskania zaufania obywateli, akceptacji przez nich dotyczących ich decyzji ustawodawczych, administracyjnych czy sądowych. Władze wydające te decyzje są tej zmiany chyba nie całkiem świadome - stąd też i rozminięcie się intencji władz i oczekiwań publiczności. Jesteśmy więc świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji, jakie otrzymują rządzeni, będący adresatami decyzji legislatora, administracji, sądów. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach, chociaż w zdaniu sprawozdania z tych działań, przy okazji motywowania rozstrzygnięć tej władzy nie tylko powołaniem się na legalizm, ale przez uczytelnienie racji konkretnego rozstrzygnięcia: rzetelne podanie motywów, "dlaczego" podjęto konkretną decyzję legislacyjną, administracyjną czy sądową (legitymizacja przez informację, jawność, transparencję). Podobnie: jeżeli nie jest możliwe lub zbyt trudne osiągnięcie sprawiedliwości w materialnym sensie, i w ten sposób usatysfakcjonowanie społeczeństwa, to przynajmniej można się usprawiedliwić ("ulegitymizować") sprawiedliwością proceduralną, fairness w działaniu władz wobec obywateli (legitymizacja przez procedurę). Prawo, które przekonuje W tym właśnie kierunku idą też społeczne oczekiwania. Granica tego, co uważa się za arbitralność władzy, znacznie się obniżyła w społeczeństwie ludzi już wychowanych na prawach człowieka i w przekonaniu o "normalności" społeczeństwa obywatelskiego. Jednocześnie rozszerzeniu uległa liczba tych aktorów życia społecznego, którzy uważają się za uprawnionych do żądania od władzy (i to każdej - legislatywy, egzekutywy i judykatywy) rachunku. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". Także obecne relacje między sądami a mediami, wyraźny wzrost zainteresowania tych ostatnich problematyką sądową (czasem bałamutny z punktu widzenia prawników i uciążliwy z punktu widzenia sądów) wymaga odpowiedzenia przez sądy - właśnie w uzasadnieniach ustnych i pisemnych - na to zapotrzebowanie. Proste ignorowanie tego zwiększonego (i uciążliwego, zgoda) zapotrzebowania będzie odbierane (i znów nie bez racji) jako arogancja sądów. Jeżeli nawet środowisko prawnicze uzna ten zarzut za nieuzasadniony, to nie znaczy, że nie będzie on wobec niego formułowany. Mówiąc nieco żartobliwie: teraz są takie czasy, że oczekuje się bardziej dobitnego wyartykułowania potrzeby stosunków właściwych dla społeczeństwa obywatelskiego. Istnieje więc większa wyrazistość, będąca konsekwencją kontrastu z tym, co uznawano za "normalne" w minionym czasie. Także w innych krajach sądownictwo jest konfrontowane z żądaniami zwiększenia "legitymizacji poprzez transparencję", co w konsekwencji ma wpływ na wymagania dotyczące stylu uzasadnień i kontaktów sądu z otoczeniem właśnie przez uzasadnienie. W niemieckiej gazecie "Frankfurter Rundschau" z 26 czerwca 1995 r. pod znamiennym tytułem "Dzisiejszy wymiar sprawiedliwości budzi wspomnienia C. K. monarchii" zabrał głos Horst Hauser, przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech. Zarzuca on niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości i sędziom nienowoczesność i nieumiejętność odpowiedzenia na wymagania współczesnej demokracji. W szczególności przypisuje im część winy za przyblaknięcie idei państwa prawa, a to ze względu na biurokratyzację wymiaru sprawiedliwości, sprowadzenie go (w świadomości samych sędziów) do "pracy nad aktami" i "opracowywania przypadków" przy jednoczesnym zaniechaniu udziału sądów w społecznym dyskursie z obywatelami. Autor stawia tezę, że sędziowie niemieccy zbyt nikłą wagę przywiązują do poszukiwania społecznej akceptacji dla swych orzeczeń. I w końcu powiada, że zbliża się czas, gdy sędziowie będą musieli poświęcić równą staranność co sporządzaniu motywów wyroków opracowaniu sądowych komunikatów do prasy, towarzyszących wydaniu orzeczenia. Zwróćmy uwagę, że te poważne i dobrze uzasadnione zrzuty dotyczą wymiaru sprawiedliwości, gdzie tradycją jest motywacja wyroków znacznie bardziej rozbudowana i gruntowna, niż wymaga tego tradycja np. francuska (będąca wszak wzorem dla polskiej), gdzie w orzeczeniach cytuje się piśmiennictwo i gdzie tak zredagowane uzasadnienie staje się w gruncie rzeczy formalnym dowodem erudycji i oczytania sędziego. A przecież i tam odczuwa się kryzys legitymizacji rozstrzygnięć sądowych. Więcej światła Wniosek: więcej światła, więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem, nie każącym się wobec nikogo tłumaczyć. Wyroki "komunikowane", a nie "uzasadniane" - w sensie "objaśniające publicznie", co i dlaczego zrobił sąd, mający wszak do wyboru kilka dróg postępowania, nie mają racji bytu w warunkach kryzysu legitymizacji władzy, charakterystycznego dla współczesności. Ale płyną z tego konsekwencje dla uzasadnienia wyroku, dla sposobu przygotowania jego motywów: nie tylko dla kolegów po fachu i wyższej instancji, lecz także dla publiczności. Być może konieczna jest zmiana stylu pisania wyroków; być może konieczne jest - w celu uwolnienia samych uzasadnień od presji wywołanych tym, że one są obecnie jedyną formą udziału sądów w społecznym dyskursie - poszukiwanie innych form alternatywnych, a zerwaną więź legitymizacyjną i brak dialogu społecznego zastąpić można (lub uzupełnić) obowiązkowym komunikatem prasowym, jak proponuje H. Hauser? Jedno jest pewne. Powrót władzy sądowniczej do grona "trójcy władz", co wynika dobitnie z nowej konstytucji, kładzie jej na barki powinność udziału we wspomnianym dyskursie ze społeczeństwem. Jest to bowiem konieczna konsekwencja "bycia władzą". Zmusza ją także do podporządkowania się wymaganiom co do legitymizacji przez perswazję i transparencję. Potrzebom i oczekiwaniom nie może sprostać utrzymane w tradycyjnym stylu uzasadnienie orzeczenia, zwłaszcza jeżeli chce się je uznawać za jedyny przejaw tego dyskursu ze strony sądów. Działaniu sprawiedliwości stawia się wymaganie zdobycia aprobaty stron i opinii publicznej; nie wystarczy samo posiadanie i powołanie się na formalną legitymizację orzeczenia i sędziego. Ustawa jest tylko narzędziem "Współczesne koncepcje prawnicze nie przyrównują już sędziego do ust wygłaszających brzmienie ustawy, gdyż nie sprowadza się już do niej całego prawa: ustawa jest tylko podstawowym narzędziem wskazującym sędziemu kierunek w wypełnianiu jego zadania, tj. rozstrzygania konkretnych wypadków" (Ch. Perelman: Logika prawnicza, nowa retoryka, Warszawa, 1984). Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje ustawicznie wyborów: preferencjom aksjologicznym i stanowi jednostkowej wiedzy odpowiada wybór technik rozumowania i sposobów wykładni, aprobata jednych i odrzucenie drugich. "Rzadko się zdarza, by sądy, jeśli tego naprawdę pragną, nie znalazły w technice prawniczej sposobu pogodzenia swej troski o możliwe do przyjęcia stanowisko z wiernością ustawie" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Ukrycie w tym zakresie roli sędziego jest fikcją, hipokryzją i wykrętem - i nie jest to określenie moje, lecz wybitnych prawników francuskich, kierowane pod adresem własnej konfraterni, popadającej w te właśnie grzechy. Jeżeli zatem we Francji (skąd czerpaliśmy wzory do naszej praktyki, o czym już zapomnieliśmy) zarzuca się przestarzałość rutyny, to ten sam zarzut nie może ominąć i nas. Rozumowanie sędziego może przebiegać w danej sprawie różnie i nie da się tego obecnie ukryć - zarówno wobec innych prawników, jaki i wobec szerszej publiczności. Gdy tak się dzieje, autorytet decyzji będzie się opierał na fikcji. Czy może to jednak umacniać szacunek i autorytet wymiaru sprawiedliwości? Przekonywanie audytorium - przez to, co się samemu zrobiło, a nie ukrywanie się za pozorem formalnego "zastosowania ustawy", komunikowane tylko przez sędziego stronom i publiczności - tak można określić istotę różnicy między modelem, który jest rozpowszechniony u nas jako typowy, a tym, co uważam za odpowiadające znakowi czasu opracowanie motywów. A to po to, aby ujawnić, na co publiczność czeka: nie tylko na rozstrzygnięcie wymierzające sprawiedliwość, ale demonstracyjnie wskazujące, że sprawiedliwość wymierzono. Oczywiście nie chodzi o zastępowanie tradycyjnego uzasadnienia traktatem teoretycznym czy sprowadzanie sprawy do zwiększania objętości pisemnych motywów. Problem w większej szczerości wobec przedstawienia tego, co się robi. Sędzia jest nie tylko "ustami ustawy" i nie jest automatem subsumcyjnym. W konsekwencji pisane przez niego uzasadnienia nie mają służyć kamuflowaniu istnienia i dokonania wyboru technik prawnych. Czasem lektura publikowanych orzeczeń czyni wrażenie, że ukrycie tego rodzaju wyborów wynika nawet nie z przemyślanej decyzji, lecz nieświadomości istnienia i dokonania wspomnianych wyborów, braku wiedzy o istniejących w tym względzie możliwościach. Inaczej mówiąc, powstaje wrażenie, że sędzia albo nie wiedział, że to, co czyni, jest dokonaniem wyboru, a nie tylko "przemówieniem jako usta ustawy", albo nie zdawał sobie sprawy ze stojących przed nim możliwości. Jeżeli zarzut niskiej samoświadomości sędziów ktoś uznałby za obraźliwy, to odpowiem, że maniera uzasadnienia ukrywająca całkowicie sędziego za plecami ustawodawcy - nie daje obserwatorowi i czytelnikowi szans na weryfikację innego wniosku. Między dawnymi normami a zmienioną aksjologią Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Dlatego stosowanie prawa (odczytanie abstrakcyjnej normy i jej aplikowanie do konkretnego wypadku) jest nie tylko dedukcją, lecz stałym przystosowywaniem przepisów prawnych (ich rozumienia) do przeciwstawnych wartości podnoszonych w sporach sądowych. Oczywiste jest, że zapotrzebowanie na tego rodzaju przystosowanie jest większe w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych. Celu tego nie da się osiągnąć przez budowę sylogizmów w uzasadnieniu orzeczenia i pominięcie procesu myślowego, który kamufluje rzeczywisty proces myślowy. Główny wysiłek sędziego jest skierowany na poszukiwanie decyzji, która będzie rozwiązaniem rozsądnym i sprawiedliwym, gdyż daje się włączyć do obowiązującego systemu prawnego. Zbudowanie wspomnianego sylogizmu, demonstrowanego w tekście uzasadnienia jest poprzedzone procesem ocennym - dlaczego więc udawać (przez eliminację go z uzasadnienia), że on nie istnieje? Współcześnie w Polsce jesteśmy właśnie świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. To zaś stawia przed sądami zadania wyjątkowe. "(...) Sprawiedliwe rozwiązanie sporu nie jest po prostu, jak chciał pozytywizm prawniczy, kwestią zgodności z prawem, to znaczy legalności. W istocie rzadko się zdarza, by był tylko jeden sposób rozumienia zgodności rozwiązania z prawem: to raczej uprzednio podjęte przekonanie o tym, co będzie rozwiązaniem sprawiedliwym, rozsądnym i możliwym do przyjęcia, kieruje sędzią w poszukiwaniu przyjęcia zadowalającego prawnie uzasadnienia" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Jeżeli jednak tak jest, a tak jest z pewnością zwłaszcza w warunkach burzliwych przemian, to osiągnięcie akceptacji dla rozstrzygnięcia przez strony i publiczność nie może nastąpić za pomocą uzasadnienia skrywającego ten cały proces i samego sędziego za rzekomym, podawanym za jedyne możliwie i pozbawione alternatywy rozstrzygnięciem determinowanym wprost i wyłącznie wolą ustawodawcy. A nastąpić nie może, ponieważ tego rodzaju ograniczenie uzasadnienia w gruncie rzeczy jest w tej sytuacji czysto woluntarystyczne. I z tej przyczyny jego procesowe i pozaprocesowe funkcje pozostaną nie zrealizowane (...) Jest to fragment referatu przygotowanego na spotkanie organizowane przez Stowarzyszenie Sędziów "Iustitia" poświęcone tematowi "Sędzia w społeczeństwie", które odbędzie się 24-25 stycznia. Ucz się łaciny In dubio pro reo - w razie wątpliwości na korzyść oskarżonego (wyrokuje się) Non liquet - nie jest jasne Praeter legem - obok ustawy
Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, także sądowniczej. Społeczeństwo interesuje działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. Współcześnie nikogo nie przekonuje stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", ponieważ jest "zgodne z prawem", bez przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym. Legalizm biurokratyczny nie ma dziś siły przekonywania. można wskazać przykłady na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej. Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie zdań odrębnych. Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się na pełną jawność postępowania. Sądy w Polsce często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższejinstancji. To, że każda arbitralność władzy jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka. Jesteśmy świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". Wniosek: więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem. Zadaniem władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwośćw danym środowisku i czasie.
Japonia Młode pokolenie nie zamierza się przepracowywać Liczy się dobra zabawa Dzisiejsi dwudziestoparolatkowie to pierwsze powojenne pokolenie, które wkracza w dorosłość przede wszystkim z myślą o własnych potrzebach i rozrywkach. Na zdjęciu: 24-letni Naoyuki Yoshizumi gra w "Dance Dance Revolution", grę, w której tańczy z komputerowym partnerem, starając się nie zmylić kroku. (C) AP W Japonii trwa przedziwna rewolta młodego pokolenia. Odrzucając dotychczasowy ideał pracowitego, szarego i posłusznego praktykanta w wielkiej firmie, japońskie 20-latki dążą do całkiem nowego celu. Do własnej przyjemności. Któregoś dnia Soichi Takenaka, inżynier w dużej firmie budowlanej, spytał swego 18-letniego syna, kim chce zostać po skończeniu studiów. Najpierw wydało mu się, że nie dosłyszał. - Stylistą! - powtórzył głośno chłopak, wprawiając ojca w osłupienie. Inżynier Takenaka nie tylko nigdy nie słyszał o takim zawodzie, lecz nawet nie znał takiego słowa. - Gdy ja byłem młody, marzyliśmy o poważnej, statecznej pracy - mówi 50-letni Takenaka. Ale czasy się zmieniają. Smutek menedżera Dzisiejsi dwudziestoparolatkowie to pierwsze w powojennej historii Japonii pokolenie, które wkracza w dorosłość nie z gotowością do ciężkiej pracy dla ogółu, lecz przede wszystkim z myślą o własnych potrzebach i rozrywkach. Jeszcze 10 lat temu marzeniem niemal każdego młodego Japończyka było zostanie "sararimenem". Sararimen to potoczne, pochodzące z angielskiego ("salary", czyli pensja i "man", czyli człowiek, razem "człowiek na pensji"), określenie menedżera zatrudnionego w jednym z wielkich, słynnych na cały świat japońskich koncernów - takich jak Sony, Matsushita, Toyota czy Mitsubishi. Tysiące ubranych w niemal jednakowe, szare bądź granatowe garnitury mężczyzn, którzy co rano szczelnie upchnięci w wagonach tokijskiego metra niczym sardynki w puszce podróżują do pracy - to właśnie sararimeni. Ich cnotą przez lata była uległość wobec przełożonych, dozgonna wierność firmie i całkowite dla niej poświęcenie, także kosztem potrzeb własnych i rodziny. Młody sararimen miał zacisnąć zęby i cierpliwie harować, aż w końcu, wraz z wiekiem, bo w Japonii wciąż obowiązuje zasada starszeństwa, przychodziły awanse i podwyżki. Koncern brał ich pod swe skrzydła - zapewniał gwarancję pracy i godziwej płacy aż do emerytury. Zaczynając przed siedmioma laty pracę w wielkim koncernie słynącym z elektroniki użytkowej, 31-letni dziś Satoshi Oishi miał wrażenie, że złapał pana Boga za nogi. Ale dziś jest innego zdania. Gdy patrzy, jak żyją jego koledzy, którzy nie poszli drogą kariery sararimena, to jest mu żal, że musi przez kilkanaście godzin na dobę ciężko pracować, podczas gdy oni mają czas, by normalnie żyć. - Nie mam nawet kiedy wydać tych pieniędzy - dodaje ze smutkiem. Wolność na pół etatu - Po szkole próbowałem dostać stałą, tzw. poważną robotę, ale nie było łatwo - mówi 25-letni Kazuo Futamura, który pracuje na trzy czwarte etatu w barze, a przedpołudniami gra na perkusji w zespole rockowym. Dziś nie żałuje, że nie został sararimenem. - Przynajmniej czuję, że żyję - dodaje. Kazuo jest "freeterem". Freeter - od angielskiego "free", czyli wolny, i niemieckiego "Arbeiter", czyli pracownik - to nowa, coraz liczniejsza grupa społeczna, młodzi ludzie, którzy pracują dorywczo, nierzadko na niepełnym etacie i często zmieniają miejsca pracy. Wedle szacunkowych danych freeterów jest dziś w Japonii około 2 milionów. Wielu z tych, którym szkole średniej lub studiach nie udało się znaleźć dobrego etatu - a wobec pogłębiającego się kryzysu gospodarczego jest takich coraz więcej - po jakimś czasie odkrywa, że porażka może mieć swoje przyjemne strony. Większość freeterów odkłada założenie własnej rodziny do czasu, gdy uniezależnią się od własnych rodziców. Przy ich zarobkach i sposobie życia ta perspektywa jest zwykle dość odległa, więc nie brakuje 30-letnich dzieci mieszkających pod jednym dachem z tatą i mamą. Jak wynika z badań, 80 procent japońskich panien i 60 procent kawalerów mieszka z rodzicami. - To bardzo wygodne, nie trzeba się martwić o czynsz i pilnować porządku w domu - mówi 26-letnia Oka Rie, tłumaczka bez stałego etatu. Pieniądze, które udaje jej się zaoszczędzić, wydaje tak jak wiele jej koleżanek na drogie ubrania i dodatki do nich. Torebka od Louisa Vuittona czy sukienka od Chanel to konieczne atrybuty każdej młodej japońskiej elegantki. To, że nie wyszła dotąd za mąż, bardzo niepokoi jej rodziców. - Za ich młodości mówiło się, że 25-letnia panna jest jak przestarzałe ciastko - śmieje się Oka. - Ale mnie to nie przeszkadza, mam czas dla siebie i dla moich przyjaciół. Luzacy Wystarczy wybrać się choćby na chwilę do popularnych miejsc spotkań tokijskiej młodzieży, takich jak Shibuya czy Shinjuku, by zobaczyć, jak może bawić się młodzież w Japonii. Tłumy fantazyjnie umalowanych dzieczyn, ubranych niczym gwiazdy popowej estrady, i "luźnych" chłopaków z farbowanymi włosami i kolczykami w uszach spacerują, śmieją się, wygłupiają i wydzwaniają do siebie z kolorowych telefonów komórkowych najnowszej generacji. A wokół nich pulsują setki, tysiące wielobarwnych neonów i gigantycznych ekranów wyświetlających reklamowe spoty. Młodzi ludzie mają tu raj na ziemi: tysiące barów i dyskotek, ogromne salony gier i kina, wielopiętrowe sklepy muzyczne i niekończący się ciąg sklepów odzieżowych, nie wspominając o nadzwyczaj rozbudowanym sektorze uciech cielesnych. Życie jest tu barwne i bardzo ciekawe. - Wszystko, co robią, robią dla własnej doraźnej przyjemności - mówi o freeterach socjolog Masahiro Yamada. - Nigdy nie musieli o nic w życiu walczyć i jeżeli dobrze układają im się stosunki z rodzicami, dalej nie muszą. Jak zauważa politolog i wykładowca akademicki Kazuhisa Kawakami, większość Japończyków poniżej 30. roku życia jest w całkowicie bierna politycznie. - Myślą głównie o zabawie, polityka ich nudzi i mierzi, nie wierzą, że cokolwiek da się zmienić, zresztą nie mają chęci niczego zmieniać - dodaje Kawakami. Czasem młodzież zachowuje się w sposób niewyobrażalny, dla osób choćby tylko nieco starszych - swobodny. Ogólnonarodową dyskusję w mediach wzbudziły ekscesy podczas styczniowych, corocznych ceremonii "wejścia w dorosłe życie". Co roku w drugi poniedziałek stycznia wszyscy, którzy w danym roku skończą 20 lat, zbierają się na oficjalnych, z zasady poważnych i sztywnych uroczystościach, by wysłuchać długich mów o obowiązkach dorosłych ludzi. Do niedawna nie do pomyślenia było jednak, by zebrana młodzież zachowywała się głośno czy nie okazywała należytego szacunku starszym. W ostatnich latach było z tym coraz gorzej, a w tym roku policja aresztowała czterech młodzieńców, którzy wywołali burdę podczas jednej z ceremonii. Jeszcze bardziej niż samo zachowanie poruszyły opinię publiczną wyjaśnienia wyrostków. - Chcieliśmy się tylko trochę zabawić - stwierdzili niewinnie. Póki się da W przeciwieństwie do swych rodziców, którzy musieli ciężko pracować, by zbudować bogactwo kraju i własnej rodziny, dzisiejsi dwudziestolatkowie od dziecka mieli wszystko podane na tacy. Wielu z nich nie chce brać udziału "w wyścigu szczurów" i nie musi, dopóki sama nie założy rodziny. Jak zauważają niektórzy socjolodzy, taka postawa młodych ludzi ma też swoje plusy - rodzi indywidualizm i kreatywność, tak potrzebne w czasach, gdy kraj potrzebuje nowych pomysłów na wyjście z najgłębszego kryzysu społeczno-gospodarczego od ponad pół wieku. Sami freeterzy, choć raczej nie czynią ze swego stylu życia ideologicznego credo, to coraz częściej czują się dumni ze swej odmienności. Czasem tylko nachodzi ich nagła myśl, że należałoby wreszcie podejść poważnie do życia, zacząć odkładać, inwestować, tworzyć coś trwałego. - Ale czy warto? - pyta sama siebie Oka. Japońska gospodarka pogrąża się w stagnacji, a społeczeństwo starzeje w zastraszającym tempie. Dzisiejsza młodzież będzie musiała w przyszłości utrzymać swą pracą coraz więcej emerytów przy wcale niewesołych perspektywach gospodarczych. Zamiast tracić młodość dla niepewnej sprawy, wielu młodych Japończyków chce się wyszumieć, póki ma ku temu sposobność. Piotr Gillert z Tokio
Jeszcze 10 lat temu marzeniem niemal każdego młodego Japończyka było zostanie "sararimenem". Sararimen to potoczne określenie menedżera zatrudnionego w jednym z wielkich, słynnych na cały świat japońskich koncernów. Freeter - od angielskiego "free", czyli wolny, i niemieckiego "Arbeiter", czyli pracownik - to nowa, coraz liczniejsza grupa społeczna, młodzi ludzie, którzy pracują dorywczo. Wedle szacunkowych danych freeterów jest dziś w Japonii około 2 milionów. Wielu z tych, którym szkole średniej lub studiach nie udało się znaleźć dobrego etatu - a wobec pogłębiającego się kryzysu gospodarczego jest takich coraz więcej - po jakimś czasie odkrywa, że porażka może mieć swoje przyjemne strony.- Wszystko, co robią, robią dla własnej doraźnej przyjemności - mówi o freeterach socjolog Masahiro Yamada.
ŁAWNICY Głównie emeryci, lecz i ich jest za mało A ja lubię sądzić KAZIMIERZ GROBLEWSKI Czy ławnicy ludowi uzgodnili wyrok? - takiego pytania około 35-letnia Barbara Bańkowska na pewno nie usłyszy w sądzie. A kto wie, być może myśli, że tak. Bo zapytana, czym zajmują się w sądzie ławnicy, odpowiada otwarcie: - Nie mam o tym pojęcia. To pytanie w tym miejscu nie jest pozbawione podstaw. Przy drzwiach zamkniętych radni gminy Warszawa Białołęka rozmawiają z kandydatami na ławników ludowych. Od przebiegu rozmowy zależy, czy radni wydadzą pozytywną opinię o kandydacie. A od tej opinii zależy, czy rada gminy na sesji wybierze daną osobę na ławnika. Rady do 31 lipca przyjmowały zgłoszenia kandydatów; do końca października miały wybrać ławników. Pierwszą rzeczą, o którą radni proszą kandydata na ławnika, jest pisemne wyrażenie zgody na ubieganie się o funkcję ławnika. Barbara Bańkowska wyraża taką zgodę. Chce być ławnikiem w sądzie rejonowym. Wybory - nie porównywalne z innymi. Nie ma kampanii wyborczej, a u kandydatów, którzy za chwilę staną przed komisją, nie widać napięcia. Ale w końcu nie wybiera się tu prezydentów czy choćby radnych. Ludzie, którzy tu stoją, nie ubiegają się o prawo do dzielenia pieniędzy, wydawania koncesji. Chcą - nie będąc sędziami, nie mając najczęściej wykształcenia prawniczego - dostać możliwość sądzenia innych ludzi. Czyli być przez cztery lata ławnikiem sądowym. Zarobią na tym do 60 złotych miesięcznie - wynagrodzenie za jedno posiedzenie dla ławnika wynosi obecnie 29 złotych, a ławnik, jak mówi ustawa, nie powinien - chyba że są ku temu ważne powody - uczestniczyć rocznie w więcej niż 12 posiedzeniach. Instytucja ławników pasowała do wizji sprawiedliwości wyznawanej dawniej przez rządzących. Dobrze było, że wpływ na wyroki mieli nie tylko sędziowie, często politycznie niepewni, lecz także zdrowi światopoglądowo, wydelegowani przez zakłady pracy robotnicy i emeryci. Ale w praktyce PRL, po początkowym okresie, w którym sporo było wojujących ławników - robotników, potem zakłady pracy rutynowo traktowały ten przywilej, delegując zwykle osoby najmniej w zakładzie potrzebne. Teraz tej ideologicznej nadbudowy już nie ma. Ławników delegują nadal zakłady pracy, a ponadto także organizacje, stowarzyszenia, rady osiedli, związki zawodowe, partie i obywatele (co najmniej 25 podpisów). O zgłoszeniu kandydatów na ławników tradycyjnie pamięta Sojusz Lewicy Demokratycznej. W tym roku dało się zauważyć zainteresowanie wyborami prawicowych partii. W lipcu "Nasz Dziennik" opublikował wzór zgłoszenia, a towarzyszący mu tekst zachęcał "ugrupowania narodowe i katolickie" do proponowania kandydatów: "(....) w sądach orzekali zwykle ławnicy przeciwstawnej orientacji. (...) Obecnie mamy szanse wziąć sprawy orzekania w wymiarze sprawiedliwości w nasze ręce". Ławnicy mają stworzone prawne możliwości, by mieć decydujący głos przy wielu wyrokach w sądach powszechnych: bo głos ławnika jest równoważny z głosem sędziego, a proporcje na rozprawie są: jeden sędzia zawodowy - dwóch ławników, rzadziej: dwóch sędziów - trzech ławników. Dawniej głos ławników często przesądzał o postanowieniu sądu. W dzisiejszej praktyce ławnicy ludowi rzadko wykorzystują swoją przewagę liczebną, najczęściej, w dyskusji, wypracowują z sędziami wspólne orzeczenie. Dlaczego księgowi, ekonomiści, palacze, ślusarze, mechanicy, handlarze chcą być ławnikami ludowymi? Dlaczego prowadząca samodzielną działalność gospodarczą kobieta chce raz lub dwa razy w miesiącu stawiać się w sądzie, zajmować się sprawami obcych ludzi, kradzieżami, może gwałtami, może rozwodami i mieć wpływ na decyzję sądu? Choć Barbara Bańkowska nie ukrywa, że nie zna obowiązków ławnika, to na pytanie, dlaczego chce nim być, odpowiada: - Ktoś komuś musi pomagać. Ale tak naprawdę rzadko jest okazja, by pytanie to zadać osobie takiej jak ona, w najlepszym wieku dla kariery zawodowej. Zdecydowana większość kandydatów na ławników jest od niej znacznie starsza. Praca dość ciekawa Lucyna Cieślicka, 68-letnia emerytka z 42-letnim stażem pracy w tym samym zakładzie, wyciąga z torebki doskonale zachowane zaświadczenie o skończeniu w 1973 roku kursu z prawa o wykroczeniach. Było to po tym, gdy 41-letnia wtedy laborantka przemysłu chemicznego w Polfie została pierwszy raz członkiem kolegium do spraw wykroczeń. Wytypował ją zakład, ale zastrzega, że nie PZPR, bo w partii nigdy nie była. Zasiadała w kolegium przez dwie kadencje, do 1980 roku. Później miała kilkunastoletnią przerwę. Aż do 1997 roku, kiedy Rada Osiedla Piekiełko, na którym mieszka, doszła do wniosku, że była laborantka, obecnie emerytka, będzie dobrym ławnikiem. Została dobrana w trakcie kadencji, na dwa lata. Teraz jest jedną z osób, które - jak mówi - do ponownego wyboru zgłosił prezes sądu. - Nie opuszczam posiedzeń, nie spóźniam się - mówi, pytana, dlaczego prezes chce nadal widzieć ją ławnikiem. - Praca dość ciekawa - mówi. - Napady, zaprzeczanie ojcostwa, sprawy majątkowe. Trzeba rozpatrywać przyzwoicie, bo chodzi o to, aby nikogo nie skrzywdzić. Dwa, trzy razy w miesiącu ma posiedzenia. Od ośmiu lat jest na emeryturze. Otrzymuje 715 złotych. - Jeżeli dodatkowo miesięcznie wpadnie z sądu 50 - 60 złotych to dla mnie dużo. Każdy pieniądz się przydaje - mówi. Krzysztof Rossman z gminy Bielany, 66 lat, będzie ławnikiem piątą kadencję. - Są ludzie, którzy lubią majsterkować, inni lubią malować, a ja lubię sądzić - mówi. Skończył prawo po czterdziestce, za późno, jak mówi, by iść na aplikację. Nigdy nie pracował w wyuczonym zawodzie, ale chciał mieć coś wspólnego z wymierzaniem sprawiedliwości, zwłaszcza że pochodzi z prawniczej rodziny. Pierwszy raz sam zaproponował w zakładzie pracy swoją kandydaturę; potem zgłosił go Związek Byłych Więźniów Politycznych Okresu Stalinizmu, do którego należy, teraz zgłasza go prezes sądu do ponownego wyboru. Uczestniczył m.in. w sprawie będącej jednym z odprysków FOZZ. Rady wybierają Zrobiliśmy rozeznanie we wszystkich warszawskich gminach i w niektórych dzielnicach gminy Warszawa Centrum. Okazuje się, że ślusarze, nauczyciele, mechanicy, wcale się tak nie garną, by być ławnikami. Garną się emeryci. Przez najbliższe cztery lata wpływ na sądowe orzeczenia będą mieli ludzie w większości powyżej 50., a w bardzo znacznej części emeryci powyżej 60. Duży procent było ławnikami w PRL. Ale w większości gmin nawet chętnych emerytów jest za mało. Prawie wszędzie gminy miały problemy ze skompletowaniem tylu kandydatów, ilu ławników potrzebował z danej gminy prezes sądu. Tego problemu nie mają sądy wojskowe - gdzie minister Janusz Onyszkiewicz rozwiązał sprawę "na wojskowo": kandydatów "powinno być więcej co najmniej o 1/4" od liczby ławników, którzy mają być wybrani - uznał w rozporządzeniu z października 1998 roku - a jeśli jest ich za mało, to brakujących zgłasza dowódca jednostki. Niektóre gminy podeszły do sprawy tak jak Białołęka, której radni prowadzili rozmowy z kandydatami, ale są też takie, które wybrały wszystkich, którzy chcieli, nawet ich nie widząc - bo i tak chętnych było za mało. Dużo pracy w związku z wyborami ławników było w największej warszawskiej gminie, Centrum. Wszystkich chętnych, których zgłosiły organizacje lub obywatele, trzeba było poklasyfikować według adresu zamieszkania i miejsca pracy i "porozdzielać" do podległych gminie dzielnic do zaopiniowania. Kandydatów zgłosili m.in. KPN "Obóz Patriotyczny", NSZZ "Solidarność", SLD, Związek Nauczycielstwa Polskiego, PSL, Stowarzyszenie Rodzina Polska, Ruch Trzeciej Rzeczypospolitej, Polska Partia Socjalistyczna. Jako ostatnia z dzielnic przesłała do gminy Centrum swoją uchwałę w tej sprawie Praga Północ. W ósmym punkcie porządku dziennego na sesji 29 września zaopiniowanie 60 kandydatów na ławników zabrało radnym kilka minut. - Wyszliśmy z założenia, że organizacje zgłaszające kandydatów biorą za nich odpowiedzialność - mówi referent. Spośród 59 zaakceptowanych przez dzielnicę kandydatów, 34 jest emerytami, 33 ma powyżej 60 lat, w tym 14 powyżej 70. Najstarszy z zaakceptowanych przez radę dzielnicy kandydatów na ławników miał prawie 82 lata. Poniżej 40 lat było czterech chętnych. Mniej niż trzeba Z jedenastu warszawskich gmin, w ośmiu zgłosiło się za mało chętnych na ławników. Sławomir Zabawski z Rady Gminy Ursynów, na początku października ciągle czekał na zgłoszenia. - A co mam zrobić. Trzeba jakoś zrealizować zapotrzebowanie. - To się tylko tak nazywa, że takie jest zapotrzebowanie. Ale później sądy z reguły nie wykorzystują w pełni wszystkich ławników. Sędziowie mają swoich sprawdzonych, dyspozycyjnych ławników i z nich korzystają - mówi Elżbieta Sukiennik, dyrektor Biura Rady Gminy Targówek. Zdecydowana większość kandydatów w tej gminie to osoby zgłoszone do ponownego wyboru przez prezesów sądów. Kandydatów zgłosiły także m.in. Spółdzielnia Pracy Bródno, PPS, NSZZ "Solidarność". Dużo jest emerytów. - To wynika z tego, że oni mają płacone - uważa Elżbieta Sukiennik. Zakłady pracy są zobowiązane zwalniać ławników z pracy na rozprawy i płacić im za ten czas pełne wynagrodzenie. Niepracujący ławnicy, w tym emeryci, otrzymują za rozprawę wynagrodzenie w wysokości ustalonej przez ministra sprawiedliwości. W gminie Wilanów nie planowano rozmów z kandydatami. - To mała gmina, znamy większość kandydatów. Około 30 procent to ławnicy zgłoszeni przez prezesów sądów do powtórnego wyboru - mówi Maria Królik z biura rady. - Przeważnie kandydowali emeryci. Myślę, że dlatego, iż są dyspozycyjni, nie muszą się zwalniać z pracy. Poza tym dorabiają sobie. W przeszłości w takich sytuacjach, gdy rady wybrały zbyt mało ławników, prezesi sądów ogłaszali wybory uzupełniające. Gmina Rembertów miała wybrać 29 ławników. Była najbardziej spóźniona ze wszystkich warszawskich gmin, bo dopiero 14 października wybrała zespół opiniujący kandydatów. Choć termin zgłaszania kandydatów minął 31 lipca, gmina dopiero zaczynała ich szukać. Lepiej szybciej Dwie gminy, Wawer i Ursus, zachowały się niestereotypowo: wybrały ławników pod koniec czerwca - na miesiąc przed upływem terminu ich zgłaszania. - Bo było więcej chętnych niż kandydatów. Poza tym zakładaliśmy, że w lipcu będzie przerwa wakacyjna i chcieliśmy się zabezpieczyć, żeby nie było za późno - słyszymy w Biurze Rady Gminy Ursus. Kandydatów było więcej niż miejsc. Zgłaszali się nawet po sesji. - Może dlatego, że padają zakłady pracy, a ławnicy otrzymują jednak jakieś wynagrodzenie. Zgłaszali się nawet ludzie z wykształceniem podstawowym, którzy nie mają, co z sobą zrobić. Podobnie powód przyśpieszenia wyborów w swojej gminie tłumaczy Wiesław Domański, przewodniczący komisji opiniującej kandydatów na ławników w gminie Wawer. To druga gmina, w której było więcej kandydatów niż chętnych. - Sami starsi ludzie - mówi Domański. Ławnicy wybrani w gminie do Sądu Rejonowego dla Warszawy Pragi - Wydział Pracy są w wieku 55 - 65 lat; jeden jest po 70.; do Sądu Okręgowego w Warszawie są w wieku 60 - 70 lat, dwóch jest po 70. W gminie Bielany najmłodszy kandydat ma 27 lat, najstarszy 76. To trzecia gmina, w której było więcej chętnych niż miejsc. Magdalena Zabłocka, wiceprzewodnicząca komisji opiniującej kandydatów: - Zdecydowana większość to emeryci, wybierani na kolejną kadencję, w wieku 60 - 70 lat. Bardzo często są to ludzie z wykształceniem prawnym, na emeryturze, którzy nie potrafią się rozstać z zawodem. Dobrze, że są - Ludzie starsi mają wolny czas, nie zawalają rozpraw. Dlatego sądy ich wolą - mówi Joanna Lubbe, radna z gminy Białołęka z komisji przesłuchującej kandydatów. A przecież większość spraw dotyczy ludzi młodych. Dlaczego jest tak mało chętnych? - Kilka osób mówiło, że boją się siedzieć na sali rozpraw oko w oko z przestępcami. Ale wiele osób spróbowałoby, lecz zakłady pracy nie chcą się zgadzać na zwalnianie pracowników na rozprawy. Problem z obecnością ławników na posiedzeniach to jedno, a z ich przygotowaniem to drugie. - Ale ja się cieszę się, że w ogóle są chętni - mówi radna Lubbe. Rzeczywiście, prezesi sądów zgłosili do gminy Białołęka zapotrzebowanie na 67 ławników, a chętnych jest 35 osób. Dziesięciu z nich zaproponowali prezesi sądów do powtórnego wyboru. Pozostałych zgłosiły zakłady pracy z terenu gminy - do których radni zwrócili się z prośbą o wytypowanie - m.in. Polfa Tarchomin (dwóch), Auchan (dwóch). Swoich kandydatów przedstawili też m.in.: Rada Osiedla Dąbrówka Szlachecka (trzech), Rada Osiedla Piekiełko (jednego). Dwóch kandydatów zgłosiła KPN "Obóz Patriotyczny" i dwóch NSZZ "Solidarność". Swoich kandydatów "S" zaproponowała do Sądu Okręgowego - Sądu Pracy i Ubezpieczeń Społecznych - do którego w równej liczbie kandydatów mogą jedynie zgłaszać związki zawodowe i administracja państwowa. Ale najwięcej (pięciu) kandydatów ze wszystkich organizacji wytypowało na ławników w gminie Białołęka Białołęckie Stowarzyszenie Samorządowe "Nasze Szkoły". Tę organizację reprezentuje m.in. wspomniana Barbara Bieńkowska. BSS "Nasze Szkoły" poniosło klęskę w wyborach samorządowych, nie zdobywając w gminie ani jednego mandatu. Teraz jego członkowie zostają ławnikami. Ławnikiem będzie prezes stowarzyszenia Marek Procki. - Ktoś te odpowiedzialne funkcje musi pełnić. A kto, jeśli nie osoby z wykształceniem prawniczym - mówi ok. 45-letni mężczyzna, urzędnik państwowy, z wykształcenia prawnik. Wizytówka Nie tylko wspomniana Barbara Bańkowska mówi wprost, że nie wie, na czym polega praca ławnika. Tomasza Szelesta wydelegował na ławnika sądu rejonowego hipermarket Auchan. Na pytanie komisji, czy zna obowiązki ławnika odpowiada: - Nie znam. - Jak pan ocenia odpowiedzialność ciążącą na ławniku? - Decydentem jest sędzia... - zaczyna swoją odpowiedź. - Pan też będzie decydentem - zwraca mu życzliwie uwagę jeden z radnych. - Dlaczego zdecydował się pan kandydować? - Mam to u siebie na co dzień - mówi 35-letni Tomasz Szelest i nie można mu nie wierzyć, bo w hipermarkecie Auchan jest szefem ochrony. - Na co dzień rozstrzygam sprawy osób, które popełniają w sklepie drobne przestępstwa. Interesują mnie ich dalsze losy - mówi, ale dodaje od razu, że będzie miał "zdroworozsądkowe" podejście i będzie obiektywny, także gdy przyjdzie mu osądzać złodzieja z jego sklepu. Tomasz Szelest nie zostaje ławnikiem z powodu pieniędzy. Ani dlatego, że ma za dużo wolnego czasu. Zostaje nim dlatego, że ma to związek z jego pracą i - przede wszystkim - dlatego, że tak chciała jego firma. - Zdaję sobie sprawę, iż zostałem obdarzony dużym zaufaniem. Jestem wizytówką firmy - mówi. Radni opiniują go pozytywnie. Nikt nie zwraca uwagi na to, że przepis ustawy o ustroju sądów powszechnych przesądzający, iż nie mogą być ławnikami osoby zajmujące stanowiska związane ze ściganiem przestępstw, być może wyklucza kandydaturę Tomasza Szelesta. Ławnicy ludowi uczestniczą w rozpoznawaniu większości spraw w sądach powszechnych. Nie mogą przewodniczyć rozprawie, ale przy rozstrzyganiu spraw mają takie same prawa jak sędziowie. Ławnikiem może być obywatel polski, który ukończył 26 lat, "jest nieskazitelnego charakteru", przynajmniej od roku mieszka lub jest zatrudniony w gminie, z której kandyduje. Nie mogą być ławnikami osoby zatrudnione w sądach, w prokuraturze, osoby wchodzące w skład organów, od których orzeczenia można żądać skierowania sprawy na drogę postępowania sądowego, funkcjonariusze policji, inne osoby zajmujące stanowiska związane ze ściganiem przestępstw, adwokaci i aplikanci adwokaccy, duchowni, żołnierze w czynnej służbie, funkcjonariusze Służby Więziennej. "Strojem urzędowym sędziego i ławnika sądu wojskowego na rozprawie jest toga. (...). Toga jest suknią fałdzistą z lekkiego czarnego materiału wełnianego lub wełnopodobnego, sięgającą powyżej kostek - około 25 cm od ziemi. U góry ma odcinany karczek szerokości 21 cm. (...) Przy kołnierzu togi wszyty jest żabot z fioletowego materiału wełnianego lub wełnopodobnego, długości 21 cm, szerokości u dołu 28 cm, ułożony w 13 kontrafałd, których środkowa - szerokości 2 cm - ma fałdy po obu stronach; pozostałe kontrafałdy biegną w kierunku rękawów. Żabot z prawej strony togi jest zapinany na guziczek". Z rozporządzenia ministra sprawiedliwości z 27 lipca 1998 r. (Dz.U. nr 116, poz. 750)
radni gminy Warszawa Białołęka rozmawiają z kandydatami na ławników ludowych. Ludzie, którzy tu stoją, Chcą być przez cztery lata ławnikiem sądowym. Ławników delegują zakłady pracy, organizacje, stowarzyszenia, rady osiedli, związki zawodowe, partie i obywatele. Ławnicy mają stworzone prawne możliwości, by mieć decydujący głos przy wyrokach w sądach powszechnych. Zrobiliśmy rozeznanie we wszystkich warszawskich gminach. Okazuje się, że ślusarze, nauczyciele, wcale się nie garną, by być ławnikami. Garną się emeryci. w większości gmin nawet chętnych emerytów jest za mało. Dużo pracy w związku z wyborami ławników było w największej warszawskiej gminie, Centrum. Z jedenastu warszawskich gmin, w ośmiu zgłosiło się za mało chętnych. Zakłady pracy są zobowiązane zwalniać ławników z pracy na rozprawy i płacić im za ten czas pełne wynagrodzenie. Niepracujący ławnicy, w tym emeryci, otrzymują za rozprawę wynagrodzenie.Dwie gminy, Wawer i Ursus, zachowały się niestereotypowo: wybrały ławników na miesiąc przed upływem terminu ich zgłaszania. było więcej chętnych niż kandydatów. - Ludzie starsi mają wolny czas, nie zawalają rozpraw. Dlatego sądy ich wolą - mówi Joanna Lubbe, radna z gminy Białołęka z komisji przesłuchującej kandydatów. Dlaczego jest tak mało chętnych? - ja się cieszę się, że w ogóle są chętni - mówi radna Lubbe.Tomasza Szelesta wydelegował na ławnika sądu rejonowego hipermarket Auchan. jest szefem ochrony. Tomasz zostaje ławnikiem dlatego, że ma to związek z jego pracą i że tak chciała jego firma. Radni opiniują go pozytywnie. Nikt nie zwraca uwagi na to, że nie mogą być ławnikami osoby zajmujące stanowiska związane ze ściganiem przestępstw.
KONCERT W hołdzie Włodzimierzowi Wysockiemu - w 20. rocznicę śmierci Można go było tylko zabić FOT. (C) PIOTR WALCZAK PAP/CAF 25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało". Włodzimierza Wysockiego wspominać będą m.in. Jerzy Hoffman, Wojciech Młynarski i Daniel Olbrychski, a jego utwory zaśpiewają Jacek Kaczmarski, Emilian Kamiński, Marian Opania, ale i Hanna Banaszak, a nawet Grzegorz Markowski z Perfectem. Reżyserowany przez Laco Adamika koncert transmituje Program 2 Telewizji Polskiej. Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna, autorka książek o Wysockim, dyrektorka muzeum mieszczącego się w jej mieszkaniu, w którym wraz z matką zgromadziła wiele pamiątek po sławnym aktorze Teatru na Tagance, płyt i kaset, filmów, plakatów, książek. To z jej inspiracji, autorka scenografii koncertu Barbara Kędzierska umieściła na scenie obok czarnej wołgi tajemniczy drogowskaz z napisem "Wesele". Nawiązuje on do opatrzonej tym kryptonimem operacji KGB, które w 1972 r. w lesie pod Sosnowem w okolicach Petersburga (wtedy Leningradu) usiłowało pozbyć się ukochanego przez ludzi, ale niebezpiecznego dla władzy twórcy. Jurij Lubimow, dyrektor artystyczny Teatru na Tagance po śmierci artysty powiedział: "Wysocki to wielki fenomen. W kraju, w którym nic nie było wolno, on zaśpiewał wszystko, co chciał. Był tak kochany i tak popularny, że nic nie można było z tym zrobić. Można go było tylko zabić". Marlena Zimna postanowiła pójść krok dalej, stawiając wprost w tytule swej ostatniej książki pytanie: "Kto zabił Wysockiego?". - Już 25 lipca 1980 roku, gdy po Moskwie rozeszła się wieść o jego śmierci, pojawiły się głosy, że ktoś mu w tym dopomógł - mówi Marlena Zimna. - Długo uważałam je za wytwór fantazji fanów, którzy nie pogodzili się ze śmiercią swego idola. Jednak, studiując w Moskwie i podążając śladami Wysockiego, dotarłam do jego osobistego lekarza, Anatolija Fiedotowa. Opowiadając o okolicznościach śmierci Wysockiego, powiedział nagle: "Załatwiliśmy to genialnie". Później powtórzył te słowa w jednym z wywiadów. Nie minęło wiele czasu, a sam zmarł. Według oficjalnej wersji - przedawkował narkotyki. Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca, a jako przyczynę zgonu uznano "ostrą niewydolność naczyń sercowo-naczyniowych". Nie została przeprowadzona sekcja zwłok. Niewątpliwie starano się zataić przed opinią publiczną fakt, że artysta był uzależniony od narkotyków, ale też chodziło o ukrycie wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego śmierć. Tymczasem to ten sam doktor nauk medycznych napompował go toksycznym preparatem, a następnie na zmianę podawał mu środki uspokajające i alkohol. Umierający Wysocki był przenoszony z miejsca na miejsce, a wreszcie ułożony na plecach i związany. Udusił się w wyniku zapadnięcia języka... Tym też tropem podążało milicyjne dochodzenie, umorzone po kilku miesiącach na polecenie silniejszego w resortowej rywalizacji - KGB. 28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy, których zupełnie przestała obchodzić odbywająca się wówczas w stolicy ZSRR olimpiada. Gdy na polecenie oficera KGB z fasady Teatru na Tagance usunięto portret zmarłego artysty, tłum zaczął skandować: "Faszyści!" i "Hańba!". Jeden z partyjnych dygnitarzy miał powiedzieć: "Przez całe życie nam bruździł i nawet po śmierci zepsuł takie święto!". Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Jego pieśni (a napisał ich 900 - autobiograficznych, wojennych, sportowych, lotniczych, marynarskich, alpinistycznych, złodziejskich - tzw. błatnych) znano w ZSRR na pamięć, a przecież niemal nie nagrywał płyt, nie występował w telewizji, jego role filmowe - poza postacią kapitana Gleba Żegłowa w serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem "Gdzie jest Czarny Kot" - także nie były czymś wyjątkowym. Owszem, był świetnym Hamletem i znakomitym Swidrygajłowem w Teatrze na Tagance, ale nawet w Rosji, gdzie ludzie kochają teatr i znają się na nim, to jeszcze za mało, by zdobyć tak obłędną sławę, jaka stała się jego udziałem. Cenzurowano go i sekowano, za życia tylko jeden (!) jego wiersz został opublikowany w Związku Radzieckim, koncertów nie zapowiadały żadne afisze, na półki wędrowały nagrania recitali, a gdy Wiaczesław Kotionoczkin, reżyser sławnej kreskówki o wilku i zającu, umyślił sobie, że jedyne padające w tym filmie słowa: "Nu, pogodi" wypowie swą niepowtarzalną chrypą właśnie Wysocki, usłyszał kategorycznie brzmiące: "Nielzia", wraz z uzasadnieniem: "To awanturnik, skandalista, on drwi z patriotycznych uczuć narodu radzieckiego! I do tego zadaje się z cudzoziemką". Wszystko to, akurat, było prawdą. Istotnie, wywoływał skandale, bywał agresywny, patriotą radzieckim ten pół Żyd, pół Rosjanin nie był na pewno, za to rosyjskim - z całą pewnością. Jeśli chodzi o cudzoziemki, to trzecią jego żoną była francuska aktorka Marina Vlady. Dwóch synów Wysockiego - 38-letni dziś Arkadij i 36-letni Nikita pochodzi z drugiego małżeństwa poety, z Ludmiłą Abramową. Powtarzana jest wersja, że Wysocki był też ojcem córki znanej aktorki Taganki, Tatiany Iwanienko. Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit, wciąż żywy, podsycany nowymi edycjami jego nieznanych wcześniej tekstów i pieśni, publikowanymi wspomnieniami niezliczonych przyjaciół. Dopóki mogli, chronili go: przed nieprzyjaciółmi i tym najgroźniejszym wrogiem, którego nosił w sobie. Wydawać się to może dziwne, ale nie brak przesłanek wskazujących na to, że przez dłuższy czas anonimowym aniołem stróżem poety był sam Jurij Andropow, w chwili śmierci artysty przewodniczący KGB, a później sekretarz generalny KC KPZR. Pisał na ten temat mieszkający obecnie w Minneapolis Mark Tsibulsky, pisał amerykański publicysta Martin Walker, także Michaił Gorbaczow utrzymywał, że Andropow, który "w wolnej chwili słuchał wyłącznie bardów", szczególnie wyróżniał Wysockiego. Czyż nie jest paradoksem, że to kierowane przez Andropowa KGB urządziło na Wysockiego polowanie? Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia, a wśród nich i koszaliński koncert, są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia. Tylko ze względu na to, że żył za żelazną kurtyną, nie zdobył na Zachodzie sławy, równej czy większej niż Bob Dylan. Zyskał za to wdzięczność i miłość milionów, którym swoimi buntowniczymi songami dodawał sił, wiary i nadziei. Gdy Wysocki zmarł, na wszystkich okrętach Radzieckiej Floty Północnej spuszczono flagi do połowy masztu. Oczywiście, takiego rozkazu nikt nie wydał, tak się jednak stało, a malarz Grigorij Ostrowski, który płynął wtedy wraz z grupą artystów statkiem "Piotr Wielki" z Murmańska na Tajmyr, zapamiętał ów dzień następująco: "Flotyllę składającą się z dziesięciu statków, prowadził lodołamacz o napędzie atomowym «Syberia». Z każdego statku słychać było pieśni Wysockiego: marynarze i badacze polarni żegnali się ze swym poetą. «Ocalcie nasze dusze!» - zachrypniętym głosem grzmiał potężny lodołamacz, umożliwiający dostęp do czystej, nieskutej lodem, wody. Było to coś wstrząsającego". Krzysztof Masłoń
25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego. W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało". Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna, autorka książek o Wysockim, dyrektorka muzeum mieszczącego się w jej mieszkaniu.Jurij Lubimow, dyrektor artystyczny Teatru na Tagance po śmierci artysty powiedział: "Wysocki to wielki fenomen. W kraju, w którym nic nie było wolno, on zaśpiewał wszystko, co chciał. Był tak kochany i tak popularny, że nic nie można było z tym zrobić. Można go było tylko zabić". Marlena Zimna postanowiła pójść krok dalej, stawiając wprost w tytule swej ostatniej książki pytanie: "Kto zabił Wysockiego?".Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca, a jako przyczynę zgonu uznano "ostrą niewydolność naczyń sercowo-naczyniowych". 28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy, których zupełnie przestała obchodzić odbywająca się wówczas w stolicy ZSRR olimpiada. Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit, wciąż żywy. Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia, a wśród nich i koszaliński koncert, są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia.
Wolność wszystko zaczęła i coś skończyła Chłopcy z NZS Listopad 1981 r. strajk solidarnościowy na Uniwersytecie Warszawskim FOT. (C) ALEKSANDER JAŁOSIŃSKI KAZIMIERZ GROBLEWSKI PAWEŁ RESZKA Wbrew tytułowi Niezależne Zrzeszenie Studentów było i jest organizacją koedukacyjną. To redaktor Irena Falska tuż przed stanem wojennym lekceważącym mianem "chłopcy z NZS" określiła w "Dzienniku telewizyjnym" strajkujących studentów. Zainteresowanie "Dziennika" NZS świadczy, że władza nie bagatelizowała tej organizacji. Olbrzymi transparent, jaki wywieszono dzień potem na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie: "Chłopcy z NZS-u pozdrawiają dziewczynki z telewizji", udowadnia, że "chłopcy" byli dowcipni. 21 listopada NZS obchodzi 20-lecie istnienia. Data jest dosyć przypadkowa, bo tego dnia w 1980 roku nie zdarzyło się nic szczególnego. Dużo działo się i wcześniej, i później. Jacek Czaputowicz, członek ówczesnych władz NZS (dziś zastępca szefa służby cywilnej, a wcześniej dyrektor Departamentu Konsularnego w MSZ), wspomina, że przygotowania zaczęły się jeszcze w 1979 roku. - Twierdzę, że podjęlibyśmy próbę powołania ogólnopolskiej niezależnej organizacji studenckiej, nawet gdyby nie wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej. Oczywiście powstanie "Solidarności" zmieniło skalę naszej organizacji - mówi. W szczytowym okresie, już w roku 1981 NZS miało 80 tysięcy członków. NZS, tak jak "Solidarność", zaczęło rodzić się na Wybrzeżu. 27 sierpnia 1980 roku studenci z Gdańska ogłosili listę swoich postulatów, wśród których znajdowało się żądanie powołania niezależnej organizacji studenckiej. Rychło, bo już 2 września powołano Tymczasowy Komitet Założycielski Niezależnego Zrzeszenia Studentów Polskich Uniwersytetu Gdańskiego. I ta data uznawana jest obecnie za rocznicową. - Problem w tym, że we wrześniu na uczelniach nie ma studentów. We wrześniu więc zrobiliśmy imprezy na uczelniach, a obchody centralne wyznaczyliśmy na 21 listopada - tłumaczy Piotr Sulima, obecny przewodniczący NZS. Spory i strajki Paradoksem jest, że we wrześniu 1980 nie istniała jeszcze nawet nazwa NZS. Wybrano ją po długich dyskusjach i sporach dopiero 19 października na zjeździe Niezależnych Organizacji Studenckich w Warszawie. Wtedy też przyjęto statut i wybrano Ogólnopolski Komitet Założycielski. Do tego czasu organizacje rozwijały się spontanicznie, każda na swojej uczelni lub w swoim mieście, bez centralnej czapy. Na tym tle pojawił się ciekawy spór. Część organizacji nie chciała na przykład rezygnować z autonomii. W rezultacie w statucie znalazły się zapisy znacznie ograniczające władzę centrali, a mimo to np. Kraków długo odmawiał podporządkowania się nadrzędnej strukturze. - To prawda, Kraków zawsze musiał się pomądrzyć - mówi Jarosław Guzy, pierwszy szef NZS, który zresztą był delegatem Uniwersytetu Jagiellońskiego. - Muszę powiedzieć, że była to taka burza w szklance wody. Spór, który toczył się w ścisłym gronie i nie przekładał się na doły. Najważniejsza była przecież wolność, która przyszła po latach życia i studiowania w gnijącym komunizmie. Kraków "przyłączył się" w czasie strajku łódzkiego. Czaputowicz twierdzi, że strajk ten był drugim po powstaniu OKZ najważniejszym wydarzeniem w dziejach NZS. Wtedy młoda organizacja starła się z SZSP (Socjalistycznym Związkiem Studentów Polskich) - organizacją oficjalną, bogatą, stanowiącą naturalny szczebel w peerelowskich karierach. Z SZSP wywodzą się tacy m.in. politycy jak Aleksander Kwaśniewski, Marek Siwiec czy Wiesław Kaczmarek. Strajk łódzki wybuchł, bo władze nie chciały zarejestrować organizacji. Najpierw toczono boje przed sądami, które uznały, że NZS nie jest związkiem zawodowym. To powodowało, iż zgodę na działalność musiało wydać Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki. Jednak i tu procedura się przedłużała. W styczniu 1981 r. wybuchł strajk na Uniwersytecie Łódzkim. Termin był wyjątkowo źle wybrany, trwała sesja zimowa, a potem zaczynały się ferie. Pierwszy stanął Uniwersytet, potem Akademia Medyczna. Władze liczyły, że strajk się nie rozprzestrzeni. Strajkujący chcieli dociągnąć do końca ferii. Gdy wynegocjowano już wszystkie inne postulaty oprócz rejestracji NZS, naczelne władze SZSP wezwały do powrotu do nauki. - Dzień 16 lutego miał być decydujący. Pytanie brzmiało: czy studenci przyłączą się do strajku na rzecz rejestracji, czy posłuchają SZSP - wspomina Jacek Czaputowicz. Protest rozprzestrzenił się na cały kraj. - Chociaż za władzą stał cały aparat propagandowy, czuliśmy poparcie społeczne. Nawet łódzcy cinkciarze zrobili zrzutkę na zakup soków dla studentów - mówi Wojciech Walczak, przewodniczący strajku, późniejszy wiceszef NZS (potem członek założyciel ZChN, dziś w Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej w Łodzi). Studenci negocjowali z samym ministrem nauki Januszem Górskim. Anegdota głosi, że minister przyjechał nachmurzony i pełen pretensji. Mówił o tym, że na Politechnice Warszawskiej studenci wywiesili karykaturę Leonida Breżniewa, co jest niebezpieczne i może godzić w sojusze. Głos zabrał Teodor Klincewicz (członek władz NZS, aktywny w podziemiu, zginął tragicznie na początku lat 90.): - Panie ministrze - zapytał - a gdzie tu miejsce na tradycyjne studenckie jaja? Rejestracja nastąpiła 17 lutego 1981 roku o godz. 22.15. Do dziś ówcześni przywódcy NZS są dumni, że w jego statucie nie znalazł się zapis o kierowniczej roli PZPR - czym wyprzedzili "Solidarność", gdyż ta miała "kierownicę" wpisaną do aneksu statutu. - To zasługa Czaputowicza i Wiesława Chrzanowskiego - wspomina Jarosław Guzy. - Wymyślili, że w statucie można powołać się na konstytucję, która mówi o "kierowniczej roli..." i nie ma sensu się powtarzać. Szklane domy Pierwszy Zjazd NZS odbył się w kwietniu 1981 r. w Krakowie. Powołano władze zrzeszenia. Pierwszym przewodniczącym został Jarosław Guzy. Zastępcami Klincewicz, Walczak i Leszek Przysiężny z Gdańska. Rzecznikiem prasowym Jacek Rakowiecki (potem publicysta "Tygodnika Powszechnego", sekretarz redakcji w "Gazecie Wyborczej", obecnie naczelny tygodnika "Viva"). Skarbnikiem został Konstanty Radziwiłł, książę i szef NZS na Akademii Medycznej w Warszawie (obecnie uznany lekarz, sekretarz Naczelnej Rady Lekarskiej, ojciec ośmiorga dzieci). - Zawsze byłem dokładny i akuratny, może to zdecydowało, że zostałem skarbnikiem - mówi Radziwiłł. Dodaje, że NZS było szaloną, młodzieżową rewolucją. - W moim przypadku tym bardziej szaloną, że nie straciłem roku na Akademii Medycznej. Połączyć takie studia i działalność w NZS było potwornie trudno. Ale wspominam to z dumą i nutką żalu: wszystko było czarno-białe, widzieliśmy wszystko ostrzej i byliśmy młodsi. Na zjeździe ujawnił się konflikt między środowiskiem lewicowym (związanym z ludźmi z KOR) a narodowym (bliższym działaczom byłego Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, Ruchu Młodej Polski, KPN). - Pamiętam spór o obsadę stanowiska redaktora naczelnego tygodnika NZS, który zresztą nigdy się nie ukazał - wspomina Marek Jurek (wtedy członek Krajowej Komisji Koordynacyjnej NZS, dziś członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji). Poza tym NZS działało na wariackich papierach. - Unosiły nas wiry politycznych wydarzeń. NZS to był nasz kawałek wolnej Polski - wspomina Wojciech Walczak. Przyjęto uchwałę, że władze NZS pracują społecznie. Nowy przewodniczący wziął urlop dziekański i przeniósł się do Warszawy. - Mieszkałem u znajomych i żyłem dzięki ich życzliwości. Gdy mnie wybierano, ważyłem 83 kilogramy, gdy wprowadzono stan wojenny ważyłem 68 - mówi Jarosław Guzy. Na zjeździe nie opracowano szczegółowego programu (dyskusję odłożono na grudzień 1981 r.). Dlatego postulaty Zrzeszenia były dość eklektyczne i różniły się między uczelniami. Powszechnie domagano się na przykład zniesienia języka rosyjskiego: "Górski, Górski miły bracie, daj nam wybór w lektoracie" - śpiewano ministrowi nauki w Łodzi. Potem odmarksizowanie programu studiów (ekonomia polityczna i filozofia marksistowska). Były postulaty ogólnospołeczne: zaprzestanie represji za działalność opozycyjną, uwolnienie więźniów politycznych (25 maja 1981 r. odbyły się manifestacje NZS w całej Polsce w obronie uwięzionych), zniesienie cenzury, zniesienie ograniczeń w podróżowaniu itd. - Z NZS byłem pierwszy raz na Zachodzie, w Paryżu. Potem mieliśmy jechać do USA, ale zabrali nam paszporty - wspomina Guzy. Oprócz tego wszystkiego Zrzeszenie walczyło o byt - przydzielenie lokali, telefonów i pieniędzy na działalność. Co prawda organizacja dostała dotację od państwa, ale była ona śladowa. Dlatego działacze NZS myśleli o rozpoczęciu działalności gospodarczej. Jarosław Guzy oświadczył w wywiadzie dla "ITD", że we Wrocławiu NZS będzie otwierało szklarnie. Jednak wkrótce okazało się, że mówił o szklanych domach. Władza kończy sprawę Pod koniec 1981 r. władza zaczęła zaostrzać kurs wobec NZS i "Solidarności". 26 października 1981 r. wybuchł strajk w radomskiej Wyższej Szkole Inżynieryjnej. Był to protest przeciwko wyborowi na kolejną kadencję skompromitowanego rektora prof. Michała Hebdy. Na wiecach krzyczano wtedy "Wyhebdalaj!". Pojawiają się opinie, że strajk był ewidentną prowokacją władz, które już wtedy zaczęły zbierać argumenty mające usprawiedliwić wprowadzenie stanu wojennego. Protest narastał. 12 listopada NZS ogłosiło ogólnopolski strajk ostrzegawczy. Trzy dni później zaapelowało o rozpoczęcie strajków okupacyjnych we wszystkich wyższych uczelniach. Pod koniec listopada wybuchł strajk w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarnictwa. Studenci nie chcieli, by ich szkoła podlegała MSW. Władza nie chciała żadnych ustępstw. Szkoła na wniosek szefa MSZ generała Czesława Kiszczaka została rozwiązana. 2 grudnia ZOMO brutalnie rozbiło strajk. Studentów poparła "Solidarność" i Rada Rektorów. 13 grudnia wprowadzono stan wojenny, a 5 stycznia 1982 r. Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki wydaje decyzję o rozwiązaniu NZS. Wielu działaczy Zrzeszenia zostało internowanych. Jarosław Guzy przesiedział ponad rok. Aresztowano również Agnieszkę Romaszewską, członkinię Komisji Rewizyjnej Zrzeszenia. - Występowaliśmy do władz więziennych o zgodę na ślub, ale nam odmówiono. Pobraliśmy się 26 maja 1982 r., podczas mojej przepustki - wspomina Guzy. W podziemiu NZS się "rozpuściło". - Dostarczaliśmy "żołnierzy" całej opozycji - tłumaczy Guzy. W Warszawie aktywny był Teodor Klincewicz, prowadził Grupy Oporu "Solidarni". W Krakowie i Wrocławiu powstały struktury podziemne NZS. Na głowę funkcjonariusza Ustawa o szkolnictwie wyższym z 1982 roku była zaskakująco liberalna. Znalazły się w niej wszystkie ważne postulaty studentów z 1981 roku. W tej sytuacji, po zdelegalizowaniu NZS, wielu jego członków próbowało nadal coś robić jawnie. W większości ośrodków ludzie z NZS zaangażowali się w prace samorządu. Ale 25 lipca 1985 roku Sejm zmienił ustawę o szkolnictwie wyższym. Jak zwykle decyzje dotyczące studentów, niekorzystne dla nich, podjęto w czasie wakacji, by studenci nie mogli zaprotestować. Grupa aktywnych politycznie studentów zaczęła odtwarzać struktury Niezależnego Zrzeszenia Studentów. W rzeczywistości powstawało drugie NZS, mało przypominające to z lat 1980 - 1981. Tworzyło go nowe pokolenie studentów. Zasady konspiracji i brak ludzi były powodem, że większość akcji miała charakter kadrowy. Rozpoczynał się rok akademicki 1987/88. Na Uniwersytet Warszawski miał przyjechać Wojciech Jaruzelski. - Postanowiliśmy powiesić "gadułę" z nagraną audycją na jego przyjazd - wspomina jedną z typowych akcji Wojciech Lewicki, wówczas student fizyki UW. - Andrzej Anusz jako obstawa stał przed bramą, Mariusz Kamiński schował się w krzakach, a ja wlazłem na drzewo i wieszam - opowiada. - Cały uniwerek był obstawiony. Wyczuwali, że coś może się dziać, lecz nie wiedzieli, co. Stanął jeden pod drzewem, na którym siedziałem, i się rozgląda. To skoczyłem mu na głowę, z młotkiem w ręku. I chodu, w butach o dwa numery za małych. Wyprułem za rektorat, zeskoczyłem ze skarpy. Później mi Kamiński opowiadał, że facet wyciągnął spluwę i krzyczał: "stój, bo strzelam". A Mariuszek po dachach jakichś uciekał i okulary zgubił. Na Uniwersytecie Warszawskim życie biegło swoim torem, od sesji do sesji. Dla większości studentów konspiracja, ulotki, to były, w połowie lat 80., bezsensowne wygłupy. Istnienie NZS mało kto zauważał. Słabo rozchodzą się podziemne wydawnictwa. Samorząd uczy się funkcjonować pod zmienioną ustawą. Na tych wydziałach, na których był silny, to on kojarzył się z opozycyjnością. Zdając sobie sprawę z takich nastrojów, ludzie zaangażowani w NZS mieli obawy, czy w przypadku ewentualnej decyzji o wyjściu na powierzchnię nie zostaną uznani - nawet przez aktywną część studentów, udzielających się w samorządzie - za ciało obce, które nie wiadomo, skąd się wzięło. Już po ujawnieniu okazało się, że obawy były uzasadnione tylko częściowo. Pokazać się 10 stycznia 1987 roku w Warszawie, w Akademiku Politechniki Warszawskiej przy placu Narutowicza, doszło do nieformalnego II Zjazdu NZS. Udało się powołać władze krajowe, reprezentujące 21 wyższych uczelni w Polsce. Z Warszawy była na spotkaniu reprezentacja Politechniki; nie było Uniwersytetu. - Stało się to częściowo z przypadku - mówi Andrzej Anusz, wówczas student historii. - Spotkanie organizowali ludzie ściśle związani z pierwszym NZS, Wojciech Bogaczyk, Ryszard Czarnecki. I oni akurat w Warszawie mieli kontakty z Politechniką, nie z nami. NZS uczelni warszawskich założyło wkrótce Unię NZS Warszawa, która przyłączyła się do krajówki. W krajówce od początku były konflikty. Ci, którzy zaczęli studia po stanie wojennym, nie bardzo chcieli się podporządkować działaczom "pierwszego" NZS. Spierano się też, czy NZS ma być bardziej związkiem zawodowym studentów czy partią polityczną. Na przełomie 1987 i 1988 roku podziemne komisje zakładowe NSZZ "S" zaczęły tworzyć jawne komitety założycielskie NSZZ "S", które składały wnioski o rejestrację. Ludzie z NZS podchwycili ten pomysł. - I tak ileś osób było spalonych. Doszliśmy do wniosku, że ich należy ujawnić - mówi Wojciech Lewicki. - Parę osób, które mogły wyjść, specjalnie zostało. Żeby się całkiem nie odsłonić. Na przykład Zimiński - mówi Lewicki. Tomasz Zimiński był wówczas, jako student III roku prawa we władzach podziemnej krajówki NZS i przyznaje, że w krajówce była "pewna doza sceptycyzmu" wobec pomysłu jawnej działalności. - Koledzy z mniejszych ośrodków nie wyobrażali sobie tego. Tam esbecja trzymała się bardzo mocno. - I okazało się, że to był wielki sukces - mówi Tomasz Zimiński. - Ósmego marca 1988, w ciągu kilku godzin, przy jednym wystawionym stoliku do NZS zapisało się 899 osób. Byliśmy poruszeni, nie spodziewaliśmy się, że to tak szybko zaskoczy. Dziesięciu jawnych Anusz nosił czapkę w kratkę z daszkiem i chodził w charakterystycznej dla tamtego czasu za dużej zielonej kurtce typu parka. Ale i tak wyglądał najporządniej i najstateczniej. Pozostali w krótkich kurtkach i arafatkach pod szyją. - Szczerze mówiąc, niektórzy koledzy robili na mnie wrażenie wiecznych rewolucjonistów - wyznaje Paweł Lisicki, włączony do grona ujawniających się na UW z racji kierowania aktywnym kołem naukowym na prawie. Większość w adidasach, które milicji do tego stopnia kojarzyły się z przeciwnikami władzy, że na demonstracjach zomowcy otrzymywali polecenia bicia lub zatrzymywania "tych w adidasach". Najpierw, 18 lutego 1988, odbył się mały wiec, który można nazwać próbą generalną. Przyszło kilkaset osób. Na 8 marca został zapowiedziany wiec pod hasłem: "NZS wraca". Parę dni wcześniej schowali na terenie uniwersytetu, m.in. w siedzibie samorządu, transparenty i materiały. Rektor prof. Grzegorz Białkowski, przychylny NZS, uprzedzony o zamiarze ujawnienia się, ogłosił 8 marca godziny rektorskie. Nakazał pozamykać bramy uniwersytetu, tak by na teren nie mógł wejść nikt poza studentami i pracownikami. Chodziło o to, by maksymalnie ograniczyć możliwość esbeckiej prowokacji w czasie wiecu. Przed blisko dwoma tysiącami studentów, na murek obok tablicy upamiętniającej wydarzenia marca 1968 roku, wdrapało się kilkanaście osób z przypiętymi znaczkami NZS. Przygotowany tekst wystąpienia czytało dziesięć ujawniających się osób, każdy po kawałku, podając swoje nazwiska. Zapowiedzieli wtedy złożenie wniosku o rejestrację. Wieczorem tego samego dnia NZS po raz pierwszy od dawna wyszło na ulice. Tu już nie było chronione bramami uczelni, nieprzekraczalnymi, bez woli rektora, przez milicję. Po mszy w kościele św. Anny manifestanci zamierzali złożyć kwiaty pod pomnikiem Adama Mickiewicza. - Poszliśmy w pierwszym szeregu, bo kto miał iść? Skoro się rano ujawniliśmy, to nie było rady - mówi Wojciech Lewicki, jeden z ujawnionej "dziesiątki". Manifestanci ogłosili, że jest to pokojowa manifestacja. Pierwsze rzędy nawet na widok ZOMO usiadły na ulicy. Ale zomowcy zaatakowali. Dali tego wieczoru popis brutalności. - Próbowaliśmy wyczuć granicę, ile można. Kiedy władza jest w stanie się cofnąć, a kiedy nie. Rano zrobiliśmy wiec, okazało się, że można, to wieczorem zrobiliśmy manifestację - mówi Anusz. Protesty robotników w kwietniu i w maju1988 roku w Nowej Hucie i Stoczni Gdańskiej doprowadziły do pierwszych od kilku lat strajków solidarnościowych na kilku uczelniach. Ci którzy byli w NZS w 1980 roku już dawno, z wyjątkami, pokończyli uczelnie. Teraz, 4 i 5 maja 1988, po raz pierwszy w swoim życiu, strajkowali na Uniwersytecie Warszawskim ci, dla których wydarzenia z 1980 roku czy stan wojenny to były wspomnienia z końca podstawówki lub początku szkoły średniej. Wielu uczestników strajku rozczarowało wtedy, że nagle, 5 maja wieczorem, NZS ogłosiło, że go kończy. Mało kto zdawał sobie sprawę z tego, iż działająca jawnie dopiero od dwóch miesięcy grupa już zdążyła się podzielić: na część radykalniejszą i zachowawczą. Powielacz na Białoruś Relacje między NZS a "S" są w tym okresie bardzo dobre. Lech Wałęsa nazywa NZS "studencką »Solidarnością«". Drogi rozchodzą się w związku z Okrągłym Stołem. NZS, mimo wahań, decyduje się usiąść do rozmów w podstoliku. Ale umowy nie podpisuje. - Nie podpisaliśmy umowy, bo nie było w niej gwarancji dla legalizacji NZS - twierdzi Anusz. Nie znaczy to, że NZS odrzuca porozumienie. Wydarzenia zaczynają tak przyśpieszać, że wszyscy chcą w nich uczestniczyć. Ludzie NZS rozchodzą się w różne miejsca, niektórzy aktywnie pomagają Komitetowi Obywatelskiemu w kampanii przed wyborami 4 czerwca 1989 roku. Wcześniej, w maju, Sąd Wojewódzki w Warszawie znowu odmawia rejestracji NZS. Spotyka się to z oburzeniem; przecież jest po Okrągłym Stole, kończy się kampania przed wyborami parlamentarnymi. Wywołuje to strajki na ponad 40 uczelniach w kraju. Ostatecznie 23 września 1989, czyli dopiero po powołaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego, Sąd Najwyższy uchylając decyzję Sądu Wojewódzkiego, zarejestrował NZS. A potem prawie cała ekipa, która wywalczyła od nowa NZS, i to nie tylko w Warszawie, ale i w innych ośrodkach, wycofała się. W listopadzie 1989 na zjeździe już prawie nikt ze starej gwardii nie kandydował do władz. - Miałem poczucie, że zrobiłem to, co trzeba było zrobić. I coś się skończyło. Przyszedł czas na nowych, którzy nie zdążyli na konspirację - mówi Tomasz Zimiński. Na następnym zjeździe szefem został Paweł Piskorski, który w czasie przechodzenia do legalnej działalności nie odgrywał jeszcze żadnej roli. Na przełomie 1989 i 1990 roku był pomysł, aby zmienić formułę NZS na ruch młodej inteligencji. Taki polski Fidesz. Ale pomysł padł. - A pamiętam, jak jeszcze w 1988 piłem nad Wisłą piwo z Orbanem (Wiktor Orban, obecnie premier Węgier) - wspomina Zimiński. - Wtedy oni przyjeżdżali do nas uczyć się polityki i oczy szeroko otwierali, bo u nich dopiero się wszystko miało zacząć. Później oni powołali Fidesz, a my się rozeszliśmy. NZS zaczęło się wikłać w działalność polityczną, przeciągane przez jednych swoich byłych działaczy w stronę Porozumienia Centrum, przez innych w stronę Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Duża grupa z Andrzejem Papierzem (wtedy student historii, jeden z dziesiątki ujawnionych 8 marca, obecnie p.o. dyrektor Centrum Informacyjnego Rządu) poszła pracować do tworzonego Urzędu Ochrony Państwa. Część, jak Mariusz Kamiński (obecnie poseł AWS, szef Ligi Republikańskiej) do Biura Bezpieczeństwa Narodowego przy prezydencie Wałęsie. Paweł Lisicki jest sekretarzem w redakcji "Rzeczpospolitej", Andrzej Anusz posłem AWS. - Myślę, że jako środowisko nie zaistnieliśmy - mówi Tomasz Zimiński, obecnie wydawca "Informacji" w Polsacie. Cezary Sobieszczak, kolejny z "dziesiątki", która się ujawniła 8 marca 1988 na UW, wówczas student resocjalizacji, nie może znaleźć pracy. Przed dziesięcioma dniami lekarze wycięli mu guza z mózgu. Leży w szpitalu na Banacha i cieszy się, że prawa ręka jest już prawie zupełnie sprawna. Żaden z dawnych kolegów z NZS nie odwiedził go w szpitalu. W Rembertowie Wojciech Lewicki ma małe, ale własne wydawnictwo. - Jak się zrobiła wolność, to się od razu zwinąłem z NZS. Czemu nie poszedłem jak inni do polityki? Bo nie miałem ochoty. Zobaczyłem, że koledzy już się zaczynają łokciami przepychać, pić wódkę z różnymi palantami. Po co mi to. Powielacz, na którym drukował "Tygodnik Mazowsze", pojechał przed kilkoma laty na Białoruś. Teraz tam powiela bibułę.
21 listopada NZS obchodzi 20-lecie istnienia. Data jest dosyć przypadkowa, bo tego dnia w 1980 roku nie zdarzyło się nic szczególnego. Dużo działo się i wcześniej, i później. Jacek Czaputowicz, członek ówczesnych władz NZS (dziś zastępca szefa służby cywilnej, a wcześniej dyrektor Departamentu Konsularnego w MSZ), wspomina, że przygotowania zaczęły się jeszcze w 1979 roku.NZS, tak jak "Solidarność", zaczęło rodzić się na Wybrzeżu. 27 sierpnia 1980 roku studenci z Gdańska ogłosili listę swoich postulatów, wśród których znajdowało się żądanie powołania niezależnej organizacji studenckiej. Rychło, bo już 2 września powołano Tymczasowy Komitet Założycielski Niezależnego Zrzeszenia Studentów Polskich Uniwersytetu Gdańskiego. I ta data uznawana jest obecnie za rocznicową. Paradoksem jest, że we wrześniu 1980 nie istniała jeszcze nawet nazwa NZS. Wybrano ją po długich dyskusjach i sporach dopiero 19 października na zjeździe Niezależnych Organizacji Studenckich w Warszawie. Wtedy też przyjęto statut i wybrano Ogólnopolski Komitet Założycielski. Do tego czasu organizacje rozwijały się spontanicznie, każda na swojej uczelni lub w swoim mieście.Strajk łódzki wybuchł, bo władze nie chciały zarejestrować organizacji. Pierwszy stanął Uniwersytet, potem Akademia Medyczna. Władze liczyły, że strajk się nie rozprzestrzeni. Strajkujący chcieli dociągnąć do końca ferii. Gdy wynegocjowano już wszystkie inne postulaty oprócz rejestracji NZS, naczelne władze SZSP wezwały do powrotu do nauki.Protest rozprzestrzenił się na cały kraj.Rejestracja nastąpiła 17 lutego 1981 roku o godz. 22.15. Do dziś ówcześni przywódcy NZS są dumni, że w jego statucie nie znalazł się zapis o kierowniczej roli PZPR - czym wyprzedzili "Solidarność", gdyż ta miała "kierownicę" wpisaną do aneksu statutu.Pierwszy Zjazd NZS odbył się w kwietniu 1981 r. w Krakowie. Pierwszym przewodniczącym został Jarosław Guzy. Zastępcami Klincewicz, Walczak i Leszek Przysiężny z Gdańska. Rzecznikiem prasowym Jacek Rakowiecki. Skarbnikiem został Konstanty Radziwiłł.Na zjeździe ujawnił się konflikt między środowiskiem lewicowym (związanym z ludźmi z KOR) a narodowym (bliższym działaczom byłego Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, Ruchu Młodej Polski, KPN).Na zjeździe nie opracowano szczegółowego programu (dyskusję odłożono na grudzień 1981 r.). Dlatego postulaty Zrzeszenia były dość eklektyczne i różniły się między uczelniami. Powszechnie domagano się na przykład zniesienia języka rosyjskiego. Potem odmarksizowanie programu studiów . Były postulaty ogólnospołeczne: zaprzestanie represji za działalność opozycyjną, uwolnienie więźniów politycznych, zniesienie cenzury, zniesienie ograniczeń w podróżowaniu itd.Oprócz tego wszystkiego Zrzeszenie walczyło o byt - przydzielenie lokali, telefonów i pieniędzy na działalność.Pod koniec 1981 r. władza zaczęła zaostrzać kurs wobec NZS i "Solidarności". 26 października 1981 r. wybuchł strajk w radomskiej Wyższej Szkole Inżynieryjnej. Pojawiają się opinie, że strajk był ewidentną prowokacją władz, które już wtedy zaczęły zbierać argumenty mające usprawiedliwić wprowadzenie stanu wojennego. Protest narastał. 12 listopada NZS ogłosiło ogólnopolski strajk ostrzegawczy. Trzy dni później zaapelowało o rozpoczęcie strajków okupacyjnych we wszystkich wyższych uczelniach.Pod koniec listopada wybuchł strajk w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarnictwa. Szkoła na wniosek szefa MSZ generała Czesława Kiszczaka została rozwiązana. 2 grudnia ZOMO brutalnie rozbiło strajk. Studentów poparła "Solidarność" i Rada Rektorów.13 grudnia wprowadzono stan wojenny, a 5 stycznia 1982 r. Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki wydaje decyzję o rozwiązaniu NZS. Wielu działaczy Zrzeszenia zostało internowanych. Jarosław Guzy przesiedział ponad rok.Ustawa o szkolnictwie wyższym z 1982 roku była zaskakująco liberalna. Znalazły się w niej wszystkie ważne postulaty studentów z 1981 roku. W tej sytuacji, po zdelegalizowaniu NZS, wielu jego członków próbowało nadal coś robić jawnie.Ale 25 lipca 1985 roku Sejm zmienił ustawę o szkolnictwie wyższym. Jak zwykle decyzje dotyczące studentów, niekorzystne dla nich, podjęto w czasie wakacji, by studenci nie mogli zaprotestować. Grupa aktywnych politycznie studentów zaczęła odtwarzać struktury Niezależnego Zrzeszenia Studentów.10 stycznia 1987 roku w Warszawie, w Akademiku Politechniki Warszawskiej przy placu Narutowicza, doszło do nieformalnego II Zjazdu NZS. Udało się powołać władze krajowe, reprezentujące 21 wyższych uczelni w Polsce. Z Warszawy była na spotkaniu reprezentacja Politechniki; nie było Uniwersytetu. Relacje między NZS a "S" są w tym okresie bardzo dobre. Lech Wałęsa nazywa NZS "studencką Solidarnością". Drogi rozchodzą się w związku z Okrągłym Stołem.Na przełomie 1989 i 1990 roku był pomysł, aby zmienić formułę NZS na ruch młodej inteligencji. Taki polski Fidesz. Ale pomysł padł.
Przyjeżdżających mniej, obroty mniejsze Bazary poradzą sobie z przepisami Bazarowy handel zagraniczny od kilku lat wrósł w polski krajobraz, a nie rejestrowane obroty zagraniczne, w dużej części skoncentrowane właśnie na targowiskach, Instytut Badań na Gospodarką Rynkową podliczył w 1996 roku na 5,6 mld dol. Szacunków za 1997 rok wprawdzie jeszcze nie ma, ale sądząc z ubiegłorocznego ruchu na bazarach, obroty nadal były znaczne. Od początku stycznia bazarowa aktywność znacznie zmalała, co - zdaniem wielu handlujących - wynika przede wszystkim ze zmian w przepisach o cudzoziemcach. Utrudniły one przyjazd do Polski wielu osobom ze Wschodu. Opinie co do tego, czy te zmiany oznaczają zamarcie bazarowego handlu zagranicznego, nie są jednak jednoznaczne. Warszawa: towar jest, handlujących mniej O 8 rano w okolicach warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia z trudem można znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu. Na większości płatnych parkingów napis "miejsc brak". Stoją również autobusy, furgonetki. Mniej więcej co 10. z rejestracją z Ukrainy lub Litwy. Tych jest najwięcej. Wasyl Kuźmiuk ze Lwowa nie ukrywa swego zadowolenia z nowych przepisów. - Tak, zawracają na granicy, ale tylko tych, którzy nie mają dokumentów w porządku. Dla niego samego uzyskanie zaproszenia to żaden problem. Tyle że trzeba zapłacić 20 dolarów, ale te pieniądze po prostu wliczy sobie w cenę sprzedawanego towaru. Teraz jest zadowolony, że znacznie krócej niż kiedyś czeka na granicy. - Wszystko będzie w porządku, unormuje się. Tak - zgadza się. - Może się okazać, że nie przyjadą drobni handlarze, którzy z całego targowania mieli zysku ze 100 dolarów. Takim nie będzie warto przyjeżdżać. A on sam z Polską handluje już od 5 lat i dalej będzie handlował. Do półciężarówki ładuje kartony z azjatyckimi tekstyliami, trochę elektroniki, ale ta już sprzedaje się na Ukrainie coraz słabiej. Inny sposób na bezproblemowy wjazd do Polski to założenie na miejscu firmy - tłumaczy starszemu mężczyźnie młoda zgrabna brunetka. - A jaką firmę ty założyłaś? Agencję towarzyską? - No szto wy! U mienia galierieja i siżu spakojno. Można zapłacić nawet czekiem O godzinie 9 rano sprzedającymi obstawiona jest cała korona stadionu. Sprzedają to co zawsze - od lornetek po ikony, kawior i herbatę, kawę, kosmetyki, drobny sprzęt gospodarstwa domowego. Trafiają się również lasery, narzędzia chirurgiczne, alkoholu znacznie mniej niż kiedyś. Mniej złota, za to bursztyn we wszystkich możliwych odcieniach, wypracowane lakowe pudełeczka - niektóre z nich to prawdziwe cacka rękodzieła, ale i prymitywne zabawki, jak chociażby lekko używany biały plastykowy kotek, na którego można zakładać kolorowe kółka. Kilku mężczyzn stoi bez żadnego towaru, choć widać wyraźnie, że czymś jednak handlują. Galina Raznieckaja sprzedaje na stadionie nakrycia stołowe. Przyjechała ze Smoleńska prawie miesiąc temu. Za 10 dużych łyżek chce 5 złotych i nie daje się namówić na jakiekolwiek targi. Już opuściła, bo przed świętami za takie same łyżki brała 7, nawet i 8 złotych za 10 sztuk. Teraz już musi pozbyć się resztki, bo jutro wyjeżdża. Podobne ceny proponuje jej sąsiadka ze stadionu i ze Smoleńska. Nie wiedzą, czy jeszcze przyjadą do Polski, bo 20 dolarów za możliwość przyjazdu to jednak sporo pieniędzy. Równie pesymistycznie jest teraz nastawiona kobieta sprzedająca ikony. Ten handel chyba zniknie zupełnie. Nie dosyć, że trzeba mieć nowe zaproszenia i wizy, to i ikon na wschodzie już coraz mniej. Przy większych zakupach na stadionie należność można uregulować nawet czekiem polskiego banku. Pesymizm polskich kupców Bardzo pesymistycznie nastawieni są polscy kupcy, którzy przez ostatnich 5-6 lat żyli z handlu z przyjeżdżającymi ze wschodu. - Czy pani widziała, żeby o 10 rano można było przejść pomiędzy budkami? - ubolewa właściciel stoiska z kurtkami uszytymi z polaru. - Przecież zawsze był taki tłok, że ledwo można się było przepchnąć. Rzeczywiście tylko sporadycznie widać Rosjan i Ukraińców ciągnących wielkie torby z przyczepionymi kółkami. - Pójdziemy na bezrobocie - mówi. Pewnie tego chcą władze. Jeśli wolą dopłacać do nas, zamiast dostawać pieniądze od nas, to ich sprawa. Nie ma wątpliwości, że polscy klienci nie zrównoważą im spadku obrotów, a ceny nie są wygórowane. Porządny sweter kosztuje nie więcej niż 60-70 złotych. Towar sprowadzany jest najczęściej z Chin, ale z reguły produkowany jest w Tajlandii i Korei Południowej. Tam można teraz kupić najtaniej. Rozmówca "Rzeczpospolitej" nie zgadza się, aby podać jego nazwisko i nazwę firmy, która jest właścicielem straganu. - Nigdy nie wiadomo, co władza jeszcze wymyśli - tłumaczy. Na spadek obrotów narzekają również właściciele budek z jedzeniem i rozwożący gorące zupy, pyzy, flaki i herbatę. Miska ogórkowej i grochówki kosztuje 3 złote. Teraz w ciągu dnia nie sprzedaje więcej niż 30-40 porcji. Kiedyś, zwłaszcza podczas mroźnych zim, można było sprzedawać 200 i więcej porcji. Od pięciu lat związany jest ze stadionem właściciel budki z pieczonymi kurczakami. Połówka sporego kuraka, który przed upieczeniem musiał ważyć ponad kilogram, kosztuje 7 złotych. Wczoraj sprzedał tylko 24 porcje. Nie ma nadziei, że będzie lepiej. Klient się zmienił Nie są tak pesymistycznie nastawieni ci, którzy dostarczają towar na stadion. Przyznają, że zmienili się ich klienci. Teraz, zamiast dostarczać towar na stadion, sprzedają go bezpośrednio przyjeżdżającym Rosjanom. W każdym sezonie trzeba szyć co innego. Kiedyś doskonale sprzedawały się kurtki obszywane futrem, potem smokingi, najchętniej wiśniowe i brązowe, teraz już tylko garnitury, i to z coraz lepszych materiałów. - Chętnie załatwię mojemu odbiorcy zaproszenie, byle tylko przyjeżdżał - słyszeliśmy wielokrotnie. Z drugiej jednak strony polscy przedsiębiorcy mają świadomość, że ten handel nie będzie trwał wiecznie, że tak jak zamarł polski bazar w Berlinie, tak i zmniejszą się obroty na bazarach, gdzie kwitł handel polsko-wschodni. Nie ukrywają, że chcieliby, aby stało się to jak najpóźniej, chociaż w swoich stosunkach z odbiorcami z Rosji i Ukrainy widzą już zalążki prawdziwego biznesu. Psychicznie przygotowują się do tego, że zmienią się również warunki płatności, bo handel będzie cywilizował się dalej i nie będzie można już wymagać zapłaty gotówką, i to z góry. Na żoliborskim bazarze przy Hali Marymonckiej, gdzie od kilku lat handlują przybysze zza wschodniej granicy, wczoraj w zadaszonych straganach swoje towary rozłożyło kilkudziesięciu śniadolicych sprzedawców. Jak wyjaśnia obsługa targowiska, są to głównie handlarze z Armenii i Azerbejdżanu, którzy mieszkają w Polsce praktycznie na stałe. Od początku stycznia jest ich mniej. Azerowie i Ormianie na żoliborskim bazarze handlują odzieżą, butami, zegarkami, drobną biżuterią, zabawkami i narzędziami, dla amatorów mają też spirytus. - Tak naprawdę to ci Ormianie wcale nie jeżdżą po towar na Wschód. Kupują wszystko na Stadionie Dziesięciolecia, a czasem w hurtowniach - wyjaśniają pracownicy spółki zarządzającej bazarem. Jak mówią polscy handlarze i obsługa bazaru, prawdziwe dostawy ze wschodu docierają tu w czwartki i w soboty, średnio po dwa autokary. Z reguły są to już stali bywalcy z Grodna i okolicznych miasteczek. Od początku stycznia autokary z Białorusi na razie się nie pojawiły. Nie wiadomo jednak, czy dlatego, że do Polski trudniej jest teraz wjechać, czy po prostu handlarze świętują. - U nich później są święta i w styczniu zawsze handel jest nieco mniejszy - pocieszają się pracownicy bazaru. Na oceny za wcześnie - Poczekajmy jeszcze z ocenami. Teraz jeszcze na nie za wcześnie - mówi Ryszard Rybakiewicz, dyrektor generalny spółki Damis zarządzającej Jarmarkiem Europa na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia. Jak podkreśla, co roku w styczniu, gdy w Kościele prawosławnym obchodzone jest Boże Narodzenie, a potem Nowy Rok, handel jest znacznie słabszy niż w pełni sezonu. Sezon na dobre zaczyna się dopiero w końcu marca. Na pierwsze bardziej wiarygodne oceny skutków zmian w przepisach wjazdowych dla cudzoziemców należałoby poczekać co najmniej do początku lutego. Zdaniem jednak dyr. Rybakiewicza, Stadion Dziesięciolecia nie jest typowym targowiskiem dla drobnych handlarzy. Ubiegłoroczne obroty na Jarmarku Europa Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową ocenił na 1,9 mld zł (o 0,2 mld więcej niż w 1996 r.), w tym eksport - 400 mln USD. Dominuje handel hurtowy, niewielu jest więc kupców ze Wschodu, którzy przyjeżdżają po kilka artykułów i których mógłby zniechęcić wzrost kosztów przyjazdu do Polski o kilkanaście dolarów. Od kilku lat widać proces koncentracji handlu na stadionie, gdzie stoiska coraz częściej mają nie pośrednicy, a producenci bezpośrednio dostarczający duże partie towaru hurtownikom ze Wschodu. Na ich potrzeby - jak ocenia IBnGR - pracuje ok. 1100 polskich firm. Zdaniem dyr. Rybakiewicza, dla hurtowych odbiorców z Rosji, którzy jednorazowo przywożą 4-10 i więcej tysięcy dolarów i kupują na stadionie najlepszą polską odzież oraz kolekcje z Paryża, wydanie dodatkowych 17-25 dolarów na vouchery nie jest znaczącym obciążeniem. Rzgów: handel nie lubi biurokracji - Zmiany w przepisach wjazdowych zbiegły się ze świętami na Wschodzie. Na razie więc trudno ocenić ich skutki. Teraz i tak mamy martwy sezon, który potrwa do początku lutego - ocenia Kazimierz Ćwikła, prezes zarządu spółki Centrum Handlowe Ptak w Rzgowie k.Łodzi. Do Rzgowa, gdzie w sezonie przyjeżdża dziennie ok. 50-70 autokarów ze Wschodu, teraz każdego dnia przybywa ich zaledwie kilkanaście. Zdaniem prezesa Ćwikły, choć nowe wymagania wobec przybyszów ze Wschodu utrudnią życie handlarzom, na pewno już wkrótce ludzie coś wymyślą, aby obejść i złagodzić nowe utrudnienia. Przyznaje, że dla dużych hurtowników z Moskwy, którzy w ciągu tygodnia przyjeżdżają do Rzgowa, większe koszty przyjazdu do Polski nie będą problemem, ale mogą nim być biurokratyczne utrudnienia. Konieczność załatwiania dodatkowych podpisów, pieczątek, kolejki w konsulatach - to może rzeczywiście przyhamować handel. Tym bardziej że do Rzgowa hurtownicy ze Wschodu przyjeżdżają na uzgodnione już wcześniej transakcje z polskimi partnerami. Dzięki kupcom z Rosji, a przede wszystkim z Moskwy, którzy kupują w Polsce duże partie dobrych, drogich towarów, prosperuje wiele polskich firm, np. odzieżowych, które kiedyś szyły na zlecenie kontrahentów z Europy Zachodniej, a dziś przestawiły się na zamówienia odbiorców na rynku wschodnim. - Hurtownicy z Moskwy kupują najlepsze i najdroższe polskie ubrania czy buty. To są naprawdę duże pieniądze - mówi prezes Ćwikła oceniając, że niektórzy kupcy z Centrum Ptak są teraz zniechęceni. Boją się, że umówieni na styczeń kontrahenci mogą nie przyjechać. Przemyśl: to tylko świąteczny marazm - Nie widzimy, aby po zmianie przepisów zmniejszyła się w dużym stopniu liczba handlarzy ze Wschodu - ocenia kierownik zajmującego się targowiskami oddziału gospodarki komunalnej Urzędu Miejskiego w Przemyślu, Janusz Szostek. Na razie co prawda handlowych turystów zza wschodniej granicy jest mniej, ale jest to sytuacja, która powtarza się co roku w styczniu, gdy przypadają prawosławne święta. W tej sytuacji wpływ zmian przepisów będzie można ocenić najwcześniej w pierwszej dekadzie lutego. Według Janusza Szostka, największe utrudnienia nowe przepisy przyniosą drobnym handlarzom przemycającym na polskie bazary np. tańszy alkohol ze Wschodu. Tymczasem na największym przemyskim targowisku, Bolonii - najbardziej popularnym wśród kupców zza wschodniej granicy - już wcześniej pilnowano przestrzegania zakazu handlu alkoholem. Białystok: zabrakło klientów Od początku roku białostockie bazary świecą pustkami. Zabrakło kupujących - turystów zza wschodniej granicy, którzy dotychczas stanowili blisko 90 procent targowej klienteli, przynajmniej na bazarze przy ul. Kawaleryjskiej. Zdaniem wielu właścicieli straganów, zastój w handlu to skutek niedawnego uszczelnienia granicy. Od listopada ruch na granicy zmniejszył się aż kilkakrotnie. Wczoraj przed białostockim targowiskiem Madro wódkę sprzedawała tylko grupka Azerów, a przy ul. Kawaleryjskiej zakupy robili nieliczni Białorusini. Gros niedzielnej klienteli stanowili białostocczanie, którzy raczej spacerowali niż kupowali. Właściciele prywatnych kwater w Białymstoku wpadli w panikę. Z miejscowego Urzędu Wojewódzkiego, gdzie usiłowali się starać o nowe zaproszenia, wychodzili z niczym. - Jedna kobieta z osiedla przy Kawaleryjskiej, która wynajmuje pokoje, poszła do urzędu po dziesięć zaproszeń. Tam poproszono ją o wyciąg z konta - opowiedział nam jeden z kupców z ul. Kawaleryjskiej. - Dowiedziała się, że nie zaprosi już nikogo, jeśli nie dowiedzie, że ją na to stać. - Koło się zamyka. Większość utrzymywała się, dorabiała do emerytur i pensji, bo byli wschodni turyści. Płacili za kwatery, dawali zarobić piekarzom, masarzom i sprzedawcom hamburgerów. Wynajmowali kwatery zazwyczaj u emerytów i rencistów. Jak dzisiaj taka kobiecina z pocztowym odcinkiem renty wykaże, że ją stać na przyjęcie gościa z zagranicy? - pyta sprzedawca swetrów. Dla wielu utrzymujących się z przygranicznego handlu ograniczenia w przekraczaniu granicy to wróżba finansowej zapaści. Denerwują się przedsiębiorcy, detaliści, hurtownicy, właściciele kantorów i straganów, i to nie tylko na bazarach. - To skandal - przekonywał jeden z białostockich producentów artykułów gospodarstwa domowego. - Ucierpią nie tylko sprzedawcy, ale i producenci wszystkiego, co znajdowało dotychczas zbyt na Wschodzie. Większość, zwłaszcza Rosjan, to stali klienci hurtowni i bazarowych straganów. Oni zostawiają u nas mnóstwo pieniędzy. Kupują wszystko, od słoniny po meble, łazienkową armaturę, tekstylia, dosłownie każdą rzecz. To prawdziwa klęska. Biała Podlaska: widmo bankructwa Podlasie i Lubelszczyznę w ostatnich dniach odwiedza znacznie mniej gości zza wschodniej granicy. - Zmiany przepisów na wschodniej granicy to dla nas prawdziwa terapia wstrząsowa. Czasami przez cały dzień nie udaje się nam nic sprzedać - twierdzą państwo Kuczyńscy, właściciele stoiska na bazarze przy ul. Brzeskiej w Białej Podlaskiej. We wtorek, mimo pięknej pogody, na bialskich targowiskach zabrakło kupujących. - Już teraz brakuje nam pieniędzy na utrzymanie działalności - opowiada pani Krystyna, która nie chce ujawnić nazwiska. Na największym bialskim targowisku przy ul. Brzeskiej niemal połowa z 200 budek była we wtorek nieczynna. Sprzedający na lubelskiej giełdzie przy ul. Spółdzielczości Pracy są zgodni - gdyby nie klienci ze Wschodu, giełda nie miałaby racji bytu. Ruch zmniejszył się tutaj o ok. 40-50 proc. - W zeszłym roku, licząc "na oko", w ciągu dnia rosyjskojęzyczni kupcy potrafili zostawić tutaj 100 tys. dolarów. 80 proc. z nich to Ukraińcy. Mimo że nadal z Ukrainą obowiązuje ruch bezwizowy, obroty naszych hurtowni spadły o jakieś 40 proc. - mówi Tadeusz Wlizło, właściciel jednej z firm przy ul. Spółdzielczości Pracy. Szczecin: Rosyjscy nabywcy nie przyjechali Na szczecińską giełdę samochodową, największą na zachodniej granicy, usytuowaną na terenie stadionu tutejszego klubu sportowego Pogoń, nie dojechali minionej niedzieli Rosjanie oraz obywatele pozostałych republik b. Związku Radzieckiego, stanowiący jej główną klientelę. Obowiązująca od 27 grudnia minionego roku nowa ustawa o cudzoziemcach spowodowała nagły spadek obrotów, a w dalszej perspektywie, twierdzą eksperci, może doprowadzić do całkowitej śmierci tej firmy handlu używanymi samochodami. Z nieoficjalnych danych wynika, że spadek sprzedaży przekroczył 80 proc. Wzrosła natomiast minionej niedzieli o około 25 proc. podaż używanych aut oferowanych do sprzedaży. Podobnie jak wcześniej dominowały wśród nich wozy różnych zachodnich marek z rejestracją holenderską i niemiecką, sprowadzanie do Szczecina przez naszych rodaków, Rosjan oraz Turków zamieszkałych w Niemczech. Wszyscy oni z przerażeniem obserwowali powstałą sytuację na szczecińskiej giełdzie. Znaleźli się i tacy, którzy próbowali pozbyć się aut za połowę ceny. Czteroletniego forda escorta oferowano za 4 tys. marek niemieckich, a BMW, rocznik 1993, o dwa tysiące marek drożej. Tak niskie ceny nasuwały podejrzenia, że samochody pochodziły z kradzieży. Tymczasem, jak na ironię, minionej niedzieli otwarto w Szczecinie drugą, znacznie większą giełdę samochodową. Usytuowano ją na peryferiach miasta przy ul. Cukrowej. Krótko po godz. 13 "Rz" doliczyła się na jej rozległym terenie zaledwie około 50 samochodów i trochę gapiów. Rosjan, którzy mieli być jej głównymi klientami, nie było w ogóle. Ocena eksperta: wszystko wróci do normy Zdaniem Bohdana Wyżnikiewicza z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, zmiany w przepisach wizowych są niewątpliwie utrudnieniem, podobnie jak np. przepis, że nie wolno przewozić towarów na siedzeniach samochodowych. Przyczyną obecnego spadku obrotów są zresztą nie tylko nowe przepisy o cudzoziemcach, ale i naturalne osłabienie ruchu, spowodowane prawosławnymi świętami Bożego Narodzenia. - Uważam - mówi Bohdan Wyżnikiewicz - że po jakimś czasie wszystko wróci do stanu wyjściowego, podobnie jak odrodził się handel przy zachodniej granicy po dużym spadku w następstwie powodzi. Sądzę tak dlatego, że nie ustały przyczyny, które sprawiają, że ten handel jest dla uczestników opłacalny. Te przyczyny to różnica cen oraz dostęp do rynków zaopatrzeniowych. Wprawdzie obecna sytuacja jest dla handlujących denerwująca - oni nie są przyzwyczajeni do przerw, pracują przecież nawet w niedziele - ale potraktują nowe przepisy po prostu jak kolejną barierę, którą trzeba pokonać i którą pokonają. Funkcjonują przecież już długie łańcuchy zaopatrzeniowe, są firmy pracujące tylko na zlecenie bazarów i wszyscy ci ludzie znajdą sposoby przystosowania się do nowej sytuacji. Tyle że pokonywanie tych barier może spowodować wzmożenie korupcji. Co do wielkości obrotów na bazarach, to - według naszych wstępnych ocen - w 1997 roku było z nimi różnie - na niektórych bazarach wzrosły, na innych spadły, ale generalnie sądzę, że ta forma handlu zagranicznego osiągnęła w roku 1996 swoje apogeum i w przyszłości należy się liczyć raczej z tendencją spadkową. Materiały zebrali: Anita Błaszczak, Halina Bińczak, Edmund Kieszkowski, Danuta Walewska, Ewa Sosnowska, "Kurier Poranny" Białystok, jak, esz "Dziennik Wschodni"
Bazarowy handel zagraniczny od kilku lat wrósł w polski krajobraz, a nie rejestrowane obroty zagraniczne, w dużej części skoncentrowane właśnie na targowiskach, Instytut Badań na Gospodarką Rynkową podliczył w 1996 roku na 5,6 mld dol. Od początku stycznia bazarowa aktywność znacznie zmalała, co wynika przede wszystkim ze zmian w przepisach o cudzoziemcach. Utrudniły one przyjazd do Polski wielu osobom ze Wschodu. Opinie co do tego, czy te zmiany oznaczają zamarcie bazarowego handlu zagranicznego, nie są jednak jednoznaczne. uzyskanie zaproszenia to żaden problem. Tyle że trzeba zapłacić 20 dolarów. Inny sposób na bezproblemowy wjazd do Polski to założenie na miejscu firmy. Bardzo pesymistycznie nastawieni są polscy kupcy, którzy przez ostatnich 5-6 lat żyli z handlu z przyjeżdżającymi ze wschodu. Nie ma wątpliwości, że polscy klienci nie zrównoważą im spadku obrotów, a ceny nie są wygórowane. Nie są tak pesymistycznie nastawieni ci, którzy dostarczają towar na stadion. Przyznają, że zmienili się ich klienci. Teraz, zamiast dostarczać towar na stadion, sprzedają go bezpośrednio przyjeżdżającym Rosjanom. Z drugiej jednak strony polscy przedsiębiorcy mają świadomość, że ten handel nie będzie trwał wiecznie. w swoich stosunkach z odbiorcami z Rosji i Ukrainy widzą już zalążki prawdziwego biznesu. Psychicznie przygotowują się do tego, że zmienią się również warunki płatności, bo handel będzie cywilizował się dalej i nie będzie można już wymagać zapłaty gotówką, i to z góry. co roku w styczniu, gdy w Kościele prawosławnym obchodzone jest Boże Narodzenie, a potem Nowy Rok, handel jest znacznie słabszy niż w pełni sezonu. Sezon na dobre zaczyna się dopiero w końcu marca.Od kilku lat widać proces koncentracji handlu na stadionie, gdzie stoiska coraz częściej mają nie pośrednicy, a producenci bezpośrednio dostarczający duże partie towaru hurtownikom ze Wschodu. dla hurtowych odbiorców z Rosji, którzy jednorazowo przywożą 4-10 i więcej tysięcy dolarów i kupują na stadionie najlepszą polską odzież oraz kolekcje z Paryża, wydanie dodatkowych 17-25 dolarów na vouchery nie jest znaczącym obciążeniem. choć nowe wymagania wobec przybyszów ze Wschodu utrudnią życie handlarzom, na pewno już wkrótce ludzie coś wymyślą, aby obejść i złagodzić nowe utrudnienia. Od początku roku białostockie bazary świecą pustkami. Zabrakło kupujących - turystów zza wschodniej granicy, którzy dotychczas stanowili blisko 90 procent targowej klienteli. Zdaniem wielu właścicieli straganów, zastój w handlu to skutek niedawnego uszczelnienia granicy. Właściciele prywatnych kwater w Białymstoku wpadli w panikę. Jedna kobieta z osiedla przy Kawaleryjskiej, która wynajmuje pokoje, poszła do urzędu po dziesięć zaproszeń. Tam poproszono ją o wyciąg z konta. Dowiedziała się, że nie zaprosi już nikogo, jeśli nie dowiedzie, że ją na to stać. Koło się zamyka. Dla wielu utrzymujących się z przygranicznego handlu ograniczenia w przekraczaniu granicy to wróżba finansowej zapaści. Podlasie i Lubelszczyznę w ostatnich dniach odwiedza znacznie mniej gości zza wschodniej granicy. Sprzedający na lubelskiej giełdzie przy ul. Spółdzielczości Pracy są zgodni - gdyby nie klienci ze Wschodu, giełda nie miałaby racji bytu. Ruch zmniejszył się tutaj o ok. 40-50 proc.Na szczecińską giełdę samochodową nie dojechali minionej niedzieli Rosjanie oraz obywatele pozostałych republik b. Związku Radzieckiego, stanowiący jej główną klientelę.Tymczasem, jak na ironię, minionej niedzieli otwarto w Szczecinie drugą, znacznie większą giełdę samochodową. Rosjan, którzy mieli być jej głównymi klientami, nie było w ogóle.
Wszyscy kandydaci złożyli sprawozdania z kampanii prezydenckiej, jednak o finansowaniu polityki w Polsce można się z nich dowiedzieć bardzo mało Jawność w cyfrach utopiona Na organizację wieców podczas kampanii wyborczej prezydent Kwaśniewski wydał dwa miliony złotych. FOT. PIOTR KOWALCZYK KRZYSZTOF LESKI To była kampania multimilionerów. Kandydaci, jeśli wierzyć ich sprawozdaniom, wydali prawie 28 mln zł. Zaledwie ubiegłej wiosny, gdy parlament uchwalał nową ordynację i Sejm ograniczył wydatki każdego kandydata do 20 mln zł, a Senat ten pułap obniżył do 12 mln, w kuluarach mówiono, że to bez znaczenia. "Nikogo w tym kraju nie stać, by wydać nawet milion dolarów" - usłyszeć można było także z ust ludzi, którzy rządzili potem w sztabie Aleksandra Kwaśniewskiego. I wydali niemal trzy miliony dolarów. Dokładnie, jeśli uwzględnić "darowizny niepieniężne" - do granicznej kwoty 12 mln zł zabrakło niespełna 400 zł. Gdyby Marian Krzaklewski wtedy o tym wiedział, zapewne podarowałby konkurentowi hulajnogę, tę z tych ostatnio modnych, aluminiową. Kwaśniewski, wsiadając na nią choć raz, "skorzystałby z użyczenia", mówiąc językiem ordynacji. W efekcie przekroczyłby limit i mógłby być zdyskwalifikowany, o czym marzył Krzaklewski. Pewność, że nikt nie zbliży się do 12 mln, wynikała pewnie z nowych zapisów w ordynacji. Nakazywały one pozornie precyzyjne rozliczanie się z wpływów i wydatków, a na pełnomocników, którzy by tego nie zrobili, nakładały wysokie kary. Ale okazało się, że choć wszyscy złożyli sprawozdania z grubsza zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. Owszem, więcej niż po którychkolwiek poprzednich wyborach, ale jednak niewiele. Magiczne rubryki "Inne wpływy", "Inne koszty" itd. sprawiły, że choć ordynacja zaordynowała jawność finansów, jest to niestety "jawność inaczej". Niemniej warto zajrzeć w to, co ujawniono. W tej próbie analizy uwzględniam 13 kandydatów: 12 uczestników wyborów z 8 października 2000 roku i Jana Olszewskiego, który, choć nie wystartował, kampanię prowadził - a zatem wydawał pieniądze - niemal do końca. Sprawozdania pozostałych są mniej interesujące. Na przykład pełnomocnik Zbigniewa Antoniego Wesołowskiego pracowicie wpisał w każdej rubryce rodzajów wpływów i wydatków: "nie wystąpiły". Cztery z dwunastu Ponad dwie trzecie zgromadzonych i wydanych pieniędzy komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego pochodzi ze źródeł, które trudno nazwać jasnymi. Ponad 7 mln zł dał mu Fundusz Wyborczy SLD, ponad milion przyniosła sprzedaż cegiełek. Razem 8,2 mln z 12 mln. Pytanie, skąd SLD, ponoć biedny, miał tyle pieniędzy, pozostaje bez odpowiedzi. Pod sprzedaż cegiełek podciągnąć można każdy przychód, a szczegółowe rozliczenie komitetu Kwaśniewskiego (ile cegiełek o jakich nominałach wydrukowano, ile sprzedano, ile zwrócono), mnie nie przekonuje. Dość jasne jest pochodzenie niecałych 4 mln zł po stronie wpływów tego komitetu. Jawność finansów kampanii prezydenta wyniosła więc nieco mniej niż jedną trzecią. Ale to o niebo lepiej niż u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie zaledwie co dwunastej złotówki. Na 1,85 mln zł składają się: dotacja NKW PSL, zbiórki i cegiełki oraz anonimowy (przynajmniej w ujawnionej części sprawozdania) "przychód niepieniężny". Przyjmijmy, że "współczynnik jawności finansów kampanii" to udział "jawnych" dochodów w ich ogólnej kwocie. Do "jawnych" zaliczmy datki firm i osób fizycznych oraz darowizny niepieniężne, które zostały szczegółowo wyliczone w sprawozdaniu, oraz odsetki z kont bankowych. Do dochodów niejawnych - dotacje własnych partii oraz anonimowe. Opieramy się na tym, co Państwowa Komisja Wyborcza ujawniła - nie można wykluczyć, że niejawna część sprawozdań zmieniłaby nieco wyniki obliczeń (patrz - wykresy) Triumf Andrzeja Olechowskiego w tej klasyfikacji nie dziwi: pieniędzy od własnej partii nie dostał, bo jej nie miał, na cegiełki nie tracił czasu. Ale nie ujawnił dawców na dwie trzecie wartości "darowizn i usług niepieniężnych". A to, co ujawnił, pozostawia miejscami niedosyt. Jakąż to darowiznę niepieniężną wartą 90 zł otrzymał komitet Olechowskiego od wytwórni komponentów dźwigów osobowych? Wyobraźni mi nie staje. Błagam o publiczną odpowiedź. Wałęsie, zgodnie z przyjętymi tu kryteriami, do "jawnych" zaliczyć można tylko połowę datków od osób prawnych, gdyż choć kandydat podał listę, nie umieścił na niej kwot. Pawłowskiemu nie było czego zaliczyć do "jawnych", bo zapewne sam sfinansował swoją kampanię. Trudno, reguły mej klasyfikacji są twarde. Listy życzliwych To była huśtawka nastrojów! Najpierw wyglądało na to, że listy indywidualnych sponsorów kampanii nie poznamy. Ciekawscy wpadli chyba w euforię, gdy Państwowa Komisja Wyborcza postanowiła je jednak udostępnić, choć tylko do wglądu w swej siedzibie, z samymi nazwiskami, bez adresów. I wreszcie - rozczarowanie: listy są nieciekawe, oczekiwanych nazwisk z biznesowej czołówki mało. Na dodatek, według PKW, listy przedstawiło tylko ośmiu kandydatów: Kwaśniewski, Olechowski, Krzaklewski, Kalinowski, Lepper, Łopuszański, Wilecki i Olszewski. Żeby było trudniej, tylko listy Krzaklewskiego i Łopuszańskiego są według alfabetu. Owszem, wśród sponsorów jest wielu polityków. Nie dziwi, że na Krzaklewskiego złożyło się wielu parlamentarzystów AWS, na Kwaśniewskiego - z SLD oraz wysokich urzędników z prezydenckiej kancelarii itd. Dzisiejszych i wczorajszych rekinów biznesu najwięcej widać u Kwaśniewskiego. Państwo Niemczyccy wpłacili wspólnie 10 tysięcy, choć wpłacając osobno mogli dać 21 tysięcy. Po 10,5 tysiąca dali Władysław Bartoszewicz (Plus GSM), Lew Rywin (Canal+), Grzegorz Tuderek. Jest sporo, z wysokimi wpłatami, nazwisk z Bartimpeksu i firm z nim powiązanych, choć brak Aleksandra Gudzowatego. Nazwisko P. J. Buchnera znalazłem na listach Kwaśniewskiego (10 tys. zł) i, już jako Piotra J. Buchnera, u Olechowskiego (lepiej, bo 10,5 tys, zł). Ale może to tylko zbieżność inicjałów i nazwisk? U Olechowskiego zwraca też uwagę Leszek Kuzaj (10,5 tys. zł) i Hotel Gołębiewski (10 tys. zł). Nie widać polityków Unii Wolności, którzy dziś z Olechowskim tworzą Platformę Obywatelską, choć Unia kandydata nie miała i żadnej zdrady by nie było. Lista Krzaklewskiego to lista nieobecności. Nie ma na niej na przykład byłych prezesów PZU lub ludzi z PKN Orlen, jakoby powiązanych z AWS. Znajduje się natomiast aż dwóch panów o nazwisku Krzak (nie mieli wyjścia?) i tajemnicza "Małżonka Kuklińska". Konkurentów Krzaklewski pobił na głowę łączną kwotą indywidualnych wpłat, a zwłaszcza ich liczbą: 3166 (drugi w kolejności Kwaśniewski - ponad jedenaście razy mniej). Kandydaci często wpłacali sami sobie: Kwaśniewski i Olechowski - maksymalną dozwoloną kwotę 10,5 tysiąca, Wilecki - 10 tysięcy, Olszewski - 13 tysięcy, Lepper - 500 złotych. Na liście wpłat figurują też zwykle pełnomocnicy finansowi kandydatów z kwotami rzędu tysiąca złotych. Zastanawiają dwa datki: Marek Ratuszniak, pełnomocnik Wileckiego, wpłacił mu 287 złotych, a prowadząca finanse Łopuszańskiego Barbara Łuczak swemu kandydatowi - 56 groszy. Czy po to, by słupki się zgadzały? Gigaplakaty górą Dość o dochodach - czas na wydatki. Kwaśniewski, według sprawozdania, na reklamę w prasie wydał prawie tyle samo, co na telewizyjną. To nieco szokujące - tak jakby w myśl zarzutów prawicy uznał, że w TVP i tak widać go dość. Ale Kalinowski - według prawicy również pupil telewizji publicznej - najwyraźniej nie był tego zdania: na telewizję, tak jak Krzaklewski, wydał trzecią część budżetu swej kampanii. Ogólne proporcje zdają się zrazu zgodne z oczekiwaniami. Telewizje i producenci TV zarobili na wszystkich kandydatach ponad 7 mln zł, prasa niecałe 2,5 mln, radia tylko 400 tys. zł. Ale uwaga: wszyscy kandydaci zadeklarowali, że na plakaty wydali 7,2 mln zł - nieco więcej niż na promocję telewizyjną. Zapewne lwią część tej kwoty pochłonęły bardzo drogie europlakaty. Inna sprawa, że ordynacja gwarantowała darmowy czas w TVP, ale darmowych plakatów już nie. Prasa, radio i właściciele plakatowych tablic większość zarobku zawdzięczają Kwaśniewskiemu. Zaskakująco małe wydatki na plakaty, wydawnictwa, ulotki itd. zadeklarował Olechowski. Deptał mu po piętach pod tym względem Łopuszański, którego cały budżet był przecież nieporównanie skromniejszy niż Olechowskiego. Zwraca uwagę wiara Krzaklewskiego w tradycyjną propagandę drukowaną; kandydaci SLD i PSL wydali znaczne kwoty na "inne materiały wyborcze", zapewne głównie reklamowe gadżety. Ale teza o konserwatyzmie prawicy byłaby przedwczesna: Lech Wałęsa deklaruje, że wydał na "inne" 169 tys. zł - ponad połowę swego budżetu i pięciokrotnie więcej niż na promocję w telewizji. Podróż za jeden uśmiech Nasi politycy wiedzą, że telewizyjny spot nie zastąpi uścisku dłoni wyborcy. Z doniesień podczas kampanii wynikało, że wszyscy bez przerwy gdzieś jeżdżą. Nie dziwi mnie, że tak różne są wydatki kandydatów na organizację wieców, choć dwa miliony prezydenta szokują. Można wynająć drogą salę albo spotykać ludzi na targu. Skąd jednak drastyczne różnice kosztów podróży? Kwaśniewski twierdzi, że wydał na nie dwanaście razy mniej niż Krzaklewski i trzy razy mniej niż Olechowski. Czy to nie pośredni dowód, że kampanię w terenie prowadził "przy okazji" obowiązków prezydenckich? Kalinowski podróżował minimalnie taniej niż Łopuszański, reszta deklaruje na podróże najczęściej po kilka tysięcy złotych, Olszewski - niecały tysiąc. Pawłowski zaś zero! A był na prawyborach w Nysie. Teleportował się za darmo? Do grafiki z wiecami i podróżami pozwoliłem sobie dołączyć słupek "Pozostałe". Jest on sumą dwóch pozycji ze sprawozdań: "pozostałe koszty" i "pozostałe wydatki gotówkowe". Pieniądze te wydali niektórzy na coś, co nie było promocją ani kosztami podróży i wieców, nie mieściło się w rubrykach "Materiały i energia" ani "Wynagrodzenia i ubezpieczenia społeczne". A propos tych ostatnich: tylko czterej kandydaci zadeklarowali, że dali zarobić swoim pomocnikom. Kwaśniewski wydał na to prawie 200 tysięcy, Krzaklewski ponad 150, Olechowski niespełna 90, a Łopuszański 7 tysięcy. Reszta oparła się tylko na społecznikach. A może na jednorazowych umowach o dzieło? Odwróć tabelę, wojak na czele Skoro były "dochody od innych podmiotów" oraz "inne wpływy", musiały też być "pozostałe" koszty i wydatki. Kwaśniewski i Krzaklewski zmieścili tam ponad milion każdy - ich wydatki różnią się zaledwie o tysiąc złotych. Te rubryki w sprawozdaniach zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii. Jawność dochodów jest dużo ważniejsza, ale czemu nie stworzyć "współczynnika tajności wydatków"? Sumę kwot wspomnianych "pozostałych" wydatków i kosztów dzielę przez ogół wydatków - kto na czele, ten najmniej "jawny". Czyżby Olechowski znów zająć miał pierwsze, tym razem niechlubne miejsce? Nie, bo pretendenci z drugiej ligi (wedle budżetu i sukcesu wyborczego) byli nie do pobicia. Generał Wilecki nie bardzo wie, na co wydał prawie połowę pieniędzy. Ale w pierwszej lidze Olechowski zdecydowanie wyprzedza trójkę głównych rywali. Może kosztowała go konserwacja czy wręcz naprawa owej darowizny niepieniężnej od wytwórni komponentów dźwigów osobowych? Gdybym chciał się czepiać, zrobiłbym jeszcze tabelę stopnia zaufania do banków. Ordynacja zachęcała, by pieniądze przepuszczać przez specjalnie zakładane konta bankowe. Grabowski je założył, ale wpłynęło tam raptem 356 złotych, dalsze 74 tysiące ominęły bank. U Wileckiego proporcje są podobne, a Pawłowski w sprawozdaniu nawet nie wspomina o kontach. Wielcy przepuścili przez konta ogromne kwoty. Trzymali je krótko, ale od prawie 12 mln zł można nawet w tydzień uzyskać niezłe odsetki. A Kwaśniewski deklaruje, że zyskał (w Kredyt Banku) tylko 16 tysięcy, około półtora promila, Krzaklewski (w PKO BP) jeszcze słabiej - niewiele ponad jeden promil, Olechowski (Raiffeisen) - około pół promila, podobnie Łopuszański (PKO BP), Olszewski (PBK), Wałęsa (Pekao SA) i nawet Kalinowski w bliskim sobie BGŻ. PKO BP, najpopularniejszy wśród kandydatów, nie naliczył Piotrowi Ikonowiczowi od 500 złotych - według sprawozdania - ani grosza odsetek. Tylko Janusz Korwin-Mikke, jak przystało na fanatyka rynku, wycisnął z PBK ponad cztery promile. Kredytu bankowego żaden kandydat, według sprawozdań, nie brał. Każdy po swojemu Nietrudno porównać Kwaśniewskiego z Krzaklewskim lub wydatki na reklamę radiową i telewizyjną. Jak porównać strukturę wpływów i wydatków wszystkich kandydatów? Sądząc, że widoczne gołym okiem ogromne różnice mogą być pozorne, poprosiłem o pomoc fachowców z Instytutu Podstaw Informatyki PAN. Do opracowanego przez nich unikatowego w skali świata programu komputerowego do gradacyjnej analizy danych wprowadziliśmy macierz głównych elementów wszystkich sprawozdań. Wyniki opublikować można raczej w czasopiśmie specjalistycznym, ale komentarz fachowców brzmiał: "Znikome podobieństwo struktury". Nie dały się zauważyć ani większe podobieństwa, ani nawet dające się intuicyjnie zinterpretować reguły zróżnicowania. Innymi słowy, obliczenia potwierdziły wrażenie, że każdy kandydat zbierał i wydawał fundusze w innym kraju, w innym społeczeństwie. Wynik działania programu to swoista graficzna "mapa" kandydatów i ich finansów. Na mapie, od lewej do prawej, uszeregowani wedle względnego podobieństwa swych finansów, widnieją: Kwaśniewski, Olszewski, Lepper, Krzaklewski, Olechowski, Łopuszański, Korwin-Mikke, Grabowski, Wilecki, Pawłowski, Wałęsa, Kalinowski i Ikonowicz. W takiej właśnie kolejności. Nic dziwnego, że sporządzenie sprawozdań sprawiło pełnomocnikom trudności. Wszystkie sprawozdania zawierają niedociągnięcia formalne i PKW mogłaby je odrzucić. Tyle że ordynacja konsekwencji za to nie przewiduje. Wnioski? Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła naprawdę jawnymi. Prawo jednak nie wystarczy - bez zmiany obyczajów się nie obejdzie. Wtedy współczynniki jawności i tajności finansów kampanii stracą sens, bo te pierwsze wynosić będą po sto, a te drugie - zero procent. Krzysztof Leski jest dziennikarzem BBC Polska
Wszyscy kandydaci złożyli sprawozdania z kampanii prezydenckiej. To była kampania multimilionerów. Kandydaci wydali prawie 28 mln zł. Dość jasne jest pochodzenie niecałych 4 mln zł po stronie wpływów tego komitetu. Ale to o niebo lepiej niż u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie zaledwie co dwunastej złotówki. Jak porównać strukturę wpływów wszystkich kandydatów? poprosiłem o pomoc fachowców z Instytutu Podstaw Informatyki PAN. komentarz fachowców brzmiał: "Znikome podobieństwo struktury". Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła naprawdę jawnymi.
BUDŻET Dyscyplinowanie finansów publicznych Demokracja i ekonomiczna odpowiedzialność RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI JANUSZ JANKOWIAK Są dwie metody dyscyplinowania finansów publicznych: euro-amerykański zakaz i nowozelandzka "głasnost". Wielu ludziom wyda się to zapewne dziwaczne, bo w końcu budżet na ten rok nawet jeszcze nie wyszedł z parlamentu, ale pora by już była najwyższa zacząć w Polsce dyskusję o finansach publicznych przełomu wieków. Nie wdając się w szczegóły, można powiedzieć bowiem, że jest co najmniej dziesięć najważniejszych punktów orientacyjnych dla polskich finansów publicznych w przededniu startu negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską. Będziemy mieli: mniejszy budżet centralny - większe budżety samorządowe; słabnące tempo przyrostu dochodów w związku z zapowiedzią stopniowej redukcji stawek podatkowych; rosnące tempo przyrostu wydatków rządowych z powodu rosnących kosztów obsługi długu publicznego i budżetowych kosztów reformy systemu ubezpieczeń społecznych; urealnienie, czyli nominalne zwiększenie deficytu wynikające z uwzględnienia w bilansie zobowiązań wymagalnych, różnych rządowych obligacji restrukturyzacyjnych, odpuszczania długów budżetowych oraz trwałego wyłączenia z dochodów budżetu wpływów nadzwyczajnych (na przykład z prywatyzacji); trudności z finansowaniem deficytu na rynku krajowym w związku z rosnącą konkurencją o środki; wysokie realne stopy procentowe; skłonność do zadłużania się za granicą; szybki napływ kapitału zagranicznego i przyrost rezerw dewizowych netto (zdaniem władz polskich, bo według opinii Międzynarodowego Funduszu Walutowego już w tym roku powinna to być stagnacja); kłopoty z kontrolą podaży pieniądza; presję na aprecjację złotego, kończącą się groźbą kryzysu walutowego. Przy czym nie od rzeczy będzie dodać, że według międzynarodowych badań porównawczych ryzyko ataku spekulacyjnego rośnie, gdy deficyt jest monetyzowany, czyli finansowany bezpośrednio przez bank centralny lub też bonami skarbowymi. Ryzyko spada, kiedy deficyt pokrywany jest wieloletnimi obligacjami (porównaj pracę pod redakcją Jana Joosta Teunissena "Can Currency Crises Be Prevented or Better Managed?"). My, niestety, jesteśmy wciąż w grupie dużego ryzyka, bo co prawda na podstawie konstytucyjnego zapisu kończymy z pożyczaniem przez rząd od NBP, ale ciągle nie możemy się uwolnić od nadmiaru bonów. Do tych dziesięciu punktów należałoby chyba jeszcze dopisać jeden, sformułowany na podstawie całkiem świeżych doświadczeń z próbą zmiany zasad waloryzacji emerytur mundurowych. Otóż ten jedenasty punkt mógłby brzmieć tak: każda próba racjonalizacji wydatków budżetu, związana z naruszeniem interesów grupowych, napotykać będzie zaciekły opór. A to spowoduje, że modyfikacja któregokolwiek przeciwstawnego trendu wywołującego wzrost napięć w finansach publicznych, jak choćby spadek dochodów i wzrost wydatków, stanie się przedsięwzięciem karkołomnym. Są to wszystko wystarczające powody, by poważnie zabrać się za projekt zmian instytucjonalnych w finansach publicznych, który można nazwać regułą odpowiedzialności fiskalnej (ROF). Głównym celem zaimplikowania ROF do polskiego systemu politycznego byłoby wydłużenie w czasie podejmowanych decyzji. A to z kolei umożliwiłoby wyborcom identyfikację następstw średnio- i długookresowych rozwiązań forsowanych przez polityków sprawujących aktualnie władzę. Najkrócej mówiąc, chodzi o to, żeby polityków zniechęcić do podejmowania działań, których następstwa finansowe spadną na podatnika w przyszłości. Czyli zamiast zasady "biorę dziś - ktoś kiedyś zapłaci" polityków obowiązywałaby reguła "biorę dziś - płacę dziś". Wciąż matowe Utopia? Czyżby? Przecież dokładnie takie założenie, o samoskrępowaniu się polityków, legło u podstaw najważniejszych zapisów z dziedziny finansów publicznych, które trafiły do nowej polskiej konstytucji. Tyle że te zapisy, ograniczające swobodę radosnej twórczości budżetowej parlamentarzystów, nadal nie wykraczają poza najbliższy rok budżetowy, a jedyny konstytucyjny zapis o charakterze wieloletnim, ograniczający wielkość długu publicznego do 3/5 PKB (art. 216 pkt 5), nie wystarczy, gdy na dobrą sprawę nadal nie jest zdefiniowane samo pojęcie długu. Trudno wszakże zaprzeczyć, że pierwszy krok na drodze do ROF został już w konstytucji zrobiony. Nadal jednak naszym finansom publicznym brakuje przejrzystości. A to sprawia, że możliwe są takie sytuacje, z jaką mieliśmy do czynienia przy okazji ostatniej zmiany ekipy rządzącej. Zdaniem odchodzących finanse publiczne były w stanie zadowalającym; zdaniem przejmujących władzę - w opłakanym. Przeciętny wyborca nie miał najmniejszych szans wyrobić sobie zdania o faktycznym stanie finansów publicznych w perspektywie kilku najbliższych lat. W tej sytuacji zamiast racjonalnych wyborów politycznych pozostają często intuicyjne sympatie. Nie poprawia to z pewnością jakości naszej polityki, ale jest wygodne dla samych polityków. Dlatego najpoważniejszą przeszkodę do wprowadzenia reguły odpowiedzialności fiskalnej stanowią zawsze i wszędzie sami politycy. Bo co ma się w takiej ROF znajdować, to na podstawie doświadczeń światowych już wiadomo. Przy czym, co ciekawe, szczególnie inspirujący wydaje się tutaj być nie przykład któregoś kraju europejskiego czy Stanów Zjednoczonych, ale egzotycznej Nowej Zelandii. Przymus i zakaz Unia Europejska postanowiła uporać się ze zmorą nieodpowiedzialnej polityki fiskalnej niejako przy okazji wprowadzania wspólnej waluty. Tak zwane kryteria konwergencji, niezbędne do zakwalifikowania się do strefy euro, wymusiły niespotykaną dyscyplinę na rządach wielu państw tradycyjnie nieodpowiedzialnych pod względem ekonomicznym. Dlatego wzięły się takie dziwy natury, jak Hiszpania z najniższą w Europie inflacją czy Włochy ze zrównoważonym budżetem. Niestety, nikt dziś nie potrafi jeszcze powiedzieć, jak po roku 1999 wyglądać będzie polityka fiskalna w tych państwach, które dziś sprężyły się przed skokiem w euro. Spełnienie kryteriów konwergencji było aktem jednorazowym. Ale zachowanie zdrowych finansów publicznych na stałe to już inna para kaloszy. Unia Europejska ma zamiar utrzymywać dyscyplinę fiskalną za pomocą systemu kar i sankcji nakładanych na niezdyscyplinowanych członków wspólnoty monetarnej. Czy to się uda? Zobaczymy, ale jedno już teraz można powiedzieć: w wielu krajach europejskich wyraźnie brakuje rozwiązań systemowych samodyscyplinujących polityków. W tej sytuacji jedyne liczące się kryterium odpowiedzialności fiskalnej ma charakter zewnętrzny w stosunku do rozwiązań krajowych. I może to być zabezpieczenie niewystarczające. W końcu łatwiej kogoś do strefy euro dopuścić, niż później wykluczyć. Amerykanie z kolei podjęli próbę uporania się ze zmorą chorych finansów publicznych za pomocą prawnego zakazu uchwalania nie zbilansowanego budżetu. Pomysł zakazania deficytu wywołał w Stanach prawdziwą polityczną burzę. Najważniejsze jednak z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się to, że ograniczenie politykom swobody w ten akurat sposób ma wymierną cenę. System ekonomiczny z definicji pozbawiony deficytu staje się systemem sztywniejszym. Tak zwane dostosowania w polityce fiskalnej, czyli reakcja za pomocą instrumentów polityki gospodarczej na niespodziewane szoki zewnętrzne lub cykl koniunkturalny, ogranicza się do manewrowania kursem walutowym lub stopą procentową. Krótko mówiąc: zbilansowanie budżetu jest zawsze teoretycznie możliwe, pytanie tylko, kosztem jakiego bezrobocia, jak wysokich podatków i jaka będzie cena obsługi "historycznego" długu publicznego? Nie bez podstaw wielu ekonomistów podkreśla, że maksymalnie możliwa redukcja deficytu budżetowego nie jest tym samym, co jego prawny zakaz, a budżet zrównoważony nie przekłada się wcale wprost na stan finansów publicznych. Ponadto wystarczy prosty manewr: wyjęcie kilku najbardziej kosztownych elementów po stronie budżetowych wydatków i ulokowanie ich w funduszach parabudżetowych. Będziemy wówczas mieli formalnie zbilansowany budżet bez deficytu, a faktycznie kryzys finansów publicznych tuż za progiem. Niezależny zależny Wybrzydzanie na wzory europejskie i amerykańskie nabiera jeszcze większego sensu, jeśli spojrzymy na model odpowiedzialności fiskalnej z powodzeniem wdrożony w Nowej Zelandii. Charakteryzuje się on trzema właściwościami: przejrzystością, elastycznością i długofalowością. Wszystkich tych cech brakuje z pewnością rozwiązaniom unijnym i amerykańskim. Nowozelandzki "Fiscal Responsibility Act" stanowi - obok ustawy o banku centralnym - jeden z fundamentów instytucjonalnych reform, jakim swe finanse publiczne poddała w latach dziewięćdziesiątych Nowa Zelandia. Najważniejszym celem tych reform było przypisanie poszczególnym organom państwa jasno określonej odpowiedzialności za konkretne decyzje, dopasowanie do tego instrumentów i udostępnienie obywatelom jak najszerszej informacji o wpływie politycznych rozstrzygnięć na stan finansów publicznych teraz i w przyszłości. Rozwiązania nowozelandzkie są na gruncie tradycyjnie rozumianej niezależności banku centralnego, takiej niezależności, dla której miary dostarcza, powiedzmy, niemiecki Bundesbank, bardzo nietypowe. W Nowej Zelandii rząd ma zawsze prawo przesądzić o celach polityki monetarnej, tyle że dzieje się to w sposób całkowicie otwarty. Jak łatwo się domyślić, tak jednoznaczne determinowanie przez rząd kształtu polityki monetarnej ma wielu przeciwników (porównaj choćby: C. E. Walsh "Optimal contracts for central bankers?"), utrzymujących, że rezygnacja z maksymalnego duszenia inflacji stanowi zdradę misji niezależnego banku centralnego. Czysto i przezroczyście Model nowozelandzki eliminuje ten poważny mankament, jakim jest deficyt demokracji w niełatwo poddającej się demokratycznym procedurom polityce fiskalnej. Prawo o odpowiedzialności fiskalnej, dopełniające ustawę o banku centralnym, jest ni mniej, ni więcej tylko aktem "głasnosti" w dziedzinie finansów publicznych. Odkrywa to, co dotychczas niedostępne dla opinii publicznej. A tam, gdzie nie ma tajemnic, mniej jest podejrzliwości, więcej za to odpowiedzialności. "Fiscal Responsibility Act" nie zawiera żadnych wielkości liczbowych, nie nakłada na władzę żadnych konkretnych ograniczeń w postaci nieprzekraczalnych limitów. Jest więc pod tym względem rozwiązaniem znacznie bardziej elastycznym niż - powiedzmy - nasza konstytucja, żeby już nie wspomnieć o europejskich kryteriach konwergencji fiskalnej. Reguła odpowiedzialności w wydaniu nowozelandzkim tworzy wyłącznie ramy dla odpowiedzialnego i czytelnego z punktu widzenia opinii publicznej działania polityków. Każdy kolejny rząd ma prawo ogłosić własne cele fiskalne, czyli prowadzić politykę gospodarczą zgodnie ze swoimi preferencjami, pod warunkiem że działa otwarcie i pozostaje w zgodzie z generalnymi regułami odpowiedzialności fiskalnej. Każdy rząd ma na przykład prawo samodzielnie interpretować zapis mówiący o obowiązku uzyskiwania nadwyżki budżetowej do czasu osiągnięcia "rozsądnego poziomu" długu publicznego. Reguła odpowiedzialności fiskalnej, z grubsza biorąc, sprowadza się do kilku niegłupich postanowień. I tak rząd musi prowadzić rachunek finansów publicznych państwa na zasadach analogicznych do sektora prywatnego. Rząd musi tłumaczyć się przed opinią publiczną z każdego odstępstwa od zaaprobowanych w parlamencie wskaźników finansowych. Niewiele tu pozostaje miejsca na polityczne kuglarstwo. I to wszystko. Stworzony został system bezpieczeństwa dla finansów publicznych bazujący na zaufaniu do demokracji i poczuciu odpowiedzialności polityków za własne działania. System, w którym stanowcze zakazy są bardzo nieliczne, prawie w ogóle zaś nie ma sztywnych ograniczeń. I okazuje się, że to działa. Politycy nowozelandzcy nie są zapewne zasadniczo jakimś lepszym gatunkiem niż ich koledzy po fachu w innych krajach. Okazuje się jednak, że potrafią zachowywać się nad wyraz przytomnie, gdy tylko następstwa ich decyzji, również te ujawniające się po upływie kadencji, są dla obywatela-podatnika wystarczająco jasne. Sądzę, że kwestia przydatności w Polsce reguły odpowiedzialności fiskalnej nie budzi wątpliwości. Przed przyobleczeniem jej w postać prawa musimy jednak rozstrzygnąć kwestię podstawową: czy bardziej ufamy systemowi demokracji przyzwalającej, czy zakazującej? W pierwszym wypadku moglibyśmy spokojnie skopiować model nowozelandzki. W drugim - powinniśmy jak najszybciej rozbudować system zakazów i sztywnych ograniczeń, chroniący finanse publiczne przed żyjącymi od wyborów do wyborów politykami. Autor jest ekonomistą i publicystą. Współpracuje z Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych (CASE).
pora by już była najwyższa zacząć w Polsce dyskusję o finansach publicznych przełomu wieków. Są wystarczające powody, by poważnie zabrać się za projekt zmian instytucjonalnych w finansach publicznych, który można nazwać regułą odpowiedzialności fiskalnej (ROF). chodzi o to, żeby polityków zniechęcić do podejmowania działań, których następstwa finansowe spadną na podatnika w przyszłości. Unia Europejska ma zamiar utrzymywać dyscyplinę fiskalną za pomocą systemu kar i sankcji nakładanych na niezdyscyplinowanych członków wspólnoty monetarnej. Amerykanie z kolei podjęli próbę uporania się ze zmorą chorych finansów publicznych za pomocą prawnego zakazu uchwalania nie zbilansowanego budżetu. model odpowiedzialności fiskalnej z powodzeniem wdrożony w Nowej Zelandii Charakteryzuje się trzema właściwościami: przejrzystością, elastycznością i długofalowością. Wszystkich tych cech brakuje z pewnością rozwiązaniom unijnym i amerykańskim. musimy rozstrzygnąć kwestię podstawową: czy bardziej ufamy systemowi demokracji przyzwalającej, czy zakazującej? W pierwszym wypadku moglibyśmy spokojnie skopiować model nowozelandzki. W drugim - powinniśmy jak najszybciej rozbudować system zakazów i sztywnych ograniczeń, chroniący finanse publiczne przed żyjącymi od wyborów do wyborów politykami.
GOSPODARKA Prognoza rozwoju do 1999 roku Wzrost z zagrożeniami w tle WłADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, ROBERT KELM Zmiany w polityce gospodarczej, jakie nastąpiły latem, zostały głównie podyktowane troską o ograniczenie i zniwelowanie strat wywołanych katastrofalną powodzią w południowo-zachodniej Polsce. Miały one charakter częściowo doraźny. Ponadto, żeby pomóc powodzianom i zapewnienić im środki na odbudowę ze zniszczeń, przyjęty został pakiet odpowiednich korekt w kilkunastu ustawach oraz uzyskano zgodę parlamentu na zaciągnięcie dodatkowej pożyczki w NBP na sfinansowanie programów pomocy i odbudowy. W wyniku wrześniowych wyborów rządy przejęła koalicja AWS i Unii Wolności. Zgodnie z umową koalicyjną, stanowiącą formę kompromisu między programami wyborczymi tych partii (w wielu płaszczyznach mało spójnymi), odpowiednie zmiany w polityce gospodarczej, będą dotyczyć raczej średniego i długiego okresu. Zmierzają one do podnoszenia efektywności i konkurencyjności gospodarki głównie w wyniku przyśpieszenia prywatyzacji oraz szybszego wzrostu sektora prywatnego. Zapowiedziano także kontynuację polityki prowzrostowej i proeksportowej, a także intensyfikację działań na rzecz ograniczenia stopy bezrobocia i obniżenia stopy inflacji. Z drugiej strony, w krótkim okresie prowadzona będzie restrykcyjna polityka pieniężna i fiskalna, w tym także budżetowa. Nadal duży popyt i duży import Założenia prezentowanej prognozy są bardzo ostrożne. Przyjmujemy, iż w krótkim okresie nie nastąpią zasadnicze zmiany w polityce handlu zagranicznego ani też polityce pieniężno-fiskalnej. Konsekwentnie przewidujemy więc, iż w ciągu najbliższych lat będą realizować się tendencje, jakie wystąpiły w gospodarce w ostatnim etapie transformacji. Jak wynika z prognozy, finalny popyt krajowy odznaczać się będzie nadal szybkim tempem wzrostu. Spodziewamy się także, że działalność inwestycyjna będzie rosła w tempie niewiele niższym niż w roku bieżącym. Przewidujemy, iż stopa wzrostu popytu gospodarstw domowych będzie utrzymywać się na poziomie ponad 7 proc. w 1998 r. i bliskim 5,5 proc. w roku następnym. Złożą się na to: przewidywany przyrost realnych wynagrodzeń i dochodów osobistych oraz dalszy przyrost zakupów dokonywanych w trybie ratalnym i finansowanych z kredytu konsumpcyjnego, wreszcie zakupy dokonywane przez powodzian. Prognozujemy, iż nastąpi zwiększenie tempa wzrostu spożycia zbiorowego w 1998 r., w wyniku wzrostu nakładów na likwidację skutków powodzi, następnie zaś jego znaczny spadek w 1999 r. w rezultacie zapowiedzianych oszczędności budżetowych. Wydaje się, iż tempo eksportu towarów (w ujęciu GUS) przekroczy w najbliższych latach 11 proc. Nastąpi to w wyniku przyśpieszenia tempa wzrostu krajów Unii Europejskiej, wychodzenia z recesji krajów WNP oraz deprecjacji kursu złotego. Tempo wzrostu importu towarów będzie nadal wysokie, zarówno gdy chodzi o import inwestycyjny, finansowany w rosnącej mierze z napływających z zagranicy kapitałów przeznaczonych na inwestycje bezpośrednie, jak i import konsumpcyjny. Spodziewamy się więc, iż deficyt w bilansie handlowym będzie narastać i sięgnie w końcu 1998 r. około 19 mld USD, w końcu zaś 1999 r. - prawie 24 mld USD (w ujęciu GUS). Saldo obrotów towarowych w bilansie płatniczym będzie odpowiednio mniejsze, zwłaszcza jeśli uwzględnić dodatnie, ale już nie rosnące saldo wymiany przygranicznej. Większa produkcja i zatrudnienie Stopa wzrostu PKB przekroczy 6 proc., gdy chodzi zaś o wartość dodaną brutto (w stałych cenach bazowych), to tempo jej wzrostu będzie kształtować się na poziomie 5,9 proc. w roku 1998 r. i 5,7 proc. w 1999 r. Rozpatrując wzrost od strony podażowej, otrzymujemy obraz dość zróżnicowany, jeśli chodzi o proporcje międzysekcyjne. Produkcja przemysłowa, której dynamika wzrosła prawdopodobnie do 10 proc. w 1997 r., m.in. w związku z dodatkowymi zamówieniami dla przemysłu meblarskiego, sprzętu gospodarstwa domowego etc. Będzie w następnych latach rosła w tempie około 8-7 proc. Podobnie rzecz się ma w budownictwie, choć tutaj tempo wzrostu będzie znacznie wyższe. W przypadku produkcji rolniczej przewidujemy jej stagnację w 1998 r., znaczący zaś wzrost dopiero w roku następnym. W usługach, po spadku poziomu działalności transportowej i handlowej w III kwartale 1997 r. wywołanym klęską powodzi, będzie następować powolne ożywienie, które w latach następnych powinno zapewnić szybszy wzrost. Spodziewamy się, iż w następnych kwartałach zatrudnienie będzie powoli rosło, zarówno w przemyśle, budownictwie, jak i usługach rynkowych. Można zatem mieć nadzieję na spadek stopy bezrobocia do około 9,2 proc. w końcu 1998 roku, a w końcu 1999 roku - poniżej 9 proc. Inflacja - powolny spadek Wydawałoby się, iż prognozy dotyczące stopy inflacji staną się w obecnych warunkach (następstwa powodzi) bardziej niepewne. Okazuje się jednak, iż tempo wzrostu cen detalicznych maleje zgodnie z dotychczasowymi oczekiwaniami inflacyjnymi. Uwzględniając wszakże pewne napięcia na rynku dóbr żywnościowych, a także podrożenie kredytów bankowych, przewidujemy, iż średnioroczna stopa inflacji spadnie w 1998 roku do 12,5 proc. oraz do 9,7 proc. w 1999 roku. Zmiany zachodzące w wysokości kursów walutowych, jeśli nie wystąpią kolejne perturbacje, będą kształtować się pod wpływem tendencji ogólnoświatowych. Ponieważ przewiduje się dalsze umacnianie pozycji dolara USA, także i w latach następnych, zatem w końcu 1998 roku kurs dolara przekroczy 3,7 zł, a w 1999 r. - 4 zł. Większe zarobki Tempo wzrostu przeciętnych wynagrodzeń będzie nadal wysokie. Nie sądzimy, aby ustalenia Komisji Trójstronnej były w aktualnej sytuacji społeczno-politycznej respektowane w całej rozciągłości. W efekcie wynagrodzenia mogą rosnąć realnie (netto) w tempie bliskim 4,4 proc. w 1998 r. i 3,3 w 1999 r. W połączeniu z (niewielkim) przyrostem zatrudnienia zapewni to przyrost dochodów z pracy przekraczający o 5 punktów stopę inflacji. Tempo wzrostu pozostałych dochodów gospodarstw domowych będzie zbliżone. Dochody budżetu mogą wykazać w 1998 r. szybszy wzrost niż przewidywano i w efekcie deficyt budżetu państwa liczony w relacji do PKB przekroczy 3 proc. w 1998 r., a w roku następnym będzie nieco mniejszy (ok. 2,9 proc.). Groźny deficyt handlowy Prognozowany rozwój gospodarczy odznacza się wysokim tempem wzrostu, malejącą stopą bezrobocia i gasnącą inflacją. Kreśli to pozytywny obraz w przededniu rokowań mających doprowadzić Polskę do wejścia do Unii Europejskiej. Jednakże rozwój ten, może napotkać wiele trudności, do których należy dodać zagrożenia, wynikające z ewentualnej realizacji skrajnych postulatów wysuwanych w trakcie kampanii wyborczej. Najbardziej groźnie przedstawiają się rosnące napięcia w bilansie handlowym, przenoszące się na napięcia w bilansie płatniczym. Wydaje się - i tu jesteśmy zgodni z opinią wielu ekspertów - iż zbliżamy się do dopuszczalnej granicy deficytu w tym bilansie. Wysoka stopa wzrostu importu jest naszej gospodarce niewątpliwie potrzebna. Dotyczy to zwłaszcza importu inwestycyjnego, którego przyrost znajduje w znacznej mierze pokrycie w zagranicznych źródłach finansowania (inwestycje bezpośrednie). To samo odnosi się do importu zaopatrzeniowego. Tak więc, dopóki nie zostanie osiągnięte wyższe tempo wzrostu eksportu, pozostaje jedynie hamowanie wzrostu przywozu konsumpcyjnego (samochody, dobra trwałego użytku, ale też produkty żywnościowe). Ostrożność w zakresie stosowania tzw. polityki schładzania wydaje się konieczna, gdyż spadek stopy wzrostu krajowego popytu finalnego pociągnie za sobą nie tylko zmniejszenie tempa wzrostu importu, ale również produkcji krajowej i w efekcie recesję (w mniejszej lub większej skali). Prawdziwy dylemat sprowadza się zatem do tego, jak spowodować zwiększenie udziału produktów krajowego pochodzenia w przyroście popytu finalnego, bez zmniejszenia jego rozmiarów. Spośród pozostałych zagrożeń należy wymienić ewentualne opóźnienie procesów restrukturyzacji przemysłu, rolnictwa i infrastruktury, bez których trudno sobie wyobrazić uzyskanie odpowiednio wysokiego poziomu konkurencyjności gospodarki. Autorzy pracują w instytucie LIFEA w Łodzi. Szczegółowe informacje o ich prognozach można otrzymać w LIFEA W. & A. Welfe, 90-057 Łódź, ul. Sienkiewicza 73, faks (48-42) 36-94-32. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Według prognozy ekspertów w gospodarce polskiej w ciągu najbliższych lat będą realizować się tendencje, jakie wystąpiły w ostatnim etapie transformacji. Prognozowany rozwój gospodarczy odznacza się wysokim tempem wzrostu, malejącą stopą bezrobocia i gasnącą inflacją. Może wystąpić jednak opóźnienie procesów restrukturyzacji przemysłu, rolnictwa i infrastruktury. Najgroźniejsze jest zbliżenie się do dopuszczalnej granicy deficytu w bilansie płatniczym.
GOSPODARKA Nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy Dysonanse rozwoju RYS. ALICJA KRZETOWSKA HENRYKA BOCHNIARZ Skutki polskiej przemiany w sferze gospodarki są zaskakujące: prywatne firmy tworzą dziś 75 procent PKB, zatrudniają 70 procent wszystkich pracowników i mają 79-procentowy udział w eksporcie. Tej dominującej pozycji w gospodarce nie towarzyszą proporcjonalne wpływy w sferze polityki i miejsce w społecznej hierarchii. Dysonans stał się tak poważny, że wśród pracodawców i przedsiębiorców pojawił się nawet kontrowersyjny pomysł stworzenia własnej reprezentacji politycznej, własnej partii, która miałaby artykułować interesy tej grupy wobec gremiów politycznych. To pokazuje, jak bardzo przedsiębiorcy są zdeterminowani w poszukiwaniu swojego miejsca w rzeczywistości społecznej i politycznej. W obecnym układzie czują się niedobrze: stali się motorem polskich przemian, a jednocześnie nie są akceptowani - na listach grup cieszących się społecznym uznaniem i autorytetem zajmują ostatnie miejsca. Układ czy system Jest to po części efekt zaszłości: wybierania dróg na skróty, omijania prawa, chorób wieku dziecięcego polskiego kapitalizmu, które, choć dotyczą przecież marginesu, chętnie są przenoszone na wszystkich przedsiębiorców. Częściowo to skutek politycznego populizmu, który wolny rynek i przedsiębiorców czyni odpowiedzialnymi za biedę, bezrobocie, słabość służby zdrowia, edukacji czy wysoką przestępczość. W ślad za tym podejmuje się decyzje niejednokrotnie podważające prawne i ekonomiczne podstawy bytu i rozwoju firm. Z jednej strony głosi się deklaracje o konieczności utrzymania tempa wzrostu gospodarczego i potrzebie walki z bezrobociem, z drugiej - narzuca coraz wyższe koszty pracy, coraz wyższe podatki, coraz większe obciążenia, które pogarszają konkurencyjność polskiej gospodarki nie tylko wobec krajów Unii Europejskiej, ale i sąsiadów, podobnie jak my dopiero do niej aspirujących. To efekt układu: dwie główne siły polityczne w kraju o gospodarce kapitalistycznej stanowią partie o zapleczu związkowym. Trudno im, wobec bliskiej perspektywy wyborczej, decydować się na niepopularne rozwiązania systemowe, a tylko takie na dalszą metę mogą zapewnić rozwój. Jednak bez partnerskich stosunków z owymi siłami pozycja przedsiębiorców i pracodawców nie zmieni się, nie określimy priorytetów społecznych, gospodarczych czy prawnych. Dlatego, moim zdaniem, stworzenie partii przedsiębiorców niczego tu nie poprawi, a tylko pogorszy, umocni bowiem i tak już klasowy układ sceny politycznej. Zabiegi przedsiębiorców o dobre prawo gospodarcze zamienią się w walkę polityczną, w walkę o władzę, która przy nielicznym elektoracie, mimo siły ekonomicznej biznesu, musi być przegrana. Większość polskich przedsiębiorców i pracodawców tkwi w przekonaniu, że nadal zwyciężają "gospodarka układowa" i klientelizm polityczny, że nie rozwiązania legislacyjne, a dobry układ towarzyski czy korupcyjny zapewnią konkurencyjność firmie. I co gorsza na bliską metę w części przypadków tak jest. Niestety ciągle wielu przedsiębiorców zapytanych, czy warto walczyć o zmianę złego prawa, która wymaga ich zaangażowania i czasu, odpowiada, że nie warto, a taniej i szybciej będzie, jeśli oni się przystosują, nawet jeśli wymaga to jakichś kombinacji, poddania się absurdowi. Taki jest skutek niewiary w sprawność i rzetelność systemu politycznego, ale też braku perspektywicznego myślenia. Tylko zmiany systemowe mogą stworzyć realne podstawy gospodarczej pomyślności. Pakt dla pracy Trudno dziwić się tej niewierze w racjonalność decyzji politycznych. Każdy dzień przynosi bowiem nowe dowody dominacji krótkowzrocznego populizmu, który stał się podstawą działań politycznych i sejmowych głosowań. Kuriozalnym przykładem jest batalia o nowelizację kodeksu pracy. Nie da się tworzyć nowych miejsc pracy i walczyć z bezrobociem przy wzrastających kosztach i dążeniu do utrzymania wszelkich możliwych gwarancji socjalnych. W przekonaniu części polityków, szczególnie z partii związkowych, cud może się jednak zdarzyć. Rząd skierował do Sejmu nowelizację kodeksu pracy uwzględniającą zaledwie dwa spośród kluczowych czternastu postulatów pracodawców, które miały obniżać koszty i uelastycznić stosunki pracy. Równocześnie w Sejmie będzie głosowany projekt poselski skracania tygodniowej normy czasu pracy z 42 do 40 godzin, pięć dni w tygodniu, i traktowania wolnych sobót jak niedziel i świąt. W efekcie koszty pracy zamiast maleć, wzrosną co najmniej o 7,5 proc., zaś dla firm o czterobrygadowym systemie pracy o 10,5 proc. Gdzie tu logika, gdzie liczenie się z realiami społecznymi i gospodarczymi? W deklaracjach Sejm chce zmniejszenia bezrobocia i szybkiego wzrostu gospodarczego, a równocześnie przyjmuje regulacje, których skutki dla gospodarki będą fatalne. Ile umów, kontraktów i planów biznesowych nie zostanie dotrzymanych, jeśli praktycznie z dnia na dzień koszty pracy wzrosną od 7,5 - 10,5 proc.? Tak znaczące skrócenie czasu pracy i wolne soboty z pewnością nie przyniosą wzrostu eksportu, nie poprawią efektywności gospodarowania, nie zmniejszą bezrobocia. Zgubne gwarancje Postulat "Solidarności" sprzed dwudziestu lat z pewnością zasługuje na uwagę. Trzeba jednak wyraźnie ocenić, czy możemy go zrealizować. Czy Polskę stać już dziś na takie rozwiązanie, skoro godzina pracy kosztuje więcej niż na Węgrzech czy w Czechach, efektywnie pracujemy w roku o 150 godzin mniej niż Brytyjczycy, produktywność netto w przeliczeniu na jednego pracownika jest siedmiokrotnie niższa niż w USA, a produkt krajowy brutto na obywatela sięga ledwie jednej trzeciej średniej w Unii Europejskiej. Która firma jest w stanie konkurować w takich warunkach? Kto będzie tworzył coraz droższe miejsca pracy? Kto będzie ryzykował przyjmowanie nowych pracowników, których nawet w trudnej sytuacji zakładu pracy nie sposób zwolnić! Wysokie koszty pracy to ryzyko nie tylko pracodawców, ale i samych pracowników, i to nie tylko tych, którzy pracę mają, lecz przede wszystkim tych, którzy są bezrobotni, w znacznej części długotrwale. Decydując się na podnoszenie kosztów, trzeba myśleć także o ich interesie. W zaciszu komisji sejmowych przyjęto i inne rozwiązania normujące stosunki zbiorowe pracy. Związki zawodowe narzekają, że w Polsce mało jest układów zbiorowych pracy, szczególnie branżowych i ponadzakładowych. To prawda. Jak ma być inaczej, skoro w świetle obowiązującego prawa takie układy są praktycznie nierozwiązywalne! Można w Polsce się rozwieść, ale układu zbiorowego pracy skutecznie wypowiedzieć nie można. W ten sposób związkowi politycy wyobrażają sobie gwarancje socjalne dla swoich członków. W taki sposób odpowiadają na dylemat wielu firm: czy lepiej racjonalizować zatrudnienie i utrzymać firmę, choć z mniejszą załogą, czy też bankrutować, skutkiem czego wszyscy pójdą na bruk. Przegrana pracodawców jest w rzeczywistości przegraną pracowników: nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy, a więc bezrobocie się nie zmniejszy. Tylko czy związkowi politycy powiedzą o tym członkom swoich związków zawodowych, czy tylko będą powiewać sztandarami, że oto znowu spełnili obietnice, choć na wyrost i na cudzy rachunek? Siła złego Podobnie dzieje się z podatkami. Z jednej strony proponuje się obniżenie stawek podatkowych, z drugiej poszerza kategorie kosztów, które nie mogą stać się kosztem uzyskania przychodu. W efekcie, nawet przy niższej stopie, podatki są wyższe. I tak na każdym kroku. W pomysłach dotyczących nowelizacji ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy, inspektor pracy stał się nie tylko kontrolerem, ale i prokuratorem, sędzią, a nawet komornikiem. Jeśli uzna, że pracodawca zalega wobec pracownika z należnościami, sam miałby wydawać postanowienie w tej sprawie i sam wydać tytuł wykonawczy zajmujący konto pracodawcy. Nowelizacja ustawy o ubezpieczeniu społecznym nakazuje pracodawcom elektroniczne przekazywanie danych do ZUS, co dla najmniejszych firm oznacza bezwzględny nakaz zakupu komputera i odpowiedniego oprogramowania. Teraz coraz głośniej o podwyższeniu składki na ubezpieczenia zdrowotne i składki na ubezpieczenia wypadkowe. Tu opowieści o obniżaniu podatków, a tylnymi drzwiami - kolejne obciążenia. Farmaceutom niemal z dnia na dzień zmniejsza się marże na leki importowane z 14 na 11 proc., i to, wedle opinii prawników PKPP, w drodze niekonstytucyjnego rozporządzenia ministra finansów. W projekcie nowelizacji ustaw podatkowych w zakresie leasingu ustawodawca chce przenieść na leasingobiorcę odpowiedzialność za nabycie przez leasingodawcę ulgi podatkowej. W takim przypadku rata leasingowa nie mogłaby być kosztem uzyskania przychodu. W uzasadnieniach wielu kosztownych dla firm regulacji autorzy powołują się na dyrektywy Unii Europejskiej, tylko jeśli je sprawdzić, okazuje się, że albo one są mniej rygorystyczne, albo mają dłuższe okresy przejściowe, albo nie są dyrektywą, lecz zaleceniem. Ani ministerstwa, ani rząd, ani parlament nie sumują obciążeń, jakie w ostateczności spadają na przedsiębiorcę. Za każdym razem w przedłożeniu znajduje się uwaga na temat skutków ustawy dla budżetu państwa. Zdaniem pracodawców i przedsiębiorców każdorazowo powinno się także szacować skutki, jakie po nowych regulacjach poniosą przedsiębiorcy. Docenić pracodawców Nieustanna walka przedsiębiorców i pracodawców jest między innymi skutkiem słabości dialogu społecznego w Polsce. Ten dialog bardziej przypomina targi o dzielenie krótkiej kołdry, w których zawsze zwycięża liczniejszy, niż rzeczywistą dyskusję związaną z wyborami priorytetów społecznych i gospodarczych, z wyznaczaniem strategii i taktyki rozwoju, z poszukiwaniem rozwiązań doraźnych i przyszłych. Jedna z przyczyn leży w tym, że dialog toczy się bez głównych sprawców gospodarczego rozwoju - prywatnych pracodawców i przedsiębiorców. Działająca dziś Komisja Trójstronna i jej skład nie odpowiadają ani społecznej, ani gospodarczej rzeczywistości Polski. Dlatego tak ważne jest, by nowe ustawowe regulacje dotyczące Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych, jakie trafiły do Sejmu, przełamały ten impas. Kluczową kwestią staje się skład komisji, dopuszczenie do dialogu nowych partnerów społecznych, szczególnie po stronie pracodawców. Utrzymywanie monopolu Konfederacji Pracodawców Polskich oznaczałoby konserwowanie starej komisji z wszystkimi negatywnymi konsekwencjami. To w końcu ta konfederacja, która działa od ponad dziesięciu lat, jest odpowiedzialna za tak daleką marginalizację pracodawców, za dzisiejszą bezsilność. Rozczarowanie zbyt drapieżnym w społecznym odczuciu kapitalizmem, choć bardzo subiektywne i oderwane od prawdziwych kosztów bezpieczeństwa socjalnego realnego socjalizmu, jest faktem, z którym nawet najzagorzalsi zwolennicy wolnego rynku muszą się liczyć. Z kolei pozbawianie przedsiębiorców i pracodawców poczucia podmiotowości i sprowadzanie ich roli do roli przysłowiowego chłopca do bicia kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i logiką rozwoju. W dialogu społecznym, jeśli ma być skuteczny, muszą być także poruszone te zasadnicze kwestie. Potrzebna jest dyskusja o tym, w jaki sposób ta grupa społeczna ma uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym. Minione dziesięć lat transformacji udowodniło, że jest to grupa odpowiedzialna, świadoma swojej, nie tylko biznesowej, misji. Grupa coraz częściej nie bacząca na kryteria ekonomiczne, wspierająca edukację, służbę zdrowia, kulturę, lokalne inicjatywy samorządowe, lokalne organizacje. Tę odpowiedzialność trzeba docenić, trzeba zaakceptować. Autorka jest prezydentem Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych, wiceprezesem Polskiej Rady Biznesu.
Skutki polskiej przemiany w sferze gospodarki są zaskakujące: prywatne firmy tworzą dziś 75 procent PKB. Tej dominującej pozycji w gospodarce nie towarzyszą proporcjonalne wpływy w sferze polityki i miejsce w społecznej hierarchii.Dysonans stał się tak poważny, że wśród pracodawców i przedsiębiorców pojawił się nawet kontrowersyjny pomysł stworzenia własnej reprezentacji politycznej, własnej partii, która miałaby artykułować interesy tej grupy wobec gremiów politycznych.To pokazuje, jak bardzo przedsiębiorcy są zdeterminowani w poszukiwaniu swojego miejsca w rzeczywistości społecznej i politycznej. Częściowo to skutek politycznego populizmu. Z jednej strony głosi się deklaracje o konieczności utrzymania tempa wzrostu gospodarczego i potrzebie walki z bezrobociem, z drugiej - narzuca coraz wyższe koszty pracy, coraz wyższe podatki, coraz większe obciążenia, które pogarszają konkurencyjność polskiej gospodarki nie tylko wobec krajów UE, ale i sąsiadów, podobnie jak my dopiero do niej aspirujących. Ani ministerstwa, ani rząd, ani parlament nie sumują obciążeń, jakie w ostateczności spadają na przedsiębiorcę. Zdaniem pracodawców i przedsiębiorców powinno się także szacować skutki, jakie po nowych regulacjach poniosą przedsiębiorcy.
Niektórzy idą na łatwiznę i przywożą ze Wschodu tytuły, których nikt u nas nie weryfikuje Habilitacja bez polskiego sita FOT. PIOTR KOWALCZYK JERZY SADECKI Czy można mieć trzy odrzucone habilitacje i mimo to zostać w Polsce doktorem habilitowanym? Można. Trzeba tylko wybrać się za wschodnią granicę i całkiem legalnie przeprowadzić tam przewód habilitacyjny. A potem śmiać się w nos rodzimej komisji centralnej, która ma stać na straży przyzwoitego poziomu polskiej nauki. Taką drogę znalazł Kazimierz M. Czarnecki. Nie tylko znalazł, ale wskazał ją publicznie innym - w swojej książce, która ukazała się na zlecenie Górnośląskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Mysłowicach, gdzie autor jest profesorem i prorektorem. Z zamieszczonej tam notatki każdy może się dowiedzieć, że Kazimierz M. Czarnecki trzy razy obronił pozytywnie prace habilitacyjne: z psychologii na Akademii Nauk Społecznych (przy KC PZPR) w 1975 roku, z socjologii na tej samej uczelni w 1988 roku i z pedagogiki (dydaktyki) na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu w 1997 roku. Jednak za każdym razem uchwały rad wydziałów o nadaniu stopnia doktora habilitowanego nie były zatwierdzane przez Centralną Komisję do spraw Tytułu Naukowego i Stopni Naukowych (wcześniej: Centralną Komisję Kwalifikacyjną), która sprawuje kontrolę nad prawidłowością uzyskiwania oraz jakością stopni i tytułów naukowych. Nie pomogło odwoływanie się od decyzji komisji i skarga do Naczelnego Sądu Administracyjnego. "W tej sytuacji Kazimierz M. Czarnecki został zmuszony przez naiwnych uczonych polskich, głównie psychologów i pedagogów, do habilitowania się za granicą ojczystego kraju"- czytamy w książce prorektora górnośląskiej uczelni. Stopień doktora habilitowanego nauk psychologicznych Kazimierz M. Czarnecki uzyskał dopiero w 1999 roku na Akademii Pedagogicznych Nauk Ukrainy w Kijowie, za akceptacją ukraińskiej Wyższej Atestacyjnej Komisji. - Musiałem mieć tylko skierowanie od mojej uczelni, a w kijowskiej akademii nie wzięli ode mnie ani grosika. Pracę napisałem po polsku, jednak autoreferat musiał być po ukraińsku. Kosztowało mnie to sporo wysiłku, bo do Kijowa jedzie się 24 godziny. A i procedura uzyskiwania stopnia naukowego jest tam bardzo ostra - wyjaśnia dr hab. Kazimierz M. Czarnecki, i nie szczędzi krytyki pod adresem polskiej komisji centralnej, która utrąciła jego trzy habilitacje. - Komisja powinna zniknąć i zatrzeć po sobie haniebne ślady! Powtórka po dziesięciu latach Dr Jacek Przybylski, pracownik naukowy na Wydziale Budownictwa Politechniki Zielonogórskiej, w 1989 roku obronił pracę habilitacyjną na Politechnice Wrocławskiej. - Ale w ówczesnej Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej w Warszawie dostałem, jako superrecenzenta, człowieka zupełnie spoza branży, bo elektryka. A elektryk ocenia budowlańca tak, jak astronom weterynarza; opinia była więc negatywna - wspomina Jacek Przybylski. Mówi, że pisał odwołania, popierała go rada wydziału, dziekan, rektor. CKK nie zatwierdziła jednak habilitacji. Nie mogąc sforsować formalnej przeszkody (i, jak podejrzewa, ludzkiej niechęci), Przybylski szukał możliwości habilitowania się za granicą. W Niemczech procedura okazała się zbyt długotrwała i uciążliwa. Próbował także w Koszycach, ale po kilku wyjazdach zrezygnował. - Najbardziej naukowo podeszli do tego w Mińsku, w Białoruskiej Państwowej Akademii Politechnicznej - mówi Jacek Przybylski. - Mają tam doskonałych matematyków, a moja praca, choć z budownictwa, była ściśle matematyczna. Recenzowało ją trzech profesorów, z Moskwy, Sankt Petersburga i Mińska. - Chociaż języka rosyjskiego nie znam rewelacyjnie, przeszedłem jednogłośnie - wspomina Przybylski. Cały proces nie trwał krótko, bo trzy i pół roku. W marcu 2000 roku Politechnika Zielonogórska otrzymała oficjalne potwierdzenie obrony z Państwowego Najwyższego Komitetu Atestacyjnego Republiki Białorusi. Problem małych uczelni - Zagranicznych habilitacji próżno szukać na dużych, porządnych uczelniach jak Akademia Górniczo-Hutnicza czy Uniwersytet Jagielloński. To problem, nie jedyny zresztą, małych i młodych uczelni, które mają deficyt kadrowy - uważa prof. Mirosław Handke, były minister edukacji narodowej. Człowiek z habilitacją, czyli samodzielny pracownik naukowy, to dzisiaj skarb. O niego zabiegają zarówno publiczne nieduże szkoły wyższe, jak i prywatne uczelnie. Liczba samodzielnych pracowników jest m.in. jednym ze składników algorytmu, według którego przyznaje się dotacje, wpływa też na wydawanie zezwoleń do prowadzenia studiów zaocznych. - Zdarzają się przypadki, że za granicą pisane są prace z pogranicza różnych dyscyplin naukowych, które trudne są do zaakceptowania przez polskie uczelnie i Centralną Komisję. Na ogół nie robi się u nas habilitacji z dydaktyki poszczególnych nauk, tymczasem za wschodnią granicą nie ma z tym problemu. Szczególne zainteresowanie takimi "dydaktycznymi" doktoratami i habilitacjami wykazują niektóre polskie akademie pedagogiczne i akademie wychowania fizycznego - zauważa wiceminister edukacji prof. Jerzy Zdrada. Nielicznych naukowców wysyła na wschód samo Ministerstwo Edukacji Narodowej, ale mocno przy tym kręci nosem. W ostatnich pięciu latach zgodę na odbycie stażu habilitacyjnego na Ukrainie resort wydał tylko 17 osobom, wyposażając je w niewielkie stypendia. - Uważamy, że polscy naukowcy mają możliwości habilitowania się w kraju. Pozytywnie rozpatrujemy tylko te wnioski, w których dołączone są opinie dwóch samodzielnych pracowników naukowych, potwierdzające, że przeprowadzenie przewodu habilitacyjnego w Polsce może być trudne lub wręcz niemożliwe - informuje dr Bogusław Szymański, dyrektor Biura Uznawalności Wykształcenia i Wymiany Międzynarodowej w Ministerstwie Edukacji Narodowej. Ile osób wysyłają po habilitacje same uczelnie, tego nikt nie wie.Dyrektor Szymański sądzi, że takich habilitacji zagranicznych może być robionych rocznie kilkanaście. Od Rzeszowa po Szczecin W Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie pracuje co najmniej dziesięciu naukowców, którzy w ostatnich latach habilitowali się za granicą, głównie na uczelniach Ukrainy i Rosji. Jednym z nich jest dr hab. Jerzy Potoczny. Mówi, że wybrał Uniwersytet Narodowy im. Tarasa Szewczenki w Kijowie z uwagi na temat swojej pracy: "Rozwój oświaty dorosłych w Galicji doby autonomii galicyjskiej wśród narodowości polskiej i ukraińskiej". Za jego przewód habilitacyjny uczelnia macierzysta zapłaciła ok. ośmiu tysięcy złotych. Na Politechnice Rzeszowskiej w ostatnich dziesięciu latach jedenaście osób zrobiło habilitację na wschodzie, głównie w Politechnice Lwowskiej i Kijowskiej. Stanowią one ok. dziesięciu procent samodzielnych pracowników tej uczelni. - Te habilitacje są w dużym stopniu wynikiem prowadzonej od lat współpracy z uczelniami ukraińskimi - mówi prof. dr hab. Leonard Ziemiański, prorektor ds. naukowych Politechniki Rzeszowskiej. Naukowcy z białostockich uczelni habilitują się i doktoryzują we Lwowie, w Kijowie, Mińsku i Sankt Petersburgu. Najczęściej z ekonomii, pedagogiki, psychologii. - Jeden z naszych doktorów robi pracę habilitacyjną o gospodarce białoruskiej. Zna dobrze rosyjski, do uczelni w Mińsku dojeżdża raz w miesiącu - mówi Józef Szabłowski, rektor Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania w Białymstoku. Ale na wschodzie zdobywają habilitacje nie tylko naukowcy z przygranicznych województw: podkarpackiego, lubelskiego i podlaskiego. Jak udało nam się ustalić, jeździ się po nie na wschód także ze Śląska, Opola, Częstochowy, Piotrkowa Trybunalskiego, Zielonej Góry. Sześciu doktorów z Uniwersytetu Szczecińskiego bądź już uzyskało stopień, bądź jest w trakcie przewodu habilitacyjnego w Kijowie, Mińsku i Sankt Petersburgu. Niektórzy jeżdżą też do Słowacji, ale z tym jest pewien kłopot, bo tamtejszy stopień docenta niedokładnie odpowiada naszemu doktorowi habilitowanemu. W tej sprawie toczą się negocjacje między resortami edukacji obu krajów, ale do ich finału jeszcze nie doszło. W 1997 roku Polska zawarła umowę o uznawaniu stopni i tytułów naukowych z Niemcami, lecz nasi uczeni specjalnie nie są tą ofertą zainteresowani. - Na Białorusi uzyskanie doktoratu czy habilitacji kosztuje od 1,5 do 2 tysięcy dolarów. Połowę tej kwoty biorą recenzenci, reszta to różne opłaty administracyjne. Za samą obronę trzeba zapłacić 350 dolarów - informuje szef jednej z białoruskich organizacji, która pomaga polskim naukowcom w zorientowaniu się w tutejszym rynku nauki. - Płaci pani 10 tysięcy dolarów, a my już zajmiemy się napisaniem pracy i jej obroną. To nie żart, dwóch naukowców zagranicznych już tak się u nas habilitowało. Ale na razie nie byli to Polacy - taką konkretną ofertę otrzymała w Mińsku reporterka "Rzeczpospolitej". Solidny poziom czy łatwizna W środowisku naukowym opinie o stopniach zdobytych za wschodnią granicą są niejednoznaczne. - Na uczelni dobrze się znamy i wiemy, na co każdego stać, jaki ma dorobek. To prawda, że niektórzy idą na łatwiznę i przywożą ze wschodu tytuły, których nikt u nas nie weryfikuje - mówi jeden z naukowców z Rzeszowa. Inni przestrzegają przed rozdzielaniem pochopnych i niesprawiedliwych etykietek. Podawane są przykłady ludzi o znacznym dorobku, którzy habilitowali się na wschodzie. - Nie można generalizować, że stopień naukowy uzyskany na Ukrainie jest czymś gorszym. Ja nie spotkałem się z jakąś szemraną habilitacją zrobioną z kapelusza - twierdzi prof. Leonard Ziemiański, prorektor Politechniki Rzeszowskiej. - W mojej specjalności, matematyce, nie zetknąłem się z przypadkami, które budzą zastrzeżenia. Ale są dziedziny nauki, w których pojawiają się poważne wątpliwości, czy uzyskany za granicą stopień lub tytuł odpowiada naszym standardom. Problem uważamy za ważny, ale mamy za mało danych, żeby zająć jakieś stanowisko w tej kwestii - mówi prof. Andrzej Pelczar, przewodniczący Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego. - Nie są to tylko nasze wątpliwości. Także strona ukraińska zaproponowała pewne posunięcia, które mają zapobiec bronieniu prac wątpliwej jakości czy też wcześniej odrzuconych w Polsce - podkreśla dyrektor Szymański. Sprawa dotyczy jednak umów międzynarodowych, które pozwalają automatycznie uznawać w Polsce stopnie nukowe. Przepisy te pochodzą z czasów, gdy Polska należała do obozu komunistycznego i nadal obowiązują zarówno u nas, jak i w większości dawnych "demoludów". Wypowiedzenie np. konwencji praskiej z 1972 roku może spowodować liczne komplikacje. Na przykład uderzyć w grupę naukowców polskiego pochodzenia, którzy zdobywają tytuły i stopnie w Polsce, a na zasadzie wzajemności mogą posługiwać się nimi w swoich krajach. W ministerstwie twierdzą, że lepiej byłoby podpisać z sąsiadami nowe umowy dwustronne, w których bardziej precyzyjnie określi się wymagania i zasady zdobywania stopni. Kiedy to nastąpi, nie wiadomo, bo rozmowy toczą się niemrawo lub wcale. - Jeśli nowa ustawa o szkolnictwie wyższym wprowadzi akredytacje uczelni, nie będzie już takiego pędu do liczenia na sztuki samodzielnych pracowników naukowych. Zniknie więc presja na szybkie habilitacje - taką nadzieję ma prof. Mirosław Handke, który odchodząc z MEN zostawił gotowy projekt ustawy. współpraca: Elżbieta Południk, Józef Matusz, Jacek Patalas, mst.
Czy można mieć trzy odrzucone habilitacje i mimo to zostać w Polsce doktorem habilitowanym? Można. Trzeba tylko wybrać się za wschodnią granicę i całkiem legalnie przeprowadzić tam przewód habilitacyjny.Taką drogę znalazł Kazimierz M. Czarnecki.Kazimierz M. Czarnecki trzy razy obronił pozytywnie prace habilitacyjne: z psychologii na Akademii Nauk Społecznych (przy KC PZPR) w 1975 roku, z socjologii na tej samej uczelni w 1988 roku i z pedagogiki (dydaktyki) na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu w 1997 roku. Jednak za każdym razem uchwały rad wydziałów o nadaniu stopnia doktora habilitowanego nie były zatwierdzane przez Centralną Komisję do spraw Tytułu Naukowego i Stopni Naukowych. Kazimierz M. Czarnecki uzyskał dopiero w 1999 roku na Akademii Pedagogicznych Nauk Ukrainy w Kijowie, za akceptacją ukraińskiej Wyższej Atestacyjnej Komisji.Nielicznych naukowców wysyła na wschód samo Ministerstwo Edukacji Narodowej.Ile osób wysyłają po habilitacje same uczelnie, tego nikt nie wie. W ministerstwie twierdzą, że lepiej byłoby podpisać z sąsiadami nowe umowy dwustronne, w których bardziej precyzyjnie określi się wymagania i zasady zdobywania stopni. Kiedy to nastąpi, nie wiadomo.
Senat może być antidotum na partyjniactwo. Dlaczego przeszkadza Leszkowi Millerowi? Gdy zabraknie gwaranta ZBIGNIEW ROMASZEWSKI Kampania wyborcza 2001 roku przebiega pod znakiem krytyki rządu Jerzego Buzka i gdyby nie rząd organizujący co pewien czas happeningi, obywatele nie bardzo by wiedzieli, na kogo głosować. A tak wiedzą: nie głosować na AWSP winną wszystkim nieszczęściom, poprzeć SLD, najbardziej radykalnego krytyka rządu. Cały kłopot polega na tym, że jeszcze miesiąc, półtora i rząd Jerzego Buzka poda się do dymisji, co więc robić? Kogo krytykować? Rząd Jerzego Buzka jest zły, bo minister Bauc chce zamrozić emerytury i uposażenia w sferze budżetowej. Rząd Jerzego Buzka jest jeszcze gorszy, bo zdymisjonował ministra Bauca i przyszłe decyzje strategiczne pozostawił SLD, a Sojusz woli obiecywać powszechną szczęśliwość, niż podejmować trudne decyzje. Chociaż czasami podejmuje, np. eksmisja na bruk wylansowana przez panią Blidę, sprzedaż mieszkań wraz z najemcami (ustawa z 1994 r.) to decyzje trudne, ale przecież niepodejmowane w czasie kampanii wyborczej przez ugrupowanie wrażliwe społecznie. Ale dość ironii. W kontekście załamania się koniunktury brak poważnej dyskusji w sprawie polityki społeczno-gospodarczej pomiędzy poszczególnymi ugrupowaniami startującymi w wyborach musi martwić. Mnie natomiast niezwykle zaniepokoiła wypowiedź pana Millera, który rozwiązania problemów społeczno-gospodarczych upatruje w sferze ustrojowej państwa. Śladem Łukaszenki Zdaniem przewodniczącego SLD demokracja za dużo kosztuje. Tych, którzy w to wierzą, pragnę zapewnić, że nie jest to pogląd oryginalny. Podobne stanowisko reprezentował prezydent Łukaszenko i jakoś Białoruś nie stała się krajem szczęśliwych i zamożnych obywateli. Likwidacja przerostów biurokratycznych to dobre i słuszne hasło, tylko czy na pewno to ma być 2500 etatów? Łatwo sobie wyobrazić, że np. Platforma Obywatelska przelicytuje pana Millera, i co wtedy? Na dodatek 2500 etatów to najwyżej 100 - 150 mln złotych, co w porównaniu z 40-miliardową dziurą budżetową jest niezauważalne. Wszystko, co wyżej powiedziano, to prawdę mówiąc populizm, ale dopuszczalny w trakcie kampanii wyborczej. Gorzej wygląda sytuacja, gdy pan Miller proponuje likwidację Senatu i ograniczenia Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu. To prawda, rozwiązania konstytucyjne w dziedzinie tych instytucji nie są najszczęśliwsze, co zawsze było wiadomo, ale to nie ja, tylko pan Miller ze swoim ugrupowaniem je popierał. O co chodzi z Trybunałem Stanu Najtrudniej zrozumieć, o co mu chodzi z tym Trybunałem Stanu. Przecież sędziowie Trybunału Stanu nie pobierają żadnych uposażeń, a Trybunał nie ma własnej obsługi. Ponadto, co można policzyć na palcach, mniej sędziów Trybunał już liczyć nie może. W pierwszej instancji sprawę rozpatruje pięciu sędziów, w drugiej siedmiu innych, to razem dwunastu w każdej sprawie. Rezerwa pięciu sędziów nie jest chyba przesadna, uwzględniając, że ludzie chorują, mają problemy rodzinne, wyjeżdżają za granicę, i powtarzam - nie biorą za swoją funkcję pieniędzy. O co więc chodzi? O likwidację Trybunału Stanu, o likwidację odpowiedzialności konstytucyjnej polityków? Trudno uwierzyć. Można mieć również zastrzeżenia do konstytucyjnych uregulowań dotyczących Trybunału Konstytucyjnego. Pozbawienie Trybunału możliwości dokonywania wykładni przepisów prawnych to nieporozumienie, które często dość boleśnie odczuwamy w parlamencie. Trudno również pogodzić się z sytuacją, kiedy w wypadku kontrowersji prawnych orzeczenie ostateczne zapada stosunkiem głosów 5 do 4 i głos jednego sędziego podważa pracę obydwu izb parlamentu. Ale na ten temat pan Miller się nie wypowiada, martwi go natomiast nadmierna liczba sędziów. I w tym momencie sprawa się chyba wyjaśnia. Nie martwiła go liczba sędziów w roku 1997, lecz martwi dzisiaj. Co się zmieniło? No, oczywiście, zmienił się skład Trybunału. Powstał Trybunał, który mógłby podważyć monopol władzy SLD, a to jest niedopuszczalne. Jeśli wmówi się ludziom, że to dużo kosztuje, może zgodzą się na powrót władzy monopartii. Zagrożona hegemonia Podobną przeszkodę w monopolu władzy stanowi Senat. To wprost nie do wiary, jak historia lubi się powtarzać. Zasiadając w Senacie, trudno sobie wyobrazić, że ma on aż tak wielkie znaczenie ideologiczne. A jednak ma. Kiedy przystępowano do budowy zrębów komunistycznego państwa, co było przedmiotem referendum 1946 roku? Istnienie Senatu. Co miało być gwarantem odradzania się demokracji w Polsce? Powstanie Senatu. Co dziś może pokrzyżować plany pana Millera? Również Senat. Dlaczego? Myślę, iż przede wszystkim dlatego, że w wyborach do Senatu funkcjonujące na scenie politycznej ugrupowania posierpniowe zdołały się porozumieć i utworzyć ponadpartyjny Komitet Wyborczy Blok Senat 2001, desygnujący kandydatów do Senatu. To może złamać SLD-owską hegemonię w parlamencie. Nawet osiągnięcie przez SLD większości w Senacie zaczyna być problematyczne. Ale to są doraźne problemy taktyczne. Argumenty oszczędnościowe również nie wytrzymują krytyki. Budżet Senatu wynosi 125 mln zł (w tym 75 mln na funkcjonowanie Senatu i 50 mln na wsparcie działalności Polonii zagranicznej, głównie na Wschodzie). Przy budżecie państwa 181,6 mld działalność Senatu kosztuje 0,041 proc. państwowych wydatków. Tak więc tezę, że likwidacja Senatu przyniesie znaczące oszczędności, trzeba po prostu odrzucić jako niepoważną. Spróbujmy sobie wobec tego odpowiedzieć na pytanie, po co jest Senat i dlaczego tak przeszkadza SLD. Po co Senat Zgodnie z zakresem kompetencji określonym przez Konstytucję III RP Senat poprawia ustawy przychodzące z Sejmu. W bieżącej kadencji Senat wniósł ponad 6000 poprawek, w ponad 750 rozpatrywanych ustawach. Różna była ranga tych poprawek i różny był ich los. Były poprawki usuwające oczywiste błędy legislacyjne i były poprawki merytoryczne proponujące rozwiązania inne od zaproponowanych przez Sejm. Część poprawek Sejm akceptował, część z dużą łatwością (przy odrzuceniu poprawki Senatu obowiązuje bezwzględna większość głosów) odrzucał. Niekiedy, odrzucone przez Sejm poprawki senackie powracały do nas jako kolejne inicjatywy ustawodawcze nowelizujące niedawno uchwalone ustawy, ponieważ Trybunał Konstytucyjny kwestionował przyjęte przez Sejm rozwiązania. Czasami Senat korzystał z inicjatywy ustawodawczej. Taką inicjatywą senacką było rozszerzenie uprawnień osób z Kresów Wschodnich do ubiegania się o odszkodowania za krzywdy doznane w wyniku walki o niepodległe państwo polskie. Senat zajmuje się przede wszystkim pracą legislacyjną i nie ma (z czego nie wszyscy zdają sobie sprawę) żadnego wpływu na władzę wykonawczą. W tych warunkach na osiągnięcia Senatu szczególnie zły wpływ ma partyjniactwo. Utrzymująca się od dwóch kadencji sytuacja zdominowania Senatu przez silne, poddane dyscyplinie partyjnej ugrupowanie prowadzi do zanegowania podstawowej roli Senatu jako izby refleksji. W trzeciej kadencji taką rolę odgrywał SLD, a w ostatniej, czwartej - AWS. Upartyjniony Senat powtarza w gruncie rzeczy z nieistotnymi zmianami ustalenia Sejmu prowadzącego grę partyjną. Rozmija się to z zasadniczą rolą, jaką powinien spełniać Senat. Najważniejsze w pracy legislacyjnej Senatu powinno być ponowne rozpatrzenie rozwiązań proponowanych przez Sejm w innym gronie, z wykorzystaniem innych ekspertów; oderwanie się od doraźnych uwarunkowań kierujących przedłożeniami rządu i Sejmu oraz spojrzenie na nie z perspektywy generalnej wizji rozwoju państwa. Polityka rzeczą partii Ażeby uniknąć nieporozumień, powiedzmy sobie jasno: politykę prowadzi się, opierając się na partiach politycznych. Rząd, jeśli ma sprawnie wykonywać władzę, musi dysponować stabilną większością w Sejmie. Dyscyplina partyjna jest w tym wypadku niezbędna. Jednocześnie ten sam rząd musi zdawać sobie sprawę, że może funkcjonować jedynie w granicach platformy politycznej wyznaczonej przez popierające go partie. W przeciwnym wypadku grozi mu zawężenie bazy parlamentarnej i chaos. Oczywiste jest, że rząd musi również rozwiązywać kwestie doraźne, zawierać kompromisy, a te muszą uwzględniać interesy partyjne. Jeśli interesy te zaczynają dominować nad interesem państwa, jeśli pojawia się korupcja, rodzi się patologia, zaczyna się partyjniactwo. Nie ma rozwiązań idealnych, ale jakimś antidotum na klęskę partyjniactwa może być Senat. Sprzyja temu większościowa ordynacja wyborcza, w której wyborca głosuje nie na enigmatyczne partie polityczne, ale wybiera poszczególnych ludzi, których poglądy, postawę, rzetelność jest w stanie ocenić. Za swoje decyzje i postawę odpowiadają przed wyborcami nie anonimowe partie, ale poszczególni ludzie, i to osobiście. Ta osobista odpowiedzialność powoduje, że nawet w upartyjnionej grupie trudno odbudować bezkrytyczny "centralizm demokratyczny". Myślę, że to jest główna przyczyna, iż Senat jest aż tak niepożądany. Senat nie jest w stanie i nie powinien ingerować w bezpośrednie działania władzy wykonawczej. Powinien natomiast stanowić układ odniesienia, z którego społeczeństwo mogłoby zorientować się, czy w wyniku dziesiątków meandrów wykonywanych przez rząd poruszamy się jeszcze w tym kierunku, w którym zamierzaliśmy, czy też idziemy już zupełnie gdzie indziej, a może z powrotem. Taką funkcję może spełnić jedynie odpartyjniony, w którym nie ma dyscypliny partyjnej, niezależny Senat, i taka koncepcja legła u podstaw utworzenia Bloku Senat 2001. Powołany w ten sposób Senat mógłby odgrywać dużo większą i znakomicie bardziej pozytywną rolę niż ta, jaką wyznacza mu konstytucja. Myślę, że powinna to być przede wszystkim rola kontrolna i parasądownicza. Prowadzenie przez Sejm - uwikłany w taktyczne okołorządowe intrygi - przesłuchań, śledztw, postępowań konstytucyjnych to chyba nieporozumienie. Dlaczego upartyjniony Sejm ma mianować funkcjonariuszy publicznych na stanowiska apolityczne: rzecznika praw obywatelskich, prezesa IPN, inspektora danych osobowych, rzecznika interesu publicznego, rzecznika praw dziecka i wielu, wielu innych? Czemu Senat, nieposiadający żadnego wpływu na rząd, jest rozwiązywany wraz z upadkiem rządu i Sejmu? Praktycznie likwiduje to niezależność Senatu i wikła go w doraźne rozgrywki polityczne. Warto by o tym pomyśleć. Jeśli komuś związano nogi, to pogląd, że słabo biega, jest na pewno prawdziwy, ale czy konstruktywny? Jak już pisałem, nie ma rozwiązań idealnych, ale bywają lepsze i gorsze. Istniejąca ordynacja wyborcza do Senatu, na pewno trudna i stawiająca przed wyborcą wyższe wymagania niż w wyborach do Sejmu, stwarza możliwość, by Senat stał się gwarantem demokracji. Na koniec jeszcze dwie uwagi. Niezależnie od postulatu likwidacji Senatu SLD wystawił w wyborach do tej Izby 100 kandydatów. Jaka ma być ich rola w Senacie? Piątej kolumny? Sądzę, że nie wszyscy sobie na nią zasłużyli. Autor jest senatorem od 1989 roku
niezwykle zaniepokoiła wypowiedź pana Millera, który rozwiązania problemów społeczno-gospodarczych upatruje w sferze ustrojowej państwa. pan Miller proponuje likwidację Senatu i ograniczenia Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu.Najtrudniej zrozumieć, o co mu chodzi z tym Trybunałem Stanu. Przecież sędziowie Trybunału Stanu nie pobierają żadnych uposażeń, a Trybunał nie ma własnej obsługi. Trybunał mógłby podważyć monopol władzy SLD, a to jest niedopuszczalne. Podobną przeszkodę w monopolu władzy stanowi Senat. Sprzyja temu większościowa ordynacja wyborcza.
ODSZKODOWANIA Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. Twierdzą, że nie chcą być postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło pół wieku temu. Garnek, na którym siedział kanclerz Kohl JERZY HASZCZYŃSKI z Berlina Helmut Kohl był świadom, jak skomplikowana jest sprawa odpowiedzialności firm niemieckich za roboty przymusowe i inne zbrodnie nazizmu. To trochę jak z garnkiem z gotującą się zupą, na którym złowieszczo podskakuje pokrywka. W każdej chwili zupa może się wylać, a skutki są nie do przewidzenia. Dlatego Kohl najpierw trzymał pokrywkę, a potem nawet przysiadł na niej całym swym ciężarem. Autor tego porównania - obserwator sceny politycznej, który jak kilku innych rozmówców wolał zachować anonimowość - uważa, że gdyby poprzedni kanclerz Niemiec widział możliwość kompromisowego rozwiązania tego problemu, starałby się go rozwiązać. Ale nie widział, więc siedział na garnku. Mieli nadzieję, że im się upiecze - Inicjatywa powołania funduszu odszkodowawczego nie wynikła z tego, że świat stał się nagle lepszy, a przemysłowcy bardziej moralni. Bez nacisku z USA, działań lobbystycznych i skarg w sądach nic by nie było - twierdzi ten sam obserwator. Ignatz Bubis, przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech, mówi o nacisku ze strony amerykańskiej. Jego zdaniem bez tej presji prawdopodobnie nie ruszyłaby też wcześniej sprawa martwych kont w bankach szwajcarskich. - To wstyd, że niemiecki przemysł i banki nie zdobyły się na to same, że musiała interweniować społeczność międzynarodowa - mówi Lothar Bisky, przewodniczący postkomunistycznej Partii Demokratycznego Socjalizmu (PDS). - Mam wrażenie, że ci, co się wzbogacili na pracy robotników przymusowych i więźniów obozów koncentracyjnych, mieli nadzieję, że im się upiecze, że nigdy nie będą musieli płacić. W funduszu, który ma wypłacać odszkodowania, chce uczestniczyć zaledwie szesnaście przedsiębiorstw z setek tych, których ten problem dotyczy. - Wszystkie przedsiębiorstwa i banki, które działały w Niemczech w czasach nazizmu, były w jakiś sposób związane z tym systemem. Jedne mniej, drugie bardziej. Dlatego do tworzenia funduszu powinno się zgłosić zdecydowanie więcej firm - uważa profesor Manfred Pohl, dyrektor Instytutu Historycznego przy Deutsche Banku. Profesor Pohl przed kilkoma miesiącami poinformował opinię publiczną o odnalezieniu dokumentów, które dowodzą, że filia katowicka Deutsche Banku kredytowała część budowy obozu zagłady w Oświęcimiu. - Wiadomo, że dyrekcja filii w Katowicach wiedziała, do czego wykorzystywano te kredyty, czy wiedział zarząd banku w Berlinie, można na razie tylko spekulować - mówi dyrektor Instytutu finansowanego przez bank, ale zachowującego całkowitą niezależność badań. Ten największy niemiecki bank (i jeden z dwóch, obok Dresdner Banku, który zdecydował się na udział w funduszu) od niemal dwudziestu lat interesuje się zasobami swoich archiwów z czasów nazizmu. Z doświadczenia profesora Pohla wynika, że z hitleryzmem przede wszystkim powiązane były przedsiębiorstwa budowlane, banki i kasy oszczędnościowe oraz towarzystwa ubezpieczeniowe. - Ale współpracowały wszystkie firmy - powtarza dyrektor Instytutu Historycznego DB. - Najważniejsze pytanie brzmi: w jakim stopniu poszczególne z nich były zaangażowane w nazizm? To trzeba badać na wielką skalę. Nie można ograniczać się do niewielkiej grupy przedsiębiorstw, bo w ten sposób fałszuje się historię. W wielkich przedsiębiorstwach niemieckich można usłyszeć, że twierdzenie, iż od półwiecza nie poczuwały się do rozwiązania kwestii odszkodowań za pracę przymusową w czasie drugiej wojny, są nieuzasadnione. - W przypadku DaimleraChryslera (przed fuzją z amerykańskim Chryslerem - Daimlera Benza) żaden międzynarodowy nacisk nie jest potrzebny - zapewnia Ursula Mertzig, przedstawicielka tego koncernu zajmująca się problemem pracy przymusowej. Dodaje, że jej firma już dawno wyraziła żal z powodu wykorzystywania pracowników przymusowych. Szefowie Daimlera podkreślają, ile od lat osiemdziesiątych koncern zrobił dla organizacji pomagających byłym robotnikom przymusowym. Przekazał 10 milionów marek dla Jewish Claims Conference, 5 milionów na dom spokojnej starości w Polsce, wspierał finansowo Czerwony Krzyż i inne organizacje. - Mamy dobre kontakty z naszymi byłymi robotnikami przymusowymi - mówi Ursula Mertzig. O mającym już długoletnią historię rozliczaniu się z problemem prac przymusowych wspomina się nie tylko u Daimlera. Opowiadano mi, że jeden z niemieckich koncernów "rozliczył się" ze swoimi byłymi robotnikami, zapraszając ich do Niemiec. Przyjechali z Europy Środkowej i Wschodniej, gdzie mieli emerytury wartości kilkudziesięciu marek. A tu zamieszkali na koszt koncernu w wielogwiazdkowym hotelu (po kilkaset marek doba) i przez tydzień żyli w luksusie, uczestnicząc w organizowanych dla nich przyjęciach, na których podawano wykwintne dania, nieznane im wcześniej nawet ze słyszenia. Wątek prawny i moralny Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. - Przecież już tyle zapłaciliśmy - słyszałem od kilku osób urodzonych po wojnie. Zazwyczaj nie odróżniają zobowiązania firm od zobowiązań państwa niemieckiego. Gdy się im wskaże różnicę, nie bronią koncernów. Bronią siebie samych - nie mają nic wspólnego z wojną i nazizmem, nie chcą, by oni i ich naród byli postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło ponad pół wieku temu. Część Niemców mówi stanowczo: już dość tego kluczenia, niech przedsiębiorcy zrobią wreszcie to, co powinni zrobić dawno. - Nie chcę, by z tym borykały się jeszcze moje dzieci czy wnuki - podkreśla polityk w średnim wieku. - Co pewien czas słychać opinię, że Niemcy wywołali wojnę, a teraz powodzi im się bardzo dobrze, więc żeby było sprawiedliwie, powinni oddawać część dóbr innym, biedniejszym. To niewłaściwe podejście - mówi urodzony w czasie wojny adwokat Lothar de Maiziere (ostatni premier NRD). De Maiziere unika moralnej oceny tego, że przez tyle lat nie załatwiono sprawy pracy przymusowej. Uważa, że jedną z przyczyn tak późno podjętej próby ze strony przedsiębiorstw jest ograniczona suwerenność, jaką do 1990 roku miały państwa niemieckie. - Nie jesteśmy spadkobiercą prawnym przedsiębiorstwa, które wykorzystywało pracę robotników przymusowych - tłumaczy się wiele firm. Nazwy są te same lub podobne, ale "nie ma ciągłości prawnej". Koncern DaimlerChrysler wychodzi z założenia, że w czasie wojny nie decydował sam o sobie, że pracował zgodnie z zasadami realizowanej przez Trzecią Rzeszę gospodarki wojennej, a spadkobiercą tamtego państwa niemieckiego jest RFN. Dresdner Bank informował, że nie ma pewności, czy jest następcą prawnym wojennego Dresdner Banku, posądzanego o finansowanie SS. Kancelaria adwokacka Dietera Wissgota, która reprezentuje tysiące polskich ofiar nazizmu, uważa, że takie tłumaczenia to kpina z ofiar. Adwokat Lothar de Maiziere, który zajmował się sprawą ukraińskich robotników przymusowych, mówi, że problem ciągłości prawnej jest niezwykle skomplikowany: - Wiele przedsiębiorstw nie istnieje. Są też takie, które w NRD zostały znacjonalizowane i teraz mają nowych właścicieli. Niektóre przedsiębiorstwa korzystały z oferty SS, która traktowała więźniów obozów jak swoją własność i wynajmowała ich do pracy. Firmy te za wynajętych do pracy więźniów płaciły SS, a więc finansowały poprzez nią machinę wojenną. Nie ma jednak jednoznacznego związku między byłym pracownikiem przymusowym a dzisiejszą firmą - uważa de Maiziere. Koncerny, które zdecydowały się utworzyć fundusz odszkodowawczy, podkreślają, że z prawnego punktu widzenia nie musiały tego robić, że prawne roszczenia finansowe ich nie dotyczą. Ale chciały to uczynić - co jest wynikiem ich dobrej woli. Wszystko więc sprowadza się do wątku moralnego. Fundusz czy raczej inicjatywa na rzecz funduszu niemieckich przedsiębiorstw nazywa się "Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość". W nazwie nie ma "odszkodowań". Także w projekcie działalności funduszu nie wspomina się o odszkodowaniach, lecz o "świadczeniach" (Leistungen), często z dodatkiem "moralne". - O odszkodowaniach można mówić w odniesieniu do rządu federalnego, który je zresztą realizował - tłumaczy Ursula Mertzig. W dyskusjach o zadośćuczynieniu za zbrodnie nazizmu ze strony niemieckiej pada jeszcze inny argument - przedawnienie. Ignatz Bubis mówi, że z punktu widzenia prawa można się powoływać na przedawnienie, ale nie znaczy to, że i w moralności obowiązuje ta zasada. Dlatego - uważa przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech - szesnastu koncernom, które mimo wszystko zadeklarowały chęć wypłacenia świadczeń byłym robotnikom przymusowym, należy się uznanie. Sielankowa wizja pracy przymusowej Z rozważań o odszkodowaniach czy świadczeniach strona niemiecka z góry wyłączyła połowę zainteresowanych - robotników przymusowych, którzy pracowali na roli. - Po pierwsze, to nikt nas nie pytał, czy jesteśmy zainteresowani takim funduszem. Nie zgłosił się do nas zajmujący się tą sprawą szef Urzędu Kanclerskiego Bodo Hombach - mówi Michael Lohse, rzecznik Związku Rolników Niemieckich. Ale gdyby nawet się zgłosił, to i tak nic by z tego nie wynikło. Michael Lohse argumentuje: związek powstał cztery lata po zakończeniu wojny i nie wziął na siebie zobowiązań istniejących wcześniej organizacji rolniczych; największe gospodarstwa korzystające z pracy przymusowej znalazły się po wojnie na terenie Polski lub NRD, w zupełnie innych rękach; właścicieli zmieniło też wiele gospodarstw na zachodzie, w których w czasach nazistowskich pracował zazwyczaj jeden lub dwóch robotników przymusowych, w stosunku do nich nie używa się zresztą nazwy robotnik przymusowy (Zwangsarbeiter), lecz robotnik obcokrajowiec (Fremdarbeiter). Ale czy Fremdarbeiter nie był po prostu jednym z Zwangsarbeiterów? - Można tak powiedzieć - przyznaje Michael Lohse - ale jego praca była zupełnie inna niż w obozach czy fabrykach. Bez straży, bez lufy przy głowie. Rzecznik Związku Rolników przedstawił mi nawet sielankową wizję pracy w małych gospodarstwach na zachodzie Niemiec, w których "pracownicy należeli do rodziny". O wielu poniżających zakazach, które obowiązywały Fremdarbeiterów, i wielu innych niegodziwościach, które ich dotykały, nie wspomniał. Sprawa prac przymusowych nie była rozwiązana także w Niemieckiej Republice Demokratycznej. - W NRD uczono nas, że nazizm był ostatnią fazą imperializmu kapitalistycznego. Mówiono, że naziści żyli potem na zachodzie, w RFN, a na wschodzie zostali ci, których trzymano za Hitlera w obozach i więzieniach. Panowało zatem przekonanie, że my w NRD jesteśmy zwycięzcami historii, a nie sprawcami zbrodni nazistowskich - opowiada ostatni premier nie istniejącego już państwa Lothar de Maiziere. W kwietniu 1990 roku parlament enerdowski wydał uchwałę, w której przyznawano, że Niemcy z NRD są częścią narodu ponoszącego odpowiedzialność za holokaust. Lider postkomunistów Lothar Bisky przyznaje, że NRD - "która powstała jako państwo antyfaszystowskie" - nie płaciła robotnikom przymusowym: - Trzeba jednak dodać, że wielkie banki i wielkie przedsiębiorstwa, które korzystały z pracy przymusowej, nie pozostały w NRD. Oczywiście współodpowiedzialni za zbrodnie żyli w obu częściach Niemiec. Fundusz może nie powstać Ignatz Bubis obawia się, że fundusz może w ogóle nie powstać: - Mój sceptycyzm związany jest z jednym zdaniem, które znalazło się w projekcie funduszu [przedstawionego 10 czerwca - przyp. red.]. Jest w nim mowa o "nieodzownym warunku" założenia funduszu i przygotowania się do wypłat. Chodzi o gwarancję, że roszczenia takie nie pojawią się w przyszłości. - Kto jednak może to zagwarantować? - zastanawia się przewodniczący Centralnej Rady Żydów. - Bezpieczeństwo prawne to bardzo ważny punkt. Ale przedstawiony projekt to pierwszy szkic, który jest przedmiotem dyskusji - mówi Ursula Mertzig z DaimleraChryslera. - Jeżeli wszyscy podejdą do tematu z życzliwością, to fundusz ma szansę powstać - podkreśla Ursula Mertzig. - Ale gdy tylu mówi: "To nam nie wystarcza, to nie tak ma wyglądać, tego nie chcemy", to czy warto sobie zadawać trud powoływania go do życia? Teoretycznie jest jeszcze szansa na dotrzymanie planowanego wcześniej terminu pierwszych wypłat - 1 września, w sześćdziesiątą rocznicę wybuchu wojny. - Kanclerz Gerhard Schroder spodziewał się, że z powstawaniem funduszu będą kłopoty - mówi wspomniany na początku obserwator sceny politycznej - dlatego nie chciał, by go z tym identyfikowano.
Helmut Kohl był świadom, jak skomplikowana jest sprawa odpowiedzialności firm niemieckich za roboty przymusowe i inne zbrodnie nazizmu. Inicjatywa powołania funduszu odszkodowawczego nie wynikła z tego, że świat stał się nagle lepszy. Ignatz Bubis, przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech, mówi o nacisku ze strony amerykańskiej. W funduszu, który ma wypłacać odszkodowania, chce uczestniczyć zaledwie szesnaście przedsiębiorstw z setek tych, których ten problem dotyczy. Lothar de Maiziere (ostatni premier NRD) Uważa, że jedną z przyczyn tak późno podjętej próby ze strony przedsiębiorstw jest ograniczona suwerenność, jaką do 1990 roku miały państwa niemieckie. - Nie jesteśmy spadkobiercą prawnym przedsiębiorstwa, które wykorzystywało pracę robotników przymusowych - tłumaczy się wiele firm. W dyskusjach o zadośćuczynieniu za zbrodnie nazizmu ze strony niemieckiej pada jeszcze inny argument - przedawnienie. Z rozważań o odszkodowaniach strona niemiecka wyłączyła robotników przymusowych, którzy pracowali na roli. Michael Lohse, rzecznik Związku Rolników Niemieckich argumentuje: największe gospodarstwa korzystające z pracy przymusowej znalazły się po wojnie na terenie Polski lub NRD, w zupełnie innych rękach. Ignatz Bubis obawia się, że fundusz może w ogóle nie powstać.
SPÓR O TELEWIZJĘ Skarb państwa nie może być bezradnym właścicielem Duże emocje budzi spór między ministrem skarbu a władzami telewizji publicznej. Generalnie przewijają się trzy zasadnicze zagadnienia charakterystyczne dla tego sporu: 1. Czy zarząd TVP mógł odmówić wykonania uchwały walnego zgromadzenia akcjonariuszy? 2. Czy zarząd mógł i powinien reprezentować TVP w postępowaniu z powództwa rady nadzorczej o unieważnienie uchwały i czy mógł uznać powództwo? 3. Czy minister skarbu państwa jako reprezentant skarbu państwa (jedynego akcjonariusza) w walnym zgromadzeniu może powołać nowe władze TVP? Zastrzegamy, że naszą wiedzę o sporze czerpiemy wyłącznie z artykułów prasowych i wypowiedzi w TVP. Nie znamy również statutu TVP. Dlatego rozważania nasze mają częściowo charakter teoretyczny. Bezspornie podstawą funkcjonowania telewizji publicznej jest ustawa z 29 grudnia 1992 r. o radiofonii i telewizji. Ponadto zgodnie z jej art. 26 ust. 4 do działalności Telewizji Polskiej Spółki Akcyjnej stosuje się przepisy kodeksu handlowego. Według ustawy zarząd spółki nie jest związany poleceniami i zakazami ustanowionymi przez walne zgromadzenie, jeżeli dotyczą one treści programu. A contrario - zarząd jest związany wszystkimi innymi poleceniami walnego zgromadzenia akcjonariuszy (ministra skarbu państwa) nie dotyczącymi treści programu. Także stosownie do przepisu art. 371 k.h. zarząd jest związany uchwałami walnego zgromadzenia akcjonariuszy. Członek władz spółki akcyjnej powinien wykonywać swoje obowiązki ze starannością sumiennego kupca (art. 474 § 2 k.h.). Naszym zdaniem jednym z przykładów naruszenia tej staranności jest odmowa wykonania uchwały zgromadzenia akcjonariuszy. Jeżeli zarząd lub członek zarządu uważa, że uchwała narusza przepisy prawa lub postanowienia statutu, może zaskarżyć tę uchwałę w trybie art. 413 i nast. k.h. Niedopuszczalna natomiast jest sytuacja, w której zarząd nie zaskarżył uchwały, lecz odmawia jej wykonania. Jest to działanie nie tylko naruszające staranność sumiennego kupca, ale także jest sprzeczne z prawem. Z artykułów prasowych wynika jedynie, że minister skarbu ustanowił pełnomocnika do reprezentowania Telewizji Polskiej SA w sprawie o unieważnienie uchwały z powództwa rady nadzorczej. Przypomnijmy zatem, iż w sporach dotyczących unieważnienia uchwał walnego zgromadzenia akcjonariuszy pozwaną spółkę z mocy ustawy reprezentuje zarząd, chyba że uchwałą walnego zgromadzenia akcjonariuszy, zaprotokołowaną przez notariusza, ustanowiony został osobny pełnomocnik (art. 416 i 412 § 1 k.h.). Jeżeli zatem pełnomocnik został ustanowiony zgodnie z wyżej przytoczonymi przepisami, zarząd nie był legitymowany do reprezentowania TVP SA. Mało prawdopodobne (chociaż niewykluczone), aby zarząd nie wiedział o powołaniu pełnomocnika. Nie można zatem wykluczyć, że zarząd, uznając powództwo, działał świadomie w złej wierze. Oczywiście uznanie powództwa jest dopuszczalne. Stosownie do przepisu art. 47917 k.p.c. sąd mógł wydać w związku z uznaniem powództwa wyrok na posiedzeniu niejawnym. Naszą wątpliwość budzi jednak działanie zarządu TVP SA, nawet jeżeli zarząd nie wiedział o ustanowieniu pełnomocnika. Według przytoczonego już przepisu art. 474 § 2 k.h. na zarząd spółki akcyjnej nakłada się obowiązek działania ze szczególną starannością. Niewyobrażalne jest, aby tak doświadczeni i wykształceni ludzie jak członkowie zarządu TVP SA, uznając powództwo o unieważnienie uchwały, nie przypuszczali, że działają wbrew woli jedynego akcjonariusza reprezentowanego przez ministra skarbu państwa. Staranność sumiennego kupca wymagała w takiej sytuacji, przed złożeniem oświadczenia o uznaniu powództwa, zawiadomienia o podjętej decyzji ministra skarbu państwa. W naszym odczuciu brak takiego zawiadomienia uzasadnia przypuszczenie, że zarząd świadomie i celowo działał wbrew woli jedynego akcjonariusza. Trafnie wywodzi Trybunał Konstytucyjny w uzasadnieniu uchwały z 13 grudnia 1995 r., iż przepisy ustawy o radiofonii i telewizji są przepisami szczególnymi (lex specialis) wobec kodeksu handlowego (lex generalis). W konsekwencji przepisy kodeksu handlowego mają zastosowanie tylko wtedy, gdy przepisy ustawy nie stanowią inaczej w danej sprawie. Członków zarządu Telewizji Polskiej SA powołuje i odwołuje rada nadzorcza, a członków rady nadzorczej powołuje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji (art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy). Sam przepis art. 26 ust. 4 ustawy stanowi, że "do spółek wymienionych w ust. 2 i 3 (tzn. Telewizji Polskiej SA i spółek tworzących radiofonię regionalną - przyp. aut.) stosuje się, z zastrzeżeniem art. 27-30 ustawy, przepisy kodeksu handlowego...". Przepis art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy wyłącza zatem zastosowanie art. 366 § 3 i 379 § 1 kodeksu handlowego, w myśl których zarząd i radę nadzorczą wybiera walne zgromadzenie akcjonariuszy. Stosownie do art. 27 ust. 2 ustawy zarząd powołuje i odwołuje wyłącznie rada nadzorcza, a radę nadzorczą powołuje KRRiTV. Celowo ustawodawca w art. 27 ust. 2 mówi o "powoływaniu i odwoływaniu", a w art. 28 ust. 1 tylko o "powoływaniu". Porównanie tych przepisów wskazuje na wykluczenie możliwości odwołania członka rady nadzorczej przed upływem kadencji rady (tak też: tezy I i II wyżej powołanej uchwały Trybunału Konstytucyjnego). Rada nadzorcza jest nieodwołalna. Można się spierać co do zasadności takiego uregulowania, wynika ono jednak z powyższej analizy i z orzeczenia TK. W uzasadnieniu uchwały TK wywodzi: "Trybunał Konstytucyjny uważa, że art. 28 ust. 1 ustawy o radiofonii i telewizji należy traktować jako przepis normujący w całości kwestie powoływania i odwoływania rad nadzorczych w publicznych spółkach radiofonii. Wynika z niego bowiem zarówno wskazanie podmiotów właściwych do powoływania członków tych rad, jak i wykluczenie dopuszczalności ich odwołania przed upływem kadencji. Jest to więc unormowanie wykluczające stosowanie rozwiązań przewidzianych w kodeksie handlowym. Artykuł 26 ust. 4 ustawy o radiofonii i telewizji ma w tym zakresie charakter kategoryczny - postanowienia kodeksu handlowego są stosowane »z zastrzeżeniem« unormowań przyjętych m.in. w art. 28 ust. 1 (także art. 27 ust. 2 - przyp. aut.) ustawy o radiofonii i telewizji, unormowaniom tym przysługuje zatem bezwzględne pierwszeństwo". Walne zgromadzenie akcjonariuszy nie ma więc uprawnień do powoływania i odwoływania członków zarządu i rady nadzorczej TVP SA, z wyjątkiem powołania jednego członka rady nadzorczej (art. 28 ust. 1 ustawy). Pogląd ten podziela także doktryna (S. Piątek, "Ustawa o radiofonii i telewizji - komentarz", Wydawnictwa Komunikacji i Łączności, Warszawa, 1993 r.). Naszym zdaniem art. 5 ust. 1 pkt 2 ustawy z 8 sierpnia 1996 r. o urzędzie ministra skarbu państwa nie daje ministrowi uprawnienia do odwoływania i powoływania członków władz TVP SA. Przepis ten stanowi bowiem: "Minister skarbu państwa, z zastrzeżeniem odrębnych przepisów oraz postanowień statutów wydanych na podstawie tych przepisów, powołuje i odwołuje organy państwowych osób prawnych". Tymi odrębnymi przepisami są właśnie między innymi art. 27 i 28 ustawy o radiofonii i telewizji, wykluczające możliwość powoływania i odwoływania władz TVP SA przez ministra skarbu państwa. Wywodzimy jednak wyżej, że naszym zdaniem zarząd TVP SA naruszył prawo, co powinno skutkować jego odwołaniem. Z wnioskiem o odwołanie zarządu powinien się zwrócić minister skarbu państwa do rady nadzorczej. Zdajemy sobie jednak sprawę, że nikt dobrowolnie nie odda pozycji zajmowanej w tych władzach. Dlatego jedynym chyba wyjściem jest zmiana ustawy, ponieważ - jak pokazała praktyka - skarb państwa jest bezradnym "właścicielem" Telewizji Polskiej. Dr Elwira Marszałkowska-Krześ Instytut Prawa Cywilnego Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego Adwokat Sławomir Krześ Obydwoje z Kancelarii Prawa Gospodarczego ELO we Wrocławiu
emocje budzi spór między ministrem skarbu a władzami telewizji publicznej. podstawą funkcjonowania telewizji publicznej jest ustawa z 1992 r. o radiofonii i telewizji. Ponadto do działalności TP stosuje się przepisy kodeksu handlowego. zarząd spółki jest związany wszystkimi poleceniami walnego zgromadzenia akcjonariuszy (ministra skarbu państwa) niedotyczącymi treści programu. jednym z przykładów naruszenia staranności jest odmowa wykonania uchwały zgromadzenia akcjonariuszy. Jeżeli zarząd uważa, że uchwała narusza przepisy, może zaskarżyć tę uchwałę. Niedopuszczalna jest sytuacja, w której zarząd nie zaskarżył uchwały, lecz odmawia jej wykonania. minister skarbu ustanowił pełnomocnika do reprezentowania TP SA w sprawie o unieważnienie uchwały z powództwa rady nadzorczej. Jeżeli pełnomocnik został ustanowiony, zarząd nie był legitymowany do reprezentowania TVP SA. uznanie powództwa jest dopuszczalne. wątpliwość budzi jednak działanie zarządu wbrew woli jedynego akcjonariusza.Staranność wymagała przed złożeniem oświadczenia o uznaniu powództwa zawiadomienia ministra skarbu państwa. brak takiego zawiadomienia uzasadnia przypuszczenie, że zarząd świadomie działał wbrew woli jedynego akcjonariusza.Członków zarządu TP SA powołuje i odwołuje rada nadzorcza, a członków rady nadzorczej powołuje KRRiT. Rada nadzorcza jest nieodwołalna. Walne zgromadzenie akcjonariuszy nie ma więc uprawnień do powoływania i odwoływania członków zarządu i rady nadzorczej TVP SA. naszym zdaniem zarząd naruszył prawo, co powinno skutkować jego odwołaniem. Z wnioskiem o odwołanie zarządu powinien się zwrócić minister skarbu państwa do rady nadzorczej. wyjściem jest zmiana ustawy, ponieważ skarb państwa jest bezradnym właścicielem Telewizji Polskiej.
AWS Splendor rywalizacji w SKL Radykalni konserwatyści MARCIN DOMINIK ZDORT Należy odwołać premiera Jerzego Buzka - ten postulat stał się ostatnio znakiem firmowym Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Głośno mówili o tym Aleksander Hall i Krzysztof Oksiuta, nieoficjalnie - choć równie stanowczo - domagają się tego niemal wszyscy znaczący politycy SKL, partii, której główną dewizą było dotychczas umiarkowanie i ostrożność. - Chyba lepiej, abyśmy o konieczności zmian mówili my, niż jacyś wariaci - tłumaczą posłowie Stronnictwa. Skąd ta nagła radykalizacja konserwatystów? Na pewno jej główną przyczyną jest zaniepokojenie spadającymi notowaniami i coraz gorsza atmosfera w AWS. Podczas sobotniego posiedzenia zarządu SKL czołowi liderzy partii właściwie nie mieli wątpliwości, że należy wystąpić do Mariana Krzaklewskiego z oficjalnym wnioskiem o natychmiastowe odwołanie Jerzego Buzka - uznano jednak, że do tej sprawy łatwiej będzie wrócić po sejmowym głosowaniu wniosku w sprawie ministra skarbu Emila Wąsacza. - Jeśli Sejm odrzuci wniosek o odwołanie ministra, to dyskusja na temat zmiany rządu będzie mniej ważna, jeśli wniosek zostanie przyjęty, będziemy mieli do czynienia z poważnym kryzysem rządowym - mówił Mirosław Styczeń, prezes Stronnictwa. Obalenie ministra - nawet jeśli posłowie SKL głosować będą przeciw temu wnioskowi - na pewno ułatwi im działania na rzecz zmian w AWS. - Marian Krzaklewski ustępuje tylko wtedy, gdy ma pistolet przystawiony do głowy - twierdzi poseł Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Z nieprawego łoża Oprócz dążenia do zmian w AWS, niedawna radykalizacja polityków SKL ma także inne wytłumaczenie. 18 marca, na zjeździe partii odbędą się - jak mówi poseł Adam Bielan - "pierwsze demokratyczne wybory" i liderzy rozpoczęli już walkę o pozyskanie głosów. Dlaczego dopiero teraz dojdzie do "pierwszych demokratycznych wyborów" w SKL? Stronnictwo powstało w styczniu 1997 r. Partia była młoda, jednocząca się i walka o przywództwo mogła ją osłabić. SKL było obciążone także biografiami swoich członków, którzy w dużej części pochodzili z Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Wielu związkowych i narodowych działaczy AWS nie zapomniało SKL tego "pochodzenia z nieprawego łoża". A konserwatyści chcieli być w AWS. Unikali wszelkich konfliktów, starali się ukrywać różnice w programach. Zawierali wewnętrzne układy i na kolejnych prezesów partii wybierali polityków, którzy byli łatwiejsi do zniesienia dla liderów Akcji. Jacek Janiszewski i Mirosław Styczeń nie kłuli w oczy znanymi nazwiskami i - co równie ważne - w swojej biografii nie mieli ani UD, ani UW. To samo, ale lepiej SKL, które rozpoczynało swoją działalność trzy lata temu z dwoma tysiącami członków, dziś ma ich około 20 tysięcy i jest oficjalnie uznane za jedną z czterech "nóg" Akcji Wyborczej Solidarność. - W polskich warunkach jesteśmy potęgą - mówi Jan Maria Rokita i dodaje, że w takiej sytuacji "rywalizacja liderów przynosi partii splendor". Polityk SKL potwierdza, że "przywództwo Jacka Janiszewskiego i Mirosława Stycznia to było pasmo sukcesów". - Gdybym wygrał, to robiłbym to samo co oni... ale lepiej - deklaruje Jan Maria Rokita. - Chcę konkurować z Rokitą i Styczniem nie dlatego, że są oni niegodni stanowiska prezesa, wręcz odwrotnie. Jestem po prostu przekonany, że moja prezesura by się Stronnictwu przydała - mówi Aleksander Hall. Każdy z trzech pretendentów do fotela prezesa, zapytany o różnice w ich programie, odpowiada, że dotyczą one tylko szczegółów. Wszyscy chcą utrzymania niezależności SKL w ramach AWS, opowiadają się za współpracą w ramach Akcji Wyborczej Solidarność, ale nie odrzucają całkowicie odejścia z bloku, gdyby współpraca stała się niemożliwa. Wszyscy opowiadają się za podjęciem przez SKL "akcji na zewnątrz", w celu powiększenia własnego elektoratu. Także wszyscy trzej chcą, aby SKL było dynamiczniejsze i bardziej wyraziste. Z Unii wychodzi się tylko raz Adwersarze Aleksandra Halla jednak chętnie oskarżają go, że zamierza wyprowadzić SKL z AWS i w wyborach wystawić albo samodzielną listę Stronnictwa, albo startować w bloku z Unią Wolności. - On ciągnie wyraźnie w kierunku UW, przez ostatnie dwa lata na spotkaniach zarządu partii deklarował miłość do Balcerowicza - mówi członek władz SKL, stronnik Mirosława Stycznia. Hall przyznaje, że jest za trwałą współpracą z UW, ale podkreśla, iż bardzo bliskie związki Stronnictwa z Unią Wolności byłyby "złym wyborem, także z powodów biograficznych", natomiast "w obecnej sytuacji samodzielny start w wyborach oznaczałby dla nas klęskę". - Zwolennicy prawicy oczekują od nas jedności, powinniśmy więc, pozostając w AWS, zabiegać, aby SKL było w tym obozie grupą najsilniejszą - mówi Hall. - Olek zdaje sobie sprawę, że z Unii wychodzi się tylko raz - broni swojego konkurenta Mirosław Styczeń. Zastrzega jednak zaraz, że w niektórych sprawach różni się z Hallem zasadniczo. - Ja na pewno nie głosowałbym przeciwko dekomunizacji. Cenię jego odwagę, ale to był błąd polityczny - twierdzi Styczeń. Jeśli załoga będzie pijana... Antytezą poglądów Aleksandra Halla na współpracę wewnątrz AWS i zbliżenie do Unii Wolności ma być program Jana Marii Rokity. Jednak polityk ten - według jego przeciwników - jest tak lojalny wobec związkowego kierownictwa Akcji, że nie będzie twardo bronić niezależności partii. - Niezrozumiała dla nas była obrona Janusza Tomaszewskiego, którą prowadził Janek - mówi zwolennik Halla. Znaczące jest też, że za Rokitą stoi Jacek Janiszewski, który nie tak dawno, broniąc swojej ministerialnej posady, nie zawahał się szukać poparcia w Ruchu Społecznym AWS przeciwko swojej partii. - Nie jestem sojusznikiem Ruchu Społecznego w SKL, ale sojusznikiem SKL w SKL. Zresztą nikt z RS nie miałby śmiałości wywierać na mnie nacisków - odpowiada Jan Maria Rokita i deklaruje, że pod jego kierownictwem Stronnictwo zacznie prowadzić samodzielne kampanie polityczne. - Musimy robić to samo, co ZChN, tylko bardziej umiejętnie. Nowoczesna polityka to także mobilizacja opinii publicznej. Nie do przyjęcia jest dla nas rola wewnętrznej frakcji AWS, musimy być samodzielną partią - mówi Rokita. Tłumaczy: "jeśli do wyborów parlamentarnych 2001 roku nasz wpływ na Akcję wzrośnie, to będziemy lojalnie dalej ciągnąć ten statek, ale jeżeli nasze wpływy będą maleć i okaże się, że statek jest dziurawy, a załoga pijana, to musimy mieć możliwość przeskoczenia do naszej własnej łódki". Twardy, ale niewyrazisty Mirosław Styczeń przez zwolenników jest kreowany na reprezentanta politycznego środka. To on, gdy dojdzie do starcia dwóch skrajnych skrzydeł SKL, ma okazać się mężem opatrznościowym i przywrócić w partii równowagę. Przeciwnicy przyznają, że okazał się politykiem przewidywalnym i sprawnym menedżerem, ale podkreślają jego główną wadę - brak wyrazistości: nie jest ani głębokim ideologiem (jak Hall), ani błyskotliwym liderem (jak Rokita). - Tymczasem nam koniecznie potrzeba dziś polityka z samodzielną wizją - mówi zwolennik kandydatury Aleksandra Halla. - W sprawach ideologii zawsze lepszy ode mnie będzie Olek, a w kontaktach z mediami Janek. Ale to ja poprowadziłem Stronnictwo na bój przeciwko Januszowi Tomaszewskiemu. To ja twardo walczyłem o stanowisko ministra kultury dla Kazika Ujazdowskiego, a potem dla Andrzeja Zakrzewskiego, o Ministerstwo Rolnictwa dla Balazsa i resort rozwoju regionalnego (który w końcu nie powstał) dla Rokity. To ja jestem twardy i konsekwentny - przypomina Mirosław Styczeń. Uczciwy, ale niesamodzielny Wydaje się, że właśnie argumenty dotyczące cech osobowości i charakteru będą podczas kongresu SKL równie ważne, a może nawet ważniejsze od różnic w rozłożeniu akcentów programowych i taktycznych. Zwolennicy Stycznia i stronnicy Rokity przyznają, że Aleksander Hall jest politykiem o nieposzlakowanej uczciwości oraz o wielkim autorytecie i doświadczeniu. Jednak ich zdaniem nie jest on dziś politykiem samodzielnym, a jedynie marionetką w rękach Artura Balazsa. - Olek kandyduje dlatego, iż kazał mu Artur - tłumaczy współpracownik Stycznia. Utrzymuje także, iż Hall "nie ma cech przywódczych, jest dobrym publicystą, mógłby być dobrym ideologiem, ale na to brakuje mu energii". - Jego kariera polityczna już się skończyła. Nawet zdrowotnie nie podołałby sprawowaniu funkcji prezesa - uważa nasz rozmówca. Błyskotliwy, ale nieprzewidywalny Problemem Jana Marii Rokity jest natomiast - zdaniem jego adwersarzy - nieprzewidywalność. - To polityk wielkiego formatu, błyskotliwy, świetnie znający państwo, ale jednocześnie polityk szkoły makiawelicznej. Obawiam się, że nie zawsze mówi to, co myśli - ocenia zwolennik kandydatury Halla. Dodaje, że obawia się, iż Rokita poprowadzi partię w zupełnie inne miejsce, niż obiecuje. Zwolennicy Stycznia i Halla zastanawiają się także, czy owa główna zaleta Rokity - silna osobowość - nie stanie się poważnym problemem dla partii. - On nigdy nie kierował większą strukturą partyjną. Można się obawiać, że będzie usiłował narzucić innym swoje koncepcje - mówią. Krzysztof nie zapomni Jeszcze kilka dni temu z obliczeń polityków SKL wynikało, że w partii jest niemal idealna równowaga wpływów. Każdy z trzech pretendentów mógł liczyć mniej więcej na głosy 250 spośród około 760 delegatów . Ta równowaga istniała przede wszystkim dzięki temu, że każdy z trójki konkurentów wywodzących się z miasta wszedł w układ z politykiem reprezentującym wieś (pochodzącym z dawnego Stronnictwa Ludowo-Chrześcijańskiego). - W wyborach będą w rzeczywistości konkurować pary: Mirosław Styczeń z Krzysztofem Oksiutą, Aleksander Hall z Arturem Balazsem i Jan Rokita z Jackiem Janiszewskim - tłumaczy poseł Adam Bielan. O tym, jak ważne w SKL jest poparcie wsi świadczą ostatnie wydarzenia. Gdy kilka dni temu Krzysztof Oksiuta domagał się odwołania premiera Jerzego Buzka i ustąpienia Mariana Krzaklewskiego ze stanowiska przewodniczącego klubu, Mirosław Styczeń nazwał wypowiedź swojego dotychczasowego sojusznika "egzotyką polityczną". - Krzysztof takich słów nie zapomni - skomentował jeden z posłów SKL i rzeczywiście - dalsze poparcie Oksiuty dla kandydatury Stycznia stanęło pod znakiem zapytania, pojawiły się nawet sugestie, że zamiast dotychczasowego prezesa partyjne "centrum" powinno wystawić Wiesława Walendziaka. Układu nie będzie Rozmowy w tej i innych sprawach prowadzone będą do ostatniej chwili, do 18 marca, i niektórzy nie wykluczają, że "dla dobra SKL" kontrkandydaci będą chcieli się porozumieć, podzielić władzą w partii. Jednak Jan Maria Rokita zapewnia, iż tym razem "układu nie będzie". - Elementem poprzednich dwóch kompromisów była moja rezygnacja z ubiegania się o prezesurę. Tym razem nie zrezygnuję, bo chcę wygrać, i zamierzam wygrać - zapowiada Rokita.
Należy odwołać premiera Jerzego Buzka - ten postulat stał się ostatnio znakiem firmowym Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. stanowczo domagają się tego niemal wszyscy znaczący politycy SKL. przyczyną jest zaniepokojenie spadającymi notowaniami i coraz gorsza atmosfera w AWS. radykalizacja polityków SKL ma także inne wytłumaczenie. 18 marca, na zjeździe partii odbędą się "pierwsze demokratyczne wybory" i liderzy rozpoczęli już walkę o pozyskanie głosów. Każdy z trzech pretendentów do fotela prezesa, zapytany o różnice w ich programie, odpowiada, że dotyczą one tylko szczegółów.
TECHNOLOGIE Cyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych Komputer sterowany myślą ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni. Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia. Elektrody w mózgu Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii. Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci. Elektroniczna telepatia Sterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90. Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli. System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów. Homoelektronicus Czy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość. Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem. Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych.
W kilkunastu ośrodkach naukowych konstruowane są urządzenia wykrywające komunikaty myślowe. Należą do nich elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu. Dzięki nim ludzie całkowicie sparaliżowani mogą samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Sterowanie komputerem za pomocą myśli stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Badacze podejrzewają, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych.
"Mistrz i Małgorzata" w Bielsku-Białej Woland, wróć! Henryk Talar jako Piłat (gra także rolę Wolanda) FOT. ANDRZEJ MARIA MARCZEWSKI - Zaczynamy - woła zza reżyserskiego pulpitu Andrzej Maria Marczewski. - Gdzie Mistrz? - Poszedł przymierzyć koronę cierniową - odpowiada inspicjentka i informuje go również, że zachorował aktor, który miał grać Riuchina i Judę. Trudno, jego kwestie będzie mówił reżyser. - O, jest już Mistrz! - O, bogowie moi - odnaleziony aktor wypowiada pierwsze kwestie roli Mistrza. W Teatrze Polskim w Bielsku-Białej pod nową dyrekcją Henryka Talara trwa próba "Mistrza i Małgorzaty". Spektaklu, którego premiera przewidziana jest na najbliższą sobotę, 7 lutego. Słynny utwór Michała Bułhakowa przez wielu znawców przedmiotu uważany jest za najważniejszą powieść dwudziestego wieku. W polskich księgarniach rozeszły się już 22 jej wydania. Bielszczanie nie kryją radości, że przedstawienie "Mistrz i Małgorzata", które pierwotnie miało być wystawione w Częstochowie, wraz z byłym dyrektorem tej sceny Henrykiem Talarem, zostało przeniesione do ich miasta. Prasa lokalna zapowiada spektakl jako "absolutny przebój sezonu". Czwarte spotkanie Andrzej Maria Marczewski jest autorem pierwszej scenicznej adaptacji "Mistrza i Małgorzaty" w Polsce. Pełnej wersji powieści, bo fragmenty utworu Bułhakowa wystawiano już wcześniej: Danuta Michałowska w Teatrze Jednego Aktora Estrady Krakowskiej występowała w monodramie "Czarna magia oraz jak ją zdemaskowano" (1971); adaptacja Piotra Paradowskiego pojawiła się na scenach Katowic (1973), a następnie Wrocławia, Krakowa i Tarnowa; a Krystyny Gonet i Krzysztofa Jasińskiego ("Pacjenci") w Teatrze STU w Krakowie (1976). Sporym rozgłosem cieszyła się też wersja warszawska powieści Bułhakowa w adaptacji i reżyserii Macieja Englerta na scenie Teatru Współczesnego (1987), z kreacją aktorską Mariusza Dmochowskiego w roli Piłata. Obecnie jednak żaden teatr w Polsce nie ma "Mistrza i Małgorzaty" w repertuarze. Premiera polska pierwszej pełnej wersji scenicznej "Mistrza i Małgorzaty" odbyła się 27 kwietnia 1980 r. w Wałbrzychu. Andrzejowi Marii Marczewskiemu udało się przedstawić wszystkie zasadnicze wątki powieści, a nawet oszukać cenzurę i uzupełnić tekst o fragmenty nieobecne w dostępnym wówczas polskim przekładzie. Autorami pierwszego polskiego tłumaczenia byli: Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski. Na ten "kanoniczny" przekład reżyser zdecydował się także w Bielsku-Białej, choć zastanawiał się, czy nie przenieść powieści na scenę w nowszym tłumaczeniu Andrzeja Drawicza. - "Mistrz i Małgorzata" stał się dla mnie najważniejszą i ogromnie bliską lekturą, odkąd, jeszcze w czasie studiów, miałem okazję przeczytać drukowany w odcinkach w radzieckim czasopiśmie "Moskwa" oryginał utworu - zdradził reżyser. - Książka jest nie tylko uczciwa, ale i magiczna. Przeszedłem moskiewskim szlakiem przygód bohaterów powieści i śladami jej autora. Miałem okazję rozmawiać z Lubow Biełozierską-Bułhakową, drugą żoną pisarza. Byłem na grobie Bułhakowa, na cmentarzu Nowodiewiczym, gdzie został pochowany niedaleko Czechowa i Stanisławskiego. Na zamalowanych graffiti ścianach klatki schodowej przy ulicy Sadowej 302 można dziś przeczytać inskrypcję: "Woland, wróć!". Reżyser, który na cześć Bułhakowa swojej córce dał na imię Małgorzata, do realizacji "Mistrza i Małgorzaty" powracał jeszcze w teatrach Płocka (1981) i Bydgoszczy (1988). - Wystawiałem już tę sztukę trzy razy i każda z wersji była inna, modyfikowana, bo nie lubię chodzić własnymi tropami - zapewnia Andrzej Maria Marczewski. - Pierwszy mój spektakl w Wałbrzychu trwał pięć i pół godziny. Ten nie przekroczy trzech godzin. Jest to jedyne ograniczenie, które mi narzucił dyrektor Henryk Talar. Podwójny Talar Samemu dyrektorowi przypadło w udziale zagranie ról Wolanda i Piłata. Koncepcja najnowszej inscenizacji przewiduje bowiem nieustanne przenikanie się dwóch planów czasowych i występujących w nich postaci. Po raz pierwszy główni bohaterowie - pojawiający się to w planie historycznym, to znów współczesnym Bułhakowowi - grani są przez tego samego aktora. Czasy się nakładają, dramatis personae przeistaczają się bezpośrednio na oczach widzów, co zadanie wykonawców czyni szczególnie odpowiedzialnym i trudnym. - Jest to zgodne z tym, co dzisiaj wiemy o równoległych światach, względności czasu i zakrzywionej przestrzeni - mówi reżyser. - Mam nadzieję, że nasze przedstawienie będzie skłaniało do refleksji. Że okaże się ważne dla ludzi myślących, szukających w teatrze czegoś więcej niż tylko wypoczynku i rozrywki. Role Wolanda i Piłata wyznaczają temperaturę spektaklu. Henryk Talar nie ma więc łatwego zadania. Tym bardziej, że w zakończeniu spektaklu obie grane przez niego postacie spotykają się w tym samym miejscu i czasie! Podwójna rola - demonicznego Wolanda i Piłata o umęczonej duszy - jest aktorskim debiutem Talara na bielskiej scenie, której dyrektoruje od początku bieżącego sezonu. Jako reżyser dał się już zresztą poznać publiczności Bielska-Białej. Wystawił "Zemstę" Fredry, zgodnie chwaloną przez recenzentów. Poza Talarem szczególnie ważne role i zadania aktorskie w "Mistrzu i Małgorzacie" otrzymali również: Kuba Abrahamowicz (Mistrz i Jeszua), Kazimierz Czapla (Berlioz i Afraniusz), Bartosz Dziedzic (Iwan Bezdomny i Mateusz Lewita), Barbara Guzińska (Małgorzata i Magdalena), Grzegorz Sikora (Marek Szczurza Śmierć i Azazello). W spektaklu występuje osiemnastu aktorów oraz kilku statystów. W poprzednich wersjach wykonawców było znacznie więcej, ponaddwukrotnie. Ponaddwukrotnie - ponieważ reżyser stworzył bardzo zwartą adaptację, eliminując dodatkowo spore partie tekstu i wiele postaci. Przetarg na urywanie głowy Inscenizator szczególnie ograniczył sceny obyczajowe z rzeczywistości radzieckiej lat 20. i 30., wychodząc ze słusznego założenia, że dziś, po rozpadzie ZSRR i upadku muru berlińskiego, nie wywołują już takich rumieńców emocji, jak w pamiętnych latach osiemdziesiątych. Dzięki temu wyeksponowane zostały wątki Jeszuy i Piłata oraz Mistrza i Wolanda, przez co cała historia zyskała na ostrości i nabrała dodatkowej wagi. Czynnikiem budującym prawdziwie magiczną przestrzeń spektaklu jest muzyka Tadeusza Woźniaka, stałego współpracownika reżysera. Jest to na nowo opracowana partytura, w której zawarte są motywy i melodie znane z poprzednich wersji "Mistrza i Małgorzaty" Marczewskiego. Nie po raz pierwszy reżyser współpracuje także z Jerzym Wojtkowiakiem, choreografem z Poznania. Zrobili już razem kilka widowisk i musicali. Bielskie przedstawienie rozegrane zostanie w przestrzeni zdominowanej przez czerń zaprojektowanej przez Tadeusza Smolickiego scenografii i grę świateł. Od stolika reżyserskiego dobiegają szepty. Ustalenia szczegółów scenograficzno-kostiumowych: - Szatę Jeszuy trzeba zmienić - słychać głos Marczewskiego. - To nie może być szpitalna biel. - Złamiemy ją, będzie herbaciana - zgadza się Smolicki. - Rękawiczki Wolanda nie powinny być czerwone. - Dostanie cieliste. - Gazeta! Gazeta musi być ruska. Przygotujcie też paszport i wizytówkę dla Wolanda. W widowisku nie zabraknie spektakularnych atrakcji. Do nich z pewnością będzie należało przemieszczanie się Małgorzaty i świty Wolanda w powietrzu - także nad głowami widzów parteru. Pomocą w tym dziele służyć będzie doglądany przez ekspertów sprzęt alpinistyczny. Na przygotowanie seansu czarnej magii teatr urządził przetarg wśród sztukmistrzów i iluzjonistów. Służyli też pomocą przy dość skomplikowanej scenie odrywania głowy konferansjerowi. Dziennikarze lokalnej prasy dali wyraz przekonaniu, że po tej premierze do teatru trzeba będzie wzywać egzorcystę. Janusz R. Kowalczyk
W Teatrze Polskim w Bielsku-Białej trwa próba "Mistrza i Małgorzaty". Andrzej Maria Marczewski jest autorem pierwszej scenicznej adaptacji "Mistrza i Małgorzaty" w Polsce. Po raz pierwszy główni bohaterowie grani są przez tego samego aktora. Inscenizator ograniczył sceny obyczajowe z rzeczywistości radzieckiej lat 20. i 30.Czynnikiem budującym prawdziwie magiczną przestrzeń spektaklu jest muzyka.
GOSPODARKA Oszczędzać, inwestować, tworzyć miejsca pracy Biznesplan dla Polski WITOLD M. ORŁOWSKI Zaproponowana przez Ministerstwo Finansów i przyjęta już przez rząd "Strategia finansów publicznych i rozwoju gospodarczego na lata 2000 - 2010" nie jest dokumentem rewolucjonizującym myślenie na temat rozwoju gospodarczego Polski. Jej treść wynika po prostu z arytmetyki. Czy chcemy, aby gospodarka szybko się rozwijała? Jeśli mówimy, że tak, to musimy pokazać źródła finansowania jej wzrostu. I to właśnie pokazano w "Strategii..." Wbrew wszystkim problemom i pamiętając o wszystkich popełnionych błędach, możemy śmiało stwierdzić, że polska gospodarka w latach 90-tych z powodzeniem przebyła pierwszy, najbardziej ryzykowny i najtrudniejszy etap transformacji. Udało się ją zliberalizować, ustabilizować i otworzyć na konkurencję rynku światowego. Udało się stworzyć podstawowe instytucje rynkowe. Nasz sukces najlepiej ilustruje porównanie wyników gospodarczych Polski w ostatniej dekadzie z wynikami jakiegokolwiek innego kraju transformującego swoją gospodarkę. Kombinacja rozkwitającej prywatnej przedsiębiorczości z niezbędnym poziomem stabilności makroekonomicznej zaowocowała tym, że polski produkt krajowy brutto (PKB) zwiększył się w stosunku do roku 1989 o jedną trzecią, a wydajność pracy w przemyśle przetwórczym wzrosła o ponad 60 proc. Nie oznacza to jednak, że proces polskiej transformacji jest zakończony. Niesłychanie szybki wzrost deficytu obrotów bieżących, obserwowany od roku 1996, jest dowodem na to, że proces reform strukturalnych przebiegał zbyt wolno. Okazało się, że gospodarka nie jest w stanie znaleźć dostatecznych środków na finansowanie swojego wzrostu: zbyt małe są oszczędności gospodarstw domowych, zbyt niskie zyski firm, zbyt wiele kapitału musi być zużywane na finansowanie dziury budżetowej. Gwałtowna reakcja na kryzys rosyjski przypomniała nam, że jesteśmy wciąż postrzegani jako "rynek wschodzący", na którym chętniej się spekuluje, niż dokonuje długookresowych inwestycji. Nadal nie są rozwiązane potężne problemy sektorowe, a o rzeczywistych zdolnościach adaptacyjnych i konkurencyjności polskich przedsiębiorstw przekonamy się dopiero wówczas, gdy członkostwo w UE zniesie bariery dla zagranicznej konkurencji. Priorytety polityki gospodarczej Ograniczenia, o których mowa powyżej, musimy brać pod uwagę ustalając dla polskiej polityki gospodarczej priorytety na nadchodzące lata. Zadaniem najważniejszym jest utrzymanie, przez kilka dziesięcioleci, stopy wzrostu PKB na poziomie co najmniej 6 - 7 proc. To jedyny sposób na likwidację w dającej się przewidzieć przyszłości gigantycznej luki rozwojowej między Polską a Europą Zachodnią. Obecny poziom rozwoju kraju, sięgający zaledwie 40 proc. średniego poziomu Unii Europejskiej, nie jest wystarczający dla zaspokojenia konsumpcyjnych i cywilizacyjnych aspiracji społeczeństwa. Mając PKB na tym poziomie, postrzegani będziemy zawsze jako ubodzy krewni, żyjący bardziej z zasiłków UE niż z własnej pracy, a zajęcie "godnego Polski miejsca w Europie" będzie jedynie publicystyczną mrzonką. Osiągnięcie i utrzymanie przez długi okres wysokiego tempa wzrostu wymaga znalezienia sposobów jego sfinansowania. W latach 90-tych obserwowaliśmy, jak jedna za drugą załamywały się gospodarki krajów, w których wierzono, że wzrost taki może być sfinansowany bez wyrzeczeń, np. przez pożyczanie kapitału z zagranicy. Nie wytrzymały gospodarki naszych najbliższych sąsiadów, Węgier i Czech, przez pewien czas stawiane za wzór udanej transformacji. Mechanizmy załamania były różne, ale zasadnicze powody niemal zawsze takie same: rozziew między potrzebami w zakresie finansowania wzrostu a zdolnością do zmobilizowania dostatecznych zasobów krajowych. Tak jak w planującej ekspansję firmie, tak i w skali kraju potrzebny jest wieloletni, rzetelnie sporządzony biznesplan, zestawiający niezbędne dla rozwoju wydatki inwestycyjne z bezpiecznymi źródłami ich finansowania. Aby inwestować, trzeba oszczędzać Przygotowując taki plan, trzeba zacząć od oszacowania niezbędnych dla rozwoju nakładów. Analiza dotychczasowego rozwoju gospodarczego Polski oraz innych gospodarek rynkowych sugeruje, że osiągnięcie i utrzymanie tempa wzrostu rzędu 7 proc. wymaga w naszym kraju inwestycji sięgających ponad 30 proc. PKB. Oczywiście można wskazać na przykłady krajów, które dzięki niezwykle wysokiej efektywności inwestowania uzyskiwały taki wzrost i niższym kosztem. Można również wskazać na to, że stosunkowo wysokie stopy wzrostu gospodarczego Polski w latach 1995 - 1998 nie wymagały aż tak wielkich inwestycji. Musimy jednak pamiętać, że po latach zaniedbań potrzebujemy ogromnych inwestycji w infrastrukturę, oczyszczenie i ochronę środowiska naturalnego, w rozwój budownictwa mieszkaniowego. Takie inwestycje - niestety - przekładają się na wzrost PKB w znacznie mniejszym stopniu i z większym opóźnieniem niż wymiana parku maszynowego w przedsiębiorstwach, charakterystyczna dla procesów inwestycyjnych lat 1995 - 1998. Kiedy znamy już swoje potrzeby, musimy zastanowić się nad źródłami ich sfinansowania. Część nakładów można oczywiście pokryć dopożyczeniem kapitału z zagranicy. Jesteśmy jednak nadal "wschodzącym rynkiem", a więc gospodarką, która nie może sobie pozwolić na nadmierne ryzyko. Przekroczenie bezpiecznych granic deficytu obrotów bieżących (będącego prostą konsekwencją pożyczania kapitału z zagranicy) grozi kryzysem walutowym, który może cofnąć rozwój gospodarki o kilka lat. W związku z tym większość środków na sfinansowanie naszych potrzeb inwestycyjnych musimy wygospodarować w kraju, więcej oszczędzając. Obecnie relacja oszczędności do PKB wynosi u nas niewiele ponad 20 proc. Mówiąc obrazowo, średnio jedną piątą wypracowanego w Polsce dochodu przeznaczamy nie na bieżące spożycie, lecz na finansowanie inwestycji i wzrostu. Uzyskanie i utrzymanie relacji inwestycji do PKB pozwalającej na wzrost w granicach 7 proc., przy rozsądnych ograniczeniach w zapożyczaniu się za granicą, oznacza konieczność oszczędzania od 5 do 10 punktów procentowych PKB więcej. Rzetelny biznesplan dla Polski musi wskazać, skąd te dodatkowe oszczędności zdobyć. Finanse publiczne i wzrost Jedną z głównych przyczyn tego, że oszczędności jest w Polsce za mało, jest stan finansów publicznych, które - w postaci różnych podatków - pochłaniają około 40 proc. całej wartości PKB. Oczywiście część tych pieniędzy przeznacza się na inwestycje. Przygniatająca większość z nich jest jednak konsumowana bądź bezpośrednio (wydatki sfery budżetowej), bądź poprzez transfery socjalne. Zabierane 40 proc. dochodu nie wystarcza sektorowi publicznemu na pokrycie całości wydatków. Sektor publiczny, głównie budżet, dodatkowo pochłania ze skromnego polskiego rynku kapitałowego około 3 proc. PKB, finansując swój deficyt. W ten sposób sektor ten sam nie robi niemal żadnych oszczędności, nakładając jednocześnie ciężar wysokich podatków i pomniejszając tym samym dochody tych sektorów gospodarki, które skłonne są oszczędzać znacznie więcej - gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Sektor publiczny jest w Polsce niewspółmiernie duży w stosunku do naszych możliwości finansowych. Jest nieefektywny, a struktura jego wydatków - niewłaściwa. Porównania międzynarodowe pokazują, że kraj na poziomie rozwoju Polski nie może znosić takiego ciężaru, jeśli chce się szybko rozwijać. Nie jest też w stanie dobrze wywiązać się ze swoich podstawowych funkcji wobec społeczeństwa i gospodarki. Nakłady na inwestycje publiczne, np. na przyzwoite drogi i oczyszczalnie ścieków, są żenująco niskie w stosunku do potrzeb. Wraz z przystąpieniem do Unii Europejskiej problem ten - paradoksalnie - ulegnie raczej zaostrzeniu niż złagodzeniu. UE będzie wprawdzie szczodrze wspierać rozwój polskiej infrastruktury, tworzenie nowych miejsc pracy w regionach przeżywających kłopoty czy też modernizację obszarów wiejskich. Będzie jednak wymagać od Polski znalezienia środków na współfinansowanie tych inwestycji. Również NATO prędzej czy później zacznie coraz mniej poważać członka sojuszu niezdolnego do wysłania w rejon potencjalnego konfliktu choć kilku nowoczesnych samolotów. Polska racja stanu wymaga zwiększenia tak inwestycji publicznych, jak i innych wydatków służących rozwojowi gospodarczemu, choćby na edukację i badania naukowe. Tymczasem pomija się je, by uniknąć drażliwych politycznie decyzji dotyczących stopniowego zmniejszenia ciężaru wydatków socjalnych. Wejście Polski na ścieżkę szybkiego wzrostu wymaga gruntownej reformy sektora publicznego, zwiększającej stopę oszczędności krajowych i kierującej więcej środków publicznych na cele prowzrostowe. Prosta arytmetyka wskazuje, że można tego dokonać jedynie w drodze stopniowego zmniejszania udziału wydatków socjalnych sektora publicznego w PKB. Nie oznacza to zresztą wcale, że konieczne będą cięcia tych wydatków, a tylko czasowe spowolnienie ich realnego wzrostu zdecydowanie poniżej tempa wzrostu PKB. Od czego zacząć Jakie więc powinny być elementy biznesplanu dla Polski? Po pierwsze, należy jak najszybciej wyeliminować deficyt sektora publicznego. Przestaniemy w ten sposób zużywać skąpe oszczędności krajowe na finansowanie spożycia. Doprowadzimy do spadku stóp procentowych, zwiększymy stabilność gospodarki, ograniczymy presję na nadmierną aprecjację waluty i ryzyko kryzysu walutowego. Po drugie, stopniowo powinniśmy zmniejszyć udział konsumpcyjnych wydatków budżetowych w PKB. Pozwoli to na uproszczenie i ograniczenie skali podatków, w pierwszej kolejności od zmuszonych do coraz bardziej zażartej walki konkurencyjnej przedsiębiorstw, w drugiej od gospodarstw domowych. Pozostawienie większych dochodów w sektorze prywatnym zwiększy skłonność do oszczędzania w skali całej gospodarki, pozwalając na sfinansowanie ambitnego programu inwestycyjnego potrzebnego Polsce do wzrostu. Po trzecie, znacznie większą część wydatków publicznych powinniśmy skierować na cele prorozwojowe, zwłaszcza inwestycje publiczne. Po czwarte, by uniknąć ewentualnych kłopotów budżetowych oraz zapewnić inwestowanie polskich oszczędności w efektywny sposób, powinniśmy jak najszybciej przeprowadzić do końca proces prywatyzacji oraz sprawnie i radykalnie zrestrukturyzować wymagające tego sektory gospodarki. Program taki oznaczałby jednak nie tylko zmiany w wysokości podatków - definiowałby ponownie rolę państwa w gospodarce, pozostawiając większe pole do inwestowania i wzrostu dla sektora prywatnego. Celem stopniowego obniżenia relacji wydatków budżetowych do PKB (z około 44 proc. do 35 proc. przed rokiem 2010) nie byłoby po prostu wycofanie się państwa z gospodarki, lecz nadanie jej zdolności do "tygrysiego" wzrostu gospodarczego. Podobny program wprowadzony w latach 1985 -1988 w Irlandii spowodował, że w ciągu kilkunastu lat kraj ten nadrobił wielowiekowe zaległości w rozwoju i stał się najbardziej dynamiczną gospodarką Europy. Dodatkowy problem: bezrobocie Należy też pamiętać, że szybki wzrost gospodarczy jest warunkiem rozwiązania problemu bezrobocia. Najbliższe dziesięciolecie będzie pod tym względem niesłychanie trudne. Z jednej strony gwałtownie wzrośnie liczba ludności w wieku produkcyjnym, z drugiej zaś na rynek pracy spłynie fala pracowników zbędnych w szybko restrukturyzujących się przedsiębiorstwach. Na nowe miejsca pracy czekać też będzie rzesza mieszkańców wsi, w rzeczywistości już objęta ukrytym bezrobociem. Szacuje się, że dopiero stworzenie w ciągu najbliższych lat 3 - 4 milionów nowych miejsc pracy, głównie w sektorze usług, pozwoliłoby na opanowanie problemu bezrobocia. Polska potrzebuje więc wzrostu gospodarczego, dzięki któremu powstałoby wiele nowych miejsc pracy, zarówno w miastach, jak i na obszarach wiejskich. W przeciwnym razie grozić nam może los Hiszpanii - jej sukcesowi gospodarczemu lat 80. towarzyszyło 25-proc. bezrobocie. Zapewnienie tego, by wzrost gospodarczy rozwiązał z czasem problem jawnego i ukrytego bezrobocia, wymaga znacznego uelastycznienia polskiego rynku pracy. Koszty pracy powinny być obniżone przez spadek obciążenia podatkowego i obciążenia składkami emerytalnymi. Proces negocjacji płacowych powinien być uproszczony, koszty zatrudnienia pracowników ograniczone, ich wykształcenie i umiejętności lepsze, a mobilność - większa. Tylko w ten sposób Polska może stawić czoło wyzwaniom nowego wieku i nadrobić to, co straciła w wiekach poprzednich. Autor jest dyrektorem Zakładu Badań Statystyczno-Ekonomicznych GUS i PAN oraz Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych NOBE
Zaproponowana przez Ministerstwo Finansów i przyjęta przez rząd "Strategia finansów publicznych i rozwoju gospodarczego na lata 2000 - 2010" nie jest dokumentem rewolucjonizującym myślenie na temat rozwoju gospodarczego Polski. Zadaniem najważniejszym jest utrzymanie stopy wzrostu PKB na poziomie 6 - 7 proc. wymaga w naszym kraju inwestycji sięgających ponad 30 proc. PKB. potrzebujemy inwestycji w infrastrukturę. Część nakładów można pokryć dopożyczeniem kapitału z zagranicy. większość środków musimy wygospodarować, więcej oszczędzając. należy jak najszybciej wyeliminować deficyt sektora publicznego. zmniejszyć udział konsumpcyjnych wydatków budżetowych w PKB. znacznie większą część wydatków publicznych powinniśmy skierować na cele prorozwojowe, przeprowadzić do końca proces prywatyzacji oraz sprawnie i radykalnie zrestrukturyzować wymagające tego sektory gospodarki. stworzenie w ciągu najbliższych lat 3 - 4 milionów nowych miejsc pracy, głównie w sektorze usług, pozwoliłoby na opanowanie problemu bezrobocia. Koszty pracy powinny być obniżone przez spadek obciążenia podatkowego i obciążenia składkami emerytalnymi. Proces negocjacji płacowych powinien być uproszczony, koszty zatrudnienia pracowników ograniczone, ich wykształcenie i umiejętności lepsze, a mobilność - większa.
AGRESJA Burdy na stadionie nie były przypadkiem Chamstwa coraz więcej Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli! Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy. Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie. Cmentarz Starsza kobieta płacze: - Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy. W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów. Stadion Sobota. Derby Polonii i Legii. - Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach. Konferencja prasowa - Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem. Prywatka Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych. Lumpy Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób. Cudzoziemcy Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia. Fala "Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu. Pociąg Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy. Kotka W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na 6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny. Psycholodzy o agresji Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. - Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak. - Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Społeczeństwo o agresji Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją. Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców. W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków. b.i.w., p.w.r., r.w.
Chamstwa jest coraz więcej. Przejawia się to w zachowaniu ekspedientek w sklepie, kibiców piłkarskich, polityków, żołnierzy w wojsku. W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów. 13 stycznia 1997 r. w Gdańsku szesnastoletni Paweł wraz z pięcioma kolegami zgwałcił dziewczynkę na prywatce. Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania. Latem 1995 roku w Legionowie trzech siedemnastolatków w ramach akcji usuwania "śmieci" z miasta pobiło na śmierć miejscowego pijaka. W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi skopało ciężarną kotkę. Akty agresji związane są ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. Zdaniem psycholog Ewy Orlik-Marciniak do tego dokłada się narastająca frustracja u ludzi i upadek dawnych wartości. Według sondażu OBOP polskie społeczeństwo za przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu uważa przede wszystkim nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem.
STRATFORD Urodziny Człowieka Tysiąclecia - W sobotę wielka parada Zarabianie na Szekspirze Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi podczas ubiegłorocznej parady. FOT. EWA TURSKA EWA TURSKA ze Stratfordu Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice tego uroczego miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku. Stratfordczycy są dość elastyczni - główne uroczystości organizują zwykle w sobotę najbliższą daty urodzin. Tradycja ta wywodzi się z drugiej połowy XVIII stulecia, kiedy to w 1769 r. słynny wówczas aktor szekspirowski, David Garrick zorganizował w Stratfordzie pierwszy Festiwal Szekspira. Korowód z ojcem Hamleta Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm. Tego dnia, jak co roku, odświętnie udekorowane stare uliczki Stratfordu zostaną zamknięte dla ruchu samochodowego, by zrobić miejsce dla rozbawionych tłumów. Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego dość zamożnej mieszczańskiej rodziny. Pochowano tu także jego żonę Annę, najstarszą córkę Susannę, jej męża dr. Johna Halla oraz Thomasa Nasha, który ożenił się z wnuczką Szekspira, Anną Hall. Barwny korowód przebierańców - wśród których znajduje się sam Szekspir i postacie z jego sztuk, a także Królowa Elżbieta I w towarzystwie Sir Waltera Releigha, dam dworu i królewskich błaznów, poprowadzą miejscowa orkiestra dęta i zespół Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi z piszczałkami i pałkami. Potem oficjalni goście udadzą się na uroczysty lunch, podczas którego wręczana jest doroczna nagroda Shakespeare Birthday Award, przyznawana za zasługi w promocji jego twórczości. Jej laureatami są m.in. aktorzy Dame Peggy Ascroft i Sir Ian McKellen. Wieczorem zaś ci, którym na czas udało się zdobyć bilety, pójdą na "Sen nocy letniej" do Royal Shakespeare Theatre nad rzeką Avon, inni szczęśliwcy wybiorą się na charytatywny bal kostiumowy, reszta bawić się będzie pod gołym niebem na różnych imprezach ulicznych. Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają oczywiście dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, nawet z Japonii. W ub. roku, na przykład, przyjechała tu grupa z Ueno - miasta, skąd pochodzi najsłynniejszy japoński poeta Mastuo Basho (1644-94). Jeśli ktokolwiek sądziłby, że po wyjeździe kwietniowych gości miasteczko pustoszeje, jest w błędzie. Stratford, który nie ma nawet 30 tys. stałych mieszkańców, żyje z przyjezdnych przez okrągły rok. Większość domów na obrzeżach miasta to prywatne pensjonaty typu B&B, oferujące pokój ze śniadaniem. Ich właściciele życzą sobie średnio po 45 funtów (70 dolarów) za noc, czyli dwukrotnie więcej niż w innych angielskich miasteczkach. I wcale nie narzekają na brak klientów. Rzeka obcokrajowców i Brytyjczyków przelewa się uliczkami Stratfordu od rana do wieczora. Jeśli więc chce się w ciszy i skupieniu popatrzeć na dom, w którym urodził się Szekspir, albo posiedzieć przy słynnej fontannie z łabędziami na skwerze przed Royal Shakespeare Theatre, trzeba to zrobić wcześnie rano, najlepiej przed godz. 8.00. W kilka minut później w miasteczku zaczyna się robić zbyt tłoczno. Kołyska Williama Rzeczywiście, jest tu co podziwiać. Stratford nad rzeką Avon położony jest w środku rolniczej Anglii. Już w czasach podboju przez Rzymian, a potem Saksonów istniała tu osada przy ruchliwym brodzie. W 1196 r. otrzymała ona pozwolenie na organizowanie jarmarków, rozwijając się stopniowo w zasobną wieś, która w 1553 r. otrzymała prawa samodzielnej gminy. Nazwy ulic nie zmieniły się od XIV w., a kamienny most, po którym dziś odbywa się główny ruch samochodowy przez rzekę Avon, zbudowano niemal pięć wieków temu. Doskonale zachowała się zarówno większość budynków związanych z Szekspirem i jego rodziną, jak i szereg innych zabytkowych budowli z czasów elżbietańskich i jakobińskich, wokół których wyrosły później domy z cegły. Shakespeare Birthplace - czyli dom przy Henley Street, w którym urodził się William - pochodzi albo z końca XV, albo z początku XVI wieku i pozostawał własnością rodziny Szekspirów aż do 1806 r. Niestety, nie przetrwał żaden dokument, stwierdzający datę jego zbudowania. Jest to typowy, bardzo piękny dom z epoki Tudorów, jakich sporo zachowało się w całej Anglii. Drewno bukowe pochodziło z pobliskiego Lasu Arden, a niebiesko-szary kamień z sąsiedniego Wilmcote. Posiadłość składa się z dwóch części - dwupiętrowego domu rodzinnego i sklepu, który należał do ojca Williama. W pierwszej, wyposażonej w meble z epoki, można oglądać m.in. niski pokój z drewnianymi belkami na bielonych ścianach i nierównym suficie, w którym poeta przyszedł na świat. Obok łóżka stoi urocza drewniana kołyska z pomysłowym daszkiem na zawiasach, ze skromnymi rzeźbieniami po bokach. Kiedy zapomni się na chwilę o drepczących wokół ludziach i uruchomi wyobraźnię, można zobaczyć Mary i Johna Szekspirów i bawiące się wokół ośmioro dziatek. William był ich trzecim dzieckiem i najstarszym synem. W drugiej części tego kompleksu znajduje się muzeum pamiątek po pisarzu - m.in. pierwsze wydania drukiem jego sztuk z 1623 r., jego wczesne portrety i ławka szkolną z King Edward VI Grammar School. Sielankowego obrazu tego miejsca dopełnia piękny elżbietański ogród z tyłu domu i mnóstwo kwietników od frontu. Tuż obok mieści się - dość brzydkie, niestety, ale funkcjonalne - Centrum Szekspirowskie z zasobną biblioteką, zbudowane w 1964 r. z okazji 400. rocznicy jego urodzin. Po drugiej zaś stronie uwagę przykuwa zgrabna rzeźba "szlachetnego głupca" - błazna z Szekspirowskich sztuk. Po przeciwnej stronie Henley Street są już tylko kawiarenki, antykwariaty i sklepy z pamiątkami. I tak jest przy każdym zabytku. Bez względu na to, czy będzie to ostatni dom Szekspira przy Chapel Street (tzw. New Place), gdzie mieszkał od 1579 r. aż do śmierci w 1616 r., czy sąsiedni Nash's House, który należał do wnuczki poety Elizabeth Hall, czy wreszcie nowa siedziba Royal Shakespeare Theatre, którą zbudowano w 1932 r. po pożarze poprzedniej stałej sceny (1879 r.) sześć lat wcześniej. Choć we wszystkich sklepach - z wyjątkiem może ciekawych i zasobnych w szekspiriana księgarni przy High Street - dominują atrakcyjnie wyeksponowane, ale tandetne pamiątki, w miasteczku widać ogromną dbałość o estetykę. Przyciąga też na tej uliczce autentycznie stara Karczma Garricka i sąsiedni Harvard House, który należał do Katherine Harvard z domu Rogers, matki Johna Harvarda, założyciela słynnego amerykańskiego uniwersytetu. Dom, na którym zwykle wisi flaga amerykańska, został odbudowany w 1596 r. po pożarze i do dziś ma najbardziej ozdobną fasadę w całym mieście. Chichot pisarza W Stratfordzie pełno jest skwerów, ogrodów, eleganckich restauracji, kawiarenek i hoteli w stylu Tudorów, jak na przykład słynny Shakespeare Hotel na Chapel Street, w którym korytarze wyglądają co prawda dość banalnie, za to pokoje mają piękne stare wnętrza z epoki elżbietańskiej. Goście są zachwyceni, bo czują się, jakby ich nagle przeniesiono w przeszłość. Jednak prawdziwą perłą Stratfordu jest położony jedną milę od ruchliwego centrum domek żony Szekspira, Anny Hathaway w malowniczej wiosce Shottery. Rzecz w tym, że owa bajkowa długa chata kryta strzechą, o nieregularnych liniach z maleńkimi witrażowymi oknami, która wygląda jak na starej pocztówce, jest prawdziwa. Stoi na dodatek w pięknym ogrodzie, w którym niemal przez cały rok jest zielono i kolorowo. Rodzina zamożnych chłopów Hathawayów mieszkała tu od końca XIV w. W skromnie, ale ze smakiem urządzonych pokojach na dole z kamiennymi podłogami i w sześciu maleńkich sypialniach na górze panuje atmosfera jak w czasach, kiedy 18-letni William zalecał się do znacznie starszej od siebie 26-letniej Anny. Pobrali się w 1582 r. Mieli trójkę dzieci - Susannę i bliźniaki Hamnet i Judith. Anna Hathaway przeżyła poetę o 7 lat. Pobyt w tym zaiste urzekającym miasteczku psuje banalna konieczność wydawania pieniędzy. Stratfordczycy każą sobie za wszystkie atrakcje słono płacić i dobrze wiedzą, jak wyciągnąć ostatni grosz. Ani się obejrzysz, jak każdego dnia znika kolejne 100 funtów. Jeszcze w latach 30. było to ciche, senne miasteczko, a miejscowa ludność wcale nie była zadowolona, że wybudowano tu nowy, jak na owe czasy bardzo awangardowy, gmach Teatru Szekspirowskiego. Dziś skomercjalizowany Stratford przypomina fabrykę pieniędzy. Dlatego zgadzam się z Sir Peterem Hallem - jednym z pierwszych dyrektorów Royal Shakespeare Company, że wygląda trochę jak "filia Disneylandu". Samemu Szekspirowi to prawdopodobnie nie zaszkodzi. Jego duch tam pozostanie i zawsze będzie się z nas wszystkich życzliwie naśmiewał.
Co roku pod koniec kwietnia mieszkańcy Stratford świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela, Williana Szekspira. Pierwszy Festiwal Szekspira odbył się w 1769 r. W tym roku uroczystości będą trwały tydzień. Główna parada przejdzie uliczkami miasta obok domu Szekspira oraz innych związanych z jego życiem miejsc, w tym dom przy Chapel Street i Liceum Króla Edwarda VI, w kościele Holy Trinity na grobowcach Szekspira i członków jego rodziny złożone zostaną wieńce. W barwnym korowodzie oprócz samego Szekspira znajdą się bohaterowie jego sztuk. Podczas lunchu dla oficjalnych gości wręczona zostanie nagroda przyznawana za promocję twórczości Szekspira. Wieczorem niektórzy pójdą do Royal Shakespeare Theatre na "Sen nocy letniej", inni na bal kostiumowy. Do Stratford przyjeżdża wielu turystów, miasteczko tętni życiem przez cały rok. Zachowało się w nim wiele budynków związanych z Szekspirem i zabytków z epoki elżbietańskiej. Dwupiętrowy dom urodzenia poety oraz sklep jego ojca, zbudowane z niebiesko-szarego kamienia i drewna, pochodzą z przełomu XV i XVI w. Zwiedzając wnętrza posiadłości, można sobie wyobrazić codzienne życie rodziny Szekspirów. Jest tam także muzeum pamiątek po poecie i piękny ogród z kwietnikami. Obok posiadłości mieści się Centrum Szekspirowskie z biblioteką. Kawiarenki i sklepy z pamiątkami są przy każdym budynku, z którym związana jest postać Szekspira. Mieszkańcy miasteczka dbają jednak o estetykę, stare domy mają odnowione, ozdobne fasady. Pełno tu ogrodów, skwerów, elegenckich restauracji w stylu Tudorów, pokoje w hotelach mają piękne wnętrza w stylu elżbietańskim. Perłą Stratford jest urokliwy, otoczony pięknym ogrodem domek żony Szekspira, Anny Hathaway. Anna i Wiliam pobrali się w 1582 r., mieli trójkę dzieci. W Stratford trzeba niestety wydać dużo pieniędzy, za wszystkie atrakcje słono się płaci. W latach 30. było to ciche miasteczko, po wybudowaniu Teatru Szekspirowskiego przerodziło się w skomercjonalizowaną fabrykę pieniędzy.
W Lutku pod Olsztynkiem samowole budowlane nie mogą zostać rozebrane, bo urzędnicy pomylili paragrafy Z letnikami jest problem Większość letnisk we wsi Lutek koło Olsztynka to samowole budowlane postawione na działkach rolnych przez mieszkańców Warszawy. FOT. PIOTR PŁACZKOWSKI Iwona Trusewicz Przez ostatnie kilkanaście lat przepis na daczę na Mazurach był prosty: kupić od chłopa kawałek pola. Postawić "coś" na betonowych słupkach, by nie dotykało ziemi. Zanim urzędy zaczną działać, pole zamieni się w ogród, a kontener w prawdziwy dom. Wtedy można wystąpić o legalizację samowoli. Takich miejsc na Warmii i Mazurach są setki. Lutek w gminie Olsztynek to wieś złożona z kilku gospodarstw i ponad setki dacz oblepiających maleńkie jezioro i okoliczne wzgórza. Część domów stoi nad samą wodą, zagrodzone posesje uniemożliwiają przechadzkę wokół jeziora. Gmina nie skanalizowała wsi, nie wie dokładnie, gdzie podziewają się ścieki. Część dacz nie ma szamb. Większość letnisk to samowole budowlane postawione na działkach rolnych bez pozwoleń przez mieszkańców Warszawy. Dawno powinny zostać rozebrane. Urzędy działają jednak wolno. A kiedy w końcu podejmą decyzję o rozbiórce, zaczyna się kontredans odwołań. I choć odwołanie nie wstrzymuje wykonania decyzji, urzędnicy czekają na ostateczną decyzję Naczelnego Sądu Administracyjnego. W latach 2000 i 2001 NSA rozpatrzył 19 skarg letników z Lutka na decyzję wojewody warmińsko-mazurskiego z 1998 r. o rozbiórce postawionych bez pozwoleń dacz. Sąd przyznał, że są one bez wątpienia samowolami budowlanymi. Następnie wydał wyrok korzystny dla... letników: osiemnaście skarg uznał za zasadne, bo decydując o rozbiórce, urzędnicy, tak gminni, jak i wojewody, powołali się na nieodpowiedni paragraf. Ogłoszenie na Ursynowie Historia zaczęła się w 1991 r. W lokalnej gazecie wychodzącej na warszawskim Ursynowie ukazało się ogłoszenie o sprzedaży atrakcyjnie położonych działek na Mazurach. Zebrało się ponad sześćdziesięciu chętnych. W październiku podpisali notarialną umowę kupna sprzedaży 11,2 ha ziemi położonej w Lutku na zalesionym wzgórzu górującym nad północnym końcem jeziora. - Kupując tę ziemię, nie miałam pojęcia o przepisach. Myślałam, że są to działki rekreacyjne, a okazało się, że to grunty rolne. Nie znałam też przepisów budowlanych, ale znajomi powiedzieli mi, że jak postawię kontener pięć na siedem metrów na filarach, to nie potrzebuję na to pozwolenia - opowiada Jolanta Jagodzińska. Podobnie postąpili pozostali kupujący. W rezultacie wzgórze upstrzone zostało budowlami nijak mającymi się do urody okolicy i architektonicznej tradycji Mazur, zgodnie z którą w Lutku budowano domy z cegły lub drewna z dwuspadowymi dachami krytymi dachówką. - Zdaję sobie sprawę, że postąpiłam wbrew prawu, ale tak jak sąsiedzi chciałam daczę zalegalizować, a gmina chciała w Lutku mieć wzorcową ekologiczną wieś, więc my założyliśmy stowarzyszenie, a gmina podpisała z nami porozumienie - dodaje Jolanta Jagodzińska. Wzorowa wieś Stowarzyszenie Prywatnych Właścicieli Działek "Lutek '93" miało, wspólnie z gminą Olsztynek, wybudować w Lutku sieć kanalizacyjną i oczyszczalnię. Był to warunek legalizacji samowoli. "Z uwagi na duży kompleks działek i niewielki obszar jeziora Luteckiego nawet kilkumiesięczne w ciągu roku użytkowanie działek bez uporządkowanego, kontrolowanego odprowadzania ścieków prowadzi do degradacji jeziora i powoduje pogorszenie warunków użytkowych i zdrowotnych. Stowarzyszenie »Lutek '93« nie może wykazać się konkretnymi dokonaniami - nie została opracowana dokumentacja techniczna oczyszczalni ścieków i w związku z tym nie ma możliwości poczynienia dalszych kroków w kierunku legalizacji domu letniskowego" - napisał wojewoda olsztyński w piśmie podtrzymującym decyzję ówczesnego olsztyńskiego Urzędu Rejonowego o rozbiórce luteckich dacz. - Podpisując porozumienie z gminą, mieliśmy partycypować w kosztach inwestycji. Najpierw mówiono o 10 procentach, ale władze Olsztynka same nie wiedziały, ile oczyszczalnia i zbiorcza kanalizacja będą kosztować. Zapewniały, że wystąpią o pieniądze z funduszy Unii Europejskiej. Potem okazało się, że chcą mieć oczyszczalnię dla całej wsi. Na taki udział nie było nas stać. W Lutku są solidne dacze postawione jakieś dwadzieścia lat temu, często nad samym jeziorem. I tamtych ludzi nikt nie zobowiązywał do udziału w inwestycji - tłumaczy Marian Parchowski, prezes stowarzyszenia "Lutek '93", na co dzień prezes Wolskiego Robotniczego Klubu Sportowego "Olimpia". Dacza prezesa ma wraz z obszernym tarasem 110 m kw, wokół zadbany ogród, oczko wodne. Jabłonki całe w dużych czerwonych jabłkach. Nie będzie oczyszczalni - Nie będziemy budować w Lutku oczyszczalni, bo gmina ma jeszcze wiele wsi z własnymi mieszkańcami bez sieci kanalizacyjnej - mówi burmistrz miasta i gminy Olsztynek Zbigniew Wasieczko. Sytuację w Lutku ocenia jako "nie najlepszą". - Z letnikami jest problem. Kiedy nasze służby chcą sprawdzić szamba, właścicieli nigdy nie ma. Nie przyjmują zawiadomień wysyłanych pocztą. Niektórzy deklarują chęć postawienia przydomowych oczyszczalni na dwie, trzy dacze, ale służby wojewody są przeciwne takiemu rozwiązaniu - wyjaśnia burmistrz. Wojciech Rokicki jest warszawskim geodetą. Jego zadbana działka leży pod lasem. Duży zielony teren, trawa przystrzyżona, drzewka, biały domek. Jego skargę na decyzję o rozbiórce, NSA także uznał za zasadną. - Stała oczyszczalnia musi mieć ciągły dopływ ścieków, a my spędzamy tu może dwa, trzy miesiące w roku. Działka leży 800 m od jeziora. Mamy szczelne szambo, regularnie opróżniane. Kiedy budowaliśmy domek, można było bez pozwolenia stawiać - o powierzchni do 35 m - opowiada właściciel. Zmieniło się to w 1994 r., z chwilą uchwalenia nowego prawa budowlanego. Nie znam przypadku Alina i Artur Piwowarscy, którzy domek postawili już po wejściu w życie nowej ustawy, od 1996 r. mają decyzję o rozbiórce. - Tutaj wiele jest takich domów. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że miejscowi żyją dzięki letnikom. To dla nich otwarte są sklepy, działa bar, ludzie znajdują pracę przy drobnych remontach i pilnowaniu działek. Gmina też ściąga z nas podatki - opowiada Alina Piwowarska. "Bezspornym jest, że samowola budowlana została popełniona pod rządami planu zagospodarowania przestrzennego z 1992 r. To zaś oznacza, że ten plan, a nie później uchwalony (...) z 1995 r. winien być podstawą do oceny zgodności inwestycji skarżącej z ustaleniami planu" - zwrócił uwagę NSA, dodając, że urzędnicy nie wykazali także, iż brak oczyszczalni i szamb przy niektórych domach zagraża środowisku. - Wydajemy nowe decyzje o rozbiórce, uwzględniające uwagi NSA. Nie wydamy też żadnej decyzji o legalizacji samowoli w Lutku - zapewniają urzędnicy Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego w Olsztynie. Jak w praktyce przebiegać ma rozbiórka, tego nie wie nikt. Od powstania powiatów zarządza tym starosta. - To nie oznacza, że na działkę wjeżdża buldożer. Postaramy się o nałożenie grzywny w celu przymuszenia właścicieli do rozbiórki - tłumaczą urzędnicy. - Szkoda by było naszej pracy i tego miejsca - wzdycha Jolanta Jagodzińska. - Nie słyszałem nawet o jednym przypadku rozebrania nielegalnej daczy w tym województwie - powątpiewa w urzędnicze działania burmistrz Olsztynka.
Przez ostatnie kilkanaście lat przepis na daczę na Mazurach był prosty: kupić od chłopa kawałek pola. Postawić "coś" na betonowych słupkach, by nie dotykało ziemi. Zanim urzędy zaczną działać, pole zamieni się w ogród, a kontener w prawdziwy dom. Wtedy można wystąpić o legalizację samowoli. W latach 2000 i 2001 NSA rozpatrzył 19 skarg letników z Lutka na decyzję wojewody warmińsko-mazurskiego z 1998 r. o rozbiórce postawionych bez pozwoleń dacz. Sąd przyznał, że są one bez wątpienia samowolami budowlanymi. Następnie wydał wyrok korzystny dla... letników: osiemnaście skarg uznał za zasadne, bo decydując o rozbiórce, urzędnicy, tak gminni, jak i wojewody, powołali się na nieodpowiedni paragraf.
KONGRES KULTURY WSI Raport ministerialny Model kultury strażackiej Wczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Jednak bibliotek jest więcej niż w 1980 r. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim". Wiedza o problemach polskiej kultury na wsi była do tej pory nikła. Przygotowany na Kongres Kultury Wsi raport to pierwsza poważna próba uchwycenia najważniejszych zjawisk, zarówno jeśli chodzi o działalność instytucji - bibliotek, domów kultury - jak i prywatne inicjatywy. Raport przygotowano na zamówienie Ministerstwa Kultury i Sztuki na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach. Jak przyznają autorzy opracowania, Stefan Bednarek i Anatol Jan Omeleniuk, obraz kultury na polskiej wsi jest niepełny. Ratunek w bibliobusach Najbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są tradycyjnie biblioteki. Porównanie danych o bibliotekach z ostatniego roku i lat 80. wypada na korzyść współczesności. Łącznie działało w 1996 r. 1710 bibliotek i 4841 ich filii (razem 6551), gdy w 1980 r. było w Polsce 1529 gminnych bibliotek i 4935 filii (6464). Mniej korzystnie wypada porównanie obecnych danych ze statystykami z 1992 r., gdy rozpoczynano systemowe zmiany w kulturze. Przez 4 lata zniknęło z mapy Polski około 220 gminnych bibliotek i ich filii. Katastrofalnie przedstawiają się dane o pracy wiejskich punktów bibliotecznych. W 1980 było ich blisko 23 tys. Obecnie działa tylko 10 proc. Źle przedstawiają się możliwości zakupów nowych tytułów przez biblioteki. Za optymalny wskaźnik wzrostu uważany jest w Polsce zakup 18 nowych woluminów przypadających na 100 mieszkańców. Tymczasem większość wiejskich bibliotek nie kupuje rocznie nawet 6 tomów. W każdym województwie są placówki, które nie kupiły ani jednego egzemplarza. Są gminy, w których nie ma ani jednej biblioteki. Spadkowi czytelnictwa towarzyszy redukcja etatów bibliotekarzy. Na przykład w województwie ostrołęckim w 1990 r. zatrudniano 148 bibliotekarzy, dziś pracuje ich 84. W skali kraju tylko 50 proc. pracowników bibliotek ma średnie wykształcenie biblioteczne. Ale w Szczecińskiem pracuje w bibliotekach tylko jedna osoba z wykształceniem wyższym. Autorzy raportu zwracają też uwagę na wysokie koszty utrzymania filii bibliotek. Proponują stworzenie sieci wsi obsługiwanych przez bibliobusy. Mogłyby się one utrzymywać ze świadczenia usług kserograficznych i prowadzenia wypożyczalni wideo. Prasa w sklepie i kościele Maleje również liczba działających na polskiej wsi księgarń i punktów sprzedaży prasy. Według danych z 1980 r. czynnych było tam 237 księgarń i 2688 punktów sprzedaży książek. Obecnie w 43 województwach czynnych jest 155 księgarń i 622 punktów sprzedaży książek. Ale w Legnickiem nie ma na wsi ani jednej księgarnii. W pasie województw wschodnich księgarnie działają dzięki dodatkowej sprzedaży materiałów papierniczych i artykułów higieny. Zdaniem ankietowanego księgarza z bielskopodlaskiego, mieszkańcy tego województwa kupują 80 proc. książek mniej niż przed rozpoczęciem zmian systemowych. Kryzys sprzedaży prasy wiąże się z kłopotami byłego monopolisty-dystrybutora RSW. Liczba jego kiosków utrzymuje się na poziomie zbliżonym do 1977 r. (ponad 6 tys. punktów na ogólną liczbę ponad 43 tys. wsi), ale nie przetrwała sieć 6 tys. klubów Ruchu. Mieszkańcy wsi kupują prasę na poczcie, u sołtysa, w sklepie spożywczym, religijną - w kościele. Są jednak takie województwa jak ciechanowskie, gdzie w 7 gminach nie ma ani jednego punktu sprzedaży gazet. Wieś zalała fala pism popularnych, bulwarowych. Trudno dostępne są pisma fachowe, specjalistyczne. Zdobyczą przemian ustrojowych jest niemożliwy w poprzednim ustroju gwałtowny rozwój pism lokalnych. Z ankiety wynika, że przynajmniej połowa polskich gmin (około 1,2 tys.) posiada własne periodyki, czasami nawet po kilka. Wieś bez kina Rolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury oraz wspomagające je kluby i świetlice. W 1977 r. na wsi było 1492 ośrodków i domów kultury oraz ponad 15 tys. klubów i świetlic. W 1991 r. zanotowano ponad 1600 ośrodków i klubów, ale liczba świetlic i klubów zmalała do 7 tys. W 1996 r. działało 1,5 tys. domów i ośrodków kultury, zaś świetlic i klubów - 6 tys. Według autorów raportu profil ich działalności jest pochodną modelu ukształtowanego w PRL. Żyją życiem pozornym, aby przetrwać, czekając na wskazówki z centrali. Statystyka ukrywa również takie fakty, że w wielu polskich gminach nie ma ani jednego ośrodka czy domu kultury - dla przykładu w 7 gminach w Nowosądeckiem, w 19 gminach w Zamojskiem i 28 w Ciechanowskiem. Do wyjątku należą gminy, które dotują domy kultury kwotami w wysokości 3 proc. swoich wydatków. Zazwyczaj dotacje ograniczają się do 1 proc. W tak trudnej sytuacji finansowej domy kultury zdobywają pieniądze organizując kursy komputerowe, języków obcych i prawa jazdy. Wynajmują swe sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Autorzy projektu uważają, że w ten sposób stwarzane są pozory działalności kulturotwórczej. Dyskoteki są bowiem w podsumowaniach rocznej pracy ośrodków kultury wymieniane jako przykład działalności kulturalnej. Na przykład w ankiecie nadesłanej z województwa siedleckiego (za rok 1995) podane są informacje o 535 dyskotekach, 116 występach zespołów, 66 imprezach rocznicowych, 82 przeglądach i festiwalach i 13 jarmarkach kultury. O pracy edukacyjnej, zespołach amatorskich nie wspomniano ani słowem. A według autora ankiety w województwie kaliskim dają się zauważyć tendencja, że tam, gdzie maleje kulturotwórcza rola domów kultury, rośnie liczba wyożyczalni wideo. Kina przestały być już konkurencją. W 1977 r. działało ich na polskiej wsi 651. Obecnie nie ma według autora raportu ani jednego. Dyskoteka ZMW Poprawiła się kondycja ruchu amatorskiego na wsi. W 1981 działało tam 5383 zespołów, w 1991 r. - 5833 zespoły, zaś obecnie - 7389 zespołów amatorskich. Najbardziej aktywne są na ziemiach, gdzie kultura ludowa mogła rozwijać się bez zerwania z tradycją - w Krakowskiem, Nowosądeckiem, Rzeszowskiem, Zamojskiem. Gorzej przedstawia się sytuacja indywidualnych twórców ludowych. Zdaniem respondentów, ogromne straty wyrządziła w tym przypadku Cepelia. Zaniżyła poziom sztuki ludowej, zniszczyła jej autentyzm. Znamienny jest przykład z województwa ciechanowskiego, gdzie cepeliowski wzór haftu wyparł tradycyjny. Ale też upadek Cepelii sprawił, że zmiejszyły się zamówienia dla wiejskich twórców. W Ciechanowskiem tworzy obecnie tylko jeden garncarz. Łącznie w Polsce tworzy 120 garncarzy, 810 rzeźbiarzy, 46 snycerzy, 215 kowali, 627 koronkarek i hafciarek, 33 lutników, 217 twórców plecionkarstwa, 41 twórców wyrobów z wiórów, 192 - z korzeni. Malarstwo i grafikę uprawia ponad 550 twórców. Animatorami działalności zespołów są często koła gospodyń wiejskich i parafie. Związek Młodzieży Wiejskiej, w poprzednim ustroju wprzągnięty w mechanizmu socjalistycznej polityki kulturalnej, obecnie tylko w 5 województwach kraju organizuje samodzielne imprezy. Są to najczęściej dyskoteki albo "święta pieczonego ziemniaka". W remizach Ochotniczej Straży Pożarnej, zdaniem autorów, ukształtował się model "kultury strażackiej". Ogranicza się do organizacji dyskotek, udziału orkiestr dętych w uroczystościach religijnych, państwowych i partyjnych. Choć bywa też, że remizy przejęły funkcje świetlic i domów kultury. Teatr z miejskiego importu Coraz mniej jest na wsi zespołów teatralnych (833). Takie grupy, które stworzyły własny język - jak teatr Jędrzeja Cierniaka, należą do wyjątków. Wiejskie teatry rzadko grają repertuar narodowy i współczesny. Zazwyczaj koncentrują się na odtwarzaniu wiejskich rytuałów - jak choćby drepcin, czyli ugniatania kapusty w beczce. W zaniku są bardzo popularne kiedyś kabarety wiejskie (9). Nie ma informacji o zespołach jazzowych czy też muzyki klasycznej. Ambitny repertuar teatralny i muzyka poważna dociera na wieś dzięki miejskim zespołom objazdowym. Własnym autokarem dowozi wiejskie dzieci Teatr "Rabcio" z Rabki. Poza swoimi siedzibami grają toruński Baj Pomorski i słupska Tęcza, Toruńska Orkiestra Kameralna, Filharmonia w Koszalinie (117 koncertów na wsi), Płocka Orkiestra Kameralna (26 koncertów na wsi) i Filharmonia Białostocka (198 koncertów na wsi; wszystkie dane z 1995 r.). Na wieś coraz częściej docierają też prywatne teatry z miasta, na przykład Prywatny Teatr Zusno czy wałbrzyski Teatr Czwartego Piętra. Coraz częściej twórcy teatru osiedlają się na wsi, by szukać tam twórczej inspiracji (słynne Węgajty). Niepamięć Autorzy raportu świadomi, że nie są w stanie przedstawić pełnego obrazu kultury na wsi, wspomnieli o tym na wstępie. Szkoda jednak, że raport nie podaje łącznej liczby zabytków na wsi. Nie ma pełnych danych na temat wiejskich muzeów. Wiadomo, że w 48 województwach działa ich 150, a oprócz nich - 381 izb regionalnych oraz 31 skansenów. Wypada żałować, że informacji o swojej działalności kulturalnej nie chciały udzielić parafie katolickie. Szkoda, że w raporcie zestawiono dane z końca lat PRL i lat ostatnich, nie wspominając o kosztach transformacji gospodarczej oraz fikcji statystyk epoki realnego socjalizmu. Raport mogłaby też wzbogacić głębsza refleksja na temat skutków, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, powojennych zmian na wsi - wielkiej migracji do miast czy też ogromnych akji przesiedleńczych. Jacek Cieślak
raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Przez 4 lata zniknęło około 220 gminnych bibliotek. Maleje liczba księgarń i punktów sprzedaży prasy. Wieś zalała fala pism popularnych. Zdobyczą przemian ustrojowych jest rozwój pism lokalnych. Zazwyczaj domy kultury zdobywają pieniądze organizując kursy komputerowe. Wynajmują sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Gorzej przedstawia się sytuacja indywidualnych twórców ludowych. W remizach ukształtował się model "kultury strażackiej".
KOBIETY Gender Studies, czyli wrażliwość na płeć Feministki na uniwersytecie ELIZA OLCZYK Notariusz z małego miasteczka odmówił młodej kobiecie spisania aktu notarialnego kupna działki, żądając, aby przyszła z mężem. Ponieważ klientka była niezamężna, notariusz - jedyny w mieście - kazał jej przyjść z ojcem i dopiero w jego obecności spisał akt notarialny. Wszelkie szczegóły ustalał z ojcem, choć w akcie notarialnym figurowała córka. - To jest najbardziej jaskrawy przykład dyskryminacji, z którym spotkałyśmy się podczas naszych badań nad stosowaniem prawa w Polsce - mówi profesor Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, podyplomowego studium działającego od czterech lat na Uniwersytecie Warszawskim. Agnieszka Kołakowska w dodatku "Plus Minus" do "Rzeczpospolitej" z 29 - 30 stycznia oskarżyła Gender Studies o ideologiczną indoktrynację uprawianą pod pozorem nauczania oraz wprowadzenie terroru feminizmu, antyrasizmu, antyseksizmu itd., czyli terroru politycznej poprawności. Autorka artykułu stwierdziła, że dzieje się tak "na wszystkich wydziałach o tej nazwie, jakie zna", zastrzegając jednocześnie, że nie wie dokładnie, jakie zajęcia odbywają się na Gender Studies Uniwersytetu Warszawskiego. - Gender Studies spotykają się z obelgami i oskarżeniami o krzewienie feminizmu, typowymi dla prawicowej nowomowy, a to nie jest żadna ideologia, tylko nauka, bardzo trudna i skomplikowana - mówi profesor Maria Janion. Odnawianie znaczeń Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. Płeć i feminizm są elementem wszystkich wykładów zarówno z prawa, jak i z literatury czy kulturoznawstwa. - Zerwanie z tradycjami zawsze budzi opór - uważa profesor Paweł Dydel z Uniwersytetu w Białymstoku, który na Gender Studies prowadzi zajęcia na temat kategorii płci w psychoanalizie. - Psychoanaliza jest bardzo ważnym punktem odniesienia w teorii feminizmu. Zygmunt Freud, który przez feministki jest krytykowany za patriarchalizm, pierwszy wprowadził do filozofii pojęcie płci jako kategorii kulturowej. Nie oznacza to jednak, że moje seminaria są zajęciami o feminizmie. Gender Studies nie można utożsamiać z feminizmem. Jest to raczej oferta zmiany perspektywy w spojrzeniu na tradycję europejską oraz nowej interpretacji wielu zjawisk. Ta nowa interpretacja stanowi głęboki przewrót w filozofii, jednak ma on charakter naukowy, a nie ideologiczny. Dyskryminacja nie wprost Profesor Maria Janion, która wykłada na Gender Studies literaturę romantyczną, uważa, że te studia są jak laboratorium do przeprowadzania szczególnego typu eksperymentów. - Humanistyka polega na nieustannym odnawianiu znaczeń - mówi. - Wypowiedzi językowe w literaturze mogą być nacechowane etnicznie lub społecznie i tego się nie kwestionuje. Dlaczego więc dyskurs związany z rolą seksualną jest pomijany przez uczonych, skoro płeć tak samo określa wypowiedź literacką jak dyskurs społeczny czy ekonomiczny. Część osób kwestionuje jednak tezę, że płeć w literaturze nie jest neutralna, lecz konstruktywna. Profesor Janion szczególną wagę przywiązuje do interdyscyplinarnego charakteru Gender Studies. Gdyby tematy tam wykładane włączyć do programu zajęć na polonistyce, straciłyby one charakter interdyscyplinarny - uważa profesor Janion. - Na moje wykłady przychodzą uczeni innych specjalności i prowadzą ze mną debaty w obecności studentów - to jest niesłychanie twórcze - mówi. - Przez wiele lat miałam swoją wąską specjalność, teraz potrzeba mi interdyscyplinarności. W dziedzinie prawa Gender Studies zajmują się na przykład wykrywaniem przypadków nierównego traktowania płci w przepisach i ich stosowaniu. Przygotowują słuchaczy do oceniania, jak poszczególne przepisy prawa wpływają na sytuację kobiet, a jak mężczyzn, dają propozycje przyszłych zmian ustawodawczych i opracowują strategie ich przeprowadzania, prowadzą akcję edukacyjną, której celem jest uświadomienie społeczeństwu, że prawo wprawdzie może powodować nierówność płci lub pogłębiać istniejące już różnice, może jednak również skutecznie im przeciwdziałać. Profesor Eleonora Zielińska z Instytutu Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, która wykłada na Gender Studies, zgadza się, że z polskiego prawa została wyeliminowana większość przepisów wprost dyskryminujących obywateli ze względu na płeć - np. do niedawna z urlopu wychowawczego oraz dni wolnych na opiekę nad chorym dzieckiem mogła korzystać wyłącznie kobieta, bo przepis mówił o "pracownicy". Pozostały jeszcze pojedyńcze przepisy, które nie traktują równo kobiet i mężczyzn, np. różny wiek emerytalny (60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn) lub przepis mówiący o tym, że w rodzinie zastępczej tylko kobieta ma prawo do urlopu wychowawczego. Zdaniem profesor Zielińskiej bolączką polskiego systemu prawnego jest dyskryminacja pośrednia i właśnie jej m.in. poświęcone są zajęcia na Gender Studies. Z badań, jakie prowadziła nad orzecznictwem, wynika na przykład, że gwałty (99 proc. ofiar to kobiety) są karane szczególnie łagodnie w porównaniu z wyrokami ferowanymi przez sądy w innych sprawach. - W naszych sądach pokutuje stereotyp, że doniesienia o zgwałceniach często są fałszywe - mówi prof. Zielińska. - Tymczasem z badań wynika, że fałszywe doniesienia o gwałcie stanowią zaledwie 2 do 5 proc. wszystkich zgłoszeń gwałtów, nieco mniej niż w przypadku fałszywych doniesień o popełnieniu innych przestępstw. Stereotyp w sądzie Kobieta oskarżona o znęcanie się nad dzieckiem, łamiąca stereotyp istoty łagodnej i opiekuńczej, dostaje wyższy wymiar kary niż mężczyzna, który popełnił to samo przestępstwo. Nieletnie dziewczyny, które popełniły przestępstwo lub wykroczenie, podczas przesłuchania i w sądach dla nieletnich zawsze pytane są o utrzymywane przez nie stosunki seksualne i o źródło utrzymania, nastoletni chłopcy zaś pytani są o to tylko wówczas, gdy przestępstwo, które popełnili, związane jest bezpośrednio z życiem seksualnym (zjawisko to określa się mianem seksualizacji przestępstw, a tzw. wykolejenie seksualne świadczy na niekorzyść dziewcząt). - Jeżeli prawo mówi, że kobieta i mężczyzna mają takie same prawa i obowiązki w małżeństwie, to przy sprawach rozwodowych nie powinno się na niekorzyść kobiety interpretować faktu, że nie prała mężowi koszul, jeżeli mąż również nie prał jej rzeczy. Tymczasem w naszych sądach jako zarzut pod adresem żony traktuje się to, że nie gotowała, nie prała, nie prasowała, nie sprzątała, czyli nie dokładała starań, aby stworzyć wspólny dom. Mężczyznom w ogóle nie stawia się takich zarzutów - mówi Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, która prowadziła badania w sądach rodzinnych. - Każdy z nas ulega stereotypom, które spełniają zresztą pożyteczną rolę, bo porządkują rzeczywistość - mówi profesor Eleonora Zielińska. - Nie powinny jednak wpływać na orzecznictwo sądów, a u nas tak się właśnie dzieje. Zdaniem profesora Dydla otwarcie Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim jest świadectwem otwartości tej uczelni i jej zdolności do nadążania za zmianami. - Jest to nowa dziedzina i będzie się rozwijała - mówi profesor. - Tym bardziej że na tego rodzaju studia jest spore zapotrzebowanie społeczne. Kiedyś z powodów ideologicznych likwidowano na uniwersytetach wydziały teologiczne. Teraz się je przywraca - zresztą słusznie - traktując je jako pewną dziedzinę wiedzy, którą można bezstronnie uprawiać. W podobny sposób należy traktować Gender Studies. Gender Studies działają od 1996 roku, finansowane są przez Fundację Forda (wcześniej działalność Gender Studies finansowała Fundacja Batorego) oraz z opłat studentów - 300 zł za semestr. W ostatnim semestrze na Gender Studies było 110 słuchaczy - dziennikarzy, nauczycieli, lekarzy, sędziów, pracowników organizacji pozarządowych, tłumaczy. Gender Studies oferują zajęcia z prawa, socjologii, psychologii, pedagogiki, literatury obcej i polskiej, filozofii, kulturoznawstwa, monitoringu prasy.
Notariusz odmówił kobiecie spisania aktu notarialnego kupna działki, żądając, aby przyszła z ojcem. szczegóły ustalał z ojcem, choć w akcie notarialnym figurowała córka.- To jest najbardziej jaskrawy przykład dyskryminacji - mówi profesor Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, podyplomowego studium na Uniwersytecie Warszawskim. Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. Płeć i feminizm są elementem wykładów zarówno z prawa, jak i z literatury. W dziedzinie prawa Gender Studies zajmują się wykrywaniem przypadków nierównego traktowania płci w przepisach i ich stosowaniu. Przygotowują słuchaczy do oceniania, jak przepisy prawa wpływają na sytuację kobiet, a jak mężczyzn, dają propozycje zmian ustawodawczych. z polskiego prawa została wyeliminowana większość przepisów wprost dyskryminujących obywateli ze względu na płeć. Zdaniem profesor Zielińskiej bolączką polskiego systemu prawnego jest dyskryminacja pośrednia i jej poświęcone są zajęcia na Gender Studies.Z badań wynika na przykład, że gwałty są karane szczególnie łagodnie w porównaniu z wyrokami ferowanymi przez sądy w innych sprawach. Kobieta oskarżona o znęcanie się nad dzieckiem, łamiąca stereotyp istoty łagodnej i opiekuńczej, dostaje wyższy wymiar kary niż mężczyzna, który popełnił to samo przestępstwo.- Każdy z nas ulega stereotypom, które spełniają zresztą pożyteczną rolę - mówi profesor Zielińska. - Nie powinny jednak wpływać na orzecznictwo sądów.Zdaniem profesora Dydla otwarcie Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim jest świadectwem otwartości tej uczelni i jej zdolności do nadążania za zmianami.
BOŚNIA Pięć lat po Dayton Jeśli wyjdą, zacznie się od nowa "Dayton", przydrożny bar kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską. - Otwarty został 14 grudnia 1995 roku, gdy podpisano układ z Dayton kończący wojnę w Bośni - mówi Gorica (na zdjęciu z bratem Michałem). FOT. RYSZARD BILSKI RYSZARD BILSKI z Sarajewa Droga do "Dayton", wijąca się w górach, nagle się urywa. Kończy się asfalt, zaczynają wertepy, a potem wielki plac budowy. Ciężkie spychacze, koparki, świdry, wyglądające w tym górskim krajobrazie jak zabawki, wgryzają się w skałę, torują nową drogę. Niebotyczny Trebević króluje nad innymi szczytami. Z niego Serbowie ostrzeliwali Sarajewo. Miasto mieli jak na dłoni. - Zapomniałem. Dawno tu nie byłem... Góra się osunęła. Nie przejedziemy, a pieszo stanowczo za daleko. Ja nie dam rady, to podobno tylko kilkaset metrów, ale wiadomo to - mówi Slavko Szantić z opozycyjnego sarajewskiego "Krugu 99" skupiającego muzułmańskich, chorwackich i serbskich intelektualistów. Do "Dayton", małego przydrożnego baru o tej właśnie nazwie, znajdującego się kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską, "Rz" zaprosiła kilka osób z "Krugu" na dyskusję "5 lat po Dayton". Powróciliśmy do Sarajewa. Znaleźliśmy przytulny kącik w "Konobie", gdzie na wzór małych restauracyjek w Dalmacji raczy się gości wyłącznie rybami i winem. Trzeba walczyć o swoje - Próbuje się nas dziś przekonywać, że porozumienie podpisane w Dayton było najlepszym z możliwych do wynegocjowania w ówczesnych warunkach. Zachód chce w ten sposób usprawiedliwić swój wielki błąd, jaki popełnił przed pięcioma laty, akceptując stan po czystkach etnicznych i układając się z ludźmi, którzy doprowadzili do wojny. Przecież mógł znaleźć innych partnerów, choćby w naszym "Krugu". My od samego początku wykazywaliśmy bezsens wojny, demaskowaliśmy jej prawdziwe cele - podział Bośni i Hercegowiny na czysto etniczne państewka. Nie byliśmy, niestety, słyszani - mówi Mirjana Malić, Serbka, pracownik naukowy Akademii Medycznej w Sarajewie, posłanka do Skupsztiny Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej z listy socjaldemokratów. Przodkowie Mirjany przybyli do Sarajewa przed czterema wiekami, ona się w tym mieście urodziła, tu chodziła do szkoły, ukończyła studia, a potem rozpoczęła pracę w Akademii Medycznej. Nigdy jej nie obchodziło, kto jakiej jest narodowości. Obchodziło to jednak innych. Już po podpisaniu układu z Dayton wyrzucono ją z pracy. Nie mogła się z tym pogodzić. Tak długo walczyła, aż w końcu, pewnie dla świętego spokoju, przyjęto ją ponownie na akademię. - To żadna łaska. To moje prawo... Ludzie powinni walczyć o swoje - mówi Mirjana. - Nie dyskutujmy już więcej o tym, jak zmieniać porozumienie z Dayton, bo to będzie iluzja. Weźmy się energiczniej do zmieniania Bośni. To zależy już przecież nie od Zachodu, ale od nas - podkreśla. I po śmierci razem Slavko Szantić też od urodzenia mieszka w Sarajewie. Tu przeżył wojnę. Pochodzi z rodziny wieloetnicznej. Zawiózł mnie kiedyś na stary cmentarz partyzancki, położony w pobliżu stadionu olimpijskiego, który też jest cmentarzem. Nie było gdzie, więc tam, pod ogniem serbskich snajperów, chowano poległych. Bardzo często przychodził orszak z jednym zmarłym, a od kul snajperów ginęło kilka osób. Przystanęliśmy wówczas przed trzema grobami... Muzułmanin Muderizović Eriden Zlaja żył lat dwadzieścia. Obok mogiła Serba Predraga Jakovljevicia lat trzydzieści trzy. I trzeci grób Chorwatek: Sandy Tomaszević lat dwadzieścia sześć i jej matki. - Nas i po śmierci rozdzielić się nie da, a co dopiero za życia. Trzeba by jeszcze kilku czystek etnicznych - mówił Slavko. - Niestety, niektórzy tutejsi, ślepi i głusi, nacjonaliści mają takie straszne chore pomysły - kontynuował. Dzielą ludzi i przeciwstawiają jednego drugiemu. Jak ktoś jest wyznania prawosławnego, to musi być Serbem, a ilu ja znam Serbów, którzy modlą się w meczecie. A jak katolickiego, to tylko Chorwat. Moja żona jest po ojcu muzułmanką, po matce katoliczką, a dziadek i pradziadek byli wyznania prawosławnego. Jesteśmy prawosławną rodziną bosanską. Kiedyś byliśmy bośniacką... Bosancem jest teraz każdy, kto mieszka w Bośni, niezależnie od tego, jaką wiarę wyznaje. Dawniej zaś wszystkich nazywano Bośniakami. Dziś Bośniak znaczy muzułmanin. Slavko przez kilkanaście lat pracował w niezależnym dzienniku "Oslobodjenje", teraz sekretarzuje w "Krugu 99". Jest zwolennikiem jak najszybszej i zdecydowanej nowelizacji porozumienia z Dayton. Oczekuje rozwiązania Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej i Republiki Serbskiej, odsunięcia od polityki wszystkich, którzy doprowadzili do wojny, delegalizacji partii nacjonalistycznych, które nie chcą nawet słyszeć o wspólnym państwie bośniackim i dlatego przeszkadzają w powrotach uchodźców. Opowiada się za utworzeniem silnego międzynarodowego protektoratu nad Bośnią i Hercegowiną. - Im silniejszy - twierdzi - tym krócej będzie istniał, szybciej wrócimy do normalności. Jeśli ciągle będziemy stosować tylko półśrodki, to wszystko będzie się tak ślimaczyło jak do tej pory, wielu z nas życia zabraknie... Slavko nie może zrozumieć, dlaczego najwięksi zbrodniarze wojenni: były prezydent Republiki Serbskiej Radovan Karadżić i dowódca wojsk serbskich Ratko Mladić, są wciąż na wolności. Kto i z jakiego powodu rozpiął nad nimi parasol bezpieczeństwa? Dlaczego nadal toleruje się istnienie w BiH trzech armii, skoro wystarczyłaby jedna i o wiele mniejsza. Teraz w federacji istnieją wojska bośniackie i chorwackie, pochłaniające prawie 35 procent budżetu! Wprawdzie oficjalnie mówi się, że są pod jedną komendą, ale ćwiczą, jedzą i śpią oddzielnie. Własną armię ma też Republika Serbska. - Nie wiesz po co? To ci powiem. Gdyby dziś wyszły z Bośni siły międzynarodowe, to jutro oni zaczęliby znowu walczyć. Dlatego trzeba te stare nacjonalistyczno-wojenne struktury zniszczyć. My sami temu nie podołamy, to musi zrobić nowy Dayton. Mały krok Prof. dr Vlatko Doleczek, przewodniczący "Krugu 99", twierdzi, że obraz powyborczej Bośni - kreowany przez zagraniczne i bośniackie opozycyjne media - nie jest prawdziwy. Nie można bowiem zgodzić się z opinią, iż wyborcy masowo poparli stare, nacjonalistyczne partie, skoro żadna z nich zarówno w Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej (FChM), jak i w Republice Serbskiej (RS) nie jest w stanie utworzyć rządu, a wszystkie razem zdobyły mniej głosów niż w poprzednich wyborach. - Uczyniliśmy mały krok w kierunku demokracji - mówi. - Jednak stanowczo za mały - dodaje po chwili. - Po klęsce Chorwackiej Wspólnoty Demokratycznej w Chorwacji, po przegranej Slobodana Miloszevicia w Jugosławii można było oczekiwać, że i u nas wyborcy zdecydowanie odrzucą programy partii nacjonalistycznych, że wreszcie zostaną one zepchnięte ze sceny politycznej. Inicjatorem tworzenia władzy koalicyjnej w FChM są socjaldemokraci z pierwszej partii mającej przydomek obywatelskiej, w której obok Bośniaków są Serbowie i Chorwaci. Najprawdopodobniej zaproszą dz sojuszu Partię za Bośnię i Hercegowinę oraz Nową Chorwacką Inicjatywę. Natomiast w RS najbardziej realna wydaje się koalicja postępowej Partii Demokratycznego Rozwoju (teka premiera) z ciągle tu silną nacjonalistyczną Serbską Partią Demokratyczną, której kandydat wygrał wybory prezydenckie. Na poziomie federacji koalicję rządzącą będzie można zaś utworzyć bez udziału partii nacjonalistycznych. Gorica Po spotkaniu z "Krugiem" podejmuję jeszcze jedną próbę dotarcia do "Dayton". Okazuje się, że pieszo trzeba pokonać nie 200 metrów, ale ponad dwa kilometry. "Dayton" jest zamknięty. Pukam. Otwiera córka właściciela, Gorica, uczennica VII klasy podstawówki w Pale... Tak, to to samo Pale, w którym przez wiele lat Karadżić ukrywał się, a wcześniej urzędował jako prezydent Republiki Serbskiej i odrzucał wszelkie inicjatywy pokojowe Zachodu. Gorica jest ciekawa Polski, ale chętnie i dużo opowiada o swojej rodzinie, wtrącając, jak na Dayton przystało, angielskie słówka. - Tata jest Serbem, ma na imię Slobodan, mama Slavica i babcia Antica są Chorwatkami. Rodzice otworzyli ten bar w dniu podpisania porozumienia w Dayton, by uczcić koniec wojny. Zawsze było tu pełno gości. Zaraz zrobię kawę, pójdę po wrzątek do domu, bo tu wszystko wyłączone. Nie ma drogi, nie jeżdżą samochody, nikt teraz nie przychodzi do baru. Osada jest mała, cztery domy. Zapomniany "Dayton"... Może za pół roku, jak się tu przebiją z drogą, tata znowu otworzy lokal, ale lepiej wcześniej zatelefonować i się upewnić. Numer 057261236. W drodze powrotnej towarzyszy mi Ranko. Idzie do Sarajewa do apteki. Przed wojną miał dom w śródmieściu. Teraz mieszka tam oficer armii muzułmańskiej. - Służyłem w wojsku Republiki Serbskiej, Muzułmanie wszystkich żołnierzy uważają za zbrodniarzy. Gdybym został rozpoznany, to by mnie zabili, dlatego siedzę cicho w Pale i nie upominam się o swój dom - mówi. - My już nigdy nie będziemy mogli żyć razem. Może za sto lat, jak przestaną mówić o nas jako o narodzie, który ma "skłonność do zabijania" - mówi pełen żalu Ranko.
Do "Dayton", małego przydrożnego baru o tej właśnie nazwie, znajdującego się kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską, "Rz" zaprosiła kilka osób z "Krugu" na dyskusję "5 lat po Dayton". - Próbuje się nas dziś przekonywać, że porozumienie podpisane w Dayton było najlepszym z możliwych do wynegocjowania w ówczesnych warunkach. Zachód chce w ten sposób usprawiedliwić swój wielki błąd - mówi Mirjana Malić.
PODKARPACKIE Referendum w Sędziszowie za odwołaniem radnych Między burmistrzem, posłem a plebanem JÓZEF MATUSZ W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum lokalni politycy i nie tylko politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. Mieszkający pod Sędziszowem poseł Zdzisław Pupa (AWS - "S" RI) popiera obecny układ i był przeciwny referendum. - Mam nadzieję, że się nie uda odwołać rady - powiedział. Poseł jeździł na spotkania z mieszkańcami organizowane przez przeciwników oraz zwolenników referendum. - Nie zapraszaliśmy go, ale sam przyszedł. Nagle wyskoczył na scenę, wyrwał mikrofon, zdjął marynarkę i zaczął krzyczeć - kto tu rządzi? - opowiada Zbigniew Idzik, przewodniczący komisji koordynacyjnej "Solidarności" w Sędziszowie. W referendum, po obu stronach, zaangażowali się także księża. Zwolennicy referendum twierdzą, że na przykład znany w okolicy ksiądz Eugeniusz Miłoś związany z posłem Pupą, chodząc po kolędzie, namawiał, by w niedzielę parafianie nie brali udziału w głosowaniu. Natomiast ksiądz dziekan Stanisław Ryba, proboszcz kościoła parafialnego w Sędziszowie, agitował do udziału w referendum. - W niedzielę 2 stycznia podczas nabożeństw ksiądz dziekan odczytał pismo wzywające wyborców do udziału w referendum i głosowania za odwołaniem rady - mówi Stanisław Wozowicz, przewodniczący Rady Miasta i Gminy. Z pomocą poselsko-kościelną Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Na dwadzieścia osiem mandatów osiemnaście przypadło AWS, a dziesięć wyłonionemu na czas wyborów Porozumieniu Samorządowemu. Z pomocą poselsko-kościelną radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Część radnych AWS zaczęła się jednak wycofywać z tych uzgodnień. - Zauważyliśmy, że w naszych szeregach jest opozycja i AWS zaczyna topnieć - mówi Stanisław Wozowicz, którego wybrano na przewodniczącego rady. Gdy na dwóch sesjach nie udało się wybrać Paśki, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, również związanego z AWS. Opowiedziało się za nim dziewiętnastu radnych, a przeciwni mu byli radni nazywani "grupą posła Pupy i księdza Miłosia". Wozowicz twierdzi, że osoby, które złamały ustalenia i przeszły na stronę Olesia, zrobiły to dla władzy. Przyznaje, że Oleś wiele dobrego zrobił, ale nie potrafił w odpowiednim momencie odejść. Przewodniczący zaprzecza, by był przez kogoś sterowany. - To bzdura, że o wszystkim decyduje ksiądz lub poseł. Nie wyobrażam sobie, by ktoś miał za mnie podejmować decyzje - mówii. Dodaje, że ma już jednak dość bycia radnym i bawienia się w demokrację. Tymczasem poseł Pupa nie ukrywa, że mocno pracował nad tym, aby AWS wygrała w Sędziszowie wybory. I tak się stało. - Doszło jednak do tego, że Wiesław Oleś wykiwał nas i związał się z innymi - wyznaje poseł. Chcieli uległego burmistrza - Aby to wyjaśnić, trzeba przypomnieć rok 1998. Odmówiłem wówczas księdzu Eugeniuszowi Miłosiowi odwołania dyrektorki szkoły w Zagórzycach Górnych. Domyślam się, że ksiądz musiał się poskarżyć posłowi Zdzisławowi Pupie, na którego głosował w wyborach do parlamentu. Oni chcieli burmistrza, który byłby im całkowicie uległy. Nie spodziewałem się jednak, że poseł, któremu ja i moja rodzina pomagała w kampanii wyborczej, będzie przeciwko mnie - mówi Wiesław Oleś. Twierdzi, że poseł Pupa proponował mu wcześniej dobrze płatną funkcję przewodniczącego Rady Miasta oraz prowadzenie wspólnych interesów. - Miały to być interesy o wymiarze politycznym i gospodarczym, aby zgromadzić środki na następną kampanię posła. On zawsze powtarzał, że musi się zabezpieczyć, by nie obudzić się z ręką w nocniku - utrzymuje Oleś. - To ewidentne kłamstwo. Niech nie rzuca inwektyw i nie podjudza ludzi. Przyzwyczaiłem się już do tych kłamstw, jak choćby do plotki, że ostatnio wykupiłem PGR. Lepiej by było, żeby ktoś sprawdził, jakie interesy gminne przechodziły przez "Inwest Dom" prowadzony przez brata Wiesława Olesia - odpowiada poseł Pupa. Karykatura demokracji Wiesław Oleś burmistrzem na trzecią kadencję został z poparcia Porozumienia Samorządowego, przez jego przeciwników nazywanego lewicowym, oraz grupy radnych AWS. Ta współpraca nie trwała jednak długo, gdyż radni PS wycofali poparcie dla burmistrza. - Domagali się wielu stanowisk. Zauważyłem, że zaczyna się tworzyć karykatura demokracji, nawrót do PRL. W taką demokrację, w której rządzi sitwa, nie chciałem się bawić. Chcieliśmy się połączyć z grupą radnych kierowaną przez posła Pupę. Nie chcieli o tym słyszeć - mówi Wiesław Oleś. Przewodniczący Wozowicz utrzymuje natomiast, że porozumienie było możliwe, ale Oleś stawiał jeden warunek - musi być burmistrzem. Opozycyjna AWS ponownie związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego (wcześniej nazywali ich lewicowymi) i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd. - Wotum nieufności nie wchodziło w grę, gdyż brakowało nam jednego głosu. Rada podjęła więc uchwałę o nieudzieleniu absolutorium zarządowi, którą podtrzymało Kolegium Regionalnej Izby Obrachunkowej w Rzeszowie - mówi Wozowicz. Burmistrz Oleś odwołał się od tej uchwały do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale sąd umorzył postępowanie. Pismo z sądu nie dotarło jednak do radnych i nie ma o nim wzmianki w dzienniku podawczym. Wiesław Oleś tłumaczy lakonicznie, że zawiniła młoda pracownica, która przyjmowała pocztę. Jego przeciwnicy skierowali w tej sprawie wniosek do prokuratury. Radni uciekali przed przewodniczącym Nie wiedząc o decyzji NSA, radni złożyli wniosek o wotum nieufności dla burmistrza i zarządu, ale zabrakło jednego głosu. Przewodniczący Wozowicz przypadkiem dowiedział się, że sąd dawno umorzył postępowanie, co dało podstawę do odwołania zarządu zwykłą większością głosów. - Radnych trzeba zawiadomić o sesji siedem dni wcześniej, a osoby związane z Olesiem nie przyjmowały zawiadomień. Jeździłem więc osobiście z wezwaniem do ich domów. Niektórzy uciekali na mój widok, a jednego uciekającego radnego to nawet goniłem samochodem, by mu wręczyć zawiadomienie - opowiada Wozowicz. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z Olesiem, zebrała wymaganą liczbę podpisów i złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. Na sesji 29 listopada 1999 roku odwołano zarząd i burmistrza Olesia. - Przez lata sprawowania tego urzędu moją dewizą było nie szkodzić, ale w tej kadencji zabrakło drużyny do kolegialnej gry - uważa odwołany burmistrz. Jego przeciwnicy z AWS mówią, że to on, przy poparciu Zarządu Regionu "Solidarności", w którym często gościł, był inicjatorem referendum. Od ponad miesiąca jego następcą jest Kazimierz Kiełb, radny powiatowy z AWS. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza Olesia, wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, sędzia Jan Jaskółka, zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim. - Takie są zasady demokracji. Społeczeństwo ma prawo zweryfikować osoby, które wybrało. Jest to środek dość drastyczny, ale należy sięgać po ten oręż w konieczności. Obawiam się, że może to być zaraźliwe, gdyż mam sygnały o zamiarze przeprowadzenia referendum w kolejnych gminach - mówi sędzia Jaskółka.
W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum lokalni politycy i nie tylko politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Olesia. wiele dobrego zrobił, ale nie potrafił w odpowiednim momencie odejść. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim.
REPORTAŻ Z pamiętnika rezerwisty w polskim oddziale KFOR Wielki post w Osiemnastym Batalionie Punkt kontrolny w Drajkovcach obsadzają Ukraińcy. Gości częstują gorącą kawą z ogromnego czajnika. FOT. RYSZARD BILSKI PORUCZNIK RYSZARD BILSKI z Kosowa - Umartwimy tu pana jak należy - mówi ksiądz kapelan Marek Strzelecki. Na kolację idę jeszcze jako cywil. W jadłospisie ryba. - Lubi pan rybę? - pyta podchwytliwie ksiądz Marek. - Wprost przepadam - odpowiadam szczerze. - Takim trzeba w inny sposób dać odczuć, że to wielki post. 10 marca 2000 roku, pierwszy piątek wielkiego postu, mój pierwszy dzień w bielskim batalionie desantowo-szturmowym, który wchodzi w skład międzynarodowych sił wojskowych KFOR w Kosowie, zakończył się oficjalnym wcieleniem rezerwisty do armii. - Po całości czy jedna druga? - pyta Dawid, żołnierz z Wodzisławia, dorabiający do żołdu jako batalionowy fryzjer. Major Zbigniew Tłok-Kosowski, szef logistyki, zaprasza do magazynu mundurowego: - Spodnie za długie, a w pasie za wąskie jak u każdego rezerwisty. To samo z mundurem. Nakładki na pagony, trzy gwiazdki. To aż za dużo jak na rezerwistę dziennikarza. Większość pańskich kolegów po fachu wymigała się od wojska. Buty - czterdziestka. Wszystkie berety za ciasne, szukają numeru pięćdziesiąt dziewięć. - Lepsza - widzę na oko - byłaby nawet sześćdziesiątka, łeb słusznej wielkości - mówi major, czuwający nad tym, abym wyglądał nie jak oferma batalionowa, lecz jak oficer armii, która od roku jest członkiem NATO. Czy ja to udźwignę? Kurtka z podpinką, kamizelka kuloodporna, blacha pancerna, hełm... Żniwa z kostuchą w tle Zamieszkałem w kontenerze. Wygodne metalowe łóżko, stolik nakryty ceratowym obrusem, szafki, dwa krzesła, czajnik elektryczny, kaloryfer olejowy na prąd. Przypominają mi się sierpniowe noce spędzone w namiotach. Przed przemarznięciem uratował mnie śpiwór, który zafasowałem przezornie w Skopje w tworzonej tam wówczas przez podpułkownika Jarosława Szyksznię polskiej bazie logistycznej. Tamte dni to był wielki koszmar i sprawdzian dla spadochroniarzy z 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej, którzy z końcem czerwca wylądowali w szczerym polu pomiędzy Uroszevacem a Kaczanikiem u zbiegu dwóch dolin. - Logika nakazywała, by tu właśnie założyć obozowisko, bo ukształtowanie terenu dawało gwarancje dobrej łączności radiowej. Dodatkowym argumentem był też niewielki las. Później okazało się, że było to jedno z nielicznych miejsc, gdzie można się dowiercić do wody - mówi major Kosowski. - Wczesnym rankiem stanęliśmy przed łanem zboża. Co ja tu robię? Przyjechałem na żniwa czy na misję wojskową? Nic, tylko brać za kosę. Lepsza byłaby snopowiązałka. A może kombajn? Ale ja, góral, jestem przyzwyczajony do kosy, bo na nasze stromizny nie wjedzie się z żadną maszyną. Tu, w tym zbożu w Kosowie, mogła czyhać kostucha. Wszędzie miny. Siusiać nie można pod drzewkiem ani nawet na poboczu, tylko po kole samochodu. Na każdym kroku groziło niebezpieczeństwo. Przecież to było zaledwie kilkanaście dni po zawarciu rozejmu - wspomina starszy kapral Sławomir Pytel z Juszczyny koło Żywca. Major Tłok-Kosowski wskoczył na spychacz i zaczął niwelować teren pod bazę batalionu. Przed oczyma - nie zaprzecza dziś - przesunął mu się film z całego życia. W każdej chwili mógł wylecieć na minie. Jakąś tam ochronę dawała solidna konstrukcja spychacza, a także kamizelka kuloodporna, blacha pancerna i hełm. Ale co by było, gdyby wjechał na niewybuch większego kalibru? Po południu żołnierze zaczęli już stawiać namioty, wieczorem zjedli gorący posiłek ugotowany na wodzie mineralnej - przez pewien czas nawet myli się w takiej wodzie, co uchroniło ich przed zatruciem i epidemią - a w nocy wyjechali na pierwsze patrole. Następnego ranka w całej okolicy było już głośno o Polakach. Spokój nad rzeką Ibar 11 marca, sobota. Tuż po śniadaniu (owsianka, kiełbasa na gorąco, chleb, dżem, miód, herbata) wyjazd do Kosovskiej Mitrovicy. Za kierownicą honkera podpułkownik Krzysztof Klimaszewski, pomocnik dowódcy batalionu do spraw prawa i dyscypliny. Z trudem przeciskamy się przez mitrovicki rynek, na którym handluje się już nie tylko ciuchami, warzywami i coca-colą, ale także samochodami. Mercedes - 3,5 tysiąca marek, golf - 2,5 tysiąca marek, lecz bez dowodów i tablic rejestracyjnych. Chętnych nie brakuje. Kogo obchodzi źródło pochodzenia pojazdu? Tu prawie wszystkie samochody są niewiadomego pochodzenia. Policja międzynarodowa, nie mówiąc już o lokalnej, albańsko-serbskiej, utworzonej jesienią ubiegłego roku (Serbów w niej jak na lekarstwo, można ich spotkać tylko w serbskich enklawach), patrzy na to przez palce. Amerykańscy żandarmi wypowiedzieli walkę jedynie piractwu drogowemu i ostro karzą za przekraczanie dozwolonej prędkości. Mandat zapłacił nawet dowódca polskiego batalionu. Kierowcy albańscy bez mrugnięcia okiem płacą mandaty, nawet po kilkaset marek, byle im nie zaglądano w papiery. Co innego na granicy. Tu są dokładnie kontrolowani. Kiedyś na przejście graniczne pomiędzy z Kosowem a Macedonią zajechał jaguar. Właściciel miał tylko paszport. Twierdził, że bardzo się spieszy, a dokumenty zostawił w drugiej marynarce. Poszedł je przynieść i do tej pory nie wrócił, choć minęły już trzy miesiące. Od trzech dni siły KFOR w Mitrovicy wzmacnia ponadstuosobowa polska grupa bojowa, którą dowodzi major Tomasz Bąk. Na rzece Ibar, dzielącej Kosovską Mitrovicę na część serbską i albańską, niemal każdego dnia dochodziło do starć Albańczyków z Serbami w pobliżu głównego mostu. Albańczycy próbowali przedostać się do swoich enklaw w północnej części miasta, a Serbowie - do południowej. Spadochroniarze z Bielska-Białej wzięli się ostro do roboty. Dzień i noc patrole, stałe posterunki w newralgicznych punktach miasta. Kontrolują nawet pojazdy organizacji charytatywnych. Są równie nieustępliwi wobec Serbów i Albańczyków. Sytuacja w mieście wciąż jest napięta, ale nikt nikogo nie obrzuca już kamieniami, nie strzela, ustały prowokacje. Trzeźwy jak Polak Polski posterunek przed cerkwią. Dawniej w albańskiej części miasta mieszkało około czterech tysięcy Serbów, teraz - łącznie z rodziną prawosławnego księdza - żyje tu zaledwie dwadzieścia osób. Pukam do drzwi domu popa. Mówię głośno w języku serbskim: dobar dan. Głucho. - Może z drugiej strony, oni raczej używają tamtego wejścia Obawiają się albańskiego snajpera - mówi wartownik. Miał rację. Na schodach oczekują nas żona oraz córka popa, Sneżana. Proponują kawę i rakiję. Poprzestajemy na kawie. W batalionie obowiązuje całkowita prohibicja. Z początku niektórzy wyśmiewali "nieżyciowy zakaz dowódcy", ale teraz są z siebie dumni, że nie piją. - Nie wiem, co się ze mną stało, dawniej przepustka kojarzyła mi się tylko z wiśnióweczką. Do tego piwko i człowiek był już na obrotach. Teraz nawet w domu na urlopie wolę iść z dziewczyną na soczek, na hamburgerka. Było kilku wariatów, nie wytrzymali, urżnęli się. Jak wytrzeźwieli, szef żandarmerii zaprosił ich na "pogadankę" i wręczył im bilety powrotne do kraju. Wiadomość, że Polacy nie piją, rozeszła się wśród ludności miejscowej. Ludzie częstują rakiją, bo mają to w zwyczaju, ale nie nalegają, a w dowództwie KFOR, szczególnie Amerykanie, nie mogą wyjść z podziwu dla Polaków. Sneżana przynosi dzbanek z kawą. Pracuje po stronie serbskiej, w służbie zdrowia. Zarabia sto marek miesięcznie. Z domu wychodzi tylko pod eskortą żołnierzy KFOR albo policji międzynarodowej. Codziennie wolontariusze z organizacji humanitarnych przynoszą im chleb, dwa razy w miesiącu owoce i warzywa. Dziś pop ma pochować Serba we wsi Zubcze, ale żeby tam się dostać, musi przejechać przez albańską wieś. Nie może się doczekać eskorty francuskiej. Prosi Polaków. Sprawa jest załatwiona od ręki. Sneżana opowiada o tym, jak Albańczycy chcą ich zastraszyć i zmusić do ucieczki. Podchodzą w nocy blisko domów, obserwują ich przez lornetki. - Żyjemy tu jak w getcie. Pustynia w Kosowie 12 marca, niedziela. Leje jak z cebra. O trzeciej nad ranem przyjechały trzy autobusy z Bielska-Białej i z Krakowa z żołnierzami powracającymi z dwutygodniowego urlopu. Natychmiast rozjechali się do Strpc i Brezovicy, ci z Kaczanika wysiedli wcześniej. O dziewiątej msza święta. - Pierwsza niedziela wielkiego postu. Pan Jezus przebywał przez czterdzieści dni i nocy na pustyni. Dla nas tą pustynią jest pobyt tu, w Kosowie, z daleka od rodzin - mówi ksiądz Marek. Jego słowa zagłusza warkot autobusów przejeżdżających obok kaplicy. Do kraju na dwa tygodnie odjechała kolejna zmiana urlopowiczów - jutro wieczorem będą już w Bielsku-Białej, w Krakowie - wśród nich kapitan Mirosław Wiklik, dowódca kompanii wsparcia. To on właśnie przygarnął starego rezerwistę z "Rzeczpospolitej". By skrócić mi - po kilkudziesięcioletniej przerwie - okres rekrucki, oddał mnie w solidne ręce swego najlepszego dowódcy plutonu, porucznika Romana Korzeniewicza. Już po pierwszym spotkaniu nie mam wątpliwości, że jeśli w elementarzu miałby się znaleźć rysunek i opis żołnierza, to za model powinien służyć właśnie on. Jest to bowiem "żołnierz regulaminowy" i myślący zarazem. W strugach deszczu żegnamy odjeżdżających. W batalionie zrobiło się smutno i cicho. Ci, którzy przyjechali, odpoczywają, są jeszcze myślami w swych domach, ci, którzy pozostali, a pojadą w następnej turze - za dwa tygodnie - już myślą o swych rodzinach. Patrole, jak każdego dnia, wyjeżdżają w teren. Na obiad rosół, kurczak pieczony, banany. Ciszę poobiednią przerywa komunikat ogłaszany w radiowęźle batalionowym: - Kierowca dowódcy zgłosi się natychmiast do samochodu. Nagły wyjazd do wsi Donja Bitinja. Osiem samochodów albańskich wjechało bez zgody Serbów w ich enklawę. Albańczycy chcą odwiedzić swoje domy. Serbowie mówią: my ich wpuścimy, jeśli pozwolą nam odwiedzić nasze domy w Prizrenie i Uroszevacu. Albańskie samochody zostały zablokowane. Serbowie chwycili za kamienie. To odwet za piątek. Gdy dowódca batalionu, podpułkownik Roman Polko, negocjuje z Serbami, kilkanaście osób atakuje jego samochód, w którym znajdują się kierowca i tłumacz (Albańczyk). Napastnicy usiłują wyciągnąć tłumacza, a gdy to się nie udaje - zamknęli się od wewnątrz - próbują przewrócić pojazd. Dowódca oddaje w górę cztery strzały ostrzegawcze. To odwraca uwagę atakujących i kierowca ucieka samochodem z niebezpiecznej strefy. Język jest niewinny 13 marca, poniedziałek. Patrol w składzie: dowódca - porucznik Korzeniewicz - kierowca, dwóch żołnierzy, ksiądz kapelan i ja. Wyjazd w rejon Kaczanika. Tu dołącza do nas drugi honker. W góry, gdzie kręte i wąskie drogi, muszą jechać co najmniej dwa pojazdy. Co pewien czas dowódca melduje przez radio, gdzie jesteśmy. Mała górska wioska Krivenik. Tuż przy granicy z Macedonią. Zaledwie kilkanaście domów. Już z daleka widać budynek szkoły. Tam właśnie jedziemy. Kapelan wiezie ze sobą tysiąc marek w prezencie dla szkoły od wiernych z Bielska-Białej. To taca z kilku niedziel, kiedy kazania głosił kapelan "osiemnastki". Mówił o nienawiści i pojednaniu właśnie na przykładzie Kosowa. Propozycji, by za te pieniądze kupić szkole telewizor i antenę do odbioru programów satelitarnych, nauczyciele z wioski nie akceptują, bo mają pilniejsze potrzeby. Prowadzą nas do jednej z klas, gdzie natychmiastowej wymiany wymaga podłoga. Zgoda, na to pójdą pieniądze. Rozmawiam z nauczycielami, najpierw po angielsku, ale oni znają ten język jeszcze słabiej niż ja, więc proponuję przejść na serbski. Nie protestują. Nauczony doświadczeniem, nie omieszkałem jednak powiedzieć na samym początku, że język nie jest "kriv" (winien) nieszczęść, które wydarzyły się w Kosowie. Przytakują. Pokazują stare jugosłowiańskie bunkry, które znajdują się kilkaset metrów za szkołą. Dalej iść nie można - miny. Serbowie zaminowali całą granicę z Macedonią. Pytam, ilu mieszkańców wsi zginęło z rąk serbskiej policji i podczas nalotów NATO? Okazuje się, że nikt. Przeżyli wszyscy. Tajna broń 17 marca, piątek. Na śniadanie zupa mleczna, jajecznica, ser, miód. Rano powrócili żołnierze z Kosovskiej Mitrovicy. Po obiedzie uroczysty apel, na którym dowódca wręcza "mitroviczanom" dyplomy za dobrze wykonane zadanie. Podczas ich pobytu nie doszło do najmniejszego nawet zatargu pomiędzy Albańczykami i Serbami. Tylko wyjechali, może byli kilkadziesiąt kilometrów za Mitrovicą, gdy przy "moście niezgody" na rzece Ibar ponownie wybuchły zamieszki. Światowe agencje prasowe pisały: "Polacy mają jakąś tajną broń i sposób na zneutralizowanie agresji wśród Serbów i Albańczyków". - Osiem godzin służby, cztery odpoczynku, patrole dzień i noc, na ulicach, a nie w kafejkach, to nasza broń i sposób - mówią żołnierze. Chorąży Sławomir Zoń przeżył w Mitrovicy w ostatnim dniu pobytu, podczas przekazywania służby fińskiemu oficerowi niecodzienną przygodę. Obaj szli w kierunku cerkwi na skróty przez kałuże, chorąży pół kroku za oficerem, i rozmawiali. W pewnej chwili rozmowa się urwała, chorąży zamilkł. Fin obejrzał się i stwierdził, że nie ma Polaka. W kałuży pływał tylko jego beret. Nagle tuż obok wybuchł "wodny wulkan" i ukazała się głowa chorążego. Wpadł do otwartej studzienki kanalizacyjnej. Potem koledzy nadali mu przydomek "szambonurek". Chorąży uratował się tylko dzięki refleksowi i niebywałej sprawności fizycznej. Jako jedyny w batalionie, a być może i w Wojsku Polskim, ćwiczy na trapezie w kamizelce kuloodpornej i w hełmie. Post scriptum 19 kwietnia, ostatnia środa wielkiego postu. W nocy trzema autobusami bielskiej firmy transportowej "Aga-Travel" powrócili urlopowicze. - Zaraz idę na siłownię, wieczorem patrol. Po pierwszym patrolu człowiek przestaje rozmyślać o domu, o narzeczonej, która żegnała mnie ze łzami, zobaczymy się dopiero pod koniec lipca, jak zjadę z misji - mówi starszy kapral Pytel. Przed południem do kraju wyjechali następni. Pożegnał ich podpułkownik Roman Polko. Szczególnie serdecznie. Odchodzi bowiem z batalio
10 marca 2000 roku mój pierwszy dzień w bielskim batalionie desantowo-szturmowym, który wchodzi w skład międzynarodowych sił wojskowych KFOR w Kosowie, zakończył się oficjalnym wcieleniem rezerwisty do armii.11 marca, sobota. Tuż po śniadaniu wyjazd do Kosovskiej Mitrovicy. Od trzech dni siły KFOR w Mitrovicy wzmacnia ponadstuosobowa polska grupa bojowa, którą dowodzi major Tomasz Bąk. Na rzece Ibar, dzielącej Kosovską Mitrovicę na część serbską i albańską, niemal każdego dnia dochodziło do starć Albańczyków z Serbami w pobliżu głównego mostu. Spadochroniarze z Bielska-Białej wzięli się ostro do roboty.17 marca, piątek. Rano powrócili żołnierze z Kosovskiej Mitrovicy. Podczas ich pobytu nie doszło do najmniejszego nawet zatargu pomiędzy Albańczykami i Serbami.
Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Jednak walka z nią prowadzić może do głębokich patologii demokracji Zepsute reguły gry RYS. KATARZYNA GERKA JACEK RACIBORSKI Trochę o korupcji w świecie polityki wiadomo na pewno. Jest zjawiskiem uniwersalnym, ale w poszczególnych państwach ma różne natężenie. Dotyka wszystkich sfer życia społecznego, ale jest szczególnie groźna w sferze polityki. Nie dlatego, że odbywa się na koszt podatników, bo często niekorupcyjne, a błędne decyzje polityków wiodą do daleko większych strat, a decyzje, którym towarzyszyły "datki", mogą być ekonomicznie i politycznie dobrze uzasadnione i efektywne. Najważniejsze negatywne konsekwencje korupcji w świecie polityki to psucie reguł gry, stanowiących podstawę ładu społecznego i ekonomicznego. Jeśli jakaś pani profesor na podrzędnej uczelni brała od studentów datki w postaci bluzki, kryształu czy butelki brandy w zamian za pozytywną ocenę na egzaminie (historia z życia wzięta), to jest to psucie reguł gry na tej konkretnej uczelni. Jeśli zaś minister w zamian za korzyść osobistą lub partii kupuje czołg, sprzedaje tanio fabrykę czy umożliwia ucieczkę przestępcy, to podważa owe reguły w skali makro. Dla moralnej oceny zjawiska skala ma znaczenie drugorzędne. Ocena natomiast społecznych konsekwencji korupcji i rangi patologii musi być w obu przypadkach odmienna. Prawdą o korupcji jest i to, że ma systemowe korzenie, a nie bierze się z ułomności natury ludzkiej, gdyż w wielce wpływowych koncepcjach osobowości człowieka dążenie do korzyści uważa się wręcz za jego gatunkową cechę. Co sprzyja korupcji polityków? Stosunkowo łatwo wskazać mechanizm psychologiczny. Idzie o deprywację względną. Decyzje polityka, wysokiego urzędnika państwowego przynoszą konkretnym ludziom bardzo duże korzyści materialne. Ci z nich korzystają: budują wille, kupują luksusowe samochody, wydają wystawne przyjęcia, utrzymują kochanki. Dlaczego polityk ma być finansowym kopciuszkiem, jeżeli w dodatku powie sobie, że jest wybrańcem narodu, wybitnym specjalistą, marnie wynagradzanym w porównaniu z byle biznesmenem. Dodatkowo niepewna wydaje mu się droga stopniowego akumulowania dóbr, bo jego pozycja jest z natury rzeczy niestabilna. Im większa niepewność, tym silniejsza pokusa korupcji. Uleganie owej deprywacji względnej nie jest rzecz jasna nieuchronne. Sprawowanie władzy, poczucie mocy często jest wystarczającą nagrodą. Nie warto tego wątku kontynuować, bo nie wykracza poza ludową psychologię. Dociekać trzeba strukturalnych źródeł korupcji, czyli takich, które wypływają ze struktur organizacyjnych społeczeństwa i państwa. Kilka ważnych przyczyn korupcji polityków wskazał Andrzej Kojder w artykule "W aurze korupcji" ("Rzeczpospolita", 19 lipca 2001 r.). Przede wszystkim zgadzam się z jego tezami o fikcji przejrzystości finansów polityków, o powszechnym lekceważeniu wprowadzonych dotychczas rozwiązań antykorupcyjnych. Jednak nazbyt wąsko ujmuje on ustrojowy kontekst korupcji i zupełnie pomija polityczne aspekty obecnej przeciw niej ofensywy. Ortodoksyjni liberałowie zwykli wskazywać, że korupcja w świecie polityki to prosta konsekwencja rozrostu funkcji państwa i ograniczania wolnego rynku. Rzeczywiście, w modelowym wolnorynkowym społeczeństwie nie ma potrzeby przekupywania polityków, bo o niczym ważnym dla produkcji dóbr nie decydują. Takiego społeczeństwa jednak nie ma i z wielu powodów jest trudne nawet do pomyślenia. Komunistyczna recepta na korupcję jest równie mało realistyczna: znosząc własność prywatną, znosi się dawców łapówek, a z czasem i potencjalnych biorców, skoro zaniknąć ma państwo. Rzeczywistość współczesnych państw mieści się pomiędzy tymi dwoma modelami. W gospodarkach względnie liberalnych korupcja dotyczy przede wszystkim sfery zamówień publicznych, a w szczególności handlu bronią. Wszystko wskazuje na to, że i my mamy właśnie tego rodzaju aferę. Handel bronią z racji poufności procedur, bardzo wysokich prowizji dla kolejnych pośredników wręcz nieuchronnie korumpuje polityków. Demokracja, transformacja a korupcja Innego rodzaju korupcję generuje konieczność zdobywania przez partie i polityków pieniędzy na kampanie wyborcze. Tu nie idzie o osobistą korzyść polityka, lecz o zdolność partii do gry w ramach demokratycznych procedur. Za większe darowizny trzeba jednak płacić - stanowiskami (to częste w USA) lub korzystnymi dla konkretnych osób i firm decyzjami. To zaś wiedzie zawsze do społecznych szkód. Demokracje usiłują bronić się przed tym rodzajem korupcji, wprowadzając ograniczenia wydatków na kampanie wyborcze, a przede wszystkim dotując partie z budżetu państwa. W tym kierunku poszły też polskie rozwiązania. Nowa ordynacja wyborcza do Sejmu i Senatu oraz ustawa o partiach politycznych ma szanse istotnie ograniczyć korupcyjne praktyki w zdobywaniu środków na kampanie wyborcze. Czynnikiem, który w Polsce i w innych krajach postkomunistycznych wywołał falę korupcji, była prywatyzacja. Miał sporo racji Jan Olszewski, gdy mówił w Sejmie, iż zbyt często niewidzialna ręka rynku okazywała się ręką złodzieja i aferzysty. Transformacja ustrojowa wielorako sprzyja korupcji. W miejsce dawnych monopoli państwowych, które siłą rzeczy nie musiały nikogo korumpować, pojawiły się firmy prywatne korzystające z państwowych koncesji (jak w telekomunikacji). Koncesja równie dobrze kosztować może pięćset milionów złotych i dwa razy więcej, po części według uznania urzędników. Z natury procesu transformacji wynika też zmienność prawa. Złe prawo, grzeszące nadmierną szczegółowością, ale zarazem zawierające nie zawsze przypadkowe luki w oczywisty sposób sprzyja korupcji. Z tego punktu widzenia nie jest dobra polska ustawa o zamówieniach publicznych. Pozornie restrykcyjna, drobiazgowa, starająca się ująć nawet zamówienia na prace twórcze, w rzeczywistości dostarcza wygodnego parawanu, za którym kryją się prawdziwi decydenci, nie ponosząc przy tym odpowiedzialności. Patologie walki z korupcją Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Paradoksalnie jednak walka z korupcją prowadzić może do głębokich patologii demokracji. Na czele frontu walki z korupcją znajdują się UOP i WSI. Służby specjalne zawsze i wszędzie problem ten traktują instrumentalnie wobec innego rodzaju gry i wielce selektywnie dzielą się podejrzeniami z uprawnionymi do zwalczania korupcji organami państwa, a także z prasą. Wśród kanonów skonsolidowanej demokracji jest realna cywilna kontrola nad służbami specjalnymi. Te bowiem często wykorzystują argument korupcji do poszerzania swej autonomii i manipulowania polityką. W warunkach polskich są powody do niepokoju. Premier Waldemar Pawlak podał się do dymisji po serii artykułów we "Wprost", powstałych nie bez pomocy informatorów ze służb specjalnych. Nieuzasadnione oskarżenie premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo, które w dodatku od razu uczyniono faktem medialnym, stanowiło przejaw bezprecedensowego zaangażowania się służb specjalnych w politykę na najwyższym szczeblu. Obserwujemy ponownie wzmożoną ich aktywność. Trudno zaprzeczyć, że walka z korupcją polityków jest bliska statutowym zadaniom UOP. Wszystko byłoby w porządku, gdyby każde podejrzenie o korupcję wobec jakiegokolwiek polityka było przedkładane prokuraturze i starannie przez nią badane, przy wykorzystaniu policji, we współpracy z inspektoratami kontroli skarbowej i innymi państwowymi urzędami. Jeżeli jest inaczej i argument korupcji stał się orężem w politycznej walce toczonej na gruzach obecnego rządu, a służby specjalne odgrywają w niej aktywną rolę, to ofensywa przeciwko korupcji wygaśnie po wyborach, część polityków i ich protegowanych uczestniczących w korupcyjnych układach nie będzie ukarana, a autonomia służb specjalnych zostanie potwierdzona. Nie jestem pewien, czy polityczna instrumentalizacja problemu korupcji nie wystąpiła nawet w przypadku NIK - instytucji, która skądinąd ma niezaprzeczalne zasługi w walce z korupcją i która we współdziałaniu z prokuraturą może w tej sferze odegrać dużą rolę. Autor jest profesorem socjologii, pracuje w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej i w Instytucie Socjologii UW.
Trochę o korupcji w świecie polityki wiadomo na pewno. Jest zjawiskiem uniwersalnym, ale w poszczególnych państwach ma różne natężenie. Dotyka wszystkich sfer życia społecznego, ale jest szczególnie groźna w sferze polityki. Nie dlatego, że odbywa się na koszt podatników, bo często niekorupcyjne, a błędne decyzje polityków wiodą do większych strat, a decyzje, którym towarzyszyły "datki", mogą być ekonomicznie i politycznie dobrze uzasadnione. Najważniejsze negatywne konsekwencje korupcji w świecie polityki to psucie reguł gry, stanowiących podstawę ładu społecznego i ekonomicznego. Ortodoksyjni liberałowie zwykli wskazywać, że korupcja w świecie polityki to konsekwencja rozrostu funkcji państwa i ograniczania wolnego rynku. w modelowym wolnorynkowym społeczeństwie nie ma potrzeby przekupywania polityków, bo o niczym ważnym nie decydują. Takiego społeczeństwa jednak nie ma. Komunistyczna recepta na korupcję jest równie mało realistyczna: znosząc własność prywatną, znosi się dawców łapówek, a z czasem i potencjalnych biorców. Rzeczywistość współczesnych państw mieści się pomiędzy tymi dwoma modelami. Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Paradoksalnie jednak walka z korupcją prowadzić może do patologii demokracji. Wszystko byłoby w porządku, gdyby każde podejrzenie o korupcję wobec jakiegokolwiek polityka było przedkładane prokuraturze i starannie przez nią badane, przy wykorzystaniu policji, we współpracy z inspektoratami kontroli skarbowej i innymi państwowymi urzędami.Jeżeli jest inaczej i argument korupcji stał się orężem w politycznej walce toczonej na gruzach obecnego rządu, to ofensywa przeciwko korupcji wygaśnie po wyborach.
W kampanii prezydenckiej zabrakło ducha walki i jednoznacznego poparcia Krzaklewskiego przez AWS Przed walką o parlament RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI WIESŁAW WALENDZIAK Ostatnie przemeblowania na polskiej scenie politycznej zwiastują gorącą kampanię wyborczą do parlamentu. Warto w związku z tym wrócić raz jeszcze do ostatniej kampanii prezydenckiej. Sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego, pracując nad strategią kampanii wyborczej, zdefiniował na wstępie cztery podstawowe problemy. Były to: 1) popularność Aleksandra Kwaśniewskiego, 2) niekorzystne zmiany socjologii wyborczej, 3) brak jednoznacznego poparcia dla kandydatury Mariana Krzaklewskiego w AWS, 4) wyzwanie rzucone przez Andrzeja Olechowskiego. Siła Kwaśniewskiego Standardowe pytanie, które zadaje się w badaniach opinii publicznej, aby zmierzyć szanse na utrzymanie urzędu prezydenckiego przez polityka, który urząd ten aktualnie sprawuje, brzmi, czy powinien on zostać ponownie wybrany. Według ekspertów, jeśli kandydat piastujący urząd prezydencki uzyskuje minimum 60 procent odpowiedzi pozytywnych, ma zwycięstwo w kieszeni. Teza ta ma charakter uniwersalny i nie dotyczy wyłącznie Polski. W kwietniu 2000 roku w specjalnym sondażu przedwyborczym przeprowadzonym przez jednego z naszych konsultantów na pytanie: "Czy Aleksander Kwaśniewski powinien zostać ponownie wybrany na urząd prezydenta?" - 68 procent respondentów odpowiedziało "tak", przeciwnych było jedynie 21 procent. Wynik ten pokazywał, że bez zupełnie nadzwyczajnych okoliczności nie sposób wygrać z Kwaśniewskim, a sama kampania będzie służyła raczej odbudowie (lub przebudowie) zaplecza politycznego startujących kontrkandydatów. Niekorzystne zmiany socjologii wyborczej Kampania wyborcza przebiegała w zdecydowanie niekorzystnym dla kandydata AWS klimacie społeczno-politycznym, wyrażającym się w bardzo złym stanie nastrojów społeczeństwa. Pod względem politycznym w ciągu dwóch lat poprzedzających kampanię preferencje wyborców przesunęły się wyraźnie na lewo. Stąd zarówno wzrost notowań SLD, jak i popularność Kwaśniewskiego. Silny i lojalny SLD (blisko 95 procent zwolenników SLD deklarowało poparcie dla urzędującego prezydenta), uzyskujący w sondażach ponad 40 procent poparcia, był dodatkową gwarancją. Na to wszystko nałożyła się przyspieszona liberalizacja postaw światopoglądowych Polaków w ostatnich kilku latach. Być może ogląd świata przeciętnego Polaka uformował głównie program telewizji komercyjnych i publicznej, program radykalnie liberalny, nawet jak na warunki zachodnioeuropejskie. Prawomocność kandydatury Mariana Krzaklewskiego Startując do kampanii wyborczej, Marian Krzaklewski był w sytuacji przypominającej położenie Tadeusza Mazowieckiego w 1990 roku. W powszechnym odczuciu społecznym Krzaklewski autoryzował (na dobre i na złe) reformy rządu Jerzego Buzka. Uchylając się od próby wyborczej, Krzaklewski nie tylko poddałby swoje przywództwo w AWS, ale jednocześnie uruchomiłby proces jej dezintegracji wedle kryterium nastawienia poszczególnych jej środowisk politycznych do podjętych w 1997 roku reform. Jednocześnie działania rządu Jerzego Buzka zniechęciły do Akcji część twardego elektoratu prawicy. Marian Krzaklewski stanął wobec karkołomnego zadania ochrony polityki swojego rządu i odzyskania zaufania swojego naturalnego elektoratu. Do tego wszystkiego sposób, w jaki Marian Krzaklewski został kandydatem AWS na prezydenta, dla wielu liderów prawicy, którzy lansowali ideę prawyborów, nie został nigdy uznany za prawomocny. Rezultatem tego była uporczywa kontestacja poparcia dla jego kandydatury. Niewiara w możliwości i szanse Mariana Krzaklewskiego demonstrowana publicznie przez Macieja Płażyńskiego oraz innych liderów prawicy miała siłę samospełniającej się przepowiedni. Kwestią o niebagatelnym znaczeniu był również dystans w stosunku do kandydata AWS, na jaki pozwolił sobie awuesowski rząd, który unikał odważnej deklaracji poparcia dla Mariana Krzaklewskiego, nie mówiąc już o rzeczywistym zaangażowaniu się w jego kampanię. Kandydat obywatelski Andrzej Olechowski Andrzej Olechowski zrobił jedną rzecz, która przesądziła o jego roli w kampanii prezydenckiej 2000 roku. Skorzystał mianowicie z marketingowego "prawa pierwszeństwa" i we właściwym czasie powiedział "tak, kandyduję", nie zważając na hamletyzowanie Unii Wolności ani na polityczne przepychanki w AWS. Obdarzony naturalnie pewnymi "przymiotami prezydenckimi" (prezencja, obycie etc.), umiejętnie grał na antyestablishmentowych nastrojach znacznej części elektoratu nielewicowego, zdegustowanego stylem funkcjonowania partii posierpniowych. Dopiero dzisiaj widzimy, że fenomen Olechowskiego miał podłoże w postaci rzeczywistego głodu nowej jakości politycznej poza dotychczasowymi formułami AWS i Unii Wolności. Olechowski - nawet jeśli w roli kandydata antyestablishmentowego nie był zbyt przekonujący - właściwie wyczuł ten głód i od razu wszedł do gry jako poważny kandydat. Z punktu widzenia sondaży Olechowski miał istotną przewagę nad kandydatem AWS. Nie był obciążony skutkami polityki koalicji AWS - UW i miał zdecydowanie niższy niż Krzaklewski "elektorat negatywny". Najważniejsze jednak, że miał zdecydowanie wyższe poparcie elektoratu centroprawicowego. Według sondażu OBOP z lipca 2000 roku Olechowskiego popierało 40 procent osób o poglądach centroprawicowych, Kwaśniewskiego 33 procent, Olszewskiego 12 procent, Krzaklewskiego zaś zaledwie 2 procent! Wizerunki konkurentów Oceniając wyniki wyborów prezydenckich, nie sposób nie pamiętać, że Marian Krzaklewski wystartował do wyborów za późno, w sytuacji głębokiego kryzysu nastrojów społecznych i utraty połowy elektoratu przez jego "naturalną" bazę wyborczą. Osobną kwestią był wizerunek przywódcy AWS (notabene dwie trzecie ankietowanych źle oceniało Mariana Krzaklewskiego w roli szefa AWS!) - przede wszystkim wizerunek medialny. Wiadomo było od samego początku, iż Marian Krzaklewski "źle wypada w mediach", ale dopiero porównawcze badania, które sztab prowadził na przełomie lipca i sierpnia 2000 roku, jaskrawo pokazywały skalę tego problemu, zwłaszcza na tle wizerunków jego głównych kontrkandydatów. Badania te, przeprowadzone na grupie osób reprezentującej elektorat prawicowy i centroprawicowy (czyli potencjalnych wyborców Mariana Krzaklewskiego!), wskazywały, iż zarówno Aleksander Kwaśniewski, jak i Andrzej Olechowski mieli bardzo pozytywny i spójny wizerunek "polityków z dużą klasą i obyciem". W przeciwieństwie do Kwaśniewskiego, któremu twardy prawicowy elektorat (ale już nie centroprawicowy!) wypominał polityczne "grzechy młodości", karierowiczostwo, dwulicowość i... tuszę, Olechowski prezentował się niemal czysty jak łza. Okazało się nawet, że jego współpraca ze służbami bezpieczeństwa nie stanowiła większego problemu dla wyborców, ponieważ się do niej otwarcie przyznał. Przy okazji badań wizerunku kandydatów na prezydenta wyszły ponadto, zdawałoby się nieprawdopodobne, "mistyfikacje" Kwaśniewskiego, któremu wyborcy zapomnieli nie tylko "kłamstwo edukacyjne", ale także przynależność do PZPR, nie wspominając już o tym, że większości badanych wydawał się on lepiej wykształcony i... przystojniejszy niż Olechowski i Krzaklewski. Badania kilkunastu konkretnych kwestii wyborczych pokazywały m.in., iż zdaniem przeważającej części wyborców to Kwaśniewski - który zawetował ustawę o obniżaniu podatków - a nie Krzaklewski czy Olechowski, działa na rzecz redukcji obciążeń podatkowych obywateli. Marian Krzaklewski tylko w jednej "konkurencji" uzyskiwał przewagę nad konkurentami - jawił się wyborcom jako polityk najbardziej skoncentrowany na własnej karierze... Przestrzeń debaty publicznej w mediach Wyniki tych badań uzmysłowiły sztabowi skalę trudności w sformułowaniu wiarygodnej i jednocześnie skutecznej strategii kampanii. Powstawało pytanie, czy można w ogóle zmienić ową w wielu punktach "fałszywą świadomość" wyborców w sytuacji negatywnego nastawienia mediów do Mariana Krzaklewskiego. Z badań będących w posiadaniu sztabu wynikało bowiem, że wyborcy czerpali informację o wyborach najczęściej z mediów otwarcie nieprzychylnych kandydatowi AWS. Wśród stacji telewizyjnych głównym źródłem informacji dla wyborców była TVP 1, wśród rozgłośni radiowych - RMF, a wśród gazet - "Gazeta Wyborcza". O TVP wiadomo właściwie wszystko. Statystyki opracowywane przez dwa niezależne instytuty badawcze pokazywały druzgocącą przewagę Kwaśniewskiego nad swoimi głównymi konkurentami pod względem liczby ekspozycji na ekranie. Kwintesencją postawy reprezentowanej przez TVP było zachowanie dyspozycyjnego dziennikarza, który dwa dni przed wyborami na oczach milionów widzów uniemożliwił Marianowi Krzaklewskiemu zaprezentowanie swoich racji wyborczych. RMF, którego prezes w sylwestrową noc życzył słuchaczom "roku bez AWS", zdarzało się realizować te życzenia w postaci na przykład nieinformowania o istotnych zdarzeniach w kampanii Mariana Krzaklewskiego (próżno było czekać na informacje o konwencji wyborczej Krzaklewskiego w dniu jej trwania). "Gazeta Wyborcza" wprawdzie subtelniej niż TVP, ale konsekwentnie budowała pozytywny klimat wokół Kwaśniewskiego, co miało miejsce zwłaszcza po wyemitowaniu kompromitujących prezydenta i jego ministra taśm z Kalisza. W mediach elektronicznych, w owych mediach przedsądu, sympatii i antypatii, Marian Krzaklewski był od początku bez szans. Dlatego tak istotną wagę sztab przykładał do własnych przekazów telewizyjnych. Reklamowe incydenty Warto wskazać zresztą inne medialne incydenty, które pokazują, jak niepewną rolę odgrywają komercyjne media w dzisiejszej demokracji w Polsce. Widząc, jak wielką przewagą dysponuje Aleksander Kwaśniewski w mediach, sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego starał się wychwytywać wszystkie potknięcia urzędującego prezydenta. Pierwsze z nich dotyczyło wypowiedzi w dwudziestą rocznicę "Solidarności", w której prezydent nazwał ten wielki ruch "owczym pędem". Sztab Mariana Krzaklewskiego natychmiast nakręcił reklamówkę pod tym samym tytułem, która została wyemitowana w Polsacie. Bez wiedzy sztabu wyborczego ledwie po kilku emisjach spot "owczy pęd" zniknął z anteny Polsatu. Inny przykład jest jeszcze bardziej symptomatyczny. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia, widząc, jak do spotu o umownym tytule "Matrix", który promował Mariana Krzaklewskiego, doklejono na zamówienie sztabu Kwaśniewskiego karykaturę "Matriksa" w formie kreskówki. Świadczyło to o udostępnieniu naszego mediaplanu - rzecz zgoła niebywała w praktyce komercyjnych kampanii reklamowych! - konkurencyjnemu sztabowi. Było to o tyle bolesne, że płatne reklamy kilkunastokrotnie lepiej docierały do widza niż bezpłatna emisja w ramach programów komitetów wyborczych. Strategia wysokiego ryzyka Często spotykam się z publicznie formułowanym zarzutem, iż kampania Krzaklewskiego ograniczyła się do zamknięcia kandydata w tradycyjnych okopach wartości religijnych i antykomunizmu. Tymczasem sztab wyborczy poszukiwał takich tematów, które z jednej strony mogły podważyć publiczny wizerunek Aleksandra Kwaśniewskiego, z drugiej zaś pozwoliłyby sformułować czytelną i łatwą do odróżnienia kontrpropozycję programową. Z badań wiedzieliśmy, że musi ona odnosić się nie do sfery przeszłości, lecz takich problemów, które powinny zostać wyartykułowane w języku socjalnym nie politycznym. Jedynym gorącym tematem, w którym mogliśmy się radykalnie odróżnić od Kwaśniewskiego, było uwłaszczenie. Sztab Mariana Krzaklewskiego przeprowadził badania "wrażliwości wyborczej" w kwestii uwłaszczenia, z których wynikało, iż przy spełnieniu pewnych warunków nadaje się ona najbardziej do spolaryzowania sceny politycznej i spowodowania, że będzie się mówiło tylko o dwóch kandydatach - Kwaśniewskim i Krzaklewskim. Zasadniczy przekaz programowy wyrażony w haśle "Bezpieczna przyszłość, rodzina na swoim" na pewno nie był ukierunkowany na rozdrapywanie przeszłości. Wcześniej, przez skoordynowany wysiłek prezentacji rodziny kandydata w wysokonakładowych pismach kobiecych i w kampanii billboardowej, staraliśmy się "rozluźnić" zbyt sztywny wizerunek Mariana Krzaklewskiego, między innymi przewrotnym: "Krzak Tak", oraz uświadomić opinii publicznej, że jest politykiem wykształconym, doświadczonym i mającym program (hasło: "Marian Krzaklewski: Wykształcenie - Doświadczenie - Program"). "Taśmy prawdy" Z perspektywy widać wyraźnie, iż motywem przewodnim całej kampanii stały się kaliskie "taśmy prawdy". Sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego zdecydował się je wyemitować, zdając sobie sprawę z ryzyka, jakie niesie przekaz o takim ładunku emocjonalnym. Nie wiedzieliśmy, bo nie mogliśmy wiedzieć, jak zareaguje polska opinia publiczna, która dotychczas nie spotkała się z taką koncepcją kampanii, którą określiliśmy kampanią wysokiego ryzyka. "Taśmy prawdy", odkrywające drugie, nieznane oblicze Kwaśniewskiego, oraz uwłaszczenie, które robiło z Kwaśniewskiego - mistrza uników - stronę w ważnym konflikcie społecznym, to były dwa filary taktyki sztabu wyborczego w ostatnich tygodniach kampanii. Trzecim miała być walka o prawdziwy wizerunek Mariana Krzaklewskiego. Taktyka ta zaczęła przynosić skutki dwa tygodnie przed wyborami. Bardzo ważnym wydarzeniem były prawybory w Nysie, gdzie zaangażowanie osobiste kandydata i innych znanych polityków prawicy, a także zastosowanie nowoczesnych technik wyborczych spowodowały, że Aleksander Kwaśniewski niebezpiecznie (dla niego) zbliżył się do granicy 50 procent głosów, a Marian Krzaklewski zajął drugie miejsce, uzyskując ponad 17 procent głosów i wyprzedził Andrzeja Olechowskiego. W ostatnich dwóch tygodniach kampanii okazało się jednak, że media zdążyły zamortyzować spadające poparcie dla Kwaśniewskiego, oskarżając sztab Mariana Krzaklewskiego o prowadzenie brudnej kampanii. Naturalnym beneficjentem tej sytuacji był Andrzej Olechowski, który konsekwentnie trzymał się z boku. Bez wątpienia błędem sztabu Mariana Krzaklewskiego było to, że "taśmy kaliskie" były emitowane przede wszystkim w niepopularnym czasie bezpłatnych audycji wyborczych, a nie w płatnym czasie o najwyższej oglądalności, który rezerwowaliśmy na poprawę wizerunku kandydata AWS. Wbrew komentarzom niektórych socjologów, uchodzących za ekspertów w sprawach wyborów, którzy ośmieszali się, twierdząc, że "kampanie negatywne" w Polsce nie są skuteczne, "kampania prawdy" sztabu Krzaklewskiego, zdefiniowana publicznie jako "kampania negatywna", zadziałała. Notowania Kwaśniewskiego zaczęły spadać dopiero po wyemitowaniu "taśm prawdy". Jednak płatna kampania telewizyjna Mariana Krzaklewskiego, mimo iż odznaczała się najlepszymi parametrami - ponad 507 GRP (suma punktów oglądalności) wobec 319 GRP Kwaśniewskiego, 314 GRP Olechowskiego i 124 GRP Kalinowskiego, ponadto największy zasięg oraz jedna z najlepszych efektywności kosztów dotarcia - okazała się nazbyt słaba, aby skutecznie poprawić wizerunek kandydata AWS określony głównie przez wrogie mu media. Zabrakło jednak nie tylko czasu i pieniędzy na skuteczniejszą kampanię, ale też "ducha walki" i jednoznacznego poparcia kandydata w szeregach AWS. Aleksander Kwaśniewski w jednym z wywiadów zapytany, jaka była różnica między kampanią 1995 a 2000 roku, odparł, że pierwsza "to była bajka". Powiedział to człowiek, który w 1995 roku powinien był przegrać, tak jak w 2000 roku powinien bez problemów wygrać. Wygrał, ale uczciwie przyznajmy, że bez działań podjętych przez sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego wygrana ta nie odbiegałaby od notowań wyborczych prezydenta z początków kampanii wyborczej, co zakrawałoby na kompromitację pozostałych kandydatów, obozu politycznego polskiego Sierpnia, a może nawet po prostu polskiej demokracji. Polityka ambitna Rzecz jasna w kampanii prezydenckiej 2000 roku nie chodziło tylko o utrzymanie względnego stanu równowagi na polskiej scenie politycznej. Cel w postaci zintegrowania obozu Akcji Wyborczej Solidarność przed wyborami parlamentarnymi był równie ważny. Zamysł ten w sposób oczywisty nie powiódł się, choć dodajmy, na wyraźne życzenie tych, którzy formalnie taką integracją powinni być zainteresowani. Powiodło się natomiast niewątpliwie przywrócenie AWS i pośrednio rządowi Akcji poparcia w jej naturalnym zapleczu społecznym. Nie ma co ukrywać, że w ostatnich latach nie zawsze polityka ambitna, otwierająca odważnie perspektywy państwa i narodu na lepsze, pewniejsze jutro miała oparcie w konsekwentnie prawicowych wyborcach. Autor był szefem kampanii telewizyjnej AWS w 1997 roku i szefem sztabu wyborczego w kampanii prezydenckiej Mariana Krzaklewskiego w 2000 roku.
Z perspektywy widać wyraźnie, iż motywem przewodnim całej kampanii stały się kaliskie "taśmy prawdy". Sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego zdecydował się je wyemitować, zdając sobie sprawę z ryzyka, jakie niesie przekaz o takim ładunku emocjonalnym. "Taśmy prawdy", odkrywające drugie, nieznane oblicze Kwaśniewskiego, oraz uwłaszczenie, które robiło z Kwaśniewskiego stronę w ważnym konflikcie społecznym, to były dwa filary taktyki sztabu wyborczego w ostatnich tygodniach kampanii. Trzecim miała być walka o prawdziwy wizerunek Mariana Krzaklewskiego. W ostatnich dwóch tygodniach kampanii okazało się jednak, że media zdążyły zamortyzować spadające poparcie dla Kwaśniewskiego, oskarżając sztab Mariana Krzaklewskiego o prowadzenie brudnej kampanii. Naturalnym beneficjentem tej sytuacji był Andrzej Olechowski.
Wydarzenia w Jedwabnem nie były pogromem. Masakra była częścią likwidacyjnych zadań SS Oskarżenia o słabych podstawach ALEXANDER B. ROSSINO Po publikacji książki Jana T. Grossa "Sąsiedzi: historia zagłady żydowskiego miasteczka" wiosną 2000 roku przerażające wydarzenia opisane przez niego prześladowały sumienia Polaków. W wersji Grossa 10 lipca 1941 roku, dwa tygodnie po zajęciu Jedwabnego przez armię niemiecką, polscy mieszkańcy miasteczka zaczęli znęcać się i torturować swoich żydowskich sąsiadów, jak mówiono w odwecie za zbrodnie sowieckiego okupanta z okresu od września 1939 do czerwca 1941 roku. Te akty przemocy szybko wymknęły się spod kontroli, kończąc się masakrą i spaleniem w chłopskiej stodole na obrzeżach wsi całej społeczności żydowskiej Jedwabnego. Opis pogromu jedwabieńskiego został przedstawiony przez Grossa we wstrząsających detalach na podstawie zeznań świadków z procesu w Sądzie Rejonowym w Łomży prowadzonego przez polskie władze w maju 1949 roku i listopadzie 1953 roku. Gross przyznaje, iż nie mógł w to początkowo uwierzyć, ale dowody zmusiły go do stwierdzenia, że to zwykli chłopi, a nie Niemcy, wymordowali Żydów w tym odległym zakątku Polski. Gross doprowadziłby swoich czytelników do tej samej konkluzji, ale pojawia się pewien problem. Wydarzenia w Jedwabnem być może nie miały dokładnie takiego przebiegu, jak opisał Jan Gross. Bez kontekstu Niestety Gross zdecydował się oddzielić przypadek Jedwabnego od całego kontekstu polityki antyżydowskiej, którą Niemcy nazistowskie prowadziły we wschodniej Polsce, Litwie i Ukrainie podczas inwazji na Związek Radziecki latem 1941 roku. Gdyby profesor Gross zdecydował się na dokładne zbadanie tego tematu, zauważyłby, że wydarzenia w Jedwabnem są uderzająco podobne do antyżydowskich aktów przemocy mających miejsce na całym terenie na zachód od rzeki Biebrzy. To nasuwa pytanie, czy morderstwa Żydów z Jedwabnego, Kolna, Radziłowa, Szczuczyna i innych miejsc były rezultatem spontanicznych wybuchów polskiego antysemityzmu? (W taką wersję każe uwierzyć swoim czytelnikom Gross.) Czy może wiązały się one z obecnością Niemców na tym terenie? Nienawiść nazistów do Żydów jest obecnie dobrze znana, ale mniej znany jest fakt, że Niemcy chcieli wykorzystać napięcia pomiędzy Polakami i Żydami do realizacji swojej polityki eksterminacyjnej. Wraz z wybuchem wojny pomiędzy Rosją Sowiecką a nazistowskimi Niemcami 22 czerwca 1941 roku, Niemcy zaczęli w coraz bardziej zdecydowany sposób stosować masowe morderstwa jako środek rozwiązania tego, co nazywali kwestią żydowską. Tak zwane ostateczne rozwiązanie, które Niemcy zaczęli wprowadzać w życie w okupowanej przez siebie Europie Wschodniej, miało na celu fizyczne wyniszczenie Żydów, co ich zdaniem było najefektywniejszym sposobem zniszczenia podstaw biologicznych żydo-bolszewickiego państwa, jak nazywali Związek Radziecki. Do eksterminacji Żydów SS zorganizowało na okupowanych terenach wschodniej Polski zmotoryzowane brygady likwidacyjne zwane Einsatzgruppen. Te oddziały weszły na tereny okupowane z instrukcją wydaną 17 czerwca 1941 roku, mówiącą o wykorzystaniu zadawnionych napięć etnicznych pomiędzy mieszkańcami Europy Wschodniej. Brygada wysłana w rejon Białegostoku to Einsatzgruppen B pod dowództwem Arthura Nebe. Jednakże Nebe miał pod sobą tylko 655 osób tajnej policji i gestapo, co było zbyt małą liczbą do wymordowania dziesiątków tysięcy Żydów na terenie, za który był odpowiedzialny. Dlatego też pod koniec czerwca 1941 roku główne Biuro Ochrony Rzeszy w Berlinie zdecydowało się przydzielić Nebemu więcej policji do wypełniania jego zadań. Pytanie Himmlera W tym samym czasie szef SS Heinrich Himmler zauważył, że wkrótce po tym jak oddziały niemieckie wkroczyły na Litwę, tamtejsza ludność cywilna zaczęła zabijać Żydów. Te wydarzenia spowodowały, że 28 czerwca Himmler skierował pytanie do generała SS Ericha von dem Bacha Zalewskiego, dlaczego pogromy Żydów nie wybuchają wśród ludności polskiej. Dzień później, 29 czerwca, zastępca Himmlera szef policji Reinhard Heydrich ponowił rozkaz dla Einsatzgruppen "nasilenia" i "skierowania we właściwym kierunku" wszystkich "działań samooczyszczania terenu przez działaczy antykomunistycznych i antyżydowskich". Heydrich ostrzegł Arthura Nebego i innych dowódców Einsatzgruppen, że nie powinno ono pozostawiać "żadnych śladów" udziału SS w aktach gwałtu i przemocy. Dodał także, iż celem tej polityki było inscenizowanie przez gestapo "spontanicznych pogromów" Żydów. W raporcie przesłanym do Berlina 1 lipca 1941 roku Nebe pisze, że dokonuje wszelkich starań w celu wzmocnienia "działań samooczyszczania terenu przez koła antykomunistyczne i antyżydowskie" w swoim rejonie. Na prośbę Nebego Główne Biuro Ochrony Rzeszy wysłało dodatkowy oddział SS Sonderkommando Wolfganga Birknera i udzieliło zezwolenia posterunkom gestapo w Prusach Wschodnich na wysyłanie jednostek policyjnych na "nowo okupowane tereny" na wschód od granicy. Rola Schapera Te niemieckie oddziały policyjne miały za zadanie nawiązanie kontaktu z Einsatzgruppen i rozpoczęcie czystki, czyli wyniszczenia żydowskich społeczności. W śledztwie prowadzonym po wojnie w Niemczech zachodnich wykryto, że dowództwo gestapo w Płocku wysyłało ludzi na tereny na zachód od Białegostoku. Świadek niemiecki, były Kreiskommissar w Łomży zeznał, że kiedy przyjechał do miasta na początku sierpnia, zastał tam ludzi z dowództwa gestapo w Płocku pod dowództwem porucznika SS Hermanna Schapera. Żydówka z Radziłowa zeznała podczas śledztwa, iż rozpoznała Schapera jako gestapowca kierującego mordowaniem Żydów w jej mieście 7 czerwca 1941. W "Sąsiadach" Jan Gross przedstawia wydarzenia w Radziłowie jako pogrom, podczas którego "ani jeden Niemiec nie był obecny". Jednakże ten świadek żydowski w procesie Hermanna Schapera zeznał, że "7 lipca 1941 roku trzy samochody wiozące funkcjonariuszy gestapo przyjechały do Radziłowa i w porozumieniu z polską policją wyrzucili wszystkich Żydów z ich domów i zebrali ich na rynku. Gdy wszyscy Żydzi zostali zebrani, zmusili ich do marszu do stodoły, która położona była 2 kilometry od miasta. Stodoła została podpalona i prawie 2 tysiące Żydów zostało spalonych żywcem". Wprawdzie niemieccy śledczy byli przekonani, że to właśnie gestapo wymordowało radziłowskich Żydów, to jednak nie zgodzili się z tym, iż jedna stodoła mogła pomieścić 2 tysiące ludzi. Jeżeli chodzi o wiarygodność świadka, niemieccy śledczy dawali jej wiarę, ponieważ spotkała ona Hermanna Schapera twarzą w twarz w Radziłowie w dzień masakry. Wspominała to tak: "Ten oficer gestapo wszedł do mojego domu razem z Grzynkiem, przewodniczącym rady miejskiej w Radziłowie i komisarzem polskiej policji... Widziałam z mojego okna jak funkcjonariusze gestapo stali przed moim domem krótko przed rozpoczęciem akcji. Widziałam także funkcjonariusza gestapo (Schapera), którego rozpoznaję na fotografii. Widziałam jak wydawał rozkazy do gestapowców i do Polaków, którzy z nimi byli. Widziałam też jak on wydawał rozkazy na rynku... robił wrażenie, że to on kierował akcją". Wersja wydarzeń w Radziłowie jest sprzeczna z opisem w "Sąsiadach". Wymordowanie Żydów w Radziłowie było prawdopodobnie masakrą kierowaną przez oddział gestapo Hermanna Schapera, a nie pogromem. Dowody zebrane po wojnie przez Niemców, włączając rozpoznanie Schapera przez świadków z Łomży, Tykocina i Radziłowa, sugerują, że to właśnie ludzie Schapera dokonywali mordów w tych miejscowościach. Prowadzący dochodzenie podejrzewali także, opierając się na podobieństwie metod wykorzystanych w likwidowaniu żydowskich społeczności Radziłowa, Tykocina, Rutek, Zambrowa, Jedwabnego, Piątnicy i Wiznej w okresie pomiędzy lipcem a wrześniem 1941 roku, że to ludzie Schapera byli ich sprawcami. Niektóre dowody cytowane przez Jana Grossa wspierają wniosek, że ludzie Schapera byli mocno zaangażowani w masakrę w Jedwabnem. Na przykład Gross pisze: "Możemy też wnosić z wielu źródeł, że oprócz obsady posterunku przyjechała tego dnia (a może poprzedniego?) do miasteczka »taksówką« grupa Niemców, niewielka przecież, co najwyżej kilka osób". Po wojnie wszyscy świadkowie z Radziłowa i Tykocina i innych miejscowości w pobliżu Jedwabnego zeznali śledczym z zachodnich Niemiec, że widzieli ludzi z gestapo jadących do ich wiosek dwoma lub trzema samochodami. Co więcej, Gross cytuje Czesława Lipińskiego, Władysława Miciurę i Feliksa Tarnackiego zeznających, że policja nazistowska doprowadziła ich na rynek, by pilnowali Żydów. Ponadto, już wcześniej, bo 30 czerwca naziści zmusili Żydów z Białegostoku do zniszczenia miejskich pomników Lenina i Stalina, a Gross opisuje, jak Żydzi z Jedwabnego zostali zmuszeni do zdemolowania pomnika Lenina i maszerowania z nim zanim zostali doprowadzeni do miejsca zagłady. I tu także metoda użyta do zabicia Żydów z Jedwabnego była dokładnie taka sama, jak ta wykorzystana przez gestapo do zabicia Żydów z Radziłowa. Zabrakło odpowiedzialności Na koniec musimy wspomnieć o dowodach zebranych podczas niedawnej ekshumacji dwóch mogił zbiorowych w pobliżu Jedwabnego. Prowadzący dochodzenie z Instytutu Pamięci Narodowej odnaleźli podczas ekshumacji około 100 łusek z kul 9 mm i magazynki z niemieckich karabinów, co wskazuje, że przynajmniej niektóre ofiary zostały zastrzelone, a nie pobite i spalone na śmierć. Nie powinniśmy obciążać Grossa o pominięcie faktów udowadniających zaangażowanie Niemców w masakrę wykrytych już po publikacji jego książki, ale jest jasne z innych punktów przedstawionych wyżej, że przedstawił on dowody potwierdzające udział Polaków z Jedwabnego w mordowaniu ich żydowskich sąsiadów, a zlekceważył lub zignorował dowody sugerujące, że i gestapo mogło odgrywać istotną rolę w masakrze. Sądzę, że teraz nie możemy opisywać wydarzeń w Jedwabnem jako pogromu, ponieważ poszlaki wskazują, iż masakra była częścią likwidacyjnych zadań SS, w których brało udział kilkudziesięciu miejscowych Polaków. Po prostu nie ma obecnie wystarczających dowodów na to, by jednoznacznie udowodnić lub zaprzeczyć wnioskom wysuniętym przez Jana Grossa w "Sąsiadach". Niestety Gross zdecydował się oskarżyć o morderstwa jedynie polskich mieszkańców Jedwabnego. Podczas gdy posiadamy wystarczająco dużo dowodów na udział miejscowych Polaków w tej potwornej zbrodni, to istniejąca dokumentacja mocno sugeruje, że mieszkańcy Jedwabnego nie dokonali tej zbrodni sami bez wiedzy, przyzwolenia i być może nawet bezpośredniego uczestnictwa gestapo. Wina kolaborantów Nie trzeba dodawać, że udział oddziałów gestapo nie zwalnia od winy Polaków, którzy współpracowali z Niemcami. Naukowcy wiedzą, iż do przeprowadzenia tzw. pogromów SS z rozmysłem wyszukiwało osoby, które nienawidziły Żydów i które chciały wzbogacić się na ich krzywdzie. Wielu Polaków, oburzonych zbrodniami popełnionymi przez sowieckiego okupanta, niesprawiedliwie kierowało swoją wściekłość przeciwko wszystkim Żydom, stwarzając atmosferę, w której przestępstwa antyżydowskie były akceptowane. Gross pisze w swojej książce, że bandy Polaków grasowały po okolicy w celu wywołania aktów przemocy przeciwko Żydom. Tożsamość tych ludzi musi zostać ustalona i, jeżeli to jeszcze możliwe, powinni zostać powołani do odpowiedzialności. Gdy grupy SS przybyły na tereny wschodniej Polski, były zdecydowane na wykorzystanie miejscowych kolaborantów do osiągnięcia swoich celów. Z pewnością Polacy w Jedwabnem i innych miejscowościach popełnili zbrodnie przeciwko Żydom, ale oskarżanie samych tylko Polaków, bez zbadania działań gestapo na tym terenie, dowodzi zaskakującego braku odpowiedzialności po stronie tak przecież dociekliwego historyka, jakim jest Jan T. Gross. Gdyby Gross zapoznał się z działaniami oddziałów gestapo w rejonie Jedwabnego i umieścił opis masakry w Jedwabnem w szerszym kontekście działań operacyjnych SS przeciwko Żydom w okupowanej Polsce wschodniej, wtedy rezultatem tego mógłby być gruntowniejszy i bardziej wyważony, wywołujący mniej kontrowersji obraz wydarzeń, jakie miały miejsce. Autor jest historykiem z Waszyngtonu, specjalistą od zbrodni niemieckich w Polsce w 1939 roku. Kończy obecnie rękopis dotyczący zbrodni armii niemieckiej przeciwko Polakom i Żydom we wrześniu 1939 roku. Badania do tego artykułu zostały przeprowadzone gdy autor pracował w Centrum Zaawansowanych Studiów nad Holokaustem przy Muzeum Holokaustu w Stanach Zjednoczonych. Opinie wyrażone w tym artykule nie reprezentują oficjalnego stanowiska Muzeum Holokaustu.
Po publikacji książki Jana T. Grossa "Sąsiedzi: historia zagłady żydowskiego miasteczka" wiosną 2000 roku przerażające wydarzenia opisane przez niego prześladowały sumienia Polaków. W wersji Grossa 10 lipca 1941 roku, dwa tygodnie po zajęciu Jedwabnego przez armię niemiecką, polscy mieszkańcy miasteczka zaczęli znęcać się i torturować swoich żydowskich sąsiadów, jak mówiono w odwecie za zbrodnie sowieckiego okupanta z okresu od września 1939 do czerwca 1941 roku. Te akty przemocy szybko wymknęły się spod kontroli, kończąc się masakrą i spaleniem w chłopskiej stodole na obrzeżach wsi całej społeczności żydowskiej Jedwabnego.Opis pogromu jedwabieńskiego został przedstawiony przez Grossa we wstrząsających detalach na podstawie zeznań świadków z procesu w Sądzie Rejonowym w Łomży prowadzonego przez polskie władze w maju 1949 roku i listopadzie 1953 roku. Gross przyznaje, iż nie mógł w to początkowo uwierzyć, ale dowody zmusiły go do stwierdzenia, że to zwykli chłopi, a nie Niemcy, wymordowali Żydów w tym odległym zakątku Polski. Niestety Gross zdecydował się oddzielić przypadek Jedwabnego od całego kontekstu polityki antyżydowskiej, którą Niemcy nazistowskie prowadziły we wschodniej Polsce, Litwie i Ukrainie podczas inwazji na Związek Radziecki latem 1941 roku. Gdyby profesor Gross zdecydował się na dokładne zbadanie tego tematu, zauważyłby, że wydarzenia w Jedwabnem są uderzająco podobne do antyżydowskich aktów przemocy mających miejsce na całym terenie na zachód od rzeki Biebrzy. To nasuwa pytanie, czy morderstwa Żydów z Jedwabnego, Kolna, Radziłowa, Szczuczyna i innych miejsc były rezultatem spontanicznych wybuchów polskiego antysemityzmu? Czy może wiązały się one z obecnością Niemców na tym terenie?Nienawiść nazistów do Żydów jest obecnie dobrze znana, ale mniej znany jest fakt, że Niemcy chcieli wykorzystać napięcia pomiędzy Polakami i Żydami do realizacji swojej polityki eksterminacyjnej. Wraz z wybuchem wojny pomiędzy Rosją Sowiecką a nazistowskimi Niemcami 22 czerwca 1941 roku, Niemcy zaczęli w coraz bardziej zdecydowany sposób stosować masowe morderstwa jako środek rozwiązania tego, co nazywali kwestią żydowską. Tak zwane ostateczne rozwiązanie, które Niemcy zaczęli wprowadzać w życie w okupowanej przez siebie Europie Wschodniej, miało na celu fizyczne wyniszczenie Żydów, co ich zdaniem było najefektywniejszym sposobem zniszczenia podstaw biologicznych żydo-bolszewickiego państwa, jak nazywali Związek Radziecki.
KONGRES KULTURY WSI Raport ministerialny Model kultury strażackiej Wczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Jednak bibliotek jest więcej niż w 1980 r. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim". Wiedza o problemach polskiej kultury na wsi była do tej pory nikła. Przygotowany na Kongres Kultury Wsi raport to pierwsza poważna próba uchwycenia najważniejszych zjawisk, zarówno jeśli chodzi o działalność instytucji - bibliotek, domów kultury - jak i prywatne inicjatywy. Raport przygotowano na zamówienie Ministerstwa Kultury i Sztuki na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach. Jak przyznają autorzy opracowania, Stefan Bednarek i Anatol Jan Omeleniuk, obraz kultury na polskiej wsi jest niepełny. Ratunek w bibliobusach Najbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są tradycyjnie biblioteki. Porównanie danych o bibliotekach z ostatniego roku i lat 80. wypada na korzyść współczesności. Łącznie działało w 1996 r. 1710 bibliotek i 4841 ich filii (razem 6551), gdy w 1980 r. było w Polsce 1529 gminnych bibliotek i 4935 filii (6464). Mniej korzystnie wypada porównanie obecnych danych ze statystykami z 1992 r., gdy rozpoczynano systemowe zmiany w kulturze. Przez 4 lata zniknęło z mapy Polski około 220 gminnych bibliotek i ich filii. Katastrofalnie przedstawiają się dane o pracy wiejskich punktów bibliotecznych. W 1980 było ich blisko 23 tys. Obecnie działa tylko 10 proc. Źle przedstawiają się możliwości zakupów nowych tytułów przez biblioteki. Za optymalny wskaźnik wzrostu uważany jest w Polsce zakup 18 nowych woluminów przypadających na 100 mieszkańców. Tymczasem większość wiejskich bibliotek nie kupuje rocznie nawet 6 tomów. W każdym województwie są placówki, które nie kupiły ani jednego egzemplarza. Są gminy, w których nie ma ani jednej biblioteki. Spadkowi czytelnictwa towarzyszy redukcja etatów bibliotekarzy. Na przykład w województwie ostrołęckim w 1990 r. zatrudniano 148 bibliotekarzy, dziś pracuje ich 84. W skali kraju tylko 50 proc. pracowników bibliotek ma średnie wykształcenie biblioteczne. Ale w Szczecińskiem pracuje w bibliotekach tylko jedna osoba z wykształceniem wyższym. Autorzy raportu zwracają też uwagę na wysokie koszty utrzymania filii bibliotek. Proponują stworzenie sieci wsi obsługiwanych przez bibliobusy. Mogłyby się one utrzymywać ze świadczenia usług kserograficznych i prowadzenia wypożyczalni wideo. Prasa w sklepie i kościele Maleje również liczba działających na polskiej wsi księgarń i punktów sprzedaży prasy. Według danych z 1980 r. czynnych było tam 237 księgarń i 2688 punktów sprzedaży książek. Obecnie w 43 województwach czynnych jest 155 księgarń i 622 punktów sprzedaży książek. Ale w Legnickiem nie ma na wsi ani jednej księgarnii. W pasie województw wschodnich księgarnie działają dzięki dodatkowej sprzedaży materiałów papierniczych i artykułów higieny. Zdaniem ankietowanego księgarza z bielskopodlaskiego, mieszkańcy tego województwa kupują 80 proc. książek mniej niż przed rozpoczęciem zmian systemowych. Kryzys sprzedaży prasy wiąże się z kłopotami byłego monopolisty-dystrybutora RSW. Liczba jego kiosków utrzymuje się na poziomie zbliżonym do 1977 r. (ponad 6 tys. punktów na ogólną liczbę ponad 43 tys. wsi), ale nie przetrwała sieć 6 tys. klubów Ruchu. Mieszkańcy wsi kupują prasę na poczcie, u sołtysa, w sklepie spożywczym, religijną - w kościele. Są jednak takie województwa jak ciechanowskie, gdzie w 7 gminach nie ma ani jednego punktu sprzedaży gazet. Wieś zalała fala pism popularnych, bulwarowych. Trudno dostępne są pisma fachowe, specjalistyczne. Zdobyczą przemian ustrojowych jest niemożliwy w poprzednim ustroju gwałtowny rozwój pism lokalnych. Z ankiety wynika, że przynajmniej połowa polskich gmin (około 1,2 tys.) posiada własne periodyki, czasami nawet po kilka. Wieś bez kina Rolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury oraz wspomagające je kluby i świetlice. W 1977 r. na wsi było 1492 ośrodków i domów kultury oraz ponad 15 tys. klubów i świetlic. W 1991 r. zanotowano ponad 1600 ośrodków i klubów, ale liczba świetlic i klubów zmalała do 7 tys. W 1996 r. działało 1,5 tys. domów i ośrodków kultury, zaś świetlic i klubów - 6 tys. Według autorów raportu profil ich działalności jest pochodną modelu ukształtowanego w PRL. Żyją życiem pozornym, aby przetrwać, czekając na wskazówki z centrali. Statystyka ukrywa również takie fakty, że w wielu polskich gminach nie ma ani jednego ośrodka czy domu kultury - dla przykładu w 7 gminach w Nowosądeckiem, w 19 gminach w Zamojskiem i 28 w Ciechanowskiem. Do wyjątku należą gminy, które dotują domy kultury kwotami w wysokości 3 proc. swoich wydatków. Zazwyczaj dotacje ograniczają się do 1 proc. W tak trudnej sytuacji finansowej domy kultury zdobywają pieniądze organizując kursy komputerowe, języków obcych i prawa jazdy. Wynajmują swe sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Autorzy projektu uważają, że w ten sposób stwarzane są pozory działalności kulturotwórczej. Dyskoteki są bowiem w podsumowaniach rocznej pracy ośrodków kultury wymieniane jako przykład działalności kulturalnej. Na przykład w ankiecie nadesłanej z województwa siedleckiego (za rok 1995) podane są informacje o 535 dyskotekach, 116 występach zespołów, 66 imprezach rocznicowych, 82 przeglądach i festiwalach i 13 jarmarkach kultury. O pracy edukacyjnej, zespołach amatorskich nie wspomniano ani słowem. A według autora ankiety w województwie kaliskim dają się zauważyć tendencja, że tam, gdzie maleje kulturotwórcza rola domów kultury, rośnie liczba wyożyczalni wideo. Kina przestały być już konkurencją. W 1977 r. działało ich na polskiej wsi 651. Obecnie nie ma według autora raportu ani jednego. Dyskoteka ZMW Poprawiła się kondycja ruchu amatorskiego na wsi. W 1981 działało tam 5383 zespołów, w 1991 r. - 5833 zespoły, zaś obecnie - 7389 zespołów amatorskich. Najbardziej aktywne są na ziemiach, gdzie kultura ludowa mogła rozwijać się bez zerwania z tradycją - w Krakowskiem, Nowosądeckiem, Rzeszowskiem, Zamojskiem. Gorzej przedstawia się sytuacja indywidualnych twórców ludowych. Zdaniem respondentów, ogromne straty wyrządziła w tym przypadku Cepelia. Zaniżyła poziom sztuki ludowej, zniszczyła jej autentyzm. Znamienny jest przykład z województwa ciechanowskiego, gdzie cepeliowski wzór haftu wyparł tradycyjny. Ale też upadek Cepelii sprawił, że zmiejszyły się zamówienia dla wiejskich twórców. W Ciechanowskiem tworzy obecnie tylko jeden garncarz. Łącznie w Polsce tworzy 120 garncarzy, 810 rzeźbiarzy, 46 snycerzy, 215 kowali, 627 koronkarek i hafciarek, 33 lutników, 217 twórców plecionkarstwa, 41 twórców wyrobów z wiórów, 192 - z korzeni. Malarstwo i grafikę uprawia ponad 550 twórców. Animatorami działalności zespołów są często koła gospodyń wiejskich i parafie. Związek Młodzieży Wiejskiej, w poprzednim ustroju wprzągnięty w mechanizmu socjalistycznej polityki kulturalnej, obecnie tylko w 5 województwach kraju organizuje samodzielne imprezy. Są to najczęściej dyskoteki albo "święta pieczonego ziemniaka". W remizach Ochotniczej Straży Pożarnej, zdaniem autorów, ukształtował się model "kultury strażackiej". Ogranicza się do organizacji dyskotek, udziału orkiestr dętych w uroczystościach religijnych, państwowych i partyjnych. Choć bywa też, że remizy przejęły funkcje świetlic i domów kultury. Teatr z miejskiego importu Coraz mniej jest na wsi zespołów teatralnych (833). Takie grupy, które stworzyły własny język - jak teatr Jędrzeja Cierniaka, należą do wyjątków. Wiejskie teatry rzadko grają repertuar narodowy i współczesny. Zazwyczaj koncentrują się na odtwarzaniu wiejskich rytuałów - jak choćby drepcin, czyli ugniatania kapusty w beczce. W zaniku są bardzo popularne kiedyś kabarety wiejskie (9). Nie ma informacji o zespołach jazzowych czy też muzyki klasycznej. Ambitny repertuar teatralny i muzyka poważna dociera na wieś dzięki miejskim zespołom objazdowym. Własnym autokarem dowozi wiejskie dzieci Teatr "Rabcio" z Rabki. Poza swoimi siedzibami grają toruński Baj Pomorski i słupska Tęcza, Toruńska Orkiestra Kameralna, Filharmonia w Koszalinie (117 koncertów na wsi), Płocka Orkiestra Kameralna (26 koncertów na wsi) i Filharmonia Białostocka (198 koncertów na wsi; wszystkie dane z 1995 r.). Na wieś coraz częściej docierają też prywatne teatry z miasta, na przykład Prywatny Teatr Zusno czy wałbrzyski Teatr Czwartego Piętra. Coraz częściej twórcy teatru osiedlają się na wsi, by szukać tam twórczej inspiracji (słynne Węgajty). Niepamięć Autorzy raportu świadomi, że nie są w stanie przedstawić pełnego obrazu kultury na wsi, wspomnieli o tym na wstępie. Szkoda jednak, że raport nie podaje łącznej liczby zabytków na wsi. Nie ma pełnych danych na temat wiejskich muzeów. Wiadomo, że w 48 województwach działa ich 150, a oprócz nich - 381 izb regionalnych oraz 31 skansenów. Wypada żałować, że informacji o swojej działalności kulturalnej nie chciały udzielić parafie katolickie. Szkoda, że w raporcie zestawiono dane z końca lat PRL i lat ostatnich, nie wspominając o kosztach transformacji gospodarczej oraz fikcji statystyk epoki realnego socjalizmu. Raport mogłaby też wzbogacić głębsza refleksja na temat skutków, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, powojennych zmian na wsi - wielkiej migracji do miast czy też ogromnych akji przesiedleńczych. Jacek Cieślak
Wczoraj na Jasnej Górze w Częstochowie zakończył się Kongres Kultury Wsi. Przedstawiono na nim raport o kulturze wiejskiej w Polsce, który pokazuje ją w stanie kryzysu. Autorzy opracowania, Stefan Bednarek i Anatol Jan Omeleniuk, na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach, wyciągnęli następujące wnioski: zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic, choć nadal bibliotek jest więcej niż w 1980 r.; w wiejskich domach kultury kwitnie działalność zespołów amatorskich, choć są to tylko grupy folklorystyczne; na wsiach zamiera teatr i kabaret, nie ma ani jednego kina a domu kultury ograniczają swoją działalność do wideowypożyczalnu oraz organizacji dyskotek; dynamicznie rozwija się za to prasa lokalna. Autorzy raportu przyznają,że przedstawiony w nim wizerunek wsi jest niepełny. Brak w nim informacji o znajdujących się na wsiach zabytkach i muzeach. Najbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są biblioteki. Jednak zmiany systemowe wymusiły zamknięcie większości z nich. Szacuje się, że przez 4 lata z mapy Polski zniknęło ok. 220 gminnych biblioteka i ich filii. Równie katastrofalnie przedstawiają się dane o wiejskich punktach bibliotecznych. W 1980 r. działało ich blisko 23 tyś., obecnie działa tylko 10 %. Bibliotek nie stać na kupno nowych książek, a spadkowi czytelnictwa towarzyszy redukcja etatów bibliotekarzy. Autorzy raportu wskazują na wysokie koszty utrzymania bibliotek i proponują stworzenie bibliobusów, które obsługiwały by wsie. W Polsce maleje też liczba działających na wsi księgarń i punktoe sprzedaży prasy. W 1980 r. były tam 237 księgarnie i 2688 punktów sprzedaży książek. Obecnie czynnych jest tylko 155 księgarń i 622 punkty sprzedaży książek. Kryzys sprzedaży prasy wiąże się z kłopotami RSW, które zlikwidowało swoje kluby. Rozwija się z to prasa lokalna. Gminne Ośrodki Kultury nie mają pieniędzy potrzebnych do organizwoania działalności kulturalnej. Poprawiła się kondycja ruch amatorskiego na wsi animowanego przez koła gospodyń domowych i parafie.Coraz mniej na wsi jest zepołów teatralnych, a te które są koncentrują się na odtwarzaniu wiejskich rytuałów. W zaniku są kabarety wiejskie. Ambitny repertuar trafia na wieś dzięki miejskim zespołom objazdowym.
TURNIEJ CZTERECH SKOCZNI Funaki znów wygrał - Mateja na 22. miejscu - Goldberger piąty Hasło do lotów Kazuyoshi Funaki - trzy konkursy, trzy zwycięstwa FOT. (C) AP ANDRZEJ ŁOZOWSKI z Innsbrucku Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Japończyk Kazuyoshi Funaki. Jest to trzecie z rzędu zwycięstwo tego skoczka i za dwa dni, w Bishofschofen, pewnie będzie podobnie. W finale skakał też Robert Mateja, który skończył konkurs na 22. miejscu. Miał być i jest tłum, ale nie tylko dlatego że dzisiaj skacze syn marnotrawny Andreas Goldberger. W górach nie ma śniegu i dzieci się nudzą, więc rodzice mają dla nich bardzo dobrą ofertę, tzn. konkurs skoków na Berg Isel. Dzieci jedzą ciastka i bawią się w berka, a rodzice piją piwo i łapią słońce. Miał być halny i zachmurzone niebo, tymczasem jest piękny, bardziej majowy niż styczniowy dzień. Śnieg jest tylko na rozbiegu i zeskoku, ale czy to na pewno śnieg, a nie jakaś chemiczna mieszanina białego koloru? Koniec marzeń Strasznie blisko leci Adam Małysz (88 m) i nie ma co marzyć, że będzie w finale. Ma w parze Austriaka Schwarzenbergera, który ląduje prawie dziesięć metrów dalej w stylu podobnym do Małysza, ale różnica w długości jest przytłaczająca na korzyść Austriaka. Nie ma co również marzyć o awansie z listy "szczęśliwych przegranych" - skok był po prostu słaby. To początek finałowego konkursu. Zaraz po Małyszu jest na rozbiegu Robert Mateja: 93,5 m, dużo dalej od Niemca Hornschuha i Mateja skacze dalej! Ten wykrzyknik jest dlatego, że na razie musimy zapomnieć o podium, pierwszych dziesiątkach i innych temu podobnych zaszczytach, bo na przełomie roku polskim skoczkom przejście pomyślnie kwalifikacji i - jak się uda - dostanie się do finału sprawia problem. Robert Mateja będzie miał dopiero 25. wynik eliminacji, ale trzeba się cieszyć z tego, co się ma. Jak samolot Najdłuższy skok eliminacyjnej serii (113 m) ma Japończyk Masahiko Harada, który dzień wcześniej leżał, ale stało się to przy tak wielkiej odległości (119 m), że mimo upadku pozostał on w konkursie. Kazuyoshi Funaki tym razem nie szarżuje, lecz w jak pięknym stylu ląduje na 108. metrze! Dwóch sędziów widzi to jak trzeba i daje mu maksymalne noty. Natomiast dlaczego pan Ralf Goertz z Niemiec ocenia ten skok na 19 punktów, pozostanie jego tajemnicą. Pewnie myśli perspektywicznie i przygotowuje grunt dla Dietera Thomy, który długością potrafi dorównać Japończykom, ale ląduje, nie przymierzając, jak samolot - na obie nogi. Skoro jesteśmy przy sędziach, to dlaczego przestraszyli się pierwszego finałowego skoku Rosjanina Kobylewa na odległość 111,5 m? Przekroczył on punkt konstrukcyjny o jeden metr, to prawda, ale po pierwsze to jest finałowa seria z udziałem trzydziestu najlepszych, a po drugie skok Kobylewa jest naprawdę perfekcyjny. On szybował tak daleko nie dlatego, że rozbieg jest zbyt długi, lecz dlatego, że "trafił na punkt", co i jemu i wielu innym zdarza się bardzo rzadko. Śmieszne spekulacje No, może przesadzam, bo kiedy finał dobiegał końca, zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe. Hasło już nie do skoków, ale prawie lotów dał Andreas Goldberger, który wylądował na 115. metrze. Oczywiście objął prowadzenie, oczywiście był szał na trybunach, ale nie trwało to długo. Po "Goldim" Fin Ahonen ląduje na 117. metrze, potem Thoma na 112., po nim młodziutki Niemiec Hannawald ma 113,5 m i jest na prowadzeniu. Wtedy pojawił się na górze Funaki. Ma po pierwszej finałowej serii małą stratę do Harady i ponad pięciu punktów do Hannawalda. Może przegrać ten konkurs, jeśli pozwoli sobie na bezpieczny skok, niechby stylowo perfekcyjny. Za chwilę te spekulacje wydają się śmieszne, bo Funaki ląduje na 113. metrze, znowu jest 20. za styl i bezapelacyjnie wygrywa konkurs. Trzeci w tegorocznym Turnieju Czterech Skoczni i tylko wyjazd do domu może mu odebrać zwycięstwo w klasyfikacji łącznej. Po prostu kamikadze. Nasz Robert Mateja jest 22. Dobrze, że znalazł się w finale, szkoda, że tak daleko. Delikatny temat Na pytanie, czy najpierw była skocznia Berg Isel, czy położony w najbliższym sąsiedztwie cmentarz, nie otrzymuje się jednoznacznej odpowiedzi. Dość, że każdy uczestnik konkursu w Innsbrucku widzi dokładnie miejsce wiecznego spoczynku, kiedy pojawia się na rozbiegu i patrzy przed siebie. Różnie to opisywano w przeszłości, w zależności od taktu piszących. Niektórzy wypytywali skoczków, czy to ich mobilizuje, czy jest im obojętne. Byli i tacy, którzy o nic nie pytali, tylko walili prosto z mostu, że sąsiedztwo skoczni i cmentarza jest jak najbardziej prawidłowe, bo wiadomo jak niebezpiecznym sportem są skoki narciarskie. Temat jest delikatny, z gatunku tych, których lepiej nie poruszać, jeśli nie ma wyraźnej potrzeby, a dzięki Bogu takiej potrzeby nie było w ostatnich dziesięcioleciach i miejmy nadzieję że tak będzie nadal. Na pewno pobliski cmentarz nie robi żadnego wrażenia na Japończyku Kazuyoshim Funakim, który nie zwraca uwagi na to, gdzie skacze i co widzi na horyzoncie. Po wygraniu dwóch z czterech konkursów turnieju przyjechał do Innsbrucku z wyraźnym postanowieniem, by tak trzymać. W sobotniej serii kwalifikacyjnej lądował na 119. metrze (rekord skoczni - 120 m). Oczywiście nie miał konkurencji, bo pozostali z największym wysiłkiem przekraczali granicę 110 m. Mógł z nim powalczyć rodak Masahiko Harada, ale usiadł przy lądowaniu przy skoku na odległość 118,5 m. Wyglądało to nawet groźnie, bo Haradą cisnęło o śnieg jak workiem z cementem. Zaraz jednak wstał i na twarzy miał uśmiech od ucha do ucha, ale Harada zawsze się śmieje. Blady ze złości Do niedzielnego finału zakwalifikowało się dwóch naszych: Adam Małysz i Robert Mateja. Obaj na miejscu 21., bo mieli takie same skoki (po 104,5 m) i takie same noty (po 104,1 pkt.). To dobrze, że nie byli na końcu tych, którzy awansowali, bo nie musieli następnego dnia być parą dla Funakiego, Saitoha czy Thomy. Czy to jest promyk słońca na zachmurzonym od dobrego miesiąca niebie polskich skoków, czy Małysz z Mateją powoli dźwigają się z niemocy - naprawdę trudno powiedzieć. Bardzo biedny jest Krystian Długopolski, a biedny dlatego, że jego możliwości są o wiele większe niż osiągane wyniki. W sobotę miał tylko 88,5 m w serii kwalifikacyjnej (78. miejsce) i kiedy odpiął narty i wchodził po schodkach na górę, był blady ze złości. Na pytanie, czy nie lubi skoczni w Innsbrucku, machnął tylko ręką i powiedział, że nie wie, co się dzieje. Oczywiście nie jest jedynym przegranym, ale to dobrze, że jest tak zły na siebie. On może skakać, będzie skakać i powinno to mieć miejsce już niedługo. Czego nie można powiedzieć o Wojciechu Skupieniu, któremu chyba wystarczy to, co robi, a robi za tło dla Funakiego, Harady i innych. To jest w końcu wolny wybór.
Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Kazuyoshi Funaki. W finale skakał też Mateja, który skończył konkurs na 22. miejscu.Najdłuższy skok eliminacyjnej serii (113 m) ma Masahiko Harada. Funaki ląduje na 108. metrze! Andreas Goldberger wylądował na 115. metrze. Do niedzielnego finału zakwalifikowało się dwóch naszych: Adam Małysz i Robert Mateja.
POLEMIKI Bankowy tytuł wykonawczy Wykładnia przeciwmerkantylna BEATA MIK Postanowiłam odezwać się w sprawie przyjmowania przez banki poręczeń po analizie wypowiedzi M. Tarkowskiego ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 24 lutego, i "Poręczyciel tak jak dłużnik", "Rz" z 10-11 czerwca) oraz J. Krzyżewskiego ("Poręczenie długu wobec banku", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Po prostu cierpię, kiedy brzęk grosiwa zagłusza słowa ustawy, choćby tak bełkotliwej jak miejscami ustawa z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939; dalej: pr.b.). Obydwaj autorzy chcą przekonać czytelnika, że bez względu na prawnofinansową naturę czynności "pasywnej" konstytuującej zabezpieczenie wierzytelności banku poręczeniem, ofiarami bankowego tytułu egzekucyjnego w sensie art. 96-97 pr.b. mogą być wszyscy poręczyciele cywilni. Zwolennika odmiennej interpretacji ma zmiażdżyć akcesoryjność poręczenia, według art. 876-887 kodeksu cywilnego, w relacji do zobowiązania głównego (konkretnie kredytowego). Gdyby zatem zgodzić się z autorami, znikłoby widmo topienia bankierskiego grosza w procesowaniu się z tą grupą dłużników banku na zasadach ogólnych. Odpadłyby również powody do zazdrości bankierów o kieszenie notariuszy przy korzystaniu przez banki z szybszej od klasycznego procesu cywilnego drogi alternatywnej, tj. z takich jedynie poręczeń niebankowych, którym towarzyszy notarialnie poświadczone poddanie się egzekucji w trybie art. 777 § 1 pkt 5 kodeksu postępowania cywilnego. M. Tarkowski wywodzi, jakoby potwierdzeniem, iż klucz do zagadki tkwi w akcesoryjnym charakterze poręczenia cywilnego, było stanowisko Narodowego Banku Polskiego jako współkreatora pr.b., wyartykułowane w piśmie dyrektora Departamentu Prawnego z 21 stycznia 1998 r. Wyrażono w nim ponoć zdziwienie, "skąd się bierze wątpliwość co do możliwości wystawienia bankowego tytułu wykonawczego (?) wobec poręczyciela", i zarazem uznano za "szczególnie niezasadne wspomaganie konstrukcji dłużnych operacji na mocy art. 777 k.p.c." Ten rzekomy atut świadczy najwyżej o braku jednolitości zapatrywań w samym banku centralnym państwa. Sęk w tym, że w piśmie nr NB/ZIP/66/98 z 27 marca 1998 r. do Pomorsko-Kujawskiego Banku Regionalnego SA w B. generalny inspektor nadzoru bankowego, po zasięgnięciu opinii Departamentu Prawnego NBP, nie chciał pokusić się o "ostateczne rozstrzygnięcie" problemu dopuszczalności wystawienia bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi, zdając się na orzecznictwo sądowe ("Glosa" 1998, z. 7). Krótko mówiąc - faul. Nie najszczęśliwiej kończy się także próba odgadnięcia intencji twórców pr.b. metodą porównań art. 532 ust. 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (dalej: d.pr.b.) z projektowanym brzmieniem równoważnika art. 97 ust. 1 pr.b. z marca 1997 r., czyli art. 92 ust. 1 ówczesnego projektu. Jak wiadomo, art. 532 ust. 1 d.pr.b. (M. Tarkowski pomija "bis"), dany przez art. 48 ustawy z 6 grudnia 1996 r. o zastawie rejestrowanym i rejestrze zastawów (dalej: u.z.r.r.z), miał wejść w życie 1 stycznia 1998 r. (art. 52 u.z.r.r.z.), jednakże z tą datą został złagodzony, wraz z prawie całym pr.b., przez art. 193-194 pr.b. Obejmował on wąski, siedmiopunktowy wykaz czynności bankowych, z którymi łączyło się prawo zaspokojenia wymagalnych wierzytelności banku z użyciem bankowego tytułu egzekucyjnego, tj. umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia, akredytywę, gwarancję bankową oraz operacje czekowe i wekslowe. Niewątpliwie przepis ów korespondował z instytucją czynności bankowych w ujęciu art. 11 ust. 1 d.pr.b. Podobnie był skonstruowany - jak wnioskujemy z przekazu M. Tarkowskiego - art. 92 ust. 1 projektu z marca 1997 r. Niepodobna wszakże zrozumieć, dlaczego autor uważa, iż proponowane rozwiązanie przeniesiono "w stanie nie zmienionym" ze znowelizowanego d.pr.b., skoro natrafił tam zaledwie na cztery czynności bankowe (w znaczeniu projektu), tzn. na umowy rachunku bankowego, kredytową, pożyczki i poręczenia. Mniejsza o detale. Najważniejszy jest efekt zestawienia obydwu wersji z przepisem art. 97 ust. 1 pr.b., który z kolei uwzględnia generalnie rozszerzenia wynikające z czynności bankowych. Okazuje się, że manipulujący przy bankowym tytule egzekucyjnym pragnęli z początku więcej, za chwilę mniej, a w finale inaczej. Toż to dowód antykoncepcji, nie zaś jakichkolwiek intencji. Tak więc znów faul. Zgoła prześmiewczo brzmi wreszcie sugestia, iż bankierscy legislatorzy, szlifując produkt swego pięcioletniego trudu, byli świadomi następstw przerabiania naprędce niektórych ornamentów. Pr.b. wprost jeży się regulacjami, których lektura wprawia w stupor. O tajemnicy bankowej w roli narzędzia do walki z przestępczością seksualną pisałam przy innej okazji ("Strefa ciszy i mgły", "Rz" z 18 czerwca). Teraz zajrzyjmy np. do art. 189 pr.b. Co widzimy? Skrzętną korekturę przepisów ustawy z 19 grudnia 1980 r. o zobowiązaniach podatkowych, polegającą na dodaniu ust. 8-12 do art. 34b i całego art. 49j z trzema ustępami. Zawartość merytoryczna, owszem, niezła. Tyle że 29 sierpnia 1997 r. uchwalono też ordynację podatkową, która uchyliła od 1 stycznia 1998 r. poprawioną na bankową modłę ustawę o zobowiązaniach podatkowych (art. 343 § 1 pkt 3 i art. 344 o.p.). Co gorsza, fiskus wyraźnie się rozsierdził, odpłacając nadto prawu bankowemu wetknięciem weń całkiem świeżego (ząb za ząb - trójustępowego!) art. 15 oraz modyfikacją art. 113 ust. 4 i art. 115 pkt 1 (art. 313 ordynacji). Na szczęście nikomu nic się nie stało, bo i on używał sobie na uśmierconym prawie, tzn. na d.pr.b. Cóż, tym razem czerwona kartka. Dlatego zamiast "gdybać", lepiej posłuchać, o czym mówi w interesującym zakresie sama ustawa. I tak, w myśl art. 96 ust. 1 pr.b., bankowi wolno wystawiać bankowych tytułów egzekucyjnych ile dusza zapragnie, byleby czynił to na podstawie własnych ksiąg lub innych dokumentów związanych z dokonywaniem czynności bankowych. Aby jednak dany tytuł kwalifikował się do przedłożenia sądowi z wnioskiem o nadanie klauzuli wykonalności (art. 97 ust. 3 pr.b.), zgodnie z art. 97 ust. 1 pr.b., musi za jednym zamachem: być skierowany wyłącznie przeciwko osobie, która bezpośrednio z bankiem dokonała czynności bankowej, obejmować roszczenie wynikające bezpośrednio z czynności bankowej. W przytoczonych wersetach kryją się dwa fundamentalne, nierozerwalnie z sobą zrośnięte (koniunkcja) warunki cywilnoprocesowej dopuszczalności sięgnięcia po dyskutowany instrument windykacyjny. Bezspornie są to przesłanki materialnoprawne. Zasadniczy problem sprowadza się przeto do znalezienia przepisów prawa materialnego, które wytłumaczą ich pojemność znaczeniową. Innymi słowy, żeby nie popaść w konflikt z powszechnie respektowanymi regułami interpretacyjnymi, mamy obowiązek uporać się wprzód z wykładnią językową (gramatyczną) i oczywiście konieczną tu wykładnią systemową. Dopiero gdy język ojczystego prawa zwiedzie na manowce, można posiłkować się pozostałymi metodami wykładni, w tym historyczno-porównawczą i funkcjonalną (celowościową). Podążając tym tropem, nie da się przejść do porządku nad aparatem pojęciowym, jaki uruchomiono przy stylizacji owych przesłanek. Zapewne na pierwszy rzut oka sprawia on wrażenie przypadkowej mieszaniny mowy potocznej z wyrażeniami ściśle cywilistycznymi i zaczerpniętymi prosto z pr.b. W szczególności znajdujemy w nim zarówno poczciwe roszczenie cywilne oraz wynikanie roszczenia, jak i zdefiniowane w pr.b. pojęcia "bank" (art. 2) czy też "czynność bankowa" (art. 5). Obraz bezładu ulatnia się, jeśli dobrze potrząsnąć koktajlem. Otrzymujemy wtedy zupełnie nowe jakości normatywne, egzystujące tylko na obszarze zasilanym regulacjami pr.b., i to na użytek jednej instytucji prawa procesowego. Tak oto z pierwszej przesłanki wyłania się zespół cech identyfikujących dłużnika, który jest zdatny do prześladowań bankowym tytułem egzekucyjnym, a z drugiej - specyfikacja źródeł prześladowczego roszczenia banku. Jednocześnie okazuje się, że w obu wypadkach wchodzi w rachubę niemal identyczna struktura stosunkowa. Każdorazowo relacja wyraża się w bezpośredniości, a punkt odniesienia stanowi czynność bankowa. Znaczy to, iż w dalszą wędrówkę nie trzeba zabierać k.c., bo natknęliśmy się na absolutny monopol pr.b. W rezultacie dopuszczalność operowania przez bank bankowym tytułem egzekucyjnym potwierdzimy jedynie wówczas, gdy uzyskamy odpowiedź twierdzącą na dwa pytania: czy czynność, której dokonał dłużnik bezpośrednio z bankiem, jest czynnością bankową, czy dochodzone roszczenie wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dłużnik dokonał bezpośrednio z bankiem. Wbrew temu, co suponuje M. Tarkowski, dysonans między literalnym brzmieniem art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. a art. 11 ust. 1 pkt 7 d.pr.b. nie dotyczy jedynie czynności przyjęcia poręczenia cywilnego, ale i wekslowego (art. 30-32 prawa wekslowego). Trudno również zaakceptować pogląd J. Krzyżewskiego, unifikujący skutki prawne przyjęcia przez bank poręczenia cywilnego niezależnie od tego, czy poręczycielem był bank czy podmiot nie będący bankiem. Wydaje się bezdyskusyjne, że de lege lata należy wyodrębnić trzy podstawowe układy proceduralne, w których problematyka bankowego tytułu egzekucyjnego wymaga różnego komentarza. Są to układy przyjęcia przez bank poręczenia: 1) cywilnego od innego banku, 2) wekslowego od innego banku, 3) cywilnego lub wekslowego od podmiotu nie będącego bankiem. W pierwszym układzie rzecz przedstawia się nadzwyczaj prosto. Zważmy, że stosownie do art. 5 ust. 2 pkt 8 w zw. z art. 84 pr.b. akt udzielenia przez bank poręczenia cywilnego wchodzi w skład czynności bankowych zwanych funkcjonalnymi (względnymi), tzn. takich, które nie zostały zastrzeżone do wyłącznej kompetencji banków, lecz nabierają waloru "bankowych" przez fakt wykonywania przez bank. Logiczną tego konsekwencją jest teza, iż bank-poręczyciel wpada w krąg osób, które bezpośrednio z bankiem-wierzycielem (np. kredytodawcą) dokonały czynności bankowej. Równie przekonująco brzmi konstatacja, że wymagalne roszczenie banku-wierzyciela wobec banku-poręczyciela wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dokonał ów dłużnik bezpośrednio z wierzycielem. Wyczuwalny opór J. Krzyżewskiego przed taką interpretacją bierze się prawdopodobnie ze zmieszania płaszczyzn jurydycznej i deontologicznej. Zagadnienie to zgłębił prof. M. Bączyk, przypominając, iż nawet tzw. kodeks dobrej praktyki bankowej nie wyklucza możliwości posłużenia się między bankami bankowymi tytułami egzekucyjnymi, aczkolwiek traktuje ją jako ostateczność prawną w zakresie dochodzenia wzajemnych roszczeń ("Poręczenie w świetle przepisów prawa bankowego z 1997 r.", "Prawo Bankowe" 1998, z. 2). Ponadto prof. M. Bączyk uprzytomnił prozę dnia powszedniego, w której banki, nie bacząc na żadne "nakazy etyczne", bezlitośnie dziesiątkują zasoby banków-kontrahentów, opierając się na gwarancjach na pierwsze żądanie. Bliźniaczy żywot wiódłby pewnie awal nakreślony dłonią innego banku. Jeżeli bowiem przepis art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. mianuje czynnością bankową ogólnie udzielanie poręczeń, to lege non distinguente - brak powodów, by z art. 97 ust. 1 pr.b. relegować akurat bankowe poręczenia wekslowe. Interpretacji tej wcale nie sprzeciwiałby się odmienny od zwykłego, sam w sobie uproszczony, tryb sądowego dochodzenia roszczeń z weksla (art. 486 k.p.c. i nast.), ponieważ art. 97 ust. 1 pr.b. nie dość że sprawę upraszcza, to jeszcze milczy także na temat preferencji dla jakiegokolwiek trybu konkurencyjnego. Podobnie - jak się zdaje - widzi problem J. Pisuliński ("Bankowy tytuł egzekucyjny", "Prawo Bankowe" 1998, z. 1), a odwrotnie J. Krzyżewski. Tymczasem pr.b. spłatało prawu wekslowemu niemiłego figla, zjadłszy je podczas redagowania art. 84. Przepis ten - zamieszczony w rozdziale dotyczącym gwarancji bankowych, poręczeń i akredytyw (rozdział 6 pr.b.) - instruuje, iż do poręczeń udzielanych przez banki stosuje się przepisy k.c., z tym że poręczenie banku jest zawsze zobowiązaniem pieniężnym. Ot, jakby nie istniało prawo wekslowe, którym z drugiej strony mami art. 93 ust. 1 pr.b. (z rozdziału 8), statuujący zasadę swobody doboru przez bank zabezpieczeń wierzytelności z korzeniami w czynnościach bankowych. Stąd nieuchronna konkluzja: bank-wierzyciel może egzekwować swoje należności od banku awalisty na podstawie bankowego tytułu egzekucyjnego, jeśliby zlekceważyć art. 84 pr.b. i uznać, że regulacja ta nie dyskryminuje awali bankowych. Najwięcej kłopotów przysparza układ trzeci. Patrząc trzeźwo, dostrzegamy wszakże, iż jedyna poważna przyczyna leży w art. 188 pr.b. Zasłynął on tym, że demontując art. 5 ust. 1 ustawy z 24 czerwca 1994 r. o restrukturyzacji banków spółdzielczych i Banku Gospodarki Żywnościowej (Dz. U. nr 80, poz. 369 ze zm.; dalej: u.r.b.s.), ledwo zdołał dobrnąć do pkt 2, który buńczucznie skreślił (pkt 3). Po drodze dołożył normie z pkt 1, każąc jej powtarzać, że wprawdzie bank spółdzielczy prowadzi rachunki bankowe i przeprowadza rozliczenia pieniężne, lecz wyłącznie "na zasadach i w trybie określonych w rozdziale 3 ustawy - Prawo bankowe" (pkt 2). Jakże nie ironizować z nieudacznika, który papuguje generalną klauzulę odsyłającą do pr.b., czyli - odnośnie do banków spółdzielczych zrzeszonych w bankach regionalnych - art. 2 ust. 1 u.r.b.s., a w dodatku zapomina, że bankowe rozliczenia pieniężne podlegają reżimowi rozdziału 4 pr.b. (rozdział 3 ujarzmia same rachunki bankowe). Nie starczyło mu też sił na nieodzowną modyfikację pkt 4. Koniec końców art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. kpi sobie z art. 5 pr.b., wpierając mu, że przyjmowanie poręczeń przez zrzeszony bank spółdzielczy równa się wykonywaniu czynności bankowych. W magiczną siłę art. 5 ust. 1 pkt 4 u.r.b.s. nie wierzą nawet jego rodzice. We wspomnianym piśmie głównego inspektora nadzoru bankowego czarno na białym napisano, iż przyjmowanie poręczeń przez banki spółdzielcze nie jest czynnością bankową! Tutaj NBP bynajmniej nie błądzi, o czym przesądzają trzy argumenty z dziedziny językowo-systemowej. Po pierwsze - przyjęcie poręczenia przez jakikolwiek bank poddany rządom pr.b. nie figuruje w zamkniętym katalogu czynności bankowych funkcjonalnych z art. 5 ust. 2 pr.b. Po wtóre - rozważanego sposobu zabezpieczenia wierzytelności przez zrzeszony bank spółdzielczy (art. 2 ust. 1 u.r.b.s. w zw. z art. 93 ust. 1 pr.b.) nie wymieniono na liście z art. 5 ust. 1 pkt 1-6 pr.b., nazywającej po imieniu tzw. czynności bankowe naturalne (bezwzględne), czyli przekazane w niemal niepodzielne władztwo banków (art. 5 ust. 4 pr.b.). Nie mieści się on także wśród czynności naturalnych spoza pr.b., o których mowa w art. 5 ust. 1 pkt 7 pr.b., bo ani u.r.b.s., ani inna odrębna ustawa nie podnosi go do rangi czynności przewidzianej wyłącznie dla banku spółdzielczego. I po trzecie - przepis art. 5 ust. 2 u.r.b.s. - w powiązaniu z nietkniętym art. 1 ust. 3 u.r.b.s. (ten odsyła nie zrzeszone banki spółdzielcze do martwego d.pr.b.!) - podpowiada, że wyprzedzający go ust. 1 ogranicza się do egzemplifikacji czynności, poczytywanych przez d. pr.b. hurtem za bankowe, które zrzeszony bank spółdzielczy może wykonywać samodzielnie na własną rzecz. Prawidłowość tę zręcznie wychwycił J. Majewski ("Przyjmowanie poręczeń cywilnych", "Rz" z 6 marca). J. Krzyżewski niby podziela ocenę NBP, niemniej dochodzi do niej szlakiem budzącym stanowczy protest. Autor próbuje zbudować syntetyczną definicję czynności bankowej na bazie wyrwanego z kontekstu art. 2 pr.b. Sugeruje, że jest to "wszelki akt obciążenia ryzykiem środków płynnych powierzonych bankowi pod jakimkolwiek tytułem zwrotnym". Jak się ma do tego zbywanie wierzytelności lub udostępnianie sejfów, zaliczone do czynności bankowych funkcjonalnych (art. 5 ust. 2 pkt 5 in fine oraz pkt 6 in fine pr.b.)? Czemu zresztą absorbować słuchaczy takimi ekstrawagancjami, jeżeli zaraz ucieka się w akcesoryjność poręczenia cywilnego? W każdym razie wspólnym wysiłkiem rozstrzygnęliśmy, że jeśli jakikolwiek bank przyjmuje jakiekolwiek poręczenie od niebanku, to żadna ze stron nie dokonuje czynności bankowej. Konstatujemy więc, iż w tym układzie egzekucja za pomocą bankowego tytułu egzekucyjnego jest niedopuszczalna z braku przesłanek materialnoprawnych. Pozostaje skonkretyzować racje determinujące jawną niestosowność niesubordynacji wobec prawnobankowego znaczenia art. 97 ust. 1 pr.b. Oto one: całkowicie rozsądne wnioski płynące z wykładni językowej i systemowej tego przepisu, jego wyjątkowy charakter, z którym wiąże się zakaz interpretacji rozszerzającej, sens prawnego bytu czynności bankowych jako przejawów aktywności gospodarczej banku, z którymi ustawa wiąże szczególne skutki, w tym np. w sferze tajemnicy bankowej (art. 104 pr.b. i nast.), pozyskiwania dochodów w formie prowizji (art. 110 pr.b. in principio) czy właśnie ściągania długów, przeznaczenie technicznoprawnej nazwy "czynności bankowe", którą wprowadzono do tekstu pr.b. z pewnością po to, aby w obrębie poszczególnych unormowań nie powtarzać całej jej zawartości pojęciowej wytyczonej przez art. 5 pr.b., ale i nie wykraczać poza tę zawartość, uprzywilejowana pozycja banków w procesach toczących się na zasadach ogólnych, dzięki rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 30 czerwca 1998 r. w sprawie określenia ulgowych stawek opłat sądowych oraz zwolnień od tych opłat w sprawach o zabezpieczenie należności z tytułu udzielanych przez banki kredytów, pożyczek pieniężnych, gwarancji bankowych i poręczeń (Dz. U. nr 87, poz. 554) - wydanemu z upoważnienia art. 94 pr.b., możliwość zastosowania art. 777 § 1 pkt 5 k.p.c. we wszelkich stosunkach obligacyjnych, w których przedmiotem zobowiązania jest świadczenie pieniężne (dodajmy, że chodzi o nowość wykreowaną przez art. 46 pkt 1 u.z.r.r.z.). Wiele innych aspektów bankowego tytułu egzekucyjnego przeciwko poręczycielowi pominęłam celowo, aby nie pogubić spraw elementarnych. Być może nie były to refleksje pierwszoligowe. Myślę jednak, że zawsze jakoś obroni się wykładnia poprzestająca na indagowaniu ustawy, nie zaś kieszeni. Autorka jest prokuratorem Prokuratury Apelacyjnej w Łodzi
Postanowiłam odezwać się w sprawie przyjmowania przez banki poręczeń po analizie wypowiedzi M. Tarkowskiego oraz J. Krzyżewskiego. Obydwaj autorzy chcą przekonać czytelnika, że bez względu na prawnofinansową naturę czynności "pasywnej" konstytuującej zabezpieczenie wierzytelności banku poręczeniem, ofiarami bankowego tytułu egzekucyjnego mogą być wszyscy poręczyciele cywilni. Gdyby zgodzić się z autorami, znikłoby widmo topienia bankierskiego grosza w procesowaniu się z tą grupą dłużników banku na zasadach ogólnych. Odpadłyby również powody do zazdrości bankierów o kieszenie notariuszy przy korzystaniu przez banki z takich jedynie poręczeń niebankowych, którym towarzyszy notarialnie poświadczone poddanie się egzekucji w trybie art. 777 § 1 pkt 5 kodeksu postępowania cywilnego. M. Tarkowski wywodzi, iż klucz do zagadki tkwi w akcesoryjnym charakterze poręczenia cywilnego, było stanowisko Narodowego Banku Polskiego jako współkreatora pr.b. Nie najszczęśliwiej kończy się także próba odgadnięcia intencji twórców pr.b. metodą porównań art. 532 ust. 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. z projektowanym brzmieniem równoważnika art. 97 ust. 1 pr.b. z marca 1997 r. ówczesnego projektu. manipulujący przy bankowym tytule egzekucyjnym pragnęli z początku więcej, za chwilę mniej, a w finale inaczej. prześmiewczo brzmi sugestia, iż bankierscy legislatorzy byli świadomi następstw przerabiania naprędce niektórych ornamentów. w myśl art. 96 ust. 1 pr.b., bankowi wolno wystawiać bankowych tytułów egzekucyjnych ile dusza zapragnie na podstawie własnych ksiąg lub innych dokumentów związanych z dokonywaniem czynności bankowych. Aby tytuł kwalifikował się do przedłożenia sądowi z wnioskiem o nadanie klauzuli wykonalności musi za jednym zamachem: być skierowany wyłącznie przeciwko osobie, która bezpośrednio z bankiem dokonała czynności bankowej, obejmować roszczenie wynikające bezpośrednio z czynności bankowej. z pierwszej przesłanki wyłania się zespół cech identyfikujących dłużnika, a z drugiej - specyfikacja źródeł prześladowczego roszczenia banku. Wbrew temu, co suponuje M. Tarkowski, dysonans między literalnym brzmieniem art. 5 ust. 2 pkt 8 pr.b. a art. 11 ust. 1 pkt 7 d.pr.b. nie dotyczy jedynie czynności przyjęcia poręczenia cywilnego, ale i wekslowego. Trudno również zaakceptować pogląd J. Krzyżewskiego, unifikujący skutki prawne przyjęcia przez bank poręczenia cywilnego niezależnie od tego, czy poręczycielem był bank czy podmiot nie będący bankiem. należy wyodrębnić trzy podstawowe układy proceduralne, w których problematyka bankowego tytułu egzekucyjnego wymaga różnego komentarza. Są to układy przyjęcia przez bank poręczenia: 1) cywilnego od innego banku, 2) wekslowego od innego banku, 3) cywilnego lub wekslowego od podmiotu nie będącego bankiem. bank-poręczyciel wpada w krąg osób, które bezpośrednio z bankiem-wierzycielem dokonały czynności bankowej. wymagalne roszczenie banku-wierzyciela wobec banku-poręczyciela wynika bezpośrednio z czynności bankowej, której dokonał ów dłużnik bezpośrednio z wierzycielem. Wyczuwalny opór J. Krzyżewskiego przed taką interpretacją bierze się prawdopodobnie ze zmieszania płaszczyzn jurydycznej i deontologicznej. bank-wierzyciel może egzekwować swoje należności od banku awalisty na podstawie bankowego tytułu egzekucyjnego, jeśliby zlekceważyć art. 84 pr.b. i uznać, że regulacja ta nie dyskryminuje awali bankowych. Najwięcej kłopotów przysparza układ trzeci. W piśmie głównego inspektora nadzoru bankowego czarno na białym napisano, iż przyjmowanie poręczeń przez banki spółdzielcze nie jest czynnością bankową! J. Krzyżewski niby podziela ocenę NBP, niemniej próbuje zbudować syntetyczną definicję czynności bankowej na bazie wyrwanego z kontekstu art. 2 pr.b. rozstrzygnęliśmy, że jeśli jakikolwiek bank przyjmuje jakiekolwiek poręczenie od niebanku, to żadna ze stron nie dokonuje czynności bankowej. Konstatujemy więc, iż w tym układzie egzekucja za pomocą bankowego tytułu egzekucyjnego jest niedopuszczalna z braku przesłanek materialnoprawnych.
Zaufanie jest konieczne do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych Korupcja przeciw wolności RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI MACIEJ ZIĘBA OP Czy może istnieć państwo, w którym żołnierze nie wierzą oficerom, sprzedającym żywność i paliwo na czarnym rynku, a oficerowie nie ufają generałom, traktującym wojsko jako źródło bezpłatnej siły roboczej i za otrzymane przywileje używającym armii do ochrony partyjnych interesów? Czy może istnieć państwo, w którym łapówka otwiera drogę do cudownego zdania egzaminów: wstępnych - do liceum, na wyższą uczelnię, na aplikaturę, a także końcowych - matury i magisterium; w którym plagiat staje się formą robienia kariery, a pracę doktorską zamawia się w spółdzielniach fachowców z dostawą do domu? Czy może istnieć państwo, w którym terapia, a nawet diagnoza, zależy od kolekcji wręczonych lekarzowi załączników; w którym telewizja publiczna oraz radio służą promowaniu partyjnych notabli, a prywatni nadawcy dobrze wiedzą, że "niewidzialną ręką" rynku sterują na tyle widzialni funkcjonariusze, by nie było wątpliwości, w której puli są nagrody, a w której kary? Czy może istnieć państwo, w którym lokalnym politykom mecenasują lokalni mafiosi, a za nominację do rady nadzorczej wymagana jest wyłącznie ślepa wierność mocodawcy? Czy możliwe jest istnienie państwa, w którym koncesja oraz ulgi i taryfy służą do pomnażania fortun dobrze ustawionych i lepiej poinformowanych? Czy może istnieć państwo, w którym o organach ścigania szary obywatel mówi ze wzruszeniem ramion lub z pogardą i w którym Temida nie może być ślepa, bo stale musi zajmować się czytaniem zwolnień lekarskich? Odpowiedź jest jasna: tak. Wiele takich państw istniało, istnieje i, niestety, pewnie będzie istnieć. Czy takim krajem jest Polska? Na niebezpiecznie wiele powyższych pytań nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Zaufanie W takim jednak państwie nie może istnieć ani wolność, ani społeczeństwo obywatelskie. Jak bowiem słusznie przed stu pięćdziesięciu laty zauważył lord Acton, korupcja jest o wiele lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem, ale wiedzie do tego samego celu: niszczy wolność. Korupcja bowiem wiedzie do skorumpowania, a słowo corrumpo znaczy "całkiem połamać, całkiem zniszczyć, całkiem zepsuć". I jeżeli obywatele nie ufają politykom, policji i wojsku, bankom oraz sądom, lekarzom i nauczycielom, sprzedawcom i dostawcom, maklerom oraz dziennikarzom, to nie istnieje wolne społeczeństwo, albowiem fundamentem wolnego społeczeństwa jest zaufanie do wykreowanych przez to społeczeństwo instytucji: szkół i policji, systemu opieki zdrowotnej, mediów czy też giełdy. Wybitny politolog z Harvardu Samuel Huntington słusznie podkreśla wielkie społeczne koszty nieufności. Nieobecność zaufania w kulturze społecznej jest ogromną przeszkodą w tworzeniu instytucji publicznych. Społeczeństwom, które nie mają stabilnego i skutecznego systemu rządów, brakuje również wzajemnego zaufania między obywatelami, brakuje też wzajemnej lojalności w sferze społeczno- -politycznej, a także marnotrawią one zdolności i umiejętności swoich członków. Ich kultura polityczna jest nacechowana podejrzliwością, zawiścią i skrywaną lub jawną wrogością wobec każdego, kto nie jest członkiem rodziny, wioski lub plemienia. I dodajmy: partii lub koterii. Życie społeczne w wolnym społeczeństwie, przy wolnorynkowej gospodarce i demokratycznej polityce opiera się na elementarnym zaufaniu. Każda instytucja, ekonomiczna oraz polityczna, a także szkoła i szpital, samorząd i Kościół, musi być ufundowanana wzajemnym zaufaniu wolnych obywateli. Tę, wydawałoby się, oczywistość odkrywają dzisiaj od nowa teoretycy wolnego społeczeństwa. Jak słusznie zauważa inny znany harwardzki politolog Francis Fukuyama: Jeżeli instytucje demokratyczne i wolnorynkowe mają właściwie pracować, to muszą współistnieć z nowoczesnymi kulturowymi normami, które zabezpieczają właściwe ich funkcjonowanie. Prawo, kontrakt i ekonomiczna racjonalność dostarczają koniecznych, lecz niewystarczających podstaw stabilności i dobrobytu społeczeństw postindustrialnych. Podstawy te muszą również być umacniane przez wzajemność, zobowiązania moralne, obowiązek względem wspólnoty i zaufanie, a te są raczej rezultatem obyczajowych norm niż racjonalnej kalkulacji. Nie są one więc anachronizmem w nowoczesnym społeczeństwie, lecz raczej warunkiem sine qua non powodzenia tych drugich. Minimum etyczne Zaufanie i zobowiązanie moralne są wstępnym założeniem koniecznym do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych. Ta łatwa do racjonalnego uzasadnienia i empirycznego potwierdzenia teza Fukuyamy implikuje, że bez nich wolne, suwerenne społeczeństwo nie może istnieć. Jeżeli jednak fundamentem społeczeństwa jest zaufanie, to z kolei fundamentem społecznego zaufania jest moralność, wspólnie wyznawane pryncypia moralne. Musimy zatem mówić przynajmniej o wspólnie dzielonym niezbędnym minimum etycznym. Uczciwość i sprawiedliwość, gwarantujące równość podmiotów i dotrzymywanie kontraktów, są absolutnie i bezwzględnie konieczne do życia wolnego społeczeństwa. Tu kończy się już dyskusja o pluralizmie oraz tolerancji, bo bez owych czynników nie może w ogóle istnieć wolne społeczeństwo. Paradoksalnie więc moralność nie jest teoretycznym wymysłem myślicieli, skutecznym wybiegiem pedagogów ani też kaznodziejskim frazesem. Nie jest też pancerzem niszczącym wielobarwność życia ani gorsetem krępującym ludzką wolność. Wspólne minimum etyczne jest jedyną gwarancją życia wolnych ludzi w wolnym państwie. Gwarantuje obliczalność i przewidywalność zachowań ludzi i instytucji, umożliwia poczucie stabilności, pozwala na zracjonalizowanie publicznych debat i decyzji. Pozwolę sobie zacytować wybitnego francuskiego politologa (notabene dosyć nieprzychylnego chrześcijaństwu) Marcela Gaudeta: Cała krytyka moralności polegała na złudzeniu, że doskonale wiadomo, do czego moralność służy, że jest to pewien rodzaj odgórnego narzucania porządku, obłudna metoda sprawowania władzy, narzędzie normalizowania jednostek. Przez dłuższy czas poprzestawano na takim uproszczonym podejściu ipso facto uzasadniającym krytykę. Obecnie dostrzegamy, że moralność wiąże się z całkiem innym problemem, że chodzi o współistnienie z drugim człowiekiem. Z tego tytułu moralność pełni zasadniczą funkcję w życiu zbiorowym, na przykład w funkcjonowaniu państwa. Można ustanowić wszelkie możliwe prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swych funkcjonariuszy. Jeśli ci funkcjonariusze systematycznie przedkładają swe kariery nad dobro publiczne - a powtórzmy: żadne prawo im w tym nie przeszkodzi - nic nie działa, jak należy. Prawo nie jest w stanie uregulować wszystkiego. Gdy nie ma spontanicznie uwewnętrznionych zasad, dzięki którym, nie pytając o to, wiemy, czego możemy oczekiwać ze strony drugiego człowieka, każde spotkanie z tym drugim rodzi lęk. W walce z korupcją bardzo ważne są i legislacja, i penalizacja, przezroczystość i jawność, informacja i organizacja, ale - nie zapominajmy - przecież i je można skorumpować. W skorumpowanym państwie bardzo łatwo można założyć fundację "Nieprzekupni" i obsadzić ją swoimi funkcjonariuszami albo nasłać parę kontroli na zasłużoną wielce dla walki z korupcją Transparency International, zamknąć ją i chwilę później otworzyć International Transparency Ltd. Dlatego - choć brzmi to anachronicznie i bezradnie, istotą walki z korupcją jest gruntowanie, odnawianie, konserwowanie moralnych fundamentów państwa. Powtórzmy jeszcze raz za Gaudetem: Można ustanowić wszelkie możliwe prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swoich funkcjonariuszy. Jeśli funkcjonariusze systematycznie przedkładają swe kariery nad dobro publiczne - a żadne prawo im w tym nie przeszkodzi - nic nie działa, jak należy. Verbo et exemplo Z ankiety "Studenci prawa o swojej przyszłości zawodowej" wynika, iż co czwarty student uważa, że do celu dążyć należy nawet po trupach, 50 procent studentów piątego roku prawa nie miałoby żadnych oporów wobec wręczania łapówki, a połowa świadczyłaby nieprawdę, jeśli miałoby to pomóc załatwić sprawę zleconą przez klienta. Ten jeden przykład, a każdy zna ich zapewne tysiące, wskazuje, że w Polsce konieczna jest totalna wojna z korupcją. Nie nowe akty prawne i przepisy karne są najważniejsze. Pierwsza linia frontu walki z korupcją to wychowanie, formowanie moralnej wrażliwości i odpowiedzialności, za które przede wszystkim odpowiada rodzina, szkoła oraz Kościół, a także stowarzyszenia młodzieży, kluby i im podobne organizacje, wspierane jedynie przez państwo, samorządy oraz fundacje. Chodzi o formowanie, wychowywanie verbo et exemplo, słowem i przykładem. Nadal dewastacja moralności w jej społecznym wymiarze, jako spuściźnie po PRL, a poniekąd również po okupacji oraz zaborach, szaleńczo utrudnia tę walkę. Jeśli ongiś dziecko słyszało w domu "z państwowego nie wziąć to tak, jak ze swego dołożyć", to dzisiaj słyszy "pierwszy milion trzeba ukraść". Jeśli słyszało ongiś w domu "czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy", to dzisiaj usłyszy "wszyscy tak robią", gdy chodzi o danie łapówki bądź podatkowe oszustwo. Szanse Czy batalię z korupcją można wygrać? Wyznam, że w to nie wierzę. Pierwszy znany dokument dowodzący dokonania przekupstwa pochodzi z Asyrii sprzed pięciu tysięcy czterystu lat. Pierwsza znana książka poświęcona zjawisku korupcji, nosząca tytuł "Art Chase hastra", została napisana dwa tysiące lat temu przez ministra hinduskiego króla Kautia. Korupcja jak hydra - rozrasta się i odradza. My, chrześcijanie, uważamy, że po grzechu pierworodnym natura ludzka, niestety, jest podatna na korupcję, jest coruptibilis. Nieodżałowanej pamięci Kisiel mawiał, że każde społeczeństwo można podzielić na złodziei, policjantów i okradanych i dlatego wszystko jest sprawą proporcji. O społeczeństwie obywatelskim decydują nie skorumpowani urzędnicy, ale liczba urzędników nieskorumpowanych, liczba nieprzekupnych polityków i lekarzy, obiektywnych dziennikarzy, uczciwych prokuratorów i przedsiębiorców. Walka z korupcją w Polsce musi być totalna, a jej podstawowy wymiar to wymiar moralny. W tej walce bardzo aktywną rolę może i powinien odgrywać Kościół. Korupcja w sposób oczywisty łamie siódme, ósme i dziesiąte przykazanie dekalogu, a więc uniwersalne podstawy kultury judeochrześcijańskiej, wykraczającej również poza ściśle religijne wymiary życia społecznego. Właśnie dlatego, że korupcja, łamiąc elementarny porządek moralny, jak nowotwór pasożytuje, a potem nieuchronnie niszczy społeczeństwo obywatelskie, walka z nią we wszelkich jej przejawach i fazach jest podstawowym wyzwaniem stojącym przed III Rzecząpospolitą. Czy walkę tę uda się wygrać? Mam wciąż taką nadzieję. Jeśli nie, pozostaje nam jedynie pocieszać się za lordem Actonem, że korupcja jest jednak "lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem". Autor jest prowincjałem dominikanów w Polsce. Tekst, wygłoszony w czasie konferencji "Wolność informacji a przejrzystość i odpowiedzialność" zorganizowanej pod auspicjami Centrum im. Adama Smitha zostanie opublikowany w książce "Klimaty korupcji".
Jak słusznie przed stu pięćdziesięciu laty zauważył lord Acton, korupcja jest o wiele lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem, ale wiedzie do tego samego celu: niszczy wolność. Korupcja bowiem wiedzie do skorumpowania, a słowo corrumpo znaczy "całkiem połamać, całkiem zniszczyć, całkiem zepsuć". I jeżeli obywatele nie ufają politykom, policji i wojsku, bankom oraz sądom, lekarzom i nauczycielom, sprzedawcom i dostawcom, maklerom oraz dziennikarzom, to nie istnieje wolne społeczeństwo, albowiem fundamentem wolnego społeczeństwa jest zaufanie do wykreowanych przez to społeczeństwo instytucji. Wybitny politolog z Harvardu Samuel Huntington słusznie podkreśla wielkie społeczne koszty nieufności. Społeczeństwom, które nie mają stabilnego i skutecznego systemu rządów, brakuje również wzajemnego zaufania między obywatelami, brakuje też wzajemnej lojalności w sferze społeczno- -politycznej, a także marnotrawią one zdolności i umiejętności swoich członków. Jeżeli jednak fundamentem społeczeństwa jest zaufanie, to z kolei fundamentem społecznego zaufania jest moralność, wspólnie wyznawane pryncypia moralne. Musimy zatem mówić przynajmniej o wspólnie dzielonym niezbędnym minimum etycznym. Wspólne minimum etyczne jest jedyną gwarancją życia wolnych ludzi w wolnym państwie. Gwarantuje obliczalność i przewidywalność zachowań ludzi i instytucji, umożliwia poczucie stabilności, pozwala na zracjonalizowanie publicznych debat i decyzji. Prawo nie jest w stanie uregulować wszystkiego. Gdy nie ma spontanicznie uwewnętrznionych zasad, dzięki którym, nie pytając o to, wiemy, czego możemy oczekiwać ze strony drugiego człowieka, każde spotkanie z tym drugim rodzi lęk.W walce z korupcją bardzo ważne są i legislacja, i penalizacja, przezroczystość i jawność, informacja i organizacja, ale - nie zapominajmy - przecież i je można skorumpować. Dlatego - choć brzmi to anachronicznie i bezradnie, istotą walki z korupcją jest gruntowanie, odnawianie, konserwowanie moralnych fundamentów państwa. Nadal dewastacja moralności w jej społecznym wymiarze, jako spuściźnie po PRL, a poniekąd również po okupacji oraz zaborach, szaleńczo utrudnia tę walkę. Czy batalię z korupcją można wygrać? Wyznam, że w to nie wierzę.
RYNEK AZJATYCKI Szkoła błędów i wniosków - rady dla przedsiębiorców Jak przeskoczyć Chiński Mur ANDRZEJ Z. LIANG Chiny należą do najlepszych krajów do inwestowania i handlu, ale polskie firmy nie odniosły dotychczas na tym rynku sukcesu. Wręcz przeciwnie, takie firmy jak: Elektrim, Stalexport, Forte i wiele innych wycofały się z tego regionu. Polskie produkty sprzedawane są w Chinach przez firmy niemieckie, włoskie, holenderskie. Chińscy odbiorcy nie wiedzą nawet, że produkt pochodzi z Polski. Ostatnio różne firmy próbują bezpośrednio wejść na rynek chiński - niestety, bezskutecznie. Popełniają bowiem przy tym kilka błędów, wynikających z nieznajomości chińskiego biznesu, sytuacji, kultury, jak i ze złego rozpoznania oraz założeń. Po pierwsze - brak kontaktów Udział w targach i delegacje to błąd pierwszy. Firmy polskie - szczególnie te większe, które kiedyś tu miały swoje biura - doszły do wniosku, że w celu oszczędności lepiej zamknąć biura i przyjeżdżać na targi. Udział w targach w Chinach plus w delegacjach rządowych różnego szczebla zostały uznane za jedyną i najlepszą drogę otwarcia tego rynku. Nic błędniejszego. Sam udział w targach nawet przez kilka lat nie da żadnego rezultatu, jeśli jest jednorazowym aktem bez konkretnego, marketingowego planu. Uczestnictwo w targach bez zakładania w Chinach swojego biura i ciągłości działań marketingowych nic nie da. Będzie to tylko kolekcjonowanie ogromnej ilości wizytówek oraz katalogów, które nie przyniesie żadnych efektów. Chińska firma potrzebuje kontaktu codziennego tu na miejscu. Muszą to być kontakty w języku chińskim, podobnie jak: materiały, informacje, katalogi. Również udział w delegacjach nawet na najwyższym szczeblu nie otworzy tego rynku. Będą uśmiechy, kolacje, deklaracje, może jednorazowe kontrakty - gesty. Problemy pozostaną, bo nie będzie codziennej pracy oraz kontaktów bieżących z potencjalnymi partnerami. Po drugie - nie dystrybutor Drugi z najczęstszych błędów, to stawianie na dystrybutora. Firmy polskie, nie znając systemu handlu chińskiego, zakładają, że jak w wymianie z innymi krajami szybko znajdą dystrybutora, który wszystkie koszty weźmie na siebie i za prowizje otworzy rynek oraz zorganizuje (lub udostępni swoją) sieć sprzedaży. Tymczasem w Chinach dystrybutor jest oddzielony od systemu handlu zagranicznego. Firma importer nie zajmuje się dystrybucją. Z kolei dystrybutor firma krajowa zajmuje pozycję w zasadzie sprzedawcy-sklepu. Na promocję i reklamę taki dystrybutor nie wydaje, a jeśli już to mało. Dostaje pełne wsparcie techniczne, informacyjne, materiałowe z przedstawicielstwa danej firmy w Chinach. Odrębnym problemem jest system płatności. Dystrybutor sprzedaje w miejscowej walucie RMB. A firma zagraniczna potrzebuje dolarów. Nie ma w Chinach swobodnego systemu wymiany walut (jak do tej pory, choć są możliwości jej pozyskania i rozwiązania tego problemu). Firmy zagraniczne nie bez przyczyny zakładają w Chinach przedstawicielstwa czy firmy - właśnie m.in. po to, aby nadzorować i wspomagać system dystrubucji i płatności (często odroczonej). A utworzenie systemu dystrybucji, wypromowanie produktu oraz marki, znalezienie kupca wymaga zaangażowania w rynek i długofalowych działań, na co firm polskich często nie stać. Po trzecie - ciągłość Trzeci z błędów: brak stałości, cierpliwości i ciągłości działań. Polskie przedsiębiorstwa patrzą na Chiny jako na rynek zarówno chłonny, jak i szybkiego zbytu. Chcą szybkich efektów. Natomiast tu efekty przychodzą w wyniku wieloletnich, cierpliwych działań. Pierwsze kontrakty mogą przyjść nie wcześniej niż po sześciu miesiącach lub po roku. Wśród firm zagranicznych usytuowanych w Chinach jest znane powiedzenie, według którego zaczynając działania w tym kraju trzeba założyć, że pierwszy rok to jest tylko inwestycja. Drugi i trzeci rok: zaczyna ruszać sprzedaż, ale wciąż są straty. Czwarty rok działań powinien przynieść wynik na zero. A piąty - już można zacząć mówić o zyskach. Tymczasem polskie firmy chcą efektów już i teraz. Jest to słuszne, ale nie w Chinach. Po czwarte - to kosztuje Brak informacji o kosztach i konieczności ich poniesienia - to błąd czwarty. W wielu przypadkach chiński rynek polskie firmy chcą otworzyć prawie bez kosztów. Nie mają wyobrażenia, że w Chinach warunki finansowe umowy dystrybucyjnej, jakie oferują, są nieatrakcyjne. Prowizja nie pokryje kosztów promocji, bo rynek trzeba otworzyć, wyrobić markę, promować produkt - a to wydatki. Wszystkie działania promocyjne i marketingowe to są koszty. Materiały w języku chińskim, wizyty u partnerów, prezentacje - pieniądze płyną. Chiny są dużym krajem. Jeden wyjazd do partnera w innej prowincji to 300-500 USD. A kontrakty, szczególnie duże, nigdy nie przychodzą szybko. Prowizja nie jest w stanie pokryć wydatków, nawet w większej części (szczególnie w ciągu pierwszych kilku lat i dotąd aż całe przedsięwzięcie nie zostanie rozkręcone - patrz uwaga wyżej). Stąd też firmy chińskie nawet zainteresowane towarem- patrzą przede wszystkim na koszty otwarcia rynku, wyszukania końcowych odbiorców etc. Tymczasem polskie firmy, robiąc oszczędności, wielokrotnie wolą zatrudniać studentów polskich tu uczących się języka (czy absolwentów sinologii), którzy posiadają wprawdzie znajomość tego języka, ale zupełny brak doświadczenia, praktyki i znajomości życia biznesowego. To prowadzi w efekcie do większych problemów czy niepotrzebnych wydatków i jest bardziej kosztowne niż profesjonalne podejście. Bez inwestycji wieloletnich polskie firmy nie otworzą tego rynku nawet z najlepszym towarem. Po piąte - zdecydowanie Zaczynanie, wycofanie się i próba powrotu - to piąty z najczęstszych błędów firm polskich w podejściu do rynku chińskiego. Tymczasem w oczach chińskich partnerów, potencjalnych odbiorców, właśnie przez takie niezdecydowane postępowanie traci się najwięcej. Firma polska traci zaufanie oraz kredyt wiarygodności. Zostaje uznana przez firmę chińską za niestabilnego partnera, nie wartego wchodzenia w żadne powiązania długoterminowe. Firmy chińskie w przeszłości kupując polskie wyroby, maszyny, urządzenia (np. samochody Polonez i Fiat 126p) zostały po czasie pozostawione same sobie z całym problemem eksploatacji. Trudno się dziwić, że Chińczycy wolą kupować od firm niemieckich czy innych, które są obecne w Chinach, oferują serwis, informacje nie tylko w okresie gwarancyjnym. Nieobecność firm polskich również przyczynia się do tego, iż firmy chińskie nie wiedzą co można kupić w Polsce. Traktują nasz kraj tylko jako importera chińskich towarów. Po szóste - strategia Brak wiedzy o obecnej sytuacji ekonomicznej Chin czy konkurencji w branży - to szósty błąd polskich firm. W Chinach są obecni prawie wszyscy duzi i mali liczący się w biznesie. Polska firma nie stawia sobie pytania, jak mój produkt wypromować, aby znalazł nabywcę oraz wygrał z konkurencją. Często 3 czy 4 firmy zagraniczne (małe i średnie) na rynku chińskim łączą się w grupę w danej branży, zapewniając potencjał inwestycyjny, techniczny, jak i stawiając czoła wymaganiom oraz specyfice rynku chińskiego. Polska firma wielokrotnie wychodzi z założenia: mam dobry produkt, sprzedawany wszędzie to i Chińczycy powinni kupować. Błąd. Chińskie firmy mają wybór i dużą ilość ofert od firm tu obecnych. Brak regularnych kontaktów z rynkiem chińskim powoduje, że firmy polskie nie wiedzą, w jakim środowisku mają działać i to skutecznie. Chiny są w trakcie nie tylko dynamicznego, szybkiego rozwoju, ale także reform. Brak kontaktu z tym rynkiem przez pół roku oznacza znalezienie po przerwie wielu zmienionych uwarunkowań. A brak kontaktu przez rok oznacza rozpoczynanie wszystkiego raz jeszcze w nowych, zmienionych warunkach. Chiny są wciąż atrakcyjnym rynkiem. Spodziewane wkrótce przyjęcie Chin do WTO oraz kolejne reformy z tym związane z pewnością ułatwią działanie czy inwestycje firm zagranicznych. Nie należy więc rezygnować czy narzekać na trudności, specyfikę czy problemy tego kraju. Wejście na chiński rynek musi być decyzją strategiczną, a nie taktyczną. Musimy mieć długofalowy plan działań. A poza tym warto uważnie przyjrzeć się, jak to robią inne firmy zagraniczne i dlaczego osiągają dobre wyniki. Wtedy sukces czeka i polskie firmy. Albo stała rola anonimowego poddostawcy. Autor jest wieloletnim pracownikiem firm chińskich i zagranicznych w Chinach.
Chiny należą do najlepszych krajów do inwestowania i handlu, ale polskie firmy nie odniosły dotychczas na tym rynku sukcesu. Popełniają bowiem kilka błędów, wynikających z nieznajomości chińskiego biznesu, sytuacji, kultury, jak i ze złego rozpoznania oraz założeń. Chińska firma potrzebuje kontaktu codziennego na miejscu. w Chinach dystrybutor jest oddzielony od systemu handlu zagranicznego. Prowizja nie pokryje kosztów promocji.
SEJM Do czego posłom służy regulamin Plagi sejmowe, czyli kto kogo przechytrzy Różowe kartki, których nie można kopiować, setki poprawek, brak kworum, odrzucanie własnych projektów, a wszystko to zgodne z przepisami. Wygląda na to, że w ostatniej grze parlamentarnej mniejsze znaczenie miały same podatki, a znacznie większe - kto kogo przechytrzy, korzystając z możliwości, jakie stwarza procedura. To już nie były prace legislacyjne, lecz spektakl polityczny emitowany w godzinach największej oglądalności, w którym obie strony zarzucały sobie nieczystą grę. Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest przecież organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. I chodzi nie tylko o ustawę o przyszłorocznych podatkach, ale nawet o budżetową na 2000 rok (poseł SLD Maciej Manicki podczas debaty nad podatkami stwierdził wprost, że ustawa podatkowa stwarza pracowitemu posłowi nieograniczone możliwości przedłużania toku legislacyjnego - tysiące przepisów, setki tabel, dziesiątki źle obliczonych liczb, a wszystko to do poprawy). - Ja też znam regulamin i jego słabości, piłka jeszcze w grze - mówił poseł Manicki z sejmowej trybuny podczas debaty podatkowej. I o to właśnie chodziło - o grę, której głównym narzędziem stał się regulamin. Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna, która jest dopiero na półmetku. Godziny pyskówek w sprawie porządku Meandry procedury były zawsze wykorzystywane przez posłów do innych celów niż zostały stworzone, a posłowie Sojuszu zazwyczaj posługiwali się regulaminem z dużą wprawą. W Sejmie X kadencji zwanym kontraktowym poseł Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej Janusz Szymański znany był z tego, że podczas sporów proceduralnych toczących się na sali plenarnej wychodził na trybunę z regulaminem Sejmu w ręku i dowodził, że taki lub inny wniosek jest nieregulaminowy. Wywoływało to konsternację większości posłów, szczególnie solidarnościowych, którzy wówczas dopiero zaczynali swoją karierę polityczną. Janusz Szymański przeszedł później do Unii Pracy (w Sejmie II kadencji) i znacznie rzadziej posługiwał się regulaminem, jednak posłowie Sojusz Lewicy Demokratycznej nadal doceniali znaczenie procedury w polityce parlamentarnej. Spory proceduralne były zmorą Sejmu I kadencji. Proste ustalanie porządku obrad trwało czasami kilka godzin i zdarzało się, że - z dziennikarskiego punktu widzenia - było najciekawszym punktem całego posiedzenia plenarnego. W owym czasie każdy poseł dwanaście godzin przed rozpoczęciem posiedzenia Sejmu miał prawo zgłosić do laski marszałkowskiej wniosek o poszerzenie porządku obrad o dodatkowy punkt. Każdy wnioskodawca miał prawo uzasadnić swój wniosek, a marszałek dopuszczał jeden głos za i jeden przeciw. Wszystko to działo się pierwszego dnia posiedzenia rano, gdy telewizja na żywo transmitowała obrady. Niejednokrotnie posłowie zgłaszali wnioski o poszerzenie porządku obrad z pełną świadomością, że zostaną one odrzucone. Chodziło wyłącznie o wywołanie dyskusji i przedstawienie swoich racji w tzw. czasie antenowym, na oczach dziesiątków tysięcy telewidzów. Gra o województwa W Sejmie II kadencji koalicja mająca miażdżącą przewagę nad opozycją ucięła wielogodzinne ustalanie porządku obrad. SLD z PSL były w stanie przegłosować wszystko z wyjątkiem odrzucenia weta prezydenta i wprowadzenia zmian do konstytucji. Jednak właśnie poprzednia koalicja wprowadziła zwyczaj pospiesznych prac nad projektami ustaw, forsowania projektów rządowych zgłaszanych w trybie pilnym i w znakomitej większości bez projektów aktów wykonawczych, choć marszałek Sejmu w zasadzie nie powinien był w ogóle dopuszczać do debaty nad takimi projektami. Nieraz też opozycja oskarżała koalicję o ucinanie dyskusji podczas prac w komisji i pospieszne przechodzenie do rozstrzygnięć. W tej kadencji parlamentu Sojusz Lewicy Demokratycznej niemalże od początku "uczył" posłów AWS, jakie znaczenie polityczne ma procedura sejmowa. Posłowie Akcji rzeczywiście wielu rzeczy musieli się nauczyć. Przed tegorocznym bojem podatkowym najbardziej spektakularne manipulowanie procedurą przez SLD miało miejsce podczas uchwalania nowego podziału administracyjnego państwa. Rząd chciał, aby Polska była podzielona na dwanaście dużych województw. Projekt ten bez zastrzeżeń poparła wyłącznie Unia Wolności. W AWS koncepcji podziału administracyjnego kraju było niemal do końca kilka. Koalicja nie była w stanie, aż do głosowań wypracować rozwiązania kompromisowego, popieranego zgodnie przez wszystkich posłów. W tej sytuacji Sojusz Lewicy Demokratycznej, który w zasadzie popierał siedemnaście województw, zręcznie wykorzystał brak jednomyślności w obozie rządzącym. Do ustawy o podziale administracyjnym kraju SLD zgłosił poprawki określające liczbę województw na 13, 14, 15, 16 i 17. Propozycja rządowa nie przeszła w pierwszym głosowaniu. Marszałek ogłosił przerwę, koalicja dogadała się, że województw będzie piętnaście i... SLD wycofał propozycję utworzenia piętnastu województw, aby uniemożliwić przyjęcie tego wariantu koalicji. Zmusiło to koalicję rządzącą do upokarzającego manewru - uchwalenia podziału kraju na dwanaście województw z zastrzeżeniem, że Senat niezwłocznie poprawi ustawę, uchwalając województw piętnaście. Jak wiadomo z powodu weta prezydenta, którego koalicja nie była w stanie oddalić, województw ostatecznie mamy szesnaście. Miller kontra Lipowicz Misterna gra SLD nie była pierwszą w tej kadencji Sejmu. Wcześniej Sojusz starał się torpedować przeniesienie ubiegłorocznych wyborów samorządowych z czerwca na wrzesień. Polegało to m.in. na zgłaszaniu nieoczekiwanych dla koalicji wniosków o odłożenie obrad. W lutym ubiegłego roku, podczas pierwszego czytania projektów ustaw o samorządzie powiatowym i samorządzie wojewódzkim, Leszek Miller niespodziewanie, już po zreferowaniu projektów, których było sześć, złożył wniosek o odroczenie debaty nad tym punktem "do czasu, gdy rząd uzupełni przedstawione projekty o rozwiązania zawierające omówienie szczegółowych kompetencji nowych jednostek administracyjnych oraz zasady finansowania tych jednostek". - Nie wiem, kiedy rząd potrafi to uczynić, ale żywię nadzieję, że szybko - mówił lider SLD. Mogłoby to rzeczywiście zablokować na pewien czas prace nad ustawami, gdyby nie refleks i zimna krew posłanki Ireny Lipowicz z UW, która - zgodnie z regulaminem - złożyła wniosek przeciwny (o kontynuowanie obrad) i uzasadniała go tak długo, aż na salę plenarną powróciło dostatecznie dużo posłów koalicyjnych i w głosowaniu odrzucili wniosek SLD. Mimo ponagleń ze strony posłów SLD Irena Lipowicz nie pozwoliła sobie przerwać i nie zeszła z trybuny sejmowej. - Przecież nie chodzi, proszę państwa, o to żeby stosować podstępy, lecz o to, żeby państwa wniosek rozpatrzyć z należytą starannością - argumentowała niewinnie. Jacek Rybicki wiceszef Klubu AWS wygłosił wówczas oświadczenie, w którym zaprotestował przeciwko łamaniu kultury politycznej przez Klub SLD. Niespełna miesiąc później, 4 marca, SLD zdołał przeforsować odłożenie dyskusji nad projektami ordynacji wyborczej do samorządów. Koalicja chciała poszerzyć porządek obrad o pierwsze czytanie projektów ordynacji do gmin, powiatów i województw. Sojusz złożył wniosek przeciwny, o niewprowadzaniu tego punktu do porządku obrad. Wynik głosowania bez wątpienia zaskoczył koalicję - za poszerzeniem porządku obrad opowiedziało się 170 posłów, a przeciw było 175 (25 się wstrzymało). W ten sposób projekty były omawiane dopiero dwa tygodnie później - 18 marca. Plagą tej kadencji parlamentu stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę. Korzystając z prawa zadawania pytań wnioskodawcom parlamentarzyści wygłaszają często długie oświadczenia poprzedzające samo zapytanie. W ten sposób każdy poseł może zabrać głos w dyskusji, omijając ustalone ograniczenie czasowe debaty. Dochodzi do tego, że pytania przedłużają niektóre dyskusje nawet o kilka godzin, co skutecznie burzy plan obrad Sejmu. Eliza Olczyk
Posłowie Sejmu RP nagminnie wykorzystują przepisy proceduralne, których podstawowym celem jest organizacja prac Sejmu, do odrzucenia lub przyjęcia danej uchwały. Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej w pełni uzmysłowił opinii publicznej jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne. Spory prodecduralne były zmorą Sejmu od jego pierwszej kadencji, kiedy to zgłaszanie wniosków o poszerzenie porządku obrad o jakiś punkt dawało posłom możliwość autoprezentacju na oczach tysięcy telewidzów.
KONGRES KULTURY WSI Raport ministerialny Model kultury strażackiej Wczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Jednak bibliotek jest więcej niż w 1980 r. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim". Wiedza o problemach polskiej kultury na wsi była do tej pory nikła. Przygotowany na Kongres Kultury Wsi raport to pierwsza poważna próba uchwycenia najważniejszych zjawisk, zarówno jeśli chodzi o działalność instytucji - bibliotek, domów kultury - jak i prywatne inicjatywy. Raport przygotowano na zamówienie Ministerstwa Kultury i Sztuki na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach. Jak przyznają autorzy opracowania, Stefan Bednarek i Anatol Jan Omeleniuk, obraz kultury na polskiej wsi jest niepełny. Ratunek w bibliobusach Najbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są tradycyjnie biblioteki. Porównanie danych o bibliotekach z ostatniego roku i lat 80. wypada na korzyść współczesności. Łącznie działało w 1996 r. 1710 bibliotek i 4841 ich filii (razem 6551), gdy w 1980 r. było w Polsce 1529 gminnych bibliotek i 4935 filii (6464). Mniej korzystnie wypada porównanie obecnych danych ze statystykami z 1992 r., gdy rozpoczynano systemowe zmiany w kulturze. Przez 4 lata zniknęło z mapy Polski około 220 gminnych bibliotek i ich filii. Katastrofalnie przedstawiają się dane o pracy wiejskich punktów bibliotecznych. W 1980 było ich blisko 23 tys. Obecnie działa tylko 10 proc. Źle przedstawiają się możliwości zakupów nowych tytułów przez biblioteki. Za optymalny wskaźnik wzrostu uważany jest w Polsce zakup 18 nowych woluminów przypadających na 100 mieszkańców. Tymczasem większość wiejskich bibliotek nie kupuje rocznie nawet 6 tomów. W każdym województwie są placówki, które nie kupiły ani jednego egzemplarza. Są gminy, w których nie ma ani jednej biblioteki. Spadkowi czytelnictwa towarzyszy redukcja etatów bibliotekarzy. Na przykład w województwie ostrołęckim w 1990 r. zatrudniano 148 bibliotekarzy, dziś pracuje ich 84. W skali kraju tylko 50 proc. pracowników bibliotek ma średnie wykształcenie biblioteczne. Ale w Szczecińskiem pracuje w bibliotekach tylko jedna osoba z wykształceniem wyższym. Autorzy raportu zwracają też uwagę na wysokie koszty utrzymania filii bibliotek. Proponują stworzenie sieci wsi obsługiwanych przez bibliobusy. Mogłyby się one utrzymywać ze świadczenia usług kserograficznych i prowadzenia wypożyczalni wideo. Prasa w sklepie i kościele Maleje również liczba działających na polskiej wsi księgarń i punktów sprzedaży prasy. Według danych z 1980 r. czynnych było tam 237 księgarń i 2688 punktów sprzedaży książek. Obecnie w 43 województwach czynnych jest 155 księgarń i 622 punktów sprzedaży książek. Ale w Legnickiem nie ma na wsi ani jednej księgarnii. W pasie województw wschodnich księgarnie działają dzięki dodatkowej sprzedaży materiałów papierniczych i artykułów higieny. Zdaniem ankietowanego księgarza z bielskopodlaskiego, mieszkańcy tego województwa kupują 80 proc. książek mniej niż przed rozpoczęciem zmian systemowych. Kryzys sprzedaży prasy wiąże się z kłopotami byłego monopolisty-dystrybutora RSW. Liczba jego kiosków utrzymuje się na poziomie zbliżonym do 1977 r. (ponad 6 tys. punktów na ogólną liczbę ponad 43 tys. wsi), ale nie przetrwała sieć 6 tys. klubów Ruchu. Mieszkańcy wsi kupują prasę na poczcie, u sołtysa, w sklepie spożywczym, religijną - w kościele. Są jednak takie województwa jak ciechanowskie, gdzie w 7 gminach nie ma ani jednego punktu sprzedaży gazet. Wieś zalała fala pism popularnych, bulwarowych. Trudno dostępne są pisma fachowe, specjalistyczne. Zdobyczą przemian ustrojowych jest niemożliwy w poprzednim ustroju gwałtowny rozwój pism lokalnych. Z ankiety wynika, że przynajmniej połowa polskich gmin (około 1,2 tys.) posiada własne periodyki, czasami nawet po kilka. Wieś bez kina Rolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury oraz wspomagające je kluby i świetlice. W 1977 r. na wsi było 1492 ośrodków i domów kultury oraz ponad 15 tys. klubów i świetlic. W 1991 r. zanotowano ponad 1600 ośrodków i klubów, ale liczba świetlic i klubów zmalała do 7 tys. W 1996 r. działało 1,5 tys. domów i ośrodków kultury, zaś świetlic i klubów - 6 tys. Według autorów raportu profil ich działalności jest pochodną modelu ukształtowanego w PRL. Żyją życiem pozornym, aby przetrwać, czekając na wskazówki z centrali. Statystyka ukrywa również takie fakty, że w wielu polskich gminach nie ma ani jednego ośrodka czy domu kultury - dla przykładu w 7 gminach w Nowosądeckiem, w 19 gminach w Zamojskiem i 28 w Ciechanowskiem. Do wyjątku należą gminy, które dotują domy kultury kwotami w wysokości 3 proc. swoich wydatków. Zazwyczaj dotacje ograniczają się do 1 proc. W tak trudnej sytuacji finansowej domy kultury zdobywają pieniądze organizując kursy komputerowe, języków obcych i prawa jazdy. Wynajmują swe sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Autorzy projektu uważają, że w ten sposób stwarzane są pozory działalności kulturotwórczej. Dyskoteki są bowiem w podsumowaniach rocznej pracy ośrodków kultury wymieniane jako przykład działalności kulturalnej. Na przykład w ankiecie nadesłanej z województwa siedleckiego (za rok 1995) podane są informacje o 535 dyskotekach, 116 występach zespołów, 66 imprezach rocznicowych, 82 przeglądach i festiwalach i 13 jarmarkach kultury. O pracy edukacyjnej, zespołach amatorskich nie wspomniano ani słowem. A według autora ankiety w województwie kaliskim dają się zauważyć tendencja, że tam, gdzie maleje kulturotwórcza rola domów kultury, rośnie liczba wyożyczalni wideo. Kina przestały być już konkurencją. W 1977 r. działało ich na polskiej wsi 651. Obecnie nie ma według autora raportu ani jednego. Dyskoteka ZMW Poprawiła się kondycja ruchu amatorskiego na wsi. W 1981 działało tam 5383 zespołów, w 1991 r. - 5833 zespoły, zaś obecnie - 7389 zespołów amatorskich. Najbardziej aktywne są na ziemiach, gdzie kultura ludowa mogła rozwijać się bez zerwania z tradycją - w Krakowskiem, Nowosądeckiem, Rzeszowskiem, Zamojskiem. Gorzej przedstawia się sytuacja indywidualnych twórców ludowych. Zdaniem respondentów, ogromne straty wyrządziła w tym przypadku Cepelia. Zaniżyła poziom sztuki ludowej, zniszczyła jej autentyzm. Znamienny jest przykład z województwa ciechanowskiego, gdzie cepeliowski wzór haftu wyparł tradycyjny. Ale też upadek Cepelii sprawił, że zmiejszyły się zamówienia dla wiejskich twórców. W Ciechanowskiem tworzy obecnie tylko jeden garncarz. Łącznie w Polsce tworzy 120 garncarzy, 810 rzeźbiarzy, 46 snycerzy, 215 kowali, 627 koronkarek i hafciarek, 33 lutników, 217 twórców plecionkarstwa, 41 twórców wyrobów z wiórów, 192 - z korzeni. Malarstwo i grafikę uprawia ponad 550 twórców. Animatorami działalności zespołów są często koła gospodyń wiejskich i parafie. Związek Młodzieży Wiejskiej, w poprzednim ustroju wprzągnięty w mechanizmu socjalistycznej polityki kulturalnej, obecnie tylko w 5 województwach kraju organizuje samodzielne imprezy. Są to najczęściej dyskoteki albo "święta pieczonego ziemniaka". W remizach Ochotniczej Straży Pożarnej, zdaniem autorów, ukształtował się model "kultury strażackiej". Ogranicza się do organizacji dyskotek, udziału orkiestr dętych w uroczystościach religijnych, państwowych i partyjnych. Choć bywa też, że remizy przejęły funkcje świetlic i domów kultury. Teatr z miejskiego importu Coraz mniej jest na wsi zespołów teatralnych (833). Takie grupy, które stworzyły własny język - jak teatr Jędrzeja Cierniaka, należą do wyjątków. Wiejskie teatry rzadko grają repertuar narodowy i współczesny. Zazwyczaj koncentrują się na odtwarzaniu wiejskich rytuałów - jak choćby drepcin, czyli ugniatania kapusty w beczce. W zaniku są bardzo popularne kiedyś kabarety wiejskie (9). Nie ma informacji o zespołach jazzowych czy też muzyki klasycznej. Ambitny repertuar teatralny i muzyka poważna dociera na wieś dzięki miejskim zespołom objazdowym. Własnym autokarem dowozi wiejskie dzieci Teatr "Rabcio" z Rabki. Poza swoimi siedzibami grają toruński Baj Pomorski i słupska Tęcza, Toruńska Orkiestra Kameralna, Filharmonia w Koszalinie (117 koncertów na wsi), Płocka Orkiestra Kameralna (26 koncertów na wsi) i Filharmonia Białostocka (198 koncertów na wsi; wszystkie dane z 1995 r.). Na wieś coraz częściej docierają też prywatne teatry z miasta, na przykład Prywatny Teatr Zusno czy wałbrzyski Teatr Czwartego Piętra. Coraz częściej twórcy teatru osiedlają się na wsi, by szukać tam twórczej inspiracji (słynne Węgajty). Niepamięć Autorzy raportu świadomi, że nie są w stanie przedstawić pełnego obrazu kultury na wsi, wspomnieli o tym na wstępie. Szkoda jednak, że raport nie podaje łącznej liczby zabytków na wsi. Nie ma pełnych danych na temat wiejskich muzeów. Wiadomo, że w 48 województwach działa ich 150, a oprócz nich - 381 izb regionalnych oraz 31 skansenów. Wypada żałować, że informacji o swojej działalności kulturalnej nie chciały udzielić parafie katolickie. Szkoda, że w raporcie zestawiono dane z końca lat PRL i lat ostatnich, nie wspominając o kosztach transformacji gospodarczej oraz fikcji statystyk epoki realnego socjalizmu. Raport mogłaby też wzbogacić głębsza refleksja na temat skutków, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, powojennych zmian na wsi - wielkiej migracji do miast czy też ogromnych akji przesiedleńczych. Jacek Cieślak
Według raportu zamówionego przez Ministerstwo Kultury i Sztuki kultura wiejska w Polsce jest w stanie kryzysu. Jest to pierwsza próba przyjrzenia się problemom wiejskiej kultury. W wyniku zmian systemowych kilkaset bibliotek gminnych zniknęło z mapy Polski, pozostałe placówki mają trudności z zakupem nowych ksiażek. Coraz mniej jest na wsiach księgarń, prasę, szczególnie pisma popularne, mieszkańcy nabywają na poczcie lub w sklepie. Jednocześnie połowa polskich gmin posiada własne czasopismo. Wiejskie ośrodki kultury, kluby i świetlice najczęściej utrzymują się z organizowania kursów i wynajmowania sal na wesela i dyskoteki. Według autorów raportu są to pozory działalności kulturalnej. Coraz mniej jest zespołów teatralnych i kabaretów, powstają za to zespoły amatorskie. Pogorszyła się sytuacja indywidualnych twórców ludowych, którzy obwiniają Cepelię o zaniżanie poziomu sztuki ludowej. Raport nie przedstawia pełnego obrazu kultury na wsi, nie uwzględnia wszystkich danych oraz powojennych zmian na wsi.
Historyk CIA o najważniejszym szpiegu zimnej wojny Utracona cześć pułkownika Kuklińskiego Posiedzenie Układu Warszawskiego w Moskwie, luty 1980 rok. Ryszard Kukliński stoi za generałem Jaruzelskim. FOT. (C) PAP Sprawa Ryszarda Kuklińskiego jest prosta, a równocześnie złożona. Pułkownik dumnie i otwarcie mówił o tym, co zrobił. Przez dziesięć lat przekazywał amerykańskiemu wywiadowi tajemnice Układu Warszawskiego. Kontrowersje dotyczą nie tego, co zrobił, ale jego motywów - zdradzieckich lub patriotycznych - oraz odpowiedzi na pytanie, czy jego działania pomogły, czy też zaszkodziły Polsce. BENJAMIN B. FISCHER Przez lata instytuty badania opinii publicznej śledziły nastawienie Polaków do Kuklińskiego, jakby miało to polityczne znaczenie na skalę narodową. I rzeczywiście odzwierciedlało ono zarówno kontynuację, jak i zmiany zachodzące w polskim krajobrazie politycznym. Polska posunęła się dalej niż inne kraje dawnego bloku sowieckiego na drodze do demokracji i wolnego rynku, jednak zrobiła mniej, by uzyskać konsensus w sprawie komunistycznej przeszłości. W badaniach przeprowadzonych dwa lata temu, kiedy Kukliński pierwszy raz po 17 latach przyjechał do Polski, nieomal 10 lat po upadku komunizmu - więcej Polaków (34 proc.) uznawało go za zdrajcę niż za bohatera (29 proc.). Jednak największa część badanych nie była w stanie się zdecydować. Dwuznaczność i ironia dominują w historii Kuklińskiego. Przeciwnicy Przez siedem lat kliku generałów, dawnych komunistycznych przywódców, próbowało blokować prawne oczyszczenie Kuklińskiego. Po historycznej klęsce generalskie lobby zawarło, jak ujął to jeden z obserwatorów, "dziwne przymierze" z dawnymi działaczami solidarnościowymi przeciwnymi Kuklińskiemu. Generałowie gardzili Kuklińskim, gdyż swoim istnieniem przypominał im, że w rzeczywistości byli jedynie sowieckimi oficerami w polskich mundurach. Lech Wałęsa, przywódca "Solidarności" i pierwszy wybrany w wolnych wyborach prezydent Polski, nazwał Kuklińskiego zdrajcą i odmówił ułaskawienia go. Solidarnościowa zbiorowość obawiała się, że heroiczne działania Kuklińskiego uszczuplą uznanie, jakie należało się robotnikom za rozpoczęcie buntu, który położył kres sowieckiemu imperium. U niektórych Polaków Kukliński swoją postawą budził nieprzyjemne wspomnienia kolaboracji z narzuconym przez Sowietów reżimem. Część lewicy żywiła obawę, że stanie się on ikoną antyrosyjskiej prawicy, a co gorsza, może powrócić do kraju i zaangażować się w politykę. Urban wypowiada wojnę Świat prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o Ryszardzie Kuklińskim, gdyby Jerzy Urban nie próbował wprowadzić w zakłopotanie Ronalda Reagana. W 1986 roku Urban był rzecznikiem prasowym rządu PRL. Znany ze swojego sarkastycznego poczucia humoru i ciętego języka, Urban wyróżniał się spośród bezbarwnych biurokratów, którzy rządzili Polską. Był zawsze bojowy i nigdy apologetyczny, nawet kiedy bronił bezprawnego rządu, który zlikwidował pierwszy w bloku sowieckim niezależny związek zawodowy. Warszawie nie udało się znormalizować lub choćby poprawić stosunków z Waszyngtonem. Wprawdzie Biały Dom zniósł większość sankcji, które nałożył na Polskę w 1981 roku, jednak najpoważniejsze, łącznie z wycofaniem statusu najwyższego uprzywilejowania, pozostawały w mocy. Urban i jego zwierzchnicy wiedzieli, że Stany Zjednoczone sekretnie wspierają opozycję w Polsce, "aby podtrzymać przy życiu ducha »Solidarności«" i że National Endowment for Democracy, prywatno-państwowe przedsięwzięcie, otrzymało od Kongresu USA około miliona dolarów dla "Solidarności". Jaruzelski i jego towarzysze byli w kiepskim nastroju, gdyż nie mogli wygrać wojny z podziemiem, a gospodarka była w stanie gorszym niż kiedykolwiek. Nie znosili Ronalda Reagana, który po Janie Pawle II i Lechu Wałęsie był postacią cieszącą się w Polsce największym uznaniem. "Imperium zła", retoryczna figura użyta przez prezydenta USA, tak kontrowersyjna w jego kraju, dodawała Polakom ducha w ich walce z sowiecką hegemonią. 3 czerwca 1986 roku Urban spotkał się z Michaelem Dobbsem, byłym korespondentem "The Washington Post" w Warszawie, przeniesionym potem do Paryża. Urban sprzedał Dobbsowi sensację: za kilka dni polski minister spraw wewnętrznych ogłosi, że CIA miała w sztabie generalnym agenta, który skopiował operacyjny projekt stanu wojennego. CIA ewakuowała agenta i jego rodzinę z Warszawy 8 listopada 1981 roku i zapewniła mu bezpieczeństwo w Stanach Zjednoczonych. Być może dlatego, że sprawa Kuklińskiego była kłopotliwa dla Wojska Polskiego i służb bezpieczeństwa, Urban chciał podać ją w mediach amerykańskich, zanim zostanie ujawniona w Polsce. Chciał również, aby potwierdziła ją administracja Reagana. Toteż w rozmowie z Dobbsem podkreślał, że jego rewelacji nie można wykorzystać dopóty, dopóki "The Washington Post" nie otrzyma oficjalnego amerykańskiego komentarza na ich temat. Jeśli to była intencja Urbana, została uwieńczona sukcesem. Następnego dnia pierwszą stronę "The Washington Post" otwierał artykuł podpisany przez Dobbsa i wsławionego ujawnieniem afery Watergate dziennikarza Boba Woodwarda. Ogłaszał on to, co Urban powiedział Dobbsowi: "Amerykańska administracja mogła ujawnić światu plany stanu wojennego. Gdyby to zrobiła, to jego wprowadzenie byłoby niemożliwe". Z żoną wkrótce po ślubie. Dwóch synów Kuklińskiego zginęło na emigracji w tajemniczych, dotąd nie wyjaśnionych okolicznościach. FOT. (C) PAP/CAF Polityka moralnie odrażająca Na konferencji prasowej Urban skomentował waszyngtońskie rewelacje na temat tego, że CIA była w kontakcie z wyższym oficerem polskiej armii, zaangażowanym w planowanie stanu wojennego. Skoro CIA wycofała Kuklińskiego, stwierdził Urban, rząd polski uznaje, że Waszyngton mógł ostrzec swoich przyjaciół z "Solidarności" - Urban często sarkastycznie określał polską opozycję jako "przyjaciół USA" czy "sojuszników" - i w ten sposób pokrzyżować plany stanu wojennego. - Mimo to Waszyngton zachował milczenie - oświadczył Urban. - Nie ostrzegł swoich sojuszników. Administracja Reagana "okłamywała własny naród i swoich przyjaciół w Polsce", kiedy negowała swoją wiedzę o stanie wojennym. Kukliński, zauważył Urban, jest żywym dowodem na coś wręcz przeciwnego. Urban twierdził też, że prezydent Reagan "mógł zapobiec aresztowaniom i internowaniom" przywódców "Solidarności", ale nie zrobił tego, gdyż miał nadzieję sprowokować "krwawą łaźnię na europejską skalę". Miał zamiar użyć "Solidarności" jako narzędzia w geopolitycznej rywalizacji ze Związkiem Sowieckim. Reagan - uważał Urban - nie był przyjacielem Polski, a jego polityka była "moralnie odrażająca". Niektórzy Polacy czuli się zdradzeni. Ile prawdy jednak było w oskarżeniach Urbana? Niedużo. Przekazany przez Kuklińskiego plan był jednym z wariantów, nad którymi pracowały władze. Utraciwszy swoje źródło, CIA nie wiedziała i nie mogła przewidzieć, czy plan zostanie zastosowany, a jeśli tak, to kiedy. Co ważniejsze świat polityki (a szczerze mówiąc wywiadu również) był jak "sparaliżowany przez wizję sowieckich oddziałów wkraczających do Polski" po miesiącach wymachiwania szabelką przez Moskwę i ciągłych manewrów militarnych wzdłuż granic Polski. Wymachiwanie szabelką spełniło swoje zadanie. Zachód był zdezorientowany, "Solidarność" zastraszona, a Jaruzelski mógł deklarować, że ogłoszenie stanu wojennego było "mniejszym złem" (wewnętrzne represje), które pozwoliło uniknąć większej katastrofy (zewnętrznej interwencji). Oświadczenie Urbana, że Stany Zjednoczone chciały krwawej łaźni w Polsce, było szczególnie odrażające. Administracja Reagana, tak jak wcześniej Cartera, robiła wszystko, aby tego uniknąć. Jak powiedział były sekretarz stanu Alexander Haig, nawet gdyby Biały Dom wiedział o wprowadzeniu stanu wojennego, on sam radziłby nie ostrzegać przed tym "Solidarności" w obawie przed sprowokowaniem opozycji do samobójczego oporu. Kukliński wychodzi z ukrycia Ostatecznie Urban wpadł we własne sidła. Upubliczniając historię Kuklińskiego, umożliwił pułkownikowi przedstawienie swojej wersji w długim wywiadzie dla emigracyjnego miesięcznika "Kultura". Kukliński ujawnił, że planowanie stanu wojennego zaczęło się pod koniec 1980 roku, dużo wcześniej niż przyznawały to władze, które zamierzały zgnieść "Solidarność", oficjalnie deklarując wolę negocjacji. Kukliński ujawnił także, że Sowieci wywierali presję na władze, aby wprowadziły stan wojenny, i zadał w ten sposób kłam oświadczeniom Warszawy, że była to jej wewnętrzna decyzja. Zapytany, czy Jaruzelski to bohater, czy zdrajca, pułkownik odpowiedział: "W Polsce była realna szansa uniknięcia i radzieckiej interwencji, i stanu wojennego. (...) Gdyby wspólnie [generał Jaruzelski] ze Stanisławem Kanią znaleźli w sobie więcej godności i siły, gdyby nie okazywali uległości wobec Moskwy, lecz stanęli uczciwie na gruncie zawartych umów społecznych, Polska prawdopodobnie wyglądałaby dziś zupełnie inaczej". Jaruzelski kontratakuje Osobista batalia między Kuklińskim a Jaruzelskim pomagała odpowiedzieć Polakom na pytanie, kto był zdrajcą, a kto narodowym bohaterem. Była także symbolem historii Polski od roku 1945 i konfliktu lojalności występującego w PRL, który przetrwał w III Rzeczypospolitej. Batalię rozpoczął Jaruzelski. W 1984 roku skłonił sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego do skazania Kuklińskiego na karę śmierci i przepadek mienia. Zostało ono sprzedane po zaniżonej cenie jednemu z ministrów, który natychmiast odsprzedał je z poważnym zyskiem. Jedynym dowodem w tym fikcyjnym tajnym procesie były świadectwa Jaruzelskiego i kilku sztabowych generałów. Generał Jaruzelski reprezentuje polską orientację rusofilską. Urodzony w szlacheckiej rodzinie na wschodnich terenach Polski, lata szkolne spędził w katolickim internacie. Jego życie zmieniło się na zawsze we wrześniu 1939 roku, kiedy Stalin, zgodnie z paktem zawartym z Hitlerem, wcielił do swojego państwa wschodnie tereny Polski. W ramach akcji, którą dziś nazwalibyśmy czystką etniczną, NKWD deportowało ponad milion ludzi na Syberię i do Azji Centralnej. Rodzina Jaruzelskiego uciekła do niepodległej Litwy, ale Stalin wtargnął i tam. Ojciec Wojciecha zmarł wkrótce po zwolnieniu z sowieckiego obozu koncentracyjnego. Jaruzelski, jego matka i siostra zostali deportowani na Syberię, gdzie w obozie pracowali przy wycinaniu lasu. Mimo tych doświadczeń Jaruzelski zaakceptował Związek Sowiecki jako swoją drugą ojczyznę, nauczywszy się strachu i szacunku do jego porażających rozmiarów i potęgi. Został świeżo upieczonym komunistą. Porównywał swoje nawrócenie do doświadczenia religijnego, nazywając je "odrodzeniem". Kukliński przeszedł drogę odwrotną: w młodości przyjął komunistyczną wiarę, aby później przeżyć dramatyczną konwersję. Po latach, kiedy sowieckie politbiuro debatowało nad tym, czy Jaruzelski będzie spełniał sowieckie rozkazy, Breżniew uznał, iż generał jest godny zaufania dlatego właśnie, że: "wycierpiał dużo z naszej strony, ale nie żywi do nas żalu". Dziwne, że Jaruzelski negował zawsze znaczenie swej sowieckiej kariery w przedsięwzięciu z 1981 roku. - Stan wojenny był mniejszym złem dla wszystkich. Umożliwił Polakom uniknięcie katastrofy. I proszę nie mówić mi, że wykonałem robotę za Sowietów. To jest obelga - powiedział do dziennikarzy telewizji francuskiej w 1992 roku. Zdarzyło mu się jednak freudowskie przejęzyczenie, kiedy w wywiadzie dla "Der Spiegel" powiedział: "Przyjmując strategiczną logikę tamtych czasów, prawdopodobnie zareagowałbym tak samo, gdybym był generałem sowieckim. W tamtej epoce polityczne i strategiczne interesy sowieckie były zagrożone [przez zaburzenia w Polsce]". - Zareagowałbym? A może - zareagowałem? Generał spędził tak dużą część swojego życia, działając jak gdyby "był sowieckim generałem", że mógł zrobić to nieświadomie. Jak mógł mi pan to zrobić! Pretendowanie Jaruzelskiego do występowania w roli zbawcy ojczyzny było oparte na twierdzeniu, że stanął wobec wyboru między stanem wojennym a sowiecką interwencją. Na nieszczęście dla niego wszystkie dowody, które zostały ujawnione od 1991 roku, wskazują, że Kreml nie miał zamiaru interweniować. Najbardziej zaskakujące rewelacje na ten temat zostały znalezione w archiwach sowieckich. Co gorsze, istnieją podstawy, by twierdzić, że Jaruzelski wolał sowiecką interwencję niż stan wojenny. Najprawdopodobniej namawiał Sowietów, aby zrobili za niego brudną robotę, a kiedy spotkał się z odmową, domagał się zapewnienia militarnego wsparcia, jeśli polskie oddziały okazałyby się niezdolne do zgniecenia "Solidarności". Władze sowieckie odmówiły również temu żądaniu. Największe upokorzenie Jaruzelski przeżył podczas amerykańsko-polsko-rosyjskiej konferencji historycznej w Jachrance w listopadzie 1997 roku. Marszałek Wiktor Kulikow, były dowódca sił Układu Warszawskiego, zaprzeczył, aby ZSRR miał zamiar interweniować w Polsce albo interwencją groził. Podczas przerwy Jaruzelski zawołał do Kulikowa po rosyjsku: - Jak mógł pan to powiedzieć! Jak mógł mi pan to zrobić wobec Amerykanów! Zapiski ze spotkań sowieckiego politbiura potwierdzają słowa Kulikowa. Na ich podstawie można nawet wysnuć dalej idące wnioski - że Kreml przygotowany był, w razie konieczności, na rezygnację z Polski, również gdyby znaczyło to koniec komunistycznych rządów w tym kraju. 10 grudnia, przed wprowadzeniem stanu wojennego, Jurij Andropow, szef KGB i późniejszy następca Breżniewa, powiedział do członków politbiura: - Nie mamy zamiaru wprowadzać wojska do Polski. To jest nasza właściwa pozycja i musimy wytrwać na niej do końca. Nie wiem, jak potoczą się sprawy w Polsce, ale gdyby nawet Polska dostała się pod kontrolę "Solidarności", musimy się tego trzymać. Na tej samej sesji minister spraw zagranicznych ZSRR Andriej Gromyko zauważył, że politbiuro musi rozwiać wrażenie, jakie mają Jaruzelski i inni polscy przywódcy na temat interwencji "naszych wojsk. Nie może być żadnej interwencji". Największą obawą Jaruzelskiego nie była, jak utrzymuje, interwencja wojsk sowieckich - był nią jej brak. Jak twierdzi jeden z obserwatorów, "przebieranie się Jaruzelskiego w kostium zbawcy ojczyzny było aktem transwestyty". Kukliński w 1987 roku powiedział, że zdecydowana postawa Jaruzelskiego i Kani wobec ZSRR umożliwiłaby wypracowanie z "Solidarnością" kompromisu, wobec którego Moskwa musiałaby się wycofać. Być może Polska mogłaby stać się kolejną Finlandią. Zamiast tego Polacy musieli znosić najbardziej represyjne rządy w swojej poststalinowskiej historii, a następnie kolejnych sześć lat nieudolnej władzy Jaruzelskiego, która doprowadziła kraj na skraj ekonomicznej katastrofy. Z szablą otrzymaną od premiera Jerzego Buzka w Waszyngtonie podczas szczytu NATO w 1999 roku FOT. (C) PAP-RADEK PIETRUSZKA Po stronie Zachodu W 1992 roku Kukliński wyznał: - Zadawałem sobie pytanie: czy mam moralne prawo to zrobić. Byłem Polakiem. Wiedziałem, że Polacy powinni być wolni i że Stany Zjednoczone są jedynym krajem, który może wesprzeć ich w tej walce. Wybrał współpracę z amerykańskim wywiadem jako formę oporu. Kilku oficerom zaproponował kontakty z Zachodem. Przygotowywali się do sabotażu sowieckiej machiny wojennej w razie konfliktu z NATO. Oficerowie ci, polscy patrioci, zdecydowali się działać, ponieważ mieli dostęp do sowieckich planów wojskowych. Pokazywały one jasno, że w wypadku wojny Polska ma dostarczyć mięso armatnie oraz stanowić drogę inwazji na Zachód i że przy realizacji tych założeń zostanie zniszczona. Plany te były, zdaniem Kuklińskiego, jednoznacznie ofensywne, tworzone z myślą o zaatakowaniu i podbiciu wszystkich krajów Europy. Polska miała odgrywać rolę centralną. Jej wojsko miało być użyte jako taran przeciwko siłom NATO. Według Kuklińskiego NATO, zmuszone do użycia taktycznej broni jądrowej w celu przeciwstawienia się przewadze Układu Warszawskiego w broni konwencjonalnej, zamieniłoby większą część Polski w nuklearną pustynię. Pierwszym etapem samobójstwa Polski miało być zmuszenie jej do wypełnienia funkcji agresora, co za ironia dla kraju, który był regularnie najeżdżany przez swoich sąsiadów. Dwie z trzech polskich armii miały przejść równiny niemieckie w kierunku Holandii, Belgii i Francji, podczas gdy trzecia miała zdobyć i okupować Danię. Chcąc uratować Polskę, Kukliński zdecydował się prowadzić wojnę przeciwko sowieckiej potędze na niewidzialnym froncie. Postanowił zawiadomić Zachód, co czeka go, i Polskę, w razie wojny ze Związkiem Sowieckim. Superszpieg Pytany o znaczenie Kuklińskiego, szef zespołu strategicznych ekspertów CIA nazwał go "naszym drugim Pienkowskim". Pułkownik GRU (wojskowego wywiadu ZSRR) Oleg Pienkowski dostarczał informacji Stanom Zjednoczonym i Wielkiej Brytanii podczas krytycznych 17 miesięcy w latach 1960 - 1961. Wielu wierzy, że informacje Pienkowskiego były kluczowe dla uzyskania wiedzy o sowieckim potencjale nuklearnym i odegrały zasadniczą rolę podczas kryzysu berlińskiego i kubańskiego. Niektórzy określają go jako "szpiega, który ocalił świat". Ale porównanie obu pułkowników jest niesprawiedliwe dla Kuklińskiego. Prowadził on swoją działalność dziesięć lat i dostarczył 35 tysięcy stron dokumentów, a Pienkowski - osiem tysięcy. Kukliński nie tylko przesyłał dokumenty, ale ustnie przekazywał najbardziej znaczące szczegóły. Generał Czesław Kiszczak, oceniając szkody spowodowane przez pułkownika, przyznał: "Kiedy zaczęliśmy analizować rangę informacji, które wykradł, zrozumieliśmy, że wiedział tak dużo, iż nie ma sensu zmieniać czegokolwiek (w polskich planach wojskowych), ponieważ musielibyśmy zmienić wszystko". Kukliński przekazał na Zachód sowiecki plan ofensywnej wojny przeciwko NATO. Informacje te, jak powiedział amerykański ekspert strategiczny, "pozwoliły nam posiąść głęboką wiedzę o sposobie ich działania. Było to ostrzeżenie nie do oszacowania". Kukliński wiedział o trzech, otoczonych głęboką tajemnicą, podziemnych bunkrach, które na czas wojny zostały skonstruowane dla dowództwa w Polsce, ZSRR i Bułgarii. Określił dokładne położenie, konstrukcję i system komunikacyjny kompleksu polskiego. Jak powiedział ekspert od spraw narodowego bezpieczeństwa prezydenta Cartera, Zbigniew Brzeziński: "Informacje Kuklińskiego umożliwiły nam przygotowanie planów zniszczenia systemu dowodzenia i kontroli, zamiast zmasowanego kontrataku na czołowe pozycje przeciwnika, co uderzyłoby w całą Polskę." Pierwszy polski oficer w NATO We wrześniu i grudniu 1992 roku Benjamin Weiser opublikował w "The Washington Post" serię artykułów na temat życia Kuklińskiego. Wrześniowy artykuł wywołał w Polsce sensację. Polacy po raz pierwszy dowiedzieli się, że Kukliński współpracował z wywiadem amerykańskim przez dziesięć lat. "Niech sądzą mnie na podstawie tego, co zrobiłem" - powiedział Weiserowi. Dwa dni po artykule w "The Washington Post" Jarosław Kaczyński, przywódca Porozumienia Centrum, wysłał list do prezydenta Wałęsy, wzywając go do ułaskawienia Kuklińskiego. W oświadczeniu ogłoszonym w "Gazecie Wyborczej" Wałęsa odpowiedział, że jest to skomplikowana kwestia: z jednej strony można podziwiać pułkownika za jego odwagę, z drugiej, jego historia zawiera jeszcze wiele białych plam, które oczekują na wyjaśnienie. Dopiero historia wyda ostateczny werdykt. To przerzucanie się odpowiedzialnością będzie trwało przez następne pięć lat. Zbigniew Brzeziński był najwcześniejszym i najbardziej skutecznym obrońcą Kuklińskiego. To on ukuł określenie "pierwszy polski oficer w NATO", które stało się wezwaniem do oczyszczenia pułkownika z zarzutów. W liście do Lecha Wałęsy Brzeziński powoływał się na rolę Kuklińskiego w powstrzymaniu sowieckiej interwencji w 1980 roku. "Nie był on zwykłym agentem USA, a jedynie odważnym sojusznikiem, i to kiedy całe dowództwo Wojska Polskiego było zaprzedane Sowietom - powiedział polskiej telewizji w grudniu 1990 roku. - Pułkownik Kukliński, ryzykując życiem nie tylko swoim, ale i swojej rodziny, godnie zasłużył się Polsce i dlatego nowo wybrany prezydent RP powinien nadać mu wysokie odznaczenie bojowe i przywrócić go do czynnej służby wojskowej". Apele te nie znajdowały jednak posłuchu. Wałęsa powtarzał, że sprawa wymaga "czasu i przygotowań". Były lider opozycji potrzebował współpracy z ministrem obrony narodowej i sztabem, który składał się z oficerów starego układu. - Armia podlega rozkazom i każdy pułkownik nie może wybierać sobie sojuszników - twierdził Wałęsa. Stan wyższej konieczności Mimo że opinia na temat Kuklińskiego pozostawała podzielona, wielu Polaków oczekiwało jednoznacznego rozwiązania. Nową i decydującą przesłanką ku temu były polskie aspiracje przystąpienia do NATO. 30 marca 1995 roku pojawił się pierwszy sygnał zmiany. Pierwszy prezes Sądu Najwyższego wniósł rewizję nadzwyczajną od wyroku skazującego Kuklińskiego na 25 lat więzienia za zdradę i dezercję, powołując się na "rażące naruszenie procedury prawnej i brak wystarczających dowodów." Izba Wojskowa Sądu Najwyższego uchyliła ten wyrok w maju 1995 roku i przekazała sprawę naczelnemu prokuratorowi wojskowemu dla uzupełnienia śledztwa. Wojskowy prokurator przysłał Kuklińskiemu wezwanie do przybycia do Polski na przesłuchanie, proponując mu list żelazny umożliwiający powrót do Stanów Zjednoczonych. Kukliński odmówił z gniewem, twierdząc, że ponowny proces nie ma dla niego osobiście żadnego znaczenia. - Nie jestem winny. Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem dla Polski - powiedział. Przeciwnicy Kuklińskiego poczuli, iż ich pozycja staje się niepewna i że nadeszła pora kontrataku. Jaruzelski wysłał do Sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej list, w którym twierdził, że sowieckiej interwencji zapobiegł stan wojenny - a więc on osobiście. Atakował także w liście motywy Kuklińskiego, a więc i podstawę decyzji sądu. Jaruzelski nazywał go zwykłym szpiegiem, który usiłuje się bronić, przypisując sobie szlachetne intencje. 2 września 1997 roku, z niechętną akceptacją prezydenta Kwaśniewskiego, Prokuratura Wojskowa wycofała wszystkie zarzuty przeciw Kuklińskiemu, pozwalając powrócić mu do domu jako wolnemu człowiekowi. Zostały mu przywrócone prawa obywatelskie i stopień wojskowy. W uzasadnieniu uznano, że podejmując współpracę z Amerykanami, pułkownik Kukliński "działał w stanie wyższej konieczności, dla dobra Polski". Pułkownik powiadomiony został o tym 4 września, ale oficjalnie decyzja została ogłoszona 22 września, dzień po wyborach parlamentarnych. - Decyzję przywracającą mi dobre imię i honor przyjmuję z ulgą, jakkolwiek po 16 latach życia na uchodźstwie i tragedii, jaką moja rodzina tu przeżyła (dwóch synów Kuklińskiego zginęło w tragicznych, niewyjaśnionych okolicznościach), ma to dla mnie raczej symboliczne niż praktyczne znaczenie. Dziękuję Bogu, że pozwolił mi dożyć tego momentu - powiedział. Kwaśniewski powiedział później, że powodowało nim pragnienie dobrych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi i że omawiał tę sprawę z prezydentem Clintonem podczas jego wizyty w Warszawie. Polski prezydent miał poważne powody, by sprawę tę załatwić. Amerykańscy przeciwnicy przystąpienia Polski do NATO grozili zablokowaniem go w Senacie pod pretekstem sprawy Kuklińskiego. Zwolennikom Polski w Warszawie i Waszyngtonie potrzebne było usunięcie tego problemu. Wałęsa nazwał tę decyzję reklamową sztuczką postkomunistów, chcących zademonstrować swój patriotyzm. Oczyszczenie szpiega nie jest dobrym przykładem dla Polski, powtórzył, nie wiadomo który raz. Nie tylko on okazywał niezadowolenie. "Jeśli Kukliński jest bohaterem, co ma to znaczyć dla reszty nas wszystkich?" - zapytywał Jaruzelski. Rola Brzezińskiego Lewica w Polsce zareagowała na te wypadki z oburzeniem. Mieczysław Wodzicki napisał w "Trybunie": "Stała się zła rzecz. Pułkownik Ryszard Kukliński - szpieg, dezerter i zdrajca - przez prawicę przetworzony został w model cnót i w narodowego bohatera". Natomiast prawica akceptowała decyzję prokuratury. Wielki tytuł na pierwszej stronie konserwatywnego dziennika "Życie" głosił: "Kukliński niewinny!". Jaruzelski przyjął nowy kurs. Zaczął twierdzić w swoich publicznych wystąpieniach, że Kukliński nie mógł odsłonić sowieckich planów, ponieważ nie miał do nich dostępu. Władze sowieckie nie dzieliły się, wedle generała, swoimi wojskowymi tajemnicami nawet z takimi aliantami jak Jaruzelski. Miały one zostać pogrzebane w głębokich bunkrach. To, co Kukliński mógł co najwyżej przekazać, to plany armii polskiej i uzbrojenia znajdującego się na terenie Polski. A to, kontynuował generał, było już znane Amerykanom dzięki satelitom i informacjom wymienianym w czasie negocjacji nad kontrolą zbrojeń. Jaruzelski nie przejmował się sprzecznościami między tymi twierdzeniami a swoimi wcześniejszymi oświadczeniami na temat poważnych szkód, które Kukliński wyrządzić miał polskiemu systemowi bezpieczeństwa. Jaruzelski i 31 innych emerytowanych generałów zaatakowało decyzję wojskowego prokuratora, domagając się jej wycofania. W pierwszym z trzech listów Jaruzelski stwierdził, że "gloryfikowanie działalności Kuklińskiego automatycznie rzuca moralny cień na mnie i innych polskich oficerów". Kluczową rolę w uniewinnieniu Kuklińskiego odegrał Brzeziński, za pomocą sekretnych negocjacji, które podjął z postkomunistycznym rządem w Polsce w początkach 1997 roku. W kwietniu tego roku zorganizował on czterodniowe spotkanie w Center for Strategic and International Studies w Waszyngtonie. Brali w nim udział: Kukliński, jego adwokat, polski ambasador i dwóch oficerów z wojskowej prokuratury. Oficerowie przywieźli ze sobą wielostronicowy dokument zawierający uzasadnienie decyzji o wycofaniu sprawy. Kukliński naciskał, aby zwracano się do niego per pułkowniku. Na wiosnę 1998 roku Kukliński odbył triumfalną podróż po kraju. Odwiedził sześć miast, odbierając liczne honory. Prasa polska w większości prezentowała wobec niego stosunek pozytywny. Kukliński spotkał się z ministrem spraw zagranicznych i innymi przedstawicielami rządu, jednak nie z prezydentem Kwaśniewskim. Wałęsa ignorował Kuklińskiego całkowicie, oświadczając, że może się z nim spotkać tylko wtedy, kiedy on o to poprosi. Kukliński odmówił. Musimy z tym żyć Lewica nie chciała się pogodzić z oczyszczeniem Kuklińskiego. Adam Michnik, więzień stanu wojennego, a obecnie redaktor naczelny "Gazety Wyborczej", w komentarzu wymierzonym w Kuklińskiego, ganił go za współpracę z amerykańskim wywiadem, twierdząc, że przekroczył on próg, poza który nie posunęła się nawet opozycja. Jednak Michnik bardziej zainteresowany był bieżącą polityką niż minionymi wydarzeniami. Ostrzegał, że Kukliński stał się nowym, wywołującym entuzjazm tłumów symbolem prawicy, po który "może [ona] sięgnąć w przyszłości." Skarżył się także, iż "Kukliński pozwolił zrobić z siebie sztandar nie tych sił, które chcą pojednania i szerokiego konsensusu w drodze Polski do NATO i UE". Jednak najgorsze ze wszystkiego było to, że w oczach Michnika Kukliński symbolizował polską służalczość wobec Stanów Zjednoczonych. "Jeśli cały ten festiwal ma oznaczyć, że stosunek do Kuklińskiego i amerykańskich służb specjalnych stanie się testem na patriotyzm Polaków, będzie to żałosny finał polskiego marzenia o wolności." Polska nie powinna stać się "kolektywnym Kuklińskim". Michnik wydawał się sądzić, że NATO i Układ Warszawski były organizacjami działającymi w taki sam sposób. A przecież NATO jest dobrowolną koalicją suwerennych państw, które połączyły się dla wspólnej obrony. Układ Warszawski zaś był częścią imperialnego systemu służącego podporządkowaniu wschodnioeuropejskich armii sowieckiemu dowództwu. ZSRR zgromadził wszystkich "aliantów" w Warszawie w 1955 roku bez uprzednich konsultacji i zmusił ich do podpisania paktu obronnego z niejawnym aneksem określającym rodzaje wojskowych kontyngentów, jakie kraje te musiały dostarczyć w wypadku wojny. Być może dlatego, że jarzmo sowieckie uwierało Polaków bardziej niż innych, stali się klasą dla siebie w demonstrowaniu jedności i zaangażowania na rzecz przystąpienia do NATO. Czyniąc to, Polacy poszukiwali bezpieczeństwa, ale także pragnęli uniknąć tragicznych wyborów, jakich musieli dokonywać w przeszłości. Jeden z prawicowych komentatorów krytykował tekst Michnika jako "zwyczajny polityczny manewr, którego celem było oczyszczenie" komunistycznej Polski. Mógł jeszcze dodać: "i podsycenie antyamerykańskich nastrojów". Jednak nawet krytyk Michnika mógłby zgodzić się z puentą jego artykułu: "Czas zrozumieć, że zawsze będą w Polsce ludzie, którzy będą uważali Kuklińskiego za bohatera, i tacy, którzy za bohatera uznają gen. Jaruzelskiego. I z tym musimy żyć". - Dr Benjamin B. Fischer, historyk, pracuje w Centrum Studiów Wywiadu przy Centralnej Agencji Wywiadowczej w Waszyngtonie. Specjalizuje się w historii służb wywiadowczych państw byłego ZSRR i Europy Wschodniej. Jego artykuł o pułkowniku. Kuklińskim ukazał się w nr 9, 2000 historycznego biuletynu CIA "Studies in Intelligence" pod tytułem "The Vilification and Vindication of Colonel Kuklinski". Redakcja "Rz" dziękuje Autorowi za zgodę na przedruk skróconej wersji artykułu.
Sprawa Ryszarda Kuklińskiego jest prosta, a równocześnie złożona. Kontrowersje dotyczą nie tego, co zrobił, ale jego motywów - zdradzieckich lub patriotycznych - oraz odpowiedzi na pytanie, czy jego działania pomogły, czy też zaszkodziły Polsce. Przez lata instytuty badania opinii publicznej śledziły nastawienie Polaków do Kuklińskiego. odzwierciedlało ono zarówno kontynuację, jak i zmiany zachodzące w polskim krajobrazie politycznym. Polska posunęła się dalej niż inne kraje dawnego bloku sowieckiego na drodze do demokracji i wolnego rynku, jednak zrobiła mniej, by uzyskać konsensus w sprawie komunistycznej przeszłości. W badaniach przeprowadzonych dwa lata temu więcej Polaków uznawało go za zdrajcę niż za bohatera. Jednak największa część badanych nie była w stanie się zdecydować.Dwuznaczność i ironia dominują w historii Kuklińskiego. Świat prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o Kuklińskim, gdyby Jerzy Urban nie próbował wprowadzić w zakłopotanie Ronalda Reagana. Urban Upubliczniając historię Kuklińskiego, umożliwił pułkownikowi przedstawienie swojej wersji.Kukliński ujawnił, że planowanie stanu wojennego zaczęło się pod koniec 1980 roku, dużo wcześniej niż przyznawały to władze. ujawnił także, że Sowieci wywierali presjęna władze, aby wprowadziły stan wojenny. Osobista batalia między Kuklińskim a Jaruzelskim pomagała odpowiedzieć Polakom na pytanie, kto był zdrajcą, a kto narodowym bohaterem. Pytany o znaczenie Kuklińskiego, szef zespołu strategicznych ekspertów CIA nazwał go "naszym drugim Pienkowskim".
Nowe technologie Telekomy ograniczają inwestycje Spada sprzedaż producentów sprzętu Firmy telekomunikacyjne na całym świecie starają się odzyskać zachwianą w latach 1999-2000 równowagę finansową. Jedną z metod jest ograniczanie inwestycji. W efekcie już drugi rok spada sprzedaż sprzętu telekomunikacyjnego. Łączna globalna sprzedaż Alcatela, Ericssona, Lucenta, Nokii, Nortelu, Motoroli, Siemensa i wielu innych producentów sprzętu telekomunikacyjnego była w ubiegłym roku - według szacunków banku inwestycyjnego Morgan Stanley - o 1 proc. niższa niż w 2001 r. i wyniosła 233,3 mld USD. W tym roku Morgan Stanley oczekuje spadku wydatków inwestycyjnych telekomów o kolejne 18 proc. do 190,4 mld USD. Tylko w Europie i Japonii rynek ma być względnie stabilny - spadki nakładów inwestycyjnych wyniosą 2 proc. - w pozostałych regionach inwestycje skurczą się o 22 do 36 proc. Według analityków Morgan Stanley, kolejne lata także przyniosą ograniczenia inwestycji, ale będą one już mniejsze, w tym o 5 proc. w 2003 r. Równie pesymistycznie na rynek sprzętu telekomunikacyjnego patrzą analitycy JP Morgan. Ich zdaniem, tegoroczne inwestycje operatorów komórkowych w infrastrukturę spadną o 13 proc., w 2003 r. o dalsze 5 proc. Analitycy Deutsche Banku szacują, że operatorzy komórkowi zmniejszą w tym roku inwestycje infrastrukturalne o 11 proc., ale w 2003 r. wzrosną one o 11 proc. Można szacować, że operatorzy komórkowi wydają co czwartego dolara inwestowanego w sieć przez telekomy. Wielkie długi do spłacenia Końcówka lat 90. i rok 2000 przyniosły radykalny wzrost inwestycji w telekomunikacji. Pojawiały się nowe firmy telekomunikacyjne, które po zdobyciu pieniędzy od inwestorów czy to przez emisję akcji, czy to sprzedając obligacje lub zaciągając dług w bankach przystępowały do budowy sieci. Dziś po wielu operatorach alternatywnych pozostały niespłacone długi i sporo nikomu dziś niepotrzebnej infrastruktury, którą można kupić za stosunkowo małe pieniądze. W końcu poprzedniego stulecia także operatorzy narodowi intensywnie modernizowali swoje sieci. Kulminacja wydatków przypadła na 2000 r., gdy w Europie sprzedawano licencje na telefonię komórkową trzeciej generacji. Telekomy śmiało oferowały wielkie kwoty za licencje w Wielkiej Brytanii i Niemczech. Potem przyszło opamiętanie, ale i tak w Europie na licencje UMTS wydano ponad 100 mld USD. W międzyczasie zadłużenie firm telekomunikacyjnych niebezpiecznie wzrosło. Dług France Telecom sięgał 65 mld EUR. Równie wysokie było zadłużenie Deutsche Telekom. Wierzytelności mniejszych operatorów takich jak holenderski KPN były co prawda niższe, ale stanowczo za wysokie jak na możliwości finansowe tych firm. Operatorzy narodowi podjęli próby zmniejszenia długu. Ci, którzy mogli, sprzedawali akcje nowych emisji lub wprowadzali na giełdy swe działy telefonii komórkowej. Inni wyprzedawali budynki i majątek nie związany z główną działalnością. Wszyscy ograniczali inwestycje. Wzrost liczby operatorów, a także coraz mocniejsza pozycja regulatorów rynku przyczyniły się do obniżki cen usług telekomunikacyjnych. W wyniku zajadłej wojny o klienta ceny niektórych usług, np. związanych z przesyłem danych, spadły poniżej kosztów i nie gwarantują zwrotu z inwestycji. Tniemy inwestycje W ostatnich dniach Deutsche Telekom, największa firma telekomunikacyjna w Europie oświadczyła, że zmniejszy tegoroczne inwestycje związane z budową sieci o 10 proc. do 9 mld EUR. France Telecom przedstawiając wyniki za 2001 r. oświadczył, że utrzyma w tym roku inwestycje na poziomie z 2001 r. O zmniejszeniu planów inwestycyjnych poinformował też mmo2, kontrolowany przez British Telecom piąty co do wielkości operator telefonii komórkowej w Europie, a także Vodafone i China Mobile, najwięksi światowi operatorzy komórkowi. Hiszpańska Telefonica, która w ub.r. na inwestycje wydała 8,4 mld EUR (o 7,9 proc. mniej niż w 2000 r.) zapowiedziała zmniejszenie wydatków także w tym roku. Także nasze firmy telekomunikacyjne tną inwestycje. W ub.r. Telekomunikacja Polska SA zainwestowała 4,8 mld zł, o 2,5 proc. mniej niż w 2000 r. Tegoroczne inwestycje TP SA szacuje na 4,3 mld zł. Wydatki inwestycyjne mocno zredukowała ocierająca się o bankructwo Netia, największy alternatywny operator w Polsce. Telefonia Dialog, drugi co do wielkości operator alternatywny w ub.r. zainwestował 562 mln zł, o 10 proc. mniej niż planował. W tym roku chce wydać 500 mln zł. Spośród sieci telefonii komórkowej wzrost wydatków inwestycyjnych w tym roku zapowiada kontrolowany przez TP SA i France Telecom PTK Centertel oraz Polkomtel. Centertel, który w 2001 r. zainwestował w sieć 1,3 mld zł, w tym roku chce wydać kolejne 1,4 mld zł. Polkomtel, który w ub.r. wydał na inwestycje 938,5 mln zł, o 22 proc. mniej niż planował, w 2002 r. gotów jest zainwestować 1 mld zł. Stabilizację inwestycji na poziomie 2001 r. zapowiada Polska Telefonia Cyfrowa, największy polski operator komórkowy. Firma w 2001 r. zainwestowała 1,14 mld zł, o 20 proc. mniej niż rok wcześniej. Według analityków Deutsche Banku, typowy operator komórkowy ok. 60 proc. pieniędzy przeznaczonych na inwestycje wydaje na rozbudowę sieci. Reszta to wydatki m.in. na technologie informatyczne, a także na centra obsługi klientów. Oszczędności dziś, a jutro Szukając oszczędności operatorzy telefonii stacjonarnej ograniczają inwestycje w sieć, koncentrując się na jej lepszym wykorzystaniu. W ocenie analityków ING Barings, planowane przez TP SA ograniczenie nakładów na sieć krótkoterminowo przyniesie pozytywne efekty, ale w dłuższej perspektywie odbije się na jakości usługi i możliwości oferowania klientom nowych rozwiązań. Inaczej rzecz ujmując, za kilka lat TP SA z przyczyn technicznych nie będzie w stanie sprzedać swoim abonentom takich nowoczesnych usług, na które będzie popyt. Co wtedy zrobi klient? Zapewne poszuka alternatywnego dostawcy. Już dziś wielu abonentów TP SA "z przyczyn technicznych" nie może korzystać z szybkiego dostępu do Internetu, czy to w technologii SDI, czy ADSL. W tej sytuacji ci, którzy mogą wybierać dostawców, decydują się albo na dostęp do Internetu za pomocą sieci telewizji kablowych, albo poprzez radiodostęp. Niższe ratingi Najwięksi producenci sprzętu telekomunikacyjnego, za wyjątkiem Nokii, dość pesymistycznie patrzą na ten rok. Ericsson spodziewa się ok. 10 proc. spadku sprzedaży sprzętu do budowy sieci. Motorola sądzi, że rynek sprzętu dla telefonii komórkowej skurczy się w tym roku o 4 proc. Jedynie Nokia jest optymistyczna i uważa, że w tym roku zwiększy sprzedaż sprzętu o 15 proc. W ocenie Ericssona dopiero 2003 r. przyniesie 10-proc. wzrost sprzedaży infrastruktury komórkowej. Pesymistyczna sytuacja na rynku zbytu oraz związane z nią spadki wyników, a często wielkie straty producentów sprzętu sprawiły, że do akcji weszły agencje ratingowe i zaczęły znów obniżać oceny wiarygodności producentów sprzętu telekomunikacyjnego. 13 marca był pechowy dla Nortel Networks. Agencja Moody's zmniejszyła rating spółki z Baa2 do Baa3 z możliwością dalszego obniżenia. W ocenie agencji, niepokojące jest m.in. to, że producenci sprzętu, w tym Nortel, aby zdobyć kontrakt, nadal decydują się na jego finansowanie. W ub.r. w wyniku bankructw odbiorców sprzętu wielu producentów musiało spisać sprzedany na kredyt sprzęt w straty. 22 marca Moody's obniżył z Ba3 do B2 rating Lucent Technologies. Kilka dni wcześniej inna agencja ratingowa - S&P - obniżyła ocenę wiarygodności Lucenta z BB- do B+. Tomasz Świderek
W latach 1999-2000 zachwiała się sytuacja finansowa firm telekomunikacyjnych na całym świecie. Teraz firmy próbują odzyskać równowagę, między innymi poprzez ograniczanie inwestycji. W rezultacie już drugi rok spada sprzedaż sprzętu telekomunikacyjnego. Analitycy twierdzą, że liczba inwestycji w tym roku i przyszłych latach wciąż będzie się zmniejszać. Inwestycje rosły znacząco pod koniec lat 90. Firmy pożyczały na ten cel pieniądze, a w wyniku większej konkurencji i mocniejszej pozycji regulatorów rynku ceny usług spadły i wiele inwestycji się nie zwróciło. Analitycy są zdania, że ograniczenia inwestycji przyniosą straty, bo firmy nie będą w stanie zaoferować klientom rozwiązań, na jakie będzie popyt. W związku z pesymistyczną sytuacją na rynku agencje ratingowe ponownie obniżyły oceny wiarygodności producentów sprzętu telekomunikacyjnego.
Kaczyński kontra Olechowski, Frasyniuk kontra Ujazdowski, Rokita kontra Ziobro Walka o ratusz Liderzy polityczni m.in. (od lewej) Lech Kaczyński, Władysław Frasyniuk, Ryszard Kalisz i Danuta Waniek zapowiadają start w wyborach samorządowych Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. Dla nich gotowi są nawet zrezygnować z mandatów poselskich. W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. W Sejmie trwają prace nad projektem ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona. Nic dziwnego, że już dzisiaj partie zastanawiają się, kim obsadzić najwyższe stanowiska w miastach. Dla niektórych polityków odejście do samorządu oznaczałoby konieczność złożenia mandatu posła, ale nie zraża ich to. Jak nie Borowski, to kto? Jako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Ale nikt w Sojuszu ani oficjalnie, ani nieoficjalnie nie chce potwierdzić tych informacji. Kalisz i Wańkowa związani są z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, otoczenie przewodniczącego Leszka Millera patrzy na nich niechętnie. - W partii krąży opinia, że Kalisz sam się zgłosił - zdradza jeden z warszawskich działaczy SLD. Co jednak przemawia za Kaliszem i Wańkową? Te dwie osoby mają w stolicy duże poparcie (Wańkowa w wyborach do Sejmu w 1997 r. uzyskała 99,5 tys. głosów, Kalisz w 2001 - 33 tys. głosów). Wprawdzie największe poparcie ma Marek Borowski (149 tys. głosów w 2001), i to on był przed wyborami parlamentarnymi wskazywany jako ewentualny kandydat SLD na prezydenta miasta, ale został marszałkiem Sejmu i warszawski fotel nie jest już dla niego atrakcyjny. Sojusz ma więc kłopot, bo nie ma drugiego tak dobrego kandydata. Tymczasem konkurenci sięgają po najlepsze kadry. "Nie wyklucza" kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Jego brat zebrał w wyborach parlamentarnych w Warszawie 144 tysiące głosów, to jeden z najlepszych wyników w kraju. Lech miał w Gdańsku 53 tysiące głosów. Liderzy PiS przekonują, że Lech może startować w stolicy, bo tu się urodził i tu mieszka, choć jego życie zawodowe związane było przez długi czas z Trójmiastem. Trzecim liczącym się kandydatem może być Andrzej Olechowski, lider Platformy Obywatelskiej. Partyjni koledzy namawiają go do kandydowania, bo uważają, że Olechowski powinien wyjść z cienia, objąć jakąś funkcję publiczną, co pomoże mu za trzy lata wygrać wybory na prezydenta kraju. Nie stanie w szranki natomiast były prezydent Paweł Piskorski. Politycy PO obawiają się, że byłby łatwym celem dla Kaczyńskiego ze względu na kwestię jego majątku. Unia Wolności nie ma złudzeń, że jej kandydat wygra. Ale nie jest powiedziane, że gdyby wybory miały dwie tury (do drugiej przechodzi dwóch najlepszych kandydatów z pierwszej), to wystawi swego polityka. Jakiego? - Mamy wielu pierwszej klasy. Na przykład Olgę Krzyżanowską czy Jana Króla - mówi wiceprzewodniczący partii Wiesław Sikorski. UW nastawia się jednak raczej na wsparcie Lecha Kaczyńskiego. Również Liga Polskich Rodzin planuje wystawienie kandydata. Mógłby nim być poseł Antoni Macierewicz. Rokita czy Ziobro? Na liście potencjalnych kandydatów do fotela prezydenta Krakowa najczęściej wymienia się posłów Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). Ci dwaj mają w prawicowo nastawionym mieście największe szanse. Na razie trwają negocjacje w sprawie krakowskiej koalicji PO i PiS. Wystawienie wspólnego kandydata i pozyskanie części elektoratu UW oraz lokalnego Ruchu Inicjatyw Osiedlowych gwarantowałoby zwycięstwo. W ostatni piątek rozmawiali o tym Rokita i Lech Kaczyński, jednak po spotkaniu zapowiedzieli tylko wspólne wystąpienie obu ugrupowań w wyborach w Tarnowie i Nowym Sączu. Z kolei krakowska UW chciałaby utworzenia szerokiej koalicji ugrupowań posierpniowych. - Gdyby do takiego porozumienia nie doszło, wystawimy własnego kandydata - byłego prezydenta Krakowa Józefa Lassotę lub byłego senatora Krzysztofa Kozłowskiego - zapowiada szef małopolskiej UW Jerzy Meysztowicz. SLD w wyborach mogliby reprezentować członek Trybunału Stanu i były wojewoda krakowski Jacek Majchrowski lub filozof profesor Józef Lipiec. Frasyniuk chce, Zdrojewski nie UW zapowiedziała zgłoszenie Władysława Frasyniuka na prezydenta Wrocławia. Ochotę na przejęcie władzy w mieście ma SLD, który od 1990 roku wygrzewa ławy opozycji w Radzie Miejskiej. Jako ewentualnych kandydatów SLD na prezydenta wymienia się bezpartyjnych: Lidię Geringer d'Oedenberg, dyrektora festiwalu Wratislavia Cantans i wrocławskiej filharmonii, oraz filozofa profesora Adama Chmielewskiego. Szukanie kandydata formalnie bezpartyjnego zdaje się wskazywać, że SLD nie ma przekonania, by jego członek miał szanse na wygraną. Nie ma też wyraźnego lidera w rządzącej miastem koalicji Wrocław 2000 Plus (głównie PO) - AWS. Były prezydent, dzisiaj poseł PO, Bogdan Zdrojewski zaprzecza, jakoby miał ochotę wrócić do ratusza. W tej sytuacji kandydatem Platformy może być obecny prezydent Stanisław Huskowski. Z kolei w AWS wskazuje się byłego ministra nauki, profesora Andrzeja Wiszniewskiego i obecnego wiceprezydenta Andrzeja Jarocha. Do grona kandydatów dołączyli też poseł PiS Kazimierz Ujazdowski i lider ZChN Ryszard Czarnecki. Runowicz z poparciem W Szczecinie najpoważniejszym z wymienianych kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz, formalnie bezpartyjny, ale związany z SLD. Runowicz rządzi dzięki poparciu SLD, PO, UW i Klubu Szczecińskiego. Być może te ugrupowania mogłyby wesprzeć go w wyborach, ale może jeszcze okazać się, że mają własnych kandydatów. Szczególnie PO, która szuka porozumienia z PiS. Inni nieformalnie wspominani kandydaci Sojuszu to wiceprezydent miasta Elżbieta Malanowska oraz poseł SLD Wojciech Długoborski. W kuluarach słychać też o bliskim współpracowniku Longina Komołowskiego z RS AWS Piotrze Myncu, byłym wiceprezydencie miasta, a ostatnio wiceministrze rozwoju regionalnego i budownictwa. Wydaje się jednak, że jego kandydatura nie ma szans na poparcie całej prawicy. Trzej prezydenci PO Z racji dużych wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się tam głównie kandydaci związani z tą partią. Nieprawdziwe są informacje, że o fotel prezydenta Gdańska walczyć będzie były premier Jan Krzysztof Bielecki, poseł Janusz Lewandowski czy wicemarszałek Donald Tusk. Platforma oprze się na związanych z nią działaczach lokalnych. Poprze prawdopodobnie prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Kropiwnicki bez autoryzacji - Naszym kandydatem jest prezydent Łodzi Krzysztof Panas - zapewnia szef łódzkiego SLD, wiceprezydent miasta Krzysztof Jagiełło. Nieoficjalnie spekuluje się jednak, że SLD ma w zanadrzu kilka innych kandydatur: obecnego wiceprezydenta Sylwestra Pawłowskiego, przewodniczącego Rady Miasta Tadeusza Matusiaka czy też szefową klubu radnych SLD w radzie Iwonę Bartosiak. Prawica w mieście, w którym od lat rządzi lewica, zwiera szeregi. Dzięki pojednaniu skłóconych polityków - Jerzego Kropiwnickiego i Stefana Niesiołowskiego - do wyborów samorządowych pójdą razem m.in. ZChN, RS AWS, NSZZ "Solidarność", SKL, ROP i Forum Obywatelskie Janusza Tomaszewskiego. Liderzy liczą na co najmniej jedną czwartą mandatów w radzie. Ale mają problemy z ustaleniem kandydata na prezydenta. - Wiadomości o mojej kandydaturze pojawiają się bez mojej autoryzacji - zastrzega Kropiwnicki. Do "rozważania propozycji" kandydowania przyznaje się natomiast 37-letni poseł PiS Piotr Krzywicki. Filip Frydrykiewicz, korespondenci "Rzeczpospolitej"
W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona. Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast, nawet kosztem utraty mandatów poselskich.
Dlaczego amerykańskie służby wywiadowcze nie ostrzegły o planowanym zamachu? Nowa wojna, nowi szpiedzy RYS. PAWEŁ GAŁKA BARTŁOMIEJ SIENKIEWICZ Pośród wielu problemów i wątpliwości, jakie pojawiły się w związku z zamachami terrorystycznymi w USA, znalazły się pytania o skuteczność służb wywiadowczych. Zaskoczeni i wstrząśnięci Amerykanie pytali, dlaczego odpowiednie służby nie ostrzegły o planowanym zamachu, na co idą olbrzymie pieniądze z budżetu federalnego przeznaczane na te cele. Przypomniano ostrzeżenia i prognozy przewidujące przeprowadzenie spektakularnego ataku terrorystycznego, wymierzonego w USA lub inne kraje Zachodu. Ten swoisty festiwal spełnionych proroctw i trafnych przewidywań każe tym bardziej zadać pytanie, dlaczego wspólnoty wywiadowcze USA (ale też państw NATO i Izraela) nie były w stanie wcześniej dotrzeć do organizacji Osamy bin Ladena, skoro było wiadomo, jakie stanowi ona zagrożenie? Dlaczego od trzech lat, jakie minęły od jednoczesnych zamachów na ambasady amerykańskie w Nairobi i Dar-es-Salam, nie udało się zniszczyć tej organizacji? Być może ta "impotencja wywiadowcza" jest pochodną znacznie szerszych zjawisk niż tylko błędów planistycznych czy organizacyjnych. Wywiad w klimatyzowanym hotelu Najprostszą odpowiedź przynosi tekst byłego oficera amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej Reula Marc Gerechta (opublikowany przez polskie "Forum" za "The Atlantic Monthly"). Autor stawia tezę, że CIA jest niezdolna do rozpoznawania środowisk islamskich fundamentalistów, bo "nie bierzemy się za robotę, przy której można dostać chronicznej sraczki". Dodajmy, że ta przypadłość może być wynikiem zarówno złego odżywiania się, jak strachu przed utratą życia. Gerecht opisuje obawiającą się wszelkiego ryzyka korporację, której funkcjonariusze "in the fields" unikają wszelkich kontaktów w Trzecim Świecie, poza terenem ambasad i dobrze strzeżonymi gettami białego człowieka. Pisze o oficerach, dla których nie do pomyślenia jest złe jedzenie i brak kobiet - podobnie zresztą jak znajomość języka, kultury i obyczaju krajów muzułmańskich. Nic dziwnego, że szanse na dotarcie takich ludzi do środowisk radykalnego terroryzmu islamskiego są równe zeru. "Wywiad placówkowy", jak się nazywa ten sposób prowadzenia rozpoznania, uzupełniony o działania pod przykryciem biznesmenów (starannie unikających innych miejsc niż klimatyzowane, pięciogwiazdkowe hotele), stanowi kanon pracy wywiadowczej wyniesiony z czasów zimnej wojny. Z powyższymi tezami koresponduje napisana tuż po zakończeniu zimnej wojny książka Angela Codevilli ("Intelligence for a New Century",1992). Ta wnikliwa krytyka ospałości organizacyjnej i intelektualnej całego systemu wywiadowczego USA została nakreślona przez wybitnego znawcę tematu, który nie tylko pracował jako oficer wywiadu, ale także uczestniczył w zarządzaniu nim i kontroli. O wadze diagnoz Codevilli niech świadczy choćby fragment, z komentarzem dopisanym później przez historię: "USA nie mają prawie żadnych informacji o budowanych przez Indie broniach jądrowych, nie mówiąc już o konkretnych planach ich użycia. (...) Ale sekrety jądrowe Indii pozostaną bezpieczne tak długo, jak próby agenturalnej penetracji tego programu prowadzone będą z odległego świata dyplomacji". W kwietniu 1998 roku, ku całkowitemu zaskoczeniu USA, Indie, a potem Pakistan dokonały pierwszych próbnych wybuchów ładunków jądrowych, składając tym samym swoje wizytówki w najbardziej elitarnym klubie świata. Codevilla podał charakterystykę typowego współczesnego oficera CIA. Jest to obraz przeciętniaka, który skończył niezbyt renomowaną amerykańską uczelnię, nigdy nie pracował fizycznie ani nie spotykał ludzi zmuszonych do wyrzeczeń i zarabiania na życie pracą fizyczną, któremu obce jest poczucie niebezpieczeństwa i jakiekolwiek silne emocje: polityczne, religijne czy związane z jakąś pasją czy specjalizacją. Nie zna zwykle historii czy kultury kraju, którym się akurat zajmuje, często także języka innego niż angielski. Nie służył w armii, nie ma również pojęcia o świecie biznesu. Jest produktem korporacji doskonale wypranym z jakichkolwiek właściwości, oprócz przymusu bycia sympatycznym. Autor na końcu przestrzega: "Jako niewyspecjalizowany biurokrata, nasz oficer będzie mógł osiągnąć połowiczny sukces tylko z podobnymi sobie biurokratami". Od lat było wiadomo, że terroryzm islamski powstaje wśród ludzi często zacofanych, biednych, żyjących z dala od placówek dyplomatycznych. To jednak okazało się dla wywiadu najpotężniejszego państwa w historii barierą nie do pokonania, zbyt dużym wyrzeczeniem. Po upadku komunizmu Jednak myliłby się ten, który by sądził, że powyższe charakterystyki dotyczą wyłącznie Amerykanów. O nich się po prostu najczęściej pisze. W mniejszym bądź większym stopniu choroba skostnienia i powielania schematów działania wyniesionych z czasów zimnej wojny dotyczy wielu organizacji wywiadowczych. W ostatniej dekadzie odeszło ze służb specjalnych państw europejskich pokolenie, które dojrzewało w okresie szczytu napięcia między Wschodem a Zachodem i myślało kategoriami totalnej konfrontacji z jasno określonym przeciwnikiem. Dla następców zimna wojna była heroiczną kartą własnej organizacji, ale ich wyobraźnia nie obejmuje zmian, jakie zaszły na świecie wraz z upadkiem komunizmu. Te zmiany przede wszystkim dotknęły środków i metod prowadzenia działalności wywiadowczej w sytuacji, w której złamany został dotychczasowy monopol państwa. Dotyczy to środków komunikacji, takich jak Internet, telefonia komórkowa, łączność satelitarna z przystawkami szyfrującymi, umożliwiającymi utajnienie przekazu. Na rynku znajdują się urządzenia szyfrujące o potencjale przewyższającym niejednokrotnie to, czym dysponują małe czy średnie państwa. Inny element zmiany to zatarcie się granicy w metodach pracy między wywiadem, dziennikarstwem czy pracą analityczną. Tzw. dziennikarstwo śledcze posługuje się często bardzo podobnymi do wywiadowczych sposobami dotarcia do interesujących materiałów, ludzi, faktów. Różni analitycy dawno przestali być molami książkowymi, a ci najlepsi sami próbują poznać realia, zdobywając przy tym wiedzę nieosiągalną dla niejednego wywiadu. Do tego obrazu dochodzi absolutna niemal swoboda w globalnym transferze środków finansowych, powszechna łatwość poruszania się, jawność życia publicznego i łatwość dostępu do informacji - a więc czynniki, które wyznaczają globalizację. Jądra ciemności Ale to nie rządy i policje pierwsze zaczęły korzystać z efektów globalizacji i upowszechnienia technik zarezerwowanych w poprzedniej epoce wyłącznie dla organizmów państwowych. Uczyniły to grupy przestępcze: handlarze narkotyków i żywym towarem, "pracze" brudnych pieniędzy, siatki złodziei samochodów. Szybko w ich ślady poszli różnego rodzaju ekstremiści. Niedawno przekonująco pisał o tym Ryszard Kapuściński na łamach "Gazety Wyborczej", nazywając to "drugą globalizacją". I ostatni element zmiany: świat polityki, który określa wyzwania dla wywiadów, nie dzieli się już wyłącznie na państwa sojusznicze i wrogie, ale na obszary, na których państwa istnieją, i takie, gdzie ich praktycznie nie ma. Coraz liczniej występują miejsca, w których państwowości się załamały, tworząc "czarne dziury" na mapie - wypełnione chaosem, przestępczością i nędzą. Północny Kaukaz, Naddniestrze, części byłej Jugosławii, Abchazja, górska część Tadżykistanu i Kirgizji, że nie wspomnę już o podobnych miejscach w Afryce - tworzą oparcie dla wszystkich, którzy swój los bądź realizację swoich ideałów budują na przemocy. W jednym z takich miejsc - Afganistanie rządzonym przez fanatyków religijnych zarabiających na handlu opium - schronił się Osama bin Laden. Przed trzema laty miałem w rękach analizę jednego z wybitnych polskich specjalistów od problemów Azji Centralnej, w której zawarta była prognoza o destabilizacyjnej roli Afganistanu w regionie i w świecie, właśnie w kontekście bin Ladena. Ta analiza była przeznaczona dla polskiego rządu, ale z pewnością podobne opracowania powstawały w USA i Europie. Nie spowodowały najwyraźniej wzrostu intensywności działań wywiadów, które mogłyby prowadzić do wyeliminowania tego niebezpieczeństwa. Być może świat stał się zbyt skomplikowany i zarazem niedostępny dla wywiadowczych biurokracji państw Zachodu. Politycy, na których ciąży odpowiedzialność za sterowanie instrumentami władzy, jakimi są służby specjalne, sami nie mieli pomysłu na skuteczne zapobieganie scenariuszom chaosu w ramach licznych lokalnych konfliktów. Wystarczy sobie przypomnieć politykę europejską i amerykańską wobec rozpadu byłej Jugosławii, ujawniającą nie tylko egoizm, ale i bezradność w obliczu procesów charakterystycznych dla całej epoki "ponowoczesnej". Innym wyrazistym przykładem jest polityka Rosji wobec Kaukazu, której skutkami jest destabilizacja tego regionu na pokolenia. Ufność w przewagę militarną, ekonomiczną i technologiczną stępiła czujność i wyobraźnię zarówno polityków, jak i szpiegów. Ci ostatni nie zdołali przebudować swoich organizacji w taki sposób, by mogły one sprostać narastającemu od lat zagrożeniu. Ponowoczesny Bond Jeśli teraz prezydent Bush proklamował wojnę przeciw terroryzmowi, jeśli jesteśmy świadkami wydarzeń otwierających nową epokę myślenia politycznego o świecie, to ta wojna przyniesie także głębokie zmiany w dziedzinie wywiadowczej. Po pierwsze, spowoduje przywrócenie równowagi między środkami wywiadu elektronicznego, z którego Amerykanie byli szczególnie dumni (i tym samym gotowi całkowicie na nim polegać), a tzw. humintem, czyli werbowaniem agentów. Po drugie, wymusi przeniesienie punktu ciężkości pracy wywiadowczej z rezydentur w ambasadach na rzecz niekonwencjonalnych sposobów docierania do interesujących miejsc i środowisk. To z kolei pociąga za sobą dwie konsekwencje: zwiększenie ryzyka osobistego dla oficerów wywiadu i inny sposób ich rekrutacji oraz większe otwarcie się wywiadów na ludzi nie będących "dziećmi korporacji", a mogących spełniać zadania operacyjne i analityczne do tej pory zarezerwowane wyłącznie dla kadrowych oficerów. Ludzi, którzy w przeciwieństwie do znacznej części biurokracji wywiadowczej są obdarzeni inteligencją i wyobraźnią, a także dogłębną wiedzą pozwalającą na ogarnięcie szerszego kontekstu niż troska o kolejny awans czy dobrą placówkę (spokojną i z dobrym jedzeniem, rzecz jasna). Gdyby ten postulat - prognoza, wydawał się zbyt szokujący w świecie nawykłym do specjalizacji zawodowej i dla czytelników przywiązanych do obrazu szpiega rodem z Bonda, warto przypomnieć, że w momentach przełomowych, kiedy historia "wypadała z torów", to właśnie tacy amatorzy byli autorami największych sukcesów wywiadowczych minionego stulecia. Wielkie osiągnięcie brytyjskiego wywiadu czasu drugiej wojny, tzw. Double Cross System (przewerbowywanie niemieckich agentów), tworzyli cywile zatrudnieni przez brytyjski wywiad tylko na pewien czas; podobnie sukcesy "czerwonej orkiestry", czyli wywiadu ZSRR na okupowaną Europę, były tworzone przy znacznym udziale wyszkolonych amatorów. Amerykański wywiad w czasie drugiej wojny światowej został powołany i prowadzony przez grupę inteligentnych dżentelmenów z renomowanych uczelni, którzy potrafili stworzyć podstawy późniejszej organizacji o nazwie CIA. Sukcesy wywiadu Armii Krajowej tworzyli nie przedwojenni "dwójkarze", lecz zwykli polscy inteligenci, gotowi na poświęcenie życia dla Ojczyzny. ... a sprawa polska Na koniec jeszcze jedna uwaga. Opisane wyżej problemy stojące przed wywiadami nie są udziałem wyłącznie USA czy Europy Zachodniej. Jeszcze bardziej dotyczą wywiadów krajów prowincjonalnych z punktu widzenia tej "ponowoczesnej wojny", na przykład takich jak Polska. Służby specjalne nie tworzą bowiem jakiejś enklawy wyjątkowości - jeśli istnieją w państwie, w którym nie najlepiej działa służba zdrowia czy transport, administracja jest kiepska, policja bezradna, a drogi fatalne, to nie należy się spodziewać, że służby specjalne będą na poziomie największych potęg. Ale w tej wojnie kraje prowincjonalne mogą być zagrożone na równi z wielkimi, z tym, że są mniej odporne. I dlatego o tyle większą wagę powinny przywiązywać do działania mechanizmów ostrzegających. W Polsce od dawna mówi się o konieczności reform w sektorze służb specjalnych. SLD na szczęście wpisał ten postulat w swój program. Teraz, po wygranych wyborach, politycy Sojuszu stoją przed nie lada dylematem: ta reforma nie tylko musi uwzględniać dotychczasowe słabości tego sektora, ale być odpowiedzią na zupełnie nowe zagrożenia. Jeśli operacja politycznie się uda, ale pacjent nie przeżyje, skutki mogą obciążyć reformatorów. Problem w tym, że od 11 września cena za pomyłki stała się bardzo wysoka. Autor w latach 80. działał w opozycji demokratycznej, był oficerem Urzędu Ochrony Państwa, współtwórcą i wieloletnim wicedyrektorem Ośrodka Studiów Wschodnich.
oficer amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej Reula Marc Gerecht stawia tezę, że CIA jest niezdolna do rozpoznawania środowisk islamskich fundamentalistów. Gerecht opisuje obawiającą się wszelkiego ryzyka korporację, której funkcjonariusze unikają wszelkich kontaktów w Trzecim Świecie, poza terenem ambasad i dobrze strzeżonymi gettami białego człowieka. Pisze o oficerach, dla których nie do pomyślenia jest złe jedzenie i brak kobiet - podobnie zresztą jak znajomość języka, kultury i obyczaju krajów muzułmańskich. Nic dziwnego, że szanse na dotarcie do środowisk radykalnego terroryzmu islamskiego są równe zeru. "Wywiad placówkowy", jak się nazywa ten sposób prowadzenia rozpoznania, uzupełniony o działania pod przykryciem biznesmenów, stanowi kanon pracy wywiadowczej wyniesiony z czasów zimnej wojny. choroba skostnienia i powielania schematów działania dotyczy wielu organizacji wywiadowczych. W ostatniej dekadzie odeszło ze służb specjalnych państw europejskich pokolenie, które dojrzewało w okresie szczytu napięcia między Wschodem a Zachodem i myślało kategoriami totalnej konfrontacji z jasno określonym przeciwnikiem. Dla następców zimna wojna była heroiczną kartą własnej organizacji, ale ich wyobraźnia nie obejmuje zmian, jakie zaszły na świecie wraz z upadkiem komunizmu.
USA Amerykanie wybierają prezydenta Konkurs charakterów Krzysztof Darewicz z Waszyngtonu (C) AP Tym razem Amerykanie nie będą mieli łatwego wyboru. Zamiast na intrygująco różnych, przyjdzie im głosować na nieciekawie podobnych kandydatów. Jeśli postawią na republikanina, będą musieli wybrać między świetnie zorganizowanym i wyważonym, ale mało błyskotliwym Georgem W. Bushem a charyzmatycznym i przebojowym, ale niezbyt zrównoważonym Johnem McCainem. Jeśli zaś bardziej przypadnie im do gustu demokrata, to alternatywą dla doświadczonego, rzeczowego, ale sztywnego Ala Gore'a będzie przekonujący i sprawny, ale niedoświadczony Bill Bradley. Niestety, kandydaci, którzy mogliby wnieść coś zupełnie nowego do tej już wyjątkowo nudnej, zdaniem Amerykanów, kampanii wyborczej, zostali na dzień dobry skreśleni. Pani Elizabeth Dole, która mogłaby zostać pierwszym w historii USA prezydentem kobietą, wycofała się w przedbiegach, gdyż zabrakło jej pieniędzy. Natomiast najbardziej błyskotliwy i elokwentny w obecnym gronie Alan Keyes mógłby zostać pierwszym czarnoskórym prezydentem, ale właśnie dlatego, że jest Murzynem, w sondażach zajmuje beznadziejnie dalekie miejsce. Liczący się kandydaci tak naprawdę niczym szczególnym między sobą się nie różnią i każdy, kto wygra, będzie prawdopodobnie równie dobry albo równie niedobry co pozostali, którzy odpadną tylko dlatego, że fotel prezydencki jest jeden. Co obchodzi Amerykanów Klasyczna kampania wyborcza polega na tym, że kandydaci walczą na problemy. Gospodarcze, społeczne, międzynarodowe. W 1992 roku Clinton atakował Busha seniora za bezrobocie. "Mamy najgorszą sytuację gospodarczą od czasu wielkiego kryzysu", straszył wyborców Clinton. Na co Bush roztaczał ponurą wizję powrotu zimnej wojny i konfrontacji nuklearnej. "Czy zaufalibyście temu człowiekowi, gdyby zasiadł na fotelu prezydenckim?" - straszył wyborców Bush swym znanym z pacyfistycznych przekonań rywalem. Wybierając Clintona, Amerykanie wybrali gospodarkę i teraz płacą za to cenę, którą jest kampania wyborcza pozbawiona jakichkolwiek ekscytujących elementów. Po raz pierwszy od trzech dekad Ameryka nie ma problemów z deficytem budżetowym, inflacją, bezrobociem i wzrostem przestępczości. Napięcie międzynarodowe też wyraźnie opadło i w związku z tym słynne wyborcze pytanie Ronalda Reagana: "Czy wiedzie się wam lepiej niż trzy lata temu?", straciło rację bytu. Zamiast budować swą pozycję na niezadowoleniu z dokonań poprzednika i powadze czekających kraj wyzwań, uczestnicy kampanii 2000 muszą więc, chcąc nie chcąc, tryskać optymizmem i przekonywać wyborców, że dobre przerobią na lepsze. Zero dramatyzmu, zero emocji. Bo cóż teraz, w okresie bezprecedensowej prosperity "made in USA" obchodzi Amerykanów? Bynajmniej nie budżet i nie traktaty rozbrojeniowe. Przeciętny zjadacz chleba najbardziej irytuje się tym, że leczenie odbywa się pod dyktando firm ubezpieczeniowych, choć powinno zależeć głównie od pacjentów i lekarzy. Niezadowolenie z takiego stanu rzeczy wyraża aż 66 proc. Amerykanów. Ponad połowa martwi się również o stan oświaty i bezpieczeństwo swych pociech w szkołach oraz o to, że emerytów nie stać na coraz droższe leki. Takie problemy jak bezrobocie, aborcja, zbyt łatwy dostęp obywateli do broni, wydatki na armię czy polityka zagraniczna, obchodzą ledwie kilkanaście procent elektoratu. Potencjalny prezydent rzeczywiście nie musi więc znać nazwisk przywódców innych państw ani kokietować wyborców obietnicami stworzenia nowych miejsc pracy. A co musi? Co musi prezydent Przede wszystkim musi mieć cechy, których brakuje Clintonowi - charakter i szczerość. Im wyraźniej będzie potrafił zademonstrować je podczas kampanii, tym więcej będzie miał szans na wygraną. Tu, oczywiście, jako idealny kandydat jawi się John McCain - niestereotypowy, autentyczny i szczery do bólu. Nawet na rozsiewane przez ortodoksyjnych konserwatystów plotki, że jest psychicznie niezrównoważony, McCain, który ponad pięć lat spędził w wietnamskiej niewoli, reaguje w rozbrajający sposób. I pytany, czemu ubiega się o prezydenturę, odpowiada: "Zdaniem mojej żony, dlatego że gdy byłem torturowany przez Wietnamczyków, parę razy zbyt mocno dostałem w głowę." Jednak ten pupilek mediów, którego "Time" pochwalił ostatnio za to, że "jest dla dziennikarzy dostępny łatwiej niż prostytutka w Hongkongu", może ulec Bushowi właśnie dlatego, iż jest zbyt szczery. Co nie oznacza, że Bush musi wygrać. Dzięki bowiem kilku telewizyjnym debatom Amerykanie już odkryli, że ma on spore luki w wykształceniu. I to jest bodaj jedyny fascynujący element tej kampanii. Obserwować jak Bush, który na początku wykreowany został na niepokonanego kolosa, zbiera teraz cięgi za to, iż w konfrontacji ze swymi rywalami nie tryska inteligencją. Po stronie demokratów ta kampania, będąca raczej konkursem charakterów niż problemów, ma o tyle ciekawy wymiar, że skoro każdy kandydat jest lepszy niż "ten kłamca Clinton", to muszą oni jak ognia unikać skojarzeń z obecnym gospodarzem Białego Domu. Największy z tym problem ma, oczywiście, Al Gore, którego to właśnie Clinton zrobił kimś i nie da się tego faktu nijak ukryć. Co zmusza Gore'a do iście desperackie zabiegów, żeby jak najbardziej zdystansować się od swego pryncypała. Kiedy więc Gore mówi o boomie gospodarczym albo rekordowo niskim bezrobociu, Clinton w tym kontekście nie istnieje. Zupełnie jakby sukcesy te spadły na Amerykę z nieba. Niektórym obserwatorom przywodzi to na myśl komunistycznych przywódców, którzy specjalizowali się w wymazywaniu ze społecznej pamięci swych najpierw sprzymierzeńców, a potem adwersarzy. Słynne zdjęcie Lenina przemawiającego w 1920 roku do żołnierzy Stalin kazał wyretuszować tak, że stojącego przy Leninie Lwa Trockiego przerobiono na schodki prowadzące na mównicę. Gore zapewne najchętniej postąpiłby teraz tak samo ze zdjęciami pokazującymi go w towarzystwie Clintona. Ale w trakcie kampanii ów ewidentny brak lojalności Gore'a wobec Clintona może się na nim srodze zemścić. Bo czyż niewierność, zdradzanie przyjaciół i pozbywanie się niewygodnych doradców to nie typowe przejawy clintonowskiego charakteru, który tak obrzydł Amerykanom? Bradley, który nie miał aż tyle wspólnego z Clintonem, może okazać się bardziej strawny dla wyborców niż Gore. Tyle tylko, że w jego programie nie ma, bo być nie może, nic szczególnego, co by go od rywala odróżniało. I podczas gdy Gore mówi, że wie, co ma robić, Bradley nie może się wykazać aż takim doświadczeniem. Który z nich wygra? Bardziej konsekwentny. Co w takim samym stopniu odnosi się do kandydata republikanów. Jak nic nie zepsuć Amerykanie nie zawsze wybierali najmądrzejszego, najbardziej doświadczonego i najprzystojniejszego z kandydatów. Byli i tacy, ale zdarzali się także słabeusze, rozpustnicy i łajdacy. Jednym z najlepszych prezydentów okazał się były aktor Reagan, a jednym z najgorszych były prawnik Nixon. Nie wspominając o Kennedym, który wprawdzie nie zdążył zrobić nic wybitnego, a i tak przeszedł do historii jako równy wielkością swej prezydentury Lincolnowi. Teraz Ameryka ma się świetnie. Gospodarczo kwitnie, militarnie nie ma sobie równych. I nie musi się obawiać żadnych poważniejszych zagrożeń dla swej hegemonii, gdyż jest mocarstwem dobrym - na nikogo nie chce napadać, nikogo nie okupuje, woli dawać niż zabierać. Zwycięzca wyborów prezydenckich, niezależnie od tego, kto nim zostanie, będzie miał zatem proste zadanie, nie wymagające jakichś ponadprzeciętnych umiejętności. Czy to więc Bush, czy Gore, czy MacCain czy też Bradley - nowy prezydent będzie musiał, w najgorszym wypadku, umieć jedno. Nie robić nic. Żeby nic nie zepsuć.
Amerykanie będą musieli wybrać między Georgem W. Bushem a Johnem McCainem. Liczący się kandydaci niczym między sobą się nie różnią.Klasyczna kampania wyborcza polega na tym, że kandydaci walczą na problemy. Po raz pierwszy od trzech dekad Ameryka nie ma problemów z deficytem budżetowym, inflacją, bezrobociem i wzrostem przestępczości. uczestnicy kampanii muszą więc tryskać optymizmem. Potencjalny prezydent musi mieć charakter i szczerość. John McCain może ulec Bushowi dlatego, iż jest zbyt szczery. Co nie oznacza, że Bush musi wygrać. Amerykanie już odkryli, że ma luki w wykształceniu. Amerykanie nie zawsze wybierali najmądrzejszego z kandydatów. Ameryka ma się świetnie. Zwycięzca wyborów będzie miał proste zadanie. Nie robić nic. Żeby nic nie zepsuć.
Drobna przedsiębiorczość ma już inny charakter niż na początku transformacji, ale nadal stwarza szanse na zmniejszenia bezrobocia Nadzieja w małych firmach PAWEŁ GLIKMAN Drobna przedsiębiorczość budzi żywe zainteresowanie polityków, ekonomistów i mediów. Dzieje się tak zarówno w Polsce, jak i na świecie. Nasza sytuacja ma wprawdzie swoją specyfikę, ale zjawiska, jakie zachodzą w tym sektorze na świecie, mają dla polskich firm tego typu znaczenie szczególne ze względu na obecną - i przede wszystkim - przyszłą ich rolę w gospodarce. Dla zarysowania perspektyw tego sektora konieczne wydaje się spojrzenie na drogę, jaką przebył on w ostatnich kilkunastu latach. Na pojęcie "drobna przedsiębiorczość" składają się trzy rodzaje podmiotów funkcjonujących poza rolnictwem: mikropodmioty (1-10 pracowników), firmy małe (11-50 pracowników) i średnie (51-250 pracowników). W roku 1989 drobna wytwórczość w gospodarce pozarolniczej składała się niemal wyłącznie z mikropodmiotów. W realnym socjalizmie przedsiębiorstw średnich prawie nie było. Ci "prywaciarze" wegetowali na obrzeżach gospodarki, ich udział w produkcji sprzedanej i produkcji czystej wynosił 12-13 proc., a w majątku trwałym - tylko 2,3 proc. A już wtedy, pod rządami ustawy z 1988 r. zrównującej w prawach jednostki sektora prywatnego i publicznego, w miastach było widoczne ożywienie prywatnej przedsiębiorczości. Prawdziwa erupcja drobnej wytwórczości w Polsce nastąpiła w latach 1989-1991. Amortyzator terapii szokowej Można zaryzykować tezę, iż najistotniejszym efektem planu stabilizacyjnego ("planu Balcerowicza") z przełomu lat 1989/90 okazało się współistnienie i współzależność dwóch światów: wielkich przedsiębiorstw sektora publicznego (WP) oraz prywatnych małych i średnich przedsiębiorstw (MSP). W skali gospodarki narodowej produkcja sprzedana w pięciu działach (przemysł, budownictwo, transport, handel, gospodarka komunalna) zmniejszyła się o 21,5 proc. W WP - zmalała aż 51,2 proc., natomiast w MSP wzrosła niemal trzykrotnie, a w zakładach osób fizycznych - ponad czterokrotnie. Nie wszyscy pamiętający ten okres zdają sobie sprawę, iż amortyzatorem skutków terapii szokowej, skierowanej na uzdrowienie chorej gospodarki publicznej, byli ci "groszowi" drobni wytwórcy, uliczni handlarze, którzy rychło stali się właścicielami sklepów (handel detaliczny został prawie w całości sprywatyzowany w ciągu 2-3 lat). Gdyby nie to koło ratunkowe, pacjent znacznie gorzej zniósłby zaaplikowaną końską kurację. Ożywienie w sektorze prywatnym błędnie wszakże tłumaczy się głównie ekspansją drobnego handlu. W 1989 r. MSP tylko w 5,1 proc. partycypowały w produkcji sprzedanej przemysłu, ale w 1991 r. było to już 23,7 proc., w transporcie zaś udział MSP wzrósł z 9,9 do 27,7 proc. W ciągu dwóch lat MSP stały się w tych pięciu działach sektorem ważącym w tworzeniu dochodu narodowego. Ich udział w produkcji czystej wzrósł z 13,1 do 41,1 proc. Ten ogromny wzrost w tworzeniu dóbr materialnych i usług dokonał się przy niewspółmiernie mniejszym zaangażowaniu kapitałowym. W 1991 r. na cały pozarolniczy sektor prywatny przypadało 23 proc. wartości brutto środków trwałych. Jeśli wyeliminować sprywatyzowane już do tego czasu wielkie przedsiębiorstwa, okaże się, iż w dyspozycji MSP znajdowało się nie więcej niż 18 proc. majątku trwałego. Ponad 2/3 tego majątku stanowiły budynki mieszkalne, zatem udział MSP w kapitale produkcyjnym nie przekraczał 7 proc. Z zestawienia tych liczb widać, że wydajność kapitału trwałego w MSP była sześciokrotnie wyższa w porównaniu z resztą gospodarki. Niezmiernie istotna jest wszakże odwrotna strona tego medalu: otóż bardzo niska absorpcja kapitału przez MSP oznaczała bardzo wysoką absorpcję pracy. Pisał o tym Krzysztof Dzierżawski powołując się na moje badania ("Rz" z 1 grudnia 2001 r.). Dodam tylko, iż gdyby nie nowe zakłady osób fizycznych i spółdzielnie powstałe na gruzach dawnej (z nazwy tylko) spółdzielczości pracy, bezrobocie już w 1991 r. sięgnęłoby 3,5 mln osób zamiast zarejestrowanych wtedy ok. 2,2 mln osób. Nie trzeba dużej wyobraźni, aby uzmysłowić sobie społeczne skutki tej ponurej alternatywy braku w tym okresie ożywionej działalności small businessu. Erupcja przedsiębiorczości Czemu należy przypisać erupcję drobnej przedsiębiorczości, w latach 1989-1991? Na pierwszy plan wysunąłbym tu polską specyfikę potencjału przedsiębiorczości w warunkach realnego socjalizmu, szukającej sposobów swojego ujawnienia na granicy ówczesnego prawa. Wystarczy wspomnieć niezwykle prężną i pomysłową turystykę zarobkową. Najważniejszy był tu wszakże klimat społeczny - gotowości do podejmowania ryzyka biznesu, skoro tylko odpadną bariery krępujące inicjatywę i przedsiębiorczość. W latach 1988-1989 te bariery odpadły. Po pierwsze - otwarto gospodarkę, umożliwiając tym samym dostęp do rynków zagranicznych każdemu, kto spełniał warunki regulacyjno-prawne, po wtóre - wprowadzono wewnętrzną wymienialność złotego, co stanowiło podstawę działania czynnika pierwszego, po trzecie - ułatwiono wejście na rynek, co dało potężny impuls oddolnej prywatyzacji. Na to zaś trzeba nałożyć znane z historii gospodarczej zjawisko, iż w okresach kryzysów pracownicy zwalniani z większych zakładów upatrują szanse na przeżycie w podejmowaniu działalności na własną rękę. A że istniał po temu sprzyjający klimat społeczny, kryzys transformacyjny w Polsce - nie do uniknięcia przy zmianie ustroju na skalę historyczną - okazał się znacznie mniej dolegliwy niż w krajach ościennych. Dzięki erupcji drobnej przedsiębiorczości proces transformacji w Polsce nabrał impetu. Był to fenomen nie tylko na skalę europejską, ale i światową. Inne czasy Zarówno czynniki, które zadecydowały o pojawieniu się tego zjawiska, jak i jego specyfika to jednak zamknięta karta historii. Szukanie obecnie znaczących rezerw walki z bezrobociem w odtworzeniu tego samego procesu to tylko bezowocne sianie złudzeń. Nie oznacza to jednak, że trzeba zaniechać przeszukiwań poprawy sytuacji na rynku pracy za pomocą promocji drobnej wytwórczości, jak to się dzieje na całym świecie. Wysiłki w tym kierunku należy jednak wiązać z drobną przedsiębiorczością dnia dzisiejszego, działającą w odmiennych warunkach niż w początkowej fazie transformacji. W późniejszych latach sektor publiczny nadal "wypchał" zatrudnionych; restrukturyzacja musiała tam z natury rzeczy oznaczać eliminację nagromadzonego latami utajonego bezrobocia (28,1 proc. ogółu zatrudnionych w przemyśle w 1989 r.) i oparcia wzrostu ich produkcji niemal wyłącznie na podniesieniu wydajności. Część pracowników zwolnionych z sektora publicznego wchłonął sektor prywatny, głównie MSP. Jednak drobna przedsiębiorczość pod względem udziału w zatrudnieniu, tworzeniu wartości dodanej brutto, wydajności pracy czy rentowności powoli upodobnia się do europejskiej, choć pozostały jeszcze pewne cechy odrębne. Można stwierdzić, iż pod tym względem jesteśmy już przygotowani do wejścia do UE. Nie bacząc na dzielący nas jeszcze dystans od europejskich MSP, prognozy ich rozwoju stanowią drogowskaz dla naszych firm tego typu, (patrz tabela). W UE mali liczą się bardziej Z danych tych można wnioskować, że w Polsce tempo tworzenia nowych miejsc pracy w MSP może jeszcze przez pewien czas wyprzedzać tempo wzrostu zatrudnienia w skali całej gospodarki. Oznacza to, iż w dającej się przewidzieć przyszłości właśnie małe i średnie firmy powinny dokonywać absorpcji pracy. Biorąc pod uwagę rozmiary bezrobocia, promocję ich rozwoju uznać należy za priorytet w polityce gospodarczej. Z doświadczeń UE widać też, iż coraz większy udział w zatrudnieniu w MSP powinny mieć przedsiębiorstwa mikro i małe. Natomiast w tworzeniu wartości dodanej brutto udział polskich MSP jest mniejszy niż w UE, co tłumaczy się głównie różnicą w strukturze wydajności pracy. W UE widoczna jest zależność między wielkością przedsiębiorstw a wydajnością pracy. Jest to oczywiste potwierdzenie znanej z teorii wzrostu gospodarczego zależności między poziomem technicznego uzbrojenia pracy a jej wydajnością, który to poziom z reguły jest wyższy w większych zakładach. U nas ta zależność nie potwierdza się; wydajność pracy jest wyrównana niezależnie od wielkości przedsiębiorstw. Przyczyną jest nieprzewidziana w teorii dwoistość naszej gospodarki w procesie transformacji. Obok mrowia wielce wydajnych mikro- i małych, prywatnych podmiotów, mamy odziedziczone po realnym socjalizmie kolosy w sektorze publicznym, w których wysoki poziom uzbrojenia technicznego pracy nie przekłada się na równie wysoką wydajność. Jest też prawdopodobne, iż nadal istnieje tam bezrobocie utajone. Koszty pracy Szokujące są różnice między Polską a UE w udziale kosztów pracy w wartości dodanej brutto; w Polsce jest on niemal dwukrotnie wyższy niż w krajach UE. Natomiast udział płac netto byłby bliski poziomowi unijnemu, ale z narzutami. Te właśnie dane dowodzą słuszności wysuwanych w wielu dyskusjach argumentów o przyczynach bezrobocia w Polsce i kierunkach jego zwalczania. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że znacznie łatwiej jest ujawnić te przyczyny niż znaleźć na nie remedium. Szczególnie jeśli uwzględnić, że występujące w Polsce zwichnięcie proporcji między liczbą pracujących a pobierających świadczenia społeczne (łącznie z zasiłkami dla bezrobotnych) to sytuacja unikatowa w skali Europy. Pozostawimy też bez komentarza stwierdzenie zawarte w raporcie "The European Observatory for SMEs", iż główną przeszkodą w tworzeniu miejsc pracy w unijnych MSP są również zawyżone podatki płacowe, choć udział płac brutto w wartości dodanej jest tam niemal o połowę niższy niż w Polsce. Warto natomiast spojrzeć na europejską gospodarkę w latach 1988-2000 oraz jej prognozę do 2005 r. - mając na widoku mniej lub bardziej odległą przyszłość gospodarki polskiej. Eksportują wszyscy Interesujące są zwłaszcza dane pokazujące rolę eksportu w dynamice produkcji w krajach europejskich (w tabeli oprócz krajów UE uwzględniono cztery kraje europejskie spoza Unii). We wszystkich klasach przedsiębiorstw dynamika eksportu była w latach 1988-2000 niewspółmiernie wyższa od dynamiki sprzedaży krajowej. Charakterystyczne, że te różnice dotyczyły wszystkich klas przedsiębiorstw. Porównując tempo sprzedaży krajowej z tempem eksportu można jedynie dojść do wniosku, iż wpływ eksportu na wzrost sprzedaży ogółem w krajach Unii był w WP jedynie nieco większy niż w MSP. Przewiduje się, iż w jeszcze większym niż dotychczas stopniu eksport będzie lokomotywą rozwoju gospodarki krajów europejskich; średnioroczny wzrost sprzedaży ogółem za okres 2000-2005 wyniesie 2,2 proc. (w MSP 2,1 proc., a w WP - 2,3 proc.). Natomiast wskaźniki wzrostu będą się w tym czasie kształtować odpowiednio: 6,3, 6,2 i 6,3 proc. Spójrzmy teraz na inne wskaźniki rozwoju MSP i WP w krajach europejskich, porównując dwa okresy 1993-2000 i prognozę 2000-2005. Wykorzystać szansę O możliwościach rozwojowych unijnych MSP można wiele wywnioskować z prognozy kształtowania się kilku istotnych wskaźników (patrz tabela). Z przytoczonych danych płyną dwa wnioski o znaczeniu kluczowym. Po pierwsze - wejście Polski do UE stanowić będzie silny impuls przyspieszenia wymiany międzynarodowej - szczególnie wewnątrzeuropejskiej, w czym będą uczestniczyć wszystkie klasy przedsiębiorstw, w także podmioty mikro i małe. Po drugie - Europa zapewne już osiągnęła próg udziału MSP w zatrudnieniu ogółem (jest to 2/3). Od 1997 r. wzrost zatrudnienia zaznacza się jedynie w mikropodmiotach, zaledwie kompensując jego spadek w innych klasach przedsiębiorstwach. U nas istnieją jeszcze możliwości wzrostu tego udziału, czemu sprzyja taniość tworzenia miejsc pracy w MSP (w WP koszt miejsca pracy jest 4,2 razy wyższy). Jednak należyte wykorzystanie tego czynnika (wraz z regulacjami zmierzającymi do obniżenia pozapłacowych kosztów pracy) nie będzie możliwe bez zmian zewnętrznych uwarunkowań, w jakich działa drobna wytwórczość. Jest wielce charakterystyczne, iż pomimo ogromnych różnic w poziomie rozwojowym polskich i europejskich MSP, odczuwane przez nie bariery są podobne. Pierwszą są trudności dostępu do źródeł finansowania; banki wszędzie na świecie wolą za swoich klientów mieć wielkie przedsiębiorstwa niż tysiące drobnych biznesmenów. Druga bariera to brak wykwalifikowanych kadr. Jest naturalne, iż działanie tej bariery silniej odczuwają kraje bardziej rozwinięte niż nasz, ale i u nas, mimo nadpodaży absolwentów szkół wyższych, często ich kwalifikacje nie są zbieżna z popytem ze strony MSP. Płyną stąd konkretne wnioski pod adresem polityki gospodarczej. Stanowią one przedmiot licznych badań, są szeroko komentowane w mediach, ale ich szczegółowa analiza wychodzi poza ramy tego szkicu. - Dane zaczerpnięto z VI raportu przygotowanego przez 19 europejskich instytutów zajmujących się MSP pod nazwą "The European Observatory for SMEs" (Luksemburg 2000). Autor jest profesorem w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN.
Drobna przedsiębiorczość budzi żywe zainteresowanie polityków, ekonomistów i mediów. Dzieje się tak zarówno w Polsce, jak i na świecie. Nasza sytuacja ma wprawdzie swoją specyfikę, ale zjawiska, jakie zachodzą w tym sektorze na świecie, mają dla polskich firm tego typu znaczenie szczególne ze względu na obecną - i przede wszystkim - przyszłą ich rolę w gospodarce. Czynniki, które zadecydowały o erupcji drobnej przedsiębiorczości w latach 1989-1991 to zamknięta karta historii. Nie oznacza to jednak, że trzeba zaniechać przeszukiwań poprawy sytuacji na rynku pracy za pomocą promocji drobnej wytwórczości.
Rozstrzyga się o czymś ważniejszym niż telewizja: o czeskim myśleniu pomiędzy podłością a honorem - uważa pisarz Ludvik Vaculik Dogrywka rewolucji Praga 25 grudnia 2000 - przed gmachem telewizji FOT. (C) REUTERS BARBARA SIERSZUŁA Z PRAGI Ostatni sobotni wieczór stulecia, lekki mróz, ślisko. Przed dziewiętnastą ze stacji metra im. Praskiego Powstania wysypują się setki podróżnych, zmierzających przed siedzibę czeskiej telewizji. Kwadrans poźniej na wielkim ekranie ukazuje się znak firmowy CzT i słychać sygnał rozpoczynający główne wydanie wieczornych wiadomości. W studiu za plecami prezenterów stoi grupa kilkudziesięciu osób. Wszyscy mają przypięte biało-czerwone wstążeczki. To znak solidarności i znak protestu. Tej wersji dziennika, nadawanej drogą satelitarną, nie widzi 90 procent czeskich telewidzów. Na ich ekranach w czasie przewidzianym na wiadomości przez kilka dni pojawiała się czarna tablica z napisem, że program protestujących redaktorów to kontrabanda. Dyrektor Jana Boboszikova próbuje wręczyć jednemu ze zbuntowanych dziennikarzy notatkę dyscyplinarną FOT. (C) REUTERS Nie chcę zginać karku Iveta Touszlova, szczupła, niewysoka brunetka, należy do najpopularniejszych prezenterek telewizyjnych. Jest jedną z tych, którym nowa szefowa działu informacji bezskutecznie starała się wręczyć wypowiedzenie. Iveta nie jest z Pragi, w domu nie była już kilka dni. Gdy rozmawiałyśmy w sobotę, ani Iveta, ani nikt z protestujących razem z nią kolegów jeszcze nie wiedział, że w kilka godzin poźniej zostaną zupełnie odcięci. Na polecenie prezesa straż porządkowa wypuszcza każdego, ale wejść do budynku mogą już tylko ci, którzy mają specjalne przepustki. Tydzień napięć wystarczył, aby na ładnej twarzy prezenterki pojawiło się zmęczenie. Stara się je ukryć. - Nie ma powodu do niepokoju - mówi. - Mamy się tu dobrze. Jest ciepło, działają prysznice, śpimy na podłodze w śpiworach, a w dzień normalnie pracujemy. Ludzie z miasta przynoszą nam jedzenie; od pracowników telekomunikacji, zmuszonych do przerywania naszego programu, dostaliśmy kosz mandarynek z przeprosinami, że muszą respektować polecenia prezesa Hodacza. Iveta jest przesądna, stale nosi przy sobie "tygrysie oczko", kamień przynoszący szczęście. - W listopadzie 1989 byłam studentką w Czeskich Budziejowicach, uczestniczyłam w każdej demonstracji. Teraz też wiem, o co walczymy. Ja nie chcę zginać karku. Racja jest po naszej stronie; gdy jako dziennikarze stracimy niezależność, stracimy też wiarygodność. Czy boimy się, że wyrzucą nas z pracy? Boimy się. Tym bardziej że większość z nas lubi swoją pracę. Dlatego przyszliśmy do telewizji publicznej, a nie komercyjnej. Ja skończyłam historię, pracowałam w prasie, a potem w prywatnym radiu. Telewizja była moim życiowym osiągnięciem. Rodzice najpierw płakali, że stracę wszystko, a teraz do mnie telefonują, że zrobiłam dobrze, że wstydziliby się, gdyby mnie widzieli w ekipie Jany Boboszikovej. Kogo reprezentuje Rada - My się nie damy sprowokować, mamy wszystko nakręcone przez dwie kamery twierdzi Adam Komers, kierownik działu sprawozdawców regionalnych, rzecznik sztabu kryzysowego. Reaguje tak na informację przekazaną agencji CzTK przez Janę Boboszikovą, że jej sztab został napadnięty przez zbuntowanych pracowników telewizji. Po fałszywym alarmie o podłożeniu bomby, to druga fałszywka podrzucona do telewizyjnego gniazda. Od początku trwania protestu Adam Komers wydaje się być wszędzie. Z okna działu informacji przekazuje zgromadzonym przed telewizją demonstrantom najnowsze wieści o wydarzeniach wewnątrz budynku, mówi o krokach podejmowanych przez prawników prezesa Hodacza i prawników pracowników telewizji, kieruje pracami sztabu, przygotowuje serwisy i występuje (gdy uda się wejść na wizję) przed kamerami. - Tu chodzi o wielką rzecz, przekonuje mnie i stojącego obok kolegę z niemieckiej prasy. Tu chodzi o czeską konstytucję, o Kartę Praw Człowieka, które są zagrożone. Ludzie przychodzą do nas każdego wieczoru, podpisują petycję (100 tysięcy podpisów) i przysyłają nam faksy z wyrazami solidarności nie dlatego, że nas lubią, ale dlatego, że wiedzą, co może się stać, gdy powiodą się próby przejęcia przez polityków kontroli nad telewizją. Już od dłuższego czasu czuliśmy tę wzrastającą presję. Z przyjściem nowego prezesa czara goryczy się przepełniła. Rada Czeskiej Telewizji, która go wybrała, powstała z klucza partyjnego, wbrew konstytucji. Przecież oni nie reprezentują nikogo z nas. "Obywatele mają prawo przeciwstawić się każdemu, kto chciałby naruszyć demokratyczny ład ludzkich praw i swobód..." ten cytat z 23. rozdziału Karty Praw Człowieka wsi na ścianach w różnych miejscach telewizyjnego budynku. Przypomina, że bunt może być uzasadniony. W niedzielę Adam Komers, dzięki pomocy osób "nieuprawnionych", kilkakrotnie dostaje się na wizję razem ze stojącą za nim grupą kolegów, aby przeczytać oświadczenie niezależnych związków zawodowych i sztabu kryzysowego. Domagają się odwołania prezesa Jirziego Hodacza, którego poczynania zagrażają funkcjonowaniu telewizji. Firma straciła już miliony koron. Wyrzucono czterech dyrektorów. Nie ma szefów do spraw technicznych, prawa, finansów i polityki personalnej. Sytuacja w telewizji osiągnęła stan krytyczny. Jeśli prezes zostanie, pracownicy rozpoczną strajk. Litera i duch prawa Od chwili swego mianowania Jana Boboszikova powtarza: - W imieniu prawa obowiązującego w tym kraju nakazuję wam, koledzy, opuścić gmach telewizji i umożliwić legalnie mianowanemu kierownictwu oraz jego współpracownikom pełnienie obowiązków. Tę formułkę powtarza we wszystkich udzielanych przez nią wywiadach. Za nową szefową działu informacji, która dwa lata temu odeszła z telewizji po sporach z redakcją programów informacyjnych, stoi prezes Jirzi Hodacz i Rada Czeskiej Telewizji, głównie trzej członkowie Rady, delegowani przez Obywatelską Partię Demokratyczną (ODS). Związki Jany Boboszikovej z partią byłego premiera Vaclava Klausa, dokumentuje zdjęcie tej pary umieszczone przy wejściu do telewizji. Boboszikova była doradcą premiera Klausa. Żadnej z osób głośno powołujących się na legalność wyboru prezesa nie dziwi fakt, że Jirzi Hodacz został wybrany w rekordowo krótkim czasie i wbrew ludziom, z którymi ma pracować. Hodacz nie jest w telewizji nowicjuszem. Musiał z niej odejść, gdy latem jako szef działu informacji zwolnił jednego z redaktorów za to, że ten nie poradził sobie w telewizyjnej dyskusji z Vaclavem Klausem i Miloszem Zemanem. Pechowy redaktor opuścił telewizję w czerwcu ubiegłego roku, Hodacz w sierpniu, aby w grudniu do niej wrócić jako zwycięzca konkursu na prezesa. W ciągu tygodnia Rada zdążyła sprawdzić 33 kandydatów i wybrać jej zdaniem najlepszego - Jirziego Hodacza. Ani członkowie Rady, ani posłowie parlamentarnej komisji do spraw mediów, której przewodniczy wicemarszałek izby niższej Ivan Langer (ODS), nie widzą nic niezwykłego w tym pośpiechu w podejmowaniu decyzji. Nie reagują na uwagi, że poprzednich prezesów wybierano miesiącami, i powtarzają, że redaktorzy, którzy nie chcą podporządkować się nowemu prezesowi, muszą być ukarani. - W telewizji nie toczy się walka o wolność słowa i demokrację, ale o poszanowanie państwa prawa i demokrację parlamentarną - oświadczył Vaclav Klaus. Marszałek Izby Poselskiej skrytykował prezydenta Havla za poparcie dla rebeliantów. Nie podoba mu się stwierdzenie Vaclava Havla, że Hodacz został wybrany zgodnie z literą prawa, ale wbrew duchowi tego prawa. Nie cieszą go też słowa znanego pisarza Ludvika Vaculika, że w walce o telewizję chodzi o wybór między podłością i honorem. W reportażu ulicznym nakręconym przez ekipę Jany Boboszikovej wszyscy uczestnicy ankiety potępili prezydenta. Ona sama dodała: - Z przykrością muszę poinformować, że wśród osób atakujących mnie słownie przed gmachem telewizji widziałam rzecznika prezydenta Ladislava Szpaczka. - Sabotażyści i terroryści - mówi o zbuntowanych redaktorach szef komercyjnej telewizji NOVA, Vladimir Żelezny, który udostępnia "Bobowizji" swoje studia za stosowną opłatą. Gry polityczne - To nasz Berlusconi - mówi o Żeleznym Milosz Rejchrt, ewangelicki duchowny, który jako jedyny z 9 członków Rady Czeskiej Telewizji na znak protestu opuścił ją przed głosowaniem nad wyborem prezesa Hodacza. - Nic więcej nie mogłem zrobić. Myślę, że Unia Wolności, którą tam reprezentowałem, powinna być mi wdzięczna, że uniknęła kompromitacji. Po demonstracji przed gmachem telewizji wracamy z pastorem do metra. Według niego nie ma żadnego powodu do smutku. - Przeciwnie - to, co się dzieje w czeskiej telewizji, to dalszy ciąg aksamitnej rewolucji. Zwyczajna dogrywka. - U was w Polsce to też trochę trwało. Jeśli przyjąć za początek sierpień 1980, to my mamy już stocznię za sobą, teraz przyszedł następny etap. Tylko Wałęsy nie mamy. Ale te 11 lat nie poszło na marne - przekonuje. - Wystarczy poczytać, co dzisiaj w Czechach mówi się i pisze o politykach, o ich arogancji, korupcji, żeby się przekonać, ile się zmieniło. Wreszcie przestaliśmy się bać. Żegnamy się, składając sobie noworoczne życzenia, pastor jest dobrej myśli. Politolog Jirzi Pehe ma inną ocenę sytuacji. Według niego za wszystkim stoi ODS, starająca się przejęć kontrolę nad telewizją. - Stracili Senat, szanse Klausa na prezydenta maleją, mogą też przegrać wybory parlamentarne w czerwcu 2002 roku. Walka o telewizję rozluźniła nieco gorset umowy między ugrupowaniami Klausa i Zemana. Socjaldemokraci stanęli wprawdzie "po stronie prawa", ale starają się porozumieć z rebeliantami. Już to, że minister spraw wewnętrznych Stanislav Gross nie użył policji, zjednało mu opinię publiczną. Polityczne punkty starają się w telewizji zebrać deputowani z Unii Wolności i chadecji, popierający protestujących dziennikarzy swoją obecnością w budynku telewizji. Niektórzy tam nawet śpią. - To nie jest dobre - twierdzą postronni obserwatorzy. Z Nowym Rokiem telewizyjna wojna wkroczyła w następną fazę. Na 3 stycznia została zwołana demonstracja w centrum Pragi. Politycy zamierzają z impetem włączyć się w bieg wydarzeń. Najpierw spotkają się szefowie partii (2 stycznia), potem rada telewizyjna. Dzień poźniej zbierze się Senat, a pod koniec tygodnia Izba Poselska. Wszyscy zamierzają rozmawiać o sytuacji w telewizji. -
słychać sygnał rozpoczynający główne wydanie wieczornych wiadomości. W studiu za plecami prezenterów stoi grupa kilkudziesięciu osób. Wszyscy mają przypięte biało-czerwone wstążeczki. To znak solidarności i znak protestu. Tej wersji dziennika nie widzi 90 procent czeskich telewidzów. Na ich ekranach w czasie wiadomości przez kilka dni pojawiała się czarna tablica z napisem, że program protestujących redaktorów to kontrabanda. - Racja jest po naszej stronie; gdy jako dziennikarze stracimy niezależność, stracimy też wiarygodność. - Tu chodzi o czeską konstytucję, o Kartę Praw Człowieka, które są zagrożone. Ludzie podpisują petycję (100 tysięcy podpisów) nie dlatego, że nas lubią, ale dlatego, że wiedzą, co może się stać, gdy powiodą się próby przejęcia przez polityków kontroli nad telewizją. - W telewizji nie toczy się walka o wolność słowa i demokrację, ale o poszanowanie państwa prawa i demokrację parlamentarną - oświadczył Vaclav Klaus. to, co się dzieje w czeskiej telewizji, to dalszy ciąg aksamitnej rewolucji.
BUDŻET 2000 Ile dają na kulturę samorządy wojewódzkie Sposób na przetrwanie RAFAŁ KLIMKIEWICZ Kilkanaście dni temu w Muzeum Zamkowym w Pszczynie otwarto dla publiczności zrekonstruowane apartamenty cesarskie Wilhelma I i Wilhelma II. Dyrektor Janusz Ziembiński liczy, że przysporzą one Pszczynie rozgłosu i pieniędzy. Rok temu, gdy startowała reforma samorządowa, brak pieniędzy na kulturę w budżetach nowych województw można było zrzucić na centralę. To ona wówczas faktycznie rozdzielała pieniądze i zapominała z reguły o teatrach, muzeach czy bibliotekach. Budżet 2000 jest już dziełem samorządowców. Czy to oznacza, że dzięki temu kultura będzie miała lepiej? Odpowiedzi na to pytanie reporterzy "Rzeczpospolitej" poszukiwali w ośmiu województwach. Wybraliśmy różne regiony, takie jak Małopolska i Wielkopolska, w których działają instytucje znane w całym kraju i takie jak Zachodniopomorskie czy Warmia i Mazury, gdzie kultura ma wymiar bardziej lokalny, co nie oznacza wszakże, iż z tego powodu winna klepać biedę. Rewolucji nie będzie Jedno od razu wydaje się pewne. Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W województwie zachodniopomorskim na przykład o ponad 10 procent, mimo że już w 1999 roku było ich stanowczo za mało. W operze i operetce zabrakło nawet na płace dla zespołu. W kwietniu zamrożono wszystkie podwyżki poborów, a 70 pracowników posłano na przymusowe dwumiesięczne urlopy. Jednocześnie zrezygnowano z części planów repertuarowych. W Teatrze Polskim w Szczecinie w 1999 roku dotacja wystarczyła jedynie na płace i regulacje wobec ZUS oraz Zakładu Energetycznego. Z kolei dyrektor Książnicy Pomorskiej, Stanisław Krzywicki uważa, że jeśli dotacja na rok przyszły nie wzrośnie o 30 procent (biblioteka otrzymała kilka miesięcy temu nowy gmach, którego pełne wyposażenie wymaga dodatkowych środków), nie będzie pieniędzy na zakup wydawnictw i czasopism naukowych oraz na konserwację zbiorów. W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. - Jesteśmy ostatnią instytucją w województwie, która obecnie wypłaca pracownikom zaległe pensje - mówi na przykład Danuta Krełowska, zastępca dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki i Książnicy Miejskiej w Toruniu. - To świadczy o naszej kondycji finansowej. Kłopotliwy prezent Nawet więc jeśli tu i ówdzie w roku 2000 wzrosną nakłady na kulturę, nie polepszy to w radykalny sposób jej kondycji. Generalnie w całym kraju dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. To także wyraz nie skrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Samorządowi województwa śląskiego od stycznia 1999 roku podlega 17 instytucji kultury i jedna filmowa. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym, najczęściej miejskim, władzom. Dotyczy to na przykład znanego w całym kraju Teatru Rozrywki w Chorzowie czy Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Oszczędności szuka się też dążąc od pół roku do połączenia Biblioteki Śląskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Konsekwencje ubiegłorocznych decyzji związanych z reformą ponosi też sejmik dolnośląski. Żadna z dolnośląskich instytucji, mimo że są wśród nich placówki o znaczeniu ponadregionalnym (np. wrocławskie Muzeum Narodowe), nie została wówczas podporządkowana Ministerstwu Kultury. Sejmikowi Dolnośląskiem przydzielono natomiast aż trzy filharmonie (we Wrocławiu, Wałbrzychu i Jeleniej Górze), co jest fenomenem w skali krajowej. Z filharmonią w Jeleniej Górze sejmik przejął budowę nowej sali koncertowej, na której ukończenie nie ma pieniędzy. - Sejmikowi przypisano także wałbrzyski Teatr Dramatyczny, a teatry w Jeleniej Górze i Legnicy przekazano zaś samorządom grodzkim, które teraz oczekują równego traktowania ośrodków subregionalnych i domagają się od nas dotacji - mówi Grzegorz Roman, członek zarządu sejmiku dolnośląskiego. Trochę optymizmu Czy w tej sytuacji można więc znaleźć jakieś pozytywy? Okazuje się jednak, że tak. - Przejście pod samorząd wojewódzki poprawiło naszą sytuację finansową, choć ciągle jest to kropla w morzu potrzeb - powiedział "Rz" Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy. - W projekcie budżetu na 2000 rok samorząd zaproponował na działalność bieżącą Opery Nova dotację w wysokości 6 mln 512 tys. zł, zaś na dalszą budowę gmachu 7 mln zł. - Objąłem teatr w trudnej sytuacji finansowej - mówi Krzysztof Orzechowski, nowy dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. - Na początku 1999 roku miał on nie doszacowaną dotację w wysokości 3360 tys. zł, a ponadto kryzys artystyczny spowodował mniejsze wpływy własne. Ale władze wojewódzkie dołożyły trochę pieniędzy. W roku 2000 mamy dostać 4,4 mln zł. Ta kwota pozwoli już na realistyczne planowanie. Instytucje małopolskie są jednak w dość szczęśliwej sytuacji. W projekcie całego budżetu województwa małopolskiego na rok 2000 zaplanowano większe kwoty: prawie 39 mln zł. Np. Teatr im. Słowackiego ma dostać 4,4 mln zł, opera i operetka 7,3 mln zł, Filharmonia Krakowska 5,5 mln zł, Muzeum Archeologiczne 2,2 mln zł, Muzeum Etnograficzne 1,8 mln zł, Wojewódzka Biblioteka Publiczna 3,2 mln zł, Wojewódzki Ośrodek Kultury w Krakowie 1,7 mln zł, a w Nowym Sączu 1 mln zł. Z kolei dyrektor Filharmonii Bałtyckiej Roman Perucki twierdzi, że choć będzie miał o 20 proc. mniej pieniędzy, to jednak najważniejsze jest to, że po raz pierwszy budżet znany jest tak wcześnie: - Wiadomo przynajmniej, na co nas stać. Do tej pory otrzymywaliśmy zaliczkę i zapowiedź, że cały budżet będzie znany gdzieś w połowie roku. I wtedy okazywało się, że zaliczka była praktycznie wszystkim, na co mogła liczyć filharmonia. A poza tym trzeba wierzyć, że znajdzie się sponsorów. W 1999 roku udało się wygospodarować ponad 60 proc. tego typu środków w stosunku do otrzymanej dotacji. Próba innego podziału Wiele samorządów próbuje też w inny sposób dzielić skromne środki. Zmieni się więc na przykład struktura finansowania kultury z budżetu pomorskiego samorządu wojewódzkiego. Kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. - Dyrektorzy będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będą musieli bardziej stać się menedżerami niż administratorami - zapowiada Mira Mossakowska, rzeczniczka Pomorskiego Urzędu Marszałkowskiego. Dyrektorzy niektórych placówek kulturalnych stwierdzają (ale tylko nieoficjalnie), że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest nawet dobrym rozwiązaniem. Inaczej związki zawodowe wyciągnęłyby na płace wszystko do zera. W województwie śląskim na wtorkowej sesji budżetowej radni do planowanych 27 milionów złotych dodali w ostatniej chwili 800 tysięcy z przeznaczeniem na remont Opery Śląskiej, której budynek znajduje się w bardzo złym stanie. W Wielkopolsce, gdzie potrzeby kultury w roku 2000 oszacowano na 62,77 mln zł, a samorząd przeznaczył ostatecznie ponad 47,86 mln zł (tyle samo, co na drogi i dwa razy więcej niż na ochronę zdrowia), ponad 7,7 proc. tej kwoty przeznaczonej zostanie na wydatki inwestycyjne. Najwięcej, bo 3,5 mln zł otrzyma z tej puli poznański Teatr Nowy, mieszczący się w zabytkowym, wymagającym remontu obiekcie. Teatr poddawany jest przebudowie i modernizacji od kilku lat, w roku 2000 planowane są m.in. rozbudowa i nadbudowa nowej sceny, pod którą powstanie zaplecze techniczne placówki, a która mieścić będzie widownię na 145 osób. W sumie w wydatkach na wielkopolską kulturę największą pozycję stanowi pięć teatrów i opera (52 proc.) oraz osiem muzeów (20 proc.). Bardzo niewiele, bo zaledwie 324,5 tys. zł (0,7 proc.) zarząd chce przeznaczyć na ochronę zabytków. Na działalność bieżącą placówki otrzymają praktycznie tyle samo, co w tym roku plus planowany wskaźnik inflacji; w większości planuje się bardzo niewielkie podwyżki płac. Ryzykowny eksperyment Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne (ogółem 16) otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa celowa w wysokości 6,3 mln zł zostanie rozdzielona przez zarząd województwa na wyłonione w drodze konkursu najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne. - 80 procent ubiegłorocznej dotacji nie pozwoli na normalne funkcjonowanie opery, ponieważ w 1999 roku aż 82,5 proc. budżetu pochłaniały koszty osobowe - komentuje to rozwiązanie Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej. Jej zdaniem, jeśli opera nie otrzyma więcej pieniędzy, to jej działalność ograniczy się do czterech spektakli miesięcznie, konieczne będzie zrezygnowanie z premier i redukcja zatrudnienia o 20 procent. Teatr Polski podjął z kolei decyzję o rezygnacji ze Sceny na Świebodzkim, którą jednak wspólnie chcą uratować władze wojewódzkie i miejskie. W budżecie sejmiku zwiększone zostały jedynie dotacje na ochronę zabytków (z 1,1 mln zł do 1,7 mln zł) oraz stowarzyszenia muzyczne i kulturalne (z 433 tys. zł do 503 tys. zł). Kłopoty dodatkowe Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria na przykład w teatrach o około 30 procent. W niepewności żyją też organizatorzy rozmaitych imprez i wydarzeń kulturalnych, bo pieniądze na ten cel traktowane są w bardzo różny sposób. W województwie warmińsko-mazurskim środki przeznaczone na ten cel będą o połowę mniejsze niż w 1999 roku. Można oczywiście po raz kolejny przypominać, że kultura jest niedofinansowana, biedna i zaniedbana, a przejście wielu instytucji pod opiekę samorządów nie poprawiło ich losu. Można też apelować do tych, którzy układają budżet, by nie zapominali o artystach i twórcach, bo od poziomu naszej kultury zależy pomyślność i państwa, i społeczeństwa. Czy jednak takie apele odniosą skutek? Może więc zamiast podsumowania warto przytoczyć słowa dyrektora Romana Peruckiego z Filharmonii Bałtyckiej: - Cóż, na całym świecie kultura jest niedoinwestowana. Tylko nieliczne zespoły orkiestrowe oraz filharmonie same się finansują i zarabiają. W Polsce władza ma problemy z rolnikami, górnikami, służbą zdrowia, ZUS... Gdyby jeszcze orkiestra wyszła na ulicę z trąbami, ludzie powiedzieliby: może nareszcie wzięlibyście się do roboty, zamiast protestować. Opracował Jacek Marczyński WSPÓŁPRACA: D.L.-C., A.O., G.R., I.T., P.AD., R.B., EKI, J.SAD.
Budżet 2000 jest dziełem samorządowców. Czy kultura będzie miała lepiej? Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w nielicznych przypadkach zostały podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub je obniżono. W województwie zachodniopomorskim o 10 procent, mimo że już w 1999 roku było ich za mało. W operze i operetce zabrakło na płace dla zespołu. W wielu regionach dotacje dla teatrów czy orkiestr wystarczają jedynie na płace i bieżące świadczenia. Nawet jeśli w roku 2000 wzrosną nakłady na kulturę, nie polepszy to jej kondycji. dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. To wyraz nie skrywanej przez samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im zbyt wiele instytucji kulturalnych. Żadna z dolnośląskich instytucji nie została podporządkowana Ministerstwu Kultury. Czy można znaleźć jakieś pozytywy? tak. - Przejście pod samorząd wojewódzki poprawiło naszą sytuację finansową - powiedział Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy. Instytucje małopolskie są w szczęśliwej sytuacji. W projekcie budżetu województwa małopolskiego na rok 2000 zaplanowano większe kwoty. dyrektor Filharmonii Bałtyckiej Roman Perucki twierdzi, że najważniejsze jest to, że po raz pierwszy budżet znany jest tak wcześnie. Wiele samorządów próbuje w inny sposób dzielić środki. Zmieni się struktura finansowania kultury z budżetu pomorskiego samorządu wojewódzkiego. Kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. Dyrektorzy placówek stwierdzają, że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest dobrym rozwiązaniem. W województwie śląskim radni dodali 800 tysięcy na remont Opery Śląskiej. Nie wszystkie pomysły samorządowców są udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana rezerwa zostanie rozdzielona na najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne.- 80 procent ubiegłorocznej dotacji nie pozwoli na normalne funkcjonowanie opery - komentuje Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej. jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria.
SUMO Ten sport wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz Moc rodem z niebios Sławomir Luto, waży obecnie 190 kg, ale na stanowczą prośbę żony zamierza zrzucić kilka kilogramów. MACIEJ SKAWIŃSKI MICHAŁ HOLEWJUSZ Amerykanizacja stylu życia w Japonii charakteryzuje się nie spotykaną gdzie indziej dynamiką. Spora część tamtejszych nastolatków nie potrafi już jeść tradycyjnymi pałeczkami, a do najpopularniejszych sportów w tym kraju należą baseball, golf i piłka nożna. Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze bez wątpienia rdzenne, to sumo - misterium łączące w sobie elementy teatru, religii i walki. Japońscy mistrzowie sumo, stanowiący niewątpliwie wizytówkę tego kraju, zostali zaproszeni przez organizatorów zimowych igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Półnadzy zawodnicy w tradycyjnych pasach (mawashi) mają wprowadzić na olimpijski stadion wszystkie reprezentacje narodowe. Według długotermiowych prognoz pogodny na początku lutego w Nagano ma być jednak kilka stopni poniżej zera. "Nawet gdyby doskwierało im dotkliwe zimno, to na pewno tego po sobie nie pokażą - przekonuje Jacek Wasilewski, japonista, komentator zawodów sumo. - Ich twarze zawsze pozostają kamienne. Okazywanie jakichkolwiek emocji uważają za słabość niegodną bogów, z którymi w pewien sposób są utożsamiani". Cyrk pod czerwoną latarnią Filozofia sumo związana jest bowiem ze zmaganiami bogów o dominację. Pierwsze zapiski o ludzkich zmaganiach pochodzą dopiero z 720 roku naszej ery z Księgi Dziejów Japonii - Nihongi, w której opisano walki o ziemię wasali cesarza Suina. "Sumo wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz - opowiada Wasilewski. - W VIII wieku sumo wyszło ze świątyń i trafiło na cesarski dwór, gdzie stało się jedną z największych atrakcji". Sumo było podstawowym elementem szkolenia samurajów i według specjalistów dało początek wielu innym sztukom walki. Potężni zawodnicy sumo służyli w tamtym okresie również w wojsku. Ich siła i sprawność były wykorzystywane na polu bitwy, gdzie potrafili bez problemów zatrzymać konia. Tak było do czasu pojawienia się muszkietów, które do Japonii przywieźli Portugalczycy w XVI wieku. Spowodowało to, że mistrzowie sumo wrócili do świątyń. Coraz częściej organizowano również walki uliczne. Zawodnicy sumo stali się wtedy na wskroś kuglarzami, cyrkowcami. "W sumo walczyły również kobiety, przeważnie te spod czerwonych latarni, które często za przeciwników miały ślepców. Była to ulubiona rozrywka wielu domów publicznych" - opowiada Wasilewski. Szaty kapłana shinto W 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. W skrócie: zwycięstwo polega na wypchnięciu przeciwnika z ringu, czyli z dohyo, lub spowodowaniu, że dotknie on podłoża inną częścią ciała niż stopa. W ciągu roku odbywa się w Japonii sześć turniejów w tradycyjnym sumo. Trzy imprezy są organizowane w Tokio, po jednej w Osace, Fukuoce i Nagoi. W każdym z tych miast buduje się przed zawodami specjalny betonowy postument, na którym znajduje się ring o średnicy pięciu metrów. Samo dohyo jest zbudowane z ubitej trzciny ryżowej, na którą sypie się później glinę. W efekcie powstaje klepisko o specyficznej sprężystości. Nad samym dohyo znajduje się ozdobny daszek symbolizujący kopułę świątyni. W towarzyszącym walkom przebogatym ceremionale mieszają się elementy wielu religii, teatru i tradycji wojennych. "Sędzia zawodów jest ubrany na przykład w szaty kapłana shinto, a do wydawania poleceń zawodnikom służy mu specjalny wachlarz - mówi Jacek Wasilewski. - Zarówno on, jak i spikerzy zawodów mówią językiem starojapońskim, z którego większość widzów rozumie tylko nazwiska zawodników." Walki herosów W 15-dniowym turnieju każdy z zawodników musi stoczyć jedną walkę dziennie. Liczba wygranych spotkań decyduje o zwycięstwie. "Sama walka trwa kilka sekund - mówi Sławomir Luto, jeden z niewielu polskich zawodników startujących w sumo sportowym (amatorskim). - Jest to połączenie wysiłku ciężarowca i sprintera biegającego stumetrówkę. Cały czas napięte do granic wytrzymałości mięśnie, walka na bezdechu, a po chwili jest już po wszystkim. Tego trzeba się nauczyć". Zmagania zawodników sumo wciąż odzwierciedlają walki bogów, któż bowiem w obecnych czasach może sobie pozwolić na wagę ponad 200 kg, nie mówiąc już o dwumetrowym wzroście. Dla niskich i nieco zakompleksionych z tego powodu Japończyków ci wspaniali herosi utożsamiają jakąś nadludzką siłę, moc rodem z niebios. W tym przedstawieniu niebem jest ring, a przegrany stacza się w piekielną otchłań. Przed walką sędzia ocenia nastawienie zawodników - muszą być spokojni, skoncentrowani, mieć równy oddech. W innym wypadku mogą być nie dopuszczeni na ring. Sami zawodnicy przed walką tupią nogami na dohyo, by odgonić złe duchy. W tym samym celu sypią na ring piasek z solą. "Można sobie wyobrazić, co się czuje, kiedy sól wedrze się do krwawiącej rany. Przekonałem się o tym już kilkakrotnie" - mówi Luto. Zawodnicy sumo otwierają również i pokazują dłonie - demonstrują w ten sposób czystość tej walki. Klaśnięcia mają na celu polecenie własnej osoby uwadze bogów, którzy decydują o wyniku walki. Po meczu sędzia na swoim wachlarzu podaje zwycięzcy kopertę z czekiem. "Pisano o dopingu w sumo, o zażywaniu narkotyków przez zawodników, o kupowaniu i sprzedawaniu walk, o mafii, ale nigdy o pieniądzach. To temat tabu, którym nikt w Japonii się nie zajmuje. Są to na pewno spore sumy. Jakie - możemy się tylko domyślać" - mówi Jacek Wasilewski. Tabu W Japonii do elity tradycyjnego sumo, skierowanego wyłącznie do rodowitych Japończyków, ewentualnie naturalizowanych mężczyzn żółtej rasy, należy około 40 zawodników. Są oni zgrupowani w stajniach, podobnie jak w samochodowej Formule 1. Wszyscy zawodnicy z jednej drużyny wspólnie trenują, jedzą z jednego kotła. Co jedzą? Przede wszystkim dużo, do tego piją ogromne ilości piwa, które wzmaga apetyt. Diety zawodników są kolejną tajemnicą w tym sporcie. Gra przecież toczy się o wielkie pieniądze. "Gościłem raz w tokijskiej tradycyjnej restauracji odwiedzanej przez japońskich mistrzów. Na początku podano wywar z pasztetu, do którego wrzucono kolejno ryby i warzywa. Po zjedzeniu tego wywar uzupełniono ryżem i jajkami - na masę" - wspomina Luto, który waży obecnie 190 kg przy wzroście 194 cm. Nasz zawodnik - na stanowczą prośbę żony - zamierza się jednak odchudzać. Kariera sportowa zawodników sumo trwa średnio 10 - 12 lat. W tym czasie muszą zarobić na całe życie. Walczą bowiem najdłużej do osiągnięcia 35. roku. Po skończeniu kariery często swoimi nazwiskami firmują dobre restauracje albo prowadzą szkoły walki. "W tym sporcie trening jest naprawdę katorżniczy. Trzy czwarte dnia to zajęcia siłowe, sprawnościowe, techniczne. Niech nie zmylą nikogo tusza i wałki tłuszczu. Oni mają niesamowitą siłę, są szalenie elastyczni i szybcy. Ich nogi to same mięśnie" - mówi Jacek Wasilewski. Obecnie w Japonii jest dwóch wielkich mistrzów - Yokozuna. Od 1993 roku ten najwyższy tytuł nosi Akebono, do którego dwa lata później dołączył Takanohana. O wszystkich nominacjach i degradacjach decyduje Japońska Federacja Sumo. Niżej w hierarchii jest Ozeki, czyli mistrz, dalej są Komusubi (starsi juniorzy), Sekiwake i Maegashira. W tej ostatniej grupie po każdych zawodach następują spore przetasowania. Słabe występy decydują o degradacji poszczególnych zawodników, jedynie tytuł wielkiego mistrza jest dożywotni. Trzeba również powiedzieć, że mistrzowie sumo są niekwestionowanymi idolami japońskich nastolatek. Zawodnicy sumo skutecznie konkurują pod tym względem z gwiazdami muzyki czy kina. Zabawa w przedszkolu We wrześniu 1996 roku na zjeździe Polskiego Związku Zapaśniczego podjęto uchwałę o wprowadzeniu do regulaminu nowej dyscypliny - sumo. "Jest to dyscyplina pokrewna do zapasów. Sumo jest naturalnym elementem stylu klasycznego - mówi sekretarz generalny PZZ, Andrzej Wojda. - Nowa dyscyplina pozwala wielu naszym zapaśnikom przedłużyć sportową karierę. Nie oznacza to jednak, że to sport tylko dla zapaśników. Liczymy generalnie na młodzież akademicką, na judoków, rugbystów, ciężarowców, a nawet kulturystów" - dodaje. Sumo sportowe (amatorskie) jest eksportową odmianą japońskiej konkurencji. Wprowadzano tu kategorie wagowe i zrezygnowano z części tradycyjnych obrzędów. "Dla starych mistrzów sumo amatorskie to takie sportowe przedszkole" - ocenia krótko Jacek Wasilewski. -Niemniej zależy im na promocji tego sportu na świecie. Dlatego szkolą sędziów, pomagają w organizacji zawodów". Sumo powoli zdobywa sobie zwolenników zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jest to sport telewizyjny, o czym mogą świadczyć godzinne transmisje na sportowym kanale Eurosport. W świetlaną przyszłość tego sportu na naszym kontynencie głęboko wierzy Andrzej Wojda, który mówi: "Ja sam nie mogłem przez kilka godzin oderwać wzroku od maty. Każda walka jest niesamowicie ekspresyjna i chociaż trwa krótko, to ma inną dramaturgię. Nigdy nie wiadomo, kto wygra, bo jeden ruch może decydować o zwycięstwie. Weszła w to już telewizja, a zatem będą i pieniądze" - przekonuje. Sumo prężnie rozwija się głównie w Niemczech, Estonii, Bułgarii, Finlandii i Kanadzie. Teraz przyszła kolej na Polskę. W zeszłym roku nasza reprezentacja w składzie: Sławomir Luto, Jacek Jaracz, Marek Garmulewicz i Mariusz Rzeszewski, była na mistrzostwach świata w Tokio, gdzie wywalczyła miejsce w czołowej ósemce. "Na razie nie planujemy otwierania nowych klubów ani inwestowania dużych pieniędzy w ten sport. Chcemy przede wszystkim wykorzystać bazę, doświadczenie i środki naszego związku" - mówi Andrzej Wojda. Japończycy ubiegają się o organizację igrzysk olimpijskich w Osace w 2008 roku i bardzo by chcieli, żeby ich sport narodowy wszedł do programu olimpijskiego.
Pomimo silnej amerykanizacji stylu życia w Japonii, sumo nie straciło na swojej popularności. Japończycy wciąż podziwiają opasłych zawodników sumo, którzy przypominają im herosów o nadludzkiej sile. Japońscy mistrzowie zostali zaproszeni do wzięcia udziału w ceremonii otwarcia zimowych igrzysk w Nagano. Historia sumo jest bogata - ma swoje korzenie w religijnych rytuałach skąd przeszła na dwór cesarski, a następnie stanowiła element treningu samurajów. Zasady tego sportu skodyfikowano dopiero w 1923 r. Co roku w Japonii odbywają się zawody tradycyjnego sumo, które są pełne symbolów i rytuałów, np. zawodnicy tupią w podłoże, żeby odgonić złe duchy. Kariera zawodników wypełniona jest codziennymi, katorżniczymi ćwiczeniami. Chociaż opasłe ciało zawodników na to nie wskazuje, są oni silni, elastyczni i szybcy. Japonii zależy na promocji sumo amatorskiego - eksportowej odmiany tradycyjnego sportu, która szybko zdobywa swoich zwolenników. W zeszłym roku na zawodach w Tokio polska reprezentacja znalazła się w pierwszej ósemce.
ROSJA Putin wybory wygra i tylko jakiś kataklizm może go pozbawić prezydentury Wielka, silna i potężna RYS. (C) LURIE SŁAWOMIR POPOWSKI "Wszyscy chcemy, by nasz kraj, Rosja, był potężny, wielki i silny." Oto program polityczny Władimira Putina, wyznaczający kierunek, w którym chciałby poprowadzić Rosję. W dużym stopniu odpowiada on oczekiwaniom Rosjan - zmęczonych dziesięcioleciem nieustających batalii politycznych, zawiedzionych nieudanymi reformami oraz tęskniących za elementarną stabilizacją i sfrustrowanych utratą przez Rosję jej dawnego prestiżu i potęgi. Coś podobnego, jak twierdzi emigracyjny politolog rosyjski Aleksander Janow, przeżywali Niemcy u schyłku Republiki Weimarskiej. Czy Rosja pójdzie jej drogą? Takiej ewentualności wykluczyć nie można. Po dziesięciu latach niekonsekwentnych reform jelcynowskich Federacja Rosyjska znajduje się w stanie głębokiego kryzysu. Bilans otwarcia W latach 90. - co niedawno ujawnił sam Putin - wielkość rosyjskiego Produktu Krajowego Brutto zmniejszyła się prawie dwukrotnie. Dziś wynosi on 10 razy mniej niż w USA i pięć razy mniej niż w Chinach. W przeliczeniu na jednego mieszkańca wielkość PKB zmalała do 3500 dolarów, co jest wskaźnikiem pięć razy gorszym od podobnego średniego wskaźnika w krajach tzw. Wielkiej Siódemki. A jeszcze trzeba spłacić astronomiczne długi państwa - i to nie tylko przejęte po ZSRR, ale i zaciągane na prawo i lewo już przez nową Rosję. W tym roku na spłatę kolejnych rat należy wydać kilkanaście miliardów dolarów, co grozi ogłoszeniem niewypłacalności państwa. Tymczasem struktura produkcji jest archaiczna. Dominują branże surowcowe, przemysł przetwórczy właściwie się nie liczy. Produkuje przestarzałe wyroby, które nie wytrzymują żadnej konkurencji, nawet na rynku rosyjskim. Wydajność pracy wynosi zaledwie 20 - 24 proc. podobnego wskaźnika w USA. W rezultacie jedynym towarem "rosyjskim" są nieprzetworzone surowce, których udział w eksporcie wynosi ponad 70 proc. Do tego dodajmy: powszechną korupcję, kryminalizację gospodarki i gigantyczny rozrost szarej strefy, słabość wszelkich struktur władzy państwowej, w tym przede wszystkim w regionach, kompromitację elit politycznych i walczących ze sobą klanów oligarchicznych. Wreszcie - brak spójnego porządku prawnego i jakiegokolwiek poszanowania dla prawa, a w społeczeństwie niechęć do wszystkiego, co kojarzy się z takimi pojęciami jak "liberalizm" czy "reformy". Jeszcze tylko takie terminy jak "demokracja" i "wybory" są w stanie wywołać żywszy odzew, choć coraz częściej odbiera się je jak pusty dźwięk. Z całą tą spuścizną będzie musiał sobie poradzić następca Borysa Jelcyna. Nikt nie wątpi, że zostanie nim Putin. Dwuznaczny Putin Kiedy w sylwestra 1999 r. Borys Jelcyn ogłaszał swoją dymisję, komentatorzy pisali: w Rosji kończy się cała epoka i zaczyna coś zupełnie nowego, nie całkiem rozpoznanego i z tego powodu groźnego. Wątpliwości budził sam wybór następcy Jelcyna. Putin, wieloletni kadrowy oficer KGB, został wyciągnięty niczym królik z kapelusza, jako kolejny szef rządu - faworyt tzw. rodziny kremlowskiej, przerażonej możliwością utraty władzy, wpływów i majątków na rzecz szturmującej Kreml konkurencji: mera Moskwy Jurija Łużkowa i byłego premiera Jewgienija Primakowa. Konto małomównego Putina obciąża jego KGB-owska przeszłość, a także łatwość, z jaką potrafił wykorzystać wojnę czeczeńską do realizacji wewnętrznych celów politycznych. Plusem ma być natomiast jego pragmatyzm oraz związki z liberalnymi reformatorami: merem Petersburga Anatolijem Sobczakiem i takimi przedstawicielami "klanu petersburskiego" jak Anatolij Czubajs. Ta niejednoznaczność Putina była wyraźnie widoczna po opublikowaniu przez niego programowego artykułu "Rosja na przełomie tysiącleci". Część analityków dostrzegła w nim deklarację woli budowania nowej Rosji, której siła mierzona będzie nie samą liczbą głowic jądrowych, ale przede wszystkim poziomem rozwoju cywilizacyjnego. Inni natomiast koncentrowali się na tym, co potwierdzało opinie o Putinie, jako o kandydacie na nowego dyktatora, skłonnego do rządów twardej ręki i chętnie odwołującego się do haseł nacjonalistycznych. Karty już rozdano Nikt nie wątpi, że Putin wybory wygra i tylko jakiś kataklizm może go pozbawić prezydentury. Jedyny problem stanowi to, ile dostanie głosów. Nie może być ich zbyt mało (bo tylko zdecydowana przewaga da mu legitymację podobną do tej, którą przed laty cieszył się Jelcyn), ale jednocześnie muszą być zachowane pozory walki wyborczej, gdyż inaczej spotka się z zarzutem, że wszystko zostało rozstrzygnięte przez przyspieszenie terminu wyborów. Najważniejsze jest to, co będzie potem. Nie tylko za granicą, ale również w Rosji można spotkać się z opiniami, że wszystkie obecne mocarstwowe gesty i nacjonalistyczna retoryka pierwszego kandydata na prezydenta to tylko chytra taktyka, która zostanie odrzucona następnego dnia po wyborach, i wówczas Putin pokaże swój głęboko skrywany wizerunek prawdziwego liberała i demokraty. Ale jeśli tak, to czym na przykład wytłumaczyć forsowany już przez p.o. prezydenta program militaryzacji rosyjskiej gospodarki, jego zapowiedź zwiększenia o 50 proc. wydatków na zakup nowej broni dla armii i przejęcia przez wojsko kontroli nad dostawami ropy naftowej, gazu i energii elektrycznej, a przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa - nad całą infrastrukturą telekomunikacyjną? Według opinii Borysa Tumanowa z liberalnego tygodnika "Nowoje Wremia" błąd tkwi w samym założeniu, że istnieje wiele wariantów rozwoju sytuacji w Rosji, a wybór będzie w taki czy inny sposób związany z losami politycznymi Putina. W rzeczywistości kierunek, w którym pójdzie państwo rosyjskie, został określony znacznie wcześniej i na długo przed tym, zanim Jelcyn wyznaczył swojego następcę. O przyszłości zadecyduje konsensus rosyjskich elit politycznych, podyktowany wspólnotą interesów, które każą odrzucić konieczność włączenia Rosji w dyscyplinujący system cywilizacji światowej. Gdyby nie było Putina - uważa Tumanow - znalazłby się ktoś inny, kto realizowałby podobny program. Punktem zwrotnym i podarunkiem losu był konflikt w Kosowie, który pozwolił rosyjskim elitom politycznym uzasadnić zaostrzenie stosunków z Zachodem i rozpoczęcie nowej wojny w Czeczenii, a także skonsolidować społeczeństwo wokół idei patriotycznej. Rosyjscy politycy - od lewicy do prawicy - nie chcą słuchać argumentów OBWE i Rady Europy, chociażby w sprawie wojny czeczeńskiej. Są gotowi ponownie zaprowadzić Rosję do antynatowskich okopów i przeciwstawić zachodniej cywilizacji własny, czysto rosyjski system wartości. Szukanie równowagi Putin bije obecnie wszystkie rekordy popularności, ale przecież tego stanu na dłuższą metę nie da się utrzymać. Teoretycznie grożą mu trzy niebezpieczeństwa: po pierwsze, porażka w Czeczenii, po drugie, krach ekonomiczny i po trzecie, wybuch kolejnej wojny oligarchów, a także elit politycznych i regionalnych. To ostatnie niebezpieczeństwo część moskiewskich komentatorów uważa za najgroźniejsze, gdyż może wpływać i na dalszy rozwój wypadków na Kaukazie, i na stan gospodarki. Trzeba też zdawać sobie sprawę, że rosyjskie elity, nawet te popierające Putina, wcale nie są zainteresowane jego przytłaczającym zwycięstwem już w pierwszej turze. Dla nich najwygodniejszy byłby prezydent zwyciężający z trudem i zależny od ich poparcia. Dlatego też Putin jest skazany obecnie na szukanie równowagi między różnymi siłami politycznymi. Musi kontynuować grę, którą po mistrzowsku prowadził Jelcyn. Jednak polityczne doświadczenie Putina jest znacznie mniejsze. Putin wybory wygra, bo inaczej być nie może. Potem będzie musiał jeszcze poświęcić wiele sił na umocnienie własnej pozycji, a jednocześnie walczyć o uniezależnienie się od tych grup i klanów kremlowskich, które faktycznie wyniosły go do władzy. Jeśli marzy mu się kariera nowego Piotra Wielkiego - a podobno jego portret powiesił w swoim gabinecie - to musi dokonać zasadniczej zmiany istniejącego systemu jelcynowskiego. Mówiąc krótko: będzie musiał podzielić się władzą z innymi instytucjami demokratycznymi - parlamentem, rządem, itp. - i przystąpić do budowy prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego z prawdziwą gospodarką rynkową. To o wiele trudniejsze zadanie niż zwycięstwo w wojnie z Czeczenami. Nic jednak nie wskazuje na to, żeby to był jego cel, i dlatego, jeśli można dziś mówić o jakimś zagrożeniu dla Rosji, to o powrocie nie komunizmu, lecz tych porządków, do których przyzwyczaił nas Jelcyn. Z istotną różnicą: o ile autorytaryzm Borysa Jelcyna był "miękki", "patriarchalny", o tyle w przypadku Putina może on przybrać znacznie groźniejszą postać. "Rosja ma być wielka, silna i potężna" - powtarza przyszły prezydent. Ale ciągle nie wiadomo, co to znaczy. Poza jednym: po gorbaczowowskiej pieriestrojce, która zakończyła się rozpadem systemu komunistycznego, i po epoce mało udanych reform jelcynowskich będzie to jeden z najważniejszych i najbardziej niepokojących problemów świata na początku XXI wieku.
"Wszyscy chcemy, by nasz kraj, Rosja, był potężny, wielki i silny." Oto program polityczny Władimira Putina, wyznaczający kierunek, w którym chciałby poprowadzić Rosję. Po dziesięciu latach niekonsekwentnych reform jelcynowskich Federacja Rosyjska znajduje się w stanie głębokiego kryzysu. Z całą tą spuścizną będzie musiał sobie poradzić następca Jelcyna. Nikt nie wątpi, że zostanie nim Putin. Konto małomównego Putina obciąża jego KGB-owska przeszłość, a także łatwość, z jaką potrafił wykorzystać wojnę czeczeńską do realizacji wewnętrznych celów politycznych. Plusem ma być jego pragmatyzm oraz związki z liberalnymi reformatorami. Putin bije obecnie wszystkie rekordy popularności. Teoretycznie grożą mu trzy niebezpieczeństwa: po pierwsze, porażka w Czeczenii, po drugie, krach ekonomiczny i po trzecie, wybuch kolejnej wojny oligarchów. Putin jest skazany na szukanie równowagi między różnymi siłami politycznymi
ROZMOWA Józef Płoskonka, wiceminister spraw wewnętrznych i administracji Nareszcie się można skompromitować JAKUB OSTAłOWSKI Rz: Co się stało w śląskim Urzędzie Wojewódzkim? JÓZEF PŁOSKONKA: Nie nazwałbym tego "korupcją", bo na razie nie można udowodnić, że ktoś za coś brał łapówkę. W otoczeniu wojewody działał człowiek nazywany jego doradcą ds. gospodarczych. Nieczyste interesy prowadziły prawdopodobnie firmy, których był właścicielem. Sytuacja w śląskim Urzędzie Wojewódzkim pokazuje, że może się to dziać na bardzo wysokim szczeblu, pod okiem człowieka, w którego uczciwość nikt nigdy nie wątpił. Czyli rząd zdawał sobie sprawę, że jest korupcja, ale nie przypuszczał, że może być aż tak wysoko? Wiemy, że różne dziwne rzeczy dzieją się w tych urzędach, gdzie jest duża uznaniowość, np. w zakresie podejmowania decyzji, i tak naprawdę nie ma przejrzystych zasad. Ale wiemy także, że w wielu urzędach wojewódzkich w Polsce można znaleźć przypadki naganne, nawet kryminogenne. Czy w tej chwili MSWiA ma jakieś konkretne sygnały o takich nieprawidłowościach? - Mamy je bez przerwy. Przecież anonimy dotyczące sytuacji w śląskim Urzędzie Wojewódzkim znalazły się w skrytkach poselskich już 10 czy 12 miesięcy temu. Drogą korespondencji średnio w tygodniu dostaję kilka, czasami kilkanaście informacji dotyczących nieprawidłowości w różnego rodzaju urzędach administracji publicznej. Dostaję je również od posłów. Każdy z tych sygnałów staramy się sprawdzić. Prawda jest też taka, że po artykule "Rz" liczba informacji znacznie wzrosła. To jest naturalne. Musimy być ostrożni, bo można łatwo wpaść w histerię łapownictwa, w histerię korupcji. Ale nie wolno też ulegać samouspokojeniu: wszystko jest dobrze, nasi urzędnicy są najlepsi. Tak również nie jest. Ile takich sygnałów teraz państwo sprawdzają? Nie potrafię powiedzieć. Jeżeli chodzi o urzędy administracji, to zdarzają się takie przypadki, gdy po określonych informacjach wysyłamy tzw. szybką kontrolę. W takim razie ile było takich kontroli w tym roku? Ja wiem o dwóch przypadkach. Jedna sprawa została wyjaśniona, druga jest jeszcze analizowana. Szybkie kontrole, wewnętrzne zespoły, komisje. Zazwyczaj nikt nie dowiaduje się o efektach ich pracy. Jeżeli dziennikarze nie ujawniliby afery na Śląsku, to po kolejnych kontrolach współpracownicy Kempskiego i on sam odeszliby po cichu, pod byle pretekstem. Nikt by nie powiedział jasno opinii publicznej, co się stało. Myślę, że nie. Pewnych rzeczy nie da się uniknąć. Według mojej wiedzy działania operacyjne wokół wszystkich firm, które są związane z aferami na Śląsku, były prowadzone od dłuższego czasu, np. sprawa nieprawidłowości w PKS w Żywcu została ujawniona co najmniej tydzień przed tekstem "Rzeczpospolitej". To jest argument, który potwierdza moją tezę - nikt jasno nie powiedział, co tam się stało. Sprawa wypłynęła dopiero po naszej publikacji. Po publikacji poznali ją ludzie w całej Polsce. Na Śląsku, w Żywcu już wcześniej wiedziano, co się stało. Legendy krążą o tym, co się dzieje w najbogatszym w Polsce warszawskim samorządzie. Był pan rządowym komisarzem, który miał "oczyścić" sytuację w stołecznej gminie Centrum. Co pan tam zobaczył? Samorząd warszawski ma rzeczywiście dużo pieniędzy. Może sobie pozwolić na wiele rzeczy, o których inni nie mogą nawet marzyć. W związku z tym na decydentów - radnych i urzędników - wywierane są silne naciski, aby wydawali pieniądze na te cele, które interesują daną dzielnicę, daną firmę, albo daną grupę ludzi. A uznaniowość jest ogromna. Ja nikogo w gminie Warszawa Centrum nie złapałem na korupcji, bo gdyby było inaczej, to prasa by o tym wiedziała. Natomiast w wielu miejscach zauważyłem działania urzędnicze, które mogłyby powodować podejrzenia o korupcję. Co zrobić, żeby takich działań było coraz mniej? Musi być jasne, co wolno urzędnikowi, a czego nie. Czy jeśli przyjmie zaproszenie na obiad od kolegi, który pracuje w biznesie, to jest to naganne? Czy urzędnik może wykonywać jakąkolwiek pracę zleconą na własny rachunek? Urzędnik nie powinien robić rzeczy, za które można go oskarżyć o konflikt interesów. Tego nie da się skatalogować - wszystko zależy od jego sumienia i wiedzy, ale również od kontroli ze strony zwierzchników i niezależnej prasy. Na czym będą polegać zapowiadane przez rząd zmiany w prawie, które mają ułatwić walkę z korupcją? Bardzo istotny jest projekt zmiany ustawy o policji, kodeksu postępowania karnego oraz innych ustaw. Będzie można stosować prowokację policyjną, podsłuch i kontrolę korespondencji we wszelkich przypadkach, które budzą podejrzenie o korupcję. Dzisiejszy stan prawny jest taki, że wspomniane techniki można stosować wyłącznie wtedy, gdy mamy do czynienia z "przysporzeniem korzyści" w wielkich rozmiarach - powyżej 650 tys. zł. Zmiana, jaką proponujemy, uchyla tego typu ograniczenia. Kryzys katowicki uwidocznił, że jest potrzebny wewnątrzrządowy zespół ds. walki z przestępczością gospodarczą. Myślę, że w najbliższym czasie zespół, który będzie koordynował wszystkie działania izb skarbowych, policji i urzędów celnych, powstanie. Poza tym tworzymy komórki kontroli wewnętrznej. Taka komórka działa już np. w policji. A jak ograniczyć uznaniowość podejmowania decyzji administracyjnych? Pierwsza taka próba to wprowadzenie nowych mandatów karnych - każdy wie, za jakie wykroczenie ile trzeba zapłacić. A techniczne zabezpieczenia - rejestrowanie prędkości zatrzymywanych pojazdów - pozwalają kontrolować policjantów. W podobnym kierunku zmierza poselski projekt ustawy o jawności procedur decyzyjnych w grupach interesów i publicznym dostępie do informacji. Jeśli będzie można w każdej chwili sprawdzić, jak rozpatrywane jest nie tylko moje podanie czy wniosek, ale podania wszystkich, którzy je złożyli, to wtedy sytuacja będzie jasna. Wprowadzamy bardzo głębokie zmiany w Departamencie Zezwoleń i Koncesji MSWiA. Osoby, które przyjmują dokumenty, nie będą ich rozpatrywać. Powstanie tzw. rejestr interwencji, gdzie odnotowywany będzie każdy sprzeciw w danej sprawie. Gdzie Kempski popełnił błąd? Wójt, burmistrz, prezydent, starosta, wojewoda, ministrowie, premier odpowiadają za wszystko, co się dzieje na obszarze ich działania, ale nie merytorycznie, tylko z punktu widzenia odpowiedzialności za skutek działania. Jeżeli dochodzi do nieprawidłowości w województwie, to wojewoda za wszystko odpowiada, nawet jeżeli prywatnie jest kryształowo uczciwym człowiekiem. Trzeba więc mieć niesłychanego nosa do ludzi - doradców, dyrektorów, kontrolerów - żeby być dobrym wojewodą. Nie chcę oskarżać Kempskiego, ale jego doświadczenia życiowe pokazują, niestety, że nosa do ludzi to on nie ma. Wręcz przeciwnie - ma niesamowitą zdolność do dobierania sobie nieodpowiednich współpracowników. Kempski jest człowiekiem biało-czarnym. Albo komuś bezgranicznie ufa, albo nie ufa wcale. Nie stopniuje zaufania. A przecież w żadnym z nas nie siedzi w stu procentach anioł bądź w stu procentach diabeł. Dobrze to ilustruje przypadek dyrektora generalnego śląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Tenże dyrektor, zdecydowanie człowiek Kempskiego, był jedną z najważniejszych osób w urzędzie. Dwa tygodnie przed tekstem "Rzeczpospolitej" Kempski wystąpił o natychmiastowe zawieszenie dyrektora i poinformował, że stracił do niego całkowicie zaufanie. Nie było żadnej fazy przejściowej. Kempski będzie miał znaczące miejsce - jestem głęboko przekonany, że pozytywne - w historii walki z korupcją w Polsce. Pokazał pewien mechanizm - jak niesłychanie uczciwy, inteligentny polityk, który buduje narzędzie do walki z korupcją, może wpaść w swoje sidła. Przypadek śląskiego Urzędu Wojewódzkiego znajdzie się chyba w podręcznikach dla wysokich urzędników administracji. Przykład Kempskiego jest zdecydowanie większą, niż pan sobie zdaje sprawę, nauczką dla wszystkich wojewodów, starostów, wójtów i również dla władz centralnych. W sobotę artykuł, w środę dymisja. Niesłychane tempo. Na tym przykładzie uczymy się odpowiedzialności politycznej. To tragiczne, że padło na tak kryształowego człowieka. Ale może dobrze, że tak to zostało przerysowane? Wreszcie w Polsce można się skompromitować politycznie. Do tej pory wydawało się, że nie ma nic piękniejszego niż uprawianie polityki. W powszechnym przekonaniu w polityce bez względu na okoliczności, zawsze się wygrywało. Nieprawda - Kempski przegrał. Rozmawiał Andrzej Stankiewicz
Co się stało w śląskim Urzędzie Wojewódzkim? JÓZEF PŁOSKONKA: Nie nazwałbym tego "korupcją". W otoczeniu wojewody działał człowiek nazywany jego doradcą ds. gospodarczych. Nieczyste interesy prowadziły prawdopodobnie firmy, których był właścicielem. Sytuacja pokazuje, że może się to dziać na bardzo wysokim szczeblu. Czy w tej chwili MSWiA ma jakieś konkretne sygnały o takich nieprawidłowościach? Mamy je bez przerwy. Legendy krążą o tym, co się dzieje w najbogatszym w Polsce warszawskim samorządzie. Był pan rządowym komisarzem, który miał "oczyścić" sytuację w stołecznej gminie Centrum. Co pan tam zobaczył? Samorząd warszawski ma rzeczywiście dużo pieniędzy. W związku z tym na decydentów - radnych i urzędników - wywierane są silne nacisk A uznaniowość jest ogromna. nikogo w gminie Warszawa Centrum nie złapałem na korupcji. Natomiast w wielu miejscach zauważyłem działania urzędnicze, które mogłyby powodować podejrzenia o korupcję. Co zrobić, żeby takich działań było coraz mniej? Musi być jasne, co wolno urzędnikowi, a czego nie. nie powinien robić rzeczy, za które można go oskarżyć o konflikt interesów. Na czym będą polegać zapowiadane przez rząd zmiany w prawie, które mają ułatwić walkę z korupcją? Bardzo istotny jest projekt zmiany ustawy o policji, kodeksu postępowania karnego oraz innych ustaw. Będzie można stosować prowokację policyjną, podsłuch i kontrolę korespondencji we wszelkich przypadkach. jak ograniczyć uznaniowość podejmowania decyzji administracyjnych? Pierwsza taka próba to wprowadzenie nowych mandatów karnych. W podobnym kierunku zmierza poselski projekt ustawy o jawności procedur decyzyjnych w grupach interesów i publicznym dostępie do informacji.
SYLWETKA Kiedy Marian Jurczyk przegrał jako związkowiec, został senatorem i prezydentem Szczecina Człowiek przeciw swoim Przebywający w Szczecinie szef sztabu powstającego Korpusu Polsko-Duńsko-Niemieckiego gen. Hans Joachim Sachau omawiał w lutym bieżącego roku z prezydentem miasta Marianem Jurczykiem (z lewej) problemy zakwaterowania oficerów korpusu. FOT. (C) JERZY UNDRO PAP KAZIMIERZ GROBLEWSKI Był przeciw strajkom, gdy inni strajkowali, chciał strajkować, gdy inni rozmawiali. Zdobywał popularność, mówiąc, że partia nie powinna rządzić gospodarką, lecz cieszył tym też władzę, która na gwałt potrzebowała w "Solidarności" ekstremistów. Jeden z liderów pierwszej "Solidarności", gdy związek wyszedł z podziemia i trzymał parasol nad reformami, uparł się przy pryncypiach i podzielił go. Stopniowo opuszczany przez zwolenników, im bardziej zapominany, tym bardziej skrajny. Wyśmiewał politykierów, aż sam został politykiem. Przed wyborami "jedyny, który się nie sprzedał", po wyborach sprzymierzył się w Szczecinie z radnymi SLD i został prezydentem miasta. A gdy wydawało się potem, że jego możliwości zaskakiwania się wyczerpały, "Życie" nieoficjalnie doniosło, że rzecznik interesu publicznego podejrzewa go, że napisał nieprawdę w oświadczeniu lustracyjnym. Dzisiaj przed Sądem Apelacyjnym w Warszawie rozpoczyna się jego proces. Zaistnieć Jako przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni im. Adolfa Warskiego w Szczecinie podpisywał 30 sierpnia 1980 roku porozumienie z komisją rządową kierowaną przez Kazimierza Barcikowskiego. Szczecin podpisał porozumienie dzień przed Gdańskiem; były wtedy głosy, że od tego momentu wzięła się niechęć Lecha Wałęsy do Mariana Jurczyka. Do szczecińskiego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego przylgnęła opinia bardziej od Gdańska ustępliwego, raczej nastawionego na naprawianie socjalizmu niż na walkę z nim. Zdaniem Jurczyka, opinia nieuzasadniona. - Zarzucanie Szczecinowi, że jest bardziej "socjalistyczny", jest niewłaściwe - mówił po 10 latach w "Głosie Szczecińskim", utrzymując, że stało się to jedynie z powodu niedomówienia organizacyjnego. Strajk szczeciński różnił się od gdańskiego m.in. tym, że tutaj Jurczyk nie zgodził się na korzystanie z rad ekspertów z Komitetu Obrony Robotników. - Nie ukrywam, że nie byłem mocny w polityce. Coś niecoś słyszałem o KOR, ale strajk sierpniowy był zbyt poważną sprawą, żeby dopuszczać ludzi, których działalności i celów dobrze się nie zna. ("Głos Szczeciński", luty 1995). Najbardziej ufny W kierowanym przez Jurczyka Regionie Pomorza Zachodniego nie było w latach 1980 - 1981 dużej akcji protestacyjnej. Jeszcze w lipcu 1981 roku Marian Jurczyk, przewodniczący Zarządu Regionu Pomorza Zachodniego, członek Komisji Krajowej "S", pracował na opinię działacza umiarkowanego. - My, robotnicy, nigdy nie występowaliśmy i nie występujemy przeciw socjalizmowi. Chodzi nam jedynie o prawdziwy i sprawiedliwy socjalizm. Nie występujemy też przeciw partii, której kierowniczą rolę uznaliśmy już w sierpniu - mówił dla "Warszawskiego Tygodnika Kulturalnego". Podkreślał: - Ja nie popieram "skrajnych" [w "S" - k.gr.]; - Ludzi nie można dzielić, bo znów powtórzą się stare błędy. Było to jeszcze przed I Krajowym Zjazdem Delegatów NSZZ"S". Obok Andrzeja Gwiazdy i Jana Rulewskiego wystartował na zjeździe przeciw Wałęsie w wyborach na przewodniczącego. Dostał o ponad połowę mniej głosów niż Wałęsa, ale znacznie więcej niż Gwiazda i Rulewski razem. Najbardziej zawiedziony "Stateczny, w szarym garniturze. Zradykalizował się przez ten rok. Najbardziej prawy, najbardziej ufny wobec partnera, więc i najbardziej zawiedziony". "- Czy zgadza się z preambułą w statucie o kierowniczej roli partii? - pada pytanie. - Mnie ona nie przeszkadza" - odpowiada. "Jurczyk: - (...) prosiłbym Lecha o skromność w stosunku do ludzi. Dzisiaj mamy wyjątkowo trudne życie i uważam, że każdego działacza związkowego powinna cechować skromność. Leszku, nie jesteś moim kolegą, a przyjacielem, i moja uwaga jest podyktowana szczerością. Brawa. Wałęsa: - Dziękuję ci za morały, uważam je w dalszym ciągu za grę wyborczą z twojej strony. Jurczyk: - Twoja sprawa, przyjacielu." "Niesmak. Sala wie, że tak Jurczykowi odpowiadać nie wolno. Wszystkim, ale nie Jurczykowi" - opisywały wybory na przewodniczącego w "Tygodniku Powszechnym" Ewa Berberyusz i Teresa Torańska. Potrzebni ekstremiści Jurczykowi zdarzały się ostre wypowiedzi, które oficjalna prasa skwapliwie podchwytywała i nagłaśniała, jak ta ze spotkania ze związkowcami szczecińskiego Polmozbytu przed zjazdem, gdy przewidywał, że w wyniku ewentualnej konfrontacji z władzą zginie kilku sekretarzy z komitetów wojewódzkich i Komitetu Centralnego oraz przywódców "Solidarności". Ale lepiej niech zginie tych kilkanaście osób, niż miałby zginąć cały naród. A jednak to, co się stało 25 października, zaskoczyło wielu. Jurczyk na spotkaniu z członkami "S" w Fabryce Mebli w Trzebiatowie wystąpił z gwałtownym atakiem na partię i rząd. Krótki fragment jego wystąpienia władza najpierw wyemitowała z taśmy magnetofonowej w Dzienniku Telewizyjnym, a później obszerne fragmenty w radiowych Sygnałach Dnia, zapowiadając wcześniej tę audycję w prasie. Wystąpienie przyszło w samą porę dla rządowej propagandy . Od tygodni przekonywała o zaostrzaniu przez "S" walki politycznej w kraju (z naciskiem na słowo "politycznej", czemu zaprzeczali liderzy związku, powtarzając, że prowadzą związkową walkę o prawa robotników). I oto otrzymała koronny dowód, że ma rację. Trzebiatów Szef związkowców ze Szczecina określił w Trzebiatowie rząd i posłów mianem "zdrajców społeczeństwa polskiego". Zamiast za strajkami, które niszczą gospodarkę, opowiedział się za przejmowaniem kontroli nad produkcją przez komitety strajkowe. Miałoby to zapobiec wywożeniu towarów do Moskwy. Władzy, która właśnie starała się przekonać społeczeństwo, że nawiązywane przez kierownictwo "S" kontakty zagraniczne to wymierzony przeciwko Polsce zamiar prowadzenia przez związek własnej polityki zagranicznej (czemu związek zaprzeczał), dał znakomity argument, mówiąc, że skoro z "S" liczy się cały świat, to tym bardziej musi się liczyć "nasz sztuczny przyjaciel - Związek Radziecki". Ulubionym przez władzę fragmentem wypowiedzi Jurczyka, wykorzystywanym wielokrotnie, w tym później w celu przekonania o konieczności wprowadzenia stanu wojennego, były słowa o szubienicy. Jurczyk zażądał bowiem rozliczenia winnych wydarzeń 1956 i 1970 roku, zapowiadając, że być może dla niektórych osób trzeba będzie wybudować szubienicę. W wypowiedziach Jurczyka na spotkaniu w Trzebiatowie pojawiły się także sformułowania, które powtarzał w późniejszych latach: "(...) tam jest [we władzy - k.gr] trzy czwarte Żydów i zdrajców, jak powiedziałem, naszej ojczyzny". Strata osobista Jurczyk w stanie wojennym został internowany, a potem aresztowany pod zarzutem działań na szkodę państwa. W sierpniu 1982 roku stracił syna i synową. Dorota wyskoczyła z okna, a po jej śmierci w szpitalu z okna wyskoczył Adam. Ich śmierć wielu szczecinian uważało za tajemniczą. Tysiące osób na pogrzebie na widok dowiezionego z internowania zarośniętego Jurczyka wybuchło gwałtownym aplauzem. Tłum odśpiewał hymn państwowy i wykrzykiwał antyrządowe i solidarnościowe hasła. Rządowa prasa najpierw milczała na temat tragedii, później opisywała pogrzeb, piętnując próby wykorzystania go do celów politycznych i kładąc nacisk na słowo "tragedia". Krążące pogłoski i domysły prasa starała się obalić, drukując wypowiedzi sąsiadów zmarłych. Odsuwanie Wyszedł z więzienia w 1984 roku dzięki amnestii. Zaczął zajmować pozycję opozycyjną wobec Wałęsy; sam twierdzi, że było inaczej. Po latach mówił, że właśnie od 1984 roku "lewica laicka" skupiona przy Wałęsie zaczęła dogadywać się z komunistami i z tego powodu odsuwać osoby o innym zdaniu, w tym jego. Nalegał na przewodniczącego "S", by zwołał w podziemiu posiedzenie Komisji Krajowej w składzie z 1981 roku. Wałęsa odmówił, uznając m.in., że jest to zbyt niebezpieczne. Powierzył nie Jurczykowi, lecz Andrzejowi Milczanowskiemu organizowanie w Szczecinie struktur "S". Zwolennicy pomysłu zwołania KK, m.in. poza Jurczykiem Andrzej Gwiazda, Jan Rulewski, skupili się w tzw. Grupę Roboczą. Gdy przyszedł rok 1989, Jurczyk był już w opozycji do Wałęsy. Na granicy rozłamu Okrągły Stół dostarczył Jurczykowi nowych powodów do występowania przeciwko Wałęsie. Część szczecińskich zakładów opowiedziała się po jego stronie. I tak "Solidarność" Pomorza Zachodniego podzieliła się na Tymczasowy Zarząd Regionu na czele z Jurczykiem oraz Międzyzakładowy Komitet Organizacyjny kierowany przez Milczanowskiego. Razem z osobami z Grupy Roboczej zawiązał na początku czerwca 1989 roku Porozumienie na rzecz Przeprowadzenia Demokratycznych Wyborów w NSZZ "S". W sierpniu 1989 roku został jego przewodniczącym. We władzach byli Seweryn Jaworski z Warszawy, Stanisław Kocjan ze Szczecina, Daniel Podrzycki z Dąbrowy Górniczej, Andrzej Słowik z Łodzi, Romuald Szeremietiew z Leszna, Jerzy Przystawa z Wrocławia. Za najważniejszy cel postawili sobie zorganizowanie w związku wolnych, demokratycznych wyborów. Z braku korzystnego dla siebie odzewu od Wałęsy zapowiedzieli zorganizowanie ich na własną rękę. Oznaczało to zapowiedź rozłamu. Zarzucano Jurczykowi wtedy, że nie dostrzega pozytywnych zmian w kraju. Pod koniec sierpnia 1989 roku podpisał oświadczenie, że rozumiejąc skomplikowaną sytuację w kraju, "jesteśmy skłonni powściągnąć rewindykacyjne żądania pracownicze w oczekiwaniu na rzeczywiste efekty reform nowego rządu". Ale w praktyce nie zmieniło to jego postawy. Zarzuty Jurczyk uważał, że przy Okrągłym Stole został złamany statut "S". - (...) cała Polska wie, że właśnie jednym z ustaleń Okrągłego Stołu było wprowadzenie do statutu związku zapisu o zakazie strajku do czasu przeprowadzenia zjazdu "S". Natomiast termin zjazdu nie został ustalony. (....) Czyż jest na świecie związek zawodowy, który by nie miał prawa do strajku? - pytał we wrześniu 1989 roku w "Tygodniku Polskim" ("Granice kompromisu"). Atakował Wałęsę, mówiąc, że tak jak władza PRL przywoziła ludzi w teczkach, tak on mianuje arbitralnie przewodniczących regionów. Grupa domagała się relegalizacji "S", opierając się na rejestracji sądowej z 1 listopada 1980 roku. - Zarejestrowana 17 kwietnia 1989 roku "S" to zarówno z formalnego, jak i z prawnego punktu widzenia zupełnie nowy związek - mówił w październiku 1989 roku w "Konfrontacjach". Postulaty te trafiały "S" w najczulszy punkt, zarzucając jej sprzeniewierzenie się wewnątrz związkowej demokracji, złamanie statutu, porozumienie się z PZPR poza członkami związku. Dla niego Okrągły Stół był jeszcze jednym przykładem w historii na to, że totalitaryzm zawsze w momentach zagrożenia szedł na duże ustępstwa, lecz tylko do czasu, aż się wzmocnił. Tego momentu się obawiał i przed nim przestrzegał. W jego wypowiedziach z tego okresu przejawia się przekonanie o nieuchronności wielkiego wybuchu społecznego, który przewróci rządzącą ekipę i ukarze tych, którzy dogadali się z PZPR. Jednocześnie potrafił, nieraz w tym samym wywiadzie, być zaskakująco zgodny i kompromisowy. - Ja myślę, że mimo wszystko stanowimy jedność, chociaż wrogowie chcieliby nas widzieć podzielonych i skłóconych. Leszkowi Wałęsie lepiej by się pracowało, gdyby czuł, że ma za sobą radykalną linię, region zdecydowany na twardą, bezkompromisową walkę - mówił. W tym czasie Jurczyk jest programowo rewindykacyjny, czym odróżnia się od "S", trzymającej parasol nad reformami rządu Tadeusza Mazowieckiego. Dla niego "związek ma obowiązek być rewindykacyjny" ("Głos Szczeciński", sierpień 1990). W tym samym wywiadzie potrafi powiedzieć: - Co do rządu, to przecież jasne jest, że nie jestem przeciwko. Są tam i moi koledzy, z którymi siedziałem za murami. Bez parasola W listopadzie 1989 roku spróbował doprowadzić do sądowego uznania, że jego grupa jest kontynuatorką "S" z 1980 roku, ale Sąd Wojewódzki w Warszawie odrzucił jego wniosek o przywrócenie mocy prawnej rejestracji NSZZ "S" z roku 1980. W czerwcu 1990 roku Piotr Baumgart z "S" Rolników Indywidualnych pośredniczył w próbie pojednania. Jurczyk nawet podpisał pismo do Wałęsy, że "(...) wyraża zadowolenie z podjętej inicjatywy pojednania i zjednoczenia naszych sił na rzecz Polski i Narodu", ale nie powiodła się ona. W tym czasie nie ulegało wątpliwości, jeśli w ogóle wcześniej mogły one być, że linia Wałęsy wygrała, a niezadowoleni z niej, w tym Jurczyk, będą musieli schodzić na pozycje skrajne, co oznacza w zmieniającej się Polsce brak szans na większe poparcie. Po kilkumiesięcznych staraniach, w sierpniu 1990 roku, moc prawną uzyskała NSZZ "Solidarność '80". To już był podział "Solidarności". W wyborach prezydenckich "Solidarność '80" poparła kandydaturę Kornela Mazowieckiego. Wszystkie zagrożenia Jurczyk głosi konieczność obrony majątku narodowego przed starą i nową nomenklaturą lub przed przekazaniem go za grosze obcemu kapitałowi. W 1992 roku domaga się postawienia przed sądem Tadeusza Mazowieckiego i Jana K. Bieleckiego za recesję i bezrobocie. - Jedynie my nie zdradziliśmy ideałów Sierpnia - mawia. Radykalnieje jeszcze bardziej po upadku rządu Jana Olszewskiego. Powtarza: - "S '80" jest związkiem czysto polskim; - Mówimy "nie" międzynarodowemu kapitałowi. Powstała po rozłamie w "Solidarności" "S '80" wkrótce sama zaczęła się dzielić. Seweryn Jaworski założył własny, Chrześcijański Związek Zawodowy imienia ks. Jerzego Popiełuszki. Komisja Krajowa "S '80" wyklucza wkrótce ze związku kierownictwo śląskiej Regionalnej Komisji Organizacyjnej z Danielem Podrzyckim, zarzucając mu m.in., że w czasie górniczych strajków w grudniu 1992 roku podporządkowało się "solidarności wałęsowskiej". Podrzycki zakłada "Sierpień '80". "S '80" po długich wahaniach i zmienianiu zdania decyduje się wystartować w wyborach do parlamentu w 1993 roku. Nie samodzielnie, lecz w sojuszu z PSL. - W PSL są nie tylko komuniści. (...) Zresztą trzeba skończyć z podziałami na gorszych i lepszych - tłumaczy to Jurczyk ("Gazeta Wyborcza"). Do wspólnego startu nie doszło, zdaniem Jurczyka, PSL postawiło warunki nie do przyjęcia. "S '80" wchodzi do sojuszu z Ruchem dla Rzeczypospolitej Jana Olszewskiego. Zdaje się w tym czasie być pod wpływem prof. Józefa Balcerka, którego nazywa ekspertem związku. - Co pani mi tu będzie mówiła, że jest coraz lepiej, kiedy my mamy dokumenty świadczące o tym, jak polskie rodziny ubożeją - mówi w "ŻW" i na potwierdzenie cytuje Balcerka, że "Ojczyzna jest śmiertelnie zagrożona. Gospodarka ulega destrukcji pod hasłem prywatyzacji, demonopolizacji i restrukturyzacji". Przepowiada i przestrzega jak dawniej: - (...) jeżeli wybory do parlamentu nam nie wyjdą, to sądzę, że Polacy zjednoczą się, zmobilizują się, by walczyć o prawo, o godność życia, o to, żeby za uczciwą pracę mogli po ludzku żyć. O nic więcej nie chodzi. Chcemy, by Polska była dla Polaków ("Dziennik Szczeciński"). - Chodzi o to, by polska gospodarka była zarządzana przez Polaków w takim sensie, żeby decyzje nie były narzucane przez obce instytucje, m.in. Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy ("Słowo - Dziennik Katolicki"). Miller z wizytą Komisję Krajową "S '80" odwiedził po wyborach w 1993 roku, będąc w Szczecinie, niedługo po objęciu teki ministra pracy, Leszek Miller. Lokalna prasa zaskoczona pytała, czy Marian Jurczyk zmienia poglądy. Jurczyk wydał w tej sprawie oświadczenie, w którym podkreślił, że do spotkania doszło na wniosek Millera, a stopień napięcia społecznego w kraju oraz "konieczność poszanowania politycznego wyniku ostatnich wyborów" nie pozwoliły odrzucić propozycji. Kolejny rozłam w "S '80". Podczas III Zjazdu konkurencyjną Komisję Krajową zakłada Andrzej Dolniak, lider ZR Śląsko-Dąbrowskiego, zarzucając Jurczykowi skostnienie i nieefektywność. Jurczyk opowiadał później, że gdy w zjazdowym przemówieniu powiedział, że 3000 firm w Polsce wykupili Niemcy, z ław zajmowanych przez delegatów Dolnego Śląska rozległy się gwizdy. I dodawał, że "po prostu niektórym kolegom łatwiej jest zaakceptować wykupywanie polskiej gospodarki przez Niemców niż przez Polaków" ("Dziennik Szczeciński", "Za każdym rogiem czai się Niemiec?"). W połowie 1996 roku jego rodzimy Zarząd Regionu Szczecińskiego wypowiada mu posłuszeństwo. Sąd Apelacyjny potwierdza legalność odebrania mu władzy na rzecz Zbigniewa Półtoraka. Jurczyk do nazwy swojego związku dodaje określenie "Krajowy". Jest nadal przewodniczącym, lecz już nie ma komu przewodniczyć. Skarży się, że o jego istnieniu pamiętają już tylko media lokalne. Jesienią 1996 roku wystąpił do sądu o 80 tys. zł odszkodowania za represje w stanie wojennym. Argumentował: - Zrobiłbym wszystko, żeby grosza nie wziąć, gdyby spełniło się to, o co walczyliśmy. Teraz rządzi komuna, tylko w innym wydaniu ("GW"). Drugie życie Przegrany związkowiec wystartował w wyborach do Senatu. Plakaty w Szczecinie obwieszczały: "Tylko on się nie sprzedał". Wygrał, otrzymując prawie 125 tys. głosów. Przyzwyczajony jako związkowiec do krytykowania, teraz musiał wykazać się własnym programem. - Jestem zwolennikiem lustracji, ale uważam, że w praktyce jest już niemożliwa do zrealizowania. Za późno: przez te lata teczki zostały wyczyszczone. Jestem za to za lustracją ekonomiczną; - Bardziej jestem zbliżony do NATO niż do Unii Europejskiej. Jestem za powolną drogą wejścia do UE, bo są sygnały, że kraje, które już tam są, protestują. Unia to wylęgarnia bezrobocia ("GW"). W 1998 roku założył Niezależny Ruch Społeczny. Po wyborach samorządowych zostaje radnym sejmiku zachodniopomorskiego. "Trybuna" przychylnie określa go mianem "antykomunisty niezoologicznego". 18 listopada 1998 roku zostaje wybrany, głosami głównie SLD, na prezydenta Szczecina. W mieście na murach, także na stoczniowym, pojawiły się napisy: "Jurczyk zdrajca". Racji swojej broni - Niejednokrotnie już mówiłem publicznie, że dla wszystkich mniejszości narodowych prawo ma być jednakowe, natomiast w najwyższych władzach powinni być tylko Polacy. (...) Chcę podkreślić, że nie jestem antysemitą, ale boleję, że w Polsce groźniejszy jest antypolonizm, a on jest dość powszechny. ("Głos Szczeciński", 1995).
Był przeciw strajkom, gdy inni strajkowali, chciał strajkować, gdy inni rozmawiali. Zdobywał popularność, mówiąc, że partia nie powinna rządzić gospodarką, lecz cieszył tym też władzę, która na gwałt potrzebowała w "Solidarności" ekstremistów. Jeden z liderów pierwszej "Solidarności", gdy związek wyszedł z podziemia i trzymał parasol nad reformami, uparł się przy pryncypiach i podzielił go. Stopniowo opuszczany przez zwolenników, im bardziej zapominany, tym bardziej skrajny. Wyśmiewał politykierów, aż sam został politykiem. Przed wyborami "jedyny, który się nie sprzedał", po wyborach sprzymierzył się w Szczecinie z radnymi SLD i został prezydentem miasta. A gdy wydawało się potem, że jego możliwości zaskakiwania się wyczerpały, "Życie" nieoficjalnie doniosło, że rzecznik interesu publicznego podejrzewa go, że napisał nieprawdę w oświadczeniu lustracyjnym. Dzisiaj przed Sądem Apelacyjnym w Warszawie rozpoczyna się jego proces.
Siły specjalne w centrum uwagi - Mniej urzędników MON - Likwidacja szkół oficerskich - Niektóre zobowiązania wobec NATO na później Armia według Szmajdzińskiego FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI ZBIGNIEW LENTOWICZ Jednostka specjalna GROM szykowana jest do udziału w bezpośredniej operacji bojowej przeciw terrorystom w Afganistanie. Między innymi w tej sprawie toczą się polsko-amerykańskie negocjacje. O zmianach czekających polską armię pod rządami nowej koalicji "Rz" rozmawia z szefem MON w samolocie lecącym do Karup, potężnej bazy NATO w środkowej Danii, mieszczącej kwaterę północno-wschodniego, połączonego dowództwa sojuszu. Żołnierze GROM muszą wpierw poznać swoje zadania, przejść badania i serię co najmniej sześciu szczepień. Użycie jednostki specjalnej byłoby więc możliwe najwcześniej w pierwszej połowie stycznia - mówi Jerzy Szmajdziński, minister obrony narodowej. Sytuacja w GROM jest dziś uporządkowana i znacznie lepsza niż w okresie przed 11 września tego roku. - Komandosi szkolą się wyjątkowo intensywnie - podkreśla Szmajdziński. Jeszcze przed zamachami na Nowy Jork i Waszyngton w GROM nie działo się najlepiej. Wojsko próbowało ustawić elitarny oddział w zwykłych, armijnych koleinach, odzywała się zawiść, osobiste ambicje. Teraz GROM znów staje się oczkiem w głowie, ostatnio jednostkę odwiedził premier Leszek Miller. Oddział Operacji Specjalnych Szmajdziński stanowczo dementuje pogłoski, iż restrukturyzacja dotknie 1. Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca, wyjątkowej w polskiej armii formacji zwiadowczej. Pułk ma zachować swój profil i atuty: łączyć rozpoznanie z działaniem i niszczeniem wybranych ważnych celów na tyłach wroga. - Jednostka jest dziś nieźle wyposażona, będziemy ją wzmacniać i przede wszystkim szybko podnosić (do 70 procent) stopień profesjonalizacji - zapewnia szef MON. Twierdzi, że nieuchronność ewolucji sił lądowych w kierunku formacji lżejszych, bardziej mobilnych dostrzega dowódca WL gen. Edward Pietrzyk. Już wprowadza się zmiany w treningach, wykorzystując doświadczenia naszej piechoty górskiej, kawalerii powietrznej, jednostek obrony wybrzeża czy wojsk desantowo-szturmowych. Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych, usytuowany w Generalnym Zarządzie Operacyjnym (P-3) Sztabu Generalnego. Na jego czele stanął płk Andrzej Gwadera z 8. Dywizji Obrony Wybrzeża. Nie jest to komórka o randze samodzielnego dowództwa, lecz jej wyodrębnienie zapowiada już istotny kierunek zmian w całych siłach zbrojnych. Tasowanie służb Nowy szef MON zapowiada głębokie zmiany również w służbach specjalnych. - Idziemy w kierunku odbudowy w Sztabie Generalnym dawnej "dwójki" (słynnego wywiadowczego II Zarządu SG) - zaznacza Szmajdziński. Jego zdaniem miałoby to oznaczać, po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, znaczne wzmocnienie kadrowe istniejącego w Sztabie Generalnego Zarządu Rozpoznania Wojskowego. Kontrwywiad wojskowy byłby wyodrębniony i podporządkowany bezpośrednio ministrowi. - Nie grozi nam utrata dobrego wzroku i słuchu armii - zapewnia Szmajdziński. Sądzi, że poprawienie koordynacji zwłaszcza zewnętrznych działań służb specjalnych jest warte ceny, jaka wiąże się z przekształceniami. Po 11 września służby specjalne, a zwłaszcza ci, którzy od lat głosili o skuteczności wywiadów, znaleźli się pod pręgierzem opinii. - Moja dzisiejsza wiedza pozwala mi sądzić, że nie było kraju, w którym nowa sytuacja nie obnażyłaby słabości służb - mówi Szmajdziński. Odmładzanie W MON zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Do Sztabu Generalnego trafią z resortu komórki zajmujące się wychowaniem i dyscypliną. Co najmniej kilkuset starszych oficerów, w tym generałów, będzie musiało odejść z wojska w najbliższym czasie, wcześniej, niż przewiduje to zawodowy kalendarz. - Już mam za sobą pierwsze rozmowy kadrowe, przed którymi nie mam zamiaru się uchylać - mówi szef MON. Skreślani ze stanu armii wojskowi mają odchodzić "w zgodzie z prawem i z godnością". Pilnie potrzeba ponad 600 miejsc, aby mogli awansować młodsi oficerowie. Na czele brygad czy dywizji, tak jak to wynika z porządku etatowego, mają teraz stać generałowie, a nie pułkownicy na generalskich etatach. Od przyszłego roku wejdzie przejrzysty system programowania oficerskiej kariery. Wojskowy z wyprzedzeniem będzie wiedział, co go czeka po pokonaniu kolejnego szczebla armijnej hierarchii. W cenie ma być wszechstronne przygotowanie. Udział w misjach czy zagraniczny staż w strukturach NATO nie może wiązać się z ryzykiem wypadnięcia z awansowej drabiny. Obecne zwolnienia na szczytach armii to szansa na start do wyścigu o wyższe szlify dla ponad 1500 absolwentów wojskowych uczelni. Do armii z cywilnym dyplomem Większość szkół oficerskich nie prowadziła w zeszłym roku rekrutacji na studia, bo i tak od lat wskutek zaniechania radykalnej reformy wojskowego szkolnictwa produkujemy nadmiar młodych oficerów. Grozi nam sytuacja, w której absolwenci nie znajdą miejsca w wojsku, i to mimo zawartego z chwilą rozpoczęcia nauki kontraktu z państwem. Szmajdziński proponuje stopniowe likwidowanie wojskowych uczelni i przeszkalanie w ośrodkach utworzonych w miejsce WSO absolwentów cywilnych szkół. - Armia będzie miała możliwość wyboru ludzi, dostosuje okresy zatrudnienia do swych potrzeb i będzie przygotowywać kadrę znacznie taniej. Poza tym zwalniani ze służby wojskowi, z cywilnymi dyplomami, łatwiej znajdą zatrudnienie poza koszarami. Szmajdziński spodziewa się konfrontacji z obrońcami akademii i szkół oficerskich. - Wszelkie wcześniejsze próby reform rozbijały się o sprzeciw dowódców rodzajów wojsk (lądowych, lotnictwa, marynarki), każdy podkreślał specyfikę swych wojsk i nie skrywał ambicji. - Trzeba przymierzyć się do przekształcenia na przykład Akademii Marynarki Wojennej czy WAT w cywilną uczelnię, a jej relacje z armią da się uregulować w odpowiednim kontrakcie - przekonuje szef MON. Krótsza służba Niewykluczone, iż w 2004 roku możliwe będzie skrócenie zasadniczej służby wojskowej z 12 do 9 miesięcy. Temu ruchowi powinien towarzyszyć proces większego uzawodowienia kadry, zwłaszcza tam, gdzie trzeba doświadczonych ludzi do obsługi skomplikowanego sprzętu. Zdaniem Szmajdzińskiego utrzymywanie służby z poboru, krytykowanej w NATO za to, że stoi na drodze do profesjonalizmu i nowoczesności - w polskich warunkach długo jeszcze będzie konieczne. Stupięćdziesięciotysięczna armia wydaje się optymalna w naszych warunkach. Do obrony własnego terytorium położonego na krawędzi NATO nie wystarczą killkudziesięciotysięczne siły najlepiej nawet przygotowane i wyposażone. Charakterystyczne, iż nasi sąsiedzi z Zachodu zaczęli redukować armię dopiero z chwilą przyjęcia Polski do sojuszu - podkreśla Szmajdziński. Zakupy w Agencji MON zapewnia, że dołoży starań, aby w przyszłym roku rozstrzygnięty został wybór przyszłego samolotu wielozadaniowego. Dziś kluczem do tej operacji jest wynegocjowanie offsetu. - Studiujemy wzory fińskie, bo są przykładem modelowych rozwiązań umów kompensacyjnych - mówi Szmajdziński (Finlandia kupiła od USA myśliwce F-18 na wyjątkowo korzystnych warunkach, negocjacje trwały ponad trzy lata). W Ministerstwie Gospodarki powstaje nowy zespół negocjacyjny ds. offsetu (poprzedni winien jest, zdaniem Szmajdzińskiego, fatalnych opóźnień). Decyzje o zakupach mają być oddzielone w resorcie od fazy planowania. Przetargami w przyszłości zajmie się odpowiednio dostosowana Agencja Mienia Wojskowego. Najważniejsze obecnie dla wojska zamówienia nastąpią po rozstrzygnięciu konkursów na kołowy transporter opancerzony i przeciwpancerny pocisk kierowany. MON nie zdecyduje się zapewne przyjąć ponad setki leopardów wycofywanych z Bundeswehry - bo "najkosztowniejsze okazują się prezenty". Nie wykluczałby jednak unowocześniania polskich czołgów we współpracy z Niemcami. Wymuszone oszczędności, czyli brak pieniędzy, zahamować może modernizację śmigłowców i szturmowych samolotów Su-22. Jest już prawie pewne, iż podczas uzgadniania w marcu przyszłego roku kolejnej edycji celów NATO Polska będzie musiała podjąć decyzję o przesunięciu terminu wykonania niektórych z nich. -
Pod rządami nowej koalicji polską armię czekają duże zmiany. Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych, na którego czele stanął płk Andrzej Gwadera. Nowy szef MON zapowiada głębokie zmiany również w strukturach samego ministerstwa: zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Kilkuset starszych oficerów będzie musiało w najbliższym czasie odejść z wojska.
Poszerzenie Unii Europejskiej Szwecja liczy na Polskę w walce z federalną Europą Razem przeciw superpaństwu JĘDRZEJ BIELECKI Z BRUKSELI Szwedzi proponują Polakom transakcję: my przeforsujemy szybkie przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, a wy wesprzecie naszą wizję integracji, w której nie ma miejsca na federalne struktury europejskiego superpaństwa. Jest jedynie na bliską współpracę niezależnych krajów. "Dzięki temu rejon Bałtyku będzie najszybciej rozwijającym się obszarem Europy w naszym pokoleniu" - kusił w ubiegłym tygodniu polskich dziennikarzy szwedzki premier Goran Persson. Szwedzi są wobec Unii sceptyczni. 5 lat temu przewagą zaledwie dwóch procent udało się przegłosować w referendum członkostwo kraju w UE. Dziś ledwie co trzeci Szwed nadal popiera członkostwo (gorzej pod tym względem wśród krajów "15" jest tylko w Austrii i Wielkiej Brytanii). Przystąpienie do Unii, wynegocjowane przez konserwatywny rząd Carla Bildta, było częścią gorzkiej strategii reform, która miała wydźwignąć Szwecję z marazmu spowodowanego nadmiarem państwa socjalnego. Lata 70. i 80. były dla Szwecji okresem staczania się po równi pochyłej. Kraj z czwartej pozycji najbogatszych państw świata spadł na miejsce 16. Korona straciła ponad jedną trzecią wartości wobec marki niemieckiej, a bezrobocie skoczyło z 2 - 3 procent do ponad 12 procent. Szwedzi stracili ochotę do pracy, bo podatki zabierały dwie trzecie dochodów, a co trzeci zatrudniony miał wygodną państwową posadę. Symbolem tych czasów była możliwość uzyskania tygodniowego zwolnienia zdrowotnego bez wizyty u lekarza. Dzięki takim zwolnieniom przeciętny Szwed nie pracował 28 dni w roku, a więc więcej, niż miał płatnego urlopu. Stan zdrowia społeczeństwa okazał się dwukrotnie gorszy niż w sąsiedniej Norwegii, a w czasie mistrzostw świata w hokeju z powodu "choroby" do pracy nie przychodziło 40 procent załogi Volvo. Gorzkie członkostwo Członkostwo w Unii, razem z ograniczeniem praw socjalnych i nałożeniem sztywnego gorsetu na finanse publiczne, miało uzdrowić gospodarkę szwedzką. I tak się stało. W ostatnich latach Szwecja rozwija się w tempie około 4 procent rocznie, a bezrobocie spadło do około 5 procent. Ale oprócz wyrzeczeń Szwedom obiecywano również przyjemne strony członkostwa. Jedną z nich miał być spadek cen. Ceny tymczasem wzrosły, zwłaszcza żywności z powodu protekcjonistycznej polityki rolnej, jaką narzuciła Szwecji Bruksela. Konserwatywny rząd, który od tego czasu został przez wyborców zepchnięty do opozycji, obiecywał także, że członkostwo zwiększy wpływ Szwecji na sprawy Europy. Dziś w Sztokholmie wszyscy mają inne odczucie. Daleka Bruksela i jej legiony eurokratów podejmują decyzje, a Szwedzi muszą jedynie wykonać to, co powzięto. Szczególne obawy wywołuje wylansowana przez Francję, Wielką Brytanię i Niemcy unijna polityka obronna. Szwecja dzięki neutralności od dwustu lat nie brała udziału w wojnach. Teraz boi się, że zostanie w nie wciągnięta, zanim ktokolwiek wysłucha jej opinii. Szwedzi, którzy nie uczestniczyli w pierwszej i drugiej wojnie światowej, nie doceniają historycznej roli Unii w utrzymaniu pokoju w Europie od dwóch pokoleń. Aby zrównoważyć unijne ambicje, rozważają nawet przystąpienie do NATO. O członkostwo w pakcie zaapelował podczas debaty nad polityką zagraniczną w ubiegłym tygodniu przywódca konserwatywnej opozycji Bo Lundgren. Rząd ma podjąć w tej sprawie decyzję w tym roku. Niewiele ponad jedna trzecia Szwedów opowiada się za przystąpieniem ich kraju do unii walutowej. Zdesperowany minister finansów Bosse Ringholm nie wie już, jak ma przekonać swoich rodaków, że izolowana korona w każdej chwili może się stać celem ataków międzynarodowych kapitałów spekulacyjnych, a każde wahnięcie kursu może załamać szwedzki eksport. "Jak w przyszłym roku Szwedzi zobaczą monety i banknoty euro, to może przekonają się, że to praktyczne mieć w Europie jedną walutę" - mówił polskim dziennikarzom. Nadzieja w kandydatach Po pięciu latach członkostwa Szwecja zrozumiała, że jest zbyt małym krajem, aby bez sojuszników mogła zapobiec przekształceniu Unii w europejskie superpaństwo. Może liczyć na poparcie Danii i Wielkiej Brytanii. To jednak za mało, tym bardziej że głos tych państw, które są poza unią walutową, ma w Brukseli mniejsze znaczenie. Szwedzi liczą więc na nowych członków. Ich zdaniem w Unii mającej 27 krajów znacznie trudniej będzie coś uzgodnić niż w mającej ich 15. To głównie dlatego aż 69 proc. Szwedów popiera przystąpienie Polski do UE, najwięcej wśród społeczeństw krajów "15". Większe poparcie u Szwedów mają tylko Estończycy (74 proc.) i Norwegowie (83 proc.), choć ci ostatni na razie do UE przystąpić nie zamierzają. Dla porównanie tylko 37 procent Niemców i 35 procent Francuzów chciałoby Polski w Unii. "Niemiecki biznes, w przeciwieństwie do szwedzkiego, obawia się konkurencji polskich przedsiębiorców. My chcemy, aby Polacy od razu uzyskali prawo do pracy na Zachodzie, a Niemcy domagają się wieloletniego okresu przejściowego - mówi główny ekonomista Konfederacji Szwedzkich Pracodawców Jan Herin. - Szwecja zawsze prowadziła otwartą politykę gospodarczą, bo takie jej firmy, jak IKEA, ABB czy Ericsson, także są uzależnione od możliwości rozwoju na obcych rynkach. Szwecja jest dla nich za mała". Jego zdaniem po przystąpieniu Polski do Unii wartość handlu naszego kraju ze Szwecją przynajmniej się potroi. Szwedzi, choć już dziś razem z Niemcami, Austrią i Holandią znacznie więcej dopłacają do unijnego budżetu, niż z niego otrzymują, są gotowi sfinansować członkostwo Polski w UE, a nawet całkowite objęcie polskiej wsi pomocą Brukseli. Ryzykowna strategia Przejmując po raz pierwszy przewodnictwo w Unii, władze w Sztokholmie postawiły na trzy priorytety: poszerzenie UE, walka z bezrobociem i poprawa ochrony środowiska. Mają nadzieję, że w ten sposób przełamią niechęć społeczeństwa do integracji europejskiej. Goran Persson chce doprowadzić do przełomu w negocjacjach z kandydatami poprzez uzgodnienie warunków członkostwa w sprawach środowiska, prawa do pracy i zakupu ziemi przez cudzoziemców. Myśli nawet o podaniu daty poszerzenia podczas czerwcowego szczytu Unii w Goteborgu. Bilans przewodnictwa może jednak jeszcze bardziej zniechęcić Szwedów do Brukseli. Anna Lindh, minister spraw zagranicznych Szwecji, przyznaje, że mimo nacisków Sztokholmu ociężała machina Komisji Europejskiej nie przyśpiesza. Do marca Komisja przygotuje tylko dwa stanowiska na negocjacje z Polską, i to te (swoboda przepływu towarów i unia celna), które i tak były mocno zaawansowane w minionym roku. "Trudno także przekonać do przyśpieszenia negocjacji Niemcy i Francję. Jesteśmy małym krajem" - przyznaje Soren Lekberg, socjaldemokratyczny członek parlamentarnej Komisji ds. Stosunków z UE. Szwedzka wizja poszerzenia Unii, nawet gdyby się spełniła, nie jest do końca zbieżna z polską. Szwecja, kraj wyśrubowanych norm ochrony środowiska i bezpieczeństwa żywności, nie chce z nich rezygnować, gdy Polska przystąpi do Unii. "Musicie wypełnić wszystkie unijne normy sanitarne przed przystąpieniem do UE" - mówi wiceminister rolnictwa, Per Ojeheim. Na dwa dni przed przyjazdem do Sztokholmu premiera Jerzego Buzka przewidywał zakończenie w tej sprawie rozmów dopiero w 2003 roku, co zrujnowałoby rządowy plan wywalczenia członkostwa już za dwa lata. "Prosicie o zbyt wiele wyjątków odnośnie do norm ochrony środowiska" - dodaje Anna Lindh. Jej zdaniem jeśli Polska nie będzie gotowa, nie można wstrzymywać członkostwa innych kandydatów, a przede wszystkim drogiej Szwedom Estonii. "Przystąpienie do Unii któregokolwiek z kandydatów powinno ucieszyć pozostałych, bo to oznacza, że one też w końcu uzyskają członkostwo" - przekonuje Lindh. W Warszawie taka wizja radości jednak nie wzbudza.-
Szwedzi proponują Polakom transakcję: my przeforsujemy szybkie przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, a wy wesprzecie naszą wizję integracji, w której nie ma miejsca na federalne struktury europejskiego superpaństwa. Jest jedynie na bliską współpracę niezależnych krajów. "Dzięki temu rejon Bałtyku będzie najszybciej rozwijającym się obszarem Europy w naszym pokoleniu" - kusił w ubiegłym tygodniu polskich dziennikarzy szwedzki premier Goran Persson.Szwedzi są wobec Unii sceptyczni. Przystąpienie do Unii, wynegocjowane przez konserwatywny rząd Carla Bildta, było częścią gorzkiej strategii reform, która miała wydźwignąć Szwecję z marazmu spowodowanego nadmiarem państwa socjalnego. Członkostwo w Unii, razem z ograniczeniem praw socjalnych i nałożeniem sztywnego gorsetu na finanse publiczne, miało uzdrowić gospodarkę szwedzką. I tak się stało. Ale oprócz wyrzeczeń Szwedom obiecywano również przyjemne strony członkostwa. Jedną z nich miał być spadek cen. Ceny tymczasem wzrosły.Konserwatywny rząd obiecywał także, że członkostwo zwiększy wpływ Szwecji na sprawy Europy. Dziś w Sztokholmie wszyscy mają inne odczucie. Po pięciu latach członkostwa Szwecja zrozumiała, że jest zbyt małym krajem, aby bez sojuszników mogła zapobiec przekształceniu Unii w europejskie superpaństwo. Szwedzi liczą więc na nowych członków. Szwedzka wizja poszerzenia Unii, nawet gdyby się spełniła, nie jest do końca zbieżna z polską. Szwecja, kraj wyśrubowanych norm ochrony środowiska i bezpieczeństwa żywności, nie chce z nich rezygnować, gdy Polska przystąpi do Unii. "Musicie wypełnić wszystkie unijne normy sanitarne przed przystąpieniem do UE" - mówi wiceminister rolnictwa, Per Ojeheim.
KAZIMIERZ GLABISZ Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych Bezpowrotna melodia polszczyzny Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO BOHDAN TOMASZEWSKI To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach. U boku Piłsudskiego Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim. Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka. Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych. W armii i sporcie Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy. Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić. Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący. Bies wlazł Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko. Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa. W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady. "Pod jarzmo nie wrócę" Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych. Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..." Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych. Jadzia i Marysia Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem. Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło. - Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli... - Ależ oczywiście. Niechże pan siada. - Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało. - Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję. - Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała! - Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając. - Tak, oczywiście. Nie rozkaz, lecz prośba Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego. - Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę! - Mówcie. - Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front. Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę. - Jedźcie. - Rozkaz Panie Marszałku! - To nie był rozkaz, to wasza prośba. Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje. Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku, w zaborze pruskim. Po maturze studiował prawo,biorąc jednocześnie udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z". Wcześnie zaczął też uprawiać sport. W czasie I wojny został wcielony do armii niemieckiej jako artylerzysta. Współpracował z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim. Po zakończeniu wojny wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Wkrótce przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Brał udział w wojnie z bolszewikami. Otrzymał stopień majora Sztabu Generalnego, gdziei blisko współpracował z marszałkiem Józefem Piłsudskim. Jednocześnie stał na czele PZPN i PKOl, był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski na igrzyska olimpijskie w 1936 roku.. Wybuch II wojny światowej zastał go w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych. Na własną prośbę poszedł na front, brał udział w kampanii wrześniowej, przedzierał się z rozproszonymi oddziałami do Warszawy. Był poszukiwany przez gestapo. Przedarł się do Budapesztu, a stamtąd do Londynu. Zajmował wysokie stanowiska wojskowe. Wojnę ukończył w randze generała brygady. Po 1945 roku pozostał w Anglii, działał na niwie sportowej. Zmarł w 1981 roku w Londynie i tam jest pochowany.
MFW Kolejny kryzys i kolejna krytyka Jak poprawić wizerunek Przedłużające się trudności gospodarcze krajów azjatyckich oraz obecne zaostrzenie kryzysu brazylijskiego to główne powody nowej fali krytyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Przed poprzednią, w okresie szczytu finansowego w Waszyngtonie na początku października 1998 roku, funduszowi udało się niemal wybronić. Teraz przedstawiciele MFW już nie ukrywają, że udali się po pomoc do profesjonalnych agencji public relations, aby pomogły ich instytucji odzyskać dawny wizerunek. Podczas październikowego szczytu panowało przekonanie, że to MFW będzie w stanie najskuteczniej pomóc Brazylijczykom i tak skonstruuje pakiet pomocowy, aby zażegnać największe kłopoty gospodarcze. Krytyków takiego wyjścia było niewielu. I rzeczywiście: ogłoszenie wysokości pomocy udzielonej przez MFW - 41,5 mld USD - miało uspokajający wpływ na rynek. Potem jednak okazało się, że z powodu nieuchwalenia ważnych ustaw gospodarczych Brazylijczycy nie byli w stanie wykorzystać nawet pierwszej transzy w wysokości 4,5 mld USD, która miała być przekazana w grudniu 1998 roku. Ma ona być uruchomiona dopiero teraz. Broni nie kraju, ale inwestorów MFW ma jednak swoich zagorzałych krytyków. Oskarżany jest wręcz, że bronił nie kraju, ale inwestorów, którzy po uspokojeniu sytuacji mogli bezpiecznie ulokować swoje pieniądze gdzie indziej. Natomiast nie pomógł w rozwiązaniu problemów kraju. Jednym z najzagorzalszych krytyków MFW pozostaje Jeffrey Sachs. Od początku uważał, że bezsensowne jest wydawanie pieniędzy MFW na obronę kursu reala za pomocą bardzo wysokich stop procentowych. Miały one przekonać inwestorów, że w Brazylii warto pozostawić kapitał. To wszystko miało odbywać się przy wielkich oszczędnościach budżetowych. W efekcie rzeczywiście ograniczono wydatki państwa, ale i utrudniło to działalność przedsiębiorstwom, dla których kredyt w realach stał się zbyt drogi, dolarowy natomiast wydawał się coraz bardziej ryzykowny. W efekcie doszło do spowolnienia aktywności gospodarczej. Pomoc dopiero po kryzysie Analitycy zapowiadają teraz korektę w dół prognoz gospodarczych dla Brazylii. Cynthia Latta, główny ekonomista ze Standard and Poor's uważa, że nie uda się powrócić do wysokiego kursu reala, bo pieniądz ten był przewartościowany. Ian Vasquez z liberalnego Cato Institute twierdzi, że wielkie pakiety stabilizacyjne powinny być udostępniane już po wystąpieniu kryzysu, a nie aby mu zapobiec. Tym razem, zdaniem Vasqueza, środki MFW zostały potraktowane jako finansowa morfina, która miała uśmierzyć brazylijski kryzys polityczny i usankcjonować dalsze odkładanie reform gospodarczych. W liście intencyjnym, który Brazylia podpisała z MFW, znalazły się obietnice władz dotyczące przeprowadzenia reform politycznych, wyhamowania wzrostu deficytu budżetowego oraz deklaracje ministrów, że w dalszym ciągu są w stanie wypełnić ostre kryteria wykonawcze. Te same środki dla wszystkich Zdaniem Jeffreya Sachsa, MFW bez sensu stosuje ten sam środek we wszystkich krajach, którym udziela pomocy: wysokie stopy procentowe i zbilansowanie budżetu, co w efekcie musi przynieść spowolnienie aktywności gospodarczej, a nawet recesję. Przedstawiciele MFW oczywiście nie zgadzają się z tymi poglądami i wskazują, że program zalecony właśnie przez nich pomógł w opanowaniu kryzysu w Tajlandii i Korei Południowej. W tym tygodniu oczekiwana jest publikacja raportu, w którym MFW oceni trafność swych decyzji podczas ratowania gospodarek w Azji. Rzeczywiście - i Tajlandia, i Korea mają szansę na odnotowanie w tym roku niewielkiego wzrostu gospodarczego, ale i te programy mają swoich krytyków zarzucających funduszowi, że przyczynił się do wzrostu stopy bezrobocia w tych krajach. W Korei powtarzany jest żart, że IMF (skrót angielskiej nazwy funduszu) oznacza I'm Fired (jestem zwolniony z pracy). W Rosji też się nie udało Do niepowodzeń MFW należy zaliczyć również zbyt szybkie wypłacenie pieniędzy Rosjanom. Jak wiadomo, co najmniej 4,6 mld USD z pakietu stabilizacyjnego nie wykorzystano na finansowanie reform czy nawet na obronę rubla, lecz zostało wywiezione z Rosji i umieszczone na kontach prywatnych przedstawicieli administracji. Stracona dla reform jest zresztą cała suma 22 mld USD przeznaczona w pakiecie stabilizacyjnym dla Rosjan. Teraz w rozmowach z władzami w Moskwie fundusz jest nieustępliwy. Jego przedstawiciele podkreślają, że program pożyczkowy może być wznowiony dopiero wówczas, kiedy zatwierdzone zostaną przez Dumę odpowiednie ustawy, a budżet będzie realistyczny. Zbyt wiele tajemnic MFW był również atakowany za to, że działa w sposób zbyt tajemniczy, w zaciszu gabinetów, że nie informuje o nadchodzących kryzysach. Ten brak informacji i otaczanie tajemnicą działań były podkreślane zwłaszcza przy krytyce obecności Funduszu w Tajlandii. Teraz MFW zobowiązał się do ujawniania więcej informacji niż dotychczas. Zaprezentowana pod koniec roku korekta prognoz gospodarczych była jednym z dowodów, że rzeczywiście przejął się krytyką. Jak powiedział Shailendra Anjaria, szef Departamentu Stosunków Zewnętrznych MFW, w Internecie znajduje się coraz więcej informacji o działaniu organizacji, a miesięcznie zarejestrowano 2 miliony użytkowników strony internetowej MFW. - Nie jesteśmy już instytucją, w której ministrowie finansów i prezesi banków centralnych mogą sobie spokojnie rozmawiać, bo są pewni, że ani słowo nie wydostanie się na zewnątrz - podkreślił. Anjaria jest chyba najbardziej nie lubianym przez dziennikarzy urzędnikiem MFW. Natomiast od kilkunastu miesięcy o wiele sympatyczniejszy i rozmowniejszy stał się dyrektor generalny Michel Camdessus. Znacznie bardziej otwarty i mniej zgryźliwy niż dotychczas jest także Stanley Fischer, jego pierwszy zastępca. Ale właśnie Anjaria, "szara eminencja" tej organizacji, czasami przerywający w pół zdania swym szefom wypowiedzi dla prasy, pozostał symbolem skostniałych struktur. Polska jako przykład sukcesu W tej sytuacji MFW stara się wykazać, że jego rady rzeczywiście pomogły niektórym krajom wydobyć się z głębokiego kryzysu. Takim przykładem dobrego wykorzystania rad funduszu, przy zachowaniu dyscypliny budżetowej, jest Polska. - Wasz kraj, gdyby tylko pojawiła się taka potrzeba, naturalnie zawsze otrzyma pomoc MFW - podkreślał w rozmowie z "Rzeczpospolitą" jeden z wysokich funkcjonariuszy tej organizacji. Przedstawiciele MFW kokieteryjnie nie zgadzają się też ze stwierdzeniem, że polskie reformy to jedna z "historii sukcesu" funduszu. - Nie można powiedzieć, że jest to sukces MFW, to sukces kraju - powiedział "Rz" Stanley Fischer. A w przypadku współpracy z funduszem są dwa ważne warunki do spełnienia: po pierwsze, rady muszą być właściwe - co, miejmy nadzieję, w większości przypadków się sprawdza, a po drugie, wprowadzenie ich w życie musi być prawidłowe. Jeśli fundusz udzieli nawet najlepszych rad, a potem nie zostaną one wprowadzone w życie, żaden program nie zadziała. - W Polsce zadziałał - powiedział "Rzeczpospolitej" Stanley Fischer Pomogą profesjonaliści W każdym razie w najbliższym czasie fundusz będzie starał się poprawić swój wizerunek. Przedstawiciele Edelman Public Relations Worldwide oraz Witrhlin Worldwide ocenią, jak widzą tę organizację przedstawiciele administracji krajów członkowskich, dziennikarze oraz przedstawiciele firm. Potem przedstawią program, w jaki sposób to postrzeganie można poprawić. Podobnych zabiegów dokonał rok temu Bank Światowy. Jednocześnie eksperci sprawdzą, czy nie ma możliwości udoskonalenia działalności wewnątrz samej organizacji. Dokonają równolegle przeglądu portfeli kredytowych i zasugerują możliwości usprawnienia pracy poszczególnych departamentów. W lutym rozpocznie się kolejna analiza działalności MFW. Były szef departamentu prognoz i analiz Rezerwy Federalnej z Nowego Jorku skontroluje, czy analizy i prognozy funduszu są wykonywane prawidłowo. Danuta Walewska
Przedłużające się trudności gospodarcze krajów azjatyckich oraz obecne zaostrzenie kryzysu brazylijskiego to główne powody nowej fali krytyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Początkowo decyzja MFW o udzieleniu pomocy Brazylii uspokoiła rynek, ale kiedy okazało się, że z powodu nieuchwalenia ustaw gospodarczych Brazylijczycy nie mogą wykorzystać nawet pierwszej transzy, wizerunek funduszu ucierpiał. Oskarżano MFW, że bronił nie kraju, a inwestorów, którzy po uspokojeniu sytuacji mogli ulokować swoje pieniądze w bezpiecznych miejscach. Zdaniem Jeffreya Sachsa MFW bez sensu stosuje ten sam środek we wszystkich krajach, którym udziela pomocy: wysokie stopy procentowe i zbilansowanie budżetu. To w efekcie prowadzi do spowolnienia aktywności gospodarczej, a nawet recesji. Tak też było w Brazylii. MFW odnotował również niepowodzenie w Rosji, kiedy za szybko wypłacono pieniądze, które w konsekwencji zostały wywiezione z Rosji i umieszczone na prywatnych kontach przedstawicieli administracji. Fundusz jest również atakowany za to, że działa w sposób tajemniczy i nie informuje o nadchodzących kryzysach. Teraz MFW zobowiązał się do ujawniania więcej informacji niż dotychczas. Fundusz stara się poprawić swój wizerunek, wskazując na kraje, którym jego rady pomogły wydobyć się z kryzysu. Wśród takich krajów wymieniana jest Polska. W najbliższym czasie fundusz będzie starał się poprawić swój wizerunek. Zgłosił się po pomoc do profesjonalnych agencji public relations, żeby pomogły mu odzyskać dawny wizerunek. Jednocześnie eksperci sprawdzą, czy nie ma możliwości udoskonalenia działalności wewnątrz samej organizacji.
ROZMOWA Lech Majewski, reżyser, pisarz, malarz: Wrażliwość artystyczna Polaków kończy się na Malczewskim Artysta innego czasu FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Od blisko 20 lat mieszka pan w Nowym Jorku, ale wraca do Polski pracować. Co pana tutaj ciągnie? LECH MAJEWSKI: - Zostałem uformowany w tym kraju, język polski jest moim rodzinnym językiem, Katowice to mój - chciany, czy nie chciany, ale własny wewnętrzny pejzaż. Jestem osobą, która słucha swojego wewnętrznego głosu, a ten głos najczęściej mówi po polsku. Jeszcze po tylu latach? Oczywiście. I wywołuje obrazy z przeszłości. Człowiek budzi się do życia wewnętrznego jako nastolatek, wtedy bardzo gwałtownie zaczyna się formować. Napisałem o tym książkę "Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot Cudownej". To opowieść o synu szukającym ojca. Rzecz dzieje się w wyimaginowanym hotelu, w którym mieszkają rozmaite osobowości, jak Rabindranath Tagore, Picasso, Cezanne. Bohater z nimi rozmawia i uzmysławia sobie, że oni wszyscy są jego ojcami, bo zasiali w nim w młodości kiełki tego, co potem w nim wyrosło. Skoro tak dużą wagę przywiązuje pan do korzeni kulturowych, dlaczego zdecydował się pan na emigrację do Stanów, do zupełnie innego świata? Nigdy nie chciałem z Polski emigrować. Złapał mnie za granicą stan wojenny. Zdecydowałem się zostać w Anglii, potem w Stanach Zjednoczonych. To było wyzwanie losu, postanowiłem zbudować nowe życie. Odciąłem się całkowicie od Polski, nawet nie mówiłem we własnym języku, bo inaczej nigdy nie odnalazłbym się w tamtej rzeczywistości. No i udało się, bo zrobił pan w Stanach filmy "Lot świerkowej gęsi" i "Więzień z Rio". Tak, ale minął jakiś czas i zrozumiałem, że nie można wyrzec się korzeni. Dlatego zacząłem wracać. "Wojaczek" - to zapewne jeden z takich powrotów, tym razem do młodzieńczych fascynacji. Kiedyś, jadąc na wagary z Katowic do Krakowa, przeczytałem nekrolog Wojaczka i jego wiersz "Że lampa, że krąg światła..." Ten wiersz przestrzelił mi serce. Zacząłem Wojaczkiem żyć, pochłaniałem jego poezję. Nie podejrzewałem, że kiedyś jeszcze do niego wrócę. Wszystko ożyło, kiedy w Nowym Jorku przeczytałem o śmierci Basquiata. Wtedy Wojaczek wyrwał się z niepamięci, jakby chciał wykrzyczeć: "On był Murzynem, mieszkał w Nowym Jorku, ale przecież jesteśmy podobni". Napisałem scenariusz do filmu o Basquiacie. Zrobiłem to tylko dlatego, że w Nowym Jorku odezwał się do mnie Wojaczek. A "Wojaczka" zrealizowałem dlatego, że wcześniej pracowałem nad "Basquiatem". Taki bumerang, iskra elektryczna. Ci, którzy robią biograficzne filmy o poetach, zwykle rozbijają się o niemożność przekazania na ekranie poezji. Poezji rzeczywiście nie daje się przekazać w kinie bezpośrednio. Zwłaszcza poezji takiej, jaką tworzył Wojaczek. On pisał z niebywałą precyzją, pracował nad każdym słowem, wersem. Fantastycznie tworzył napięcia, metafory i hiperbole. Jak się zaczyna czytać jego wiersze na głos, to coś się traci. Umysł zamyka się pod natłokiem obrazów i uczuć. Dlatego starałem się stworzyć ekwiwalent wizualny tej poezji. Zrozumiałem, że chcąc zachować uczciwość, mogę tylko opowiedzieć moją historię Wojaczka, powiedzieć, kim jest on dla mnie, czym jest dla mnie jego legenda. Myśli pan, że ta legenda przetrwała do dzisiaj? Nie, uważam nawet, że dzisiaj już taka legenda nie mogłaby powstać. Ona mogła się zdarzyć tylko w innych czasach. W Polsce mojego pokolenia. W Polsce, w której kwitło życie wewnętrzne. Byliśmy wykształceni, chłonęliśmy świat. Niedosyt zewnętrzności kompensowaliśmy rozwojem duchowym. Ingeborga Bachman, gdy przyjechała do Polski, powiedziała: "To jedyny kraj, gdzie kościoły i księgarnie są pełne". Ja jestem produktem tamtego czasu, jestem produktem filmów Felliniego, Viscontiego, Pasoliniego. Dla mnie legenda Wojaczka była ważna. Dzisiejsza Polska jest może krajem z pełnymi kościołami, ale w księgarniach niewielu kupujących. Bo teraz liczą się głównie sprawy materialne. To niedobry czas dla kultury. Powstają tylko "narodowe bomboniery" i wszyscy cieszą się, że dużo ludzi te bomboniery zjada. Ale codzienna kultura leży. Niewiele osób interesuje się sztuką. Przyszedł czas ludzi polityki, biznesu i telewizji. Jest kompletna dewaluacja słów: geniusz, artysta, sztuka. Jak ktoś mi mówi, że będzie plejada gwiazd, mam zrozumieć, że ktoś wyjdzie na scenę i będzie śpiewał odgrzewane przeboje. To ma być ta wielka sztuka. Filozofię mają firmy kosmetyczne i browary. Staliśmy się w Polsce bardzo zacofani kulturowo. Czasem mamy nadzieję, że kultura powoli odżywa. Pod kasami wystawy Andy Warhola ustawia się kolejka, ludzie wracają do kin. Ja uważam, że wrażliwość artystyczna Polaków kończy się na Malczewskim. Sztuka współczesna jest zupełnie niedoceniona. Nasze zacofanie jest tu potworne. Odkrywamy dopiero Warhola i to dzięki nie najlepszej wystawie. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Zawsze potrafiliśmy porozumiewać się symbolami, znakami. Zmuszała nas do tego historia. Dzisiaj tylko jednostki starają się nadążyć za światową sztuką. Na całym świecie sztuka skomercjalizowała się. Tak, ale pozostały jej oazy. Poza tym ostatnio wiele się zmienia. W Stanach trwa rewolucja. U progu nowego wieku budzą się artyści. Kino amerykańskie rozwibrowuje się. Ludzie zdają sobie sprawę, że zawaliliśmy stronę duchową, że trzeba coś nadrabiać. Nie dostrzega pan podobnego trendu w Polsce? Nie, myślę, że w Polsce upadł mit artysty. Trochę na własne życzenie. Obserwowałem to podczas ostatniego festiwalu filmowego w Gdyni, gdy schodziłem do "piekiełka" - nocnego klubu w hotelu Gdynia. Kiedyś reżyserzy, aktorzy byli tam półbogami. Teraz królują gangsterzy. To oni mają w rękach pieniądze, siłę, kobiety, cudzy los. Artyści tylko się między nimi snują. Widziałem, jak jeden z twórców mówił jednemu z tych topornych facetów, że wyśle mu swój scenariusz. Tamten poklepywał go po ramieniu, obiecując, że mu go sfinansuje. Ci ludzie poza prawem stają się idolami. A twórcy wychodzą potem z "piekiełka" i mówią, że ci gangsterzy są fantastyczni. Budują ich legendę, siebie spychając do roli rozpitych pariasów. Film o Wojaczku ma więc przypomnieć, kim jest, kim może być artysta? Po to pan zrobił "Wojaczka"? Przestałem myśleć przyczynowo-skutkowo. Nie kalkuluję: zrobię coś, bo to wywoła określoną reakcję. Nie lubię myśleć apriorycznie. Nie mam żadnych programów. Po prostu podążam za swoją wizją. Robię to, co uważam za uczciwe. Rozmawiała Barbara Hollender Lech Majewski, reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, pisarz, malarz. Urodził się w 1953 roku w Katowicach, studiował w Akademii Sztuk Pięknych oraz na wydziale reżyserii PWSFTviT w Łodzi. Od 1981 roku mieszka poza Polską, początkowo w Wielkiej Brytanii, następnie w USA. Jest autorem kilku tomików poezji, a także powieści "Szczury Manhattanu" i "Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot Cudownej". Od 1993 roku reżyseruje spektakle operowe. Jako reżyser filmowy zadebiutował w 1979 roku "Rycerzem". Inne jego filmy to: "Lot świerkowej gęsi", "Więzień z Rio", "Ewangelia według Harry'ego", "Pokój saren". Jest scenarzystą i współproducentem filmu "Basquiat. Taniec ze śmiercią". Na ekrany wchodzi właśnie "Wojaczek", za którego reżyserię dostał nagrodę podczas zakończonego niedawno w Gdyni Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych.
blisko 20 lat mieszka pan w Nowym Jorku, ale wraca do Polski pracować. LECH MAJEWSKI: - Zostałem uformowany w tym kraju, język polski jest moim rodzinnym językiem. dlaczego zdecydował się pan na emigrację? Nigdy nie chciałem emigrować. Złapał mnie za granicą stan wojenny. Odciąłem się całkowicie od Polski. minął jakiś czas i zrozumiałem, że nie można wyrzec się korzeni. "Wojaczek" - to jeden z takich powrotów. przeczytałem nekrolog Wojaczka i jego wiersz "Że lampa, że krąg światła...". Zacząłem Wojaczkiem żyć. Poezji nie daje się przekazać w kinie bezpośrednio. starałem się stworzyć ekwiwalent wizualny tej poezji. chcąc zachować uczciwość, mogę tylko opowiedzieć moją historię Wojaczka, czym jest dla mnie jego legenda.
PRAWA TELEWIZYJNE Polsat nową siłą w sportowych przekazach Teoria gwizdka RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI Zakupienie przez Polsat praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2002 roku (Japonia i Korea Płd.) oznacza kolejną porażkę TVP. Jest też zagrożeniem dla stacji komercyjnych, takich jak Wizja TV czy Canal Plus, bo oznacza, że Polsat stanie się nową siłą w przekazach sportowych. Tym bardziej że piłkarskie mistrzostwa świata w 2006 r. niemiecka grupa Leona Kircha też najprawdopodobniej sprzeda Polsatowi. Z nieoficjalnych informacji wynika, że suma, jaką zaoferował Polsat za prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002, znacznie przewyższała ofertę TVP. Zarząd telewizji publicznej zdecydował, że nie będzie się licytował z Polsatem, bo "poziom sumy", jak to określił jeden z pracowników TVP, z góry wykluczał takie działanie. "Oni po prostu mają więcej pieniędzy" - dodał, nie chcąc zajmować oficjalnego stanowiska w tej sprawie. Piotr Nurowski z Rady Nadzorczej Polsatu nie chce mówić o stronie finansowej całego przedsięwzięcia. "Mogę tylko powiedzieć - stwierdził w rozmowie z »Rz« - że suma zakupu nie była niższa od 20 mln dolarów." Oprócz praw do transmisji MŚ 2002 stacja ta kupiła w pakiecie mistrzostwa świata juniorów w Nowej Zelandii (z udziałem reprezentacji Polski), losowanie eliminacji i finałów MŚ 2002, MŚ U-20 w 2000 roku, MŚ U-17 w 2001 roku, Puchar Konfederacji 2001, mecze Juventusu Turyn (1999 - 2000) i magazyn FIFA TV (2000 - 2002). Będzie też w Polsacie sporo dobrego tenisa (Wimbledon 2000 i 2001, ATP Super 9 w latach 2000 - 2002, Finał ATP Tour 2000 - 2002. Oczywiście dochodzi do tego jeszcze Liga Mistrzów (2000 - 2003) zakupiona przez Polsat wcześniej. To nie wszystko Telewizja Zygmunta Solorza atakuje dalej. "Jesteśmy na etapie finalizacji zakupu praw do transmisji meczów reprezentacji Polski w eliminacjach piłkarskich mistrzostwach świata 2002 roku - powiedział Piotr Nurowski. - Mecze Polaków w Polsce chcemy pokazywać na żywo, natomiast spotkania wyjazdowe sprzedamy stacjom komercyjnym, by obniżyć koszty. Obowiązywać będzie tzw. teoria gwizdka. Retransmisje rozpoczynać będziemy bezpośrednio po gwizdku sędziowskim kończącym spotkanie w stacji komercyjnej" - twierdzi Piotr Nurowski. Zapytany przez "Rz", jak Polsat zamierza rozwiązać problem obsługi tak potężnej machiny sportowej, powiedział: "Nie zamierzamy korzystać z gwiazd telewizji publicznej. Skorzystamy z dziennikarzy radiowych i prasowych. Zajmie się tym zastępca dyrektora programowego naszej stacji, Marian Kmita". To jeszcze nie koniec ekspansji Polsatu. Z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2006 roku, które niemiecka grupa Leona Kircha kupiła od FIFA za miliard dolarów, też zostaną sprzedane Polsatowi. Jaka będzie odpowiedź TVP, trudno przewidzieć. "Moim zdaniem - mówi Piotr Nurowski - powinna ona w większym stopniu wypełniać swą funkcję publiczną. To TVP, a nie my, powinna transmitować mecze polskich juniorów, którzy grają w Nowej Zelandii w mistrzostwach świata." W telewizjach komercyjnych sportowa ekspansja Polsatu specjalnie nikogo nie dziwi. "Nie wykluczamy współpracy z tą stacją. Nie ulega jednak wątpliwości, że na sportowym rynku pojawiła się nowa siła i bardzo poważny konkurent. Polsat jest popularny, ma duży zasięg i pieniądze. Pytanie tylko, jaką nada jakość programom przez siebie serwowanym" - powiedział dyrektor ds. sportu w Canal Plus, Janusz Basałaj, który jednocześnie potwierdził, że Canal Plus nie brał udziału w przetargu na zakup praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002. Władysław Puchalski z Wizji TV nie przecenia sukcesu Polsatu: "Zakup praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002 na razie jest śmiałą inwestycją. Te prawa mogą zyskać na wartości, mogą też stracić. Wszystko zależy od tego, czy na MŚ w 2002 zagrają polscy piłkarze." Futbolowa siła przyciągania Z wykonanych po ostatnich mistrzostwach świata we Francji badań telemetrycznych OBOP wynika, że siła przyciągania piłki na światowym poziomie jest w Polsce ogromna. Mecze w fazie finałowej oglądało prawie 30 procent polskiej widowni, chociaż było to tylko smakowanie piękna futbolu, bez uniesień patriotycznych. Mondial 1998 pokazała Polakom telewizja publiczna. Tylko początek nie był obiecujący, pierwsze mecze eliminacji miały nieco ponad 2 procent widowni. Im bliżej finału, tym szybciej krzywe oglądalności wspinały się do góry. Oto przykłady: mecz Brazylia - Holandia zaczęło oglądać 26 procent Polaków, w drugiej połowie wskaźnik ten wzrósł do 28 procent. OBOP zbadał wówczas dokładnie, że 38 proc. mężczyzn powyżej szesnastego roku życia oglądało pierwszą połowę tego meczu, ale gdyby policzyć wszystkich panów, którzy włączyli wówczas telewizory (choćby na krótko), to byłoby ich 75 proc. Druga połowa meczu Francja - Chorwacja przyciągnęła jeszcze więcej widzów (29 procent). Jego pierwszą część obejrzało 34 procent dorosłych mężczyzn, drugą - 41 procent. Włączyło telewizory prawie 90 proc. mężczyzn. Podobne wskaźniki osiągają tylko największe wydarzenia polityczne, a nie ma wątpliwości, że ewentualny awans drużyny polskiej do finałów mistrzostw świata 2002 roku oznaczałby powiększenie widowni. Prawie we wszystkich krajach, których reprezentacje grały na francuskich stadionach, bito rekordy oglądalności telewizyjnej. W kraju gospodarza mistrzostw mecz półfinałowy Francja - Chorwacja obejrzało ponad 17 mln obywateli, w tym połowa kobiet. Szczyt oglądalności przypadł na koniec meczu, gdy prawie 24 mln telewidzów przełączyło się na transmisję ze Stade de France. Finał Francja - Brazylia widziało ponad 10 mln kobiet i znów była to niemal połowa wszystkich (20,5 mln) telewidzów oglądających transmisję w FT1. France Télécom, oficjalny operator łączności i obrazu mistrzostw, który przesłał 60 tys. godzin transmisji dla 350 sieci telewizyjnych na świecie, zarobił 120 mln franków. Stawki za telewizyjne spoty reklamowe wzrosły ze średniego poziomu 700 tys. franków do 1,5 mln w meczu Francji z Brazylią. Oceniono, że spotkanie to obejrzało ponad 2 mld ludzi na świecie. Ostatni mecz Anglików z Argentyną oglądało na Wyspach ponad 26 mln telewidzów. Podczas spotkania Danii z Brazylią przed telewizorami zgromadziło się 2,8 miliona obywateli Danii (kraj ten liczy 5,2 mln mieszkańców). Kiedy Duńczycy walczyli w 1992 roku o mistrzostwo Europy, finałowy mecz z Niemcami zobaczyło 2,736 miliona rodaków, a półfinał z Holandią 2,776 mln. Gdy grała Japonia z Chorwacją, w telewizory wpatrywało się ponad 9 milionów mieszkańców Tokio (60,9 proc. mieszkańców) i była to największa frekwencja telewizyjna od 30 lat. Cztery głosy w sprawie Robert Kwiatkowski, prezes Zarządu TVP S.A., jest realistą: "Oczywiście nie cieszę się. Bardziej niż ktokolwiek inny mamy związane ręce w zakresie wydatków. Padają różne liczby. Przyjmijmy dolną granicę. Załóżmy, że Polsat zapłacił za prawa do mistrzostw 20 mln dolarów. Dla porównania podam, że Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni kosztował nas 6 mln dolarów. TVP w trzech czwartych finansuje polską produkcję filmową. Co to oznacza? To znaczy, że te półtora miesiąca festiwalu piłkarskiego to ponad trzy lata produkcji filmowej w Polsce. A przecież w ramach misji telewizji publicznej musimy wspierać film, teatr, w ogóle kulturę. Takie zadania nakłada na nas prawo. Czy stracimy przez to widzów? Nie sądzę. Z własnego doświadczenia wiemy, że transmisje na żywo o drugiej czy czwartej w nocy nie mają dużej oglądalności. Retransmisje to już nie to. Rzecz jasna chciałoby się to mieć. Ale chciałoby się mieć, być może, program kosmiczny. Nie stać nas na to. Współczesny sport, w swojej widowiskowej części, to element potężnego show-biznesu. Nie ma wiele wspólnego z misją telewizji publicznej. W sumie lepiej się stało, że prawa do mundialu kupił Polsat, a nie któraś ze stacji kodowanych. W końcu jest to telewizja ogólnie dostępna. Zrozumiałe, że sprawie towarzyszą wielkie emocje, bo było, a nie ma. No cóż, mamy rynek ze wszystkimi tego konsekwencjami." Jacek Wszoła, mistrz olimpijski w skoku wzwyż, wskazuje także na inne przyczyny porażki TVP: "Polsat teraz to taka sama telewizja jak publiczna. Mam na myśli szeroką dostępność, zasięg ogólnopolski. Toteż nie robiłbym dramatu z tego, że TVP straciła prawa do piłkarskich mistrzostw świata, a nabył je Polsat. Kibic na tym nie straci. Będzie sobie siedział na Mazurach czy na działce pod Warszawą i oglądał to, co lubi. Jest natomiast inny problem. Kiedyś TVP była silna i sport był silny w TVP. W Jedynce, w Dwójce, wszystko jedno. Ale zaczęli sami siebie torpedować. Przypomnę ten słynny play-off w koszykówce. Przerwanie decydującego meczu na dwie minuty przed końcem, to się po prostu nie mieści w głowie. Tego nie robi żadna telewizja na świecie. Chyba że byłoby trzęsienie ziemi, wybuch wojny. Nic takiego się nie działo. Kibicowi wszystko jedno, gdzie ogląda, co chce oglądać. No, ale takiego numeru nikt nie wytrzyma. Kiedyś TVP miała dobrą publicystykę sportową. Teraz jej nie ma. Sport nadawano o ludzkich porach. Dzisiaj godziny transmisji urągają zdrowemu rozumowi. Przecież sport ogląda także młodzież. A może nawet przede wszystkim młodzież. Kiedy ma oglądać? Po pierwszej w nocy? Być może suma tych wszystkich okoliczności zaważyła na przegranej z Polsatem. TVP brakuje nie tylko pieniędzy, ale i siły." Dariusz Szpakowski, komentator futbolu w TVP, mówi o żalu: "Cokolwiek powiem, obróci się to przeciwko mnie. Czy żałuję? Pewnie, że żałuję. Komentowałem dotychczas sześć finałów mistrzostw świata, dwa w radiu i cztery w telewizji. Miałem przyjemność przeżywać ostatni sukces polskiego futbolu, trzecie miejsce drużyny Piechniczka w Hiszpanii. Jest czego żałować, bo bez względu na to, czy w finałach grają Polacy, czy też nie, piłkarskie mistrzostwa świata to wielkie sportowe wydarzenie. Podczas ostatnich mistrzostw komentowałem dwa najbardziej oglądane mecze, półfinał i finał. To są emocje, których się nie zapomina." Janusz Zaorski, reżyser filmowy, były prezes Radiokomitetu, jest zaniepokojony: "Jeśli Polsat, tak jak zapowiada, będzie pokazywał w telewizji otwartej tylko mecze reprezentacji Polski (jeśli ta zakwalifikuje się do finałów 2002) i faworytów turnieju, a całą resztę w swych programach satelitarnych, to nie chciałbym być w skórze kibica z Parzęcina Dolnego, który tych meczów po prostu nie obejrzy. Ja wiem, że dziś ten, który sprzedaje prawa telewizyjne, nie tylko chce milionów dolarów, ale też daje kupującemu niewiele czasu do namysłu. Przy obecnej strukturze w TVP proces decyzyjny jest znacznie dłuższy. Jeśli dodamy do tego, że część ludzi z establishmentu chce zdyskredytować telewizję publiczną, a sport jest ku temu dobrą okazją, lepiej zrozumiemy to, co się stało." Janusz Pindera, Marek Jóźwik, Krzysztof Rawa
Zakupienie przez Polsat praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2002 roku (Japonia i Korea Płd.) oznacza kolejną porażkę TVP. Jest też zagrożeniem dla stacji komercyjnych, bo oznacza, że Polsat stanie się nową siłą w przekazach sportowych. Tym bardziej że piłkarskie mistrzostwa świata w 2006 r. niemiecka grupa Leona Kircha też najprawdopodobniej sprzeda Polsatowi.Z nieoficjalnych informacji wynika, że suma, jaką zaoferował Polsat za prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002, znacznie przewyższała ofertę TVP.Jacek Wszoła, mistrz olimpijski w skoku wzwyż, wskazuje także na inne przyczyny porażki TVP: "Polsat teraz to taka sama telewizja jak publiczna. Mam na myśli szeroką dostępność, zasięg ogólnopolski. Toteż nie robiłbym dramatu z tego, że TVP straciła prawa do piłkarskich mistrzostw świata, a nabył je Polsat. Kibic na tym nie straci.. Jest natomiast inny problem. Kiedyś TVP była silna i sport był silny w TVP. W Jedynce, w Dwójce, wszystko jedno. Ale zaczęli sami siebie torpedować.Kiedyś TVP miała dobrą publicystykę sportową. Teraz jej nie ma.
Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów Dziedzictwo dla przyszłości RYS. KATARZYNA GERKA TOMASZ MERTA, DARIUSZ GAWIN, JACEK KOPCIŃSKI Publiczna debata na temat stanu kultury stała się ostatnio całkowicie przewidywalna. Z jednej strony mamy do czynienia z doskonale znanym lamentem nad upadkiem kultury. Mówi się o załamaniu odziedziczonego po PRL, rozbudowanego systemu jej upowszechniania i pauperyzacji środowisk twórczych. Wraz z odzyskaną w roku 1989 wolnością - słyszymy - kultura padła ofiarą wolnorynkowego mitu, narzucającego wiarę w samoregulujący się mechanizm życia publicznego. Z drugiej strony rodzimi obrońcy leseferyzmu każdą ingerencję w spontaniczne procesy gospodarcze i kulturowe z coraz większą nieustępliwością piętnują jako zgubny i pachnący błędami minionej epoki etatyzm. Oba głosy, dodajmy, zdominowały zakończony niedawno Kongres Kultury Polskiej. Układając program Instytutu Dziedzictwa Narodowego, formułując zasadnicze cele jego działalności, pragniemy przekroczyć granice tej rytualnej debaty. Sprzyja temu dystans, z jakim patrzymy dziś na ostatnią dekadę XX wieku. Okres przejściowy W latach dziewięćdziesiątych kultura stała się obszarem gwałtownych konfliktów politycznych. Rozpoczynając budowę zrębów demokracji, wkroczyliśmy w okres przejściowy. Dawne formy życia odchodziły w przeszłość, kontury nowych mgliście majaczyły na horyzoncie przyszłości. W tej sytuacji musiało dojść do starć między przedstawicielami najróżniejszych światopoglądów. Każdy uczestnik sporu wierzył oczywiście, że to właśnie on będzie w stanie określić przyszłą tożsamość Polaków. Rozgorzały zatem zajadłe spory o wartości. Kultura stała się polem walki, a wyniszczające "wojny kulturowe" przyczyniały się do spadku wiary w autonomię i niezależność tej sfery życia publicznego. Gwałtowne konflikty z pierwszych lat niepodległości mogły wprawdzie pomóc społeczeństwu oswoić się z pluralizmem opinii i gustów - wcześniej bowiem, wobec braku demokracji, postulat ten był raczej pobożnym życzeniem, jednak dla wielu jedyną lekcją, jaką wyciągnęli z tych sporów, było przekonanie, iż są one poręcznym narzędziem mobilizowania politycznego poparcia. Nie jest ważne zresztą, pod jakimi hasłami instrumentalizowano kulturę - zdarzało się to przecież wszystkim stronom "kulturowych wojen" lat dziewięćdziesiątych, zarówno obrońcom swojskiej tradycji, jak i zwolennikom zamorskich nowinek. Jedni i drudzy miewali i miewają znaczne kłopoty z uznaniem autonomii kultury, ze zrozumieniem, iż żyje ona swoim własnym, nieco tajemniczym życiem, na które można i należy wpływać, jednak nigdy nie będąc pewnym ostatecznych skutków takich zabiegów. Transformacja, czyli styl życia Kiedy mówimy o kulturze dzisiaj, na progu drugiego dziesięciolecia niepodległości, nie powinniśmy zapominać o czynniku niezwykle istotnym dla jej funkcjonowania - o czasie. W latach dziewięćdziesiątych przyzwyczailiśmy się myśleć o naszym życiu społecznym jako jednym wielkim stanie prowizorycznej tymczasowości. Słowem, którym wciąż określa się wszystko to, co dzieje się w naszym kraju, jest pojęcie transformacji. Słyszymy je od lat i przywykliśmy do niego. Nie dociera więc do nas jego właściwy sens - transformacja to przecież nic innego, jak okres przekształceń, zmiany, przebudowy. Zgadzamy się co do tego wszyscy. A jednak co jest właściwie jej celem? Budowa demokracji i gospodarki wolnorynkowej? Jedno i drugie już w Polsce mamy, ciągle jednak w niedoskonałej postaci. Nadal potrzeba zmian. Może więc zasadniczym celem transformacji jest wejście do zjednoczonej Europy? Im bliżej jesteśmy tego celu, tym lepiej widać, że włączenie się w struktury unijne nie przyniesie kresu transformacji. Przeciwnie - przystąpienie do Unii oznaczać będzie nowy, jeszcze silniejszy impuls do przekształceń wszystkich dziedzin życia gospodarczego i społecznego. Gdzieś w głębi serca żywimy nadzieję, że transformacja to okres przejściowy, czas wielkiej mobilizacji, po którym nastąpi wreszcie upragniony spokój i wytchnienie. Tymczasem rzeczywistość jest całkiem inna. Jeśli przez transformację rozumieć budowę podstaw nowego porządku, to mamy ją już dawno za sobą; jeśli przez to pojęcie rozumieć proces gwałtownych zmian cywilizacyjnych i kulturowych, to trwa ona i trwać będzie jeszcze długo. Transformacja dla żyjącego obecnie pokolenia Polaków to styl życia i zarazem wyzwanie, przed którym nie sposób uciec. Nowe podejście Owa instynktowna, nigdy głośno niewypowiadana wiara w to, iż procesy przekształceń to chwilowy epizod w perspektywie długiego trwania, wpływa także na nasz stosunek do kultury. Nasi niepoprawni wolnorynkowi optymiści na lamenty nad upadkiem kultury odpowiadali zawsze, że są to tylko chwilowe kłopoty, że funkcje mecenasa i animatora kultury przejmie klasa średnia i wolnorynkowe mechanizmy, które wyręczą w tej mierze inteligencję i państwo. Dodawano przy tym często argument, że dawny sposób myślenia o kulturze przesycony był inteligenckim paternalizmem, na który dzisiaj nie może już być miejsca. W wolnorynkowym społeczeństwie nikt nikomu nie może narzucać gustów, ponieważ wszyscy mamy prawo do wyboru, nawet jeśli - jak przyznają co bardziej rozsądni wolnorynkowcy - jest to wybór zły. Po dwunastu latach przemian widać już poczciwą naiwność takiej argumentacji. Przemiany stały się permanentne, niedługo dojrzałość osiągnie pokolenie, które nie zna innego świata, poza światem bezustannych zmian. Potrzebne jest więc zupełnie nowe podejście do problemów kultury, pozbawione zarówno wolnorynkowego hurraoptymizmu, jak i wolnorynkowych fobii, łączące aktywność w sferze kultury z nieufnością w stosunku do wszelkich prób instrumentalizowania kultury dla politycznych celów. Przystępując do opracowywania planów działalności Instytutu Dziedzictwa Narodowego, jeszcze raz postawiliśmy sobie pytania podstawowe. Do czego potrzebna jest kultura? Jaką korzyść możemy odnieść z ochrony naszego narodowego dziedzictwa? Jednak odpowiedź, do jakiej doszliśmy, nie wiąże się z pojęciem korzyści, ale - zobowiązania. Zarówno wobec naszych przodków, jak i następców. Narodowe dziedzictwo kultury nie jest mechanicznie przekazywanym spadkiem; jest przekazem, który należy przyjąć i na nowo uczynić własnym. Tylko wtedy pozostaje ono dziedzictwem żywym, jeśli staje się czymś rzeczywistym dla teraźniejszości, jeśli teraźniejszość potrafi rozpoznać się w jej przekazie, choć niekoniecznie całkowicie z nią się utożsamić. Nie znaczy to jednak, iż ochrona dziedzictwa i kultury nie przynosi także wymiernych korzyści. Wszyscy w latach dziewięćdziesiątych odebraliśmy dobrą lekcję pragmatycznego myślenia o sprawach publicznych i wiemy, że dobro rzeczy samej w sobie nie musi się kłócić z korzyścią, jaką ta rzecz może przynieść społeczeństwu. W wielu wypadkach wolnorynkowe mechanizmy są jednak zbyt słabe lub też nie doprowadziły na razie do powstania wśród nowej klasy średniej poczucia odpowiedzialności za kulturę w takiej skali, aby znacząco rozwiązać jej problemy. Dwanaście lat transformacji pokazały wyraźnie, że oprócz sprawnych profesjonalistów przyczyniających się do krzepnięcia w Polsce cywilizacji potrzebni są również ludzie wrażliwi i twórczy, przyczyniający się do rozwoju kultury. Naszą powinnością jest im pomóc. Stan tymczasowości trwa zbyt długo; rozumnego wsparcia - którego nie należy traktować w kategoriach bezwarunkowej, automatycznej opieki - nie można odkładać na później. Źródło inspiracji dla współczesnych twórców Dlatego powstał Instytut Dziedzictwa Narodowego. Najważniejszym celem jego istnienia będzie wspieranie badania i upowszechniania kultury polskiej oparte na jej najlepszych wzorcach z przeszłości. Dzieło i myśl najwybitniejszych Polaków pragniemy uczynić źródłem inspiracji dla współczesnych twórców i myślicieli, którzy znajdą w Instytucie pomoc w realizacji swoich projektów. Spodziewamy się, że nasza aktywność w obszarze szeroko pojętej humanistyki i twórczości artystycznej, obejmująca refleksję nad najważniejszymi problemami historii, polityki, filozofii, sztuki i teorii kultury, pomoże stworzyć warunki owocnej pracy ludziom pragnącym zaangażować się w budowanie duchowej przyszłości naszego kraju. Zapewne już w tym dziesięcioleciu Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej. Tylko naród mający świadomość swojej tożsamości, zdolny do zachowania ciągłości swego kulturowego dziedzictwa gotowy jest do twórczego rozwoju. Dziedzictwo narodowe, rozumiane jako coś więcej niż tylko suma dokonań przeszłości, stanowi tym samym niezbędny warunek uczestnictwa w przemianach cywilizacyjnych, które przyniesie ze sobą XXI wiek. Stawką nie jest więc trwanie społeczeństwa w jednym kształcie, raczej jego zdolność wykorzystywania własnej tożsamości w kształtowaniu przyszłości. Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów. Potrzebuje polskiej oryginalności, którą możemy wykreować, czerpiąc ze źródeł rodzimej kultury. Autorzy są twórcami koncepcji programowej Instytutu Dziedzictwa Narodowego.
Publiczna debata na temat stanu kultury stała się ostatnio całkowicie przewidywalna. Z jednej strony mamy do czynienia z doskonale znanym lamentem nad upadkiem kultury. Wraz z odzyskaną w roku 1989 wolnością - słyszymy - kultura padła ofiarą wolnorynkowego mitu, narzucającego wiarę w samoregulujący się mechanizm życia publicznego. Z drugiej strony rodzimi obrońcy leseferyzmu każdą ingerencję w spontaniczne procesy gospodarcze i kulturowe z coraz większą nieustępliwością piętnują jako zgubny i pachnący błędami minionej epoki etatyzm. Oba głosy, dodajmy, zdominowały zakończony niedawno Kongres Kultury Polskiej.Układając program Instytutu Dziedzictwa Narodowego, formułując zasadnicze cele jego działalności, pragniemy przekroczyć granice tej rytualnej debaty. Sprzyja temu dystans, z jakim patrzymy dziś na ostatnią dekadę XX wieku. W latach dziewięćdziesiątych kultura stała się obszarem gwałtownych konfliktów politycznych. Rozpoczynając budowę zrębów demokracji, wkroczyliśmy w okres przejściowy. Dawne formy życia odchodziły w przeszłość, kontury nowych mgliście majaczyły na horyzoncie przyszłości. W latach dziewięćdziesiątych przyzwyczailiśmy się myśleć o naszym życiu społecznym jako jednym wielkim stanie prowizorycznej tymczasowości. Słowem, którym wciąż określa się wszystko to, co dzieje się w naszym kraju, jest pojęcie transformacji. Słyszymy je od lat i przywykliśmy do niego. Nie dociera więc do nas jego właściwy sens - transformacja to przecież nic innego, jak okres przekształceń, zmiany, przebudowy. Zgadzamy się co do tego wszyscy. A jednak co jest właściwie jej celem? Stan tymczasowości trwa zbyt długo; rozumnego wsparcia - którego nie należy traktować w kategoriach bezwarunkowej, automatycznej opieki - nie można odkładać na później.
MEDYCYNA Nowe środki farmaceutyczne mogą bez powikłań likwidować ból Superaspiryna w natarciu RYS. MAREK KONECKI ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Amerykańskie koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży nowej generacji środki przeciwbólowe, reklamowane jako "superaspiryna". Leki te przeznaczone są dla ludzi cierpiących na choroby reumatyczne, ale podejrzewa się, że mogą być też przydatne w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelit. W Polsce tymczasem wycofywane są przestarzałe preparaty - m.in. popularne tabletki od bólu głowy "z krzyżykiem". Leki przeciwbólowe, w tym głównie tzw. niesteroidowe środki przeciwzapalne, są jednymi z najczęściej stosowanych farmaceutyków. Jedynie z powodu schorzeń stawów co roku udzielanych jest w Polsce 15 mln porad oraz wypisywanych jest 14 mln recept (na całym świecie - ponad 480 mln). Jeszcze więcej tego typu leków zażywanych jest przez chorych we własnym zakresie - bez recepty. Tym bardziej, że są pomocne w uśmierzaniu innych często występujących dolegliwości, jak bóle głowy oraz kręgosłupa. Są dość bezpieczne, ale nie pozbawione działań niepożądanych, szczególnie gdy są stosowane przewlekle lub w większych dawkach. Stąd coraz większe zainteresowanie preparatami skutecznymi, a jednocześnie najmniej szkodliwymi. Taki jest też powód od dawna już oczekiwanej w kraju decyzji wycofania z użycia starszej generacji leków przeciwbólowych zawierających fenacetynę, jak tabletki z krzyżykiem oraz pyralgina. Ostrożnie z lekami Przewodniczący Komisji Rejestracji Leków Aleksander Mazurek zapowiedział, że środki te znikną z polskiego rynku prawdopodobnie w ciągu pół roku - do wyczerpania się zapasów. Tak postąpiono już przed wieloma laty w większości innych krajów, jak tylko zaczęto podejrzewać, że mogą one doprowadzić do przewlekłej niewydolności nerek - tzw. zespołu nerki analgetycznej. Według danych europejskich, cierpi z tego powodu od 2,5 do 44 proc. pacjentów wymagających hemodializy (podłączenia do sztucznej nerki). Nie wiadomo, jak dużo takich chorych jest w Polsce. "Przewodnik farmakoterapii" zwraca jedynie uwagę, że okoliczności powstania tego uszkodzenia nie są w pełni wyjaśnione. "Przypisywanie roli jedynego winowajcy fenacetynie nie potwierdziło się: w wielu krajach po jej wycofaniu częstość uszkodzeń nerek zmniejszyła się tylko nieznacznie." U wielu chorych odstawienie leku prowadzi do częściowego cofnięcia się zmian. Dlatego za bardziej ryzykowne uznaje się długotrwałe i systematyczne (zwłaszcza codziennie) przyjmowanie dużych dawek wszelkich preparatów przeciwbólowych, zwłaszcza więcej niż tylko jednego. Z tym większym zainteresowaniem oczekiwane jest wprowadzenie nowej generacji pochodnych aspiryny. Ich producenci twierdzą, że zachowują one niektóre zalety popularnej pigułki, ale pozbawione są jej podstawowej wady: przy dłuższym zażywaniu nie wywołują dolegliwości przewodu pokarmowego - bólów, nudności, wymiotów i zaburzeń trawienia lub pobolewania wątroby. Takim lekiem jest Celebrex amerykańskiej firmy Searl, zarejestrowany w grudniu 1998 r. przez amerykański Urząd ds. Żywności i Leków (FDA) w leczeniu gośćca (choroby zwyrodnieniowej stawów) oraz reumatoidalnego zapalenia stawów (choroby autoimmunologicznej). Przewiduje się, że jeszcze w tym roku ma być dopuszczony do sprzedaży Vioxx koncernu farmaceutycznego MSD, a w przygotowaniu jest kilkanaście innych środków o podobnym działaniu takich potentatów, jak Johnson & Johnson oraz GlaxoWellcome. W Polsce jak na razie dostępny jest jedynie Meloxicam niemieckiej firmy Boehringer Ingelheim, wskazany do leczenia reumatoidalnego zapalenia stawów, choroby zwyrodnieniowej stawów, lumbago, postrzału oraz dny. Fatalne powikłania Aspiryna jest jednym z najczęściej stosowanych środków i na pewno takim pozostanie, jednak ze względu na ryzyko powikłań coraz częściej wypierana jest w niektórych dolegliwościach przez inne farmaceutyki. Przykładem jest paracetamol, nie powodujący zaburzeń jelito-żołądkowych, zalecany w łagodzeniu lekkich i średnich bólów, raczej nie związanych z procesami zapalnymi, jak bóle menstruacyjne i urazy, a także bóle głowy, zębów i kręgosłupa. Polecany jest nawet w bólach reumatoidalnych, gdy nie pomaga użycie jednego niesteroidowego leku przeciwzapalnego, bo włączenie jeszcze jednego preparatu o podobnym działaniu ze względu na powikłania nie jest wskazane. Nową konkurencją dla kwasu acetylosalicylowego mogą być "superaspiryny", przydatne np. w uśmierzaniu dolegliwości wywołanych przez schorzenia reumatyczne. Cierpiący na nie ludzie muszą całymi latami zażywać środki przeciwbólowe, głównie niesteroidowe leki przeciwzapalne, powodujące u co trzeciego chorego uszkodzenia śluzówki żołądka. Co jest tym bardziej niepokojące, że u wielu z nich wykrywane są dopiero wtedy, gdy wywołują krwawienia wewnętrzne. W Polsce nie jest znana liczba tego rodzaju powikłań. Wiadomo jedynie, że w USA wskutek ich zażywania co roku 100 tys. chorych trafia do szpitala z powodu wrzodów przewodu pokarmowego, a u 10-20 tys. chorych doprowadzają one do zgonu. Według dr Gurkipala Singha z Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii, tragedie zdarzają się częściej niż zgony spowodowane astmą, rakiem szyjki macicy oraz czerniakiem skóry. Wprowadzane obecnie leki nowej generacji powinny być mniej szkodliwe, gdyż mają to samo działanie terapeutyczne - przeciwzapalne i przeciwbólowe, a przy tym zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego. W ich opracowaniu uczeni wykorzystali odkrycie, iż niesteroidowe leki przeciwzapalne w różnym stopniu hamują działanie dwóch enzymów cykloksygenazy (COX-1 oraz COX-2), wykorzystywanych do produkcji prostaglandyn: pierwszy osłania przewód pokarmowy, a drugi uczestniczy w procesach zapalnych. Wystarczyło zatem zastosować preparat, który działa selektywnie - tylko na jeden enzym (COX-2), związany tylko z procesami zapalnymi. U zdrowego człowieka enzym ten występuje tylko w śladowych ilościach, pod wpływem zapalenie nasila ból i wydłuża stan zapalny. Wystarczy zatem zablokować jego działanie, by uniknąć działań niepożądanych, wywołanych hamowaniem enzymu COX-1, biorącego udział w ochronie żołądka, nerek i utrzymaniu prawidłowej krzepliwości krwi. Nadzieje i kontrowersje Pierwsze wybiórczo działające środki hamują działanie niepożądanego enzymu 100 razy silniej niż COX-1. Kolejne preparaty mają być jeszcze bardziej skuteczne. Będą przydatne zarówno w leczeniu reumatyzmu, jak i bólów zębów, bólów pooperacyjnych oraz dolegliwości menstruacyjnych, a nawet w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelita grubego. Jednak nie wszyscy specjaliści się z tym zgadzają. Krytycy twierdzą, że leki te nie zostały jeszcze dostatecznie przebadane. Enzym COX-2 prawdopodobnie nie jest wyłącznie "czarną owcą", gdyż pełni w organizmie również ważne funkcje - w nerkach, naczyniach krwionośnych, kościach, szpiku kostnym oraz w mózgu. Jej blokowanie może zatem wywoływać inne, nie znane jeszcze powikłania, np. zaburzenia pracy nerek oraz odnowy tkanki kostnej. Środki te nie zastąpią tradycyjnej aspiryny, która blokując enzym COX-1 obniża krzepliwość krwi, a tym samym zmniejsza ryzyko zawału serca oraz udaru niedokrwiennego mózgu. Zawsze zatem będzie pomocna w profilaktyce chorób układu krążenia, co potwierdzają opublikowane niedawno przez "JAMA" badania Jiang He z Uniwersytetu Chicagowskiego. Poza tym superaspiryny nie zawsze tak skutecznie likwiduję bóle, jak starsze leki. Nie będą zatem lepszą ofertą dla każdego chorego. Mogą jednak okazać się niezastąpione u tych osób, które muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe.
W Polsce wycofywane są z użycia leki przeciwbólowe zawierające fenacetynę. Podejrzewa się, że stosowane przewlekle lub w większych dawkach mogą doprowadzić do przewlekłej niewydolności nerek. Tymczasem koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży pochodne aspiryny nowej generacji. "Superaspiryny" mają być przydatne zarówno w leczeniu reumatyzmu, jak i bólów zębów, bólów pooperacyjnych oraz dolegliwości menstruacyjnych, a nawet w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelita grubego. W Polsce na razie dostępny jest Meloxicam niemieckiej firmy Boehringer Ingelheim, wskazany do leczenia reumatoidalnego zapalenia stawów, choroby zwyrodnieniowej stawów, lumbago, postrzału oraz dny. Leki nowej generacji mają być mniej szkodliwe niż dotychczas stosowane niesteroidowe leki przeciwzapalne, gdyż zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego. Działają bowiem wybiórczo: hamują działanie niepożądanego enzymu COX-2, wydłużającego stan zapalny, nie blokując przy tym działania enzymu COX-1, osłaniającego przewód pokarmowy. Krytycy twierdzą jednak, że leki te nie zostały jeszcze dostatecznie przebadane i że blokowanie enzymu COX-2 może wywoływać inne, nie znane jeszcze powikłania, np. zaburzenia pracy nerek oraz odnowy tkanki kostnej. Superaspiryny nie zastąpią tradycyjnej aspiryny, która zawsze będzie pomocna w profilaktyce chorób układu krążenia. Poza tym superaspiryny nie zawsze tak skutecznie likwidują bóle, jak starsze leki. Mogą jednak okazać się niezastąpione u tych osób, które muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe.
Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem w 10. rundzie Stracone złudzenia Komentarz: Gołota znów zadziwił Fot. (C) AP JANUSZ PINDERA Zbije go jak psa" - mówił przed pojedynkiem w Atlantic City manager Andrzeja Gołoty, Ziggy Rozalski. Don Turner, trener Michaela Granta, był pewny zwycięstwa swojego boksera. "To mistrz XXI wieku - mówił dziennikarzom. - Najpierw pokona Gołotę, a później rozprawi się z Lennoxem Lewisem". 27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown (202 cm, 114 kg) nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse. Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. Jego akcja, po której Grant padł na deski, była szkoleniowa. Polak zaczął podwójnym lewym prostym, po którym wystrzelił prawym, i wydawało się, że jest po walce. Grant to jednak kawał chłopa. Były gracz futbolu amerykańskiego wstał dość szybko i robił wszystko, by przetrwać do gongu kończącego pierwsze starcie. Nie uchronił się jednak od kilku mocnych ciosów Polaka i równo z gongiem znów leżał na deskach. "Byłem w poważnych opałach, ale kontrolowałem sytuację - mówił Grant po zakończeniu pojedynku. - Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku" - tłumaczył dziennikarzom. Don Turner, trener Granta, przyznał, że w trakcie walki miał dla niego jedną radę. "Powiedziałem mu, tylko bez paniki. Wiesz, co musisz teraz zrobić. Znokautuj go...!". Druga runda, podobnie jak pierwsza, przebiegała pod dyktando Polaka. Jego przewaga nie była jednak tak przygniatająca jak w pierwszym starciu, ale sędziowie tym razem też nie mieli wątpliwości, kto jest lepszy. W trzeciej rundzie poniżej pasa uderzył Michael Grant, ale Randy Naumann przymknął na to oko. Dla Gołoty nie był już tak łaskawy. Gdy tylko ten uderzył nieprawidłowo, z miejsca został ukarany ostrzeżeniem i odebraniem punktu. Kilka minut później ringowy wyrównał dług wobec Gołoty i odebrał punkt Grantowi. Ta sytuacja i dobra postawa Polaka w tym starciu dała mu wygraną w czwartej rundzie 10:8. O Grancie jednak nie darmo się mówi, że to robot, który rozkręca się z rundy na rundę i wyniszcza rywali siłą swoich ciosów. W piątym starciu to on był górą. Trafiał częściej i mocniej, choć wydawało się, że jego ciosy nie robią większego wrażenia na byłym mistrzu Polski. Szósta runda tego pojedynku na pewno nie przejdzie do historii. To były bezsprzecznie najmniej ciekawe trzy minuty pojedynku. Kolejna runda, również remisowa, też nie wniosła nic nowego do sprawy. Gołota i Grant sprawiali już wrażenie wyraźnie zmęczonych. Walka od pierwszego gongu prowadzona była w dużym tempie, a ciosy z obu stron przypominały uderzenia młota pneumatycznego. Ósme starcie, choć znacznie ciekawsze niż poprzednie, również nie zmieniło niczego w obrazie pojedynku. W dziewiątej rundzie Gołota znów przyśpieszył i sędziowie, chyba bez większych oporów, mogli zapisać ją na konto polskiego pięściarza. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. Przewaga była wyraźna: siedem, pięć i trzy punkty. W tym momencie przypomniała się druga walka z Riddickiem Bowe'em. Wtedy też były pięściarz warszawskiej Legii przegrał pojedynek na własne życzenie. Po jednym z potężnych ciosów Bowe'a nie wytrzymał nerwowo i uderzył poniżej pasa, za co został zdyskwalifikowany. Tym razem Polak walczył czysto, zachowywał się w ringu jak dżentelmen. Nie zamierzał też bronić zdobytej wcześniej przewagi. To on wciąż był tym, który dyktował tempo i rozwój wydarzeń w ringu. Niepokojące było tylko to, że jego lewy prosty nie dochodził celu już tak często i precyzyjnie jak wcześniej. W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. Gołota nawet nie drgnął, choć cios był potężny. Chwilę później dłuższy i jeszcze mocniejszy prawy prosty Granta wyraźnie wstrząsnął Gołotą. To był początek końca. Grant, który zaczyna każdy pojedynek od słów: "Niech cię Bóg błogosławi", rozpoczął wyniszczający atak. Tym razem chyba wszystkim stanęły przed oczami obrazy z walki Gołota - Lewis. Tak samo jak wtedy Polak nie potrafił się przed tym atakiem obronić. Grant bił mocno, ale niezbyt celnie. Jednak po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Po raz pierwszy i ostatni w tej walce. Wstał wprawdzie dość szybko, jeszcze szybciej przyjął postawę bokserską, ale Randy Naumann przerwał pojedynek. Publiczność zgromadzona w hotelu Taj Mahal przyjęła tę decyzję gwizdami. Gołota nie wyglądał na zaskoczonego. Bardziej zdziwiony był Grant, do którego powoli docierało, że wygrał przegraną walkę. Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Czy zarobi następne, zależy tylko od niego. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak. To jednak wcale nie musi być przeszkodą do podpisania jeszcze jednego intratnego kontraktu. Grant: Kontrolowałem sytuację. Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku. Nie ponowił. Dramat w ringu. Bokser walczy o życie Walka poprzedzająca pojedynek Gołota - Grant zakończyła się w dramatyczny sposób. W pojedynku o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych w kategorii junior średniej Paul Vaden znokautował w 10. rundzie prowadzącego na punkty Stephana Johnsona. Mimo zabiegów lekarzy Johnson nie odzyskał przytomności i został odwieziony do szpitala w Atlantic City. Jego stan jest krytyczny. Komentarz Gołota znów zadziwił Andrzej Gołota znów wszystkich zaskoczył. W pojedynku z faworyzowanym Michaelem Grantem walczył dobrze; udowodnił, że potrafi to robić. Kiedyś, w dwóch walkach ze słynnym Riddickiem Bowe'm pokazał ogromne umiejętności i brak panowania nad swoimi emocjami. Dwukrotnie przegrał przez dyskwalifikację, ale mimo to dostał szansę i walczył z Lennoxem Lewisem o mistrzostwo świata. Gołota jest nieobliczalny. To dziwny bokser i jeszcze dziwniejszy człowiek. "Każdy ma jakąś ciemną stronę" - mówił dziennikarzom podczas ostatniej konferencji prasowej w Atlantic City. Trudno określić, co miał na myśli. Nikt tak naprawdę nie wiedział, dlaczego w dwóch walkach bił Bowe'a poniżej pasa i przegrywał walki, które zapewne wygrałby wysoko na punkty. Trudno też powiedzieć, dlaczego po kilku mocnych ciosach Granta, nie podjął walki w dziesiątej rundzie. Wydawało się, że był w stanie dotrwać do gongu kończącego to starcie. Stało się jednak inaczej. Raz jeszcze prysły sny o potędze, raz jeszcze okazało się, że Gołota nie umie wygrywać najważniejszych pojedynków, nawet wtedy, gdy prowadzi wysoko na punkty. Gdyby pokonał Granta, prawdopodobnie w połowie przyszłego roku biłby się z Witalijem Kliczką, mistrzem świata organizacji WBO. A z kim spotka się teraz, po porażce? Nie można wykluczyć, że powie koniec i zawiesi rękawice na kołku. Gołota od dawna powtarza, że nie lubi boksu i walczy tylko dla pieniędzy. Jeśli tak jest w istocie, to chyba jeszcze się skusi. Wciąż stać go na wielkie rzeczy. Janusz Pindera
27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse.Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak.
Piłka nożna Ulice Krakowa przez cały rok są areną "świętej wojny" toczonej przez fanów Wisły i Cracovii. Zadymy z udziałem kibiców nikogo już w Krakowie nie szokują. Jak uratować Cracovię Bilans ostatnich awantur to 51 zatrzymanych, kilku rannych policjantów i straty materialne wynoszące ponad 100 tysięcy złotych FOT. ŁUKASZ TRZCIŃSKI WOJCIECH HARPULA Cracovia w tym roku obchodzi 95-lecie istnienia. Będzie to chyba najsmutniejszy jubileusz w dziejach "Pasów" - klub stoi bowiem na krawędzi bankructwa, a jego kibice urządzili niedawno burdy, jakich Kraków nie widział od czasów stanu wojennego. Historia Cracovii rozpoczyna się w czerwcu 1906 roku. W Krakowie goszczą dwie najlepsze drużyny piłkarskie z Lwowa - Czarni i IV Gimnazjum. Piłkarze ze stolicy Galicji przyjechali sprawdzić, co potrafią młodzi krakowianie, którzy kopią piłkę na Błoniach. Do rywalizacji z lwowiakami stają dwie ekipy - "biało-czerwoni" i "akademicy". Krakowianie mecze przegrywają, ale już tydzień później organizują zespół piłkarski z prawdziwego zdarzenia. Nowy klub przyjmuje nazwę Cracovia i barwy biało-czerwone. W 1910 roku krakowski zespół otrzymuje tytuł drużyny I Klasy Austriackiej. Dwa lata później ma już własne boisko u wylotu Błoń, na którym rozgrywa mecze do dziś. Po powstaniu niepodległego państwa polskiego Cracovia przeżywa najlepszy okres. W 1921 roku zdobywa pierwszy tytuł piłkarskiego mistrza kraju. Siedmiu piłkarzy Cracovii gra w reprezentacji Polski, w pierwszym meczu międzypaństwowym z Węgrami. Do 1939 roku krakowski klub jeszcze trzykrotnie sięga po mistrzostwo Polski. Ostatni raz jego piłkarze zwyciężają w lidze w 1948 roku. Trzecia liga Rok później "Pasy" świętowały jeszcze zdobycie wicemistrzostwa, ale potem rozpoczął się powolny upadek. Ostatni raz Cracovia grała w I lidze w 1983 roku. Teraz jej piłkarze występują w grupie małopolskiej III ligi. Po rundzie jesiennej zajmują trzecie miejsce, ze stratą 7 punktów do lidera, krakowskiego Hutnika. Z kilkudziesięciu sekcji (między innymi hokej na trawie, golf, żużel, a nawet bobsleje) do dzisiaj pozostały cztery: piłki nożnej, juniorskiej koszykówki, kolarska i hokejowa. Starzy kibice "Pasów" winą za upadek klubu obarczają komunistyczne władze. Mają trochę racji. Sekretarze różnych szczebli nie lubili Cracovii. "Pasy" spotkał los podobny do Polonii Warszawa. "Inteligenckie" i "burżuazyjne" kluby zostały skazane na wegetację w cieniu kombinatów sportowych, otoczonych opieką przez wpływowe resorty. W Warszawie najważniejsza była wojskowa Legia, pod Wawelem zaś milicyjna Wisła. Polonia i Cracovia przetrwały "realny socjalizm" dzięki przywiązaniu wiernych sympatyków i osobistemu zaangażowaniu działaczy. Polonii udało się odnaleźć w kapitalistycznej rzeczywistości. Cracovia po 1989 roku działała nadal według starych zasad, zupełnie nie pasujących do nowych warunków. Pieniędzy starczało na związanie końca z końcem, ale na nic więcej. Efektem była dalsza sportowa i organizacyjna degrengolada klubu. Nadzieja na lepsze czasy pojawiła się w 1997 roku. Terenami Cracovii zainteresował się bogaty inwestor - niemiecki holding Ivaco, który postanowił zrobić w Krakowie dobry interes. W lipcu 1997 roku powstał Miejski Klub Sportowy Cracovia Spółka Akcyjna. 95 procent udziałów stało się własnością miasta Kraków, które wniosło aportem do spółki zajmowane przez Cracovię tereny przy ul. Kałuży i alei 3 Maja. Niedługo potem została podpisana umowa między Radą Miasta Krakowa, Cracovią i Ivaco. Na jej mocy niemiecki inwestor zobowiązywał się do zbudowania na terenie Cracovii centrum handlowo-usługowego i podziemnego parkingu na 500 samochodów, z którego zyski miał czerpać klub. Niemcy mieli też wybudować Cracovii nową siedzibę. "Pasy" oddawały swoje tereny w dzierżawę na 50 lat, w zamian zyskiwały długoletnią stabilizację finansową. Dobra martwej ręki Planowana inwestycja wywołała jednak prawdziwą burzę pod Wawelem. Przeciwko budowie zaprotestowali okoliczni mieszkańcy i "zieloni". Mieszkańcy chcieli spokoju w sąsiedztwie. Ekolodzy obawiali się zabudowy części Błoń (wielka łąka niemal w środku miasta), które w Krakowie darzy się szacunkiem porównywalnym z najsłynniejszymi zabytkami. Najmocniejsze argumenty miały jednak ss. norbertanki, które już kilka lat przed planowaną inwestycją zgłosiły roszczenia do części terenów przekazanych Ivaco przez Cracovię. W 1912 roku Cracovia wydzierżawiła od klasztoru tereny, na których powstał stadion. W 1950 roku ss. norbertanki straciły do nich prawo - ówczesne władze odebrały je siostrom jako tzw. ziemskie dobra martwej ręki. Od 1992 roku przed Wspólną Komisją Episkopatu i Rządu trwa postępowanie w sprawie zwrotu terenów przy ul. Kałuży. Plany Ivaco i Cracovii tylko zaogniły sytuację. Siostry złożyły bowiem deklarację, że po odzyskaniu własności nie wyrażą zgody na budowę centrum handlowego. Mimo protestów i niewyjaśnionej sytuacji własnościowej, w 1999 roku została wydana decyzja zezwalająca na rozpoczęcie budowy. Niedługo potem uchylił ją jednak wojewoda, nakazując dopracowanie projektu. Inwestor poprawił projekt zgodnie z zaleceniami wojewody i po raz drugi można było ruszać z budową. Wojewoda jednak i tym razem doprowadził do wstrzymania inwestycji. Jacek Lackowski przesłał całą dotyczącą sprawy dokumentację do Wspólnej Komisji Episkopatu i Rządu. Zrobił to na prośbę jej współprzewodniczącego ks. Tadeusza Nowoka. To opóźniło rozpoczęcie prac i spowodowało, że przedstawiciele Ivaco zaczęli tracić cierpliwość. Ze spornego terenu wycofała się ekipa budowlana, a prezes Cracovii otrzymał pismo nakazujące opuszczenie prowizorycznej siedziby klubu przy ul. Kraszewskiego, mieszczącej się w barakach będących własnością niemieckiej firmy. Dotychczasowa siedziba, znajdująca się na terenie planowanej budowy, została wcześniej rozebrana. Nowy lokal klubowy, obiecany przez Ivaco, można było obejrzeć tylko na papierze. Cracovia została bez dachu nad głową i, co gorsza, bez pomysłu na przyszłość. Żaden z działaczy nie opracował bowiem planu B. Zarząd "Pasów" przyszłość klubu wiązał wyłącznie z powodzeniem przedsięwzięcia Ivaco. Wtedy na ulice Krakowa wyszli szalikowcy. Starsi panowie, snoby i szalikowcy Na trybunach stadionu przy Kałuży generalnie można spotkać trzy typy osób. Pierwszy to starsi panowie, którzy po raz pierwszy na mecz "Pasów" przyszli bardzo dawno temu. Bez końca rozpamiętują czasy minionej świetności, narzekają na ciężki los ukochanego klubu, ale gdyby nawet Cracovia grała w lidze okręgowej i tak przychodziliby na jej mecze. Drugą kategorię tworzą ludzie, dla których "chodzenie na Cracovię" jest pewnego rodzaju snobizmem. Czymś lepszym i bardziej wartościowym jest przecież kibicowanie drużynie grającej w III lidze, niż Wiśle, która kroczy po tytuł mistrza Polski. Kibicowanie Wiśle jest proste, łatwe i przyjemne. Bycie fanem Cracovii wymaga szlachetnego samozaparcia i poświęceń. Trzeci typ fanów "Pasów" to szalikowcy. W ciągu ostatnich dziesięciu lat nazwa "Cracovia" pojawiała się w mediach najczęściej z dwóch powodów - noworocznego treningu, rozgrywanego zawsze 1 stycznia w samo południe lub kolejnej zadymy urządzonej przez krakowskich szalikowców. Cieszą się oni bardzo złą sławą. Należą do najbardziej niebezpiecznych kibiców piłkarskich w Polsce. W "lidze chuliganów" od lat plasują się w ścisłej czołówce. Są nieobliczalni i brutalni. Często zachowują się jak zwykli bandyci. Szalikowiec Cracovii śmiertelnie ranił nożem kibica ze Szczecina przed meczem Polska - Anglia w 1993 roku. Ulice Krakowa przez cały rok są areną "świętej wojny" toczonej przez fanów Wisły i Cracovii. Dlatego zwykłe pobicia i zadymy z udziałem kibiców "Pasów" nikogo już w Krakowie nie szokują. Podobnie jak kominiarki i kije bejsbolowe znajdowane w ich domach przez policję. Dla wielu z nich kibicowanie jest tylko wygodnym pretekstem do urządzenia kolejnej rozróby z wrogimi szalikowcami lub policjantami. Ukradli czapkę Trzecioligowe boiska nie dostarczają ku temu wielu możliwości - dlatego fani Cracovii należą do najbardziej aktywnych uczestników rozrób podczas meczów reprezentacji Polski. W światku kibiców ich przyjaciółmi są fani Arki Gdynia, Polonii Warszawa, Sandecji Nowy Sącz i Tarnovii. Najwięcej szalikowców "Pasów" mieszka w staromiejskiej dzielnicy Kazimierz oraz peryferyjnych blokowiskach - Bieżanowie, Prokocimiu i Kurdwanowie. Ich protest przeciwko decyzjom wojewody przerodził się szybko w pospolitą zadymę, która różniła się od dotychczasowych jedynie skalą. Jej bilans to 51 zatrzymanych, kilku rannych policjantów i straty materialne wynoszące ponad 100 tysięcy złotych. Kibice Cracovii nie oszczędzili nawet portiera w Wierzynku - ukradli mu czapkę od liberii. Prezes Cracovii Andrzej Palczewski potępił zachowanie szalikowców, a Rada Miasta uchwaliła rezolucję rozpoczynająca się od słów - "Klub Cracovia musi zostać uratowany". Także wojewoda nie zraził się jajkami rzucanymi w budynek Urzędu Wojewódzkiego i zaproponował powołanie "okrągłego stołu", który miałby ostatecznie wyjaśnić wszystkie sprawy związane ze spornym terenem i planowaną inwestycją. Mają przy nim zasiąść przedstawiciele ss. norbertanek, Kurii, Ivaco, Cracovii i Rady Miasta. Jego szybkie powołanie jest w zasadzie jedyną szansą na to, by Cracovia doczekała swojego 100-lecia. -
Historia Cracovii rozpoczyna się w 1906 roku. Po powstaniu niepodległego państwa polskiego Cracovia przeżywa najlepszy okres. Ostatni raz piłkarze zwyciężają w lidze w 1948 roku. potem rozpoczął się powolny upadek. Starzy kibice "Pasów" winą za upadek klubu obarczają komunistyczne władze. po 1989 roku Pieniędzy starczało na związanie końca z końcem. w 1997 roku holding Ivaco zobowiązywał się do zbudowania na terenie Cracovii centrum handlowo-usługowego i podziemnego parkingu, z którego zyski miał czerpać klub. Przeciwko budowie zaprotestowali okoliczni mieszkańcy i "zieloni". ss. norbertanki zgłosiły roszczenia do części terenów przekazanych Ivaco przez Cracovię. Wojewoda doprowadził do wstrzymania inwestycji. Wtedy na ulice Krakowa wyszli szalikowcy. Ich protest przeciwko decyzjom wojewody przerodził się w zadymę. wojewoda zaproponował powołanie "okrągłego stołu". Mają przy nim zasiąść przedstawiciele ss. norbertanek, Kurii, Ivaco, Cracovii i Rady Miasta.
WARSZAWA Honorowe obywatelstwo stolicy Pierwszy był Piłsudski, ostatni będzie Jan Paweł II? FILIP FRYDRYKIEWICZ Prymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych w rządzie Józefa Oleksego Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński. Co łączy te cztery postacie? Miały w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy. Miały, ale nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie. Wczoraj w Zamku Królewskim obchodzono uroczyście, jak co roku, święto Warszawy. W sali Balowej zebrała się Rada Warszawy, prezydent Marcin Święcicki przywdział ozdobny, kuty łańcuch z syrenką, a profesor Marian M. Drozdowski wygłosił wykład "Rola rady miejskiej w ujęciu historycznym". Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem. Takim samym od lat. Tylko tym razem prezydent nie wręczył kolejnym osobistościom dyplomów honorowego obywatela Warszawy. Dlaczego? Rozbrat stopuje Radni Klubu Radni Prawicy zgłosili kandydaturę kardynała Józefa Glempa. Prezydent Warszawy Marcin Święcicki i Klub Unii Wolności zgłosili Władysława Bartoszewskiego, Franciszka Kamińskiego przedstawili natomiast kombatanci z Batalionów Chłopskich. Wszyscy kandydaci wstępnie zgodzili się pretendować do tytułu. Kiedy znane już były te trzy kandydatury zebrał się klub radnych SLD - PSL. Radnym lewicy nie podobało się, że do zaszczytu honorowego obywatela stolicy pretendują przedstawiciel Kościoła i człowiek zamieszany w sprawę oskarżenia o szpiegostwo Józefa Oleksego (Władysław Bartoszewski był na słynnym spotkaniu u prezydenta Lecha Wałęsy, kiedy minister Andrzej Milczanowski poinformował o podejrzeniach UOP wobec premiera). - Myślę, że nastrój był taki, że te dwie kandydatury mogłaby zrównoważyć tylko osoba generała Jaruzelskiego - mówi jeden z uczestników spotkania. - Choć oczywiście taka kandydatura nie padła. Wtedy właśnie radni SLD rozważali zgłoszenie jako własnego kandydata Jerzego Majewskiego. Majewski, inżynier po Politechnice Warszawskiej, był od 1967 roku przewodniczącym Rady Narodowej m.st. Warszawy, a od 1973 do lutego 1982 roku prezydentem Warszawy. Od 1968 do 1981 roku także członek KC PZPR, a w latach 1969 -1976 poseł na Sejm. Po odejściu z ratusza został wiceministrem budownictwa i pełnomocnikiem rządu do spraw budowy metra. - Majewskiego wymyślił prawdopodobnie Rozbrat [siedziba SdRP mieści się przy tej ulicy - red.]. Chodziło o zastopowanie Glempa - mówi nasz rozmówca z SLD. - Bartoszewski był ewentualnie do przyjęcia jako żołnierz AK, ratujący podczas wojny Żydów z getta, powstaniec warszawski. Można było się umówić, że zgodzimy się na niego, chociaż wyraźnie zaznaczymy, że tylko za zasługi sprzed lat. Majewski albo żaden W Radzie Warszawy panuje zasada, że honorowym obywatelem Warszawy zostaje osoba zaakceptowana przez całą radę. Chodzi o to, by w chwili głosowania uchwały przyznającej tytuł nie było przetargów na sali. Żeby nie dopuścić do sytuacji, że jeden honorowy obywatel dostał więcej głosów od drugiego. - Kandydaturę prymasa utrzymywaliśmy dosyć długo w tajemnicy, żeby nie uprzedzać komunistów - mówi chcący zachować anonimowość radny prawicy. Kiedy okazało się, że SLD wysuwa jako kontrkandydata Majewskiego, prawica stanowczo zaprotestowała. - Był dla nas nie do przyjęcia. Abstrahując nawet od tego, czy zrobił coś dla miasta, czy nie - a raczej nie zrobił - nie miał nic wspólnego z demokracją i wolnym krajem. Trudno go teraz nagradzać - mówi prawicowy radny. Ostateczną listę kandydatów na honorowych obywateli stolicy ustala konwent Rady Warszawy, w skład którego wchodzą członkowie prezydium rady plus przedstawiciele klubów - UW, Radnych Prawicy (PC, KPN, UPR) i SLD - PSL. Podczas spotkania konwentu szybko okazało się, że lewica nie zamierza popierać prymasa, prawica nie dopuszcza zaś myśli o uhonorowaniu komunistycznego prezydenta Warszawy. W tej sytuacji zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany. - Postkomuniści zasugerowali, że albo będzie Majewski, albo żaden. Zaszantażowali nas i osiągnęli cel - mówi wiceprzewodniczący Rady Warszawy Grzegorz Zawistowski (Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, na terenie rady nie zrzeszony). - Dała o sobie znać niedojrzałość polityczna SLD. Ponieważ nie podobała im się kandydatura prymasa uniemożliwili wybór jakiegokolwiek honorowego obywatela. W takich kwestiach partie polityczne powinny się powściągać. Inaczej robią krzywdę sobie i miastu - dodaje. Zawistowski zapowiada, że prawica nie da za wygraną i zgłosi kandydaturę prymasa Józefa Glempa w przyszłym roku. Przewodniczący klubu radnych SLD Jan Wieteska nie chce komentować tego, co się stało. - Od początku byłem zwolennikiem nie przyznawania honorowego obywatelstwa w tym roku. W zeszłym roku był Jan Paweł II i teraz może być przerwa. Na rok przed wyborami samorządowymi powinniśmy unikać sporów politycznych, a zająć się problemami merytorycznymi - mówi. Skibniewski przepadł, Gomulicki odmówił Tegoroczny przypadek politycznego poróżnienia na tle wyboru honorowych obywateli nie jest pierwszy. W ubiegłym roku, roku uroczyście obchodzonego 400-lecia stołeczności Warszawy, Rada Warszawy uchwaliła przyznanie tytułu Janowi Pawłowi II. Kilkudziesięcioosobowa grupa radnych pojechała wtedy do Rzymu na audiencję u papieża. Oficjalna delegacja wręczyła Ojcu Świętemu dyplom. Podobno zdziwił się niepomiernie, bo, jak sam przyznał, Warszawy specjalnie nie zna i nie mógłby poruszać się po niej bez przewodnika. Ale nim doszło do spotkania radnych z Janem Pawłem II odbyło się posiedzenie Rady Warszawy. Prezydent przedstawił zasługi papieża dla kraju, wspomniał jego pielgrzymki, podczas których zawsze odwiedzał Warszawę. Przypomniał, że w trudnych chwilach "jego obecność ożywiała serca i umysły nas wszystkich" (cytat za "Życiem Warszawy", 26.03.97 r.). Podczas głosowania kilkoro radnych z SLD wolało wyjść na kawę do bufetu. Jeden z nich jednak został i głosował przeciwko uchwale. Jak tłumaczył w kuluarach, nie przekonano go, że papież ma zasługi dla Warszawy. Zapanowała konsternacja, a nawet oburzenie. Przewodniczący przerwał obrady i zebrał konwent. W końcu udało się nakłonić socjaldemokratę do wycofania swego głosu. - Oświadczyłem, że jeśli tego wymaga dobro miasta i jezdnie w mieście mają być od tego równiejsze, to proszę uznać, że nie wziąłem udziału w głosowaniu - wspomina Andrzej Golimont. Tak też zrobiono. Z kolei w 1994 roku za honorowe obywatelstwo miasta podziękował i nie przyjął go znany varsavianista, pisarz i krytyk Juliusz Wiktor Gomulicki. Zrobił to protestując przeciwko nie przyznaniu przez radę tego samego tytułu architektowi i urbaniście, współorganizatorowi Biura Odbudowy Stolicy Zygmuntowi Skibniewskiemu. Kilkoro radnych przypomniało sobie, że Skibniewski od 1952 do 1956 roku był posłem na Sejm, wchodził też w skład prezydium Komitetu Obrońców Pokoju. Uznano to za kompromitującą działalność polityczną. W głosowaniu Skibniewski przepadł. W tym czasie leżał chory i nieprzytomny w szpitalu. - Profesor Skibniewski był posłem, ale nie działał politycznie - powiedział prasie Gomulicki. - Oprócz tego był orlątkiem lwowskim, walczył w wojnie z bolszewikami, był członkiem Armii Krajowej i więźniem obozu hitlerowskiego. Jest autorem dwóch planów odbudowy Warszawy, projektów Trasy W-Z i Domu Słowa Polskiego - mówił oburzony "przekształcaniem sesji rady w procesy polityczne" Gomulicki (za "Życiem Warszawy", 19.04.1994 r.). Za darmo autobusem Honorowe obywatelstwo Warszawy nadawane jest od 1918 roku. Pierwszy otrzymał ten tytuł Józef Piłsudski. W dwudziestoleciu międzywojennym Rada Miasta przyznawała go jeszcze ośmiokrotnie. Przeważnie znanym politykom i żołnierzom. Po wojnie tradycję wskrzesił w 1992 roku samorząd kierowany przez prezydenta Stanisława Wyganowskiego. W pierwszym rzucie, starając się nadrobić zaległości, wyróżniono pięć osób - Jerzego Waldorffa, zasłużonego m. in. dla ratowania Powązek, Aleksandra Gieysztora, szefa Informacji Biura Informacji i Propagandy KG AK, długoletniego dyrektora Zamku Królewskiego, Stanisława Broniewskiego Orszy, naczelnika Szarych Szeregów, Janinę i Zbigniewa Carroll-Porczyńskich, którzy sprowadzili do kraju galerię obrazów. W następnym roku honorowymi obywatelami zostali Lady Sue Ryder, działaczka charytatywna z Wielkiej Brytanii, zakładająca ośrodki pomocy charytatywnej w całej Polsce, organizatorka transportów z pomocą dla Polski podczas stanu wojennego, oraz inżynier Jan Podoski długoletni przewodniczący Społecznego Komitetu Budowy Metra. Dwie osoby uhonorowano także w 1995 roku - architekta, urbanistę, cichociemnego Stanisława Jankowskiego Agatona oraz oficera wywiadu AK Kazimierza Leskiego. Honorowe obywatelstwo nie łączy się z żadnymi materialnymi korzyściami, oprócz uzyskania prawa do darmowych przejazdów komunikacją miejską.
Prymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński mieli w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy. Nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie.Z powodu konfliktu zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany. Nie jest to pierwszy wypadek podobnego konfliktu. W ubiegłym roku radny SLD sprzeciwił się kandydaturze Jana Pawła II. W 1994 roku za honorowego obywatelstwo miasta nie przyjął - w proteście przeciwko nie przyznaniu tego samego Zygmuntowi Skibniewskiemu - varsavianista, pisarz i krytyk Juliusz Wiktor Gomulicki. Pierwszym honorowym obywatelem był Józef Piłsudski, tradycję wskrzeszono w 1992 roku. Honorowe obywatelstwo daje tylko prawo do darmowych przejazdów komunikacją miejską.
Zamiast ośrodka dla turystów starosta ostrołęcki wybudował sobie daczę. Sąsiedzi żądają rozbiórki. Spór rozstrzygnie NSA Na kajaki do starosty Dacza czy "baza sprzętu pływającego"? FOT. IWONA TRUSEWICZ IWONA TRUSEWICZ Stanisław Kubeł, były wicewojewoda ostrołęcki i obecny starosta powiatu Ostrołęka, postawił tuż nad brzegiem jeziora Giławskiego na Mazurach dom. Miała to być "baza sprzętu pływającego na cele kwalifikowanej turystyki wodnej", a jest okazała dacza. W marcu Samorządowe Kolegium Odwoławcze w Olsztynie unieważniło decyzję burmistrza Pasymia o warunkach zabudowy i zagospodarowania działki pana starosty. Kolegium wskazało, że kilkakrotnie złamane zostało prawo. Stanisław Kubeł odwołał się najpierw do kolegium, a kiedy utrzymało ono w mocy swoje postanowienie, do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jeżeli sąd podtrzyma decyzję olsztyńskiego kolegium, dacza starosty zostanie rozebrana. Jest wielce prawdopodobne, że za rozbiórkę zapłacą podatnicy. Agencja sprzedaje bez przetargu O inwestycji starosty ostrołęckiego "Rzeczpospolita" pisała rok temu. Rynnowe, otoczone zielonymi wzgórzami i położone z dala od głównych szlaków turystycznych jezioro Giławskie w gminie Pasym Stanisław Kubeł upodobał sobie w 1996 r. Był wtedy wicewojewodą ostrołęckim (urzędował od 1991 do 1997 r.). Olsztyński oddział Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa wydzierżawił wicewojewodzie jezioro na 15 lat, a następnie sprzedał (bez przetargu) 8 arów ziemi tuż nad jeziorem. Zdaniem warszawskiego mecenasa Jacka Urbaniaka agencja nie miała prawa sprzedawać działki bez przetargu, gdyż nie istnieje stosowna podstawa prawna. Mogła grunt wydzierżawić, podobnie jak jezioro. W 1997 r. burmistrz Pasymia Wiesław Nosowicz (urzęduje w dalszym ciągu) wydał decyzję o warunkach zabudowy działki starosty "urządzeniem związanym z obsługą turystyki kwalifikowanej tj. »bazy sprzętu pływającego«". Burmistrz zgodził się, aby "urządzenie", które okazało się budynkiem, stanęło na działce rolnej oraz w stumetrowej strefie ochronnej, w której rozporządzenie wojewody warmińsko-mazurskiego zakazuje budowy jakichkolwiek "obiektów kubaturowych". Projektantem bazy był Grzegorz Radawiec, syn Juliana Radawca, powiatowego inspektora nadzoru budowlanego w Szczytnie (gmina Pasym należy do powiatu szczycieńskiego). Julian Radawiec był inspektorem nadzoru budowy starosty ostrołęckiego. - Powstał budynek większy, niż przewidziano w projekcie - powiedział kontrolujący inwestycję Leopold Ażgin, wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego w Olsztynie. Latem ubiegłego roku "baza sprzętu" ukazała się oczom zdumionych sąsiadów Stanisława Kubła. Okazały, piętrowy budynek z niebieskim dwuspadowym dachem stał kilka metrów od jeziora. Otaczał go solidny drewniany płot dochodzący do lustra wody i uniemożliwiający swobodny spacer nad brzegiem Giławskiego. Tuż przy wodzie ustawiono betonowy wychodek, w którym za urządzenie sanitarne służyło... wiadro. Inspektor występuje do kolegium - Prowadzę gospodarkę rybacką na jeziorze. Zarybiam regularnie, dzięki temu w Giławskim są i karpie, i amury, i karasie. Uznałem, że budując bazę sprzętową, mogę przyciągnąć więcej wędkarzy i turystów - mówił "Rzeczpospolitej" w sierpniu 2000 r. Stanisław Kubeł. Minął rok. Sierpień jest jeszcze bardziej gorący. "Baza sprzętu" otynkowana na biało, drewniane okiennice zamknięte. Solidny ceglany komin pozwala się domyślać, że we wnętrzu wybudowano gustowny kominek. Także wychodek zyskał niebieski metalowy daszek i białą elewację, wiadro zasłoniła metalowa płyta. Przedłużenie dachu domu okrywa niewielki hangar. Ile się tam zmieści łodzi? Przed rokiem starosta Kubeł tłumaczył "Rzeczpospolitej", że zamierza tu trzymać trzydzieści kajaków i łódek. Tylko gdzie? Leopold Ażgin, wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego, do którego piątka sąsiadów Stanisława Kubła wystąpiła o interwencję, nie ma wątpliwości, że to, co stanęło nad Giławskim, jest domem letniskowym. Inspektor wystąpił do Polskiej Izby Turystyki o zdefiniowanie pojęcia "turystyka kwalifikowana", na potrzeby której baza pana starosty miała zostać postawiona. Izba wyjaśniła, że taki obiekt musi leżeć na szlaku, w tym wypadku - wodnym. Mieć "miejsca noclegowe, kuchnię samoobsługową, dobre sanitariaty czy pole biwakowe". "W moim odczuciu nie można nazwać obiektem turystyki kwalifikowanej pojedynczego budynku usytuowanego w najbardziej atrakcyjnym miejscu, ale służącego pobytom rekreacyjnym" - zakończył wyjaśnienia Stanisław Harajda, przewodniczący oddziału PIT. Leopold Ażgin wystąpił do kolegium odwoławczego o zbadanie zgodności z prawem decyzji burmistrza Nosowicza. Podał, że jezioro Giławskie nie leży na szlaku kajakowym i nie należy do wód żeglownych (jest małe i połączone strugą z jeszcze mniejszym jeziorkiem Krzywym i z Gąsiorowskim). Inspektor zwrócił też uwagę, że plan zagospodarowania przestrzennego gminy Pasym zakazuje w miejscu usytuowania działki starosty budowy jakichkolwiek obiektów. Kolegium przyznało rację inspektorowi i unieważniło decyzję burmistrza. Kurp kontra "rolnicy z Marszałkowskiej" - To jest nasz sukces - mówi Wiktor Bruszewski, jeden z protestujących sąsiadów starosty. - Ale aby się Kowalskiemu nie wydawało, że wygra z urzędnikami, dyrektor Marian Staszewski z wydziału gospodarki przestrzennej Urzędu Wojewódzkiego w Olsztynie zawiesił, na wniosek pana Kubła, wszczęte postępowanie administracyjne z uwagi "na możliwość poniesienia znacznych strat przez inwestora". Jakaż troska o ostrołęckiego starostę panuje w olsztyńskim urzędzie! - kręci głową Bruszewski. W sumie jest ich osiem osób z pięciu gospodarstw. Stanisław Kubeł nazywa sąsiadów "rolnikami z Marszałkowskiej", bo są warszawiakami, którzy 15 - 20 lat temu kupili rozrzucone na wzgórzach nad Giławskim gospodarstwa od emigrujących do Niemiec miejscowych. Jedna osoba na stałe przeprowadziła się nad Giławskie, inni spędzają tu średnio po pół roku. Stanisław Kubeł uważa, że to warszawiacy naruszyli prawo, budując bez pozwolenia betonowe schody i trzy pomosty do jeziora. - Przez lata sprawdzano nas nieustannie, czy wywozimy szamba, śmieci. I dobrze, bo sami cenimy urodę i wyjątkowość tego miejsca. Siedliska są rozrzucone na wzgórzach, z dala od wody. Jedyne, co przez te prawie dwadzieścia lat postawiliśmy, to niewielkie drewniane pomosty, aby łatwiej było kąpać się w jeziorze. I tu nagle, w tej enklawie spokoju i czystej natury, pojawiła się nad samą wodą budowla. To był policzek dla tego miejsca i prawa - opowiada inny z protestujących, Henryk Dąbrowski i zapowiada, że sąsiedzi sprawiedliwości szukać będą choćby w Strasburgu. Setki spraw Wiktor Bruszewski: - Takich spraw jest w Polsce setki, ale dla nas ta urasta do miary symbolu. Pan Kubeł to wysoki urzędnik, najpierw państwowy, teraz samorządowy. Takich ludzi ma obowiązywać nienaganne działanie zgodnie z prawem i jego dobra znajomość, aby potem nie przerzucać odpowiedzialności na innych. Jak jest naprawdę, każdy widzi. Leopold Ażgin jest realistą: - Do rozbiórki może dojść i za sześć lat. Wiesław Szubka, wiceburmistrz Pasymia: - Czy my zapłacimy za rozbiórkę? A kto to wie, co będzie za parę lat. Stanisław Kubeł: - Ja tutaj niczemu nie zawiniłem. Nie mam wpływu na to, że urzędnicy, do których zwracam się o zgodę, nie dopełniają swoich obowiązków. Nawet jeżeli każą mi rozebrać budynek, to zgodnie z przepisami skarb państwa mi za to zapłaci (wypowiedź dla "Gazety Warmii i Mazur", lokalnego dodatku "Gazety Wyborczej" z 2.03.2001 r.). Do 20 sierpnia pan starosta był na urlopie. Wraz z rodziną i znajomymi wypoczywał między innymi w "bazie sprzętu pływającego" nad jeziorem Giławskim. -
Stanisław Kubeł, obecny starosta powiatu Ostrołęka, postawił nad brzegiem jeziora Giławskiego dom. jezioro Giławskie w gminie Pasym upodobał sobie w 1996 r. Był wtedy wicewojewodą ostrołęckim. Olsztyński oddział Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa wydzierżawił wicewojewodzie jezioro, a następnie sprzedał 8 arów ziemi. W 1997 r. burmistrz Pasymia Nosowicz wydał decyzję o warunkach zabudowy działki starosty "urządzeniem związanym z obsługą turystyki kwalifikowanej tj. »bazy sprzętu pływającego«". Latem "baza sprzętu" ukazała się oczom sąsiadów Stanisława Kubła. Leopold Ażgin, wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego, do którego piątka sąsiadów Kubła wystąpiła o interwencję, nie ma wątpliwości, że to, co stanęło nad Giławskim, jest domem letniskowym. Ażgin wystąpił do kolegium odwoławczego o zbadanie zgodności z prawem decyzji burmistrza.