source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
PO: burmistrz rządzi, rada nie przeszkadza, SLD: burmistrz rządzi, ale rada też Mniej lub bardziej bezpośrednio FILIP FRYDRYKIEWICZ Być może w tym tygodniu Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory samorządowe odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie bardzo ważnej ustawy - o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ta ustawa zmieni sposób działania samorządu. Specjalnie powołana sejmowa podkomisja zajmuje się od połowy stycznia pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Oprócz kwestii bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Od wszystkich tych czynników zależy bowiem to, jaką pozycję zajmą w nich poszczególne ugrupowania. SLD zaproponował rozwiązania korzystne dla siebie, czyli dla ugrupowania z dużym poparciem społecznym - zamianę metody przeliczania głosów z St. Lague'a na metodę d'Hondta (premiuje większe komitety) i okręgi wyborcze w gminach powyżej 20 tysięcy mieszkańców, w których wybierano by od 3 do 6 radnych (teraz 8 - 12). Mniejsze ugrupowania, jak PSL, PiS i PO, nie zgodziły się na to. Przegłosowały utrzymanie metody St. Lague'a i okręgi, w których wybierać się będzie od 4 do 8 radnych. Im mniej bowiem radnych ma wejść do rady z danego okręgu, tym większe prawdopodobieństwo, że będą to tylko reprezentanci dwóch, trzech najsilniejszych w regionie ugrupowań. Prezydenci i terminy Więcej czasu, do końca marca, zostawią sobie posłowie na przygotowanie projektu o bezpośrednich wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Dwa projekty, nad którymi będzie teraz pracować podkomisja, radykalnie różnią się od siebie. Lewicowy ogranicza się do zmiany powierzchownej, zgłoszony przez PO tworzy zupełnie nowe relacje między wójtem, burmistrzem i prezydentem a radą i obywatelami. Początkowo Sojusz bronił tezy, że tytułem eksperymentu należy dopuścić do wyborów bezpośrednich tylko w gminach liczących do 20 tysięcy mieszkańców. Gmin tych jest niemal 2200 na około 2500 wszystkich, ale mieszka w nich zaledwie jedna trzecia Polaków. Ostatnio Sojusz zmienił zdanie i opowiedział się za wyborami bezpośrednimi we wszystkich gminach. Taki projekt zgłosiła wcześniej Platforma Obywatelska. Silny burmistrz, słaba rada O ile SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, o tyle Platforma idzie dalej - wzmacnia pozycję burmistrza (wójta, prezydenta), uniezależniając go od radnych. Burmistrz staje się jednoosobowym zarządem gminy, sam dobiera sobie zastępców (teraz rada głosuje nad obsadą tych stanowisk) i ma więcej kompetencji - na przykład decyduje o sprzedaży mienia, emitowaniu obligacji gminnych, zaciąganiu kredytu, zawieraniu umów. Do tego Platforma chciałaby, aby powiązać wybory burmistrza z wyborami radnych, tak żeby zwolennicy burmistrza zawsze stanowili większość w radzie. W rękach rady pozostałyby decyzje strategiczne - uchwalanie budżetu, podatków lokalnych, planu zagospodarowania gminy. Czy tak umocowany burmistrz znalazłby się poza społeczną kontrolą, jak obawiają się niektórzy posłowie? Nie, odpowiadają autorzy projektu, bo burmistrza ogranicza prawo (np. ustawa o zamówieniach publicznych, o zbywaniu mienia publicznego), kontroluje go komisja rewizyjna (jej prerogatywy zostałyby wzmocnione), regionalna izba obrachunkowa, a w nadzwyczajnych wypadkach NIK. Urząd to nie łup Zwolennicy bezpośrednich wyborów wymieniają kilka zalet takiego rozwiązania. Według nich zaktywizuje ono lokalne społeczności - więcej ludzi pójdzie głosować na konkretnego człowieka, który ma rządzić gminą, niż na zwykłego radnego. Również odpowiedzialność tak wybranego człowieka będzie o wiele większa, bo będzie się rozliczał ze swej pracy przed mieszkańcami. W działaniu nowy burmistrz będzie miał więcej swobody, nie będzie zobowiązany pytać radnych o pozwolenie na każdy ruch. To przyspieszy podejmowanie decyzji. Burmistrz, którego być albo nie być zależy od dobrego układu z radą, stara się przypodobać jej poszczególnym członkom. Nierzadkie są więc wypadki budowania sieci zależności - dawania zatrudnienia rodzinie radnego, zgody na wykup mieszkania, na dzierżawę sklepu itp. To ma się skończyć. Projekt PO, według jego autorów, ma także skończyć z sytuacją, w której do rządzenia gminą powstają koalicje, czasem bardzo egzotyczne, które urząd miasta traktują jak łup polityczny. Na stanowisko burmistrza wyłaniają najczęściej zaufanego działacza, niekoniecznie jednak człowieka przygotowanego do rządzenia dużym organizmem samorządowym. Dwie czy jedna tura? Jest jeszcze jedna, ale bardzo ważna różnica w projektach SLD i PO - kwestia, jak wyłonić zwycięzcę bezpośrednich wyborów. Według lewicy wystarczy, że kandydat zdobędzie najwięcej głosów. Nieważne, czy to będzie 70 czy 25 procent. Niewątpliwie ten system oddałby w ręce socjaldemokratów najwięcej stanowisk. Inaczej chcą to rozegrać posłowie Platformy. Ich zdaniem należy unikać sytuacji, w której rządy w gminie obejmuje osoba mająca małe poparcie. Dlatego proponują, jeżeli żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów. Tym razem głosowaliby wybrani radni tworzący "kolegium elektorów". Do drugiej tury stanęłoby dwóch kandydatów, którzy uzyskali największe poparcie w pierwszej. Diabeł w szczegółach Przeciw idei bezpośrednich wyborów ostro występuje Prawo i Sprawiedliwość, według którego wzmocnienie pozycji burmistrza może przynieść szkody w postaci wzmocnienia w samorządzie tendencji korupcyjnych i nepotyzmu. Jednak znajduje ona w Sejmie poparcie większości posłów. Oprócz klubów SLD, UP i PO również PSL nie mówi nie. Kiedy jednak zapytać o szczegóły, każdy inaczej wyobraża sobie ostateczny kształt ustawy. PSL jest gotowe poprzeć bezpośrednie wybory, ale pod warunkiem, że zachowana zostanie kontrola rady nad burmistrzem. Ludowcy stawiają także inne warunki. Nie zgadzają się na przyspieszone wybory i na zbyt małe składy rad. Jak mówi poseł PSL Eugeniusz Kłopotek, w tej pierwszej sprawie wątpliwość budzi to, czy skrócenie kadencji samorządu nie odbyłoby się z naruszeniem konstytucji. Drugim argumentem przeciwko wiosennemu terminowi wyborów jest jego zdaniem brak czasu na staranne przygotowanie ustaw o wyborze bezpośrednim i o ustroju Warszawy. Z kolei uchwalenie radykalnego zmniejszenia składów rad gmin, zdaniem Kłopotka, grozi sparaliżowaniem pracy samorządu, bo jeżeli skład będzie za mały, trudno o wyłonienie komisji merytorycznych. Politycy Platformy liczą, że do ustawy o bezpośrednim wyborze przemycą jak najwięcej ze swojego projektu, nie chcą też słyszeć o wyborach w jednej turze. W kwestii terminu wyborów deklarują, że "generalnie są za wiosennym, ale nie w tym roku". Z kolei współautor samorządowych projektów lewicy, poseł Witold Gintowt-Dziewałtowski, twierdzi, że możliwe jest porozumienie SLD z PO w sprawie bezpośrednich wyborów. Ale pytany, jakie rozwiązania z projektu Platformy Sojusz gotów jest zaakceptować, jedno po drugim odrzuca. Wszystko więc zależy od tego, gdzie dla największych ugrupowań znajdą się granice kompromisu. Współpraca AST JAK TO Z WYBORAMI BEZPOŚREDNIMI BYŁO Lato 1993 r. - w kampanii wyborczej do parlamentu SdRP proponuje, by prezydentów, burmistrzów i wójtów wybierać w wyborach bezpośrednich, a nie pośrednio, jak to jest do dziś - wyborcy wybierają radnych, a radni wybierają szefa zarządu gminy. Styczeń 1994 r. - lewica ogłasza, że rezygnuje z lansowania wyborów bezpośrednich. Powód? - Do wyborów samorządowych pozostało za mało czasu [odbyły się 19 czerwca - red.], a potrzebna byłaby nowelizacja małej konstytucji - tłumaczy lider SdRP Aleksander Kwaśniewski. Socjaldemokracja zapowiada jednak, że nie rezygnuje z idei wyborów bezpośrednich. Marzec 1997 r. - Kancelaria Prezydenta Kwaśniewskiego kieruje do Sejmu projekt ordynacji wyborczej do rad gmin, który zakłada bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów. Podczas pierwszego czytania "za" były SLD i Unia Pracy, a przeciw - PSL i UW. Projekt zakończył żywot wraz końcem kadencji Sejmu. Kwiecień 2000 r. - wicemarszałek Senatu Donald Tusk (Unia Wolności) składa wraz z grupą 12 senatorów projekt nowej ordynacji samorządowej, zakładającej wybory bezpośrednie. Zyskuje poparcie SLD, ale nie znajduje go ani w UW, ani w AWS. Projekt grzęźnie więc w Sejmie. Lato 2001 r. - SLD w programie wyborczym obiecuje wybory bezpośrednie we wszystkich gminach. Grudzień 2001 r. - projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów gmin, ale tylko tych do 20 tysięcy mieszkańców, składa do laski marszałkowskiej grupa posłów SLD. Kilka dni później posłowie PO zgłaszają projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów oraz prezydentów miast, czyli szefów wszystkich gmin. PO proponuje też wzmocnienie ich kompetencji. Styczeń 2002 r. - Władze krajowe SLD opowiadają się za bezpośrednimi wyborami we wszystkich gminach, niezależnie od ich wielkości. SAMORZĄDOWCY O WYBORACH BEZPOŚREDNICH Samorządowcy są zgodni: wybory bezpośrednie - tak, ale we wszystkich gminach. - Wszystkie korporacje samorządowe opowiadają się za bezpośrednimi wyborami - mówi Marek Nawara, marszałek województwa małopolskiego. Mariusz Poznański, przewodniczacy Związku Gmin Wiejskich RP, wójt gminy Czerwonak (Wielkopolska), nie kryje, że jego organizacji bliższy jest projekt PO. - To bardziej przemyślana propozycja - tłumaczy. - Jeżeli znajdujący się w Sejmie projekt SLD zostałby przyjęty, grozi to paraliżem samorządu. Będzie dochodziło do konfliktów między silnym zarządem i silną radą. Samorządowcy krytykują też wiosenny termin wyborów. - Na przełomie maja i czerwca czekają nas spis powszechny i spis rolny. Nie da się w tym samym czasie przeprowadzić wyborów - przekonuje Poznański. - Uważamy, że wybory powinny się odbyć jesienią, a jeżeli chciałoby się zmienić ustrój i wprowadzić też bezpośrednie wybory, to nawet termin jesienny byłby trudny do zachowania - dodaje Nawara.
Być może w tym tygodniu Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory samorządowe odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie bardzo ważnej ustawy - o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ta ustawa zmieni sposób działania samorządu. Specjalnie powołana sejmowa podkomisja zajmuje się od połowy stycznia pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Oprócz kwestii bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Od wszystkich tych czynników zależy bowiem to, jaką pozycję zajmą w nich poszczególne ugrupowania. Dwa projekty, nad którymi będzie teraz pracować podkomisja, radykalnie różnią się od siebie.Lewicowy ogranicza się do zmiany powierzchownej, zgłoszony przez PO tworzy zupełnie nowe relacje między wójtem, burmistrzem i prezydentem a radą i obywatelami.
Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Jednak walka z nią prowadzić może do głębokich patologii demokracji Zepsute reguły gry RYS. KATARZYNA GERKA JACEK RACIBORSKI Trochę o korupcji w świecie polityki wiadomo na pewno. Jest zjawiskiem uniwersalnym, ale w poszczególnych państwach ma różne natężenie. Dotyka wszystkich sfer życia społecznego, ale jest szczególnie groźna w sferze polityki. Nie dlatego, że odbywa się na koszt podatników, bo często niekorupcyjne, a błędne decyzje polityków wiodą do daleko większych strat, a decyzje, którym towarzyszyły "datki", mogą być ekonomicznie i politycznie dobrze uzasadnione i efektywne. Najważniejsze negatywne konsekwencje korupcji w świecie polityki to psucie reguł gry, stanowiących podstawę ładu społecznego i ekonomicznego. Jeśli jakaś pani profesor na podrzędnej uczelni brała od studentów datki w postaci bluzki, kryształu czy butelki brandy w zamian za pozytywną ocenę na egzaminie (historia z życia wzięta), to jest to psucie reguł gry na tej konkretnej uczelni. Jeśli zaś minister w zamian za korzyść osobistą lub partii kupuje czołg, sprzedaje tanio fabrykę czy umożliwia ucieczkę przestępcy, to podważa owe reguły w skali makro. Dla moralnej oceny zjawiska skala ma znaczenie drugorzędne. Ocena natomiast społecznych konsekwencji korupcji i rangi patologii musi być w obu przypadkach odmienna. Prawdą o korupcji jest i to, że ma systemowe korzenie, a nie bierze się z ułomności natury ludzkiej, gdyż w wielce wpływowych koncepcjach osobowości człowieka dążenie do korzyści uważa się wręcz za jego gatunkową cechę. Co sprzyja korupcji polityków? Stosunkowo łatwo wskazać mechanizm psychologiczny. Idzie o deprywację względną. Decyzje polityka, wysokiego urzędnika państwowego przynoszą konkretnym ludziom bardzo duże korzyści materialne. Ci z nich korzystają: budują wille, kupują luksusowe samochody, wydają wystawne przyjęcia, utrzymują kochanki. Dlaczego polityk ma być finansowym kopciuszkiem, jeżeli w dodatku powie sobie, że jest wybrańcem narodu, wybitnym specjalistą, marnie wynagradzanym w porównaniu z byle biznesmenem. Dodatkowo niepewna wydaje mu się droga stopniowego akumulowania dóbr, bo jego pozycja jest z natury rzeczy niestabilna. Im większa niepewność, tym silniejsza pokusa korupcji. Uleganie owej deprywacji względnej nie jest rzecz jasna nieuchronne. Sprawowanie władzy, poczucie mocy często jest wystarczającą nagrodą. Nie warto tego wątku kontynuować, bo nie wykracza poza ludową psychologię. Dociekać trzeba strukturalnych źródeł korupcji, czyli takich, które wypływają ze struktur organizacyjnych społeczeństwa i państwa. Kilka ważnych przyczyn korupcji polityków wskazał Andrzej Kojder w artykule "W aurze korupcji" ("Rzeczpospolita", 19 lipca 2001 r.). Przede wszystkim zgadzam się z jego tezami o fikcji przejrzystości finansów polityków, o powszechnym lekceważeniu wprowadzonych dotychczas rozwiązań antykorupcyjnych. Jednak nazbyt wąsko ujmuje on ustrojowy kontekst korupcji i zupełnie pomija polityczne aspekty obecnej przeciw niej ofensywy. Ortodoksyjni liberałowie zwykli wskazywać, że korupcja w świecie polityki to prosta konsekwencja rozrostu funkcji państwa i ograniczania wolnego rynku. Rzeczywiście, w modelowym wolnorynkowym społeczeństwie nie ma potrzeby przekupywania polityków, bo o niczym ważnym dla produkcji dóbr nie decydują. Takiego społeczeństwa jednak nie ma i z wielu powodów jest trudne nawet do pomyślenia. Komunistyczna recepta na korupcję jest równie mało realistyczna: znosząc własność prywatną, znosi się dawców łapówek, a z czasem i potencjalnych biorców, skoro zaniknąć ma państwo. Rzeczywistość współczesnych państw mieści się pomiędzy tymi dwoma modelami. W gospodarkach względnie liberalnych korupcja dotyczy przede wszystkim sfery zamówień publicznych, a w szczególności handlu bronią. Wszystko wskazuje na to, że i my mamy właśnie tego rodzaju aferę. Handel bronią z racji poufności procedur, bardzo wysokich prowizji dla kolejnych pośredników wręcz nieuchronnie korumpuje polityków. Demokracja, transformacja a korupcja Innego rodzaju korupcję generuje konieczność zdobywania przez partie i polityków pieniędzy na kampanie wyborcze. Tu nie idzie o osobistą korzyść polityka, lecz o zdolność partii do gry w ramach demokratycznych procedur. Za większe darowizny trzeba jednak płacić - stanowiskami (to częste w USA) lub korzystnymi dla konkretnych osób i firm decyzjami. To zaś wiedzie zawsze do społecznych szkód. Demokracje usiłują bronić się przed tym rodzajem korupcji, wprowadzając ograniczenia wydatków na kampanie wyborcze, a przede wszystkim dotując partie z budżetu państwa. W tym kierunku poszły też polskie rozwiązania. Nowa ordynacja wyborcza do Sejmu i Senatu oraz ustawa o partiach politycznych ma szanse istotnie ograniczyć korupcyjne praktyki w zdobywaniu środków na kampanie wyborcze. Czynnikiem, który w Polsce i w innych krajach postkomunistycznych wywołał falę korupcji, była prywatyzacja. Miał sporo racji Jan Olszewski, gdy mówił w Sejmie, iż zbyt często niewidzialna ręka rynku okazywała się ręką złodzieja i aferzysty. Transformacja ustrojowa wielorako sprzyja korupcji. W miejsce dawnych monopoli państwowych, które siłą rzeczy nie musiały nikogo korumpować, pojawiły się firmy prywatne korzystające z państwowych koncesji (jak w telekomunikacji). Koncesja równie dobrze kosztować może pięćset milionów złotych i dwa razy więcej, po części według uznania urzędników. Z natury procesu transformacji wynika też zmienność prawa. Złe prawo, grzeszące nadmierną szczegółowością, ale zarazem zawierające nie zawsze przypadkowe luki w oczywisty sposób sprzyja korupcji. Z tego punktu widzenia nie jest dobra polska ustawa o zamówieniach publicznych. Pozornie restrykcyjna, drobiazgowa, starająca się ująć nawet zamówienia na prace twórcze, w rzeczywistości dostarcza wygodnego parawanu, za którym kryją się prawdziwi decydenci, nie ponosząc przy tym odpowiedzialności. Patologie walki z korupcją Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Paradoksalnie jednak walka z korupcją prowadzić może do głębokich patologii demokracji. Na czele frontu walki z korupcją znajdują się UOP i WSI. Służby specjalne zawsze i wszędzie problem ten traktują instrumentalnie wobec innego rodzaju gry i wielce selektywnie dzielą się podejrzeniami z uprawnionymi do zwalczania korupcji organami państwa, a także z prasą. Wśród kanonów skonsolidowanej demokracji jest realna cywilna kontrola nad służbami specjalnymi. Te bowiem często wykorzystują argument korupcji do poszerzania swej autonomii i manipulowania polityką. W warunkach polskich są powody do niepokoju. Premier Waldemar Pawlak podał się do dymisji po serii artykułów we "Wprost", powstałych nie bez pomocy informatorów ze służb specjalnych. Nieuzasadnione oskarżenie premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo, które w dodatku od razu uczyniono faktem medialnym, stanowiło przejaw bezprecedensowego zaangażowania się służb specjalnych w politykę na najwyższym szczeblu. Obserwujemy ponownie wzmożoną ich aktywność. Trudno zaprzeczyć, że walka z korupcją polityków jest bliska statutowym zadaniom UOP. Wszystko byłoby w porządku, gdyby każde podejrzenie o korupcję wobec jakiegokolwiek polityka było przedkładane prokuraturze i starannie przez nią badane, przy wykorzystaniu policji, we współpracy z inspektoratami kontroli skarbowej i innymi państwowymi urzędami. Jeżeli jest inaczej i argument korupcji stał się orężem w politycznej walce toczonej na gruzach obecnego rządu, a służby specjalne odgrywają w niej aktywną rolę, to ofensywa przeciwko korupcji wygaśnie po wyborach, część polityków i ich protegowanych uczestniczących w korupcyjnych układach nie będzie ukarana, a autonomia służb specjalnych zostanie potwierdzona. Nie jestem pewien, czy polityczna instrumentalizacja problemu korupcji nie wystąpiła nawet w przypadku NIK - instytucji, która skądinąd ma niezaprzeczalne zasługi w walce z korupcją i która we współdziałaniu z prokuraturą może w tej sferze odegrać dużą rolę. Autor jest profesorem socjologii, pracuje w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej i w Instytucie Socjologii UW.
Najważniejsze negatywne konsekwencje korupcji w świecie polityki to psucie reguł gry, stanowiących podstawę ładu społecznego i ekonomicznego. Ortodoksyjni liberałowie zwykli wskazywać, że korupcja w świecie polityki to konsekwencja rozrostu funkcji państwa i ograniczania wolnego rynku. w modelowym wolnorynkowym społeczeństwie nie ma potrzeby przekupywania polityków, bo o niczym ważnym nie decydują. Takiego społeczeństwa jednak nie ma. Komunistyczna recepta na korupcję jest równie mało realistyczna: znosząc własność prywatną, znosi się dawców łapówek, a z czasem i potencjalnych biorców. Rzeczywistość współczesnych państw mieści się pomiędzy tymi modelami.Korupcja jest zjawiskiem groźnym. Paradoksalnie walka z korupcją prowadzić może do patologii demokracji. argument korupcji stał się orężem w politycznej walce toczonej na gruzach obecnego rządu.
OCHRONA ZDROWIA Mazowiecka Kasa Chorych - biedna, choć najbogatsza Tak krawiec kraje... Warszawski szpital na Solcu FOT. ANDRZEJ WIKTOR MAŁGORZATA SOLECKA, ANDRZEJ STANKIEWICZ Czterdzieści milionów złotych przeznaczy Mazowiecka Kasa Chorych na wykupienie dodatkowych usług w piętnastu szpitalach, które w styczniu dostały trzy- lub sześciomiesięczne kontrakty. Jednak w 2000 roku musi się rozstrzygnąć, które z prawie stu szpitali przestaną świadczyć usługi - przynajmniej w obecnym zakresie. Pieniędzy na wykupywanie świadczeń we wszystkich powiatowych i wojewódzkich szpitalach nie starczy, zwłaszcza że na terenie kasy funkcjonuje dziewiętnaście placówek wysokospecjalistycznych. Specjaliści od organizacji ochrony zdrowia (szef Mazowieckiej Kasy Chorych Andrzej Koronkiewicz był wcześniej dyrektorem Centrum Organizacji i Ekonomiki Ochrony Zdrowia) od lat alarmują, że restrukturyzacja lecznictwa zamkniętego jest niezbędna: połowa łóżek na oddziałach położniczo-ginekologicznych i pediatrycznych jest pusta, pustkami świecą też oddziały zakaźne. Według szacunków na samym Mazowszu powinno się zlikwidować cztery tysiące łóżek w szpitalach. Powinny je zastąpić tzw. łóżka długoterminowe: w zakładach opiekuńczo-leczniczych, hospicjach itd. Obecnie na przykład ludzie starsi wymagający nie tyle interwencji lekarskiej (co powinno być celem hospitalizacji), ile opieki pielęgniarskiej pod nadzorem lekarza leżą w szpitalach. Zadanie dla samorządów Restrukturyzacja placówek ochrony zdrowia to zadanie ich właścicieli: samorządów powiatowych i wojewódzkich. Samorządy jednak w ubiegłym roku nie podejmowały dyskusji na ten temat: tak naprawdę część z nich dopiero po pół roku funkcjonowania zorientowała się, co to znaczy być organem założycielskim jednostki ochrony zdrowia. Wszystko wskazuje na to, że rok 2000 będzie czasem dyskusji o kierunkach restrukturyzacji i sposobach jej przeprowadzenia. W połowie roku minister zdrowia ma przeznaczyć pieniądze na regionalne programy restrukturyzacyjne. - To za późno - twierdzą pracownicy ochrony zdrowia, a także m.in. rada Mazowieckiej Kasy Chorych, która w ubiegłym tygodniu zwróciła się z apelem o pilne uruchomienie "procedur przekazania środków z budżetu państwa na restrukturyzację i działania osłonowe". MKCh jest bezpośrednio zainteresowana, aby znalazły się pieniądze na restrukturyzację: kilka tygodni temu pojawiła się tzw. czarna lista kilkunastu szpitali. - Nie ma żadnej czarnej listy - zarzeka się dyrektor Koronkiewicz. Faktem jest jednak, że kasa podpisała z piętnastoma szpitalami kontrakty na jeden bądź dwa kwartały, choć pozostałe otrzymały - tak jak w zeszłym roku - umowy dwunastomiesięczne. Wśród warszawskich szpitali "z listy" są m.in. Szpital Dziecięcy przy ulicy Kopernika, Szpital Ginekologiczno- -Położniczy przy ulicy Inflanckiej (cieszy się doskonałą opinią zarówno wśród pacjentek, jak i lekarzy) i szpital przy ulicy Solec. Argumenty kasy Przed sekretariatem dyrektora Szpitala Śródmiejskiego na Solcu wisi kartka. Nagłówek: "Szanowni Pacjenci! Szpital Śródmiejski do likwidacji". I dalej: "W opinii Mazowieckiej Kasy Chorych jesteśmy przestarzałym szpitalem, który nie cieszy się uznaniem pacjentów. Czy jest to zgodne z prawdą? Czy należy do tego dopuścić?". W sekretariacie leżą listy z podpisami przeciwników likwidacji szpitala. - Mamy już 1600 - mówi dyrektor Jerzy Domalski. Z zewnątrz Szpital Śródmiejski nie robi najlepszego wrażenia. Posępny, ciemny budynek ostatni raz przeszedł generalny remont dwadzieścia lat temu. Ale wnętrze mile zaskakuje. Szpital lśni czystością, schludne są toalety, nie straszą "dostawki" na korytarzach. - Od 1990 roku powoli remontujemy wszystko, co tego wymaga - mówi Domalski. Właściciel szpitala - zasobna warszawska gmina Centrum (to jedyny jej szpital) - tylko w zeszłym roku wyłożyła na sprzęt 13 milionów złotych. Efekt? - Mamy USG klasy mercedesa - chwali się dyrektor Domalski. Powstał też imponujący, klimatyzowany blok operacyjny. - Najwyższy stopień sterylności - mówi z dumą doktor Jacek Bierca, zastępca ordynatora oddziału chirurgii. W trakcie negocjacji kontraktów na ten rok Mazowiecka Kasa stwierdziła jednak, że szpital jest przestarzały i ma małe, nieznacznie przekraczające połowę, "obłożenie" łóżek. Gdzie ci eksperci - Kasa korzysta z nieaktualnych statystyk - twierdzi Domalski. - Wynika z nich, że mamy 240 albo 260 łóżek, w rzeczywistości jest ich maksymalnie 220. Poza tym kasa wzięła do statystyki styczeń ubiegłego roku, kiedy strajkowali anestezjolodzy i nie przeprowadzaliśmy operacji planowych. Ale tak było prawie we wszystkich szpitalach. Lekarze tłumaczą, że zmniejszono liczbę łóżek, by poprawić warunki, w jakich się leczą pacjenci. - Łóżka wykorzystujemy maksymalnie. Czy kasa chce, żebyśmy wrócili do dostawek na korytarzach? To poprawi statystykę - mówią rozgoryczeni. Na samej tylko chirurgii na zabiegi planowe czeka około 160 osób. Doktor Bierca wspomina negocjacje z kasą: - Zdarłem gardło, żeby im wszystko wytłumaczyć. Bezskutecznie. Wreszcie zapytałem: Czy ktoś z państwa był w naszym szpitalu? Okazało się, że nikt. W trakcie negocjacji kasa powoływała się na negatywne opinie ekspertów o szpitalu na Solcu. - Co to za eksperci? Nie było tu żadnego. Chyba że nie zauważyliśmy - mówi doktor Bierca. Prawo do decyzji Tak naprawdę problem szpitala na Solcu nazywa się "oddział ginekologii i położnictwa". Kasa nie chce wyłożyć pieniędzy na działanie przede wszystkim tego oddziału. Faktem jest, że łóżek na tego typu oddziałach jest w Warszawie zbyt dużo. Kontrakt na usługi ginekologiczne i położnicze w szpitalu na Solcu nie starcza nawet na pensje dla personelu tego oddziału - kwartalnie na wypłaty brakuje ponad 50 tysięcy złotych. A pensje i tak są marne: lekarze dostają po kilkaset złotych. - A gdzie pieniądze na leki i sprzęt? - pytają. Wartość kontraktów dla całego szpitala na ten rok jest niższa średnio o 20 - 30 procent w porównaniu z ubiegłym rokiem. - Resztę musimy sami zarobić - mówi dyrektor Jerzy Domalski. - Będziemy hospitalizować pacjentów spółek medycznych, robić badania dla pacjentów z innych szpitali. - Zadaniem kasy nie jest zapewnianie pieniędzy na istnienie szpitala, ale zapewnienie usług dla ubezpieczonych - podkreśla dyrektor Mazowieckiej Kasy Chorych Andrzej Koronkiewicz. Dlatego - jego zdaniem - przy obecnym niedostatku środków kasa ma prawo podejmować decyzje o wykupieniu stu procent usług w jednym szpitalu, w innym zaś trzech czwartych, a w jeszcze innym połowy albo wcale. - Ważne jest, by wszyscy, którzy będą musieli skorzystać z pomocy lekarzy, taką pomoc znaleźli - mówi. Pieniędzy musi być więcej - Kasa nie może likwidować żadnych szpitali - tłumaczył dziennikarzom Koronkiewicz. "Rzeczpospolitej" powiedział, że w grudniu, gdy był rozstrzygany konkurs ofert na lecznictwo zamknięte, kasie zabrakło - według planu finansowego - 66 milionów złotych na wykupienie świadczeń we wszystkich szpitalach, które miały wcześniej kontrakt. Teraz rada kasy przyjęła nowy plan finansowy (zakładana ściągalność składki zwiększyła się z 95 do 96,9 procent, więc kasa może zaplanować większe wydatki). Dodatkowe 40,2 miliona złotych kasa zamierza przeznaczyć na lecznictwo zamknięte. - Gdy Urząd Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych zaakceptuje nowy plan finansowy, poprosimy dyrektorów zakładów, które mają kwartalne lub półroczne kontrakty, na dodatkowe negocjacje - zapowiada Koronkiewicz. Czy to znaczy, że kasa pożegnała się z myślą o restrukturyzacji szpitali? - Rada kasy uważa, że kasa chorych nie jest instytucją prawnie upoważnioną i zobowiązaną do restrukturyzacji placówek ochrony zdrowia. (...) Mazowiecka Kasa Chorych będzie finansowała placówki lecznictwa zamkniętego w taki sposób, by proces restrukturyzacji mógł być faktycznie i skutecznie realizowany - głosi stanowisko władz kasy. Jest jednak jeden warunek: kasa musi mieć więcej pieniędzy. MKCh, choć najbogatsza w kraju, ma na swoim terenie rekordową liczbę placówek: dziewięćdziesiąt osiem szpitali, osiem szpitali klinicznych i jedenaście instytutów naukowych. - Kasa nie jest w stanie samodzielnie finansować ich usług - twierdzą przedstawiciele kasy i postulują zwiększenie udziału budżetu państwa w finansowaniu placówek wysokospecjalistycznych. Tego samego chcą dyrektorzy placówek - m.in. szef Centrum Onkologii profesor Marek Nowacki i dyrektor Centrum Zdrowia Dziecka profesor Paweł Januszewicz. Rada kasy zaapelowała również o podniesienie składki na ubezpieczenie zdrowotne - do minimum 10 procent. - W roku 2000 występuje realny spadek nakładów na ochronę zdrowia. W szczególny sposób dotknęło to lecznictwo zamknięte, specjalistyczne, zaopatrzenie ubezpieczonych w leki - uważa rada kasy.
Specjaliści od organizacji ochrony zdrowia alarmują, że restrukturyzacja lecznictwa zamkniętego jest niezbędna: połowa łóżek na oddziałach położniczo-ginekologicznych i pediatrycznych jest pusta, pustkami świecą też oddziały zakaźne. na samym Mazowszu powinno się zlikwidować cztery tysiące łóżek w szpitalach. Powinny je zastąpić tzw. łóżka długoterminowe: w zakładach opiekuńczo-leczniczych, hospicjach itd. rada Mazowieckiej Kasy Chorych zwróciła się z apelem o pilne uruchomienie "procedur przekazania środków z budżetu państwa na restrukturyzację i działania osłonowe". kasa podpisała z piętnastoma szpitalami kontrakty na jeden bądź dwa kwartały, choć pozostałe otrzymały umowy dwunastomiesięczne. Szpital Śródmiejski lśni czystością, nie straszą "dostawki" na korytarzach. Właściciel szpitala - warszawska gmina Centrum - tylko w zeszłym roku wyłożyła na sprzęt 13 milionów złotych. Mazowiecka Kasa stwierdziła jednak, że szpital jest przestarzały i ma małe "obłożenie" łóżek. Wartość kontraktów dla całego szpitala na ten rok jest niższa średnio o 20 - 30 procent w porównaniu z ubiegłym rokiem. - Zadaniem kasy nie jest zapewnianie pieniędzy na istnienie szpitala, ale zapewnienie usług dla ubezpieczonych - podkreśla dyrektor Mazowieckiej Kasy Chorych Andrzej Koronkiewicz. - Gdy Urząd Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych zaakceptuje nowy plan finansowy, poprosimy dyrektorów zakładów, które mają kwartalne lub półroczne kontrakty, na dodatkowe negocjacje. Mazowiecka Kasa Chorych będzie finansowała placówki lecznictwa zamkniętego w taki sposób, by proces restrukturyzacji mógł być realizowany. jednak kasa musi mieć więcej pieniędzy. przedstawiciele kasy postulują zwiększenie udziału budżetu państwa w finansowaniu placówek wysokospecjalistycznych. Rada kasy zaapelowała również o podniesienie składki na ubezpieczenie zdrowotne - do minimum 10 procent.
Szanse polskiego ogrodnictwa w Unii Europejskiej Powinno być dobrze Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Dzięki temu w branży ogrodniczej najwcześniej wystąpiły procesy koncentracji i specjalizacji produkcji, branża ta więcej niż inne działy rolnictwa korzystała również z osiągnięć nauki. Znacznie wyższy niż przeciętnie w rolnictwie był także poziom wykształcenia ogrodników i osiągali oni znacznie wyższe od przeciętnych dochody. Duży był, i taki pozostał, udział ogrodnictwa w eksporcie produktów rolno-spożywczych. Otóż mimo iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni. Będzie lepiej Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Na to pytanie odpowiadają eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej: Jan Świetlik, Janusz Mierwiński, Grażyna Stępka i Tomasz Smoleński w opracowaniu: "Niektóre problemy ogrodnictwa, a integracja Polski z Unią Europejską". Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo, a częściowo (warzywa) także mało u nas znane. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny. Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt. W polskim ogrodnictwie musi jednak rozpocząć się proces głębokiej restrukturyzacji, gdyż produkcją owoców i warzyw zajmuje się u nas zbyt wiele gospodarstw, przeważnie są one przy tym kiepsko wyposażone, prawie nie istnieją również zorganizowane grupy producentów, a infrastruktura handlowa jest, jak na razie, bardzo słaba. W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. W warunkach wolnego rynku nie wytrzymają oni konkurencji tańszych producentów z Włoch i Hiszpanii. Można to prześledzić na przykładzie Niemiec, które mają zbliżone do Polski warunki klimatyczne i gdzie produkcja pomidorów jest około 10 razy mniejsza niż w Polsce. Inne niż w Polsce Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie, z czego 8,5-10 mln ton przypada na owoce cytrusowe. Statystyka ta nie obejmuje winogron przerabianych na wino. Najwięcej produkuje się w UE jabłek (7,5-9,2 mln ton), a w następnej kolejności: pomarańcz - od 5 do 6,2 mln ton, brzoskwiń - od 2,7 do 3,5 mln ton, gruszek - od 1,7 do 2,4 mln ton, mandarynek i klementynek - od 1,9 do 2,0 mln ton, winogron deserowych - od 1,8 do 2,2 mln ton i cytryn - od 1,1 do 1,6 mln ton. Dopiero ósme miejsce w produkcji owoców w UE zajmują truskawki (650-760 tys. ton), które w Polsce znajdują się na drugim miejscu, tuż po jabłkach. Bardzo mała jest w UE produkcja wiśni - do 100 tys. ton i malin - do 30 tys. ton. W Polsce zbiory tych owoców wynoszą odpowiednio od 120 do 150 tys. ton i do 40 tys. ton. Zbiory porzeczek (czarnych i czerwonych) są w Polsce prawie cztery razy większe niż w UE (190 tys. ton wobec około 50 tys. ton). Inna jest w UE także struktura uprawy warzyw. Ich zbiory ogółem wynoszą 46-47 mln ton (w Polsce od 5 do 6 mln ton), w czym największy udział mają pomidory - od 12 do 13 mln ton, a w dalszej kolejności: marchew - od 3,1 do 3,3 mln ton, cebula - od 3,1 do 3,2 mln ton, sałata - około 2,4 mln ton, kalafiory - około 2,3 mln ton i kapusta biała - od 1,8 do 2,0 mln ton (w Polsce największe są właśnie zbiory kapusty - około 1,8 mln ton). Poza tym w UE duże są zbiory arbuzów i melonów, papryki słodkiej, dyni, karczochów, oberżyny, endywii, cykorii sałatowej, szparagów i skorzonery. Można z tego wysnuć wniosek, o jakie warzywa wzbogaci się nasz stół po wejściu Polski do UE. Eksperci IERiGŻ jednak ostrzegają, że odbędzie się to kosztem zmniejszenia spożycia kapusty oraz warzyw korzeniowych. Proces ten potrwa jednak dość długo. Wyższe ceny Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. W porównaniu np. z Niemcami ceny jabłek deserowych są w Polsce o połowę niższe, o 50 proc. wyższe niż u nas są w Niemczech ceny jabłek przemysłowych. Nieporównanie droższe niż w Polsce są truskawki deserowe, ale też są to dwa całkiem różne towary. Porównywalne są natomiast ceny owoców jagodowych i wiśni dla przetwórstwa. Nie znaczy to - uspokajają eksperci UE - że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny owoców u nas wzrosną. Na pewno pojawią się natomiast na rynku droższe, ale i lepsze owoce z krajów UE. Podobnych zjawisk można oczekiwać także na rynku warzyw. W Holandii czy w Niemczech wyższe niż w Polsce są ceny cebuli, ale bardzo tania jest w Niemczech marchew późna i kapusta biała dla przetwórstwa. Ogółem ceny warzyw są jednak w UE wyższe niż w Polsce. Są to też warzywa dobre jakościowo, sortowane, myte lub czyszczone oraz zapakowane, i można się spodziewać, że mimo wyższej ceny znajdą nabywców także na naszym rynku. I polscy producenci muszą sprostać tej konkurencji. Największym dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie jednak rozszerzenie oferty warzyw o nowe wartościowe gatunki. Na wejściu Polski do UE interes zrobią również polscy producenci pieczarek. Ceny ich skupu są w Polsce prawie dwa razy niższe niż w Niemczech, a jakość produkcji jest porównywalna. Nie z takim drobiazgiem Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie jednak możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W Polsce sady posiada 396 tys. gospodarstw, ale w 90 proc. ich powierzchnia nie przekracza 1 ha. Warto przy tym podkreślić, że w Polsce za sad uważa się także powierzchnię obsadzoną malinami, porzeczkami, agrestem i aronią. Sady powyżej 5 ha ma w Polsce tylko około 7 tys. gospodarstw, co stanowi zaledwie 1,8 proc. gospodarstw z sadami. W Holandii takich sadów jest 40 proc. Zdaniem ekspertów IERiGŻ, w Polsce produkcją owoców mogłoby się zajmować około 4 tysięcy gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek, 15 tys. gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek i wiśni oraz około 18 tys. gospodarstw, które uprawiałyby porzeczki, agrest, aronię. Uprawa truskawek powinna być skoncentrowana w 45 tys. gospodarstw (obecnie zajmuje się tym około 400 tys. gospodarstw). Produkcją warzyw zajmuje się u nas 1,6 mln gospodarstw, ale w ponad 1,2 mln gospodarstw powierzchnia uprawy warzyw nie przekracza 10 arów. Na powierzchni ponad 1 ha uprawia w Polsce warzywa tylko 27 tysięcy gospodarstw. Eksperci IERiGŻ obliczyli, że w uprawie warzyw mogłoby się specjalizować około 5 tys. gospodarstw o powierzchni około 6 ha, ponadto warzywa mogłoby uprawiać około 30 tys. gospodarstw wielostronnych. W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. Po spełnieniu tych warunków powstanie być może szansa, że polskie ogrodnictwo będzie mogło skorzystać z takich samych form wsparcia jak ogrodnictwo w krajach UE. Szansa ta nie jest jednak bardzo duża. Edmund Szot
Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa. Jakie będzie miejsce ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? powinno być dobrze. Produkcja owoców jest w stosunku do krajów UE komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale są to owoce i warzywa lepsze jakościowo. Polscy ogrodnicy powinni poprawić jakość produktów.Na integracji z UE skorzystają konsumenci. Będą oni płacić więcej, ale za lepszy produkt. Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie. Najwięcej produkuje jabłek, pomarańcz, brzoskwiń, gruszek. ósme miejsce zajmują truskawki , które w Polsce znajdują się na drugim miejscu.Inna jest w UE struktura uprawy warzyw. Ich zbiory wynoszą 46-47 mln ton, w czym największy udział mają pomidory, marchew, cebula. Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyższe niż w Polsce. Nie znaczy to że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny wzrosną. Ogółem ceny warzyw są wyższe. Są to warzywa dobre jakościowo, sortowane, myte oraz zapakowane, znajdą nabywców na naszym rynku. polscy producenci muszą sprostać tej konkurencji. dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie rozszerzenie oferty warzyw. Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie możliwa po koncentracji naszej produkcji. W Polsce sady posiada 396 tys. gospodarstw, ale w 90 proc. ich powierzchnia nie przekracza 1 ha. Produkcją warzyw zajmuje się 1,6 mln gospodarstw, ale w 1,2 mln gospodarstw powierzchnia uprawy nie przekracza 10 arów. W parze z koncentracją produkcji powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku.
Albo się bierze odpowiedzialność za czynności kata, albo za zagrożenie niewinnego człowieka Dwa złe rozwiązania RYS. PAWEŁ GAŁKA MICHAŁ WOJCIECHOWSKI Za karą śmierci i przeciw niej napisano już prawie wszystko. Brak jednak świadomości, że każde rozstrzygnięcie tej kwestii musi być złe i że nie da się uciec przed wyborem. Przeciwnie, stronnicy obu rozwiązań są z nich bezzasadnie zadowoleni. Trzeba więc przypomnieć ich wady. Przeciwnicy kary śmierci powołują się na wartość każdego życia ludzkiego - także życia przestępcy. Skoro jednak istnieją armie gotowe zabijać napastników, zasada ta w życiu politycznym i społecznym i tak jest raczej pewnym idealnym punktem odniesienia niż postulatem możliwym do pełnej realizacji. Wolno więc pytać, jak dalece da się tę zasadę stosować i czy rzeczywiście dotyczy ona kary śmierci dla morderców. W szczególności trzeba rozróżnić indywidualne wyrzeczenie się przemocy, zemsty, a nawet obrony własnej - męczeński heroizm moralny - oraz takie same postępowanie w kontekście obrony społeczności, czyli innych ludzi. Władza "nie na próżno nosi miecz" W chrześcijaństwie przykazanie "nie zabijaj" i postawa Jezusa inspirowały już w starożytności głosy przeciwko karze śmierci, podobnie jak przeciw służbie wojskowej. Nie próbowano wszakże z miłosierdzia dla przestępców ani z pacyfizmu czynić zasady prawnej, przeciwnie, św. Paweł napisał, że władza "nie na próżno nosi miecz", aprobując tym samym ius gladii. Dlatego katechizm Kościoła katolickiego (wersja poprawiona) stwierdza, że właśnie ze względu na ochronę życia ludzkiego przed napastnikiem "tradycyjne nauczanie Kościoła nie wyklucza zastosowania kary śmierci" - choć każdy człowieka wiary pragnąłby, żeby nie była potrzebna. Sprzeciwiając się karze śmierci, wskazuje się też na wyższość miłosierdzia nad sprawiedliwością. Jak jednak być miłosiernym kosztem sprawiedliwości? Łagodzenie kar zbrodniarzom może być rażącą krzywdą dla ofiary zbrodni i jej rodziny. A przecież sprawiedliwość, wedle starożytnej jeszcze definicji, wymaga oddania każdemu, co się mu należy (tak to ujmował na przykład Seneka). Biblia przestrzega przed lekkomyślną pobłażliwością dla występnego, która czyni go gorszym. "Istnieje tylko jedna rzecz gorsza od niesprawiedliwości, a jest nią sprawiedliwość bez miecza w dłoni" (Oscar Wilde). Dwie powinności Powinnością prawa i sędziego jest więc wymierzanie sprawiedliwych kar, powinnością kapłana czy moralisty apel o miłosierdzie, ale nie wiązanie sędziemu rąk przez nowy dogmat, karze śmierci przeciwny - którego notabene w religii katolickiej być nie może, skoro tradycyjne nauczanie mówi inaczej. Chrześcijanin może prosić o ułaskawienie skazanych, ale nie może zabraniać państwu spełniania jego obowiązków. Jest też podejrzane, że prawo do wybaczania zbrodniarzom przywłaszcza sobie władza, a pokrzywdzonych nikt o zdanie nie pyta, lecz traktuje jak pionki w grze między państwem a przestępcami. Przejawem takiej mentalności jest też charakterystyczne dla ludzi władzy lekceważenie opinii społecznej, domagającej się surowszych kar. Są widać zwolennikami demokracji tylko wtedy, gdy im wygodnie. Dodajmy, że jeżeli zasadę ochrony życia stosować konsekwentnie w prawie państwowym, powinna ona przede wszystkim wykluczać aborcję, zabijanie absolutnie niewinnych dzieci nienarodzonych. Gdy zatem w krajach bez kary śmierci aborcja jest dozwolona, trudno nie podejrzewać twórców takiego systemu o brak logiki, a ich argumentów moralnych o obłudę. Przeciwnicy kary śmierci twierdzą, że jej obecność w kodeksie nic nie daje, gdyż nie odstrasza potencjalnych morderców. Gdyby jednak tak było, przestępcy musieliby być ludźmi w ogóle nie liczącymi się z ryzykiem, co nie wydaje się możliwe, nawet jeśli liczą się z nim mało. Badania przytaczane na poparcie powyższej tezy są chybione od samego początku. Jeśli danego roku w Ameryce na szesnaście tysięcy zabójstw przypadło czterdzieści wykonanych wyroków, trudno, by przestępcy się przelękli. Taki odsetek mógłby zmniejszyć liczbę zabójstw o jedną czterechsetną, czego żadna statystyka nie wykryje. Ponadto na liczbę przestępstw wpływ ma wiele czynników. Jednak gdy w Nowym Jorku wykonano kilka wyroków śmierci, a media to nagłośniły, zabójstw przez pewien czas było mniej. Kara śmierci odstrasza, jeśli potencjalny zabójca wie, iż może być wykonana, a nie że istnieje tylko na papierze. Dlatego w Polsce już dawno straciła taki walor, zanim ją zniesiono. Często słyszy się, że odstrasza nie surowość kary, lecz jej nieuchronność; ma to uzasadniać łagodzenie kar w ogóle. Jest to wszakże oczywiste uproszczenie. Jeśli za defraudację paru milionów dolarów karać - nieuchronnie - najwyżej rokiem humanitarnego więzienia, skuteczność będzie znikoma. Potrzebna jest i dotkliwość kary, i sprawne ściganie. Prawdopodobnie kara dziesięciu lat więzienia wymierzana w co drugim przypadku działa podobnie jak nieuchronne pięć lat. Najpierw większa skuteczność, potem złagodzenie Następnie, gdy skuteczność wymiaru sprawiedliwości jest, jak u nas, niska, teoretyzowanie na temat kary obniżonej, ale nieuchronnej, zakrawa na kpinę. Trzeba najpierw zwiększyć skuteczność, potem łagodzić kary. Na razie przepisy stwarzają sporo okazji proceduralnych i interpretacyjnych do wykręcenia się od kary, a wyroki faktycznie odsiedziane są dużo niższe od orzeczonych. Czemu to ma służyć, nie wiadomo - mydleniu oczu społeczeństwa? ułatwieniu zarządzania więzieniami? Takie prawo budzi w bandytach poczucie bezkarności. Zatłukszy ofiarę kijami, mordercy mogą odpowiadać tylko za pobicie ze skutkiem śmiertelnym i wyjść po odsiedzeniu dwóch trzecich kilkuletniego wyroku. Co gorsza, gdy tłumaczy się w powyższy sposób łagodzenie kodeksu karnego, jednocześnie zaostrza się wiele rodzajów kar, tyle że nakładanych nie na kryminalistów, a na zwykłych obywateli, mnoży się też ograniczenia ich dotyczące. Zwielokrotnia się - dla większej skuteczności! - mandaty i grzywny skarbowe. Zbudowanie domu na własnym terenie, ale bez zgody urzędników karze się rozbiórką. Gdyby zaproponować palenie domów podpalaczy, autorytety moralne zatrzęsłyby się z oburzenia. Widząc to, zwykły człowiek może sobie zadać pytanie, z kim rządzący trzymają? Trazymach u Platona powiada: "Zohydzają sprawiedliwość w obawie, że zostanie im wymierzona". Jest też godne uwagi, że rosną kary nakładane przez władzę wykonawczą, a wiąże się ręce sądom. Drugi biegun Na drugim biegunie mamy stosowanie kary śmierci. Jej zło jest zapewne bardziej oczywiste i znane, w wyniku czego w krajach cywilizowanych mamy tendencję do jej znoszenia. Zresztą zwolennicy kary śmierci na ogół nie przeczą, że jest ona rzeczą okropną, tyle że uznają ją za przykrą konieczność. Karząc śmiercią, zabija się człowieka, zatrudniając kata. Istnieje ryzyko śmierci niewinnego. Zabija się rozmyślnie, i to wtedy, gdy uwięziony przestępca nie stanowi już większego zagrożenia. Tradycja chrześcijańska mówi, żeby nie rewanżować się złu, przeciwnie, by zwyciężać zło dobrem, i chce podporządkować życie społeczne ideałom moralnym. Wybór stojący przed politykiem, prawodawcą, sędzią jest zatem taki: albo się bierze odpowiedzialność za czynności kata, albo za dodatkowe realne (choć trudne do zmierzenia) zagrożenie anonimowego niewinnego człowieka w obliczu zbrodni, za zaniedbanie obrony współobywateli, za nadstawianie ich - nie swojego - policzka. Tertium non datur. Dylemat moralnie dotkliwy, ale nieunikniony. Kto takiemu wyborowi nie umie stawić czoła, nie powinien po prostu powyższych funkcji spełniać, lecz zająć się jakąś spokojną pracą albo bawieniem wnucząt, ewentualnie ograniczyć się do kaznodziejskiej publicystyki. Niestety, najwygodniej jest wielu rządzącym nie brać odpowiedzialności za nic, przeczyć istnieniu problemu i głosić swój humanitaryzm, gdy zwykły człowiek lęka się przestępcy coraz bardziej - i nie bez racji. Autor jest teologiem świeckim, profesorem Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie i Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie.
Za karą śmierci i przeciw niej napisano już prawie wszystko. Brak jednak świadomości, że każde rozstrzygnięcie tej kwestii musi być złe i że nie da się uciec przed wyborem. albo się bierze odpowiedzialność za czynności kata, albo za zaniedbanie obrony współobywateli, za nadstawianie ich - nie swojego - policzka. Tertium non datur.
ORDYNACJA SLD gotowy do współpracy z AWS, UW chętna do rozmów z PSL Egzotyczne koalicje FILIP GAWRYŚ, MARCIN DOMINIK ZDORT Egzotyczne koalicje mogą powstać w Sejmie przy tworzeniu nowej ordynacji wyborczej. Już dziś Sojusz Lewicy Demokratycznej nie ukrywa, że prowadzi konsultacje z politykami Akcji Wyborczej Solidarność, a liderzy Unii Wolności potwierdzają, iż rozmawiają z Polskim Stronnictwem Ludowym. Zmiana ordynacji wyborczej stała się w ostatnich tygodniach - obok reformy podatkowej - tematem numer jeden na politycznych salonach. Wczoraj SLD złożył do laski marszałkowskiej projekt ordynacji. O jego szczegółach ma poinformować w sobotę; tego samego dnia grupa "Windsor" organizuje w Sejmie konferencję poświęconą zmianie prawa wyborczego, w której mają wziąć udział politycy i eksperci Akcji Wyborczej Solidarność, Unii Wolności i brytyjskiej Partii Konserwatywnej. W przyszłym tygodniu własny projekt złoży w Sejmie UW, nad swoimi pomysłami pracują też poszczególne partie AWS. Zamiast 460 - 323 posłów Sojusz Lewicy uważa, że trzeba szybko pracować nad ordynacją przede wszystkim dlatego, że koalicja AWS - UW utraciła możliwość sprawowania władzy i konieczne są przyspieszone wybory parlamentarne. Jednak do zastanawiania się nad prawem wyborczym przynagla polityków nie bieżąca sytuacja w kraju, lecz przede wszystkim konieczność dostosowania ordynacji do obowiązującego prawa. Niezgodnie z przyjętą na wiosnę 1997 roku ustawą zasadniczą - w starej ordynacji określone są kalendarz wyborczy i długość kadencji parlamentu, a także podmioty mające prawo zgłaszać kandydatów na posłów i senatorów. Ponadto ordynację trzeba dostosować do nowego podziału administracyjnego kraju; stare, ale wciąż obowiązujące prawo wyborcze mówi, że wybiera się od 3 do 17 posłów w 52 okręgach będących zwykle województwami - a więc skutkiem wyborów przy mechanicznym zastosowaniu tej ordynacji byłby Sejm, w najlepszym razie, składający się z 323 zamiast 460 posłów. Zielone i różowe Mechanizmy ordynacji wyborczej mogą wspierać lub osłabiać ugrupowania cieszące się dużą popularnością. Kwestia ordynacji podzieli więc obecny parlament "w poprzek" podziałów historycznych i ideowych, gdyż wspólny interes będą miały duże ugrupowania: Akcja Wyborcza Solidarność i Sojusz Lewicy Demokratycznej. Naprzeciw tego bloku staną dwie mniejsze partie, zwykle odsądzające się od czci i wiary: Unia Wolności i Polskie Stronnictwo Ludowe. UW podobno już przedstawiła swój projekt ordynacji władzom Klubu PSL, które go w pełni poparły. - Istnieje duża zbieżność interesów miedzy nami a PSL, więc będziemy współpracować - przyznaje sekretarz generalny Unii Mirosław Czech. Prowadzenie rozmów z UW zostało pośrednio potwierdzone przez Jacka Soskę, rzecznika ludowców. - Między czarnym a czerwonym jest zielone i różowe, i o tym trzeba pamiętać. Elektoraty Unii i Stronnictwa nie wchodzą sobie w drogę - mówi polityk PSL. Janik z Czechem Unia twierdzi, że chciała rozmawiać o ordynacji także ze swoim koalicjantem. - Jakiś czas temu umawialiśmy się z Akcją, że będziemy w tej sprawie współpracować - mówi Czech. - Koledzy z AWS nie przedstawili swoich propozycji, wnioskujemy więc, iż nie są tym zbyt mocno zainteresowani. Jednak teraz dochodzą do nas sygnały, że ochota na porozumienie ze strony AWS wzrasta - dodaje Czech. Politycy UW nie wykluczają, że chęć do współpracy ze strony Akcji może mieć związek z rosnącymi notowaniami SLD. Nieoficjalnie politycy Unii Wolności przyznają, że sami prowadzili już rozmowy z Sojuszem Lewicy - spotkali się sekretarze generalni: Mirosław Czech z Krzysztofem Janikiem. Miller z Tomaszewskim? Sojusz nie ukrywa, że prowadzi rozmowy na temat ordynacji ze wszystkimi, nawet z Akcją Wyborczą Solidarność. To, że doszło do spotkań, potwierdza Krzysztof Janik. - Prowadziliśmy sondażowe rozmowy z pewnymi osobami z AWS - przyznaje. Tygodnik "Nowe Państwo" napisał w ostatnim numerze o spotkaniu między Januszem Tomaszewski a Leszkiem Millerem. Sekretarz Klubu AWS Andrzej Szkaradek, który jest przeciwnikiem prowadzenia tych negocjacji, zapewnia, że nie były to spotkania oficjalne. - Władze RS AWS ani całej Akcji żadnych takich negocjacji nie prowadziły. Byłoby błędem, gdyby AWS i SLD dogadały się w celu wyeliminowania mniejszych partii - uważa Szkaradek. Nie wspierać dużych Konsultacje między Ruchem Społecznym a Sojuszem Lewicy były prawdopodobnie poświęcone koncepcji RS AWS, zgodnie z którą zostałyby utworzone małe okręgi, 4 - 7-mandatowe - takie rozwiązanie miałoby według oficjalnej interpretacji zbliżyć posłów do ich elektoratu, a "przy okazji" wzmocnić duże ugrupowania. Jednak - ku zaskoczeniu liderów Ruchu Społecznego - SLD nie poparł koncepcji RS. - Jeszcze nie dojrzeliśmy do systemu dwupartyjnego, nie odzwierciedlałby on poglądów i postaw społecznych, nie reprezentowałby całej sceny politycznej. Istnienie w Polsce dwóch dużych i dwóch średnich partii z jednej strony pozwala wyłonić stabilny rząd, a z drugiej dzięki 5-procentowemu progowi jest gwarancja, że nie będzie rozdrobnienia - mówi Krzysztof Janik. Na stanowisko SLD miał prawdopodobnie wpływ Aleksander Kwaśniewski. Prezydent - starając się utrzymać jak najlepsze stosunki z Unią Wolności - wypowiedział się przeciw małym okręgom wyborczym. Projekt ordynacji, który w piątek złożyli posłowie Sojuszu, zakłada więc podział kraju na 52 okręgi, w których wybierałoby się od 5 do 12 posłów. Jak premiować średnich Część AWS, głównie politycy Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego i Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, jest przeciwna małym okręgom, niepokoiła się więc możliwością zawarcia ordynacyjnego sojuszu między RS AWS a SLD (gdyby doszło do głosowania, obie partie dysponowałyby większością w Sejmie). Konserwatyści i narodowcy przygotowywali się do współpracy i podjęcia wspólnej kontrakcji. - Wciąż rozmawiamy, choć jeszcze nie można mówić o pełnym kompromisie - twierdzi Andrzej Machowski z SKL. ZChN wolałoby okręgi średnie, 7 - 8-mandatowe. - Zbyt małe okręgi, mimo formalnego utrzymania ordynacji proporcjonalnej, stworzyłyby faktycznie system większościowy, który doprowadziłby do geograficzno-politycznego podziału Polski na dwie części. Natomiast za duże okręgi, nie dają szansy na zbliżenie się do wyborców i prowadzenie mniej anonimowej kampanii - mówi Konrad Szymański z ZChN. Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe jest w sprawie wielkości okręgów podzielone: projekt ordynacji opracowany na zamówienie sejmowego Biura Studiów i Ekspertyz przez Andrzeja Machowskiego (wspieranego przez Wiesława Walendziaka), proponuje okręgi 8 -13-mandatowe, a oficjalna uchwała prezydium zarządu SKL mówi o okręgach 9 - 19-mandatowych. To drugie stanowisko bliskie jest projektowi Unii Wolności. Partia Leszka Balcerowicza przygotowała ordynację, która premiuje średnie ugrupowania: w 32 okręgach wyborczych wybierano by od 10 do 18 posłów - głosy wyborców liczone mają być korzystną dla małych partii metodą St. League'a (inaczej niż we wszystkich innych projektach, mówiących o utrzymaniu metody d'Hondta, korzystnej dla dużych ugrupowań). Gdzie stawiać krzyżyk Kwestią, w której SKL i ZChN obawiały się sojuszu Ruchu Społecznego z SLD, jest sposób stawiania krzyżyków na kartach wyborczych. W RS AWS mówi się, że lepszy byłby krzyżyk stawiany przy nazwie partii, zamiast przy nazwisku kandydata. Do Sejmu wchodziłyby wtedy te osoby z listy partyjnej, które byłyby umieszczone przez liderów swojego ugrupowania na najwyższych miejscach. Taki system miałby - zdaniem jego autorów - dwie zalety: po pierwsze kandydaci prowadziliby wspólną kampanię całej listy, nie starając się walczyć tylko o własną pozycję; po drugie do parlamentu dostawałyby się wyłącznie osoby preferowane przez kierownictwa partyjne, a więc lojalne. - Dzięki temu uniknęlibyśmy w AWS ludzi takich, jak Słomka i Łopuszański, których w końcu i tak musieliśmy usunąć z klubu - mówi zwolennik "partyjnego krzyżyka", zapominając o tym, że właśnie Adam Słomka i jego koledzy (jako członkowie związanej z Januszem Tomaszewskim tzw. Spółdzielni) mieli wysokie miejsca na listach AWS - np. sam lider KPN-OP był drugi (po Marianie Krzaklewskim) na liście Akcji w Katowicach. Ulubiony odcień prawicy Jednak także w przypadku "partyjnego krzyżyka" Sojusz Lewicy zawiódł Ruch Społeczny AWS, opowiadając się za dotychczasowym systemem wskazywania konkretnego kandydata z listy. Stanowisko SLD w tej kwestii musiało podnieść na duchu polityków ZChN, SKL, PC i PChD, którzy obawiali się już, że po przyjęciu nowej ordynacji szanse na wybór będą mieli wyłącznie umieszczeni na czołowych miejscach list działacze Ruchu Społecznego. Wiceprezes SKL Kazimierz Ujazdowski tłumaczy, że "likwidacja »krzyżyka przy nazwisku« doprowadziłaby do skrajnego upartyjnienia wyborów i uzależnienia ich wyniku od decyzji kierownictw partii politycznych". - To był niepoważny pomysł. Przecież siłą AWS było właśnie danie wyborcy możliwości wyboru jego ulubionego odcienia prawicy. Wyborca głosował na kandydata z wybranej przez siebie partii, a jednocześnie wspierał całą Akcję - dodaje Konrad Szymański z ZChN. Symbol niereprezentatywności Przy okazji rozważań nad zmianą ordynacji wyborczej okazało się, że wielu polityków gotowych jest poprzeć likwidację lub gruntowną zmianę listy krajowej. Przypomnijmy, że celem jej wprowadzenia było zagwarantowanie czołowym politykom miejsca w parlamencie, gdy ich ugrupowanie dobrze wypadło w wyborach, ale im samym nie udałoby się zdobyć mandatu z okręgu. Już przed poprzednimi wyborami wielu przywódców ostentacyjnie rezygnowało z miejsca na liście krajowej, walcząc o mandat "z woli wyborców" w okręgu, a nie "z partyjnego rozdania przy zielonym stoliku". Konrad Szymański z ZChN uważa, że lista krajowa jest "przyczyną braku społecznego zaufania do systemu wyborczego", Kazimierz Ujazdowski z SKL nazywa ją "symbolem niereprezentatywności Sejmu". Beneficjenci listy krajowej Dzięki liście krajowej w 1997 roku mandaty uzyskali tak znani politycy AWS, jak: premier Jerzy Buzek, sekretarze Klubu Akcji Kazimierz Janiak i Andrzej Anusz (a także pozostający dziś poza AWS Tomasz Karwowski i Michał Janiszewski z KPN-OP oraz niezależny Ludwik Dorn); liderzy Unii Wolności: ministrowie Tadeusz Syryjczyk i Janusz Onyszkiewicz, wicemarszałek Sejmu Jan Król, sekretarz generalny UW Mirosław Czech oraz Janusz Lewandowski; politycy Polskiego Stronnictwa Ludowego: Józef Zych, Bogdan Pęk, Janusz Dobrosz, Aleksander Łuczak i Mirosław Pietrewicz. Wśród beneficjentów listy krajowej nie ma natomiast polityków z pierwszych ław SLD - niemal wszyscy liderzy Sojuszu zdobyli swoje mandaty w okręgach i być może dlatego dziś gotowi są na zmiany. W swoim projekcie ordynacji proponują, aby z listy krajowej wchodziły do Sejmu osoby, które uzyskają w swoich okręgach największą liczbę głosów, zostawiając mandaty kolejnym kandydatom na listach okręgowych.
Sojusz Lewicy uważa, że trzeba szybko pracować nad ordynacją przede wszystkim dlatego, że koalicja AWS - UW utraciła możliwość sprawowania władzy i konieczne są przyspieszone wybory parlamentarne. Jednak do zastanawiania się nad prawem wyborczym przynagla polityków nie bieżąca sytuacja w kraju, lecz przede wszystkim konieczność dostosowania ordynacji do obowiązującego prawa. Niezgodnie z przyjętą na wiosnę 1997 roku ustawą zasadniczą w starej ordynacji określone są kalendarz wyborczy i długość kadencji parlamentu, a także podmioty mające prawo zgłaszać kandydatów na posłów i senatorów.Mechanizmy ordynacji wyborczej mogą wspierać lub osłabiać ugrupowania cieszące się dużą popularnością. Kwestia ordynacji podzieli więc obecny parlament "w poprzek" podziałów historycznych i ideowych, gdyż wspólny interes będą miały duże ugrupowania: Akcja Wyborcza Solidarność i Sojusz Lewicy Demokratycznej. Naprzeciw tego bloku staną dwie mniejsze partie, zwykle odsądzające się od czci i wiary: Unia Wolności i Polskie Stronnictwo Ludowe. małe okręgi, 4 - 7-mandatowe - takie rozwiązanie miałoby według oficjalnej interpretacji zbliżyć posłów do ich elektoratu, a "przy okazji" wzmocnić duże ugrupowania. Jednak Jeszcze nie dojrzeliśmy do systemu dwupartyjnego, nie odzwierciedlałby on poglądów i postaw społecznych, nie reprezentowałby całej sceny politycznej. dzięki 5-procentowemu progowi jest gwarancja, że nie będzie rozdrobnienia. Kwestią, w której SKL i ZChN obawiały się sojuszu Ruchu Społecznego z SLD, jest sposób stawiania krzyżyków na kartach wyborczych. W RS AWS mówi się, że lepszy byłby krzyżyk stawiany przy nazwie partii, zamiast przy nazwisku kandydata. Do Sejmu wchodziłyby wtedy te osoby z listy partyjnej, które byłyby umieszczone przez liderów swojego ugrupowania na najwyższych miejscach. Stanowisko SLD w tej kwestii musiało podnieść na duchu polityków ZChN, SKL, PC i PChD, którzy obawiali się już, że po przyjęciu nowej ordynacji szanse na wybór będą mieli wyłącznie umieszczeni na czołowych miejscach list działacze Ruchu Społecznego. Przy okazji rozważań nad zmianą ordynacji wyborczej okazało się, że wielu polityków gotowych jest poprzeć likwidację lub gruntowną zmianę listy krajowej.
Europejska polityka bezpieczeństwa nie jest dla NATO konkurencją, ale uzupełnieniem Rozwodu nie będzie OLAF OSICA Od kiedy Polska stała się członkiem NATO, polityka bezpieczeństwa przestała być tematem ważnych dyskusji. Wyjątkiem od tej reguły są pojawiające się co jakiś czas opinie na temat tworzonej w ramach UE wspólnej europejskiej polityki bezpieczeństwa i obrony (CESDP). Ich zdecydowana większość wskazuje na niebezpieczeństwa, które ów projekt niesie ze sobą, w pierwszej kolejności osłabienie więzi euroatlantyckiej i podkopanie pozycji politycznej USA w Europie. Ilustracją takiego myślenia był m.in. artykuł Jana - Nowaka - Jeziorańskiego (15 maja 2001 r.), w którym autor dowodzi, iż plany UE stanowią zagrożenie NATO i interesów Polski. Artykuł ten należy uznać za niezwykle ważny z dwóch powodów. Po pierwsze, znakomicie pokazuje źródło obaw formułowanych w Polsce wobec idei europejskiej polityki obronnej i, w tym sensie, należy go traktować jako miarodajny dla całej polityki polskiej (choć oficjalne stanowisko MSZ uległo w ostatnim czasie wyraźnej, pozytywnej ewolucji). Po drugie, zdradza on charakterystyczny dla polskiej dyskusji ton i sposób argumentacji, który - z pewnością wbrew intencjom autora - zwiększa szansę na realizację owego "czarnego scenariusza". Warto w tym miejscu przytoczyć słowa Zbigniewa Brzezińskiego, który - pisząc rok temu na ten temat - zwracał uwagę, iż "dramatyczne ostrzeżenia przed »rozwodem« przynoszą skutki odwrotne do zamierzonych. Brzmią cokolwiek teologicznie; przez to grożą tym, że różnice, które dałoby się praktycznie uzgodnić, przekształcą się w spór doktrynalny". Nie prestiż, lecz konieczność Dlaczego państwa UE, których większość należy do NATO, zdecydowały się w grudniu 1999 roku na szczycie w Helsinkach na rozwijanie europejskiej polityki obronnej opartej na Unii, a nie sojuszu? Z pewnością nie dlatego, że dały się uwieść czarowi Paryża lub wpadły w niemieckie sidła. Postęp w tworzeniu CESDP stał się możliwy właśnie dlatego, że - choć wybujała retoryka zdaje się temu niejednokrotnie przeczyć - Francja powściągnęła swoje ambicje, dla których zresztą nikt i nigdy nie miał w Europie zrozumienia. Oczywiście, pod wieloma względami poglądy nad Sekwaną różnią się od formułowanych w Londynie, ale sojusz brytyjsko-francuski z St. Malo jest sojuszem z rozsądku. Niemcy dołączyli do owego tandemu z pewnym opóźnieniem i przy wyraźnej niechęci swoich wojskowych. Ci ostatni oznajmili wprost, że politycy muszą zacząć liczyć się z możliwościami pogrążonej w kryzysie Bundeswehry. Trudno zatem dopatrywać się w projekcie europejskiej obrony próby wyswobodzenia się Berlina spod amerykańskiego czy natowskiego buta. Przeciwnie. To właśnie Niemcom najbardziej zależy na amerykańskiej obecności wojskowej w Europie. Bez niej nie są w stanie wesprzeć swojego sąsiada na wschodzie, gdyby ten potrzebował pomocy, ani angażować się w operacje kryzysowe. Czy europejskie plany stanowią zagrożenie więzi euroatlantyckiej? Nie. Europejska polityka obronna, podobnie jak amerykańskie plany budowy "ochronnej tarczy", nie jest przyczyną sporów i napięć, a jedynie odzwierciedleniem przemian zachodzących w układzie atlantyckim. Po prostu Europa i Ameryka prezentują odmienne poglądy na wiele spraw, inaczej definiują zagrożenia i swoje potrzeby. Jest to proces nieunikniony. W takim ujęciu odrębność UE od NATO nie stanowi problemu tak długo, jak długo po obu stronach oceanu istnieje polityczna wola współpracy, a tej nikt przecież nie kwestionuje. Innymi słowy, mierzenie stanu relacji Europy i USA liczbą amerykańskich dywizji i potencjałem militarnym sojuszu wydaje się nie tylko nieuzasadnione, ale i ryzykowne. W końcu - jak pokazała wojna w Bośni i Hercegowinie - Europa nie może być zawsze i wszędzie pewna amerykańskiego wsparcia i musi być w stanie działać w pojedynkę, opierając się na własnych zasobach. To właśnie doświadczenie bośniackie przyniosło radykalną zmianę w polityce brytyjskiej wobec europejskiej polityki obronnej. Nie dramatyzujmy Czy problemy, które rodzi europejska polityka obronna na styku UE - NATO, są tak dramatyczne, że mogą stanowić wstęp do rozpadu sojuszu? Nie, ponieważ CESDP nie stanowi konkurencji dla NATO, nie narusza zobowiązań sojuszniczych, a UE nie tworzy oddzielnej armii. Te same jednostki będą po prostu mieć tzw. podwójne przyporządkowanie. Dlatego przy ocenie istniejących sporów najlepiej kierować się chłodną analizą realiów. Pamiętajmy, że jedenastu członków UE należy do NATO i trudno sobie wyobrazić, aby Wielka Brytania, Niemcy czy Holandia chciały za pomocą CESDP utrudnić sobie życie w sojuszu. Ponieważ w obu organizacjach decyzje zapadają jednogłośnie, nigdy nie dojdzie też do sytuacji, w której Unia i sojusz będą ze sobą rywalizować o podjęcie operacji. Nie zapominajmy też, że ważniejsza od regulacji i instytucji jest polityka. Nie ma sensu domagać się od UE, aby z góry zadeklarowała, gdzie i kiedy zamierza działać. Odpowiedź brzmi bowiem: wszędzie tam, gdzie będzie potrzeba, a USA wykażą brak zainteresowania, gdzie pozwolą na to warunki techniczne i gdzie będzie to politycznie zasadne. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że na pewno nie w rejonie Turcji, natomiast prawie na pewno w Afryce Północnej. Z pewnością też nie na Cyprze - czego obawia się Ankara - bo Francuzi, Anglicy czy Niemcy są co prawda ambitni, ale nie do tego stopnia, aby popełniać polityczne samobójstwo. Choć jest to materia niezwykle skomplikowana - warto także mieć na względzie dotychczasowe porozumienia, zwłaszcza w części dotyczącej europejskich sojuszników NATO nie należących do UE, w tym Polski. I tak na ich podstawie UE będzie mogła w przyszłości prowadzić dwa rodzaje operacji: z wykorzystaniem zasobów NATO i oparte na zasobach własnych. W pierwszym wypadku Polska, nawet jeżeli nie należałaby jeszcze do Unii, będzie jako członek NATO mogła wziąć udział w operacji, chyba że zdecyduje inaczej. W każdym razie niemożliwa jest sytuacja, w której państwa Unii decydują się na akcję militarną i bez pytania pozostałych sojuszników biorą z NATO - a de facto od USA - co najlepsze, bo na własną infrastrukturę ich nie stać. Europejczycy zadecydowali bowiem, że do prowadzenia "autonomicznych" operacji - czyli bez udziału sojuszu - będą mieć własne zasoby. Nie będą one kopią sojuszniczych, bo to nie ma sensu i byłoby za drogie, ale pod pewnymi względami będą od NATO niezależne. Dotyczy to głównie planowania obronnego, a konkretnie planowania operacji cywilnych i militarnych. I to jest zrozumiałe, ponieważ - gdy chce się samodzielnie działać - trzeba móc samodzielnie planować. Wystarczy też spojrzeć na liczbę unijnych sztabowców, żeby przekonać się, że ich zadaniem będzie opracowywanie małych operacji humanitarnych i pokojowych, a nie regularnych wojen. Pytanie, odpowiedź na które dzieli sojuszników, dotyczy tego, czy w przyszłości UE powinna móc także planować i prowadzić operacje typu kosowskiego. Abstrahując od tego, iż na razie są to pobożne życzenia, problem w dużej części sprowokowali Amerykanie. Korzystając z faktu, że udostępniają NATO własną infrastrukturę, niekiedy - tak było na przykład w Kosowie - samodzielnie podejmują działania i dyktują sposób prowadzenia operacji, zapominając, iż operacja jest sojusznicza, a pod ich komendą są na przykład jednostki francuskie i brytyjskie. Nic zatem dziwnego, że Europejczycy chcą mieć czasami możliwość podejmowania działań bez pomocy swego sojusznika. Być może nigdy zresztą do tego nie dojdzie, ale już sam pomysł powinien dać USA powód do przemyśleń. Szansa dla Polski Reasumując: europejska polityka obronna nie stanowi ani dla NATO, ani dla Polski zagrożenia. Co więcej, jest w obecnej sytuacji szansą na pokazanie Amerykanom, że Europa poważnie traktuje swoje bezpieczeństwo i płynące zza Atlantyku sygnały, iż USA są zmęczone rolą protektora. Nie ma też na celu zastąpienia sojuszu, lecz jego uzdrowienie poprzez zwiększenie wkładu militarnego Europejczyków i stworzenie politycznej równowagi. Integracja europejska, której nowym elementem jest polityka bezpieczeństwa i obronna, potrafi bowiem stworzyć rodzaj presji na państwa członkowskie, której nigdy nie stworzy współpraca euroatlantycka. Czy państwa UE dokonałyby sanacji swych budżetów, gdyby nie kryteria unii gospodarczo-walutowej? To jest słabość Europy, ale zarazem jej mądrość: tylko wspólnie patrząc sobie na ręce i inicjując projekty, w których udział jest traktowany jako miernik pozycji politycznej, można forsować niepopularne decyzje i pogłębiać integrację europejską. W dalszej perspektywie wzmocni to bez wątpienia także nasze bezpieczeństwo. Chyba że zdecydujemy, iż lepiej jest mieć jedną niż dwie polisy na życie. Biednych nie stać jednak na takie oszczędności, tym bardziej że do tej pory europejscy sojusznicy oczekują od nas jedynie zrozumienia dla obaw, które już za parę lat staną się także naszym udziałem. Autor jest politologiem. Pracuje w Centrum Stosunków Międzynarodowych w Warszawie.
Od kiedy Polska stała się członkiem NATO, polityka bezpieczeństwa przestała być tematem ważnych dyskusji. Wyjątkiem od tej reguły są pojawiające się co jakiś czas opinie na temat tworzonej w ramach UE wspólnej europejskiej polityki bezpieczeństwa i obrony (CESDP). Postęp w tworzeniu CESDP stał się możliwy właśnie dlatego, że Francja powściągnęła swoje ambicje, dla których zresztą nikt i nigdy nie miał w Europie zrozumienia. Oczywiście, pod wieloma względami poglądy nad Sekwaną różnią się od formułowanych w Londynie, ale sojusz brytyjsko-francuski z St. Malo jest sojuszem z rozsądku.Niemcy dołączyli do owego tandemu z pewnym opóźnieniem i przy wyraźnej niechęci swoich wojskowych.Czy europejskie plany stanowią zagrożenie więzi euroatlantyckiej? Nie. Po prostu Europa i Ameryka prezentują odmienne poglądy na wiele spraw. W takim ujęciu odrębność UE od NATO nie stanowi problemu tak długo, jak długo po obu stronach oceanu istnieje polityczna wola współpracy, a tej nikt przecież nie kwestionuje.
ROZMOWA Jarosław Kalinowski, prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego Wszyscy będziemy głosować tak samo Jak idzie akcja zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie powiatów? JAROSłAW KALINOWSKI: Coraz lepiej. Coraz więcej środowisk włącza się w inicjatywę podjętą przez PSL i ruch "Samorządowa Rzeczpospolita". Jakie środowiska się włączają? Również polityczne. Znane jest choćby oświadczenie PPS, znane jest stanowisko Unii Pracy. Także wielu działaczy SdRP i SLD w terenie włącza się w kampanię. A i w ramach AWS są pewne środowiska, które deklarują wsparcie. Jestem przekonany, że do końca lutego powinniśmy się z tą akcją uporać. Do końca lutego spodziewają się państwo zebrać wymagane 500 tysięcy podpisów? Tak. Szacujemy, że w tej chwili jest około 100 tysięcy podpisów, ale dopiero teraz na dobre rozkręcamy propagowanie tej inicjatywy, rozprowadzanie list. Jaki przewidywałby pan wynik referendum? Ostatnie sondaże wskazują, że społeczeństwo jest przeciwne przeprowadzaniu w tej chwili tak kosztownej reformy. Dominuje przekonanie, że dziś są ważniejsze sprawy do realizacji i pilniejsze zadania dla rządu. Reforma w proponowanej przez dzisiejszą koalicję wersji bowiem, to odwracanie uwagi od spraw znacznie ważniejszych, jak likwidacja bezrobocia, szczególnie wśród młodzieży, wprowadzenie mechanizmów wspierających rodzimą produkcję oraz eksport itp. Sondaże nie są jednoznaczne. Badanie przeprowadzone dla naszej gazety przez PBS pokazuje, że zwolenników powiatów jest więcej niż przeciwników Mówi się często o PSL, że jesteśmy przeciw reformie samorządowej. A my jesteśmy za kontynuowaniem reformy. Jesteśmy za autentycznym przekazaniem kompetencji i środków gminom. Należy jeszcze wiele kompetencji przekazać gminom. Opowiadamy się za zróżnicowaniem kompetencji w zależności od możliwości gmin. Mamy ustawę o dużych miastach - trzeba pójść dalej i doskonalić ją. Na podstawie obowiązującej ustawy samorządowej można też tworzyć związki celowe gmin, na przykład na poziomie powiatów. Uważamy również, że jest potrzebny drugi szczebel samorządu terytorialnego, ale uwzględniający najnowsze tendencje w reformowaniu administracji, tendencje do spłaszczania struktur. Dzisiejsze województwo powinno być drugim poziomem samorządu, bo liczebnością mieszkańców odpowiadałoby powiatom w państwach zachodnich. W ten sposób, naprawdę niewielkim kosztem, można przeprowadzić reformę. Mówił pan kilkanaście dni temu w Rzeszowie, że PSL "zrobi wszystko, aby zablokować działania koalicji rządowej" w sprawie reformy ustrojowej w proponowanym kształcie. Co, oprócz referendum, miał pan na myśli? Wszystko to, co jest w warunkach demokracji możliwe. Czyli? Najważniejsze, żeby doszło do referendum. Uważamy, że wybory samorządowe powinny być przeprowadzone w ustawowym terminie (kadencja rad gmin upływa 19 czerwca - przyp. red.). Do tego momentu powinna się odbyć rzetelna debata ekspertów, którzy by przedstawili rzeczywiste koszty i konsekwencje wdrożenia tej reformy oraz alternatywnych rozwiązań. Potem należy oddać głos społeczeństwu. Koszty referendum, które odbyłoby się razem z wyborami gminnymi, byłyby znikome. Może gdyby wyborcom zależało, żeby powiatów nie było, głosowaliby w wyborach parlamentarnych na te ugrupowania, które powiatów nie chcą? W kampanii wyborczej stosunkowo czytelny był stosunek Unii Wolności do reformy. Ale w programie wyborczym AWS nie było mowy o powiatach, a kandydaci na posłów AWS, szczególnie w województwach powstałych po 1975 roku, wyraźnie mówili, że są przeciwko powiatom i likwidacji tych województw. W SLD też stanowisko w tych kwestiach nie jest jednolite. Zresztą stosunek do reformy to tylko jeden z elementów, który decyduje o takim czy innym wyborze. Uważa pan więc, że wynik wyborów nie daje rządzącej koalicji mandatu do przeprowadzenia reformy według własnej koncepcji? Tak uważam. Przypomnę, że w tych wyborach niestety wzięło udział mniej niż 50 procent uprawnionych. Tak więc, korzystając z argumentów niedawnej opozycji, a dzisiaj AWS, ta koalicja też reprezentuje mniejszość narodu. Powiedział pan podczas jednego ze spotkań, że "ugrupowania, które opowiadają się za reformą samorządową, czynią to ze względów politycznych". Jakie to względy? Wielu polityków na reformę patrzy przez pryzmat interesów partyjnych, politycznych, a nie z uwagi na to, żeby państwo było sprawne. Jakie są te interesy partyjne? Dwa lata temu na konferencji zorganizowanej w Krakowie z okazji szóstej rocznicy wprowadzenia samorządu w Polsce pan Jerzy Stępień - dziś wiceminister - przytaczał argumenty, dlaczego rzekomo PSL i środowiska bliskie PSL są przeciwne powiatyzacji: Bo jak będą powiaty, to będą duże województwa i nowe ordynacje wyborcze. A wtedy ta nadreprezentacja w parlamencie, jaką dziś mają środowiska wiejskie i małomiasteczkowe, będzie im odebrana. Ja stawiam tezę przeciwną. Jest interesem liderów dzisiejszej koalicji, żeby zdecydowaną przewagę w parlamencie miały środowiska wielkomiejskie. Przede wszystkim Unia Wolności tak na to patrzy. A jaki byłby w tej sprawie partyjny interes AWS? Nie chcę spekulować. Ale ogólnie zwolennicy reformy powiatowej decydują się na pełne upolitycznienie samorządu terytorialnego. Jest też kwestia usadowienia w samorządach własnego aparatu. Tworząc powiaty idziemy w kierunku jeszcze większego rozrostu biurokracji. Nawet uwzględniając przejęcie przez powiaty pracowników dzisiejszej administracji rejonowej i specjalnej, liczba urzędników zwiększy się o ponad 20 tysięcy. Chyba łatwiej jest obsadzać stanowiska, gdy podlegają centrali, niż gdy to zależy od rad wybieranych w wyborach powszechnych. Ależ według nas także ma to zależeć od wybieralnych organów, tyle że my mówimy o dwóch zamiast o trzech szczeblach samorządu. A jak reforma miałaby się do interesów partyjnych PSL? Niedawno wmawiano nam: "Dlaczego jesteście przeciwnikami powiatów? Przecież PSL w rejonach powiatowych, wiejskich, ma najlepsze struktury, najwięcej wyborców. Nie bójcie się, bo politycznie wygracie". W pewnym sensie trzeba się z tym zgodzić. Jeśli więc jesteśmy przeciwko, to dlatego, że w tej sprawie nie chodzi nam o interes partyjny. Myślimy przede wszystkim kategoriami państwa. Wszystkie ugrupowania kierują się interesem partyjnym, a tylko PSL myśli o państwie? Nie tylko, bo także Unia Pracy się opowiada za naszą koncepcją, PPS, część SdRP, część AWS, ROP Czy PSL jest monolitem w kwestii powiatów i dużych województw? Są wśród peeselowców działacze, którzy mają inne zdanie. Badania wykazywały, że 10 czy 11 procent członków PSL opowiadało się za wprowadzeniem powiatów. Tak jest i w innych ugrupowaniach, zdania są podzielone. Mówi się, że przy głosowaniu nad reformą podziały będą przebiegały w poprzek ugrupowań politycznych. Sądzę, że w przypadku PSL wszyscy będziemy w parlamencie głosować tak samo. Czy zostanie wprowadzona dyscyplina głosowania? Z tego, co wiem, i bez dyscypliny nasze stanowisko będzie jednolite. Mimo że 10 procent członków Stronnictwa jest za powiatami? Powiedzmy sobie prawdę. Niektórzy działacze, nie analizując tego, co się za powiatami kryje, już się widzą w roli radnych powiatowych, starostów, członków zarządów powiatów. Czasem także mieszkańcy miast "powiatowych" dają się zwieść i myślą: "Jak będzie już u nas powiat, to rozwój mamy zagwarantowany i wszystkie problemy znikną". A będzie wręcz przeciwnie. Jak pan ocenia, czy postawa Stronnictwa wobec reformy samorządowej politycznie opłaciła się PSL-owi, czy też mu zaszkodziła? O naszym wyniku wyborczym nie zdecydował stosunek do koncepcji reformy administracyjnej. Zadecydował przede wszystkim brak skuteczności, w końcowym okresie działalności poprzedniej koalicji, w kwestiach dotyczących rolnictwa. Prawie 70 procent naszego elektoratu podstawowego - rolniczego - po prostu nie poszło do wyborów. To, i kilka innych błędów, zdecydowało o naszej porażce. Premier Jerzy Buzek prowadzi konsultacje w sprawie reformy ze wszystkimi ugrupowaniami. Co PSL powie premierowi? Przedstawimy nasze argumenty, które wskazują na koszty (komu rząd z tak dziurawego budżetu zabiera?) i na groźbę zmniejszania roli gmin. Skoro jednak wasze stanowisko jest tak zdecydowane, to czy te konsultacje mają sens? Rozmowa zawsze ma sens, jeśli tylko rozmówcy wsłuchują się w argumenty. Rozmawiała Renata Wróbel
Jak idzie akcja zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie powiatów? JAROSłAW KALINOWSKI: Coraz więcej środowisk włącza się w inicjatywę podjętą przez PSL i ruch "Samorządowa Rzeczpospolita". Jest interesem dzisiejszej koalicji, żeby przewagę w parlamencie miały środowiska wielkomiejskie. zwolennicy reformy powiatowej decydują się na upolitycznienie samorządu terytorialnego. my mówimy o dwóch zamiast trzech szczeblach samorządu. Myślimy kategoriami państwa.
REPORTAŻ Krakowski Kazimierz - żydowska dzielnica bez Żydów, przywrócona do życia przez Polaków - stał się miejscem modnym, odwiedzanym licznie przez turystów Otwarły się niewidzialne bramy W mieście Kazimierzu, który z czasem stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. Tu tworzyli swoją bogatą kulturę, sztukę i naukę. FOT. JACEK WRZESIŃSKI JERZY SADECKI Niepostrzeżenie, bez odgórnych nakazów i wspomagań, zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Po półwiecznej hibernacji otworzył się tajemniczy świat żydowskiej dzielnicy. Fascynuje, przyciąga turystów, dla których powstaje coraz więcej nastrojowych knajpek, niedużych hotelików. Jeszcze nie tak dawno zapomniany, staje się obecnie Kazimierz drugim - obok Rynku Głównego - centralnym i modnym miejscem Krakowa. Gdy pytać, co tak naprawdę ożywiło na wpół umarłą dzielnicę Kazimierz, najczęściej wymieniany jest Festiwal Kultury Żydowskiej. - Z Kazimierzem jest tak jak z kulturą żydowską, która przez prawie pół wieku była u nas tabu, czymś zupełnie niedostępnym, zamkniętym i tajemniczym. A nagle ożyła i fascynuje - mówi Krzysztof Gierat, który wraz z Januszem Makuchem wymyślił i prowadzi Festiwal Kultury Żydowskiej. Pierwsza, jeszcze bardzo skromna jego edycja z udziałem tylko miejscowych wykonawców, odbyła się w 1988 roku. Po dwunastu latach festiwal jest imprezą potężną, niebywale popularną. Przyjeżdżają na nią chętnie najlepsi na świecie muzycy żydowscy. Co roku Żydzi z wielu krajów ramię przy ramieniu z Polakami tańczą i śpiewają na ulicy Szerokiej w rytm klezmerskich kapeli. Krzysztof Gierat wspomina, że jako student mieszkał na stancji na Kazimierzu. W dzielnicy ruder, spisanej na straty, z oknami obitymi dechami. Niedostępnej. - Trudno dziś w to uwierzyć, ale przez te wszystkie lata nigdy nie wszedłem do synagogi. Pierwszy raz znalazłem się w niej dopiero podczas naszego festiwalu - wyznaje Krzysztof Gierat. Bo najważniejszą siłą Festiwalu Kultury Żydowskiej jest chyba to, że nie tylko wyciągnął na wierzch zapomniane zwyczaje i sztukę żydowską oraz stworzył na nie modę i swego rodzaju snobizm, ale także otworzył niewidzialne bramy tej zamkniętej przez prawie pół wieku dzielnicy. Zapomniany, bez Żydów W mieście Kazimierzu, który z czasem stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. Tu tworzyli swoją bogatą kulturę, sztukę i naukę. Mieli liczne bożnice i domy modlitwy, mieszkali tu wielcy i mądrzy rabini. Kazimierz przez całe wieki był jednym z najważniejszych centrów żydowskiego świata. Wszystko to przerwała druga wojna światowa. W jesieni 1939 roku w Krakowie żyło 68 tysięcy Żydów. Gdy w 1945 roku zrobiono ich spis, znalazło się w nim trzy tysiące nazwisk. Dziś gmina wyznaniowa żydowska w Krakowie zrzesza zaledwie 176 współwyznawców. Na palcach jednej ręki można policzyć rodziny żydowskie mieszkające dziś na stałe w żydowskiej dzielnicy Kazimierz. Za sprawą zbrodniczego holokaustu zniknęli stąd Żydzi. Po wojnie Kazimierz pozostał pustynią, martwym miastem skazanym na zapomnienie. Mógł być co najwyżej egzotycznym plenerem dla fotografików i filmowców. Gdy kręcono tu efektowną scenę pożaru do filmu "Noce i dnie", poszło z dymem kilka zabytkowych budowli. Popadły w ruinę nieremontowane kamienice, dewastowane także przez ludzi marginesu społecznego, dla których Kazimierz miał być odpowiednim miejscem zamieszkania. Pokazany światu przez Spielberga Do ożywienia Kazimierza rękę przyłożył też Steven Spielberg. W 1993 roku kręcił tu sceny z getta do swego głośnego filmu "Lista Schindlera". Fascynacją klimatami Kazimierza zaraził wielu krakowian, ale przede wszystkim pokazał tę dzielnicę całemu światu. - Nagle pojawiło się mnóstwo turystów, którzy chcieli oglądać miejsca z "Listy Schindlera" - opowiada Zdzisław Leś, który z końcem 1992 roku założył na Kazimierzu księgarnię specjalizującą się w tematyce żydowskiej. Aby sprostać wymaganiom zagranicznych turystów, Leś wydał specjalny przewodnik po schindlerowskich miejscach, przeszkolił przewodników, uruchomił mikrobusy do obwożenia po całej trasie: od Kazimierza przez dawny zakład emalierski Schindlera, po obóz w Płaszowie i wzgórze Lasoty, z którego - według Spielberga - Schindler oglądał scenę likwidacji krakowskiego getta, co spowodowało jego wewnętrzną przemianę i postanowienie uratowania przed zagładą jak największej grupy Żydów. W listopadzie 1993 za pieniądze Kongresu USA w zdewastowanym domu modlitwy B'nei Emuna na rogu ul. Rabina Meiselsa i placu Nowego, otwarte zostało starannie urządzone Centrum Kultury Żydowskiej, prowadzone przez Polaków. Od razu bardzo silnie wpisało się w życie kulturalne i artystyczne Krakowa. Stało się placówką, do której trzeba i warto zaglądać. Jak obliczono, do maja tego roku miało tu już miejsce dwa tysiące różnorakich "zdarzeń programowych"- wykładów, wystaw, spotkań, promocji książek, koncertów itp. - Naszym głównym zadaniem jest demitologizowanie obrazu Żyda w oczach społeczeństwa polskiego oraz zdemitologizowanie obrazu Polaka w oczach Żydów - tak w największym skrócie mówi o misji CKŻ Joachim Russek, dyrektor Fundacji Judaica. - Najbardziej fascynujące w historii rozbudzenia Kazimierza jest to, że stało się tak za sprawą inicjatywy obywatelskiej. Złudzeniem wszak okazały się oczekiwania z początku lat dziewięćdziesiątych, że przyjadą tu z pieniędzmi bogaci Żydzi i odbudują, ożywią Kazimierz. Gospodarzami żydowskiego Kazimierza bez Żydów stali się przede wszystkim Polacy. To ich pomysłowość, zapał, fascynacja żydowską kulturą sprawiły, że dzielnica na nowo pulsuje życiem, dostarcza tylu przeżyć i emocji turystom - twierdzi Joachim Russek. - Wprawdzie wraz z Edynburgiem Kraków przygotował kilka lat temu program rewitalizacji Kazimierza, to jednak nigdy nie był on kompleksowo realizowany. Ale muszę przyznać, że te wszystkie prywatne inicjatywy i indywidualne inwestycje na Kazimierzu w gruncie rzeczy nie odbiegają w intencjach od tego planu. On gdzieś unosi się w tle tych wszystkich działań - mówi Małgorzata Walczak z Biura Lokalnego Kazimierz. Inwazja knajpek - Ta wieloletnia hibernacja, zatrzymanie w miejscu Kazimierza, pracuje dziś na jego korzyść. Wielu Żydów, którzy tu mieszkali przed wojną, ze zdumieniem stwierdza: jest jak dawniej. Te same stare kąty, zaułki, których nikt nie ruszył przez lata. Mając to wszystko, łatwiej odtworzyć nastrój starej dzielnicy, bez sztuczności - opowiada Wojciech Ornat. On pierwszy na Kazimierzu zaczął myśleć o turystach. Przed nim, od 1990 roku była na ul. Szerokiej tylko galeria Władysława Godynia. Nie wytrzymała finansowo. W 1992 roku Ornat wynajął ją i urządził kawiarnię Ariel. Zaczęły powstawać następne knajpki w podobnym stylu, lokując się niemal we wszystkich kamieniczkach po jednej stronie ulicy Szerokiej. Szeroka nazywana jest dziś salonem Kazimierza. Trudno ją nazwać ulicą. Właściwie jest bardziej podłużnym i rozległym placem. Z trzema synagogami: Starą, gdzie mieści się judaistyczne muzeum, Remu wraz z zabytkowym cmentarzem oraz Poppera. Oprócz nowoczesnej restauracji Nissenbaumów wszystkie knajpki i lokaliki, które w ostatnich latach na - dotąd pustej i znanej tylko z siedziby komendy policji - ulicy Szerokiej rosną jak grzyby po deszczu, stylem i wystrojem wpisują się w klimat żydowskiej dzielnicy. Oferują zwykle przysmaki żydowskiej kuchni, ale nie koszerne. Pobrzmiewają muzyką żydowską, cygańską, ukraińską. Gęsi pipek i żydowski cymes Niepostrzeżenie, bez odgórnych nakazów i wspomagań, zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu. Po półwiecznej hibernacji otworzył się tajemniczy świat żydowskiej dzielnicy FOT. JACEK WRZESIŃSKI - Trzeba pamiętać, że Kazimierz zamieszkiwali przed wojną Żydzi najbardziej ubodzy i najbardziej religijni - podkreśla żydowski historyk Henryk Halkowski. Nie ma więc mowy, aby dziś urządzać bogate, wystawne lokale. - Pomysł jest prosty i dotychczas niemal wszyscy go respektują. Zachowując dawne wnętrza, wstawiamy do nich przedwojenne, proste meble i sprzęty, często podniszczone, ale z duszą i charakterem. Zachowało się ich w Krakowie mnóstwo, są dość tanie. Dają naprawdę poczucie autentycznego powrotu w nastrój przedwojennych wnętrz - wyjaśnia Wojciech Ornat. Rozmawiam z nim przy ul. Szerokiej w budynku dawnej mykwy, czyli żydowskiej łaźni. Po podziałach własnościowych Ornat prowadzi utrzymaną w dobrym, przedwojennym, żydowskim stylu restaurację i hotelik Klezmer-Hois, gdzie gra grupa klezmerska znakomitego Leopolda Kozłowskiego, gdzie podają takie przysmaki, jak: gęsi pipek (żołądek), kiszkę żydowską czy cymes żydowski (marchew z miodem i rodzynkami). Pojawiają się tam Żydzi z różnych stron świata i podpowiadają, co zmienić, co wprowadzić do menu. Turyści, którzy teraz odwiedzają Kazimierz, mają wrażenie, że oto są w autentycznym, żywym miasteczku żydowskim, z hebrajskimi szyldami na sklepach i knajpkach, z nastrojem żydowskiego sztetłu. Gdzie po ulicach kręcą się autentyczni Żydzi w jarmułkach, a również chasydzi w chałatach i lisicach. - Ale my nikogo nie przebieramy za Żydów, nie doprawiamy kelnerom pejsów - zapewnia Wojciech Ornat. Ci Żydzi na ulicach Kazimierza to goście coraz liczniej przyjeżdżający z pielgrzymką do grobu sławnego Mojżesza Isserlesa na cmentarzu Remu lub zjawiający się tu przy okazji odwiedzin Oświęcimia, Treblinki. I wpisujący się w wykreowany, przypomniany przez autentyczne wnętrza, meble i sprzęty żydowski dawny świat. - Ta ulica Szeroka to trochę taki "Żydoland", ale ja się bardzo cieszę, że powstał i istnieje. Przyciąga wielu ludzi, zwłaszcza młodych, którzy mogą się dowiedzieć wiele o przeszłości i naszej kulturze, skorzystać z tego, co pozostało po naszych przodkach - zapewnia Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący gminy wyznaniowej żydowskiej w Krakowie. Na Ciemnej jest Eden Nie od razu Żydzi spoza Polski zaakceptowali tę nową funkcję Kazimierza. Dla wielu ta dzielnica splamiona krwią przodków miała być cmentarzem, rumowiskiem gruzów. - Na początku, gdy uruchomiliśmy Centrum Kultury Żydowskiej, spotykałem się z głosami pełnymi wyrzutu: czemu tu tak pięknie? - wspomina Joachim Russek. Teraz Żydzi coraz częściej przyjeżdżają i chwalą Kazimierz. - Mój mąż przyjechał tu ze względów sentymentalnych, bo jego dziadkowie mieszkali nieopodal, przy ul. Dietla. Ale także, żeby robić tu biznes. Przez pięć lat chodził z tym pomysłem - mówi o Allenie Haberbergu, jego żona Jolanta Skrzyniarz-Haberberg. Ten amerykański Żyd wykupił trzy potwornie zdewastowane kamienice na Kazimierzu, przy ul. Ciemnej. Rudery zamienił w wygodny i elegancki hotel Eden, wyposażony nawet w rytualną mykwę - otwarty pół roku temu. Znacznie wcześniej zainwestowała na Kazimierzu Fundacja Nissenbaumów, która nieopodal synagogi Remu urządziła duży kompleks restauracyjny, ale bardziej w stylu McDonaldsa niż żydowskiego Kazimierza. Nissenbaumowie nie mają teraz dobrej passy ani prasy. Krytykowani są z różnych stron za zburzenie trzech starych kamienic przy ul. Miodowej i za brak aktywności w remontowaniu najstarszego budynku przy ul. Szerokiej, pod nr 12, kupionego od miasta. Nissenbaumowie nie wywiązali się wszak z umowy, że w ciągu czterech lat wyremontują kamienicę. Teraz uzyskali prolongatę na następne dwa lata. Innych, prywatnych inwestorów żydowskich jakoś nie widać. Jedynie gmina żydowska stopniowo odzyskuje i zagospodarowuje kolejne z ok. 40 obiektów, jakie w Krakowie należały do niej przed wojną. - Cieszę się, że mamy wreszcie dobrze utrzymane dwa cmentarze: Remu i przy ul. Miodowej, odnawiane są kolejne z siedmiu istniejących tu synagog - wylicza Tadeusz Jakubowicz. W remontowanej obecnie bożnicy Kupa, obok sal modlitewnych Jakubowicz zamierza urządzić piętnaście pokoi dla Żydów "zaawansowanych wiekiem". W odnowionej - z pomocą państwowych funduszy - synagodze Izaaka gmina żydowska urządziła wystawę o Żydach polskich i pokazy filmów dokumentalnych o krakowskim Kazimierzu i likwidacji getta. W gąszczu praw własności Niedawno zakończyła się konserwacja okazałej synagogi Tempel przy ul. Miodowej. - Finansowaliśmy te prace wraz amerykańską Getty Foundation - mówi prof. Tadeusz Chrzanowski, przewodniczący Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa i przypomina, że obok żydowskiej części Kazimierza jest też katolicka, ze wspaniałymi tradycjami i zabytkami, np. z kościołami: Na Skałce, św. Katarzyny, Bonifratrów. Jak przed wiekami te dwie części płynnie się przenikają. Nikogo tu nie dziwi, że ulica Rabina Meiselsa krzyżuje się z ulicą Bożego Ciała. Profesor Chrzanowski dodaje, że SKOZK chętnie dofinansowywałby również odnowę niektórych świeckich, zabytkowych budynków żydowskiego Kazimierza, ale niejasny jest ich stan własnościowy. - Spośród 108 prywatnych kamienic, których administrację prowadzimy, w przypadku 95 procent nie znamy miejsca pobytu właścicieli - podaje Ryszard Lepiarz, kierownik działu eksploatacji w Zarządzie Budynków Komunalnych. Jak w takie kamienice inwestować, jak je odnawiać? Władze miasta stać tylko na zabezpieczenie ruder, aby nie groziły ludziom. - Jak tak dalej pójdzie, za kilkanaście lat nie będzie już co remontować - mówią na Kazimierzu, pokazując wybite okna, przeciekające dachy. To prawda, że co najmniej 30 procent żydowskich kamienic już zostało zwróconych potomkom ich dawnych właścicieli. Zazwyczaj szybko je sprzedają i wracają do Izraela, do USA. Ale co zrobić z resztą, może przejęłaby je jakaś żydowska fundacja, wchodząc w prawa osób nieznanych z miejsca pobytu - zastanawia się Tadeusz Jakubowicz, przewodniczący krakowskiej gminy żydowskiej. Ale zaraz zaznacza, że gmina by się takiej roli nie podjęła, to za wiele kłopotu. Własność to sprawa delikatna i drażliwa, pojawiają się też oszuści, którzy próbują podszywać się pod ofiary holokaustu. Wszyscy czekają więc na jakąś centralną regulację prawną. Kultowy "Singer" i "Alchemia" - Tymczasem Kazimierz staje się coraz bardziej miejscem modnym i wygodnym, bez tego gwaru i przypadkowych ludzi, którzy tabunami przewalają się przez krakowski Rynek Główny. Od nas blisko do centrum, jest ciekawie, nastrojowo - tak zapewnia Karol Kuberski, właściciel galerii sztuki Szalom przy ul. Józefa, i wymienia wielu artystów, którzy przeprowadzili się ostatnio na Kazimierz. Sam też od czerwca stał się mieszkańcem tej dzielnicy. - Wraz z tą modą podskoczyły ceny nieruchomości na Kazimierzu. Już nie kupi się kamienicy za mniej niż milion dolarów. Ceny mieszkań przekroczyły już 4 tys. zł za metr kwadratowy - wylicza Wojciech Ornat. Na Kazimierzu pojawiły się banki, firmy elektroniczne, a krążą też opowieści, że i cudzoziemcy zaczynają kupować tu dla siebie nieduże apartamenty. Przybywa niewielkich hoteli i pensjonatów. Niedawno w odnowionej kamienicy przy Miodowej otwarty został hotelik Franciszek wraz z kawiarnią artystyczną, Sceną Eljot i galerią Stawskiego. Obok sławnego pubu Singer, tajemniczej i ciemnej nory w dobrym egzystencjalnym stylu Paryża lat 60., gdzie siedzi się przy świecach i stolikach z maszynami marki Singer, obok lokalu Propaganda, z rekwizytami epoki komunizmu - na rogu ul. Estery i placu Nowego od grudnia ubiegłego roku istnieje kolejna kultowa knajpka Alchemia. Przeniosła się do niej z centrum Krakowa duża część artystycznego towarzystwa. Stylizowana na graciarnię Alchemia, urządzona w dawnym warsztacie tapicera, ma swój niepowtarzalny klimat. - Gramy dużo dobrego jazzu, puszczamy świetną muzykę Astora Piazzolli grającego na bandeonie - wyjaśnia współwłaściciel Jacek Żakowski. Na Kazimierzu jest jeszcze sporo wolnej przestrzeni. Do wzięcia. Byle tego nie popsuć i utrzymać styl. O tym mówią teraz wszyscy, którzy związali się z krakowską dzielnicą żydowską.
zatętniło życie na krakowskim Kazimierzu przyciąga turystów, staje się drugim - obok Rynku Głównego - centralnym i modnym miejscem Krakowa.Festiwal Kultury Żydowskiej Po dwunastu latach jest imprezą potężną, niebywale popularną. wyciągnął na wierzch zwyczaje i sztukę żydowską oraz otworzył niewidzialne bramy tej zamkniętej przez pół wieku dzielnicy. W mieście Kazimierzu, który stał się dzielnicą Krakowa, od XV wieku niezmiennie mieszkali Żydzi. przez wieki był jednym z najważniejszych centrów żydowskiego świata. Wszystko to przerwała druga wojna światowa.Do ożywienia Kazimierza rękę przyłożył też Steven Spielberg. W 1993 roku kręcił tu sceny z getta do filmu "Lista Schindlera".Turyści mają wrażenie, że są w autentycznym miasteczku żydowskim. Przeniosła się z centrum Krakowa duża część artystycznego towarzystwa.
Demokracja pozbawiona retoryki i symboliki narodowej staje się zimna Patriotyzm - kłopotliwe zobowiązanie RYS. PAWEŁ GAŁKA MAREK A. CICHOCKI "Codziennie staje przed nami sprawa Ojczyzny. Ojczyzna przychodzi ku nam jako jakiś dar. Zarazem od nas zależy trwanie Ojczyzny. Mimo że Ojczyzna jest dla nas darem, jej los od nas zależy" - tak dwadzieścia lat temu napisał ks. Józef Tischner. We współczesnej polskiej demokracji patriotyzm nie jest jednak mile widziany, a szczególnie taki patriotyzm, który nawiązuje do narodowej martyrologii, zbiorowego i indywidualnego poświęcenia oraz heroizmu. Nawet podjęta ostatnio próba przywrócenia tego tematu do publicznej debaty przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które zorganizowało wystawę "Bohaterowie naszej wolności" połączoną z ogólnopolską akcją plakatową, nie spotkała się z życzliwością, a w niektórych tygodnikach została wręcz zgromiona za anachronizm. Krytycy i prześmiewcy Nie wiązałbym tej niechęci do patriotyzmu z istniejącymi wcześniej w polskiej tradycji różnymi formami krytyki wobec narodowej mitomanii. Na przełomie wieków, a potem także w czasach II Rzeczypospolitej, polski patriotyzm miał swoich bezlitosnych krytyków i prześmiewców w różnych środowiskach. Realiści - spadkobiercy pozytywizmu i zwolennicy Narodowej Demokracji - piętnowali romantyczną wersję patriotyzmu uosabianą przez "malowanego ułana", ponieważ ich zdaniem pchała ona pokolenia Polaków do bezsensownych powstań zamiast skutecznej obrony narodowych, ekonomicznych interesów. Prześmiewcy - tacy jak Witold Gombrowicz z jego słynną formułą "i na kolana padłem" z "Transatlantyku" - wyszydzali polski patriotyzm pompatyczny i koturnowy. Lewicowa, postępowa inteligencja odrzucała polski patriotyzm, dopatrując się w nim przede wszystkim groźby klerykalizmu i dominacji w kulturze i polityce jedynie słusznej opcji "Polaka katolika". Wszystkie te krytyczne postawy miały jedną cechę wspólną. Odnosiły się do różnych form patriotycznej retoryki i patriotycznych symboli faktycznie obecnych w życiu publicznym i kulturze Polaków. Do czego konkretnie odnosi się obecna niechęć wobec patriotyzmu trudno doprawdy stwierdzić. Wiele można zarzucić polskiemu życiu publicznemu ostatnich dziesięciu lat, z pewnością jednak nie cierpi ono na specjalnie rozbuchaną retorykę i symbolikę patriotyczno-narodową. Nie ma bardziej bezbarwnego i pozbawionego treści polskiego święta niż 11 Listopada. Wydaje się więc, że obecna niechęć wobec patriotyzmu nie jest polemiką z jego konkretnymi przejawami w naszym życiu publicznym, lecz raczej ideologicznym założeniem. Zgodnie z nim współczesna, nowoczesna demokracja nie potrzebuje języka wspólnotowego i symboli patriotycznych mówiących o konieczności poświęcenia się obywateli dla własnej ojczyzny. Krótka droga do nietolerancji Istnieje przewidywalny i monotonny zestaw argumentów wysuwanych dzisiaj przeciwko patriotyzmowi. Pierwszy opiera się na lęku przed nietolerancją. Mówi się, że od postawy patriotycznej do wrogości wobec obcych, rasizmu i przemocy droga jest bardzo krótka. Drugi wskazuje na anachroniczność postawy i retoryki patriotycznej w obecnych czasach. Polska wchodzi do UE, nie ma wrogów u swych granic, ludzie koncentrują się przede wszystkim na swoich interesach. Jedyna więc sensowna forma patriotyzmu we współczesnej Polsce to zarabianie pieniędzy, kumulowanie kapitału, wzmacnianie wzrostu gospodarczego, stabilizowanie złotego. Sprawy te stanowią bowiem o autorytecie i sile naszego państwa w świecie. I wreszcie argument trzeci zwraca uwagę na szafowanie w retoryce patriotycznej ludzkim życiem. Zdradza to jakoby ciągotki militarystyczne i pogardę dla jednostki. Nie ma sensu polemizować z tymi argumentami. Nikt przytomny nie będzie przeczyć, że istnieją przypadki zwyrodnienia patriotyzmu, kiedy to miłość do ojczyzny mylona jest z miłością do kija bejsbolowego (np. przez niektórych krewkich kibiców piłkarskich). Wiele jest także form ekonomicznego patriotyzmu godnego szacunku i propagowania. I nie ma cienia wątpliwości, że najtrudniejszym egzaminem wiarygodności własnego patriotyzmu jest moment zagrożenia i ryzyka własnego życia, i że każdy egzamin ten zdaje indywidualnie. Trudno natomiast zgodzić się z intencją tej krytyki patriotyzmu, która chciałaby zredukować go wyłącznie do owych trzech postaci: rasistowsko-etnicznej dewiacji, kapitalistycznej cnoty i prywatnych, indywidualnych przekonań. Współcześnie istnieje wiele demokracji, począwszy od Szwajcarii i Stanów Zjednoczonych, a skończywszy na Francji, Wielkiej Brytanii czy Włoszech, gdzie wspólnotowa, patriotyczna retoryka i symbolika funkcjonują w sferze publicznej i państwowej. Nikt demokracje tej nie będzie posądzać o anachronizm. Także w przypadku Polski istnieją przynajmniej trzy ważne powody, dla których język i symbole patriotyczne powinny zasiedlić sferę publiczną naszej demokracji. Wartość ofiary Pierwszy powód to związek wolności z ofiarą. Trudno jest abstrahować od faktu, iż nasza wolność nie została nam dana za darmo. Nie ma żadnych powodów, dla których współcześni, beztroscy beneficjenci wolności, szczególnie ludzie młodzi bez narzuconych z zewnątrz ograniczeń swobodnie poruszający się w sferze gospodarki, polityki i kultury, mieliby być pozbawieni świadomości, że ich wolność jest darem, który otrzymali od innych, i że często ten dar okupiony był najwyższą ofiarą. Bez tej świadomości nie można zrozumieć, dlaczego z faktu naszej wolności nie tylko czerpiemy korzyści i przyjemności, ale jesteśmy też za nią odpowiedzialni - jak pisał Tischner; dlaczego mielibyśmy tym, którzy za naszą wolność poświęcili wszystko lub bardzo wiele, okazać przynajmniej minimum wdzięczności i szacunku, a nie traktować ich jako ofiary losu, ludzi, którym po prostu mniej niż nam poszczęściło się w życiu. Idzie więc o utrzymanie w demokracji solidarności pokoleń i taka idea przyświecała jak się zdaje wspomnianej na początku wystawie "Bohaterowie naszej wolności". Drugi powód to potrzeba utrzymania w demokracji solidarności między żyjącymi obok siebie członkami politycznej wspólnoty, szczególnie widoczna w Polsce, kraju o radykalnych zmianach gospodarczych i społecznych. Nasze współczucie budzą dalekie katastrofy, wojny i rzezie. Chętnie przyłączamy się do różnych form pomocy w poczuciu międzyludzkiej solidarności. Jednocześnie te grupy społeczne w Polsce, które są tuż obok nas i nie radzą sobie w rynkowej i społecznej konkurencji, nie zasługują już aż tak bardzo na naszą uwagę i współczucie. W sferze publicznej grupy te często zostały zepchnięte na margines i pojawiają się jedynie jako temat skandalizujących reportaży, przedstawiane są jako resentymentalny, roszczeniowy motłoch, obcy duchowi ekonomicznych i społecznych przemian nowoczesnej Polski. Popularne wśród beneficjentów polskich przemian koncepcje podatku liniowego czy systemu indywidualnych kont emerytalnych wypierają ideę społecznego solidaryzmu. Uważa się, że solidarność społeczną można zastąpić charytatywnością. Ta zamiana ma jednak swoje konsekwencje. Uderzające jest porównanie polskiej demokracji z wieloma demokracjami zachodnimi. O ile w Niemczech lub Szwecji wśród ludzi młodych popularne są wolontariaty oraz projekty społecznej, nieodpłatnej działalności dla innych, to w Polsce takie postawy są raczej wyjątkiem. Tymczasem dla ukształtowania się zdrowej demokracji niezbędne jest, aby szczególnie młodzi obywatele gotowi byli poświęcić jakiś czas swojego życia nie dla własnej kariery czy zysku, ale dla swych współobywateli. Na tej idei oparta została w demokracjach także zasada powszechnej służby wojskowej - Szwajcaria dostarcza tutaj klasycznego przykładu - całkowicie w Polsce skompromitowana i wypaczona. Choroba obojętności Trzeci powód związany jest z odpowiedzialnością obywateli za demokratyczną wspólnotę polityczną. Chodzi tutaj o problem partycypacji w demokracji, która przejawia się nie tylko w udziale w wyborach, ale także w gotowości obywateli do służby publicznej przede wszystkim na szczeblu samorządowym. Sprofesjonalizowanie tej służby, oddanie jej prawie wyłącznie partiom politycznym, zwalnia obywateli z odpowiedzialności wobec demokracji. Czyni ich także obojętnymi na takie negatywne zjawiska jak korupcja czy zawłaszczanie państwa przez partie polityczne. Kiedyś lord Dahrendorf przeciwstawił zimną i ciepłą odmianę demokracji. Posługując się tym rozróżnieniem, można powiedzieć, że demokracja pozbawiona retoryki i symboliki patriotycznej staje się zimna. Bez niej nic nie może uchronić nas przed egoizmem: postawą pogardy dla przeszłych pokoleń, obojętności wobec słabszych współobywateli i lekceważenia dla politycznych losów własnej politycznej wspólnoty. Autor jest doktorem filozofii, pracownikiem Centrum Stosunków Międzynarodowych i Uniwersytetu Warszawskiego.
We współczesnej polskiej demokracji patriotyzm nie jest mile widziany, szczególnie patriotyzm, który nawiązuje do narodowej martyrologii. obecna niechęć wobec patriotyzmu jest ideologicznym założeniem. nowoczesna demokracja nie potrzebuje języka wspólnotowego i symboli patriotycznych. Istnieje zestaw argumentów wysuwanych przeciwko patriotyzmowi. Pierwszy opiera się na lęku przed nietolerancją. Drugi wskazuje na anachroniczność postawy i retoryki patriotycznej. trzeci zwraca uwagę na szafowanie w retoryce patriotycznej ludzkim życiem. istnieją przynajmniej trzy powody, dla których język i symbole patriotyczne powinny zasiedlić sferę publiczną. Pierwszy powód to związek wolności z ofiarą. wolność jest darem i okupiony był najwyższą ofiarą. Drugi powód to potrzeba utrzymania w demokracji solidarności między żyjącymi obok siebie członkami politycznej wspólnoty. Trzeci powód związany jest z odpowiedzialnością obywateli za demokratyczną wspólnotę polityczną.
Kamyczek do ogródka pani Ewy Drzyzgi Więcej niż etykieta RYS. MAYK MAJEWSKI ROBERT PUCEK Z przyjemnością przeczytałem w "Polityce", jak pani Barbara N. Łopieńska, chcąc zadać nieco ryzykowne pytanie Pawłowi Hertzowi, powiedziała: "Ale - proszę wybaczyć śmiałość - czy po czterdziestce również pan zmądrzał?" Pani Drzyzga nie bawi się w takie staroświeckie konwenanse. Na samym początku programu "Rozmowy w toku" podchodzi do pana Adama, którego, podobnie jak ona, pierwszy raz w życiu na oczy widzimy i który jej ani brat, ani swat (na oko mógłby być ojcem), i pyta bezceremonialnie: "Od kiedy nie możesz się kochać normalnie?" Starożytna Księga Dao mówi, że tam gdzie nie ma już Dao, jest jeszcze miejsce na mądrość; tam gdzie nie ma już mądrości, jest jeszcze miejsce na etykietę; tam zaś gdzie zabraknie już nawet etykiety, jest tylko chaos. I zwykłe chamstwo. A chaos i chamstwo nie są źródłem przyjemności. Trudno jest uczyć taktu ludzi dorosłych - czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci - można im co najwyżej przypominać o najprostszych formach. Pani Drzyzdze, która nie wykorzystała ostatniej szansy przewidzianej dla niej przez mądrych taoistów, dedykuję dwa maleńkie cytaty z głośnej niegdyś książeczki pt. "Grzeczność na co dzień" autorstwa Jana Kamyczka: "Obowiązuje zasada, że przejście na formę ty można proponować tylko wówczas, gdy istnieje niemal pewność, że będzie to mile przyjęte", bowiem "nie mamy obowiązku być na ty z każdą osobą, która na to reflektuje, czy to w chwilowej euforii, czy z interesu". Nawet z Ewą Drzyzgą. Moralność Zgodnie z zapowiedzią program pani Ewy Drzyzgi podejmuje "moralne dylematy". Oto pewien zdenerwowany mężczyzna, wróciwszy nieco wcześniej z zagranicznych wojaży, zastał swoją żonę w łóżku z kochankiem. Kobieta wiedziona niezawodną intuicją natychmiast salwowała się ucieczką. Zdradzony mąż przez chwilę zastanawiał się, co z tym fantem zrobić, po czym wypił z kochankiem żony angielkę wódki i kazał mu się wynosić. Żonę zbił, kiedy wróciła do domu. Panie w studiu sugerują, że mógł przecież zamiast żony zbić "tego faceta". Mężczyzna uczciwie przyznaje, że brał takie rozwiązanie pod uwagę, ale - zauważa przytomnie - to przecież żona, a nie jej kochanek, przysięgała mu wierność małżeńską. Na twarzach wszystkich pań maluje się dezaprobata. Zaczynam podejrzewać, że gdyby nasz bohater był chuliganem i bez dania racji prał innych mężczyzn pod budką z piwem, panie w studiu uznałyby go za człowieka nieprzystosowanego, któremu trzeba pomóc, ponieważ jednak zbił zdradzającą go żonę, damski sanhedryn nie ma dla niego żadnej litości i ocenia z całą surowością "starego kodeksu". Intymność Wzbudzając niekłamane współczucie Ewy Drzyzgi, smutny czterdziestolatek skarży się, że żona latami unikała go w łóżku, obowiązek małżeński pozwalała mu spełniać tylko raz na kilka miesięcy i tak go tym zestresowała, że utracił "50-60 procent męskości". To program o impotencji. Innym razem zniszczona, niemal bezzębna kobiety opowiada o tym, jak jej mąż, alkoholik i sadysta, gwałcił ich trzy córki (dwie z nich obecne są w studiu i potwierdzają wersję matki), a ją samą bił podczas stosunku. To program o molestowaniu. W pewnym momencie biedna kobieta zaczyna mówić o kochance męża. "Nie wystarczały mu twoje córki i ty?!" - pyta zdumiona Ewa Drzyzga. Słucham przerażony i zakłopotany. Przecież córki tej kobiety, dwudziestokilkuletnie dziewczęta, które o wszystkim powiedziały swoim mężom bodaj na dwa dni przed programem, gdzieś mieszkają i pracują. Czy aby na pewno wszyscy sąsiedzi i koledzy z pracy okażą im w tej sytuacji tylko chrześcijańskie współczucie i zrozumienie? Dlatego ludziom, którzy biorą udział w tych programach, chciałbym zadedykować słowa mej ulubionej średniowiecznej księgi: "mistrz powiada, że jeśli nie musisz dzielić się swoją tajemnicą, nie powierzaj jej nikomu... Mistrz mówi: dopóki zachowujesz tajemnicę, trzymasz ją w sobie jak w więzieniu, lecz kiedy ją wyjawisz, to ona będzie więziła ciebie" (Brunetto Latini Skarbiec wiedzy). Bezczelność Dzięki "Rozmowom w toku" poznajemy pana Stanisława, który za pieniądze, ale - jak zapewnia - przede wszystkim po to, by "się sprawdzić", a także z chęci niesienia pomocy bezdzietnym parom został tzw. dawcą nasienia. Wstydu wystarczyło mu na tyle, by nie pokazać własnej twarzy, choć do telewizji się oczywiście pokwapił. Zresztą intuicja go nie zawiodła, bo nawet niewybredna publiczność wyczuła, że ma do czynienia z płatnym onanistą i niechętnie pomrukuje, iż znalazł sobie sposób na dorabianie do pensji. Wciąż zastanawiam się, skąd biorą się takie programy. Bo przecież to nie są żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel, a nawet gorzej niż magiel. Kiedy gwałcone przez ojca córki wraz matką opowiadają o swoich przeżyciach przed kamerami, Ewa Drzyzga uderza w wysokie tony: "gdyby nawet ten program miał uratować tylko jedno dziecko, trzeba o tym mówić". Mój Boże, gdybym miał w sobie tyle współczucia dla bliźnich, ile ma - lub usiłuje nas przekonać, że ma - pani Drzyzga, już dawno pracowałbym w hospicjum. Ale to chyba jakieś nieporozumienie. W jakiż to sposób taki program miałby uratować jakieś dziecko? Czy aby nagłośnić problem przemocy w rodzinie i zainteresować nim odpowiednie instytucje (w pierwszej kolejności chyba policję?), trzeba publicznie spisywać zeznania pokrzywdzonych? Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć jakiemuś dobru, a nie zwykłej i niewybrednej rozrywce widzów, trąci w moim mniemaniu charakterystyczną dla telewizji bezczelnością, co "choć może i nie tak niszcząca dla ludzkiego obejścia, jak którykolwiek z siedmiu grzechów głównych, niemniej przykłada się znacznie do pogłębienia wszelkich moralnych plag trawiących społeczność Zachodu" (Robert Nisbet Przesądy). I nie żywmy nadziei, że bezczelności tej będzie coraz mniej - będzie jej coraz więcej, bowiem jest to "na nowo odkryta kopalnia złota, co przy fachowej eksploatacji przynosi miliardy". Brak danych Wygląda na to, że trochę przedwcześnie narzekaliśmy na "Big Brothera", który okazał się całkiem poczciwym programem dla niewyrobionych intelektualnie nastolatków. Organizatorom udało się tak skutecznie zinfantylizować dwanaścioro Polaków, że ich przygody przypominają obrazki z nieprzyjemnie przedłużających się kolonii, a może gromadka ta z przyrodzenia była już infantylna i sentymentalna niczym bohaterowie wenezuelskiego serialu? "Rozmowy w toku" to program zdecydowanie bardziej przykry i niebezpieczny od "Big Brothera". Z drugiej strony nie bagatelizowałbym niebezpieczeństw stwarzanych nawet przez najbardziej niewinne programy, które masowo oglądają młodsze nastolatki. Ilość i sens słów wypowiadanych w nich bez odrobiny zastanowienia jest doprawdy przerażająca. Już wkrótce dzieci, które tego słuchają, mogą dojść do wniosku, że mówienie i myślenie są funkcjami autonomicznego układu nerwowego. Ostatnio mój przyjaciel po nieudanej próbie nawiązania kontaktu ze swoją przyjazną telewizji siedemnastoletnią siostrzenicą zauważył melancholijnie: "tym dzieciom brak po prostu danych, by zrozumieć, że nie mają racji".
Zgodnie z zapowiedzią program pani Ewy Drzyzgi podejmuje "moralne dylematy". pewien zdenerwowany mężczyzna, wróciwszy nieco wcześniej z zagranicznych wojaży, zastał swoją żonę w łóżku z kochankiem. Żonę zbił, kiedy wróciła do domu. Panie w studiu sugerują, że mógł przecież zamiast żony zbić "tego faceta". Mężczyzna uczciwie przyznaje, że brał takie rozwiązanie pod uwagę, ale - zauważa przytomnie - to przecież żona, a nie jej kochanek, przysięgała mu wierność małżeńską. Wzbudzając współczucie Ewy Drzyzgi, smutny czterdziestolatek skarży się, że żona latami unikała go w łóżku, obowiązek małżeński pozwalała mu spełniać raz na kilka miesięcy i tak go tym zestresowała, że utracił "50-60 procent męskości". To program o impotencji. to nie są żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel. Kiedy gwałcone przez ojca córki wraz matką opowiadają o swoich przeżyciach przed kamerami, Ewa Drzyzga uderza: "gdyby nawet ten program miał uratować tylko jedno dziecko, trzeba o tym mówić". W jakiż sposób taki program miałby uratować jakieś dziecko? Czy aby nagłośnić problem przemocy w rodzinie i zainteresować nim odpowiednie instytucje (w pierwszej kolejności chyba policję?), trzeba publicznie spisywać zeznania pokrzywdzonych? Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć dobru, a nie zwykłej i niewybrednej rozrywce widzów, trąci charakterystyczną dla telewizji bezczelnością. "Rozmowy w toku" to program zdecydowanie bardziej przykry i niebezpieczny od "Big Brothera".
Państwo i pieniądze O żadnej reformie nie można jeszcze powiedzieć, że w jej wyniku sytuacja się poprawiła Miało być lepiej i taniej ILUSTRACJA MARTA IGNERSKA KRZYSZTOF BIEŃ Reformy państwa i gospodarki przeprowadza się po to, aby po pierwsze było lepiej, a po wtóre - taniej. Lepiej w sensie wyższej jakości takich usług jak ochrona zdrowia, oświata czy bezpieczeństwo i w sensie atrakcyjniejszej oferty proponowanej nabywcom przez przedsiębiorstwa. Sama poprawa jakości to jednak jeszcze za mało. O prawdziwym sukcesie jakiejkolwiek reformy można mówić dopiero wtedy, kiedy nie powoduje ona wzrostu wydatków z budżetu i podatkowych obciążeń społeczeństwa, a przeciwnie - przyczynia się do budżetowych oszczędności. Rząd Jerzego Buzka, za co mu chwała, podjął cztery niezbędne wielkie reformy społeczne - ochrony zdrowia, administracji, emerytur, oświaty. O żadnej nie można jeszcze powiedzieć, że dzięki jej wprowadzeniu jest lepiej. Dobitnie o tym świadczą słabe oceny tych reform w społecznych sondażach. W ochronie zdrowia powszechny standard usług specjalnie się nie poprawił, a w opinii wielu ludzi korzystanie z nich jest teraz trudniejsze. Nie zniknęło także dzikie współfinansowanie z kieszeni pacjentów. Reforma administracji nie zwiększyła samodzielności finansowej samorządów. Nadal "wiszą" one na garnuszku subwencji budżetowych. Na reformie emerytur ciąży niewydolność systemu komputerowego ZUS-u. O efektach później wprowadzonej reformy oświatowej będzie można mówić dopiero za kilkanaście lat. Nieopanowane wydatki O finansowych efektach reform też trudno powiedzieć coś pewnego. Żadna z nich nie jest w sposób publiczny monitorowana, czy rozliczana. Dane są fragmentaryczne, rozproszone i spóźnione. Okazją do takiej poważnej oceny i samooceny mogłaby być na przykład coroczna sejmowa debata budżetowa. Opasłe tomy projektu budżetu i dokumentów mu towarzyszących nie zawierają jednak nawet próby oceny efektywności reform. Nie ma też danych pozwalających na samodzielne oceny sensowności i skuteczności dokonywanych zmian. Zamiast obywatelskiej dyskusji o stanie finansów publicznych mamy kolejną porcję demagogicznej kłótni polityków w Sejmie. Kto chce dokonać oceny efektywności reform, zadowolić się musi danymi ogólnymi bądź pośrednimi. Najbardziej niepokoi wielkość udziału tzw. sztywnych wydatków budżetu, związanych m.in. z subwencjonowaniem samorządów, obsługą długu, finansowaniem emerytur i wydatków administracji. Pomimo pewnej decentralizacji finansów publicznych - za finansowanie oświaty i ochrony zdrowia odpowiadają teraz głównie samorządy - udział ten nieustannie rośnie. W 1999 roku wydatki nazywane sztywnymi pochłonęły 57,7 proc. budżetowych pieniędzy. W tym roku ich udział wzrósł do 60,9 proc., a w przyszłym - jak wynika z rządowego projektu - sięgnie aż 63,1 proc. Oznacza to, że mimo reform dziedziny te pochłaniają coraz więcej pieniędzy i stają się większym obciążeniem dla budżetu i podatników. I to przy wysokim jak na Europę tempie rozwoju gospodarczego, sięgającym 5 proc. w skali roku. Aby zahamować narastanie tej niebezpiecznej tendencji, należałoby rozwijać gospodarkę - przy takiej samej jak dziś efektywności reform - w tempie nie 5, ale bliżej 10 proc. rocznie. Strach pomyśleć jak niewiele pieniędzy zostałoby w budżecie do bardziej swobodnej dyspozycji, gdyby tempo wzrostu gospodarczego spadło do 2 - 3 proc. rocznie. Przygrywkę do takiej sytuacji mamy właśnie w tej chwili. Rząd na skutek mniejszych wpływów budżetowych musi w końcówce roku ciąć wydatki aż o 3,5 proc. Nie tylko składka Z punktu widzenia społeczeństwa największe znaczenie ma reforma służby zdrowia. Przeważają oceny negatywne. Dla oceny ekonomicznej znamienne jest ustępstwo rządu i podniesienie z 7,5 do 7,75 proc. składki na ubezpieczenie zdrowotne. Choć składka rośnie, pieniędzy nadal brakuje i będzie ich brakować, nawet gdyby wynosiła 10 i 11 proc. (tak daleko sięgają postulaty), jeżeli większym środkom budżetowym nie będzie towarzyszyć skuteczniejsza publiczna kontrola ich wykorzystywania. W służbie zdrowia, tak jak w każdej dziedzinie, potrzebna jest dogłębna restrukturyzacja, o czym świadczą statystyki liczebności lekarzy i pielęgniarek oraz wykorzystania łóżek szpitalnych. Można współczuć pielęgniarkom, że bardzo mało zarabiają. Trzeba jednak zarazem zapytać, dlaczego wobec tego tak kurczowo trzymają się publicznej służby zdrowia. Dlatego m.in., że nie stworzono im, tak jak na przykład górnikom, zachęt finansowych do odejścia z państwowych szpitali do prywatnych placówek, bądź też do otwierania prywatnej praktyki pielęgniarskiej. Powiedzmy jednak sobie szczerze, że wymagania wobec pracowników prywatnej służby zdrowia są znacznie wyższe niż w publicznych placówkach medycznych. Ile z dzisiejszych protestujących pielęgniarek utrzymałoby się u prywatnych pracodawców? Ile z nich ma wystarczające kwalifikacje, aby móc samodzielnie pracować w swoim zawodzie, chociaż potrzeb pielęgnacyjnych w starzejącym się społeczeństwie będzie raczej przybywać, niż ubywać. Proces restrukturyzacji służby zdrowia rozpoczął się, ale do jego końca jeszcze daleko. Warto przyjrzeć się pieniądzom wyciekającym z kas chorych na refundację leków. Trzeba też wreszcie odpowiedzieć sobie na trudne pytanie, jaki zakres opieki zdrowotnej powinien każdemu "należeć się", a jaki powinien stać się domeną prywatnej służby zdrowia, wspomaganej systemem dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych. Ani rząd, ani Sejm nie wykazują specjalnej chęci zajęcia się tym niewątpliwie trudnym problemem.. Karta, czyli tarcza Skuteczniejsza reforma potrzebna jest także w oświacie. Obecne sejmowe przepychanki wokół nowelizacji nieszczęsnego - dla rządu - zapisu Karty Nauczyciela, mówiącego o minimalnym poziomie uposażenia pedagogów to w rzeczywistości zasłona dymna. Prawdziwy problem tkwi w tym, że biorąc pod uwagę zmiany demograficzne i zmniejszone w związku z tym potrzeby edukacyjne, nauczycieli jest za dużo. Redukcja kadr jednak nie następuje. Ponieważ Karta gwarantuje podwyżki, i to znaczące, wszystkim nauczycielom, nic dziwnego, że w budżecie brakuje pieniędzy. Środowiska nauczycielskie potrafią skutecznie bronić się przed restrukturyzacją swojej dziedziny. Tak właśnie ocenić należy naciski wywierane na polityków,aby przyspieszyć albo wydłużyć obowiązek szkolny. Z prawdziwą, efektywną - w sensie wydatku publicznych pieniędzy - reformą nie ma to oczywiście nic wspólnego. Prawdziwa reforma polegałaby bowiem na pozostawieniu w szkołach najlepszych jedynie nauczycieli. Byłaby to przy okazji droga do likwidacji, a przynajmniej ograniczenia oświatowej szarej strefy, jaką jest plaga wymuszanych często na rodzicach i dzieciach korepetycji, na których ci sami nauczyciele - ale za większe pieniądze - uczą po południu tego, czego nie nauczyli rano, w szkole. Opóźniony zapłon Efektywność reformy emerytalnej będzie można dobrze ocenić dopiero wtedy, kiedy na emeryturę zaczną przechodzić ci, którzy zdecydowali się składać część pieniędzy w II filarze. Moment ten nastąpi najwcześniej w 2010 roku. Wówczas bowiem w wiek emerytalny wejdą kobiety, które w roku startu reformy nie przekroczyły jeszcze 50-tki. Osoby te nie decydowały się jednak raczej na porzucanie ZUS-u, dlatego na test nowego systemu emerytalnego trzeba będzie poczekać jeszcze dłużej. Już teraz jednak niepokoi niewydolność systemu elektronicznego ZUS-u. Zewnętrznymi jej przejawami są: kiepska ściągalność należności przez ZUS i opóźnienia w przekazywaniu pieniędzy Otwartym Funduszom Emerytalnym. Równie niepokojące jest odsuwanie w czasie momentu poddania się przez ZUS publicznemu osądowi, jakim będzie pokazanie przyszłym emerytom ile już, przez lata, nazbierali kapitału początkowego. Koszty biurokracji Najmniej efektywna, jeśli chodzi o koszty funkcjonowania, okazuje się reforma administracyjna. Jej założeniem była decentralizacja kompetencji, co jak można było się spodziewać spowoduje redukcję zatrudnienia. Do niczego takiego nie doszło. Na szczeblu centralnym stale powstają nowe urzędy. Najnowsze to Ministerstwo Rozwoju Regionalnego i Budownictwa, Urząd Regulacji Telekomunikacji oraz startująca od nowego roku Państwowa Agencja Certyfikacji. W terenie powstał nowy szczebel administracyjny - powiaty, podczas gdy stare szczeble - urzędy wojewódzkie nie uległy specjalnemu odchudzeniu. Z najnowszych danych GUS (po trzech kwartałach 2000 roku) wynika, że w administracji publicznej pracuje tylko o 4,3 tysiąca mniej urzędników niż w 1998 roku. W administracji państwowej zatrudnienie spadło wprawdzie o 41,7 tysiąca osób, ale w nowych urzędach powiatowych znalazło zatrudnienie w ciągu ostatnich dwóch lat 51,5 tysiąca osób. Gwałtownie pączkuje, również nowa, wojewódzka administracja samorządowa. W 1999 roku pracowało w niej 4,2 tysiąca, a w bieżącym już 6,2 tysiąca osób. U wojewodów pracę straciło w ciągu ostatniego roku tylko 15 osób. Ile kosztuje nas nieskuteczna walka z biurokracją? Trudno precyzyjnie ocenić. W projekcie budżetu nie ma odpowiedzi na tak proste pytanie, ponieważ obejmuje on tylko finanse w skali państwa, nie dotyczy budżetów samorządowych. Ze zbiorczego zestawienia wynika, że administracja publiczna kosztować nas będzie w przyszłym roku około 6,4 mld złotych, czyli o 12,4 proc. więcej niż w obecnym. Biorąc pod uwagę inflację, można przewidywać, że wydatki na administrację publiczną wzrosną w przyszłym roku realnie o prawie 5 proc. Nie ma też żadnych gwarancji, że są to już koszty ostateczne. Praktyka pokazuje bowiem, że nieznacznemu kurczeniu się administracji państwowej towarzyszy szybki rozrost, lepiej zresztą opłacanej, administracji samorządowej. I w tej dziedzinie, tak jak w wielu innych, statystyka nie jest chętnie upubliczniana. Następne w kolejce Wiele dziedzin nadal czeka na reformy. Spróbujmy wyliczyć najkosztowniejsze: wojsko, sądownictwo, bezpieczeństwo. Zmian wymaga też rynek pracy i system podatkowy. Bez nich gospodarka nie wchłonie bowiem kilku milionów nowych rąk do pracy. W gospodarce pierwsze korzyści przynosi reforma górnictwa. Jednak hutnictwo, przemysł zbrojeniowy, zakłady chemiczne nie doczekały się restrukturyzacji. Dopiero u jej progu jest PKP. Efektem wszystkich reform powinno być nie tylko podwyższenie jakości usług społecznych i lepsza oferta przedsiębiorstw, ale także obniżenie kosztów funkcjonowania tych dziedzin. Bez osiągnięcia tego ekonomicznego wymiaru lekcje reform trzeba będzie jak w przypadku służby zdrowia, oświaty i administracji, dłużej przerabiać, a być może nawet zaczynać od nowa.
Reformy państwa i gospodarki przeprowadza się po to, aby po pierwsze było lepiej, a po wtóre - taniej. O sukcesie jakiejkolwiek reformy można mówić wtedy, kiedy nie powoduje ona wzrostu wydatków z budżetu i podatkowych obciążeń a przeciwnie - przyczynia się do budżetowych oszczędności. Z punktu widzenia społeczeństwa największe znaczenie ma reforma służby zdrowia. W służbie zdrowia potrzebna jest dogłębna restrukturyzacja. Skuteczniejsza reforma potrzebna jest także w oświacie. Prawdziwy problem tkwi w tym, że nauczycieli jest za dużo. Środowiska nauczycielskie potrafią skutecznie bronić się przed restrukturyzacją swojej dziedziny. Efektywność reformy emerytalnej będzie można dobrze ocenić dopiero wtedy, kiedy na emeryturę zaczną przechodzić ci, którzy zdecydowali się składać część pieniędzy w II filarze. Moment ten nastąpi najwcześniej w 2010 roku. Najmniej efektywna, jeśli chodzi o koszty funkcjonowania, okazuje się reforma administracyjna. Jej założeniem była decentralizacja kompetencji, co jak można było się spodziewać spowoduje redukcję zatrudnienia.
SYLWETKA Kiedy Marian Jurczyk przegrał jako związkowiec, został senatorem i prezydentem Szczecina Człowiek przeciw swoim Przebywający w Szczecinie szef sztabu powstającego Korpusu Polsko-Duńsko-Niemieckiego gen. Hans Joachim Sachau omawiał w lutym bieżącego roku z prezydentem miasta Marianem Jurczykiem (z lewej) problemy zakwaterowania oficerów korpusu. FOT. (C) JERZY UNDRO PAP KAZIMIERZ GROBLEWSKI Był przeciw strajkom, gdy inni strajkowali, chciał strajkować, gdy inni rozmawiali. Zdobywał popularność, mówiąc, że partia nie powinna rządzić gospodarką, lecz cieszył tym też władzę, która na gwałt potrzebowała w "Solidarności" ekstremistów. Jeden z liderów pierwszej "Solidarności", gdy związek wyszedł z podziemia i trzymał parasol nad reformami, uparł się przy pryncypiach i podzielił go. Stopniowo opuszczany przez zwolenników, im bardziej zapominany, tym bardziej skrajny. Wyśmiewał politykierów, aż sam został politykiem. Przed wyborami "jedyny, który się nie sprzedał", po wyborach sprzymierzył się w Szczecinie z radnymi SLD i został prezydentem miasta. A gdy wydawało się potem, że jego możliwości zaskakiwania się wyczerpały, "Życie" nieoficjalnie doniosło, że rzecznik interesu publicznego podejrzewa go, że napisał nieprawdę w oświadczeniu lustracyjnym. Dzisiaj przed Sądem Apelacyjnym w Warszawie rozpoczyna się jego proces. Zaistnieć Jako przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni im. Adolfa Warskiego w Szczecinie podpisywał 30 sierpnia 1980 roku porozumienie z komisją rządową kierowaną przez Kazimierza Barcikowskiego. Szczecin podpisał porozumienie dzień przed Gdańskiem; były wtedy głosy, że od tego momentu wzięła się niechęć Lecha Wałęsy do Mariana Jurczyka. Do szczecińskiego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego przylgnęła opinia bardziej od Gdańska ustępliwego, raczej nastawionego na naprawianie socjalizmu niż na walkę z nim. Zdaniem Jurczyka, opinia nieuzasadniona. - Zarzucanie Szczecinowi, że jest bardziej "socjalistyczny", jest niewłaściwe - mówił po 10 latach w "Głosie Szczecińskim", utrzymując, że stało się to jedynie z powodu niedomówienia organizacyjnego. Strajk szczeciński różnił się od gdańskiego m.in. tym, że tutaj Jurczyk nie zgodził się na korzystanie z rad ekspertów z Komitetu Obrony Robotników. - Nie ukrywam, że nie byłem mocny w polityce. Coś niecoś słyszałem o KOR, ale strajk sierpniowy był zbyt poważną sprawą, żeby dopuszczać ludzi, których działalności i celów dobrze się nie zna. ("Głos Szczeciński", luty 1995). Najbardziej ufny W kierowanym przez Jurczyka Regionie Pomorza Zachodniego nie było w latach 1980 - 1981 dużej akcji protestacyjnej. Jeszcze w lipcu 1981 roku Marian Jurczyk, przewodniczący Zarządu Regionu Pomorza Zachodniego, członek Komisji Krajowej "S", pracował na opinię działacza umiarkowanego. - My, robotnicy, nigdy nie występowaliśmy i nie występujemy przeciw socjalizmowi. Chodzi nam jedynie o prawdziwy i sprawiedliwy socjalizm. Nie występujemy też przeciw partii, której kierowniczą rolę uznaliśmy już w sierpniu - mówił dla "Warszawskiego Tygodnika Kulturalnego". Podkreślał: - Ja nie popieram "skrajnych" [w "S" - k.gr.]; - Ludzi nie można dzielić, bo znów powtórzą się stare błędy. Było to jeszcze przed I Krajowym Zjazdem Delegatów NSZZ"S". Obok Andrzeja Gwiazdy i Jana Rulewskiego wystartował na zjeździe przeciw Wałęsie w wyborach na przewodniczącego. Dostał o ponad połowę mniej głosów niż Wałęsa, ale znacznie więcej niż Gwiazda i Rulewski razem. Najbardziej zawiedziony "Stateczny, w szarym garniturze. Zradykalizował się przez ten rok. Najbardziej prawy, najbardziej ufny wobec partnera, więc i najbardziej zawiedziony". "- Czy zgadza się z preambułą w statucie o kierowniczej roli partii? - pada pytanie. - Mnie ona nie przeszkadza" - odpowiada. "Jurczyk: - (...) prosiłbym Lecha o skromność w stosunku do ludzi. Dzisiaj mamy wyjątkowo trudne życie i uważam, że każdego działacza związkowego powinna cechować skromność. Leszku, nie jesteś moim kolegą, a przyjacielem, i moja uwaga jest podyktowana szczerością. Brawa. Wałęsa: - Dziękuję ci za morały, uważam je w dalszym ciągu za grę wyborczą z twojej strony. Jurczyk: - Twoja sprawa, przyjacielu." "Niesmak. Sala wie, że tak Jurczykowi odpowiadać nie wolno. Wszystkim, ale nie Jurczykowi" - opisywały wybory na przewodniczącego w "Tygodniku Powszechnym" Ewa Berberyusz i Teresa Torańska. Potrzebni ekstremiści Jurczykowi zdarzały się ostre wypowiedzi, które oficjalna prasa skwapliwie podchwytywała i nagłaśniała, jak ta ze spotkania ze związkowcami szczecińskiego Polmozbytu przed zjazdem, gdy przewidywał, że w wyniku ewentualnej konfrontacji z władzą zginie kilku sekretarzy z komitetów wojewódzkich i Komitetu Centralnego oraz przywódców "Solidarności". Ale lepiej niech zginie tych kilkanaście osób, niż miałby zginąć cały naród. A jednak to, co się stało 25 października, zaskoczyło wielu. Jurczyk na spotkaniu z członkami "S" w Fabryce Mebli w Trzebiatowie wystąpił z gwałtownym atakiem na partię i rząd. Krótki fragment jego wystąpienia władza najpierw wyemitowała z taśmy magnetofonowej w Dzienniku Telewizyjnym, a później obszerne fragmenty w radiowych Sygnałach Dnia, zapowiadając wcześniej tę audycję w prasie. Wystąpienie przyszło w samą porę dla rządowej propagandy . Od tygodni przekonywała o zaostrzaniu przez "S" walki politycznej w kraju (z naciskiem na słowo "politycznej", czemu zaprzeczali liderzy związku, powtarzając, że prowadzą związkową walkę o prawa robotników). I oto otrzymała koronny dowód, że ma rację. Trzebiatów Szef związkowców ze Szczecina określił w Trzebiatowie rząd i posłów mianem "zdrajców społeczeństwa polskiego". Zamiast za strajkami, które niszczą gospodarkę, opowiedział się za przejmowaniem kontroli nad produkcją przez komitety strajkowe. Miałoby to zapobiec wywożeniu towarów do Moskwy. Władzy, która właśnie starała się przekonać społeczeństwo, że nawiązywane przez kierownictwo "S" kontakty zagraniczne to wymierzony przeciwko Polsce zamiar prowadzenia przez związek własnej polityki zagranicznej (czemu związek zaprzeczał), dał znakomity argument, mówiąc, że skoro z "S" liczy się cały świat, to tym bardziej musi się liczyć "nasz sztuczny przyjaciel - Związek Radziecki". Ulubionym przez władzę fragmentem wypowiedzi Jurczyka, wykorzystywanym wielokrotnie, w tym później w celu przekonania o konieczności wprowadzenia stanu wojennego, były słowa o szubienicy. Jurczyk zażądał bowiem rozliczenia winnych wydarzeń 1956 i 1970 roku, zapowiadając, że być może dla niektórych osób trzeba będzie wybudować szubienicę. W wypowiedziach Jurczyka na spotkaniu w Trzebiatowie pojawiły się także sformułowania, które powtarzał w późniejszych latach: "(...) tam jest [we władzy - k.gr] trzy czwarte Żydów i zdrajców, jak powiedziałem, naszej ojczyzny". Strata osobista Jurczyk w stanie wojennym został internowany, a potem aresztowany pod zarzutem działań na szkodę państwa. W sierpniu 1982 roku stracił syna i synową. Dorota wyskoczyła z okna, a po jej śmierci w szpitalu z okna wyskoczył Adam. Ich śmierć wielu szczecinian uważało za tajemniczą. Tysiące osób na pogrzebie na widok dowiezionego z internowania zarośniętego Jurczyka wybuchło gwałtownym aplauzem. Tłum odśpiewał hymn państwowy i wykrzykiwał antyrządowe i solidarnościowe hasła. Rządowa prasa najpierw milczała na temat tragedii, później opisywała pogrzeb, piętnując próby wykorzystania go do celów politycznych i kładąc nacisk na słowo "tragedia". Krążące pogłoski i domysły prasa starała się obalić, drukując wypowiedzi sąsiadów zmarłych. Odsuwanie Wyszedł z więzienia w 1984 roku dzięki amnestii. Zaczął zajmować pozycję opozycyjną wobec Wałęsy; sam twierdzi, że było inaczej. Po latach mówił, że właśnie od 1984 roku "lewica laicka" skupiona przy Wałęsie zaczęła dogadywać się z komunistami i z tego powodu odsuwać osoby o innym zdaniu, w tym jego. Nalegał na przewodniczącego "S", by zwołał w podziemiu posiedzenie Komisji Krajowej w składzie z 1981 roku. Wałęsa odmówił, uznając m.in., że jest to zbyt niebezpieczne. Powierzył nie Jurczykowi, lecz Andrzejowi Milczanowskiemu organizowanie w Szczecinie struktur "S". Zwolennicy pomysłu zwołania KK, m.in. poza Jurczykiem Andrzej Gwiazda, Jan Rulewski, skupili się w tzw. Grupę Roboczą. Gdy przyszedł rok 1989, Jurczyk był już w opozycji do Wałęsy. Na granicy rozłamu Okrągły Stół dostarczył Jurczykowi nowych powodów do występowania przeciwko Wałęsie. Część szczecińskich zakładów opowiedziała się po jego stronie. I tak "Solidarność" Pomorza Zachodniego podzieliła się na Tymczasowy Zarząd Regionu na czele z Jurczykiem oraz Międzyzakładowy Komitet Organizacyjny kierowany przez Milczanowskiego. Razem z osobami z Grupy Roboczej zawiązał na początku czerwca 1989 roku Porozumienie na rzecz Przeprowadzenia Demokratycznych Wyborów w NSZZ "S". W sierpniu 1989 roku został jego przewodniczącym. We władzach byli Seweryn Jaworski z Warszawy, Stanisław Kocjan ze Szczecina, Daniel Podrzycki z Dąbrowy Górniczej, Andrzej Słowik z Łodzi, Romuald Szeremietiew z Leszna, Jerzy Przystawa z Wrocławia. Za najważniejszy cel postawili sobie zorganizowanie w związku wolnych, demokratycznych wyborów. Z braku korzystnego dla siebie odzewu od Wałęsy zapowiedzieli zorganizowanie ich na własną rękę. Oznaczało to zapowiedź rozłamu. Zarzucano Jurczykowi wtedy, że nie dostrzega pozytywnych zmian w kraju. Pod koniec sierpnia 1989 roku podpisał oświadczenie, że rozumiejąc skomplikowaną sytuację w kraju, "jesteśmy skłonni powściągnąć rewindykacyjne żądania pracownicze w oczekiwaniu na rzeczywiste efekty reform nowego rządu". Ale w praktyce nie zmieniło to jego postawy. Zarzuty Jurczyk uważał, że przy Okrągłym Stole został złamany statut "S". - (...) cała Polska wie, że właśnie jednym z ustaleń Okrągłego Stołu było wprowadzenie do statutu związku zapisu o zakazie strajku do czasu przeprowadzenia zjazdu "S". Natomiast termin zjazdu nie został ustalony. (....) Czyż jest na świecie związek zawodowy, który by nie miał prawa do strajku? - pytał we wrześniu 1989 roku w "Tygodniku Polskim" ("Granice kompromisu"). Atakował Wałęsę, mówiąc, że tak jak władza PRL przywoziła ludzi w teczkach, tak on mianuje arbitralnie przewodniczących regionów. Grupa domagała się relegalizacji "S", opierając się na rejestracji sądowej z 1 listopada 1980 roku. - Zarejestrowana 17 kwietnia 1989 roku "S" to zarówno z formalnego, jak i z prawnego punktu widzenia zupełnie nowy związek - mówił w październiku 1989 roku w "Konfrontacjach". Postulaty te trafiały "S" w najczulszy punkt, zarzucając jej sprzeniewierzenie się wewnątrz związkowej demokracji, złamanie statutu, porozumienie się z PZPR poza członkami związku. Dla niego Okrągły Stół był jeszcze jednym przykładem w historii na to, że totalitaryzm zawsze w momentach zagrożenia szedł na duże ustępstwa, lecz tylko do czasu, aż się wzmocnił. Tego momentu się obawiał i przed nim przestrzegał. W jego wypowiedziach z tego okresu przejawia się przekonanie o nieuchronności wielkiego wybuchu społecznego, który przewróci rządzącą ekipę i ukarze tych, którzy dogadali się z PZPR. Jednocześnie potrafił, nieraz w tym samym wywiadzie, być zaskakująco zgodny i kompromisowy. - Ja myślę, że mimo wszystko stanowimy jedność, chociaż wrogowie chcieliby nas widzieć podzielonych i skłóconych. Leszkowi Wałęsie lepiej by się pracowało, gdyby czuł, że ma za sobą radykalną linię, region zdecydowany na twardą, bezkompromisową walkę - mówił. W tym czasie Jurczyk jest programowo rewindykacyjny, czym odróżnia się od "S", trzymającej parasol nad reformami rządu Tadeusza Mazowieckiego. Dla niego "związek ma obowiązek być rewindykacyjny" ("Głos Szczeciński", sierpień 1990). W tym samym wywiadzie potrafi powiedzieć: - Co do rządu, to przecież jasne jest, że nie jestem przeciwko. Są tam i moi koledzy, z którymi siedziałem za murami. Bez parasola W listopadzie 1989 roku spróbował doprowadzić do sądowego uznania, że jego grupa jest kontynuatorką "S" z 1980 roku, ale Sąd Wojewódzki w Warszawie odrzucił jego wniosek o przywrócenie mocy prawnej rejestracji NSZZ "S" z roku 1980. W czerwcu 1990 roku Piotr Baumgart z "S" Rolników Indywidualnych pośredniczył w próbie pojednania. Jurczyk nawet podpisał pismo do Wałęsy, że "(...) wyraża zadowolenie z podjętej inicjatywy pojednania i zjednoczenia naszych sił na rzecz Polski i Narodu", ale nie powiodła się ona. W tym czasie nie ulegało wątpliwości, jeśli w ogóle wcześniej mogły one być, że linia Wałęsy wygrała, a niezadowoleni z niej, w tym Jurczyk, będą musieli schodzić na pozycje skrajne, co oznacza w zmieniającej się Polsce brak szans na większe poparcie. Po kilkumiesięcznych staraniach, w sierpniu 1990 roku, moc prawną uzyskała NSZZ "Solidarność '80". To już był podział "Solidarności". W wyborach prezydenckich "Solidarność '80" poparła kandydaturę Kornela Mazowieckiego. Wszystkie zagrożenia Jurczyk głosi konieczność obrony majątku narodowego przed starą i nową nomenklaturą lub przed przekazaniem go za grosze obcemu kapitałowi. W 1992 roku domaga się postawienia przed sądem Tadeusza Mazowieckiego i Jana K. Bieleckiego za recesję i bezrobocie. - Jedynie my nie zdradziliśmy ideałów Sierpnia - mawia. Radykalnieje jeszcze bardziej po upadku rządu Jana Olszewskiego. Powtarza: - "S '80" jest związkiem czysto polskim; - Mówimy "nie" międzynarodowemu kapitałowi. Powstała po rozłamie w "Solidarności" "S '80" wkrótce sama zaczęła się dzielić. Seweryn Jaworski założył własny, Chrześcijański Związek Zawodowy imienia ks. Jerzego Popiełuszki. Komisja Krajowa "S '80" wyklucza wkrótce ze związku kierownictwo śląskiej Regionalnej Komisji Organizacyjnej z Danielem Podrzyckim, zarzucając mu m.in., że w czasie górniczych strajków w grudniu 1992 roku podporządkowało się "solidarności wałęsowskiej". Podrzycki zakłada "Sierpień '80". "S '80" po długich wahaniach i zmienianiu zdania decyduje się wystartować w wyborach do parlamentu w 1993 roku. Nie samodzielnie, lecz w sojuszu z PSL. - W PSL są nie tylko komuniści. (...) Zresztą trzeba skończyć z podziałami na gorszych i lepszych - tłumaczy to Jurczyk ("Gazeta Wyborcza"). Do wspólnego startu nie doszło, zdaniem Jurczyka, PSL postawiło warunki nie do przyjęcia. "S '80" wchodzi do sojuszu z Ruchem dla Rzeczypospolitej Jana Olszewskiego. Zdaje się w tym czasie być pod wpływem prof. Józefa Balcerka, którego nazywa ekspertem związku. - Co pani mi tu będzie mówiła, że jest coraz lepiej, kiedy my mamy dokumenty świadczące o tym, jak polskie rodziny ubożeją - mówi w "ŻW" i na potwierdzenie cytuje Balcerka, że "Ojczyzna jest śmiertelnie zagrożona. Gospodarka ulega destrukcji pod hasłem prywatyzacji, demonopolizacji i restrukturyzacji". Przepowiada i przestrzega jak dawniej: - (...) jeżeli wybory do parlamentu nam nie wyjdą, to sądzę, że Polacy zjednoczą się, zmobilizują się, by walczyć o prawo, o godność życia, o to, żeby za uczciwą pracę mogli po ludzku żyć. O nic więcej nie chodzi. Chcemy, by Polska była dla Polaków ("Dziennik Szczeciński"). - Chodzi o to, by polska gospodarka była zarządzana przez Polaków w takim sensie, żeby decyzje nie były narzucane przez obce instytucje, m.in. Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy ("Słowo - Dziennik Katolicki"). Miller z wizytą Komisję Krajową "S '80" odwiedził po wyborach w 1993 roku, będąc w Szczecinie, niedługo po objęciu teki ministra pracy, Leszek Miller. Lokalna prasa zaskoczona pytała, czy Marian Jurczyk zmienia poglądy. Jurczyk wydał w tej sprawie oświadczenie, w którym podkreślił, że do spotkania doszło na wniosek Millera, a stopień napięcia społecznego w kraju oraz "konieczność poszanowania politycznego wyniku ostatnich wyborów" nie pozwoliły odrzucić propozycji. Kolejny rozłam w "S '80". Podczas III Zjazdu konkurencyjną Komisję Krajową zakłada Andrzej Dolniak, lider ZR Śląsko-Dąbrowskiego, zarzucając Jurczykowi skostnienie i nieefektywność. Jurczyk opowiadał później, że gdy w zjazdowym przemówieniu powiedział, że 3000 firm w Polsce wykupili Niemcy, z ław zajmowanych przez delegatów Dolnego Śląska rozległy się gwizdy. I dodawał, że "po prostu niektórym kolegom łatwiej jest zaakceptować wykupywanie polskiej gospodarki przez Niemców niż przez Polaków" ("Dziennik Szczeciński", "Za każdym rogiem czai się Niemiec?"). W połowie 1996 roku jego rodzimy Zarząd Regionu Szczecińskiego wypowiada mu posłuszeństwo. Sąd Apelacyjny potwierdza legalność odebrania mu władzy na rzecz Zbigniewa Półtoraka. Jurczyk do nazwy swojego związku dodaje określenie "Krajowy". Jest nadal przewodniczącym, lecz już nie ma komu przewodniczyć. Skarży się, że o jego istnieniu pamiętają już tylko media lokalne. Jesienią 1996 roku wystąpił do sądu o 80 tys. zł odszkodowania za represje w stanie wojennym. Argumentował: - Zrobiłbym wszystko, żeby grosza nie wziąć, gdyby spełniło się to, o co walczyliśmy. Teraz rządzi komuna, tylko w innym wydaniu ("GW"). Drugie życie Przegrany związkowiec wystartował w wyborach do Senatu. Plakaty w Szczecinie obwieszczały: "Tylko on się nie sprzedał". Wygrał, otrzymując prawie 125 tys. głosów. Przyzwyczajony jako związkowiec do krytykowania, teraz musiał wykazać się własnym programem. - Jestem zwolennikiem lustracji, ale uważam, że w praktyce jest już niemożliwa do zrealizowania. Za późno: przez te lata teczki zostały wyczyszczone. Jestem za to za lustracją ekonomiczną; - Bardziej jestem zbliżony do NATO niż do Unii Europejskiej. Jestem za powolną drogą wejścia do UE, bo są sygnały, że kraje, które już tam są, protestują. Unia to wylęgarnia bezrobocia ("GW"). W 1998 roku założył Niezależny Ruch Społeczny. Po wyborach samorządowych zostaje radnym sejmiku zachodniopomorskiego. "Trybuna" przychylnie określa go mianem "antykomunisty niezoologicznego". 18 listopada 1998 roku zostaje wybrany, głosami głównie SLD, na prezydenta Szczecina. W mieście na murach, także na stoczniowym, pojawiły się napisy: "Jurczyk zdrajca". Racji swojej broni - Niejednokrotnie już mówiłem publicznie, że dla wszystkich mniejszości narodowych prawo ma być jednakowe, natomiast w najwyższych władzach powinni być tylko Polacy. (...) Chcę podkreślić, że nie jestem antysemitą, ale boleję, że w Polsce groźniejszy jest antypolonizm, a on jest dość powszechny. ("Głos Szczeciński", 1995).
Był przeciw strajkom, gdy inni strajkowali, chciał strajkować, gdy inni rozmawiali. Jeden z liderów pierwszej "Solidarności". rzecznik interesu publicznego podejrzewa go, że napisał nieprawdę w oświadczeniu lustracyjnym. Jako przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni im. Adolfa Warskiego w Szczecinie podpisywał 30 sierpnia 1980 roku porozumienie z komisją rządową. w 1981 roku Marian Jurczyk, przewodniczący Zarządu Regionu Pomorza Zachodniego, członek Komisji Krajowej "S", pracował na opinię działacza umiarkowanego. Jurczyk zażądał rozliczenia winnych wydarzeń 1956 i 1970 roku. w stanie wojennym został internowany, a potem aresztowany pod zarzutem działań na szkodę państwa. Wyszedł z więzienia w 1984 roku dzięki amnestii. Gdy przyszedł rok 1989 był już w opozycji do Wałęsy. "Solidarność" Pomorza Zachodniego podzieliła się na Tymczasowy Zarząd Regionu na czele z Jurczykiem oraz Międzyzakładowy Komitet Organizacyjny. zawiązał na początku czerwca 1989 roku Porozumienie na rzecz Przeprowadzenia Demokratycznych Wyborów w NSZZ "S". W sierpniu 1989 roku został jego przewodniczącym. Jurczyk uważał, że przy Okrągłym Stole został złamany statut "S". Grupa domagała się relegalizacji "S", opierając się na rejestracji sądowej z 1 listopada 1980 roku. W tym czasie Jurczyk jest programowo rewindykacyjny. w 1990 roku, moc prawną uzyskała NSZZ "Solidarność '80". Radykalnieje bardziej po upadku rządu Jana Olszewskiego. Powstała po rozłamie w "Solidarności" "S '80" wkrótce sama zaczęła się dzielić. w 1993 wchodzi do sojuszu z Ruchem dla Rzeczypospolitej. Jurczyk wystartował w wyborach do Senatu. Wygrał. W 1998 roku założył Niezależny Ruch Społeczny. Po wyborach samorządowych zostaje radnym sejmiku zachodniopomorskiego. 18 listopada 1998 roku zostaje wybrany, głosami głównie SLD, na prezydenta Szczecina.
Czy jestem stróżem brata mego? Jedwabne od strony kirkutu, cmentarza żydowskiego FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI ANDRZEJ KACZYŃSKI Z JEDWABNEGO Utworzony w niedzielę komitet obrony dobrego imienia mieszkańców Jedwabnego miał do wyboru dwie deklaracje ideowe i dwie koncepcje działania: oporu i dialogu. Pierwszą zaproponował inicjator powołania komitetu, poseł ZChN z Łomży, Michał Kamiński: własny projekt listu otwartego do władz Rzeczypospolitej z protestem przeciwko "światowej kampanii oczerniającej" miasto i całą Polskę. Drugą przedstawił burmistrz Jedwabnego Krzysztof Godlewski, który na niedzielnym spotkaniu został przez aklamację obwołany przewodniczącym i zgodził się przyjąć wybór, ale pod warunkiem, że za podstawę ideową działalności komitet przyjmie oświadczenie księdza prymasa Józefa Glempa. Na kolejnym spotkaniu we wtorek koncepcja burmistrza została odrzucona. Krzysztof Godlewski nie jest już przewodniczącym ani nawet członkiem komitetu. Kadr ze spaloną stodołą Słuszny protest współczesnych mieszkańców Jedwabnego przeciw obarczaniu ich odpowiedzialnością zbiorową za mord popełniony na Żydach przez ich ziomków sześćdziesiąt lat temu nie musi, ale może przybrać formułę nieodpowiedzialności zbiorowej: zupełnego negowania prawdy historycznej albo prób jej minimalizowania, niezgody na zaproponowane przez prezydenta przeproszenie za zbrodnię albo rzetelne ustalenie prawdy i godne uczczenie pamięci ofiar, którego potrzebę zaakcentował we wtorek premier, albo nawet na zapowiedziany przez prymasa akt zjednoczenia się Polaków z Żydami w rocznicę tej tragedii, 10 lipca, w modlitwie i żałobie. We wtorek w Jedwabnem rano z kiosków znikły gazety, a powszechnym tematem rozmów był mający miejsce poprzedniego dnia najazd dziennikarzy na miasteczko po wiadomości o powołaniu (a tak naprawdę dopiero o projekcie powołania komitetu), zwłaszcza zaś relacje w dziennikach telewizyjnych. Mieszkańcy znają już na pamięć schemat kompozycyjny takich reportaży: obrazek pomniczka na miejscu kaźni żydowskiej, z fałszywą tablicą przypisującą wyłączną odpowiedzialność Niemcom. Zwrot kamery w stronę rozpadającej się szopy na polu, kilkaset metrów dalej; szopa zapewne ma zastępować stodołę, w której dokonało się całopalenie ofiar. Powrót do miasteczka; przypadkowego przechodnia stawia się na tle liszajowatego muru i każe mu się wypowiadać w sprawie, o której często nie ma bladego pojęcia. TVN w poniedziałek zilustrował reportaż mapą z konturem Polski; Warszawa była na niej zaznaczona małymi literami, wielkimi - Jedwabne. Kiedy na wizję lokalną do Jedwabnego przyjechał sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik i oglądał stary pomnik, spośród zarośli na kirkucie wyłoniło się chwiejnie dwóch jegomościów szukających "sponsora". - Ileż tu Żydów nasz naród napsuł - zagaili obcego - da pan na flaszkę, to detalicznie opowiemy... - Przeżyłam kiedyś szok - opowiadała młoda mieszkanka miasta. - Znienacka, na ulicy, zaczepiło mnie dwoje ludzi, podstawili mikrofon, i zapytali: "No i jak pani może żyć z ciężarem tak straszliwej zbrodni". A ja nie pochodzę z Jedwabnego. Mieszkam tu zaledwie od kilku lat i o całej sprawie wiem tyle, co wyczytałam w gazetach. Szanowanego obywatela miasta pięcioletnia wnuczka zapytała: - Dziadku, to kto zabił Żydów, ty, twój tata czy mój tata? Dorośli widocznie kiedyś nie zauważyli, że dziecko słucha ich rozmowy. - Od dziecka wiedziałem o zbrodni od rodziców, ale oni stopniowo dawkowali tę straszną wiedzę, żeby mi nie spaczyć psychiki, a sam przy wnuczce zaniedbałem ostrożności - wyrzucał sobie. - Córka, która studiuje w Warszawie, wstydzi się przyznać kolegom, że pochodzi z Jedwabnego, bo raz już usłyszała: "A, to wyście tam Żydów spalili", i jeśli już musi podać miejsce urodzenia, podaje nazwę jakiejś okolicznej wioski - takie zwierzenia słyszałem w Jedwabnem od wielu osób. W miasteczkach i wsiach na północnym Mazowszu, na Kurpiach i Podlasiu często to samo nazwisko nosi po kilka, kilkanaście rodzin, wcale niespokrewnionych albo skoligaconych tak odlegle, że nawet nie uświadamiają już sobie imienia wspólnego przodka. Mieszkaniec Jedwabnego, który ma nieszczęście nazywać się tak samo, jak jeden ze skazanych po wojnie za udział w zbrodni, choć nic go z nim nie łączy, mówi, że ciarki mu chodzą po plecach, kiedy czyta swoje nazwisko jako synonim mordercy. Ciężar odpowiedzialności Tego, że prędzej czy później mieszkańcy zajmą postawę obronną, można i trzeba było się spodziewać. Od wielu urzędów, instytucji i gremiów słyszałem zapewnienia, że Jedwabnemu należy pomóc. Informacja, że prezydent zapowiedział w izraelskiej gazecie uroczystość w rocznicę zagłady Żydów i że ogłosił zamiar przeproszenia narodu żydowskiego "za Jedwabne" (a tak brzmiały zapowiedzi wiadomości w TV i tytuły w gazetach) zaskoczyła opinię miasteczka. Spodziewano się, oczywiście, że na rocznicę przyjadą delegacje zagraniczne i polskie czynniki oficjalne, ale niemiło im było dowiedzieć się o dotyczących ich zamiarach głowy państwa z przedruków z izraelskiej gazety. Wiadomość o inicjatywie powołania komitetu obrony podawał w niedzielę po mszach ksiądz kanonik Edward Orłowski. Parę tygodni wcześniej na komunikat proboszcza, że do miasta przyjechał prokurator Instytutu Pamięci Narodowej, który prowadzi śledztwo w sprawie wymordowania Żydów i chciałby spotkać się z mieszkańcami, zjawiła się ciżba ludzi. Po tym spotkaniu zwielokrotniła się liczba osób, które chcą prokuratorowi zeznać wszystko, co wiedzą. - Odkąd jestem proboszczem tej parafii modlę się za wszystkich mieszkańców, żywych i umarłych, niezależnie od wiary. Czuję odpowiedzialność za całą tradycję, nie dopuściłem do zniszczenia cmentarza niemieckiego. A gdy powstał projekt, by nieopodal kirkutu urządzić targowisko, zaproponowałem, żeby targ urządzić gdzie indziej, ponieważ takie sąsiedztwo nie licuje z cmentarzem i mogłoby prowadzić do bezczeszczenia miejsca spoczynku zmarłych. Odpowiedni był plac parafialny, wymieniłem więc działkę na inną, a na parafialnej jest plac targowy. Kanonikowi Orłowskiemu o zdarzeniach 10 lipca 1941 roku opowiadał ksiądz Józef Kembliński, który podczas wojny, po aresztowaniu przez NKWD proboszcza Szumowskiego, był duszpasterzem w Jedwabnem. - Mord precyzyjnie zaplanowali, przygotowali i kierowali nim Niemcy. Ci z nich, którzy fotografowali wypadki, pilnie baczyli, żeby żaden Niemiec nie pojawił się w kadrze. Nie przeczę, że Polacy brali udział w zbrodni, ale to był margines przestępczy, a nie społeczeństwo Jedwabnego. Nie jestem przekonany, że należy w imieniu narodu przepraszać za margines. Przecież w każdym narodzie rodzą się zbrodniarze - mówi ksiądz kanonik Orłowski. - W Jedwabnem wszyscy wiedzieli o zbrodni, nie muszą odkrywać prawdy, a nie jest winą mieszkańców, że sprawa nie była powszechnie znana. Mamy więc prawo pytać raczej, dlaczego właśnie teraz jest nagłaśniana? Jakby sam chciał sobie odpowiedzieć, ksiądz kanonik pokazuje odpowiedź ambasady Białorusi na pytanie o los księdza Szumowskiego po wywózce na wschód (ostatnia wiadomość pochodziła z Mińska): dokumentów brak. Wcześniej przecież uzyskanie nawet takiej odpowiedzi było niemożliwe. W tym roku, gdy ksiądz chodził z kolędą, w co drugim, trzecim domu rozpoczynano rozmowę o zagładzie Żydów. Ksiądz kanonik jest za dialogiem, ale warunkiem dialogu jest poszanowanie partnera. Dlaczego obecnych mieszkańców stawia się pod pręgierzem? - Dlaczego przypisuje się winę sprzed 60 lat wszystkim ówczesnym mieszkańcom Jedwabnego, przecież wina zawsze jest indywidualna. Dialog potrzebuje partnera, dlatego gdy mieszkańcy postanowili założyć komitet, uznałem, że może z tego być coś dobrego i podałem informację, ale jak on będzie działać, to już sprawa jego członków. Główny ciężar reprezentowania Jedwabnego w tej bolesnej sprawie spadł na dwóch ludzi, burmistrza i przewodniczącego Rady Miasta. Komitet mógłby być pomocny w kształtowaniu opinii mieszkańców, od problemów moralnych po sprawy praktyczne, jak urządzenie cmentarza i wystawienie nowego pomnika. Mógłby także podjąć się obowiązków reprezentacyjnych. Wypowiedzi prezydenta, prymasa i premiera rozpoczęły bowiem kilkumiesięczną kulminację "sprawy Jedwabnego". Niebawem ukaże się anglojęzyczna edycja książki Jana Tomasza Grossa, nastąpi telewizyjna premiera obszernego reportażu filmowego, być może odbędzie się wizyta w Jedwabnem uczestników Marszu Żywych, będą obchody lipcowej rocznicy. Wreszcie - IPN przedstawi wyniki swojego śledztwa. Na razie rozeszły się drogi działaczy komitetu i liderów samorządu. Pierwszym zaproponował pomoc poseł Kamiński. Kto pomoże drugim? -
Utworzony w niedzielę komitet obrony dobrego imienia mieszkańców Jedwabnego miał do wyboru dwie deklaracje ideowe i dwie koncepcje działania: oporu i dialogu. Słuszny protest współczesnych mieszkańców Jedwabnego przeciw obarczaniu ich odpowiedzialnością zbiorową za mord popełniony na Żydach przez ich ziomków sześćdziesiąt lat temu nie musi, ale może przybrać formułę nieodpowiedzialności zbiorowe.Tego, że prędzej czy później mieszkańcy zajmą postawę obronną, można i trzeba było się spodziewać. Informacja, że prezydent zapowiedział w izraelskiej gazecie uroczystość w rocznicę zagłady Żydów i że ogłosił zamiar przeproszenia narodu żydowskiego "za Jedwabne" zaskoczyła opinię miasteczka. niemiło im było dowiedzieć się o dotyczących ich zamiarach głowy państwa z przedruków z izraelskiej gazety. Główny ciężar reprezentowania Jedwabnego w tej bolesnej sprawie spadł na dwóch ludzi, burmistrza i przewodniczącego Rady Miasta.
Gdy kupowali działki, nie wiedzieli, że będą budować na osuwającej się ziemi Na terenach osuwiskowych budować nie można. Tego urzędnicy nie wzięli pod uwagę Domy utopione w błocie Budynków na osuwisku stawiać nie można. Dom Mirosława Chmiela (po lewej) przesunął się pięć metrów, przechylił się i pękł. Dom Jolanty Bomby stoi pusty, gdyż nadzór budowlany wstrzymał budowę FOT. LESZEK KRASKOWSKI LESZEK KRASKOWSKI Dom Mirosława Chmiela przesunął się wraz z ziemią o pięć metrów i dziś jest ruiną do rozbiórki, a jego właściciel bankrutem. Władze Cieszyna, które czynne osuwisko zakwalifikowały jako teren pod budowę, nie czują się winne. Budynek wygląda tak, jak na obrazku namalowanym przez przedszkolaka - jest koślawy, stoi krzywo. Z bliska widać duże szczeliny między bloczkami z betonu komórkowego. Bloczki przypominają źle dociśnięte klocki lego. - Mieliśmy piękne marzenia - mówi Mirosław Chmiel. - Córka w swoim pokoju zrobiła stolik z desek i pustaków, ławeczkę, przyniosła kwiaty. Teraz dzieci nie chcą tu przyjeżdżać ani oglądać domu. Najbardziej mi szkoda utraconych marzeń. Bardziej niż pieniędzy, które utopiliśmy w tej budowie. W pobliżu jest malowniczy parów i las. Mirosława Chmiela zachwyciła pełna uroku okolica - dom stoi na końcu drogi, nie słychać samochodów, ale do miasta jest blisko. Gdy kupował działkę, nie przypuszczał, że będzie budował dom na osuwającej się ziemi. Nie wiedział, że jeszcze w latach 70. władze Cieszyna chciały tu sadzić las z uwagi na silnie erozyjny grunt. Stok był mocno nachylony. Ale w 1992 roku grunt przekwalifikowano z rolniczego na budowlany. Obok budynku Mirosława Chmiela stoi dom Joanny Bomby - w stanie surowym zamkniętym. Na razie nie pęka, ale jest zagrożony innym jęzorem osuwiska. Nadzór budowlany nakazał wstrzymanie wszelkich prac. - Geologowie orzekli, że należy wykonać ekspertyzę całej skarpy, ale mnie na to nie stać - mówi Joanna Bomba. - Wysłałam pismo do rzecznika praw obywatelskich, bo zanosi się na to, że budynek będzie stał pusty przez wiele lat. Pisałam ten list i płakałam. Utopiliśmy w tym domu dwa miliardy starych złotych, które odkładaliśmy przez dwanaście lat. Ktoś chyba, brzydko mówiąc, wziął w łapę za przystosowanie tych terenów pod budowę. Już w latach 80. leśniczy ostrzegał, że w lesie walą się zdrowe drzewa. Urzędnicy, którzy nie dopełnili swoich obowiązków, powinni skończyć w kryminale. Pijany las ostrzegał - Było sporo przesłanek, aby tu nie budować: źródła, skały fliszowe, łupki cieszyńskie - wylicza Mirosław Chmiel. - Stoki na skałach fliszowych jeżdżą, są żywe i osuwają się. Wtedy o tym nie miałem bladego pojęcia. Na przejściu granicznym w Boguszowicach, które jest kilometr dalej, wybudowano w 1990 roku stację transformatorową. Stacja przejechała 10 metrów i trzeba ją było rozebrać. Tych doświadczeń urzędnicy w ogóle nie wzięli pod uwagę. Edward Waleczek, rzeczoznawca geolog, nie ma wątpliwości: żadnych domów na terenach osuwiskowych stawiać nie można. - Gdyby pan Chmiel zajrzał do starego planu zagospodarowania przestrzennego lub obejrzał las z charakterystycznie powyginanymi drzewami, mógłby nabrać podejrzeń - mówi Edward Waleczek. - Niestety, zaufał urzędnikom. Taki "pijany las" sugeruje, że na tym terenie już wcześniej były ruchy osuwiskowe. Gdyby urząd zażądał opinii geologa, ta budowa nigdy by się nie rozpoczęła. Uwaga, dom jedzie Z uzyskaniem pozwolenia na budowę nie było kłopotu - kierownik Urzędu Rejonowego w Cieszynie wydał je 12 marca 1998 r. Latem budowa ruszyła. Dom stawiano systemem gospodarczym, Mirosław Chmiel sam wykonywał wiele prac. We wrześniu 1999 roku z budynkiem zaczęło się dziać coś niedobrego, na ścianach pojawiły się pierwsze pęknięcia. Dom stał o metr dalej, niż był wytyczony. - Kierownik budowy twierdził, że dom jest źle obsypany i dlatego zjeżdża po skarpie - opowiada Mirosław Chmiel. - Zacząłem więc taczką wozić ziemię i obsypywać budynek. Później okazało się, że te nasypy tylko niepotrzebnie dociążają stok, powodując większe ruchy gruntu. Murarz i kierownik nie przewidzieli zagrożenia. Mówili, że dom się osadza na gruncie i że w każdym budynku mogą wówczas powstać rysy i pęknięcia. Zamiast powiadomić o problemach nadzór budowlany, kierownik budowy wspierany przez rzeczoznawcę postanowił ratować dom swoimi metodami. Mirosław Chmiel z pomocą kolegów miał kopać pod fundamentem do gruntu zwartego, na głębokość minimum dwóch metrów i podbudowywać fundament. - Przez 21 lat pracowałem w górnictwie, ale nigdy w takich warunkach - mówi Mirosław Chmiel. - Dwa metry pod fundamentem nie było jeszcze żadnego stabilnego gruntu. Gdy przestawaliśmy kopać, od razu powstawało błoto. Ściany wykopu pęczniały pod wpływem wody. Przestępstwa nie było W październiku budynek przesunął się o kolejny metr i przechylił, a inwestorowi zabrakło pieniędzy na dalsze wzmacnianie fundamentów. - Pan Chmiel miał szczęście w nieszczęściu, że mu zabrakło pieniędzy - mówi Edward Waleczek. - Mógł zginąć w czasie tej pracy, mógł stracić jeszcze więcej gotówki, a i tak nie uratowałby budynku. Mówienie o awarii budowlanej w tym przypadku jest nieporozumieniem. Awaria to jest taki stan, który można naprawić. Tu mamy katastrofę budowlaną. Rzeczoznawca Robert Raszka uważa, że nie popełnił wówczas błędu. Twierdzi, że podbudowy pod fundamenty wykonuje się często. "Pan Chmiel zrobił tylko kilka odcinków i przerwał robotę - zeznał w prokuraturze. - Moim zdaniem, gdyby wykonał wszystkie zalecenia, to do takich odkształceń by nie doszło". We wrześniu 2000 r. Prokuratura Rejonowa w Cieszynie stwierdziła, że podczas budowy nie było zagrożone życie i zdrowie ludzi (gdyż ziemia osuwała się powoli) i umorzyła śledztwo wszczęte po doniesieniu Mirosława Chmiela. Siły przyrody Kierownik budowy Kazimierz Stypa przekonuje, że osuwisko to zdarzenie losowe, którego nie sposób przewidzieć, podobnie jak trzęsienia ziemi. Uważa, że padł ofiarą niekompetentnych urzędników i sił przyrody. - Od momentu wylania fundamentów do wykonania dachu dom stał trzynaście miesięcy i nie było żadnych odkształceń - mówi Kazimierz Stypa. - Budynek stał stabilnie i nie osiadał pod własnym ciężarem. Ta masa ziemi, która oderwała się na działce powyżej, nacisnęła na budynek i obsunęła go. Urzędnicy dopuścili do budowy w terenie niewłaściwym. W dokumentach nie było żadnej wzmianki, że mogą tu być niekorzystne warunki gruntowe i należy dokonać badań. Kazimierz Stypa zapewnia, że już we wrześniu 1999 roku, gdy zauważył pęknięcia fundamentów i ścian przyziemia, pojechał do projektanta i powiadomił go. Projektant polecił przekazać sprawę rzeczoznawcy, który z kolei zalecił odwodnienie gruntu wszystkich działek. Wstęp wzbroniony Od 2 sierpnia 2000 r. na teren budowy Mirosława Chmiela nie wolno wchodzić - taką decyzję wydał Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego. "Wstęp wzbroniony. Grozi zawaleniem. Zagrożenie życia" - ostrzegają tablice. Budynek trzeba rozebrać. - Burmistrz powinien wystąpić o wykupienie tej działki i dać mi jakieś odszkodowanie, ponieważ urzędnicy tu wyraźnie zawinili - uważa Mirosław Chmiel. - Urząd nie popełnił żadnego błędu - mówi burmistrz Cieszyna Bogdan Ficek. - Te tereny były określone w planie zagospodarowania przestrzennego jako działki budowlane. Tak zostały zakwalifikowane przez fachowca, który opracowywał plan. Urzędnik, który nie musi nawet mieć uprawnień budowlanych, nie ma wiele do powiedzenia. Sprawdza poprawność dokumentów pod względem formalnym. To projektant był zobowiązany sprawdzić, na jakim terenie ten budynek powstaje i czy nie zachodzi konieczność specjalnego fundamentowania. Kierownik budowy miał obowiązek sprawdzić, czy grunt ma odpowiednią nośność. Rada miejska, która podjęła decyzję o przeznaczeniu tych gruntów pod budowę, nie jest niczemu winna. To nie są fachowcy od geologii i budownictwa. Rada podjęła decyzję polityczną. Włodzimierz Cybulski, zastępca burmistrza, przyznaje, że sam nie podjąłby ryzyka, aby swój dom postawić w tak trudnym terenie. Uważa jednak, że gmina nie ma prawa wypłacać osobie prywatnej odszkodowania dopóty, dopóki sąd nie nakaże tego prawomocnym wyrokiem. W przeciwnym wypadku mieszkańcy mogliby bowiem zarzucić władzom gminy, że trwonią wspólny majątek.-
Dom Mirosława Chmiela przesunął się wraz z ziemią o pięć metrów i dziś jest ruiną do rozbiórki, a jego właściciel bankrutem. Władze Cieszyna, które czynne osuwisko zakwalifikowały jako teren pod budowę, nie czują się winne. Obok budynku Mirosława Chmiela stoi dom Joanny Bomby - w stanie surowym zamkniętym. Na razie nie pęka, ale jest zagrożony innym jęzorem osuwiska. Nadzór budowlany nakazał wstrzymanie wszelkich prac. Edward Waleczek, rzeczoznawca geolog, nie ma wątpliwości: żadnych domów na terenach osuwiskowych stawiać nie można.Z uzyskaniem pozwolenia na budowę nie było kłopotu - kierownik Urzędu Rejonowego w Cieszynie wydał je 12 marca 1998 r. Latem budowa ruszyła. Dom stawiano systemem gospodarczym, Mirosław Chmiel sam wykonywał wiele prac.We wrześniu 2000 r. Prokuratura Rejonowa w Cieszynie stwierdziła, że podczas budowy nie było zagrożone życie i zdrowie ludzi (gdyż ziemia osuwała się powoli) i umorzyła śledztwo wszczęte po doniesieniu Mirosława Chmiela.Kierownik budowy Kazimierz Stypa przekonuje, że osuwisko to zdarzenie losowe, którego nie sposób przewidzieć, podobnie jak trzęsienia ziemi. Uważa, że padł ofiarą niekompetentnych urzędników i sił przyrody. Od 2 sierpnia 2000 r. na teren budowy Mirosława Chmiela nie wolno wchodzić - taką decyzję wydał Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego. Budynek trzeba rozebrać. - Burmistrz powinien wystąpić o wykupienie tej działki i dać mi jakieś odszkodowanie, ponieważ urzędnicy tu wyraźnie zawinili - uważa Mirosław Chmiel.- Urząd nie popełnił żadnego błędu - mówi burmistrz Cieszyna Bogdan Ficek. - Te tereny były określone w planie zagospodarowania przestrzennego jako działki budowlane. Tak zostały zakwalifikowane przez fachowca, który opracowywał plan.
ANALIZA Telewizja publiczna po wyborach Apetyt Sojuszu na prezydencką TVP Robert Kwiatkowski osobiście angażował się w tworzenie jak najlepszego wizerunku Aleksandra Kwaśniewskiego, na przykład wstrzymując emisję kompromitujących kaset z Charkowa. Mało kto oczekuje jednak, że będzie on nadstawiał karku także za potknięcia SLD. FOT. ANDRZEJ WIKTOR LUIZA ZALEWSKA Już wkrótce nie tylko AWS będzie się domagała głowy prezesa telewizji publicznej. Coraz większy apetyt na TVP ma teraz SLD, a to dlatego, że po wyborze prezydenta przyszedł czas na kampanię parlamentarną, w której największa stacja - co dowiodła ostatnia kampania - może mieć bardzo dużo do powiedzenia. A prezes wywodzący się z obozu prezydenckiego to nie to samo, co cieszący się poparciem Sojuszu. Jeszcze do niedawna SLD dość gorliwie bronił, wywodzącego się z obozu prezydenta, prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego. Czasami nawet zbyt gorliwie, co wiosną tego roku wytykano rzeczniczce SLD Danucie Waniek. Po skandalu w łódzkim ośrodku TVP, który promował zabójcę ks. Jerzego Popiełuszki oraz antyklerykalny tygodnik, tak komentowała ona sytuację: - Przewodniczący SLD Leszek Miller wyraził ubolewanie z powodu tego incydentu, a szef TVP Robert Kwiatkowski podjął stosowne decyzje personalne, czyli ze strony SLD nastąpiła właściwa reakcja. Dziś trudno mówić o takiej jedności, bo SLD z coraz większym dystansem przygląda się temu, co dzieje się w telewizji. Nie pomogła obecność prezesa TVP na kongresie założycielskim SLD ani na pierwszym kongresie tej partii. Niedawno podczas posiedzenia Sejmowej Komisji Kultury i Środków przekazu, kiedy prezes TVP wygarnął posłom, co myśli o sensie transmitowania obrad Sejmu, wiceprzewodniczący komisji Andrzej Urbańczyk (SLD) łapał się za głowę. I to on zwrócił Kwiatkowskiemu uwagę na niestosowność ostrych sformułowań. Niedługo później, gdy podczas posiedzenia komisji sposób przeprowadzenia reformy TVP zmieszano z błotem, żaden z posłów SLD nie stanął w jej obronie. Czas na zmiany Wygląda na to, że scenariusz SLD w sprawie telewizji publicznej jest następujący: do wyborów prezydenckich TVP władają ludzie Kwaśniewskiego, by mógł on pozostać w Pałacu Prezydenckim na drugą kadencję, co leży przecież także w interesie Sojuszu. Ale potem powinien nadejść czas na zmiany - TVP potrzebna będzie partii, by z jak najlepszym wynikiem mogła ona wygrać wybory parlamentarne, i po to, by później właściwie informować o poczynaniach nowego rządu. - Jeśli sprawy w kraju będą szły w złym kierunku, do kogo będzie należało mówienie, że idą w dobrym? Do telewizji - mówią osoby związane z obecnymi władzami TVP. Na pierwszy rzut oka niezadowolenie SLD z dzisiejszych władz TVP może wydawać się śmieszne - za czasów prezydenckiego prezesa Leszek Miller nie miał powodów, by słać skargi do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Czyniła to prawica, skarżąc się na eksponowanie lidera lewicy. Mimo to Miller mówi dziś "Rzeczpospolitej": - Jako widz dobrze oceniam pracę obecnych władz TVP, bo według badań telewizja cieszy się zaufaniem ponad 70 proc. Polaków. Ale jako polityk mam czasem pretensje, że w TVP widać przechył w prawą stronę. Potwierdzają to sondaże opinii publicznej. - Nas po prostu w telewizji jest za mało - dodają zwolennicy zmian. - Czy w programach TVP widać naszych ekspertów, czy z należytą uwagą eksponuje się nasz program, czy wreszcie nasi ludzie zajmują tam jakiekolwiek stanowiska i mają cokolwiek do powiedzenia? Nie. Wszystkim rządzi Pałac. SLD nie ma stuprocentowego zaufania do prezesa cieszącego się poparciem prezydenta i trudno się temu dziwić. Robert Kwiatkowski osobiście angażował się w tworzenie jak najlepszego wizerunku Aleksandra Kwaśniewskiego, na przykład wstrzymując emisję kompromitujących kaset z Charkowa. Mało kto oczekuje jednak, że będzie on nadstawiał karku także za potknięcia SLD. - I kiedy będzie dochodziło do konfrontacji między nowym, lewicowym rządem a prezydentem, który na przykład ten rząd zacznie krytykować, to nie ma wątpliwości, po której stronie opowie się prezes - dodają komentatorzy. Pytany, czy potrzebne są zmiany we władzach stacji, Leszek Miller odpowiada: - Wobec tego, że TVP jest zbyt prawicowa, byłoby lepiej, gdyby telewizja publiczna była bardziej przyjazna lewicy. Lider SLD zastrzega przy tym, że jego "opinia jest w tej sprawie zbędna, bo władze TVP powoływane są w sposób od polityków niezależny". Rzeczywiście, choć już dziś pojawia się wiele nazwisk przyszłych prezesów (od szefa Canal Plus Lwa Rywina, sekretarza Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Włodzimierza Czarzastego po wiceprezesa TVP Jarosława Pachowskiego związanego z SLD), by zmienić skład zarządu TVP lewica będzie musiała włożyć sporo wysiłku. Prezesa odwołać może tylko rada nadzorcza (wybrano ją kilka miesięcy temu na czteroletnią kadencję i nie można jej odwołać przed tym terminem), a w niej trudno dziś znaleźć osoby związane wprost z SLD. Nawet trzej członkowie rady kojarzeni z lewą stroną to przede wszystkim ludzie Kwaśniewskiego. Wystarczy przypomnieć, że dwóch kilka lat temu rekomendował do rady poprzedniej kadencji nie kto inny jak Robert Kwiatkowski, wówczas "prezydencki" członek KRRiTV. Wniosek o odwołanie prezesa musiałoby poprzeć siedmiu na dziewięciu członków RN. Wojna na dwóch frontach Co będzie, jeśli prezydent - który ponoć też nie zawsze zadowolony jest ze swojego prezesa - mimo wszystko nie odda władzy nad największą telewizją albo przynajmniej nie podzieli się nią z SLD bardziej sprawiedliwie? - To może oznaczać wojnę. Taką samą jaką toczomy dziś z awuesowskim ministrem skarbu. A ponieważ już teraz trwa ona zbyt długo, skutki przeciągania tego sporu z nowym ministrem z nowego rządu będą dla TVP jeszcze poważniejsze - przewidują osoby związane z obecnymi władzami stacji. Minister skarbu pełni obowiązki właściciela TVP i jako walne zgromadzenie akcjonariuszy tej spółki jest jej najwyższą władzą. Dotychczas blokował on większość planów telewizji, która w czasach gwałtownego rozwoju platform cyfrowych i wejścia do Polski zachodnich koncernów medialnych zmuszona była zająć defensywne pozycje. Między innymi z powodu sprzeciwu ministra nie utworzyła kanału informacyjnego, choć jej potencjał pozwalałby uruchomić go z dnia na dzień. Wojna toczyć się będzie mogła również na innym froncie, mianowicie w Sejmie. W obecnej kadencji Sejmu władze TVP, w których nie ma żadnego reprezentanta prawicy, nie mogły liczyć na jakiekolwiek wsparcie parlamentarnej większości. Mimo wielu monitów w sprawie spadku wpływów z abonamentu radiowo-telewizyjnego posłowie nie kiwnęli palcem, by wprowadzić przepisy umożliwiające bardziej skuteczny jego pobór. A zmniejsza się on z miesiąca na miesiąc, co w połączeniu z zapaścią na rynku reklamowym nie wróży sytuacji finansowej TVP najlepiej. Mimo to trudno liczyć, by posłowie lewicy mający apetyt na telewizję, która nie będzie od nich w pełni zależna, będą chcieli pomóc w przyszłej kadencji Sejmu. A jeśli tak, to mogą blokować także wiele innych pomysłów TVP. Na przykład plan pozbycia się "niepotrzebnego balastu" w postaci części majątku spółki, w tym na przykład ośrodków terenowych. Jedna z koncepcji polega na tym, by je - na wzór regionalnych rozgłośni radiowych - usamodzielnić, oddając przy tym część władzy nad nimi w ręce samorządów. Ale by było to możliwe, potrzebna jest zgoda Sejmu, bo takie zmiany będą możliwe dopiero po znowelizowaniu ustawy. Poszukiwanie poparcia Prawdopodobnie dlatego dzisiejsze władze TVP szukają poparcia u Unii Wolności, która firmując obecny układ w mediach publicznych, nie miała do tej pory z tego większego pożytku, oraz w środowiskach, które UW sprzyjają. Tak można interpretować zwolnienie z pracy Andrzeja Kwiatkowskiego, jednego z telewizyjnych dyrektorów, o którego losach przesądziła krytyka ze strony przewodniczącego KRRiTV Juliusza Brauna. Teraz władze TVP próbują zdobyć przychylność Unii, godząc się na oddanie jej kilku istotnych stanowisk, np. wicedyrektora Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, którym po wyborach zostać ma Jarosław Szczepański. Pozostaje pytanie, czy wsparcie UW w jakikolwiek sposób pomoże odeprzeć atak SLD na prezydencką TVP? Prawica, która nie ma żadnego wpływu na publiczne media, bez żadnych emocji przygląda się walce o fotel prezesa. - W telewizji jest tak źle, że nawet jeśli będzie gorzej, to w ogólnym rozrachunku nie będzie to miało większego znaczenia - uważa Tomasz Wełnicki (AWS). - To wewnątrzpartyjne rozgrywki postkomunistów, które mogłyby przynieść korzyść tylko wówczas, gdyby się wszyscy nawzajem wykończyli.
Wygląda na to, że scenariusz SLD w sprawie telewizji publicznej jest następujący: do wyborów prezydenckich TVP władają ludzie Kwaśniewskiego, by mógł on pozostać w Pałacu Prezydenckim na drugą kadencję. Ale potem powinien nadejść czas na zmiany - TVP potrzebna będzie partii, by mogła ona wygrać wybory parlamentarne. SLD nie ma zaufania do prezesa cieszącego się poparciem prezydenta. Kwiatkowski osobiście angażował się w tworzenie wizerunku Kwaśniewskiego. Mało kto oczekuje jednak, że będzie on nadstawiał karku także za potknięcia SLD. by zmienić skład zarządu TVP lewica będzie musiała włożyć sporo wysiłku. Prezesa odwołać może tylko rada nadzorcza. Co będzie, jeśli prezydent nie odda władzy nad największą telewizją? - To może oznaczać wojnę. Taką samą jaką toczomy dziś z awuesowskim ministrem skarbu - przewidują osoby związane z władzami stacji.
ROZMOWA Henryka Pieronkiewicz, prezes zarządu PKO BP SA Utrzymać 18 procent rynku FOT. MICHAŁ SADOWSKI Jak ocenia pani obecną pozycję rynkową PKO BP i czy ma pani jakiś pomysł, aby tę pozycję utrzymać, a może nawet wzmocnić? HENRYKA PIERONKIEWICZ: PKO BP jest obecnie niekwestionowanym numerem jeden na rynku, szczególnie jeśli chodzi o bankowość detaliczną, czyli segment obecnie najbardziej atrakcyjny. Bank od trzech lat utrzymuje udział w granicach 18 proc. w bardzo dynamicznie rozwijającym się rynku. A trzeba pamiętać, że trzy lata temu 18 proc. oznaczało zupełnie co innego niż teraz, bo wtedy aż 70 proc. gospodarstw domowych właściwie nie korzystało z usług banków, a dziś - jak uważają niektórzy - te relacje się odwróciły. Uda się pani utrzymać taki udział w rynku w przyszłości? Taki jest mój ambitny plan. Nie mogę powiedzieć, co będziemy robić, aby ten udział utrzymać, bo wiadomo, że konkurencja nie śpi. Co pani zdaniem jest najmocniejszą stroną banku, a jakie są jego słabości? Najmocniejszą stroną jest rzesza klientów. Proszę zwrócić uwagę, że samych kont osobistych mamy ponad 3,7 mln. PKO BP tradycyjnie ma jednak ogromną grupę klientów o najniższych dochodach, na których obsłudze banki nie zarabiają zbyt wiele... Ktoś ich też musi obsługiwać - z pełnym szacunkiem dla nich. Myślę, że nie będziemy ich tracili z pola widzenia, ale niewątpliwie będziemy starali się wyjść z atrakcyjną i nowatorską ofertą do klientów o wyższych dochodach. Drugim atutem banku jest jego sieć. My docieramy praktycznie do każdego klienta, przy czym sieć z jednej strony może być niewątpliwym atutem, z drugiej istotną przeszkodą. Dlatego jednym z istotnych kierunków działania będzie efektywne zarządzanie siecią, tak aby wykorzystać jej rozległość. A jakie są słabości banku? Słabości są ogólnie znane i źle się stało, że w ostatnich miesiącach właściwie mówiono jedynie o słabościach banku, co jest dla niego krzywdzące. Jedną z podstawowych słabości jest relatywnie niski kapitał. Przyczyny niedopasowania kapitału do wielkości aktywów, którymi PKO BP zarządza i ogromnej rzeszy klientów, w dużej mierze leżą poza bankiem i są uwarunkowane historycznie. Ich rozwiązanie, czyli udzielenie rządowych gwarancji na portfel starych kredytów mieszkaniowych, nie zależy bezpośrednio od nas. My chcemy się skupić na tych działaniach, które od nas zależą. Co będzie pierwszym widocznym dla klientów efektem objęcia prze Panią stanowiska prezesa PKO BP. Trudno odpowiedzieć na takie pytanie. Przy tak rozległej sieci droga pomiędzy wypracowaniem koncepcji a jej realizacją w najodleglejszych placówkach jest bardzo długa. Aby klienci odczuli, że dobre pomysły są realizowane, musi minąć jakiś czas. Będziemy się starali zaktywizować sprzedaż oferty, która moim zdaniem jest naprawdę ciekawa. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co udało się bankowi zrobić w ostatnich trzech latach, a szczególnie w ubiegłym roku. Proszę zwrócić uwagę, że kiedy PKO BP wyszło na rynek z Superkontem, to stało się ono wzorem do naśladowania dla innych banków. Jako prezes będzie pani w nietypowej sytuacji, ponieważ bank ma kuratora, który ma akceptować decyzje zarządu. Jak pani to ocenia? Podejmując decyzję o objęciu stanowiska znałam sytuację. Sądzę, że nie będziemy wchodzili sobie w drogę z panem Andrzejem Topińskim, a na samym początku taki układ będzie korzystny dla banku. Mam świadomość, że na co dzień może być trudno to realizować i nie wykluczam, że może dochodzić do jakichś dyskusji, ale w ostatecznym rozrachunku pewnie będziemy dogadywali się tak, żeby bank tego nie odczuł. Prezes Topiński przez 5 lat kierowania PKO BP zrobił wiele, aby przybliżyć bank klientom i zrobić z niego nowoczesną instytucję. Pani opinia o sposobie kierowania PKO BP przez prezesa Topińskiego jest bardzo dobra, inaczej niż rady banku, która odwołała go, zarzucając mu błędy w zarządzaniu bankiem. Nie chcę w to wnikać; być może rada miała swoje powody. Ja oceniam pana Topińskiego jak prezesa i robię to z pozycji osoby z zewnątrz, która próbowała konkurować z tym bankiem. Rada współpracowała z zarządem na bieżąco i jeżeli dostrzegła błędy w kierowaniu bankiem, to miała niezbywalne prawo podjąć taką, a nie inną decyzję. Dyskusyjna jest tylko kwestia formy i czasu, w którym decyzja została podjęta, ale to już pozostawiam bez komentarza. Zgodnie z deklaracjami ministra skarbu PKO BP ma zostać sprywatyzowany bez udziału inwestora strategicznego. BPH, z którego pani odeszła, był do niedawna w podobnej sytuacji: był sprywatyzowany częściowo i bez udziału inwestora strategicznego. Jak pani ocenia możliwości rozwoju banku przy takiej koncepcji prywatyzacji. W przypadku BPH, pierwszy etap prywatyzacji był fatalny z wielu powodów, w tym niezależnych od ówczesnych decydentów. Wszystko odbyło się pod presją Funduszu Prywatyzacji Polskich Banków, który stawiając pewne środki na restrukturyzację systemu bankowego postawił też konkretne warunki, w tym określił harmonogram prywatyzacji. Jakiś bank musiał być wtedy sprywatyzowany i padło na BPH. A sytuacja na giełdzie w tym czasie była najgorsza z możliwych na wprowadzenie takiej dużej spółki i dlatego sprzedano tylko około połowy akcji, z czego większość została objęta w ramach gwarancji przez inwestorów zagranicznych, bez żadnych zobowiązań z ich strony. Późniejsza sprzedaż akcji posiadanych jeszcze przez skarb państwa musiała tę sytuację uwzględniać. W PKO BP mamy szansę wypracowania unikalnej koncepcji prywatyzacyjnej i jest to prawdziwe wyzwanie intelektualne i realizacyjne. Ponieważ jest to jeden z ostatnich prywatyzowanych banków, można wykorzystać zebrane doświadczenia i nie popełnić wcześniejszych błędów. Między BPH i PKO BP nie ma też prostej analogii przede wszystkim z powodu zupełnie innej historii i pozycji w systemie bankowym, w tym roli na rynku detalicznym. Trzeba też wziąć pod uwagę opinię publiczną, która oczekuje, że PKO BP pozostanie bankiem polskim i cokolwiek można rozumieć pod tym stwierdzeniem, na pewno tego bagatelizować nie można. Jak w takim razie mógłby, według Pani, wyglądać akcjonariat tego banku po prywatyzacji? Można sobie wyobrazić, że ten akcjonariat byłby na tyle rozproszony, żeby żaden z akcjonariuszy nie uzyskał istotnej przewagi. Myślę, że jakąś szansą dla banku mogą być fundusze emerytalne. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że te, które się liczą, są zarządzane przez spółki z kapitałem zagranicznym, ale ja bym się tego nie obawiała, ponieważ mimo że one mają zagranicznych inwestorów to jednak interes widzą tu, na rynku polskim i nie widzę możliwości, aby mogły działać w sprzeczności z interesem tego rynku. A jak duży pakiet akcji i jak duży wpływ na bank powinien zachować skarb państwa? Mając na uwadze doświadczenia połowicznej prywatyzacji BPH, będę usiłowała przekonać decydentów, żeby od razu sprywatyzować bank w całości, to znaczy, żeby udział skarbu państwa pozostał nieduży. Uważam, że skarb państwa z wielu powodów nie jest dobrym właścicielem i wobec tego nie powinien odgrywać istotnej roli w akcjonariacie. Prywatyzacja bez udziału strategicznego inwestora ogranicza możliwości pozyskania kapitału... Mam tego świadomość i to jest kolejne wyzwanie, które stoi przed zarządem. Ale żeby opracować koncepcję dokapitalizowania, musimy wiedzieć, jaki będzie ostateczny sposób rozwiązania problemu starego portfela kredytów mieszkaniowych. Jeżeli okaże się on naprawdę korzystny dla banku, to może nie będzie w pierwszych latach aż tak palącego problemu braku kapitału. Poza tym można sobie wyobrazić również i taką sytuację, że część dochodów z prywatyzacji PKO BP pozostanie w tym banku. Będzie to trudne w sytuacji ogromnych potrzeb finansowych państwa, ale nie jest niemożliwe. A kiedy najwcześniej może dojść do prywatyzacji banku? Pod koniec 2001 r.? Może wcześniej, być może udałoby się to zrobić w połowie 2001 r., to zależy od wielu czynników. Są pewne reżimy proceduralne, których się też nie przeskoczy, choćby przeprowadzenie przetargu na wybór doradcy. PKO BP zatrudnia 40 tysięcy osób i dość powszechna jest opinia, że jest w nim znaczny przerost zatrudnienia. Ile osób powinien, pani zdaniem, zatrudniać bank tej wielkości? Nawet gdybym znała odpowiedź na to pytanie, byłabym nieodpowiedzialna udzielając odpowiedzi. Ale i tak przedwczesne byłoby spekulowanie na ten temat, dopóki bank nie zostanie w pełni zinformatyzowany, a wykonywane czynności zautomatyzowane. Przy tej liczbie klientów wdrożenie zautomatyzowanego systemu obsługi masowych operacji i czynności powinno od razu wyzwolić efekt skali zarówno po stronie kosztów - właśnie w postaci prostych rezerw w zatrudnieniu - ale także dzięki istotnemu spadkowi kosztu jednostkowego operacji. Obecnie jesteśmy na końcowym etapie wyboru dostawcy systemu informatycznego. Wykonujemy 700 mln operacji rocznie i jeśli one nie są wystandaryzowane i zautomatyzowane, to koszt ich wykonania jest ogromny. Rozmawiał Waldemar Grzegorczyk
PKO BP jest obecnie niekwestionowanym numerem jeden na rynku, szczególnie jeśli chodzi o bankowość detaliczną, czyli segment obecnie najbardziej atrakcyjny. Bank od trzech lat utrzymuje udział w granicach 18 proc. w bardzo dynamicznie rozwijającym się rynku. Najmocniejszą stroną jest rzesza klientów. samych kont osobistych mamy ponad 3,7 mln. Drugim atutem banku jest jego sieć. docieramy praktycznie do każdego klienta. Dlatego jednym z istotnych kierunków działania będzie efektywne zarządzanie siecią, tak aby wykorzystać jej rozległość. Jedną z podstawowych słabości jest relatywnie niski kapitał. Przyczyny niedopasowania kapitału do wielkości aktywów, którymi PKO BP zarządza i ogromnej rzeszy klientów, w dużej mierze leżą poza bankiem i są uwarunkowane historycznie. Będziemy się starali zaktywizować sprzedaż oferty, która jest naprawdę ciekawa. kiedy PKO BP wyszło na rynek z Superkontem, to stało się ono wzorem do naśladowania dla innych banków.
BANK ŚWIATOWY W ciągu minionych miesięcy nauczyliśmy się, że przyczyny kryzysów finansowych i biedy są takie same Koalicja do walki z nędzą RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA JAMES D. WOLFENSOHN Rok temu kryzys azjatycki zniszczył wiele z 30-letnich zdobyczy tego regionu w zakresie dynamicznego wzrostu i zmniejszania ubóstwa. Miałem wówczas wrażenie, że społeczność międzynarodowa musi się bardziej zaangażować w ochronę biednych, a także podejść bardziej kompleksowo do problemu rozwoju. Powinna więc, poza zwykłym przyjęciem rozwiązań finansowych takich kryzysów, wziąć równie pilnie pod uwagę priorytety społeczno-instytucjonalne, które zapewniają zdrowie i dobrobyt ludziom, bo tworzą podstawy prawne, sądowe i zarządzania nowoczesnymi gospodarkami rynkowymi. Dwanaście miesięcy później można pomyśleć, że azjatycki kryzys wreszcie skończył się i można odłożyć reformy zmierzające do tego, by ożywienie stało się solidne i długotrwałe. Istnieje pokusa do stwierdzenia, że region wydostał się już z kłopotów, choć dla milionów biednych i bezrobotnych nadal nie ma widoków na zaciszny port. Podstawowe pytania Dziś, na progu nowego tysiąclecia, musimy zadać sobie kilka podstawowych pytań. Czy skorzystamy z nadarzającej się chwili, aby spojrzeć ku lepszemu światu? Czy zaczniemy osądzać nasze starania nie poprzez pomyślność wybranych, ale pod kątem potrzeb wielu? Tysiącletni świat, z którym mamy do czynienia, to miejsce, gdzie w ciągu ostatnich 40 lat spodziewany czas życia wydłużył się bardziej niż w ciągu ostatnich 4 tysięcy lat, gdzie rewolucja w łączności stwarza obietnice powszechnego dostępu do wiedzy i gdzie demokratyczna kultura stworzyła możliwości dla wielu ludzi. Więcej o jednostkach Jeśli przyjrzymy się dokładniej, zobaczymy coś innego. Dochody per capita pozostaną na tym samym poziomie albo zmaleją w tym roku we wszystkich regionach, poza Azją Południowo- -Wschodnią. W rozwijającym się świecie, z wyjątkiem Chin, o 100 mln ludzi więcej żyje w nędzy niż to było 10 lat temu. Wystarczy spojrzeć na stan środowiska, a zauważymy, że 1,5 mld ludzi nie ma nadal dostępu do zdrowej wody, 2,4 mln dzieci umiera co roku z powodu chorób przenoszonych w wodzie, a 1,8 mln ludzi umiera z powodu skażenia powietrza w miejscu zamieszkania. Te liczby, w milionach i miliardach, mogą przytłaczać. Wraz z kolegami postanowiliśmy, że jeśli mamy wytyczyć kierunek przyszłego działania Banku Światowego, to musimy wiedzieć więcej o naszych suwerennych klientach jako jednostkach. Dlatego w zeszłym roku zleciliśmy opracowanie pt. "Głosy biednych" i rozmawialiśmy z 60 tys. mężczyzn i kobiet w 60 krajach o ich nadziejach, aspiracjach i realiach. Kiedy ich pytaliśmy o to, co mogłoby wprowadzić największą zmianę w ich życiu, otrzymywaliśmy różne odpowiedzi. Pewna stara kobieta w Afryce powiedziała: "Dla mnie lepsze życie to zdrowie, spokój, życie w miłości i bez głodu". Młody człowiek z Bliskiego Wschodu uznał: "Nikt nie jest w stanie przekazać naszych problemów, bo nikt nas nie reprezentuje". Kobieta z Ameryki Łacińskiej: "Nie wiem, komu ufać, policji czy przestępcom. Naszym publicznym bezpieczeństwem jesteśmy my sami. Pracujemy i chowamy się za drzwiami". Matka w Azji Południowej: "Kiedy dziecko prosi mnie o coś do jedzenia, odpowiadam, że ryż dopiero się gotuje, aż uśnie z głodu, bo nie mam żadnego ryżu". To dobitne głosy, głosy godności. Ci ludzie są aktywami, nie są obiektami dobroczynności. Potrafią budować własną przyszłość, jeśli da się im możliwości i nadzieję. Mówią o bezpieczeństwie, o lepszym życiu dla swych dzieci, pokoju i życiu wolnym od lęku. Musimy wysłuchać ich, bo ich aspiracje nie różnią się od naszych. Musimy zastanowić się nad tym, czego przeszłość nauczyła nas o rozwoju. Dowiedzieliśmy się, że rozwój jest możliwy, ale nie nieuchronny. Że wzrost ma zasadnicze znaczenie, ale nie wystarczy do zapewnienia zmniejszenia ubóstwa. Od bezsilności do demokracji W ciągu minionych 18 miesięcy nauczyliśmy się - jak sądzę - jeszcze czegoś: że przyczyny kryzysów finansowych i nędzy są takie same. Kraje mogą podejmować zdrową politykę podatkowo-pieniężną, ale jeśli nie mają zdrowego systemu rządzenia, zdecydowanych środków do walki z korupcją i kompleksowego systemu prawnego, który chroni prawa człowieka, prawa własności i zawartych umów, to ich rozwój nie potrwa długo, jest w zasadzie skazany na fiasko. Przejście od bezsilności do kultury demokratycznej, od słabości do zdolności działania, od przemocy do pokoju i sprawiedliwości będzie wymagać prawdziwego zaangażowania się kierownictwa każdego kraju, a także woli zreformowania systemu rządów, przepisów i instytucji. Będzie również wymagało udzielenia miejscowym mieszkańcom uprawnień do opracowania i wdrożenia ich własnych programów, bo o wiele mniejsze są straty z powodu korupcji, gdy dana społeczność zarządza własnymi zasobami. Pamiętając o tym, że w centrum naszych działań jest walka z nędzą, musimy pracować nad tworzeniem systemów rządzenia, instytucji i zdolnością działania. Globalna perspektywa Ponieważ dziś kraje zależą wzajemnie od siebie, jest oczywiste, że potrzebujemy globalnych reguł i ustalenia skutecznych oraz trwałych rozwiązań. Potrzebujemy nowej międzynarodowej architektury rozwoju, równoległej do nowej globalnej architektury finansowej. Nowy system rozwoju wymagałby poważnego zaangażowania się światowej koalicji, w której współpracowaliby wszyscy gracze: ONZ, rządy, organizacje ds. rozwoju, takie jak BŚ, sektor prywatny i społeczeństwo obywatelskie. Musi to być koalicja, w której pozrywamy łańcuchy długu, ale będziemy też mieli zasoby, aby pójść znacznie dalej i zerwać okowy nędzy. Plan umorzenia długu krajom najuboższym (HIPC), który ogłosiliśmy, jest początkiem tego wyzwania, a nie końcem. Ta koalicja uzna, że musimy mieć funkcjonujący system handlowy, z uczciwymi i kompleksowymi regułami i normami. Co więcej, musi to być koalicja uznająca, że środowisko nie zna granic. Ta koalicja musi też uznać potęgę nowoczesnych metod badawczych w demokratyzacji służby zdrowia. W końcu musi to być koalicja, która nada prawdziwie powszechny charakter rewolucji informacyjnej: wypełni powiększającą się lukę w zakresie wiedzy i połączy między sobą i ze światem wszystkie kraje rozwijające się i dokonujące przemian ustrojowych za pośrednictwem satelitów, poczty elektronicznej i Internetu. Czego potrzeba Potrzebujemy przywodców, aby wyjaśniali narodom, że nasze interesy są międzynarodowe. Wobec szczodrych oświadczeń składanych przez tak wielu przywódców krajów uprzemysłowionych dla krajów rozwijających się musimy potwierdzić rzeczywiste zaangażowanie w rozwój. Z kolei przywódcy krajów rozwijających się i dokonujących przemian ustrojowych muszą potwierdzić zaangażowanie w realizację ich obietnic dobrego rządzenia, równości i wzrostu. Te zobowiązania wymagają też aspektów ludzkich i moralnych. Istnieje potrzeba uczciwego poświęcenia się nawzajem wszystkich bliźnich, gdy wkraczamy w nowe stulecie. Czyż nie wzruszają wypowiedzi biedaków, które cytowałem wcześniej? Głos Bashiranbibi z Azji Płd.: "Najpierw bałam się każdego i wszystkiego: męża, wioski, policji. Dziś nie boję się nikogo. Mam własne konto w banku. Jestem szefową wioskowej grupy oszczędzania, opowiadam moim siostrom o tym ruchu". Musimy patrzeć w przyszłość. Musimy zaangażować się w stworzenie takiego dnia, kiedy biedacy tego świata, młodzież żyjąca nadziejami, ludzie starsi, dzieci ulicy, niepełnosprawni, robotnicy wiejscy, mieszkańcy dzielnic nędzy, będą mogli krzyczeć: "Dziś nie boję się nikogo! Dziś nie boję się nikogo!". Autor jest prezesem Banku Światowego w Waszyngtonie. Tekst napisany specjalnie dla "Rzeczpospolitej".
Rok temu kryzys azjatycki zniszczył wiele z 30-letnich zdobyczy tego regionu w zakresie dynamicznego wzrostu i zmniejszania ubóstwa.Dwanaście miesięcy później można pomyśleć, że azjatycki kryzys wreszcie skończył się.Jeśli przyjrzymy się dokładniej, zobaczymy coś innego.W ciągu minionych 18 miesięcy nauczyliśmy sięże przyczyny kryzysów finansowych i nędzy są takie same.Ponieważ dziś kraje zależą wzajemnie od siebie, jest oczywiste, że potrzebujemy globalnych reguł i ustalenia skutecznych oraz trwałych rozwiązań. Potrzebujemy nowej międzynarodowej architektury rozwoju, równoległej do nowej globalnej architektury finansowej. Nowy system rozwoju wymagałby poważnego zaangażowania się światowej koalicji, w której współpracowaliby wszyscy gracze: ONZ, rządy, organizacje ds. rozwoju, takie jak BŚ, sektor prywatny i społeczeństwo obywatelskie.
STADION ŚLĄSKI: Na budowie jest więcej kontrolerów niż dźwigów - Sto razy drożej - Minister sportu jest za Warszawą Najbliżej do Berlina Dzisiaj Stadion Śląski jest placem budowy i na świecie nie widuje się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach, zbudowanych w dwóch trzecich FOT. (C) RAFAŁ KLIMKIEWICZ/TRYBUNA ŚLĄSKA ANDRZEJ ŁOZOWSKI Stadion narodowy powinien być w Warszawie, a nie w Chorzowie - twierdzą minister sportu Jacek Dębski i trener piłkarskiej reprezentacji Janusz Wójcik. W 1998 roku minister Dębski nie dał złotówki na modernizację Stadionu Śląskiego, a trener Wójcik wszem i wobec mówił, że polscy piłkarze najlepiej grają na stadionie warszawskiej Legii. Czy to jest zbieg okoliczności, że na terenie budowy Stadionu Śląskiego było w 1998 roku więcej kontroli niż dźwigów, i chociaż nie wisi tam kłódka, budowa jest bardzo opóźniona? Stadion Śląski wygląda efektownie na planszach, branżowe pisma architektoniczne poświęcają mu dużo miejsca, ale ten obiekt nie ma dobrej prasy. Od miesięcy pisze się o nim w tonacji sensacyjno-kryminalnej, media zamieszczają kolejne komunikaty rzeczników Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, z których wynika, że na budowie jest bałagan i brzydko pachnie. Pierwszy komunikat pochodzi z 12 maja ub. roku, przekazał go Polskiej Agencji Prasowej rzecznik ministra sportu. Oto treść: "Komisja działająca z ramienia Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach zakończyła wstępną kontrolę na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Zwrócono uwagę na istotne nieprawidłowości związane z podejmowanymi procedurami przetargowymi. Poważne zastrzeżenia budzą znaczące kwoty wydawane na budowę tzw. inwestycji tymczasowych, takich jak: trybuna prasowa czy tunel dla zawodników, które po krótkim okresie funkcjonowania zostaną zdemontowane. Stwierdzono niczym nie uzasadniony wzrost ceny instalowanych na stadionie siedzeń plastikowych oraz przejawy rażącej niegospodarności dotyczącej m.in. dokumentacji technicznej, która pochłonęła blisko stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano. Pełne rezultaty kontroli zostaną podane do publicznej wiadomości po zakończeniu wszystkich szczegółowych działań." Sto albo tysiąc Kolejne komunikaty miały podobną treść, były chętnie przechwytywane przez media, również zniekształcane, świadomie lub nie. Na przykład łódzka gazeta "TOPGOL" 18 listopada w tekście zatytułowanym "Utopione miliony" zawiadamiała, że dokumentacja techniczna kosztowała nie sto - jak informował 12 maja rzecznik prasowy ministra sportu - lecz tysiąc razy więcej, niż pierwotnie proponowano. Telewizyjna Panorama, informując 1 grudnia ub.r. o tym, że wojewoda katowicki, Marek Kempski, złożył w Prokuraturze Wojewódzkiej wniosek o skontrolowanie Stadionu Śląskiego, zilustrowała wiadomość materiałem filmowym, który rzeczywiście był ponury. Kiedy prezenterka zawiadamiała telewidzów, że na stadion wkracza prokurator, na obrazie pokazywano widok budowy z zimy 1996, kiedy zaczynano modernizację, i dominującym wrażeniem był straszny bałagan. Następnie zabrał głos wojewoda Marek Kempski, który wyjaśnił, dlaczego nie czeka na wnioski po kontroli NIK, tylko zawiadamia pośpiesznie prokuraturę, i to się bardzo ładnie komponowało z ponurym widokiem stadionu z zimy 1996, czyli z bałaganem. Uzasadniało pośpiech wojewody. Jeden scenariusz Obfity w komunikaty był koniec roku. Po wiosennych i letnich kontrolach połączonych sił UKFiT oraz UW w Katowicach przyszedł czas na kontrolę NIK. Zakończyła ona pracę 6 listopada, a 30 listopada wojewoda Marek Kempski złożył wniosek w Prokuraturze Wojewódzkiej o zbadanie modernizacji Stadionu Śląskiego. W tym samym czasie dyrektor delegatury NIK w Katowicach, Mieczysław Kosmalski, informował media, że przygotowuje wnioski i przekazuje je kontrolowanym, którzy mają czas na wyjaśnienia, i że opinia publiczna pozna wnioski pokontrolne w lutym przyszłego roku. Oczywiście wojewoda nie musiał zwlekać z powiadomieniem prokuratury aż do lutego - czas w takich przypadkach pracuje na niekorzyść wymiaru sprawiedliwości - ale powinien liczyć się ze skutkami komunikatów, które brzmiały jak zapowiedź rychłego ujęcia sprawców poważnych przestępstw gospodarczych. Wojewoda Marek Kempski mówił co prawda w styczniowym wywiadzie dla "Dziennika Zachodniego", że nie jest mu po drodze z ministrem Jackiem Dębskim, który toczy najdłuższą w dziejach polskiego sportu wojnę z PZPN i jego prezesem Marianem Dziurowiczem, ale posyłając kolejne kontrole na Stadion Śląski, użył dokładnie tej samej broni co prezes UKFiT i przyjął podobną taktykę walki. Scenariusz wszystkich kontroli na chorzowskim obiekcie był taki sam jak w PZPN: najpierw podawano do wiadomości publicznej komunikaty o niegospodarności, nadużyciach i rażących nieprawidłowościach, a dopiero potem kontrole starały się potwierdzić prognozę, to znaczy dostarczyć dowodów rzeczowych tych nadużyć. Jeśli pierwsza kontrola była mało skuteczna, to posyłano drugą, po niej trzecią, można powiedzieć, aż do skutku. Do dzisiaj skutki nie są znane i zasadne jest pytanie, jakie stawia sobie ulica: czy tu nie chodzi o coś innego? Projekt za 33 tysiące Czy nie może budzić wątpliwości, że kontrola UKFiT oraz UW w Katowicach stwierdza stukrotne przekroczenie kosztów dokumentacji technicznej? Na tym przykładzie warto się zatrzymać. Pierwsze zlecenie od głównego inwestora modernizacji Stadionu Śląskiego, czyli wojewody katowickiego, na prace projektowe wpłynęło do Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB Spółka z o.o. w Katowicach w lutym 1994 roku. W tym czasie inwestor, czyli wojewoda katowicki, nie dysponował środkami finansowymi, nie umiał określić, ile ich zdobędzie w przyszłości, więc zdecydował się na kosmetyczny remont obiektu. Mając takie skromne plany, zlecił wspomnianemu zakładowi projektowania dokumentację techniczną, która została wyceniona wstępnie na kwotę 33 tys. złotych. Sprawy przybrały wkrótce inny obrót. Już wstępne prace projektowe oraz badanie stanu technicznego stadionu przekonały inwestora, że kosmetyka nie ma sensu, i zdecydowano się na gruntowną przebudowę Stadionu Śląskiego. Inwestor wytyczył cele z wielkim rozmachem, powiedział, że efektem modernizacji ma być stadion nowoczesny, wielofunkcyjny, przeznaczony do organizowania imprez masowych o randze międzynarodowej dla 60 tys. widzów. Ma on spełniać - życzył sobie wojewoda - krajowe i międzynarodowe normy oraz standardy użytkowe. Inwestor nadmienił również, że obiekt ma cechować najwyższy poziom rozwiązań architektonicznych i technicznych. Projekt za 3 miliony Skoro cele inwestycyjne zmieniły się tak drastycznie, katowickie biuro projektów zabrało się ostro do pracy, której efektem był taki projekt Stadionu Śląskiego, na jaki opiewało zamówienie wojewody. Projektanci odwiedzali europejskie stadiony, poznawali najnowocześniejsze rozwiązania architektoniczne i zaproponowali dzieło wyróżnione dwoma prestiżowymi nagrodami w konkursach Stowarzyszenia Architektów Polskich. Koszt dokumentacji technicznej tego przedsięwzięcia zamknął się kwotą 3 mln 300 tys. złotych. Jeśli porówna się tę sumę z pierwszą - 33 tys. złotych - to rzeczywiście różnica daje liczbę sto, co stwierdziła kontrola UKFiT oraz UW, a potem potwierdziła kontrola NIK. Były to jednak dwa różne zakresy projektowe, oba wykonane na zamówienie inwestora. Wyjaśnienie dyrektora Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB w Katowicach, Teodora Badory: "Zarzut rażącej niegospodarności dotyczącej dokumentacji technicznej modernizacji Stadionu Śląskiego, która jakoby pochłonęła stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano, jest absurdalny, całkowicie bezpodstawny i nieprawdziwy. Wykonany koszt dokumentacji projektowej stanowi: 1. dla prac koncepcyjnych 0,19 procent preliminowanego kosztu inwestycji; 2. dla dokumentacji projektowej Widowni Zachodniej 3,49 procent zrealizowanego kosztu robót budowlano-montażowych; 3. dla dokumentacji projektowej Trybuny Wschodniej 4,91 procent preliminowanej wartości robót budowlano-montażowych. Wyżej wymienione wartości są niższe od stosowanych w praktyce gospodarczej, które dla tego typu unikalnych obiektów wynoszą od 5 do 8 procent wartości robót budowlano-montażowych." Ocena autorytetów Projekt Stadionu Śląskiego został oceniony przez kontrole Urzędu Wojewódzkiego oraz ministerstwa sportu jako sto razy za drogi, natomiast autorytety architektoniczne w osobach prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki są odmiennego zdania. W ocenie procesu projektowego, zleconej przez SARP, krakowscy architekci piszą m.in:. "Przyjęte podstawy wyceny projektów (oparte na cennikach SARP) są bardzo skromnym ekwiwalentem w porównaniu do stopnia trudności warunków projektowania, trybu realizacji inwestycji, jej charakteru funkcjonalno-technologicznego, uwarunkowań miejsca i ostatecznych nakładów organizacyjno-technicznych i koordynacyjnych. Nagromadzenie w jednym dziele tylu utrudnień technologicznych, wynikających z trybu realizacji tej inwestycji, powoduje nieporównywalne nakłady kosztów, które muszą przekraczać przeciętne standardy w tym względzie. Trzeba podkreślić fakt, że podobna inwestycja w Europie osiągnęłaby znacznie wyższe stawki procentowe wyceny prac projektowych w stosunku do kosztów inwestycji, a ta znacznie przekroczyłaby koszty dotychczas poniesione w warunkach polskiej realizacji, przy pomocy polskich środków i naszej siły roboczej. Zakres koordynacji i nadzoru w warunkach europejskich pochłania olbrzymi procent kosztów globalnych inwestycji." Przeczekiwanie W dalszej części opracowania krakowscy architekci może nie czynią zarzutu swoim katowickim kolegom, że byli tacy skromni przy wycenie dokumentacji technicznej Stadionu Śląskiego, ale przestrzegają potencjalnych inwestorów przed tanimi ofertami i przypominają, że proponowanie stawek niższych od obowiązujących jest formą dumpingu i może skończyć się pozbawieniem praw wykonywania zawodu architekta. Warto przy tej okazji przytoczyć opinię prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki o wartości merytorycznej projektu architektów z Katowic: "W przypadku analizy prac wykonanych na rzecz inwestora należy podkreślić znakomite rezultaty jakościowe architektury, tak użytkowe jak estetyczne, za stosunkowo niskie koszta prac projektowych. Wskazuje to na wielkie emocjonalne zaangażowanie projektantów i szukanie rekompensaty w satysfakcji zawodowej z prestiżowego dzieła." Zważywszy na treść komunikatów kolejnych kontroli UW i UKFiT ta satysfakcja z prestiżowego dzieła jest na razie wątpliwa. W demokratycznym państwie prawa pomawiane oraz obrażane biura i przedsiębiorstwa pozwałyby oskarżycieli, w tym przypadku władzę państwową, do sądu, wytoczyły procesy o zniesławienie i domagały się wysokich odszkodowań za szarganie wizerunku zawodowego. W przypadku projektantów i wykonawców Stadionu Śląskiego nic takiego nie miało na razie miejsca, wieloletni dyrektor i jeden z głównych animatorów modernizacji tego obiektu, Józef Bąk, usunął się po cichu w cień. Inni opluci przeczekują burzę z piorunami, ale wszystko to, czego doświadczyli, bardziej kojarzy się z arogancją władzy i awanturnictwem politycznym niż z robieniem porządków i przywracaniem państwa prawa, o którym tak dużo i często mówi minister sportu. Rozlane mleko Dla ministra sportu, Jacka Dębskiego, ten obiekt nie był miłością od pierwszego wejrzenia, z czym nawiasem mówiąc nie krył się wcale. Po otrzymaniu nominacji w pierwszą podróż udał się na Śląsk, a po wizycie na Stadionie Śląskim miał ambiwalentne odczucia. "Jeśli uda się dokończyć modernizację stadionu zgodnie z planami projektantów - mówił przy tej okazji - będziemy mieli obiekt XXI wieku. Problemem polskiego sportu są także inne stadiony ligowe, które można raczej nazwać XIX-wiecznymi. W tej sytuacji decyzja o wydaniu na odbudowę swego rodzaju pomnika, jakim był Stadion Śląski, tak dużych pieniędzy, za które można by poprawić standard kilkunastu innych, musi budzić kontrowersje." Budzi to kontrowersje ministra do dzisiaj. Jacek Dębski powiedział co prawda przy okazji tej samej wizyty, że "mleko zostało rozlane": skoro się wydało na remont chorzowskiego giganta 30 mln złotych i stadion jest w połowie gotowy, trzeba brnąć dalej i jak najszybciej dokończyć modernizację. Ale minister mówił też przy innych okazjach, że piłkarska reprezentacja powinna rozgrywać ważne mecze w stolicy kraju, tak jest wszędzie za granicą i to jest jeden z tropów, którym podążał, kiedy przyszło do dzielenia pieniędzy na rok 1998. Z zaplanowanych jeszcze przez poprzednika, Stefana Paszczyka, 5 mln złotych z funduszu Totalizatora Stadion Śląski nie dostał ani grosza. Minister nasyłał kolejne kontrole, pozbywał się wieloletniego dyrektora chorzowskiego obiektu, Józefa Bąka ("dopóki ten pan jest dyrektorem, nie dam na Stadion Śląski ani złotówki"), można powiedzieć, że obrzydzał opinii publicznej tę inwestycję. Miał również silne wsparcie w osobie trenera reprezentacji Janusza Wójcika. Tylko w Warszawie "Czuję wzruszenie i dreszcz emocji. Ten stadion jest pełen wspomnień" - mówił przed rozgrywanym w maju towarzyskim meczem z Rosją trener reprezentacji narodowej, ale mówił przez zaciśnięte zęby. Kiedy cztery dni przed meczem nie było wiadomo, gdzie zostanie rozegrany i kiedy w końcu na stadion przybyło tylko sześć tysięcy widzów, Janusz Wójcik nie mógł powstrzymać satysfakcji i wołał do kamery telewizyjnej: "No i gdzie są te dziesiątki tysięcy widzów?!" Trener ma swoją własną wizję stadionu narodowego, zbudowałby go najchętniej przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie, bo tam czuje się najlepiej. Na szczęście lokalizacji stadionów nie dopasowuje się do komfortu komunikacyjnego trenerów reprezentacji. Między innymi dlatego, że trenerzy bez przerwy zmieniają się na tym stanowisku (nie jest to postulat kadrowy). Na prośbę naszej redakcji o podanie powodów nieotrzymania przez Stadion Śląski planowanych pieniędzy na rok 1998 rzecznik prasowy ministra Jacka Dębskiego przekazał następujące wyjaśnienie: "Stadion Śląski był finansowany jako inwestycja centralna z budżetu państwa przez wojewodę. Inwestycja była też dofinansowywana przez UKFiT do wysokości 33 procent wartości zadania, określonego na dany rok w planie wojewody. Pieniądze w ramach planu na rok 1998 były przewidziane na sumę 5 mln PLN. Nie zostały uruchomione z uwagi na wszczęcie postępowania wyjaśniającego co do prawidłowego wykonywania robót do tego czasu. Kontrola Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach i UKFiT w maju stwierdziła wiele rażących nieprawidłowości. Efektem jest oddanie sprawy do prokuratury przez wojewodę Marka Kempskiego, jako rezultat kontroli NIK. W związku z wynikami kontroli został wstrzymany tryb przyznawania środków z Totalizatora Sportowego." Rozdwojony wojewoda O ile minister sportu mówi wprost, że modernizacja Stadionu Śląskiego jest rozrzutnością i budowaniem pomników, o tyle postawa wojewody katowickiego jest mniej czytelna. Z jednej strony Marek Kempski na okrągło kontroluje tych, którzy zarządzali i budowali chorzowski obiekt, jednocześnie rozpiera go duma, że region, którego jest gospodarzem, będzie miał piękny stadion. Niespełna dwa tygodnie przed złożeniem wniosku w prokuraturze (19 października) wojewoda mówił do posłów województwa katowickiego m.in.: "Dwa najpoważniejsze polskie miesięczniki architektoniczne, będące witryną polskiej architektury na forum światowym, zajęły się w ostatnim czasie tematem trwającej od 1994 r. modernizacji Stadionu Śląskiego w Chorzowie (...). Publikacje te potwierdzają wyjątkowość i najwyższą użytkową, kulturową oraz symboliczną rangę przedsięwzięcia, prowadzącego do odrodzenia się Stadionu Śląskiego - bez wątpienia miejsca »kultowego«, na trwale wpisanego w świadomość społeczną, jako symbol sukcesów polskiego sportu i wielkich wydarzeń kulturalnych. Artykuły te, w połączeniu z dwoma wysokimi wyróżnieniami Stowarzyszenia Architektów Polskich (SARP), stanowią dowód uznania i wysokiej oceny środowiska architektonicznego dla efektów działania projektantów, animatorów i realizatorów modernizacji." Po grzecznej prośbie do posłów, by uczestniczyli w ustalaniu budżetu na 1999 rok, a w podtekście, by byli hojni dzieląc pieniądze i pamiętali o Stadionie Śląskim, wojewoda Kempski konstatował: "Jakiekolwiek opóźnienie w realizacji tej inwestycji spowodować może zmarnotrawienie przekazanych dotychczas pieniędzy publicznych oraz utratę uzyskanych homologacji FIFA i FIM, co byłoby niepowetowaną stratą dla naszego regionu." Opóźnienie z powodu zatrzymania środków przez UKFiT jest już faktem dokonanym. Od czerwca - mówią projektanci i wykonawcy - prace przy Stadionie Śląskim szły na bardzo wolnych obrotach i tak jest do dzisiaj. Wojewoda Marek Kempski, do którego dzwoniliśmy przez tydzień, odpowiadał - za pośrednictwem swych przemiłych sekretarek - że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia, ponad to, co już powiedział. Mecz na budowie Czy Stadion Śląski jest - jak traktuje go AWS-owski minister sportu, Jacek Dębski -niepotrzebnym komunistycznym pomnikiem, którego, jeśli nie można rozwalić, to przynajmniej nie trzeba przykładać ręki do jego rozbudowy? Czy może jest jedyną szansą polskiego futbolu, w ogóle sportu, na to, by było miejsce, gdzie można rozegrać mecz międzypaństwowy nie rumieniąc się przed zagranicznymi gośćmi, kiedy zechcą pójść do toalety? Na to drugie pytanie próbuje odpowiedzieć bywalec światowych stadionów, Michał Listkiewicz: "Lech Wałęsa, kiedy był prezydentem, zapytał Kazimierza Górskiego, na jakim stadionie reprezentacja powinna rozgrywać mecze międzypaństwowe? Prezes PZPN uśmiechnął się i odpowiedział grzecznie, że najbliższy taki stadion jest w Berlinie. Nic się nie zmieniło w tym względzie, żaden polski stadion nie spełnia norm i wymagań FIFA. Dzisiaj Stadion Śląski jest wciąż placem budowy i nigdzie na świecie nie ogląda się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach zbudowanych w dwóch trzecich. Oczywiście jest pytanie: jeżeli nie Śląski, to jaki? Odpowiedź jest bardzo łatwa - żaden. Stadion Legii w Warszawie jest mały, UEFA zgodziła się na sprzedaż 7 tysięcy biletów na jesienny mecz z Luksemburgiem, my wybłagaliśmy zwiększenie tej liczby do 8,5 tysiąca. Jeśli Szwedzi chcieli pół roku przed marcowym meczem z Polską zamówić ok. 12 tysięcy biletów, nie trzeba dalej wyjaśniać przydatności stadionu warszawskiego. Zresztą już na mecz z Luksemburgiem koniki sprzedawały bilety. Przejdźmy się dalej po kraju. Stadion ŁKS w Łodzi UEFA dopuściła do meczów pucharowych, ale tylko na rundę wstępną, bo tam nie ma krzesełek. Stadiony Widzewa Łódź, Lecha Poznań, Wisły Kraków - wszystkie są zbyt małe, a ich wyposażenie techniczne nie spełnia norm FIFA. Jakiś stadion musi powstać, bo to jest wstyd dla 40-milionowego kraju, położonego w środku Europy." Michał Listkiewicz przypomniał, że Europejska Unia Piłkarska wyznaczyła krajom takim jak Polska okresy przystosowawcze na poprawienie stanu stadionów piłkarskich dopuszczonych do międzynarodowych spotkań. Nawet Łukaszenko Sezon 1999-2000 jest datą graniczną i parę krajów potraktowało ją poważnie: ładne stadiony ma Bułgaria i Rumunia (w Bukareszcie są trzy spełniające normy UEFA), na ukończeniu jest modernizacja Nepstadionu w Budapeszcie. Moskiewskie Łużniki są już pod dachem i tam odbędzie się najbliższy finał Pucharu UEFA. Nawet prezydent Aleksandr Łukaszenko potrafił w ciągu roku zmodernizować stary stalinowski stadion w Mińsku, który stał się jednym z ładniejszych w tamtej części Europy. Jeśli chodzi o Polskę, najbliższym miejscem, gdzie reprezentacja może zagrać mecz, jest ciągle Berlin. "Nie bardzo widzę drugi kraj w Europie poza Polską, gdzie stadiony są w tak podłym stanie" - mówi Listkiewicz, przestrzegając, że UEFA nie żartuje i trzeba będzie rozgrywać mecze bez widzów. Zakończenie modernizacji Stadionu Śląskiego, na który państwo wydało już ok. 50 mln złotych, nie jest dzisiaj wyborem, lecz pilną koniecznością. Aktor Jan Nowicki, pytany o stosunek do wojny futbolowej, jaką toczy minister Jacek Dębski z prezesem Marianem Dziurowiczem, powiedział w jednym z programów telewizyjnych, że przyszła najwyższa pora, by usunąć tę "skamielinę komunistyczną". Zdaje się, że minister sportu ma taki sam stosunek do Stadionu Śląskiego, widząc w tej budowli silną fortyfikację prezesa PZPN i jego wojska, którą najchętniej potraktowałby tak samo jak prezydent Bill Clinton pałace Husajna. To znaczy posłałby do Chorzowa rakietę Tomahawk. Nie ma stołu i krzeseł Pierwszy przyszłoroczny mecz piłkarskiej reprezentacji Polski odbędzie się 27 marca na stadionie Wembley w Londynie, nie ma więc zmartwienia z wyborem miasta i stadionu. Niestety, następny, ze Szwecją, jest zaplanowany na 30 marca w naszym kraju. Ten mecz ma być rozegrany na Stadionie Śląskim w Chorzowie, na którym są nadużycia, niegospodarność i prokurator stara się zrobić porządek. Gdzie odbędą się następne (z Bułgarią w czerwcu, z Anglią we wrześniu) - to jest pytanie w pierwszej kolejności do ministra sportu, Jacka Dębskiego, który chciałby podejmować gości tylko na stołecznych salonach, na których nie ma ani stołu, ani krzeseł. Został jeszcze Berlin.
Stadion Śląski nie ma dobrej prasy. pisze się o nim w tonacji sensacyjno-kryminalnej, media zamieszczają kolejne komunikaty rzeczników Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach. Pierwszy pochodzi z 12 maja ub. roku. Zwrócono uwagę na nieprawidłowości związane z procedurami przetargowymi. zastrzeżenia budzą kwoty wydawane na budowę inwestycji tymczasowych. Stwierdzono przejawy niegospodarności dotyczącej dokumentacji technicznej. Kolejne komunikaty miały podobną treść, były przechwytywane przez media, również zniekształcane. przyszedł czas na kontrolę NIK. Zakończyła pracę 6 listopada, a 30 listopada wojewoda Marek Kempski złożył wniosek w Prokuraturze o zbadanie modernizacji Stadionu. Wojewoda, posyłając kolejne kontrole na Stadion Śląski, przyjął podobną taktykę walki jak w PZPN: najpierw podawano do wiadomości publicznej komunikaty o niegospodarności i nieprawidłowościach, a potem kontrole starały się potwierdzić prognozę. Czy nie może budzić wątpliwości stukrotne przekroczenie kosztów dokumentacji technicznej? Pierwsze zlecenie od inwestora modernizacji Stadionu Śląskiego, czyli wojewody katowickiego, na prace projektowe wpłynęło w lutym 1994 roku. W tym czasie inwestor zdecydował się na kosmetyczny remont obiektu. zlecił dokumentację techniczną, która została wyceniona na 33 tys. złotych.wstępne prace projektowe przekonały inwestora, że kosmetyka nie ma sensu, i zdecydowano się na gruntowną przebudowę Stadionu. Inwestor powiedział, że efektem modernizacji ma być stadion nowoczesny, wielofunkcyjny, przeznaczony do organizowania imprez dla 60 tys. widzów. cele inwestycyjne zmieniły się drastycznie. Koszt dokumentacji technicznej tego przedsięwzięcia zamknął się kwotą 3 mln 300 tys. złotych. Jeśli porówna się tę sumę z pierwszą - rzeczywiście różnica daje liczbę sto. Były to jednak dwa różne zakresy projektowe, oba wykonane na zamówienie inwestora. Projekt Stadionu Śląskiego został oceniony przez kontrole jako sto razy za drogi, natomiast autorytety architektoniczne są odmiennego zdania. W ocenie procesu projektowego, zleconej przez SARP, Przyjęte podstawy wyceny projektów są skromnym ekwiwalentem w porównaniu do stopnia trudności warunków projektowania, trybu realizacji inwestycji, jej charakteru funkcjonalno-technologicznego. krakowscy architekci przestrzegają potencjalnych inwestorów przed tanimi ofertami i przypominają, że proponowanie stawek niższych od obowiązujących jest formą dumpingu. Dla ministra sportu, Jacka Dębskiego, ten obiekt nie był miłością od pierwszego wejrzenia. miał ambiwalentne odczucia. decyzja o wydaniu na odbudowę swego rodzaju pomnika, jakim był Stadion, pieniędzy, za które można by poprawić standard kilkunastu innych, musi budzić kontrowersje. minister mówił, że piłkarska reprezentacja powinna rozgrywać ważne mecze w stolicy i to jest jeden z tropów, którym podążał, kiedy przyszło do dzielenia pieniędzy na rok 1998. Z zaplanowanych 5 mln złotych Stadion Śląski nie dostał ani grosza. Minister nasyłał kolejne kontrole, pozbywał się dyrektora chorzowskiego obiektu. Na prośbę o podanie powodów nieotrzymania przez Stadion planowanych pieniędzy na rok 1998 rzecznik prasowy ministra przekazał wyjaśnienie: Pieniądze Nie zostały uruchomione z uwagi na wszczęcie postępowania wyjaśniającego co do prawidłowego wykonywania robót. O ile minister sportu mówi wprost, że modernizacja Stadionu Śląskiego jest rozrzutnością i budowaniem pomników, o tyle postawa wojewody katowickiego jest mniej czytelna. Z jednej strony Marek Kempski kontroluje tych, którzy zarządzali i budowali chorzowski obiekt, jednocześnie rozpiera go duma, że region będzie miał piękny stadion. Czy Stadion Śląski jest szansą polskiego futbolu, by było miejsce, gdzie można rozegrać mecz międzypaństwowy? żaden polski stadion nie spełnia norm i wymagań FIFA. Dzisiaj Stadion Śląski jest wciąż placem budowy. Europejska Unia Piłkarska wyznaczyła krajom okresy przystosowawcze na poprawienie stanu stadionów piłkarskich dopuszczonych do międzynarodowych spotkań. Sezon 1999-2000 jest datą graniczną i parę krajów potraktowało ją poważnie. Nawet prezydent Aleksandr Łukaszenko potrafił zmodernizować stadion w Mińsku. Jeśli chodzi o Polskę, najbliższym miejscem, gdzie reprezentacja może zagrać mecz, jest Berlin. UEFA nie żartuje i trzeba będzie rozgrywać mecze bez widzów. Zakończenie modernizacji Stadionu Śląskiego jest koniecznością. Pierwszy mecz piłkarskiej reprezentacji Polski odbędzie się w Londynie. następny ma być rozegrany na Stadionie Śląskim, na którym są nadużycia, niegospodarność i prokurator stara się zrobić porządek. Gdzie odbędą się następne - to jest pytanie do ministra sportu, Jacka Dębskiego.
REPORTAŻ Z pamiętnika rezerwisty w polskim oddziale KFOR Wielki post w Osiemnastym Batalionie Punkt kontrolny w Drajkovcach obsadzają Ukraińcy. Gości częstują gorącą kawą z ogromnego czajnika. FOT. RYSZARD BILSKI PORUCZNIK RYSZARD BILSKI z Kosowa - Umartwimy tu pana jak należy - mówi ksiądz kapelan Marek Strzelecki. Na kolację idę jeszcze jako cywil. W jadłospisie ryba. - Lubi pan rybę? - pyta podchwytliwie ksiądz Marek. - Wprost przepadam - odpowiadam szczerze. - Takim trzeba w inny sposób dać odczuć, że to wielki post. 10 marca 2000 roku, pierwszy piątek wielkiego postu, mój pierwszy dzień w bielskim batalionie desantowo-szturmowym, który wchodzi w skład międzynarodowych sił wojskowych KFOR w Kosowie, zakończył się oficjalnym wcieleniem rezerwisty do armii. - Po całości czy jedna druga? - pyta Dawid, żołnierz z Wodzisławia, dorabiający do żołdu jako batalionowy fryzjer. Major Zbigniew Tłok-Kosowski, szef logistyki, zaprasza do magazynu mundurowego: - Spodnie za długie, a w pasie za wąskie jak u każdego rezerwisty. To samo z mundurem. Nakładki na pagony, trzy gwiazdki. To aż za dużo jak na rezerwistę dziennikarza. Większość pańskich kolegów po fachu wymigała się od wojska. Buty - czterdziestka. Wszystkie berety za ciasne, szukają numeru pięćdziesiąt dziewięć. - Lepsza - widzę na oko - byłaby nawet sześćdziesiątka, łeb słusznej wielkości - mówi major, czuwający nad tym, abym wyglądał nie jak oferma batalionowa, lecz jak oficer armii, która od roku jest członkiem NATO. Czy ja to udźwignę? Kurtka z podpinką, kamizelka kuloodporna, blacha pancerna, hełm... Żniwa z kostuchą w tle Zamieszkałem w kontenerze. Wygodne metalowe łóżko, stolik nakryty ceratowym obrusem, szafki, dwa krzesła, czajnik elektryczny, kaloryfer olejowy na prąd. Przypominają mi się sierpniowe noce spędzone w namiotach. Przed przemarznięciem uratował mnie śpiwór, który zafasowałem przezornie w Skopje w tworzonej tam wówczas przez podpułkownika Jarosława Szyksznię polskiej bazie logistycznej. Tamte dni to był wielki koszmar i sprawdzian dla spadochroniarzy z 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej, którzy z końcem czerwca wylądowali w szczerym polu pomiędzy Uroszevacem a Kaczanikiem u zbiegu dwóch dolin. - Logika nakazywała, by tu właśnie założyć obozowisko, bo ukształtowanie terenu dawało gwarancje dobrej łączności radiowej. Dodatkowym argumentem był też niewielki las. Później okazało się, że było to jedno z nielicznych miejsc, gdzie można się dowiercić do wody - mówi major Kosowski. - Wczesnym rankiem stanęliśmy przed łanem zboża. Co ja tu robię? Przyjechałem na żniwa czy na misję wojskową? Nic, tylko brać za kosę. Lepsza byłaby snopowiązałka. A może kombajn? Ale ja, góral, jestem przyzwyczajony do kosy, bo na nasze stromizny nie wjedzie się z żadną maszyną. Tu, w tym zbożu w Kosowie, mogła czyhać kostucha. Wszędzie miny. Siusiać nie można pod drzewkiem ani nawet na poboczu, tylko po kole samochodu. Na każdym kroku groziło niebezpieczeństwo. Przecież to było zaledwie kilkanaście dni po zawarciu rozejmu - wspomina starszy kapral Sławomir Pytel z Juszczyny koło Żywca. Major Tłok-Kosowski wskoczył na spychacz i zaczął niwelować teren pod bazę batalionu. Przed oczyma - nie zaprzecza dziś - przesunął mu się film z całego życia. W każdej chwili mógł wylecieć na minie. Jakąś tam ochronę dawała solidna konstrukcja spychacza, a także kamizelka kuloodporna, blacha pancerna i hełm. Ale co by było, gdyby wjechał na niewybuch większego kalibru? Po południu żołnierze zaczęli już stawiać namioty, wieczorem zjedli gorący posiłek ugotowany na wodzie mineralnej - przez pewien czas nawet myli się w takiej wodzie, co uchroniło ich przed zatruciem i epidemią - a w nocy wyjechali na pierwsze patrole. Następnego ranka w całej okolicy było już głośno o Polakach. Spokój nad rzeką Ibar 11 marca, sobota. Tuż po śniadaniu (owsianka, kiełbasa na gorąco, chleb, dżem, miód, herbata) wyjazd do Kosovskiej Mitrovicy. Za kierownicą honkera podpułkownik Krzysztof Klimaszewski, pomocnik dowódcy batalionu do spraw prawa i dyscypliny. Z trudem przeciskamy się przez mitrovicki rynek, na którym handluje się już nie tylko ciuchami, warzywami i coca-colą, ale także samochodami. Mercedes - 3,5 tysiąca marek, golf - 2,5 tysiąca marek, lecz bez dowodów i tablic rejestracyjnych. Chętnych nie brakuje. Kogo obchodzi źródło pochodzenia pojazdu? Tu prawie wszystkie samochody są niewiadomego pochodzenia. Policja międzynarodowa, nie mówiąc już o lokalnej, albańsko-serbskiej, utworzonej jesienią ubiegłego roku (Serbów w niej jak na lekarstwo, można ich spotkać tylko w serbskich enklawach), patrzy na to przez palce. Amerykańscy żandarmi wypowiedzieli walkę jedynie piractwu drogowemu i ostro karzą za przekraczanie dozwolonej prędkości. Mandat zapłacił nawet dowódca polskiego batalionu. Kierowcy albańscy bez mrugnięcia okiem płacą mandaty, nawet po kilkaset marek, byle im nie zaglądano w papiery. Co innego na granicy. Tu są dokładnie kontrolowani. Kiedyś na przejście graniczne pomiędzy z Kosowem a Macedonią zajechał jaguar. Właściciel miał tylko paszport. Twierdził, że bardzo się spieszy, a dokumenty zostawił w drugiej marynarce. Poszedł je przynieść i do tej pory nie wrócił, choć minęły już trzy miesiące. Od trzech dni siły KFOR w Mitrovicy wzmacnia ponadstuosobowa polska grupa bojowa, którą dowodzi major Tomasz Bąk. Na rzece Ibar, dzielącej Kosovską Mitrovicę na część serbską i albańską, niemal każdego dnia dochodziło do starć Albańczyków z Serbami w pobliżu głównego mostu. Albańczycy próbowali przedostać się do swoich enklaw w północnej części miasta, a Serbowie - do południowej. Spadochroniarze z Bielska-Białej wzięli się ostro do roboty. Dzień i noc patrole, stałe posterunki w newralgicznych punktach miasta. Kontrolują nawet pojazdy organizacji charytatywnych. Są równie nieustępliwi wobec Serbów i Albańczyków. Sytuacja w mieście wciąż jest napięta, ale nikt nikogo nie obrzuca już kamieniami, nie strzela, ustały prowokacje. Trzeźwy jak Polak Polski posterunek przed cerkwią. Dawniej w albańskiej części miasta mieszkało około czterech tysięcy Serbów, teraz - łącznie z rodziną prawosławnego księdza - żyje tu zaledwie dwadzieścia osób. Pukam do drzwi domu popa. Mówię głośno w języku serbskim: dobar dan. Głucho. - Może z drugiej strony, oni raczej używają tamtego wejścia Obawiają się albańskiego snajpera - mówi wartownik. Miał rację. Na schodach oczekują nas żona oraz córka popa, Sneżana. Proponują kawę i rakiję. Poprzestajemy na kawie. W batalionie obowiązuje całkowita prohibicja. Z początku niektórzy wyśmiewali "nieżyciowy zakaz dowódcy", ale teraz są z siebie dumni, że nie piją. - Nie wiem, co się ze mną stało, dawniej przepustka kojarzyła mi się tylko z wiśnióweczką. Do tego piwko i człowiek był już na obrotach. Teraz nawet w domu na urlopie wolę iść z dziewczyną na soczek, na hamburgerka. Było kilku wariatów, nie wytrzymali, urżnęli się. Jak wytrzeźwieli, szef żandarmerii zaprosił ich na "pogadankę" i wręczył im bilety powrotne do kraju. Wiadomość, że Polacy nie piją, rozeszła się wśród ludności miejscowej. Ludzie częstują rakiją, bo mają to w zwyczaju, ale nie nalegają, a w dowództwie KFOR, szczególnie Amerykanie, nie mogą wyjść z podziwu dla Polaków. Sneżana przynosi dzbanek z kawą. Pracuje po stronie serbskiej, w służbie zdrowia. Zarabia sto marek miesięcznie. Z domu wychodzi tylko pod eskortą żołnierzy KFOR albo policji międzynarodowej. Codziennie wolontariusze z organizacji humanitarnych przynoszą im chleb, dwa razy w miesiącu owoce i warzywa. Dziś pop ma pochować Serba we wsi Zubcze, ale żeby tam się dostać, musi przejechać przez albańską wieś. Nie może się doczekać eskorty francuskiej. Prosi Polaków. Sprawa jest załatwiona od ręki. Sneżana opowiada o tym, jak Albańczycy chcą ich zastraszyć i zmusić do ucieczki. Podchodzą w nocy blisko domów, obserwują ich przez lornetki. - Żyjemy tu jak w getcie. Pustynia w Kosowie 12 marca, niedziela. Leje jak z cebra. O trzeciej nad ranem przyjechały trzy autobusy z Bielska-Białej i z Krakowa z żołnierzami powracającymi z dwutygodniowego urlopu. Natychmiast rozjechali się do Strpc i Brezovicy, ci z Kaczanika wysiedli wcześniej. O dziewiątej msza święta. - Pierwsza niedziela wielkiego postu. Pan Jezus przebywał przez czterdzieści dni i nocy na pustyni. Dla nas tą pustynią jest pobyt tu, w Kosowie, z daleka od rodzin - mówi ksiądz Marek. Jego słowa zagłusza warkot autobusów przejeżdżających obok kaplicy. Do kraju na dwa tygodnie odjechała kolejna zmiana urlopowiczów - jutro wieczorem będą już w Bielsku-Białej, w Krakowie - wśród nich kapitan Mirosław Wiklik, dowódca kompanii wsparcia. To on właśnie przygarnął starego rezerwistę z "Rzeczpospolitej". By skrócić mi - po kilkudziesięcioletniej przerwie - okres rekrucki, oddał mnie w solidne ręce swego najlepszego dowódcy plutonu, porucznika Romana Korzeniewicza. Już po pierwszym spotkaniu nie mam wątpliwości, że jeśli w elementarzu miałby się znaleźć rysunek i opis żołnierza, to za model powinien służyć właśnie on. Jest to bowiem "żołnierz regulaminowy" i myślący zarazem. W strugach deszczu żegnamy odjeżdżających. W batalionie zrobiło się smutno i cicho. Ci, którzy przyjechali, odpoczywają, są jeszcze myślami w swych domach, ci, którzy pozostali, a pojadą w następnej turze - za dwa tygodnie - już myślą o swych rodzinach. Patrole, jak każdego dnia, wyjeżdżają w teren. Na obiad rosół, kurczak pieczony, banany. Ciszę poobiednią przerywa komunikat ogłaszany w radiowęźle batalionowym: - Kierowca dowódcy zgłosi się natychmiast do samochodu. Nagły wyjazd do wsi Donja Bitinja. Osiem samochodów albańskich wjechało bez zgody Serbów w ich enklawę. Albańczycy chcą odwiedzić swoje domy. Serbowie mówią: my ich wpuścimy, jeśli pozwolą nam odwiedzić nasze domy w Prizrenie i Uroszevacu. Albańskie samochody zostały zablokowane. Serbowie chwycili za kamienie. To odwet za piątek. Gdy dowódca batalionu, podpułkownik Roman Polko, negocjuje z Serbami, kilkanaście osób atakuje jego samochód, w którym znajdują się kierowca i tłumacz (Albańczyk). Napastnicy usiłują wyciągnąć tłumacza, a gdy to się nie udaje - zamknęli się od wewnątrz - próbują przewrócić pojazd. Dowódca oddaje w górę cztery strzały ostrzegawcze. To odwraca uwagę atakujących i kierowca ucieka samochodem z niebezpiecznej strefy. Język jest niewinny 13 marca, poniedziałek. Patrol w składzie: dowódca - porucznik Korzeniewicz - kierowca, dwóch żołnierzy, ksiądz kapelan i ja. Wyjazd w rejon Kaczanika. Tu dołącza do nas drugi honker. W góry, gdzie kręte i wąskie drogi, muszą jechać co najmniej dwa pojazdy. Co pewien czas dowódca melduje przez radio, gdzie jesteśmy. Mała górska wioska Krivenik. Tuż przy granicy z Macedonią. Zaledwie kilkanaście domów. Już z daleka widać budynek szkoły. Tam właśnie jedziemy. Kapelan wiezie ze sobą tysiąc marek w prezencie dla szkoły od wiernych z Bielska-Białej. To taca z kilku niedziel, kiedy kazania głosił kapelan "osiemnastki". Mówił o nienawiści i pojednaniu właśnie na przykładzie Kosowa. Propozycji, by za te pieniądze kupić szkole telewizor i antenę do odbioru programów satelitarnych, nauczyciele z wioski nie akceptują, bo mają pilniejsze potrzeby. Prowadzą nas do jednej z klas, gdzie natychmiastowej wymiany wymaga podłoga. Zgoda, na to pójdą pieniądze. Rozmawiam z nauczycielami, najpierw po angielsku, ale oni znają ten język jeszcze słabiej niż ja, więc proponuję przejść na serbski. Nie protestują. Nauczony doświadczeniem, nie omieszkałem jednak powiedzieć na samym początku, że język nie jest "kriv" (winien) nieszczęść, które wydarzyły się w Kosowie. Przytakują. Pokazują stare jugosłowiańskie bunkry, które znajdują się kilkaset metrów za szkołą. Dalej iść nie można - miny. Serbowie zaminowali całą granicę z Macedonią. Pytam, ilu mieszkańców wsi zginęło z rąk serbskiej policji i podczas nalotów NATO? Okazuje się, że nikt. Przeżyli wszyscy. Tajna broń 17 marca, piątek. Na śniadanie zupa mleczna, jajecznica, ser, miód. Rano powrócili żołnierze z Kosovskiej Mitrovicy. Po obiedzie uroczysty apel, na którym dowódca wręcza "mitroviczanom" dyplomy za dobrze wykonane zadanie. Podczas ich pobytu nie doszło do najmniejszego nawet zatargu pomiędzy Albańczykami i Serbami. Tylko wyjechali, może byli kilkadziesiąt kilometrów za Mitrovicą, gdy przy "moście niezgody" na rzece Ibar ponownie wybuchły zamieszki. Światowe agencje prasowe pisały: "Polacy mają jakąś tajną broń i sposób na zneutralizowanie agresji wśród Serbów i Albańczyków". - Osiem godzin służby, cztery odpoczynku, patrole dzień i noc, na ulicach, a nie w kafejkach, to nasza broń i sposób - mówią żołnierze. Chorąży Sławomir Zoń przeżył w Mitrovicy w ostatnim dniu pobytu, podczas przekazywania służby fińskiemu oficerowi niecodzienną przygodę. Obaj szli w kierunku cerkwi na skróty przez kałuże, chorąży pół kroku za oficerem, i rozmawiali. W pewnej chwili rozmowa się urwała, chorąży zamilkł. Fin obejrzał się i stwierdził, że nie ma Polaka. W kałuży pływał tylko jego beret. Nagle tuż obok wybuchł "wodny wulkan" i ukazała się głowa chorążego. Wpadł do otwartej studzienki kanalizacyjnej. Potem koledzy nadali mu przydomek "szambonurek". Chorąży uratował się tylko dzięki refleksowi i niebywałej sprawności fizycznej. Jako jedyny w batalionie, a być może i w Wojsku Polskim, ćwiczy na trapezie w kamizelce kuloodpornej i w hełmie. Post scriptum 19 kwietnia, ostatnia środa wielkiego postu. W nocy trzema autobusami bielskiej firmy transportowej "Aga-Travel" powrócili urlopowicze. - Zaraz idę na siłownię, wieczorem patrol. Po pierwszym patrolu człowiek przestaje rozmyślać o domu, o narzeczonej, która żegnała mnie ze łzami, zobaczymy się dopiero pod koniec lipca, jak zjadę z misji - mówi starszy kapral Pytel. Przed południem do kraju wyjechali następni. Pożegnał ich podpułkownik Roman Polko. Szczególnie serdecznie. Odchodzi bowiem z batalio
10 marca 2000 roku mój pierwszy dzień w bielskim batalionie desantowo-szturmowym, który wchodzi w skład międzynarodowych sił wojskowych KFOR w Kosowie, zakończył się oficjalnym wcieleniem rezerwisty do armii.11 marca, sobota. Tuż po śniadaniu wyjazd do Kosovskiej Mitrovicy. Od trzech dni siły KFOR w Mitrovicy wzmacnia ponadstuosobowa polska grupa bojowa, którą dowodzi major Tomasz Bąk. Na rzece Ibar, dzielącej Kosovską Mitrovicę na część serbską i albańską, niemal każdego dnia dochodziło do starć Albańczyków z Serbami w pobliżu głównego mostu. Spadochroniarze z Bielska-Białej wzięli się ostro do roboty.17 marca, piątek. Rano powrócili żołnierze z Kosovskiej Mitrovicy. Podczas ich pobytu nie doszło do najmniejszego nawet zatargu pomiędzy Albańczykami i Serbami.
STADION ŚLĄSKI: Na budowie jest więcej kontrolerów niż dźwigów - Sto razy drożej - Minister sportu jest za Warszawą Najbliżej do Berlina Dzisiaj Stadion Śląski jest placem budowy i na świecie nie widuje się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach, zbudowanych w dwóch trzecich FOT. (C) RAFAŁ KLIMKIEWICZ/TRYBUNA ŚLĄSKA ANDRZEJ ŁOZOWSKI Stadion narodowy powinien być w Warszawie, a nie w Chorzowie - twierdzą minister sportu Jacek Dębski i trener piłkarskiej reprezentacji Janusz Wójcik. W 1998 roku minister Dębski nie dał złotówki na modernizację Stadionu Śląskiego, a trener Wójcik wszem i wobec mówił, że polscy piłkarze najlepiej grają na stadionie warszawskiej Legii. Czy to jest zbieg okoliczności, że na terenie budowy Stadionu Śląskiego było w 1998 roku więcej kontroli niż dźwigów, i chociaż nie wisi tam kłódka, budowa jest bardzo opóźniona? Stadion Śląski wygląda efektownie na planszach, branżowe pisma architektoniczne poświęcają mu dużo miejsca, ale ten obiekt nie ma dobrej prasy. Od miesięcy pisze się o nim w tonacji sensacyjno-kryminalnej, media zamieszczają kolejne komunikaty rzeczników Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, z których wynika, że na budowie jest bałagan i brzydko pachnie. Pierwszy komunikat pochodzi z 12 maja ub. roku, przekazał go Polskiej Agencji Prasowej rzecznik ministra sportu. Oto treść: "Komisja działająca z ramienia Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach zakończyła wstępną kontrolę na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Zwrócono uwagę na istotne nieprawidłowości związane z podejmowanymi procedurami przetargowymi. Poważne zastrzeżenia budzą znaczące kwoty wydawane na budowę tzw. inwestycji tymczasowych, takich jak: trybuna prasowa czy tunel dla zawodników, które po krótkim okresie funkcjonowania zostaną zdemontowane. Stwierdzono niczym nie uzasadniony wzrost ceny instalowanych na stadionie siedzeń plastikowych oraz przejawy rażącej niegospodarności dotyczącej m.in. dokumentacji technicznej, która pochłonęła blisko stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano. Pełne rezultaty kontroli zostaną podane do publicznej wiadomości po zakończeniu wszystkich szczegółowych działań." Sto albo tysiąc Kolejne komunikaty miały podobną treść, były chętnie przechwytywane przez media, również zniekształcane, świadomie lub nie. Na przykład łódzka gazeta "TOPGOL" 18 listopada w tekście zatytułowanym "Utopione miliony" zawiadamiała, że dokumentacja techniczna kosztowała nie sto - jak informował 12 maja rzecznik prasowy ministra sportu - lecz tysiąc razy więcej, niż pierwotnie proponowano. Telewizyjna Panorama, informując 1 grudnia ub.r. o tym, że wojewoda katowicki, Marek Kempski, złożył w Prokuraturze Wojewódzkiej wniosek o skontrolowanie Stadionu Śląskiego, zilustrowała wiadomość materiałem filmowym, który rzeczywiście był ponury. Kiedy prezenterka zawiadamiała telewidzów, że na stadion wkracza prokurator, na obrazie pokazywano widok budowy z zimy 1996, kiedy zaczynano modernizację, i dominującym wrażeniem był straszny bałagan. Następnie zabrał głos wojewoda Marek Kempski, który wyjaśnił, dlaczego nie czeka na wnioski po kontroli NIK, tylko zawiadamia pośpiesznie prokuraturę, i to się bardzo ładnie komponowało z ponurym widokiem stadionu z zimy 1996, czyli z bałaganem. Uzasadniało pośpiech wojewody. Jeden scenariusz Obfity w komunikaty był koniec roku. Po wiosennych i letnich kontrolach połączonych sił UKFiT oraz UW w Katowicach przyszedł czas na kontrolę NIK. Zakończyła ona pracę 6 listopada, a 30 listopada wojewoda Marek Kempski złożył wniosek w Prokuraturze Wojewódzkiej o zbadanie modernizacji Stadionu Śląskiego. W tym samym czasie dyrektor delegatury NIK w Katowicach, Mieczysław Kosmalski, informował media, że przygotowuje wnioski i przekazuje je kontrolowanym, którzy mają czas na wyjaśnienia, i że opinia publiczna pozna wnioski pokontrolne w lutym przyszłego roku. Oczywiście wojewoda nie musiał zwlekać z powiadomieniem prokuratury aż do lutego - czas w takich przypadkach pracuje na niekorzyść wymiaru sprawiedliwości - ale powinien liczyć się ze skutkami komunikatów, które brzmiały jak zapowiedź rychłego ujęcia sprawców poważnych przestępstw gospodarczych. Wojewoda Marek Kempski mówił co prawda w styczniowym wywiadzie dla "Dziennika Zachodniego", że nie jest mu po drodze z ministrem Jackiem Dębskim, który toczy najdłuższą w dziejach polskiego sportu wojnę z PZPN i jego prezesem Marianem Dziurowiczem, ale posyłając kolejne kontrole na Stadion Śląski, użył dokładnie tej samej broni co prezes UKFiT i przyjął podobną taktykę walki. Scenariusz wszystkich kontroli na chorzowskim obiekcie był taki sam jak w PZPN: najpierw podawano do wiadomości publicznej komunikaty o niegospodarności, nadużyciach i rażących nieprawidłowościach, a dopiero potem kontrole starały się potwierdzić prognozę, to znaczy dostarczyć dowodów rzeczowych tych nadużyć. Jeśli pierwsza kontrola była mało skuteczna, to posyłano drugą, po niej trzecią, można powiedzieć, aż do skutku. Do dzisiaj skutki nie są znane i zasadne jest pytanie, jakie stawia sobie ulica: czy tu nie chodzi o coś innego? Projekt za 33 tysiące Czy nie może budzić wątpliwości, że kontrola UKFiT oraz UW w Katowicach stwierdza stukrotne przekroczenie kosztów dokumentacji technicznej? Na tym przykładzie warto się zatrzymać. Pierwsze zlecenie od głównego inwestora modernizacji Stadionu Śląskiego, czyli wojewody katowickiego, na prace projektowe wpłynęło do Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB Spółka z o.o. w Katowicach w lutym 1994 roku. W tym czasie inwestor, czyli wojewoda katowicki, nie dysponował środkami finansowymi, nie umiał określić, ile ich zdobędzie w przyszłości, więc zdecydował się na kosmetyczny remont obiektu. Mając takie skromne plany, zlecił wspomnianemu zakładowi projektowania dokumentację techniczną, która została wyceniona wstępnie na kwotę 33 tys. złotych. Sprawy przybrały wkrótce inny obrót. Już wstępne prace projektowe oraz badanie stanu technicznego stadionu przekonały inwestora, że kosmetyka nie ma sensu, i zdecydowano się na gruntowną przebudowę Stadionu Śląskiego. Inwestor wytyczył cele z wielkim rozmachem, powiedział, że efektem modernizacji ma być stadion nowoczesny, wielofunkcyjny, przeznaczony do organizowania imprez masowych o randze międzynarodowej dla 60 tys. widzów. Ma on spełniać - życzył sobie wojewoda - krajowe i międzynarodowe normy oraz standardy użytkowe. Inwestor nadmienił również, że obiekt ma cechować najwyższy poziom rozwiązań architektonicznych i technicznych. Projekt za 3 miliony Skoro cele inwestycyjne zmieniły się tak drastycznie, katowickie biuro projektów zabrało się ostro do pracy, której efektem był taki projekt Stadionu Śląskiego, na jaki opiewało zamówienie wojewody. Projektanci odwiedzali europejskie stadiony, poznawali najnowocześniejsze rozwiązania architektoniczne i zaproponowali dzieło wyróżnione dwoma prestiżowymi nagrodami w konkursach Stowarzyszenia Architektów Polskich. Koszt dokumentacji technicznej tego przedsięwzięcia zamknął się kwotą 3 mln 300 tys. złotych. Jeśli porówna się tę sumę z pierwszą - 33 tys. złotych - to rzeczywiście różnica daje liczbę sto, co stwierdziła kontrola UKFiT oraz UW, a potem potwierdziła kontrola NIK. Były to jednak dwa różne zakresy projektowe, oba wykonane na zamówienie inwestora. Wyjaśnienie dyrektora Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB w Katowicach, Teodora Badory: "Zarzut rażącej niegospodarności dotyczącej dokumentacji technicznej modernizacji Stadionu Śląskiego, która jakoby pochłonęła stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano, jest absurdalny, całkowicie bezpodstawny i nieprawdziwy. Wykonany koszt dokumentacji projektowej stanowi: 1. dla prac koncepcyjnych 0,19 procent preliminowanego kosztu inwestycji; 2. dla dokumentacji projektowej Widowni Zachodniej 3,49 procent zrealizowanego kosztu robót budowlano-montażowych; 3. dla dokumentacji projektowej Trybuny Wschodniej 4,91 procent preliminowanej wartości robót budowlano-montażowych. Wyżej wymienione wartości są niższe od stosowanych w praktyce gospodarczej, które dla tego typu unikalnych obiektów wynoszą od 5 do 8 procent wartości robót budowlano-montażowych." Ocena autorytetów Projekt Stadionu Śląskiego został oceniony przez kontrole Urzędu Wojewódzkiego oraz ministerstwa sportu jako sto razy za drogi, natomiast autorytety architektoniczne w osobach prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki są odmiennego zdania. W ocenie procesu projektowego, zleconej przez SARP, krakowscy architekci piszą m.in:. "Przyjęte podstawy wyceny projektów (oparte na cennikach SARP) są bardzo skromnym ekwiwalentem w porównaniu do stopnia trudności warunków projektowania, trybu realizacji inwestycji, jej charakteru funkcjonalno-technologicznego, uwarunkowań miejsca i ostatecznych nakładów organizacyjno-technicznych i koordynacyjnych. Nagromadzenie w jednym dziele tylu utrudnień technologicznych, wynikających z trybu realizacji tej inwestycji, powoduje nieporównywalne nakłady kosztów, które muszą przekraczać przeciętne standardy w tym względzie. Trzeba podkreślić fakt, że podobna inwestycja w Europie osiągnęłaby znacznie wyższe stawki procentowe wyceny prac projektowych w stosunku do kosztów inwestycji, a ta znacznie przekroczyłaby koszty dotychczas poniesione w warunkach polskiej realizacji, przy pomocy polskich środków i naszej siły roboczej. Zakres koordynacji i nadzoru w warunkach europejskich pochłania olbrzymi procent kosztów globalnych inwestycji." Przeczekiwanie W dalszej części opracowania krakowscy architekci może nie czynią zarzutu swoim katowickim kolegom, że byli tacy skromni przy wycenie dokumentacji technicznej Stadionu Śląskiego, ale przestrzegają potencjalnych inwestorów przed tanimi ofertami i przypominają, że proponowanie stawek niższych od obowiązujących jest formą dumpingu i może skończyć się pozbawieniem praw wykonywania zawodu architekta. Warto przy tej okazji przytoczyć opinię prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki o wartości merytorycznej projektu architektów z Katowic: "W przypadku analizy prac wykonanych na rzecz inwestora należy podkreślić znakomite rezultaty jakościowe architektury, tak użytkowe jak estetyczne, za stosunkowo niskie koszta prac projektowych. Wskazuje to na wielkie emocjonalne zaangażowanie projektantów i szukanie rekompensaty w satysfakcji zawodowej z prestiżowego dzieła." Zważywszy na treść komunikatów kolejnych kontroli UW i UKFiT ta satysfakcja z prestiżowego dzieła jest na razie wątpliwa. W demokratycznym państwie prawa pomawiane oraz obrażane biura i przedsiębiorstwa pozwałyby oskarżycieli, w tym przypadku władzę państwową, do sądu, wytoczyły procesy o zniesławienie i domagały się wysokich odszkodowań za szarganie wizerunku zawodowego. W przypadku projektantów i wykonawców Stadionu Śląskiego nic takiego nie miało na razie miejsca, wieloletni dyrektor i jeden z głównych animatorów modernizacji tego obiektu, Józef Bąk, usunął się po cichu w cień. Inni opluci przeczekują burzę z piorunami, ale wszystko to, czego doświadczyli, bardziej kojarzy się z arogancją władzy i awanturnictwem politycznym niż z robieniem porządków i przywracaniem państwa prawa, o którym tak dużo i często mówi minister sportu. Rozlane mleko Dla ministra sportu, Jacka Dębskiego, ten obiekt nie był miłością od pierwszego wejrzenia, z czym nawiasem mówiąc nie krył się wcale. Po otrzymaniu nominacji w pierwszą podróż udał się na Śląsk, a po wizycie na Stadionie Śląskim miał ambiwalentne odczucia. "Jeśli uda się dokończyć modernizację stadionu zgodnie z planami projektantów - mówił przy tej okazji - będziemy mieli obiekt XXI wieku. Problemem polskiego sportu są także inne stadiony ligowe, które można raczej nazwać XIX-wiecznymi. W tej sytuacji decyzja o wydaniu na odbudowę swego rodzaju pomnika, jakim był Stadion Śląski, tak dużych pieniędzy, za które można by poprawić standard kilkunastu innych, musi budzić kontrowersje." Budzi to kontrowersje ministra do dzisiaj. Jacek Dębski powiedział co prawda przy okazji tej samej wizyty, że "mleko zostało rozlane": skoro się wydało na remont chorzowskiego giganta 30 mln złotych i stadion jest w połowie gotowy, trzeba brnąć dalej i jak najszybciej dokończyć modernizację. Ale minister mówił też przy innych okazjach, że piłkarska reprezentacja powinna rozgrywać ważne mecze w stolicy kraju, tak jest wszędzie za granicą i to jest jeden z tropów, którym podążał, kiedy przyszło do dzielenia pieniędzy na rok 1998. Z zaplanowanych jeszcze przez poprzednika, Stefana Paszczyka, 5 mln złotych z funduszu Totalizatora Stadion Śląski nie dostał ani grosza. Minister nasyłał kolejne kontrole, pozbywał się wieloletniego dyrektora chorzowskiego obiektu, Józefa Bąka ("dopóki ten pan jest dyrektorem, nie dam na Stadion Śląski ani złotówki"), można powiedzieć, że obrzydzał opinii publicznej tę inwestycję. Miał również silne wsparcie w osobie trenera reprezentacji Janusza Wójcika. Tylko w Warszawie "Czuję wzruszenie i dreszcz emocji. Ten stadion jest pełen wspomnień" - mówił przed rozgrywanym w maju towarzyskim meczem z Rosją trener reprezentacji narodowej, ale mówił przez zaciśnięte zęby. Kiedy cztery dni przed meczem nie było wiadomo, gdzie zostanie rozegrany i kiedy w końcu na stadion przybyło tylko sześć tysięcy widzów, Janusz Wójcik nie mógł powstrzymać satysfakcji i wołał do kamery telewizyjnej: "No i gdzie są te dziesiątki tysięcy widzów?!" Trener ma swoją własną wizję stadionu narodowego, zbudowałby go najchętniej przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie, bo tam czuje się najlepiej. Na szczęście lokalizacji stadionów nie dopasowuje się do komfortu komunikacyjnego trenerów reprezentacji. Między innymi dlatego, że trenerzy bez przerwy zmieniają się na tym stanowisku (nie jest to postulat kadrowy). Na prośbę naszej redakcji o podanie powodów nieotrzymania przez Stadion Śląski planowanych pieniędzy na rok 1998 rzecznik prasowy ministra Jacka Dębskiego przekazał następujące wyjaśnienie: "Stadion Śląski był finansowany jako inwestycja centralna z budżetu państwa przez wojewodę. Inwestycja była też dofinansowywana przez UKFiT do wysokości 33 procent wartości zadania, określonego na dany rok w planie wojewody. Pieniądze w ramach planu na rok 1998 były przewidziane na sumę 5 mln PLN. Nie zostały uruchomione z uwagi na wszczęcie postępowania wyjaśniającego co do prawidłowego wykonywania robót do tego czasu. Kontrola Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach i UKFiT w maju stwierdziła wiele rażących nieprawidłowości. Efektem jest oddanie sprawy do prokuratury przez wojewodę Marka Kempskiego, jako rezultat kontroli NIK. W związku z wynikami kontroli został wstrzymany tryb przyznawania środków z Totalizatora Sportowego." Rozdwojony wojewoda O ile minister sportu mówi wprost, że modernizacja Stadionu Śląskiego jest rozrzutnością i budowaniem pomników, o tyle postawa wojewody katowickiego jest mniej czytelna. Z jednej strony Marek Kempski na okrągło kontroluje tych, którzy zarządzali i budowali chorzowski obiekt, jednocześnie rozpiera go duma, że region, którego jest gospodarzem, będzie miał piękny stadion. Niespełna dwa tygodnie przed złożeniem wniosku w prokuraturze (19 października) wojewoda mówił do posłów województwa katowickiego m.in.: "Dwa najpoważniejsze polskie miesięczniki architektoniczne, będące witryną polskiej architektury na forum światowym, zajęły się w ostatnim czasie tematem trwającej od 1994 r. modernizacji Stadionu Śląskiego w Chorzowie (...). Publikacje te potwierdzają wyjątkowość i najwyższą użytkową, kulturową oraz symboliczną rangę przedsięwzięcia, prowadzącego do odrodzenia się Stadionu Śląskiego - bez wątpienia miejsca »kultowego«, na trwale wpisanego w świadomość społeczną, jako symbol sukcesów polskiego sportu i wielkich wydarzeń kulturalnych. Artykuły te, w połączeniu z dwoma wysokimi wyróżnieniami Stowarzyszenia Architektów Polskich (SARP), stanowią dowód uznania i wysokiej oceny środowiska architektonicznego dla efektów działania projektantów, animatorów i realizatorów modernizacji." Po grzecznej prośbie do posłów, by uczestniczyli w ustalaniu budżetu na 1999 rok, a w podtekście, by byli hojni dzieląc pieniądze i pamiętali o Stadionie Śląskim, wojewoda Kempski konstatował: "Jakiekolwiek opóźnienie w realizacji tej inwestycji spowodować może zmarnotrawienie przekazanych dotychczas pieniędzy publicznych oraz utratę uzyskanych homologacji FIFA i FIM, co byłoby niepowetowaną stratą dla naszego regionu." Opóźnienie z powodu zatrzymania środków przez UKFiT jest już faktem dokonanym. Od czerwca - mówią projektanci i wykonawcy - prace przy Stadionie Śląskim szły na bardzo wolnych obrotach i tak jest do dzisiaj. Wojewoda Marek Kempski, do którego dzwoniliśmy przez tydzień, odpowiadał - za pośrednictwem swych przemiłych sekretarek - że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia, ponad to, co już powiedział. Mecz na budowie Czy Stadion Śląski jest - jak traktuje go AWS-owski minister sportu, Jacek Dębski -niepotrzebnym komunistycznym pomnikiem, którego, jeśli nie można rozwalić, to przynajmniej nie trzeba przykładać ręki do jego rozbudowy? Czy może jest jedyną szansą polskiego futbolu, w ogóle sportu, na to, by było miejsce, gdzie można rozegrać mecz międzypaństwowy nie rumieniąc się przed zagranicznymi gośćmi, kiedy zechcą pójść do toalety? Na to drugie pytanie próbuje odpowiedzieć bywalec światowych stadionów, Michał Listkiewicz: "Lech Wałęsa, kiedy był prezydentem, zapytał Kazimierza Górskiego, na jakim stadionie reprezentacja powinna rozgrywać mecze międzypaństwowe? Prezes PZPN uśmiechnął się i odpowiedział grzecznie, że najbliższy taki stadion jest w Berlinie. Nic się nie zmieniło w tym względzie, żaden polski stadion nie spełnia norm i wymagań FIFA. Dzisiaj Stadion Śląski jest wciąż placem budowy i nigdzie na świecie nie ogląda się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach zbudowanych w dwóch trzecich. Oczywiście jest pytanie: jeżeli nie Śląski, to jaki? Odpowiedź jest bardzo łatwa - żaden. Stadion Legii w Warszawie jest mały, UEFA zgodziła się na sprzedaż 7 tysięcy biletów na jesienny mecz z Luksemburgiem, my wybłagaliśmy zwiększenie tej liczby do 8,5 tysiąca. Jeśli Szwedzi chcieli pół roku przed marcowym meczem z Polską zamówić ok. 12 tysięcy biletów, nie trzeba dalej wyjaśniać przydatności stadionu warszawskiego. Zresztą już na mecz z Luksemburgiem koniki sprzedawały bilety. Przejdźmy się dalej po kraju. Stadion ŁKS w Łodzi UEFA dopuściła do meczów pucharowych, ale tylko na rundę wstępną, bo tam nie ma krzesełek. Stadiony Widzewa Łódź, Lecha Poznań, Wisły Kraków - wszystkie są zbyt małe, a ich wyposażenie techniczne nie spełnia norm FIFA. Jakiś stadion musi powstać, bo to jest wstyd dla 40-milionowego kraju, położonego w środku Europy." Michał Listkiewicz przypomniał, że Europejska Unia Piłkarska wyznaczyła krajom takim jak Polska okresy przystosowawcze na poprawienie stanu stadionów piłkarskich dopuszczonych do międzynarodowych spotkań. Nawet Łukaszenko Sezon 1999-2000 jest datą graniczną i parę krajów potraktowało ją poważnie: ładne stadiony ma Bułgaria i Rumunia (w Bukareszcie są trzy spełniające normy UEFA), na ukończeniu jest modernizacja Nepstadionu w Budapeszcie. Moskiewskie Łużniki są już pod dachem i tam odbędzie się najbliższy finał Pucharu UEFA. Nawet prezydent Aleksandr Łukaszenko potrafił w ciągu roku zmodernizować stary stalinowski stadion w Mińsku, który stał się jednym z ładniejszych w tamtej części Europy. Jeśli chodzi o Polskę, najbliższym miejscem, gdzie reprezentacja może zagrać mecz, jest ciągle Berlin. "Nie bardzo widzę drugi kraj w Europie poza Polską, gdzie stadiony są w tak podłym stanie" - mówi Listkiewicz, przestrzegając, że UEFA nie żartuje i trzeba będzie rozgrywać mecze bez widzów. Zakończenie modernizacji Stadionu Śląskiego, na który państwo wydało już ok. 50 mln złotych, nie jest dzisiaj wyborem, lecz pilną koniecznością. Aktor Jan Nowicki, pytany o stosunek do wojny futbolowej, jaką toczy minister Jacek Dębski z prezesem Marianem Dziurowiczem, powiedział w jednym z programów telewizyjnych, że przyszła najwyższa pora, by usunąć tę "skamielinę komunistyczną". Zdaje się, że minister sportu ma taki sam stosunek do Stadionu Śląskiego, widząc w tej budowli silną fortyfikację prezesa PZPN i jego wojska, którą najchętniej potraktowałby tak samo jak prezydent Bill Clinton pałace Husajna. To znaczy posłałby do Chorzowa rakietę Tomahawk. Nie ma stołu i krzeseł Pierwszy przyszłoroczny mecz piłkarskiej reprezentacji Polski odbędzie się 27 marca na stadionie Wembley w Londynie, nie ma więc zmartwienia z wyborem miasta i stadionu. Niestety, następny, ze Szwecją, jest zaplanowany na 30 marca w naszym kraju. Ten mecz ma być rozegrany na Stadionie Śląskim w Chorzowie, na którym są nadużycia, niegospodarność i prokurator stara się zrobić porządek. Gdzie odbędą się następne (z Bułgarią w czerwcu, z Anglią we wrześniu) - to jest pytanie w pierwszej kolejności do ministra sportu, Jacka Dębskiego, który chciałby podejmować gości tylko na stołecznych salonach, na których nie ma ani stołu, ani krzeseł. Został jeszcze Berlin.
Stadion narodowy powinien być w Warszawie, a nie w Chorzowie - twierdzą minister sportu i trener piłkarskiej reprezentacji. wojewoda Marek Kempski złożył wniosek w Prokuraturze Wojewódzkiej o zbadanie modernizacji Stadionu Śląskiego. wojewoda katowicki zdecydował się na kosmetyczny remont obiektu. zlecił zakładowi projektowania dokumentację techniczną, która została wyceniona na 33 tys. złotych. wstępne prace projektowe oraz badanie stanu technicznego przekonały inwestora, że kosmetyka nie ma sensu i zdecydowano się na gruntowną przebudowę Stadionu Śląskiego. Koszt dokumentacji technicznej zamknął się kwotą 3 mln 300 tys. złotych. Wyjaśnienie dyrektora Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB w Katowicach: "Zarzut rażącej niegospodarności dotyczącej dokumentacji technicznej modernizacji Stadionu Śląskiego jest absurdalny, całkowicie bezpodstawny i nieprawdziwy." Projekt Stadionu Śląskiego został oceniony przez kontrole Urzędu Wojewódzkiego oraz ministerstwa sportu jako sto razy za drogi, natomiast autorytety architektoniczne są odmiennego zdania. Michał Listkiewicz: "żaden polski stadion nie spełnia norm i wymagań FIFA."
Moje życie nie należy do mnie PAWEŁ LISICKI Jak słusznie zauważył Wojciech Sadurski w sprawie legalizacji eutanazji, nie zgadzamy się ze sobą w 95 procentach. Pięć procent racji, które przyznaje mi Sadurski, to wspólne przeświadczenie, że trzeba dbać o wykluczenie "patologicznych nadużyć każdej ustawy". Według niego prawdopodobieństwo nadużyć nie może jednak być argumentem przeciw eutanazji. Podobnie argumentem przeciw istnieniu policji nie są błędy funkcjonariuszy, a argumentem przeciw sądownictwu przekupni sędziowie. To brzmi rozsądnie. A raczej brzmiałoby rozsądnie, gdyby nie pewien drobiazg. W przypadku eutanazji pomyłka nigdy nie zostanie naprawiona. Niewinna osoba, która umarła, życia nie odzyska. Jednocześnie nie ma innego etycznego celu, który usprawiedliwiałby takie ryzyko. Mój oponent zgodzi się chyba, że lekarze wciąż nie mogą z całkowitą pewnością przewidzieć, czy dana choroba jest nieuleczalna. W jeszcze mniejszym stopniu potrafią bezbłędnie określić, jak długo konkretny pacjent będzie żył. To jedno źródło nadużyć. Ale nie jedyne. Nie jest przypadkiem, że zwolenników legalizacji eutanazji jest znacznie więcej wśród ludzi młodych niż starych. Łatwo zatem wyobrazić sobie, że cierpiący pacjent m o ż e stać się ofiarą presji. Skoro inni w jego sytuacji poddali się eutanazji, to dlaczego nie on? A więc: z większą gorliwością walczymy o życie pacjenta, jeśli sądzimy, że nie wolno mu życia odebrać, niż gdy rezygnacja z tej walki jest czymś dopuszczalnym. To wszystko twierdzenia, które, wierzę, są dla Sadurskiego do przyjęcia i które powinny go skłonić do wystąpienia przeciw dopuszczalności eutanazji. Pisze jednak, że "minimalne ryzyko nadużyć nie może stanowić argumentu przeciwko normom, które dążą do osiągnięcia ważnego celu", Odpowiem: są wartości, a taką jest życie niewinnej osoby, które muszą być chronione bezwarunkowo, bez dopuszczania ryzyka. Poza tym chciałbym wiedzieć, jak minimalne jest to ryzyko. Innymi słowy, jaką liczbę błędów lekarskich, jaką liczbę nieprawdziwych i wątpliwych orzeczeń gotów jest zaakceptować Sadurski. Czy na przykład jeden wypadek na sto? A może jeden na dwadzieścia? Podstawowy zarzut Sadurskiego brzmi: "Jeśli mam do jakiegoś dobra "prawo" (a nie "obowiązek"), to obejmuje ono też uprawnienie do rezygnacji z tego dobra - zwłaszcza gdy staje się ono ciężarem nie do zniesienia". Z tego wynika twierdzenie, że każdy może swobodnie podejmować decyzję dotyczącą swego życia, łącznie z rezygnacją z niego. Nie ma zgody. Prawo niewinnej osoby do życia nie oznacza swobody dysponowania życiem, lecz obowiązek innych ludzi, by tego prawa nie naruszali. Sadurski pyta, w stosunku do czego życie niewinnej osoby jest nieproporcjonalne. Otóż, po pierwsze, w stosunku do każdej innej wartości materialnej. Ową dysproporcję można wyrazić patetycznie, jak uczynił to Pascal, pisząc o większej godności człowieka niż całego materialnego wszechświata. Albo bardziej prozaicznie. Wyobraźmy sobie, że w czasie jakiejś wojny w pewnym budynku zgromadzono wszystkie największe dzieła ludzkiego ducha: obrazy, rzeźby, pierwodruki arcydzieł, projekty wynalazków, które mogą polepszyć i uczynić wygodnym życie ludzkości. Budynek zaminowano w ten sposób, że każdy, kto się do niego zbliży, spowoduje jego zniszczenie bez uszczerbku dla siebie. I wyobraźmy sobie, że podąża ku niemu przypadkowy przechodzień, którego możemy powstrzymać, tylko zabijając go. Czy i teraz nieproporcjonalność życia jest niezrozumiała? Po drugie, życie człowieka ma wartość nieproporcjonalnie większą niż życie zwierząt. Sadurski stwierdza, że "potoczne i historyczne doświadczenia zadają kłam" twierdzeniu o nieporównywalnej wartości życia. Przedziwny argument. Z faktu, że ludzie nie przestrzegali jakiegoś prawa, nie wynika jeszcze, iż ono nie obowiązuje. Z faktu, że przez wieki łamano prawo człowieka do decydowaniu o sobie w systemach niewolnictwa, nie wynika, iż człowiek tego prawa nie ma. A może się mylę? To prawda, że bohaterowie i męczennicy porównywali wartość swojego życia z innymi dobrami. To prawda, że przedkładali wierność tym innym wartościom nad przetrwanie. Ale co to ma do rzeczy? Czy jest to argument na rzecz swobody dysponowania swoim życiem czy raczej na rzecz istnienia niezależnej hierarchii wartości? Są bohaterami, bo woleli dochować wierności pewnemu ideałowi, a nie dlatego, że odebrali sobie życie. Tych, którzy w historii swobodnie odebrali sobie życie, nie znajdziemy jednak w gronie bohaterów, ale, zwyczaj być może barbarzyński, poza granicami poświęconej ziemi. Swobodne odebranie sobie życia i złożenie z niego ofiary są czymś zupełnie różnym. W pierwszym przypadku celem jest śmierć, w drugim celem jest określone dobro - wolność, ojczyzna, honor, śmierć zaś (zadana przez innych) skutkiem wierności. I nieco mniej heroicznie. Pozwalamy na palenie papierosów ze względu, mimo wszystko, na jego ograniczoną szkodliwość. Nie zezwalamy już jednak na swobodny handel narkotykami. Zgadzam się, że człowiek może swoje życie uczynić lepszym lub gorszym, mądrzejszym lub głupszym. Ale nie ma moralnego prawa pozbawić się życia. Z różnych powodów odstępujemy od karania samobójców: przede wszystkim dlatego, że sądzimy, iż rozpacz i słabość nie pozwala im rozpoznać zła swego czynu. Nie możemy wszakże odstąpić od moralnego potępienia samobójstwa. Uznalibyśmy wówczas, że to człowiek rozstrzyga i decyduje o wartości życia. Jeśli mam prawo decydować o zniszczeniu swego życia, to dlaczego nie mogę też decydować o zniszczeniu cudzego? Jaka wyższa zasada ogranicza moją wolę? Chciałbym wiedzieć, na mocy jakiej normy mam respektować niezbywalne i nienaruszalne prawo do decydowania o swoim życiu u innych, jeśli nie uważam, że życie jest dobrem samym w sobie, dobrem wiążącym również moją wolność? Na czym opiera się pewność Sadurskiego, że jednostka ma niezbywalne prawo do dysponowania swoim życiem, a nie życiem innych? Czy zostało ono objawione? Czy po prostu tak się umówiliśmy? Jeśli godność osoby i wartość życia (również mojego) nie są przyjmowane jako wartości obiektywne, to, śmiem twierdzić, nic oprócz strachu nie powstrzyma ludzi przed traktowaniem innych jak instrumenty. A oto punkt, w którym najwyraźniej widać, do czego musi doprowadzić rozumowanie Sadurskiego. Utożsamia on "prawo do decyzji o własnej śmierci" z "prawem do uzyskania pomocy lekarskiej w jej przeprowadzeniu". A co, jeśli lekarz w swoim sumieniu, zgodnie ze swoim kodeksem moralnym, uważa eutanazję za zabójstwo? Dla mnie słowa o "pomocy przy samobójstwie" są eufemizmem. Wolałbym raczej "zabójstwo na życzenie". Z rozumowania Sadurskiego trzeba wyciągnąć wniosek, że obowiązkiem państwa jest albo zapewnienie wśród lekarzy odpowiedniej liczby zwolenników stosowania zabójstwa na życzenie albo zmuszenie niektórych, by zmienili zdanie. Inaczej "prawo do decyzji o własnej śmierci" (zakładamy, że pacjent sam nie jest w stanie się zabić) okaże się puste. By z niego skorzystać, muszą istnieć lekarze, dla których zabójstwo na życzenie nie jest złem. A zatem, jeśli zgodzić się z Sadurskim, skutkiem przyznania pacjentowi "prawa do decyzji o własnej śmierci" będzie kontrola sumień lekarzy. Nie zamierzam nikomu narzucać "wzorca umęczonego heroizmu". Wszakże sądzę, że źle służy sprawie wolności ten, kto kwestionuje nienaruszalność wartości życia.
Jak słusznie zauważył Wojciech Sadurski w sprawie legalizacji eutanazji, nie zgadzamy się ze sobą w 95 procentach. Pięć procent racji, które przyznaje mi Sadurski, to wspólne przeświadczenie, że trzeba dbać o wykluczenie "patologicznych nadużyć każdej ustawy".Według niego prawdopodobieństwo nadużyć nie może jednak być argumentem przeciw eutanazji. Podobnie argumentem przeciw istnieniu policji nie są błędy funkcjonariuszy, a argumentem przeciw sądownictwu przekupni sędziowie. To brzmi rozsądnie. A raczej brzmiałoby rozsądnie, gdyby nie pewien drobiazg. W przypadku eutanazji pomyłka nigdy nie zostanie naprawiona. Niewinna osoba, która umarła, życia nie odzyska. Zgadzam się, że człowiek może swoje życie uczynić lepszym lub gorszym, mądrzejszym lub głupszym. Ale nie ma moralnego prawa pozbawić się życia. Chciałbym wiedzieć, na mocy jakiej normy mam respektować niezbywalne i nienaruszalne prawo do decydowania o swoim życiu u innych, jeśli nie uważam, że życie jest dobrem samym w sobie, dobrem wiążącym również moją wolność? A oto punkt, w którym najwyraźniej widać, do czego musi doprowadzić rozumowanie Sadurskiego. Utożsamia on "prawo do decyzji o własnej śmierci" z "prawem do uzyskania pomocy lekarskiej w jej przeprowadzeniu". A co, jeśli lekarz w swoim sumieniu, zgodnie ze swoim kodeksem moralnym, uważa eutanazję za zabójstwo? Nie zamierzam nikomu narzucać "wzorca umęczonego heroizmu". Wszakże sądzę, że źle służy sprawie wolności ten, kto kwestionuje nienaruszalność wartości życia.
SEJM Do czego posłom służy regulamin Plagi sejmowe, czyli kto kogo przechytrzy Różowe kartki, których nie można kopiować, setki poprawek, brak kworum, odrzucanie własnych projektów, a wszystko to zgodne z przepisami. Wygląda na to, że w ostatniej grze parlamentarnej mniejsze znaczenie miały same podatki, a znacznie większe - kto kogo przechytrzy, korzystając z możliwości, jakie stwarza procedura. To już nie były prace legislacyjne, lecz spektakl polityczny emitowany w godzinach największej oglądalności, w którym obie strony zarzucały sobie nieczystą grę. Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest przecież organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. I chodzi nie tylko o ustawę o przyszłorocznych podatkach, ale nawet o budżetową na 2000 rok (poseł SLD Maciej Manicki podczas debaty nad podatkami stwierdził wprost, że ustawa podatkowa stwarza pracowitemu posłowi nieograniczone możliwości przedłużania toku legislacyjnego - tysiące przepisów, setki tabel, dziesiątki źle obliczonych liczb, a wszystko to do poprawy). - Ja też znam regulamin i jego słabości, piłka jeszcze w grze - mówił poseł Manicki z sejmowej trybuny podczas debaty podatkowej. I o to właśnie chodziło - o grę, której głównym narzędziem stał się regulamin. Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna, która jest dopiero na półmetku. Godziny pyskówek w sprawie porządku Meandry procedury były zawsze wykorzystywane przez posłów do innych celów niż zostały stworzone, a posłowie Sojuszu zazwyczaj posługiwali się regulaminem z dużą wprawą. W Sejmie X kadencji zwanym kontraktowym poseł Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej Janusz Szymański znany był z tego, że podczas sporów proceduralnych toczących się na sali plenarnej wychodził na trybunę z regulaminem Sejmu w ręku i dowodził, że taki lub inny wniosek jest nieregulaminowy. Wywoływało to konsternację większości posłów, szczególnie solidarnościowych, którzy wówczas dopiero zaczynali swoją karierę polityczną. Janusz Szymański przeszedł później do Unii Pracy (w Sejmie II kadencji) i znacznie rzadziej posługiwał się regulaminem, jednak posłowie Sojusz Lewicy Demokratycznej nadal doceniali znaczenie procedury w polityce parlamentarnej. Spory proceduralne były zmorą Sejmu I kadencji. Proste ustalanie porządku obrad trwało czasami kilka godzin i zdarzało się, że - z dziennikarskiego punktu widzenia - było najciekawszym punktem całego posiedzenia plenarnego. W owym czasie każdy poseł dwanaście godzin przed rozpoczęciem posiedzenia Sejmu miał prawo zgłosić do laski marszałkowskiej wniosek o poszerzenie porządku obrad o dodatkowy punkt. Każdy wnioskodawca miał prawo uzasadnić swój wniosek, a marszałek dopuszczał jeden głos za i jeden przeciw. Wszystko to działo się pierwszego dnia posiedzenia rano, gdy telewizja na żywo transmitowała obrady. Niejednokrotnie posłowie zgłaszali wnioski o poszerzenie porządku obrad z pełną świadomością, że zostaną one odrzucone. Chodziło wyłącznie o wywołanie dyskusji i przedstawienie swoich racji w tzw. czasie antenowym, na oczach dziesiątków tysięcy telewidzów. Gra o województwa W Sejmie II kadencji koalicja mająca miażdżącą przewagę nad opozycją ucięła wielogodzinne ustalanie porządku obrad. SLD z PSL były w stanie przegłosować wszystko z wyjątkiem odrzucenia weta prezydenta i wprowadzenia zmian do konstytucji. Jednak właśnie poprzednia koalicja wprowadziła zwyczaj pospiesznych prac nad projektami ustaw, forsowania projektów rządowych zgłaszanych w trybie pilnym i w znakomitej większości bez projektów aktów wykonawczych, choć marszałek Sejmu w zasadzie nie powinien był w ogóle dopuszczać do debaty nad takimi projektami. Nieraz też opozycja oskarżała koalicję o ucinanie dyskusji podczas prac w komisji i pospieszne przechodzenie do rozstrzygnięć. W tej kadencji parlamentu Sojusz Lewicy Demokratycznej niemalże od początku "uczył" posłów AWS, jakie znaczenie polityczne ma procedura sejmowa. Posłowie Akcji rzeczywiście wielu rzeczy musieli się nauczyć. Przed tegorocznym bojem podatkowym najbardziej spektakularne manipulowanie procedurą przez SLD miało miejsce podczas uchwalania nowego podziału administracyjnego państwa. Rząd chciał, aby Polska była podzielona na dwanaście dużych województw. Projekt ten bez zastrzeżeń poparła wyłącznie Unia Wolności. W AWS koncepcji podziału administracyjnego kraju było niemal do końca kilka. Koalicja nie była w stanie, aż do głosowań wypracować rozwiązania kompromisowego, popieranego zgodnie przez wszystkich posłów. W tej sytuacji Sojusz Lewicy Demokratycznej, który w zasadzie popierał siedemnaście województw, zręcznie wykorzystał brak jednomyślności w obozie rządzącym. Do ustawy o podziale administracyjnym kraju SLD zgłosił poprawki określające liczbę województw na 13, 14, 15, 16 i 17. Propozycja rządowa nie przeszła w pierwszym głosowaniu. Marszałek ogłosił przerwę, koalicja dogadała się, że województw będzie piętnaście i... SLD wycofał propozycję utworzenia piętnastu województw, aby uniemożliwić przyjęcie tego wariantu koalicji. Zmusiło to koalicję rządzącą do upokarzającego manewru - uchwalenia podziału kraju na dwanaście województw z zastrzeżeniem, że Senat niezwłocznie poprawi ustawę, uchwalając województw piętnaście. Jak wiadomo z powodu weta prezydenta, którego koalicja nie była w stanie oddalić, województw ostatecznie mamy szesnaście. Miller kontra Lipowicz Misterna gra SLD nie była pierwszą w tej kadencji Sejmu. Wcześniej Sojusz starał się torpedować przeniesienie ubiegłorocznych wyborów samorządowych z czerwca na wrzesień. Polegało to m.in. na zgłaszaniu nieoczekiwanych dla koalicji wniosków o odłożenie obrad. W lutym ubiegłego roku, podczas pierwszego czytania projektów ustaw o samorządzie powiatowym i samorządzie wojewódzkim, Leszek Miller niespodziewanie, już po zreferowaniu projektów, których było sześć, złożył wniosek o odroczenie debaty nad tym punktem "do czasu, gdy rząd uzupełni przedstawione projekty o rozwiązania zawierające omówienie szczegółowych kompetencji nowych jednostek administracyjnych oraz zasady finansowania tych jednostek". - Nie wiem, kiedy rząd potrafi to uczynić, ale żywię nadzieję, że szybko - mówił lider SLD. Mogłoby to rzeczywiście zablokować na pewien czas prace nad ustawami, gdyby nie refleks i zimna krew posłanki Ireny Lipowicz z UW, która - zgodnie z regulaminem - złożyła wniosek przeciwny (o kontynuowanie obrad) i uzasadniała go tak długo, aż na salę plenarną powróciło dostatecznie dużo posłów koalicyjnych i w głosowaniu odrzucili wniosek SLD. Mimo ponagleń ze strony posłów SLD Irena Lipowicz nie pozwoliła sobie przerwać i nie zeszła z trybuny sejmowej. - Przecież nie chodzi, proszę państwa, o to żeby stosować podstępy, lecz o to, żeby państwa wniosek rozpatrzyć z należytą starannością - argumentowała niewinnie. Jacek Rybicki wiceszef Klubu AWS wygłosił wówczas oświadczenie, w którym zaprotestował przeciwko łamaniu kultury politycznej przez Klub SLD. Niespełna miesiąc później, 4 marca, SLD zdołał przeforsować odłożenie dyskusji nad projektami ordynacji wyborczej do samorządów. Koalicja chciała poszerzyć porządek obrad o pierwsze czytanie projektów ordynacji do gmin, powiatów i województw. Sojusz złożył wniosek przeciwny, o niewprowadzaniu tego punktu do porządku obrad. Wynik głosowania bez wątpienia zaskoczył koalicję - za poszerzeniem porządku obrad opowiedziało się 170 posłów, a przeciw było 175 (25 się wstrzymało). W ten sposób projekty były omawiane dopiero dwa tygodnie później - 18 marca. Plagą tej kadencji parlamentu stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę. Korzystając z prawa zadawania pytań wnioskodawcom parlamentarzyści wygłaszają często długie oświadczenia poprzedzające samo zapytanie. W ten sposób każdy poseł może zabrać głos w dyskusji, omijając ustalone ograniczenie czasowe debaty. Dochodzi do tego, że pytania przedłużają niektóre dyskusje nawet o kilka godzin, co skutecznie burzy plan obrad Sejmu. Eliza Olczyk
Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest przecież organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna. Plagą tej kadencji stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę. Korzystając z prawa zadawania pytań wnioskodawcom wygłaszają często długie oświadczenia poprzedzające samo zapytanie. Dochodzi do tego, że pytania przedłużają niektóre dyskusje nawet o kilka godzin, co skutecznie burzy plan obrad Sejmu.
Nie poszukujmy dokumentów historycznych, które by mogły tragedię Jedwabnego zamienić w błahy epizod Banalizacja barbarzyństwa ABP JÓZEF ŻYCIŃSKI W 1990 r., gdy przyszedłem do Tarnowa jako biskup diecezjalny, żyło tam piękne wspomnienie Ottona Schimka, żołnierza Wehrmachtu rozstrzelanego na ziemi tarnowskiej za niesubordynację podczas drugiej wojny światowej. W romantycznej wersji jego śmierci opowiadano, że widząc niemoralny charakter wojny rozpętanej przez nazistów, odmówił strzelania do Polaków i zapłacił za to cenę własnego życia. Postać Schimka w okresie stanu wojennego inspirowała młodzież do protestów przeciw przemocy praktykowanej przez ówczesne władze. Na domniemany grób Schimka przyjeżdżali pielgrzymi z odległych rejonów Polski, by wyrazić szacunek dla młodego żołnierza, który głos sumienia cenił tak wysoko, że w warunkach pogardy dla zasad moralnych potrafił wyraźnie ujmować granicę między godnością a barbarzyństwem. Niektórzy marzyli wtedy, aby rozpocząć proces beatyfikacyjny Schimka i ukazać na jego przykładzie, że silne osobowości potrafią kierować się głosem sumienia nawet w skrajnie trudnych warunkach, gdy deptane są prawa człowieka. Z zamiaru tego trzeba było jednak zrezygnować, gdy otrzymałem dokumentację uzasadniającą wyrok sądu polowego, który skazał Schimka na karę śmierci. Jeśli wierzyć dokumentom sporządzonym na wewnętrzny użytek Wehrmachtu, przyczyna śmierci była znacznie mniej wzniosła, niż głosiła fama. Miało ją stanowić notoryczne włóczęgostwo lekceważące wszelkie zasady dyscypliny wojskowej. Kształtowana w popularnych opowieściach tęsknota za jedynym sprawiedliwym w Sodomie okazała się kolejny raz piękna, lecz odległa od życia. W tęsknocie tej odnajdujemy jednak ważną ekspresję naszych poszukiwań takich wzorców ludzkiej godności, w których nawet agresywna erupcja barbarzyństwa nie jest w stanie zniszczyć poczucia elementarnej ludzkiej solidarności. Godot zamiast Schimka Mieszkańcy Jedwabnego nie potrafili naśladować wzorców, które w popularnej opinii przypisywano Schimkowi. Nie znamy dokumentów, według których w tragiczny dzień usiłowaliby oni wyrazić elementarną solidarność z żydowskimi braćmi w człowieczeństwie. Można prowadzić w nieskończoność dyskusje, w jakim stopniu tamta barbarzyńska sytuacja była wynikiem nazistowskiej prowokacji, w jakim zaś wyrażała indywidualne odczucia polskich mieszkańców Jedwabnego. Nie zmienia to jednak faktu, że oczekiwanie w Jedwabnem na utrwalony w popularnych opowieściach styl Schimka okazało się ostatecznie czekaniem na Godota. Skłonny jestem sądzić, iż w pamiętnym dniu w Jedwabnem wśród tłumu gapiów, którzy patrzyli na przerażone postacie wijące się z bólu wśród płomieni ognia, krzyżowały się różnorodne odczucia. Jedni widzieli w konających niedawnych sympatyków bolszewickiej władzy, inni - lokalnych przedstawicieli małego biznesu, którzy jeszcze niedawno święcili sukcesy ekonomiczne. Nie brakło zapewne także takich, u których poczucie zażenowania łączyło się z bezsilnością wobec wszechpotężnego fatalizmu zdarzeń, na który niewielki wpływ mają mieszkańcy małych miasteczek. Próby matematycznego określania proporcji tych odczuć są z góry skazane na niepowodzenie. Niewiele wnoszą zresztą do moralnej oceny sytuacji, gdyż szalone byłyby sugestie, że mogą istnieć jakiekolwiek racje usprawiedliwiające zbiorowe palenie istot ludzkich w stodołach. Próby rekonstruowania tych mechanizmów psychologii tłumu, które byłyby w stanie złagodzić wymowę dramatu tamtej sytuacji, niewiele zmieniają, przez odwołanie bowiem do psychologii tłumu można próbować łagodzić najbardziej żenujące zachowania. Społeczność Jedwabnego nie stanowiła wszak jedynie anonimowego tłumu gapiów noszących w psychice ślady wcześniejszych urazów i uprzedzeń. Jej kulturowe środowisko winny określać również zasady etyki chrześcijańskiej. Żyjący tymi zasadami o. Maksymilian Kolbe potrafił w oświęcimskich warunkach oddać życie za skazanego na śmierć brata w człowieczeństwie. To prawda, że nie możemy oczekiwać, by mieszkańcy prowincjonalnych miasteczek praktykowali na co dzień heroizm, którego uczy przykład życia wielkich świętych. Istniały jednak powody, by w tamtych warunkach oczekiwać na tę podstawową ludzką solidarność, której zabrakło. W czasach programowego rozmywania wielu wartości granice między heroizmem a bestialstwem okazują się trudne do natychmiastowego określenia. Casus Jedwabnego stanowi ostrzeżenie dla tych wszystkich, którzy jako mistrzowie relatywizmu chcieliby programowo rozmywać te granice. Nawet jeśli demarkacja między dobrem a złem jest trudniejsza, niż zwykliśmy sądzić, przykład Jedwabnego ukazuje sytuację moralnego zła, w której tłumaczona bezsilnością obojętność rodzi zażenowanie i poczucie wstydu. Oswoić barbarzyństwo? Bezradna akceptacja barbarzyństwa jako metody działania rodzi w nas zarówno poczucie bezsilności, jak i pytanie: dlaczego tak łatwo można zaakceptować i oswoić prymitywne przejawy agresji wymierzonej przeciw drugiemu człowiekowi?. Pytanie to podejmowało już wiele osób pytających o mechanizmy banalizacji zła. Zmagał się z nim m.in. Szymon Wiesenthal na kartach "Słonecznika" (PIW 2000). W opisywanym przez niego środowisku małych, wylęknionych konformistów przeciętny Niemiec wyciszał w latach trzydziestych głos sumienia pragmatyczną zasadą: Musimy przecież jakoś żyć z Hitlerem, skoro robią to miliony innych. Sąsiedzi na nas patrzą. Patrzenie na sąsiadów, którzy współtworzyli bezmyślny tłum, ułatwiało wyciszanie sumień, przynajmniej na najbliższy okres. Dopiero po latach "dobrzy chłopcy" z mieszczańskich rodzin konkludowali w godzinie śmierci: "Nie urodziłem się mordercą. Zrobiono ze mnie mordercę...". Anonimowe "zrobiono" kojarzy się łatwo z Heideggerowskim "man". Zaciera ono kształt osobowej odpowiedzialności tych, którzy mogli skutecznie głosić ideologię nienawiści, korzystając z wygodnej obojętności najbliższego środowiska. Istnieją sytuacje, w których psychologicznie łatwa obojętność okazuje się przestępstwem. Aby wyciągnąć wnioski z bolesnego promieniowania barbarzyństwa, trzeba umieć stawiać osobistą odpowiedzialność moralną ponad anonimową mentalność tłumu, w którym na miejscu moralnych wyborów pojawia się bezmyślne kopiowanie konformizmu naszych bliźnich. Akceptacja barbarzyństwa może dotknąć przeciętnych ludzi, którzy bynajmniej nie zamierzają usprawiedliwiać ludobójstwa ani niszczyć humanistycznej kultury. Wiesenthal wspomina konkretnych esesmanów, którzy uwielbiali muzykę Bacha, Griega i Wagnera. Nawet znany z sadyzmu i okrucieństwa SS-untersturmfuhrer Richard Rokita ocierał wilgotne ze wzruszenia oczy, gdy słuchał "Żałobnego tanga" Nie było więc tak, by szaleńczy plan eksterminacji Żydów zrodził się ex nihilo jako wytwór czyjejś chorej psychiki; nie powstał on również z prostej pogardy dla kulturowego dziedzictwa Europy. Miał znacznie bardziej wyrafinowaną postać, w której obrońcy maniakalnych idei mogli nawet czasem występować w roli intelektualistów cytujących intelektualne autorytety, uznawane jako symbol odwagi i twórczego poszukiwania nowych szlaków. Cytowali wszak nie tylko rasistowską antropologię Gobineau, lecz również wielkie prace Heideggera czy Nietzscheańskie projekty nadczłowieka, których retoryka dziś jeszcze fascynuje tyle umysłów. Tła dla ich planów dostarczały szerokie kręgi konformistów, którzy pocieszali się w przypływach łatwego optymizmu, że Hitler zrobi najczarniejszą robotę, a potem "pójdzie w odstawkę", gdyż naród niemiecki jest zbyt wielki, by mógł na dłużej zawierzyć swą przyszłość psychopatom. Tło takie stanowiły również wpływowe kręgi intelektualne, które tworzyły klimat, w jakim absurd, barbarzyństwo czy sadyzm traciły swój dotychczasowy sens i mogły stawać się fundamentem nowego świata, wznoszonego przez ubermenschów wyzwolonych zarówno z elementarnej logiki, jak i tradycyjnie rozumianej moralności. Ostatecznie promieniowanie barbarzyństwa dotykało mieszkańców prowincjonalnych miasteczek, którzy wyciszali spokojnie sumienia, powołując się na autorytet tych, którzy występowali w roli ostatecznych ekspertów od kwestii żydowskiej. Ludobójstwo - zbanalizowane na pewnym etapie społecznej kontroli - generowało reakcję łańcuchową, której zasięg wykraczał poza granice systemów politycznych i tradycji kulturowych. Doraźne zanieczyszczenie środowiska intelektualnego przez ignorowanie prawdy i odpowiedzialności moralnej stworzyło klimat swobodnego rozwoju wszelkich patologii, włącznie z usprawiedliwianiem barbarzyństwa przez małomiasteczkowe środowiska, które wcześniej dowiadywały się o barbarzyństwie jedynie z lektury gazet. Antropologia empiryczna Dramat Jedwabnego niesie gorzką lekcję prawdy o człowieku. Jest ona szczególnie gorzka dla tych, którzy chcieliby traktować barbarzyństwa nazizmu tylko jako lokalną fluktuację ludobójstwa, przerażająco obcą dla reprezentatywnej reszty rodziny ludzkiej. Okazuje się, że prawda o naturze człowieka jest znacznie bardziej złożona. Ofiary przemocy doświadczające barbarzyńskiej agresji mogą łatwo przyzwyczaić się do tej ostatniej, by stosować nową agresję wobec niewinnych. Spirala zła nie zna ograniczeń etnicznych i nie wolno nam traktować żadnego środowiska jako niewrażliwego na promieniowanie prymitywizmu. Ta gorzka prawda chroni przed ideologicznymi złudzeniami, w których niektórzy próbują absolutyzować więzy krwi czy wspólnotę kulturową. Nie wolno traktować tych wartości jako współczesnych bożków, gdyż podatność natury ludzkiej na zło przekracza wszelkie granice bliskich nam klasyfikacji. Czy doświadczenie tej gorzkiej prawdy nie musi prowadzić do pesymizmu albo nawet relatywizmu, w którym załamuje się nasza wiara w człowieka? Uważam, że nie. Bolesną prawdę o całej złożoności natury człowieka możemy poznawać choćby z biblijnej historii króla Dawida. Król Dawid, autor pełnych poezji psalmów, nie potrafił kierować się głosem sumienia, gdy na horyzoncie jego życia pojawiła się Betszeba (2 Księga Samuela, rozdz. 11). Zawirował jego świat i w doświadczeniu sytuacji granicznej legł w gruzach cały system uznawanych wcześniej wartości. Promieniowanie zła, przybierające postać reakcji łańcuchowej, skłoniło go do intryg, w których wyniku mąż Betszeby Uriasz zapłacił cenę życia (2 Sm. 11, 15 - 17). Ilu Uriaszów powinien zniszczyć Dawid, byśmy patrzyli na jego dramat w podobny sposób, jak patrzymy na tragedię Jedwabnego? Istotnym składnikiem postawy Dawida pozostaje to, iż potrafił uznać swą winę. Dawid rzekł do Natana: Zgrzeszyłem wobec Pana. Natan rzekł Dawidowi: Pan odpuszcza ci też twój grzech (2 Sm. 12, 13n). Znamienne jest, że Dawid nie usiłuje szukać czynników usprawiedliwiających jego czyn. Nie przytacza argumentów, że znalazł się w jakościowo nowej sytuacji, w której stracił głowę i zagubił elementarne poczucie odpowiedzialności moralnej. Jego stwierdzenie "zgrzeszyłem wobec Pana" pozostaje czytelnym, po męsku przyjętym, znakiem odpowiedzialności moralnej. Wyzwala ono ze złudzeń, że istnieją osoby, a może nawet narody, które są wyłącznie krystalicznym uosobieniem dobra moralnego. Dobro jest w naszym realnym świecie wymieszane ze złem, podobnie jak w życiu króla Dawida. Nie zwalnia to jednak z odpowiedzialności moralnej ani nie czyni obojętności na zło cnotą. Dlatego też nie poszukujmy jakichś wyimaginowanych dokumentów historycznych, które by mogły tragedię Jedwabnego zamienić w błahy epizod. Dokumenty takie nie mogą istnieć, bo śmierci niewinnych istot nie można nigdy sprowadzać do rangi epizodu. Dzisiaj potrzeba, byśmy modlili się za ofiary tego mordu, okazując tę solidarność ducha, której zabrakło w godzinie ich rozstania z ziemią ojców, na której żyli. Potrzeba, byśmy - w imieniu społeczności tych, którzy obojętnie patrzyli na ich śmierć - powtórzyli krótkie Dawidowe: "Zgrzeszyłem wobec Pana"; niezależnie od tego, czy jakikolwiek protest obserwatorów mógł okazać się skuteczny w tamtej sytuacji. Tekst ukazuje się w marcowej "Więzi".
Skłonny jestem sądzić, iż w pamiętnym dniu w Jedwabnem wśród tłumu gapiów, którzy patrzyli na przerażone postacie wijące się z bólu wśród płomieni ognia, krzyżowały się różnorodne odczucia. Jedni widzieli w konających niedawnych sympatyków bolszewickiej władzy, inni - lokalnych przedstawicieli małego biznesu, którzy jeszcze niedawno święcili sukcesy ekonomiczne. Nie brakło zapewne także takich, u których poczucie zażenowania łączyło się z bezsilnością wobec wszechpotężnego fatalizmu zdarzeń, na który niewielki wpływ mają mieszkańcy małych miasteczek. Próby matematycznego określania proporcji tych odczuć są z góry skazane na niepowodzenie. Niewiele wnoszą zresztą do moralnej oceny sytuacji, gdyż szalone byłyby sugestie, że mogą istnieć jakiekolwiek racje usprawiedliwiające zbiorowe palenie istot ludzkich w stodołach. To prawda, że nie możemy oczekiwać, by mieszkańcy prowincjonalnych miasteczek praktykowali na co dzień heroizm, którego uczy przykład życia wielkich świętych. Istniały jednak powody, by w tamtych warunkach oczekiwać na tę podstawową ludzką solidarność, której zabrakło. Nawet jeśli demarkacja między dobrem a złem jest trudniejsza, niż zwykliśmy sądzić, przykład Jedwabnego ukazuje sytuację moralnego zła, w której tłumaczona bezsilnością obojętność rodzi zażenowanie i poczucie wstydu. Istnieją sytuacje, w których psychologicznie łatwa obojętność okazuje się przestępstwem. Aby wyciągnąć wnioski z bolesnego promieniowania barbarzyństwa, trzeba umieć stawiać osobistą odpowiedzialność moralną ponad anonimową mentalność tłumu, w którym na miejscu moralnych wyborów pojawia się bezmyślne kopiowanie konformizmu naszych bliźnich. Dramat Jedwabnego niesie gorzką lekcję prawdy o człowieku. Jest ona szczególnie gorzka dla tych, którzy chcieliby traktować barbarzyństwa nazizmu tylko jako lokalną fluktuację ludobójstwa, przerażająco obcą dla reprezentatywnej reszty rodziny ludzkiej. Dobro jest w naszym realnym świecie wymieszane ze złem. Nie zwalnia to jednak z odpowiedzialności moralnej ani nie czyni obojętności na zło cnotą. Dlatego też nie poszukujmy jakichś wyimaginowanych dokumentów historycznych, które by mogły tragedię Jedwabnego zamienić w błahy epizod. Dokumenty takie nie mogą istnieć, bo śmierci niewinnych istot nie można nigdy sprowadzać do rangi epizodu.
LEKARZE Odpowiedzialność cywilna Od niedbalstwa do błędu JAROSłAW CHAŁAS Mimo upływu czasu wciąż jestem poruszony artykułem "Bezprecedensowy proces. Kardiochirurg twierdzi, że igły nie zagrażają życiu pacjentki" ("Rzeczpospolita" z 14 lutego 1997 r.) Dlatego pragnę wrócić do tematu. Nie od dziś dostrzegam znaczący wzrost zainteresowania tematyką nazwijmy to "lekarską". Jest, jak sądzę, kilka tego przyczyn. Należą do nich słusznie skądinąd nagłośnione przez media żądania środowiska lekarskiego dotyczące poprawy sytuacji finansowej w służbie zdrowia oraz odmawianie świadczenia usług leczniczych przez lekarzy państwowej służby zdrowia (zabiegi przerywania ciąży). Wydaje mi się, że rozbudzi to w nas poczucie podmiotowości w stosunkach z lekarzami. Pacjent, którym przecież każdy z nas był i z pewnością będzie jeszcze nieraz, ma wiele praw, których respektowania może nie tylko oczekiwać, ale wręcz żądać. Czas zatem uświadomić sobie, że o swe prawa należy walczyć. Dobrowolna z nich rezygnacja skazuje nas na przedmiotowe traktowanie w sytuacjach, w których z naturalnych przyczyn jesteśmy bezradni. Zwiększenie oczekiwań pacjentów w stosunku do lekarzy jest zjawiskiem korzystnym dla jednych i drugich. Z jednej strony wymusi poprawę poziomu usług świadczonych w tak delikatnej materii, jaką jest nasze zdrowie i życie, z drugiej zaś, siłą rzeczy, podniesie prestiż tego zawodu, a w konsekwencji da zasłużoną satysfakcję. Nie zamierzam polemizować z wypowiedziami pana profesora T. Brossa, który w rozmowie z dziennikarzem stwierdził, że "pozostawienie igieł w worku osierdziowym nie stanowi zagrożenia dla życia pacjentki", gdyż to on jest specjalistą, ale już pogląd, że pacjentka nie ma podstaw do żądania odszkodowania, wywołuje mój żywy sprzeciw. Ani sobie, ani nikomu (także panu profesorowi Brossowi) nie życzę obcego ciała w sercu, pragnę więc poruszyć przede wszystkim temat odpowiedzialności cywilnej lekarza oraz podstaw prawnych zadośćuczynienia. To być może każe zwrócić baczniejszą uwagę na "przedmiot" poddany leczeniu czy operacji, którym jest człowiek mogący skutecznie upomnieć się o swe prawa, naruszone wskutek niedbalstwa czy niewiedzy lekarzy. Podstawa odpowiedzialności cywilnoprawnej lekarza może być różna, w zależności chociażby od tego, czy świadczy usługi lecznicze w np. zakładzie opieki zdrowotnej lub spółdzielni lekarskiej (pozostając w stosunku pracy w rozumieniu art. 22 § 1 kodeksu pracy), czy też wykonuje prywatną praktykę. W pierwszym wypadku obowiązuje odpowiedzialność ex delicto (wyrządzenie szkody na osobie jest czynem niedozwolonym). Jej zasady uregulowano w art. 415 i nast. kodeksu cywilnego. W drugim zaś - ex contractu (lekarz zawiera bowiem z pacjentem umowę o świadczenie usług leczniczych), czyli odpowiedzialność z art. 471 i nast. k.c. W grę może wchodzić również zbieg obu rodzajów odpowiedzialności. Przesłankami warunkującymi powstanie odpowiedzialności lekarza są: wyrządzenie szkody, wina lekarza oraz związek przyczynowo-skutkowy między zachowaniem lekarza a powstaniem szkody. Szkodą jest każdy uszczerbek na dobrach prawnie chronionych. Może ona przyjąć postać szkody majątkowej lub niemajątkowej. Szkodę majątkową może stanowić m.in. uszkodzenie ciała lub rozstrój zdrowia, straty wynikłe z całkowitej lub częściowej utraty zdolności do pracy zarobkowej, koszty leczenia, utrata dochodów, koszty związane z przekwalifikowaniem itd. Jest to bowiem uszczerbek na osobie lub w mieniu. Szkodę niemajątkową, rozumianą jako doznana krzywda, stanowią cierpienia fizyczne i moralne będące wynikiem błędów lekarza lub przeprowadzenia zabiegu wykraczającego poza zgodę udzieloną przez pacjenta. Brak bowiem zgody pacjenta jest wystarczającą przesłanką dla roszczenia odszkodowawczego. "Funkcjonowanie w praktyce lekarskiej zasady wzajemnego zaufania lekarza i pacjenta nie może prowadzić zbyt daleko. Zdrowie człowieka także ustawowo (art. 23 k.c.) zostało zaliczone do jego dóbr osobistych i poza szczególnymi wypadkami do chorego musi należeć podjęcie świadomej decyzji co do stosowania zwłaszcza niekonwencjonalnych zabiegów i metod leczenia, które wiążą się z istotnym ryzykiem dla jego organizmu" (wyrok SN z 14 czerwca 1983 r., IV CR 150/83, nie publikowany). W doktrynie przyjęto, że wina to dwa razem występujące elementy: obiektywny i subiektywny. Obiektywny element winy to szeroko rozumiana "bezprawność" postępowania, czyli zachowanie niezgodne z obowiązującymi normami: nakazami i zakazami (prawnymi, etycznymi). Subiektywny zaś element winy ujmowany jest jako "wadliwość" postępowania, oceniana przez ustalenie możliwości postawienia sprawcy zarzutu, że podjął i wykonał niewłaściwą decyzję, a w określonych sytuacjach - że nie uczynił tego, co należało, choć mógł i powinien (na tej podstawie ocenia się stopień winy: umyślność bądź niedbalstwo). Lekarzom stawia się szczególnie wysokie wymagania, gdy idzie o dokładanie należytej staranności, sumienność oraz poziom prezentowanej wiedzy. Przedmiotem działalności lekarza jest wszak materia tak delikatna jak zdrowie i życie pacjentów. Jego błędne działania pociągają za sobą najdotkliwsze i najdalej idące konsekwencje (pogląd taki ugruntowało orzeczenie SN z 7 stycznia 1966 r., ICR 369/65, OSPiKA 1960, poz. 278). Z tych też powodów właśnie na lekarza spada odpowiedzialność za jego błędy. Zarówno w reżimie odpowiedzialności ex delicto, jak i ex contractu (należytą staranność lekarza prowadzącego praktykę prywatną ocenia się z uwzględnieniem zawodowego charakteru jego działalności) lekarz odpowiada za każdy stopień winy, tzn. nie tylko za umyślność działania, ale także za niedbalstwo, tj. niedołożenie należytej (a nawet szczególnej) staranności, ostrożności. Obowiązek udowodnienia zaistnienia przesłanek dla roszczenia odszkodowawczego obciąża pacjenta. Udowodnienie winy lekarza jest z reguły niezwykle trudne, bo pacjent pozbawiony jest przede wszystkim wiedzy medycznej, ale często także dostępu do rzetelnych informacji o zastosowanej wobec niego terapii oraz przebiegu leczenia. W razie istnienia zobowiązania rezultatu (np. operacja plastyczna nosa) lekarza obciąża jednak domniemanie winy. Oznacza to przeniesienie na niego ciężaru udowodnienia braku przesłanek, od których zależy jego odpowiedzialność. Podobnie jest, gdy szkoda spowodowana została działaniami nie wchodzącymi w zakres pojęcia "sztuka lekarska". Dotyczy to m.in. takich działań jak dokonanie zabiegu bez zgody pacjenta lub - powołane na wstępie - pozostawienie ciała obcego w polu operacyjnym. W doktrynie prawa obowiązuje pogląd, że pozostawienie ciała obcego traktuje się jako niedbalstwo. Został on utrwalony w orzecznictwie (orzeczenie SN z 17 lutego 1967 r., I CR 435/66, OSN 1967, poz. 177): "Zaniedbanie polegające na niezapewnieniu pacjentowi opieki wykwalifikowanego lekarza i pozostawieniu po operacji w zszytej ranie środków opatrunkowych nie może być traktowane jako błąd w sztuce lekarskiej. Zaniedbanie takie należy ocenić jako niedopełnienie ze strony ordynatora i lekarza dokonującego operacji zachowania należytej staranności przy wykonywaniu swych funkcji (...)". Spotyka się w doktrynie również odmienny pogląd, według którego nie można przyjąć takiego stanowiska, gdy lekarz posłużył się nieodpowiednim narzędziem, które na skutek niewłaściwego zastosowania złamało się bądź odłamało, pozostając w organizmie ludzkim. To bowiem jest błędem sztuki lekarskiej, tzn. postępowaniem sprzecznym z uznanymi zasadami wiedzy medycznej. W odczuciu prof. T. Brossa ani to, ani brak możliwości usunięcia igieł nie rodzi po stronie pacjentki uzasadnionych roszczeń odszkodowawczych. Zwłaszcza że, jak twierdzi profesor, lekarze, przy pełnym zaskoczeniu, dowiedzieli się o tym dopiero teraz. Brzmiałoby to groteskowo, gdyby nie tragedia, jaką przeżywa owa kobieta, oraz fakt, że pogląd ów wyraża znakomity lekarz. Jeśli bowiem takie jest stanowisko znakomitości lekarskiej, to jaką świadomość etyczną prezentują osoby o niższych walorach zawodowych? Podobną sprawę rozpatrywał SN. Była zresztą przytaczana i rozpatrywana szerzej w pracach prof. dr hab Mirosława Nesterowicza. SN w orzeczeniu z 25 lutego 1972 r. (II CR 610/71, OSPiKA 1972, poz. 210), rozpatrując sprawę pozostawienia pod powłoką czaszki odłamka narzędzia chirurgicznego, odkrytego przypadkowo po siedmiu latach (przy czym nie wystąpiły żadne powikłania pooperacyjne lub późniejsze dolegliwości) zasądził na rzecz pacjenta zadośćuczynienie za doznaną krzywdę, przyjmując, że "powód może żywić uzasadnione obawy co do możliwości powstania ujemnych następstw dla jego zdrowia, a to spowodowało i permanentnie powoduje rozstrój psychiczny". Nie można mieć wątpliwości, iż świadomość posiadania igieł w sercu (bo tak jest to powszechnie rozumiane i potocznie postrzegane przez pacjenta nie mającego wiedzy medycznej pana profesora, która zapewniłaby mu równie głęboki spokój) jest tragedią. Doradzam wysilenie wyobraźni i postawienie się w sytuacji pacjentki. Mam nadzieję, że ta i jej podobne publikacje uzmysłowią, w większym niż dotychczas stopniu, że lekarz ponosi odpowiedzialność za proces leczenia, a w związku z tym jego pacjentom przysługują konkretne prawa. Autor jest radcą prawnym w Kancelarii Prawnej "Bentkowski, Chałas & Wysocki" w Warszawie
Mimo upływu czasu wciąż jestem poruszony artykułem "Bezprecedensowy proces. Kardiochirurg twierdzi, że igły nie zagrażają życiu pacjentki". Dlatego pragnę wrócić do tematu. Nie zamierzam polemizować z wypowiedziami pana profesora T. Brossa, który stwierdził, że "pozostawienie igieł w worku osierdziowym nie stanowi zagrożenia dla życia pacjentki", gdyż to on jest specjalistą, ale już pogląd, że pacjentka nie ma podstaw do żądania odszkodowania, wywołuje mój żywy sprzeciw.pragnę poruszyć przede wszystkim temat odpowiedzialności cywilnej lekarza oraz podstaw prawnych zadośćuczynienia. Podstawa odpowiedzialności cywilnoprawnej lekarza może być różna, ex delicto i ex contractu. Przesłankami warunkującymi powstanie odpowiedzialności lekarza są: wyrządzenie szkody, wina lekarza oraz związek przyczynowo-skutkowy między zachowaniem lekarza a powstaniem szkody.Lekarzom stawia się szczególnie wysokie wymagania, gdy idzie o dokładanie należytej staranności, sumienność oraz poziom prezentowanej wiedzy. Przedmiotem działalności lekarza jest wszak zdrowie i życie pacjentów. Z tych też powodów lekarz odpowiada za każdy stopień winy, tzn. nie tylko za umyślność działania, ale także za niedbalstwo.W doktrynie prawa obowiązuje pogląd, że pozostawienie ciała obcego traktuje się jako niedbalstwo. W odczuciu prof. T. Brossa to nie rodzi po stronie pacjentki uzasadnionych roszczeń odszkodowawczych. Brzmiałoby to groteskowo, gdyby nie tragedia, jaką przeżywa owa kobieta, oraz fakt, że pogląd ów wyraża znakomity lekarz. Podobną sprawę rozpatrywał SN. rozpatrując sprawę pozostawienia pod powłoką czaszki odłamka narzędzia chirurgicznego, zasądził na rzecz pacjenta zadośćuczynienie za doznaną krzywdę, przyjmując, że "powód może żywić uzasadnione obawy co do możliwości powstania ujemnych następstw dla jego zdrowia, a to spowodowało i permanentnie powoduje rozstrój psychiczny".
GOSPODARKA Nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy Dysonanse rozwoju RYS. ALICJA KRZETOWSKA HENRYKA BOCHNIARZ Skutki polskiej przemiany w sferze gospodarki są zaskakujące: prywatne firmy tworzą dziś 75 procent PKB, zatrudniają 70 procent wszystkich pracowników i mają 79-procentowy udział w eksporcie. Tej dominującej pozycji w gospodarce nie towarzyszą proporcjonalne wpływy w sferze polityki i miejsce w społecznej hierarchii. Dysonans stał się tak poważny, że wśród pracodawców i przedsiębiorców pojawił się nawet kontrowersyjny pomysł stworzenia własnej reprezentacji politycznej, własnej partii, która miałaby artykułować interesy tej grupy wobec gremiów politycznych. To pokazuje, jak bardzo przedsiębiorcy są zdeterminowani w poszukiwaniu swojego miejsca w rzeczywistości społecznej i politycznej. W obecnym układzie czują się niedobrze: stali się motorem polskich przemian, a jednocześnie nie są akceptowani - na listach grup cieszących się społecznym uznaniem i autorytetem zajmują ostatnie miejsca. Układ czy system Jest to po części efekt zaszłości: wybierania dróg na skróty, omijania prawa, chorób wieku dziecięcego polskiego kapitalizmu, które, choć dotyczą przecież marginesu, chętnie są przenoszone na wszystkich przedsiębiorców. Częściowo to skutek politycznego populizmu, który wolny rynek i przedsiębiorców czyni odpowiedzialnymi za biedę, bezrobocie, słabość służby zdrowia, edukacji czy wysoką przestępczość. W ślad za tym podejmuje się decyzje niejednokrotnie podważające prawne i ekonomiczne podstawy bytu i rozwoju firm. Z jednej strony głosi się deklaracje o konieczności utrzymania tempa wzrostu gospodarczego i potrzebie walki z bezrobociem, z drugiej - narzuca coraz wyższe koszty pracy, coraz wyższe podatki, coraz większe obciążenia, które pogarszają konkurencyjność polskiej gospodarki nie tylko wobec krajów Unii Europejskiej, ale i sąsiadów, podobnie jak my dopiero do niej aspirujących. To efekt układu: dwie główne siły polityczne w kraju o gospodarce kapitalistycznej stanowią partie o zapleczu związkowym. Trudno im, wobec bliskiej perspektywy wyborczej, decydować się na niepopularne rozwiązania systemowe, a tylko takie na dalszą metę mogą zapewnić rozwój. Jednak bez partnerskich stosunków z owymi siłami pozycja przedsiębiorców i pracodawców nie zmieni się, nie określimy priorytetów społecznych, gospodarczych czy prawnych. Dlatego, moim zdaniem, stworzenie partii przedsiębiorców niczego tu nie poprawi, a tylko pogorszy, umocni bowiem i tak już klasowy układ sceny politycznej. Zabiegi przedsiębiorców o dobre prawo gospodarcze zamienią się w walkę polityczną, w walkę o władzę, która przy nielicznym elektoracie, mimo siły ekonomicznej biznesu, musi być przegrana. Większość polskich przedsiębiorców i pracodawców tkwi w przekonaniu, że nadal zwyciężają "gospodarka układowa" i klientelizm polityczny, że nie rozwiązania legislacyjne, a dobry układ towarzyski czy korupcyjny zapewnią konkurencyjność firmie. I co gorsza na bliską metę w części przypadków tak jest. Niestety ciągle wielu przedsiębiorców zapytanych, czy warto walczyć o zmianę złego prawa, która wymaga ich zaangażowania i czasu, odpowiada, że nie warto, a taniej i szybciej będzie, jeśli oni się przystosują, nawet jeśli wymaga to jakichś kombinacji, poddania się absurdowi. Taki jest skutek niewiary w sprawność i rzetelność systemu politycznego, ale też braku perspektywicznego myślenia. Tylko zmiany systemowe mogą stworzyć realne podstawy gospodarczej pomyślności. Pakt dla pracy Trudno dziwić się tej niewierze w racjonalność decyzji politycznych. Każdy dzień przynosi bowiem nowe dowody dominacji krótkowzrocznego populizmu, który stał się podstawą działań politycznych i sejmowych głosowań. Kuriozalnym przykładem jest batalia o nowelizację kodeksu pracy. Nie da się tworzyć nowych miejsc pracy i walczyć z bezrobociem przy wzrastających kosztach i dążeniu do utrzymania wszelkich możliwych gwarancji socjalnych. W przekonaniu części polityków, szczególnie z partii związkowych, cud może się jednak zdarzyć. Rząd skierował do Sejmu nowelizację kodeksu pracy uwzględniającą zaledwie dwa spośród kluczowych czternastu postulatów pracodawców, które miały obniżać koszty i uelastycznić stosunki pracy. Równocześnie w Sejmie będzie głosowany projekt poselski skracania tygodniowej normy czasu pracy z 42 do 40 godzin, pięć dni w tygodniu, i traktowania wolnych sobót jak niedziel i świąt. W efekcie koszty pracy zamiast maleć, wzrosną co najmniej o 7,5 proc., zaś dla firm o czterobrygadowym systemie pracy o 10,5 proc. Gdzie tu logika, gdzie liczenie się z realiami społecznymi i gospodarczymi? W deklaracjach Sejm chce zmniejszenia bezrobocia i szybkiego wzrostu gospodarczego, a równocześnie przyjmuje regulacje, których skutki dla gospodarki będą fatalne. Ile umów, kontraktów i planów biznesowych nie zostanie dotrzymanych, jeśli praktycznie z dnia na dzień koszty pracy wzrosną od 7,5 - 10,5 proc.? Tak znaczące skrócenie czasu pracy i wolne soboty z pewnością nie przyniosą wzrostu eksportu, nie poprawią efektywności gospodarowania, nie zmniejszą bezrobocia. Zgubne gwarancje Postulat "Solidarności" sprzed dwudziestu lat z pewnością zasługuje na uwagę. Trzeba jednak wyraźnie ocenić, czy możemy go zrealizować. Czy Polskę stać już dziś na takie rozwiązanie, skoro godzina pracy kosztuje więcej niż na Węgrzech czy w Czechach, efektywnie pracujemy w roku o 150 godzin mniej niż Brytyjczycy, produktywność netto w przeliczeniu na jednego pracownika jest siedmiokrotnie niższa niż w USA, a produkt krajowy brutto na obywatela sięga ledwie jednej trzeciej średniej w Unii Europejskiej. Która firma jest w stanie konkurować w takich warunkach? Kto będzie tworzył coraz droższe miejsca pracy? Kto będzie ryzykował przyjmowanie nowych pracowników, których nawet w trudnej sytuacji zakładu pracy nie sposób zwolnić! Wysokie koszty pracy to ryzyko nie tylko pracodawców, ale i samych pracowników, i to nie tylko tych, którzy pracę mają, lecz przede wszystkim tych, którzy są bezrobotni, w znacznej części długotrwale. Decydując się na podnoszenie kosztów, trzeba myśleć także o ich interesie. W zaciszu komisji sejmowych przyjęto i inne rozwiązania normujące stosunki zbiorowe pracy. Związki zawodowe narzekają, że w Polsce mało jest układów zbiorowych pracy, szczególnie branżowych i ponadzakładowych. To prawda. Jak ma być inaczej, skoro w świetle obowiązującego prawa takie układy są praktycznie nierozwiązywalne! Można w Polsce się rozwieść, ale układu zbiorowego pracy skutecznie wypowiedzieć nie można. W ten sposób związkowi politycy wyobrażają sobie gwarancje socjalne dla swoich członków. W taki sposób odpowiadają na dylemat wielu firm: czy lepiej racjonalizować zatrudnienie i utrzymać firmę, choć z mniejszą załogą, czy też bankrutować, skutkiem czego wszyscy pójdą na bruk. Przegrana pracodawców jest w rzeczywistości przegraną pracowników: nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy, a więc bezrobocie się nie zmniejszy. Tylko czy związkowi politycy powiedzą o tym członkom swoich związków zawodowych, czy tylko będą powiewać sztandarami, że oto znowu spełnili obietnice, choć na wyrost i na cudzy rachunek? Siła złego Podobnie dzieje się z podatkami. Z jednej strony proponuje się obniżenie stawek podatkowych, z drugiej poszerza kategorie kosztów, które nie mogą stać się kosztem uzyskania przychodu. W efekcie, nawet przy niższej stopie, podatki są wyższe. I tak na każdym kroku. W pomysłach dotyczących nowelizacji ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy, inspektor pracy stał się nie tylko kontrolerem, ale i prokuratorem, sędzią, a nawet komornikiem. Jeśli uzna, że pracodawca zalega wobec pracownika z należnościami, sam miałby wydawać postanowienie w tej sprawie i sam wydać tytuł wykonawczy zajmujący konto pracodawcy. Nowelizacja ustawy o ubezpieczeniu społecznym nakazuje pracodawcom elektroniczne przekazywanie danych do ZUS, co dla najmniejszych firm oznacza bezwzględny nakaz zakupu komputera i odpowiedniego oprogramowania. Teraz coraz głośniej o podwyższeniu składki na ubezpieczenia zdrowotne i składki na ubezpieczenia wypadkowe. Tu opowieści o obniżaniu podatków, a tylnymi drzwiami - kolejne obciążenia. Farmaceutom niemal z dnia na dzień zmniejsza się marże na leki importowane z 14 na 11 proc., i to, wedle opinii prawników PKPP, w drodze niekonstytucyjnego rozporządzenia ministra finansów. W projekcie nowelizacji ustaw podatkowych w zakresie leasingu ustawodawca chce przenieść na leasingobiorcę odpowiedzialność za nabycie przez leasingodawcę ulgi podatkowej. W takim przypadku rata leasingowa nie mogłaby być kosztem uzyskania przychodu. W uzasadnieniach wielu kosztownych dla firm regulacji autorzy powołują się na dyrektywy Unii Europejskiej, tylko jeśli je sprawdzić, okazuje się, że albo one są mniej rygorystyczne, albo mają dłuższe okresy przejściowe, albo nie są dyrektywą, lecz zaleceniem. Ani ministerstwa, ani rząd, ani parlament nie sumują obciążeń, jakie w ostateczności spadają na przedsiębiorcę. Za każdym razem w przedłożeniu znajduje się uwaga na temat skutków ustawy dla budżetu państwa. Zdaniem pracodawców i przedsiębiorców każdorazowo powinno się także szacować skutki, jakie po nowych regulacjach poniosą przedsiębiorcy. Docenić pracodawców Nieustanna walka przedsiębiorców i pracodawców jest między innymi skutkiem słabości dialogu społecznego w Polsce. Ten dialog bardziej przypomina targi o dzielenie krótkiej kołdry, w których zawsze zwycięża liczniejszy, niż rzeczywistą dyskusję związaną z wyborami priorytetów społecznych i gospodarczych, z wyznaczaniem strategii i taktyki rozwoju, z poszukiwaniem rozwiązań doraźnych i przyszłych. Jedna z przyczyn leży w tym, że dialog toczy się bez głównych sprawców gospodarczego rozwoju - prywatnych pracodawców i przedsiębiorców. Działająca dziś Komisja Trójstronna i jej skład nie odpowiadają ani społecznej, ani gospodarczej rzeczywistości Polski. Dlatego tak ważne jest, by nowe ustawowe regulacje dotyczące Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych, jakie trafiły do Sejmu, przełamały ten impas. Kluczową kwestią staje się skład komisji, dopuszczenie do dialogu nowych partnerów społecznych, szczególnie po stronie pracodawców. Utrzymywanie monopolu Konfederacji Pracodawców Polskich oznaczałoby konserwowanie starej komisji z wszystkimi negatywnymi konsekwencjami. To w końcu ta konfederacja, która działa od ponad dziesięciu lat, jest odpowiedzialna za tak daleką marginalizację pracodawców, za dzisiejszą bezsilność. Rozczarowanie zbyt drapieżnym w społecznym odczuciu kapitalizmem, choć bardzo subiektywne i oderwane od prawdziwych kosztów bezpieczeństwa socjalnego realnego socjalizmu, jest faktem, z którym nawet najzagorzalsi zwolennicy wolnego rynku muszą się liczyć. Z kolei pozbawianie przedsiębiorców i pracodawców poczucia podmiotowości i sprowadzanie ich roli do roli przysłowiowego chłopca do bicia kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i logiką rozwoju. W dialogu społecznym, jeśli ma być skuteczny, muszą być także poruszone te zasadnicze kwestie. Potrzebna jest dyskusja o tym, w jaki sposób ta grupa społeczna ma uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym. Minione dziesięć lat transformacji udowodniło, że jest to grupa odpowiedzialna, świadoma swojej, nie tylko biznesowej, misji. Grupa coraz częściej nie bacząca na kryteria ekonomiczne, wspierająca edukację, służbę zdrowia, kulturę, lokalne inicjatywy samorządowe, lokalne organizacje. Tę odpowiedzialność trzeba docenić, trzeba zaakceptować. Autorka jest prezydentem Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych, wiceprezesem Polskiej Rady Biznesu.
Skutki polskiej przemiany w sferze gospodarki są zaskakujące: prywatne firmy tworzą dziś 75 procent PKB, zatrudniają 70 procent wszystkich pracowników i mają 79-procentowy udział w eksporcie. Tej dominującej pozycji w gospodarce nie towarzyszą proporcjonalne wpływy w sferze polityki i miejsce w społecznej hierarchii.Dysonans stał się tak poważny, że wśród pracodawców i przedsiębiorców pojawił się nawet kontrowersyjny pomysł stworzenia własnej reprezentacji politycznej, własnej partii, która miałaby artykułować interesy tej grupy wobec gremiów politycznych. To pokazuje, jak bardzo przedsiębiorcy są zdeterminowani w poszukiwaniu swojego miejsca w rzeczywistości społecznej i politycznej. W obecnym układzie czują się niedobrze: stali się motorem polskich przemian, a jednocześnie nie są akceptowani - na listach grup cieszących się społecznym uznaniem i autorytetem zajmują ostatnie miejsca.Większość polskich przedsiębiorców i pracodawców tkwi w przekonaniu, że nadal zwyciężają "gospodarka układowa" i klientelizm polityczny, że nie rozwiązania legislacyjne, a dobry układ towarzyski czy korupcyjny zapewnią konkurencyjność firmie. I co gorsza na bliską metę w części przypadków tak jest.Niestety ciągle wielu przedsiębiorców zapytanych, czy warto walczyć o zmianę złego prawa, która wymaga ich zaangażowania i czasu, odpowiada, że nie warto, a taniej i szybciej będzie, jeśli oni się przystosują, nawet jeśli wymaga to jakichś kombinacji, poddania się absurdowi.Nie da się tworzyć nowych miejsc pracy i walczyć z bezrobociem przy wzrastających kosztach i dążeniu do utrzymania wszelkich możliwych gwarancji socjalnych.. Rząd skierował do Sejmu nowelizację kodeksu pracy uwzględniającą zaledwie dwa spośród kluczowych czternastu postulatów pracodawców, które miały obniżać koszty i uelastycznić stosunki pracy. Równocześnie w Sejmie będzie głosowany projekt poselski skracania tygodniowej normy czasu pracy z 42 do 40 godzin, pięć dni w tygodniu, i traktowania wolnych sobót jak niedziel i świąt.Przegrana pracodawców jest w rzeczywistości przegraną pracowników: nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy, a więc bezrobocie się nie zmniejszy.Rozczarowanie zbyt drapieżnym w społecznym odczuciu kapitalizmem jest faktem, z którym nawet najzagorzalsi zwolennicy wolnego rynku muszą się liczyć. Z kolei pozbawianie przedsiębiorców i pracodawców poczucia podmiotowości i sprowadzanie ich roli do roli przysłowiowego chłopca do bicia kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i logiką rozwoju. Potrzebna jest dyskusja o tym, w jaki sposób ta grupa społeczna ma uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym.
GOSPODARKA Niespójność polityki fiskalnej i monetarnej zwiększa ryzyko kryzysu finansowego w Polsce Do destabilizacji przez stabilizację RYS. ROBERT DĄBROWSKI JANUSZ JANKOWIAK Wiele wskazuje na to, że polska gospodarka wchodzi w trudny okres. Kombinacja ostrej polityki monetarnej i słabnącej dyscypliny fiskalnej nie jest na te ciężkie czasy propozycją właściwą. Deficyt ekonomiczny finansów publicznych większy w tym roku, niż planowano, i najprawdopodobniej większy również w roku przyszłym to igranie z ogniem i kuszenie losu. Wciąż nie rozumie tego większość polityków oraz część doradzających im ekonomistów. Odpowiedzią na uszczuplanie przez sektor publiczny zasobu krajowych oszczędności musi być coraz bardziej restrykcyjna polityka pieniężna banku centralnego. Od tego zależy przyciągnięcie oszczędności z zagranicy. Bez importu tych oszczędności nie byłoby możliwe podtrzymanie wysokiego tempa inwestycji. Nadwyżka na rachunku kapitałowym wyrównuje co prawda deficyt na rachunku bieżącym, ale wzmaga presję na aprecjację złotego (i tak występującą w średnim okresie z powodu zmian cen relatywnych). A to z kolei potęguje nierównowagę zewnętrzną gospodarki. I w ten sposób koło niezbyt fortunnych przypadłości się zamyka. Nikt ponadto nie zaprzecza, że wysokie realne stopy procentowe coraz wyraźniej tłumią popyt krajowy. Ma to swoje dobre strony, bo do tej pory rosnący popyt wewnętrzny przekładał się natychmiast na import. Ale duszenie popytu krajowego obarczone jest też szczególnym rodzajem ryzyka. Tempo wzrostu gospodarczego coraz bardziej zależy od popytu zagranicznego. Oznacza to z grubsza, że czynnikiem z naszego punktu widzenia najważniejszym staje się stan koniunktury w krajach Unii Europejskiej. A tu, niestety, trudno o niczym niezakłócony optymizm. Nie sposób doprawdy dociec, na jakich przesłankach zasadza się kluczowe dla "Założeń polityki pieniężnej na rok 2001" stwierdzenie (powtórzone przez Radę Polityki Pieniężnej w dwóch miejscach tego dokumentu), że "utrzymująca się wysoka dynamika popytu wewnętrznego w krajach Unii Europejskiej będzie stymulowała wzrost [polskiego] eksportu". Przecież wszystkie wskaźniki wyprzedzające koniunktury dowodzą, że kraje strefy euro szczyt aktywności gospodarczej mają już za sobą. I tendencja ta występuje wyraźnie od przełomu pierwszego i drugiego kwartału. Wrzesień był piątym z kolei miesiącem spadku produkcji przemysłowej w eurolandzie. Siedem z rzędu dokonanych przez Europejski Bank Centralny podwyżek stóp procentowych najwyraźniej daje już o sobie znać. A bank ten nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Tempo wzrostu gospodarczego w krajach strefy euro w tym i przyszłym roku, aczkolwiek wciąż jeszcze wysokie, nie będzie już jednak z pewnością rosło ponad obecne 3 - 3,5 procent. Nie jest to wiadomość krzepiąca dla Unii Europejskiej. Nie jest też, niestety, krzepiąca i dla nas. Unia korzysta wciąż jeszcze ze skutków konkurencyjnej dewaluacji euro wobec dolara i jena. O tym, jak trwałe okażą się te skutki, przesądzi jednak tempo i zakres reform strukturalnych w UE. Po to, by efekty konkurencyjnej dewaluacji szybko nie ustąpiły, potrzebny jest elastyczny rynek pracy, zdolność wykorzystania wolnych konkurencyjnych mocy wytwórczych i dyscyplina fiskalna. Bez tego podwyżki płac nominalnych i drodzy krajowi producenci szybko "przejedzą" dobroczynne skutki taniego euro. Zostaną tylko inflacja, wysokie stopy procentowe, ponowny wzrost bezrobocia i słabnące tempo wzrostu. Słowem: płacz i zgrzytanie zębów. Wbrew eksportowi A płakać i zgrzytać będzie nie tylko Unia. Wydaje się więcej niż pewne, że losy reform strukturalnych w tej organizacji przesądzą o tempie wzrostu gospodarczego w Polsce w najbliższych dwóch latach. A będą to przecież, o czym zapomnieć nie sposób, lata kluczowe dla naszych przygotowań do członkostwa w UE. Jeśli Unii powinie się noga, my mocno wyrżniemy nosem w ziemię. Niestety, obraz reform systemowych w Unii Europejskiej wciąż jeszcze przedstawia się mgliście. Dużo tu niejasności i niekonsekwencji. Z jednej strony większość rządów "nowej lewicy" zapowiada poważne reformy fiskalne zwiększające konkurencyjność europejskiej gospodarki. Z drugiej - mamy jednak nie tylko skracanie ustawowego czasu pracy, ale i wyraźne luzowanie polityki fiskalnej, typowe dla okresów dekoniunktury. Deficyty ekonomiczne w większości krajów strefy euro pną się powoli, acz systematycznie w górę. Nie są to w sumie warunki sprzyjające szybkiemu zredukowaniu stóp procentowych przez Europejski Bank Centralny. A im wyższe będą stopy, tym mniejsza w Unii szansa na szybki wzrost. Taka perspektywa powinna szczególnie niepokoić naszych eksporterów. Badania potwierdzają bowiem, że polski eksport jest mocno wrażliwy właśnie na zmiany popytu zagranicznego. Nic tak mocno nie wpływa na wolumen naszego nisko przetworzonego eksportu. Nawet poziom kursu walutowego ma tu drugorzędne znaczenie. Wysokość kursu jest za to czynnikiem pierwszorzędnym, jeśli chodzi o wielkość importu do Polski. Wychodzi więc na to, że nasza krótkookresowa strategia gospodarcza wspiera się na dwóch filarach: dobrej koniunkturze w UE oraz na ustabilizowanym na dość niskim poziomie kursie złotego. Dzięki rosnącemu eksportowi i malejącej (w wyniku braku aprecjacji) opłacalności importu powinniśmy cieszyć się nie tylko powracającą równowagą zewnętrzną, ale również wysokim, zbliżonym do pięciu procent, tempem wzrostu PKB. Słowem, do szczęścia potrzebujemy tylko dwóch rzeczy: wysokiej koniunktury w Unii i nieszczególnie mocnego, choć stabilnego złotego. Obie te podstawy naszej strategii gospodarczej są jednakowo wątłe. Zostawmy koniunkturę w Unii, bo to jest z naszego punktu widzenia czynnik egzogeniczny. A prognozy nie są zbyt obiecujące. Nie jest więc obarczone wysokim ryzykiem twierdzenie, że planowanie przyszłorocznego wzrostu PKB w Polsce na pięć procent można spokojnie włożyć między bajki. Nie dziwi specjalnie, że niektórzy członkowie Rady Polityki Pieniężnej publicznie dają wyraz przekonaniu, iż tempo wzrostu nie przekroczy dwóch, czterech procent. Natomiast pewne zaskoczenie budzi wpisanie mimo wszystko do oficjalnych "Założeń polityki pieniężnej" mało realistycznych pięciu procent. Zaproszenie do spekulacji Znacznie jednak ciekawsze z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się przyjęcie w strategii gospodarczej założenia o braku istotnej aprecjacji złotego. I to mimo utrzymywania się na naszą niekorzyść solidnego dysparytetu stóp procentowych jeszcze co najmniej w pierwszej połowie przyszłego roku. Osłabienie napływu krótkoterminowego kapitału zagranicznego do Polski, kraju o najwyższych w regionie realnych stopach procentowych, uzasadniane jest występowaniem ryzyka kursowego. Tyle że osadzenie koncepcji wzrostu na przewadze dynamiki eksportu nad importem oznacza potrzebę stabilizacji kursu na niskim poziomie. Taki wymóg jest naturalnie nie do pogodzenia ze strategią bezpośredniego celu inflacyjnego, zakładającą kontrolowanie przez władzę monetarną stóp procentowych, natomiast swobodne kształtowanie się kursu. Ryzyko zmienności stóp procentowych spada wraz z ustaleniem szerokiego przedziału dla celu inflacyjnego, ale rosnąć wówczas powinno ryzyko zmienności kursu. A jak to wygląda w naszych zapowiedziach? Raczej kiepsko. Przyszłoroczny cel inflacyjny zarysowano szeroko, na sześć, osiem procent, co poważnie redukuje ryzyko zmienności stóp procentowych. Równocześnie, deklarując brak zainteresowania dla nominalnej kotwicy kursowej, rada zastrzegła sobie jednak w "Założeniach polityki pieniężnej" prawo interwencji na rynku walutowym, "o ile uzna, że jest to niezbędne dla realizacji celu inflacyjnego". Takie stwierdzenie rozumieć należy jako przyjęcie przez władzę monetarną zobowiązania do ograniczenia ryzyka kursowego. Co gorsze, jest to zobowiązanie wyraźnie niesymetryczne, ważne przy odchyleniu kursu tylko w jedną stronę. Realizacji celu inflacyjnego zagrażać może co prawda równie dobrze aprecjacja jak deprecjacja złotego. Tyle że aprecjacji ma podobno - według NBP - nie być. A poza tym, gdyby nawet się zdarzyła, spowodowałaby spadek inflacji poniżej dolnej granicy przedziału celu inflacyjnego. Trudno sobie wyobrazić interwencje banku centralnego na rynku walutowym zmierzające do osłabienia złotego. Ale taka psychologicznie trudna do wytłumaczenia opinii publicznej operacja pozostaje i tak czysto myślową spekulacją, jeżeli traktować serio przekonanie RPP o braku istotnych powodów do wystąpienia aprecjacji. A skoro tak, to nie pozostaje nic innego, jak tylko rozumieć zapowiedź interwencji walutowych jako chęć podtrzymania przez Radę kursu w razie gwałtownej deprecjacji złotego. To rzeczywiście zagrażałoby przekroczeniem, już trzeci raz z rzędu, górnego przedziału celu inflacyjnego. I byłoby po Radzie. Skłonność do podobnie wybiórczego interwencjonizmu ma zawsze tę samą, łatwo wymierną cenę. Wyrażając publicznie powątpiewanie co do poważnej aprecjacji i ograniczając zarazem - domyślnie - ryzyko deprecjacji złotego, władza monetarna stosująca politykę wysokich stóp procentowych i ograniczająca ryzyko ich zmienności zachęca podmioty krajowe do zadłużania się za granicą, a kapitał zagraniczny do żywej spekulacji. W ten sposób niespójność polityki fiskalnej i monetarnej oraz sprzeczności wewnętrzne tej ostatniej poważnie wzmacniają zagrożenie polskiej gospodarki kryzysem finansowym. Autor jest głównym ekonomistą grupy BRE Banku.
polska gospodarka wchodzi w trudny okres. Odpowiedzią na uszczuplanie przez sektor publiczny zasobu krajowych oszczędności musi być coraz bardziej restrykcyjna polityka pieniężna banku centralnego. Od tego zależy przyciągnięcie oszczędności z zagranicy. wysokie realne stopy procentowe coraz wyraźniej tłumią popyt krajowy. Tempo wzrostu gospodarczego coraz bardziej zależy od popytu zagranicznego. czynnikiem z naszego punktu widzenia najważniejszym staje się stan koniunktury w krajach Unii Europejskiej. A tu trudno o optymizm. wszystkie wskaźniki wyprzedzające koniunktury dowodzą, że kraje strefy euro szczyt aktywności gospodarczej mają już za sobą. Wrzesień był piątym z kolei miesiącem spadku produkcji przemysłowej w eurolandzie. Unia korzysta jeszcze ze skutków konkurencyjnej dewaluacji euro wobec dolara i jena. Po to, by efekty szybko nie ustąpiły, potrzebny jest elastyczny rynek pracy i dyscyplina fiskalna. Niestety obraz reform systemowych w Unii Europejskiej wciąż przedstawia się mgliście. Dużo tu niekonsekwencji. Deficyty ekonomiczne w większości krajów strefy euro pną się powoli w górę. Nie są to warunki sprzyjające szybkiemu zredukowaniu stóp procentowych przez Europejski Bank Centralny. Taka perspektywa powinna niepokoić naszych eksporterów. Badania potwierdzają, że polski eksport jest wrażliwy na zmiany popytu zagranicznego. nasza krótkookresowa strategia gospodarcza wspiera się na dwóch filarach: dobrej koniunkturze w UE oraz na ustabilizowanym na dość niskim poziomie kursie złotego. Obie podstawy są jednakowo wątłe. Przyszłoroczny cel inflacyjny zarysowano szeroko, co poważnie redukuje ryzyko zmienności stóp procentowych. rada zastrzegła sobie jednak prawo interwencji na rynku walutowym.Realizacji celu inflacyjnego zagrażać może równie dobrze aprecjacja jak deprecjacja złotego. niespójność polityki fiskalnej i monetarnej poważnie wzmacniają zagrożenie polskiej gospodarki kryzysem finansowym.
OSCARY '99 50 podpisów pod listem Stevena Spielberga Dwie szanse Andrzeja Wajdy BARBARA HOLLENDER Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii. List Stevena Spielberga, który wpłynął do Amerykańskiej Akademii Filmowej, zaczyna się od słów: "Chciałbym wesprzeć kandydaturę polskiego reżysera Andrzeja Wajdy do specjalnej honorowej Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pan Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. Jest znany nie tylko jako wielki mistrz kina, choć jego filmy od połowy lat pięćdziesiątych cieszyły się wielkim uznaniem. Jego obrazy stawały się inspiracją dla widzów na całym świecie, niosąc im spojrzenie tego artysty na historię, na demokrację i wolność". Hołd dla polskiego mistrza Dalej Steven Spielberg przedstawia Akademii życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, m.in. o trzech nominacjach do Oscara w kategorii filmów nieangielskojęzycznych - dla "Ziemi obiecanej", "Panien z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza". Pisze o tym, że po roku 1989 Andrzej Wajda pełnił funkcję senatora, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim. W swoim liście Steven Spielberg wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. I kończy: "Ludzie kochający kino uważają go za jednego z najważniejszych reżyserów w historii filmu, za człowieka, którego artyzm wielokrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie. Próbując ukazać najjaśniejsze i najciemniejsze strony europejskiej duszy zmuszał nas do refleksji nad siłą naszego własnego humanitaryzmu. Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Przykład Andrzeja Wajdy przypomina nam, filmowcom, że historia może czasem żądać od nas odwagi. Że nasi widzowie mogą oczekiwać od nas duchowego wsparcia. Że bywają sytuacje, w których trzeba zaryzykować własną karierą, aby bronić praw ludzi. Przypominając, kim jest i co zrobił dla sztuki filmowej, uprzejmie proszę o wzięcie pod uwagę kandydatury Andrzeja Wajdy jako laureata honorowego Oscara Akademii w marcu 2000 roku". Pod listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii Filmowej. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Reżyserzy - Woody Allen, Francis Ford Coppola, Mike Figgis, Milosz Forman, George Lucas, David Lynch, Phillip Noyce, Sydney Pollack, Bob Rafelson i Oliver Stone. Operatorzy - Roger Deakins i Vilmos Zsigmond. Jeden z najciekawszych hollywoodzkich scenarzystów - Robert Towne. Kilka gwiazd wielkiego formatu, jak Meryl Streep, Holly Hunter, Ed Harris, Scott Wilson, Michael York. Przedstawiciele polskiego lobby w Hollywood - Andrzej Bartkowiak, Ewa Braun, Agnieszka Holland, Janusz Kamiński, Allan Starski, Waldemar Kalinowski. List podpisali też znani producenci: Branco Lustig, Mike Medavoy, Mark Gordon, a wreszcie Jack Valenti - człowiek numer jeden amerykańskiego kina, przewodniczący Motion Picture Association of America. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina. 39 gniewnych ludzi Jest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 zawodów filmowych. Na swoim posiedzeniu 18 stycznia ciało to rozpatrzy tegoroczne kandydatury do honorowego Oscara. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Jednym z nich jest Roger Corman. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA. Producent "Pana Tadeusza" Lew Rywin mówi, że amerykańska promocja będzie się odbywała dwutorowo. O nominację do Oscara walczy bowiem jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz". Konkurenci "Pana Tadeusza" Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje około 300 członków specjalnej komisji działającej przy Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obowiązkiem każdego z członków komisji jest obejrzenie przynajmniej 80 proc. filmów, na które ma głosować. Wymóg ten jest ściśle przestrzegany. Członkowie komisji niemal nie opuszczają kina znajdującego się w siedzibie Akademii, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności. Potem oceniają poszczególne tytuły przyznając im od 0 do 10 punktów. I to członkowie komisji zagranicznej decydują o nominacji. Na Oscara głosują już wszyscy członkowie Akademii. "Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Są wśród nich: "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Rosetta" Luca i Jeana Pierre'a Dardenne'ów, "Mifune" Sorena Kragha Jacobsena, "Nie z tego świata" Włocha Giuseppe Piccioniego, "Pod słońcem" Colina Nutleya, "East-West" Regisa Wargniera. "Pan Tadeusz" wylosował numer jeden i jego pokaz dla członków Akademii odbył się już 1 grudnia. Teraz powinny odbywać się kolejne pokazy, już w salach wynajmowanych przez producentów filmu. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. 15 grudnia w "International Herald Tribune" ukazał się interesujący artykuł Petera Finna "Polish Filmmaking Stages an Epic Return" o odradzaniu się kina w Polsce, którego duży fragment dotyczy Andrzeja Wajdy i "Pana Tadeusza". Wypowiada się w nim także producent filmu Lew Rywin. W planach są ogłoszenia w prasie branżowej - owe słynne "For your considation...". Lew Rywin mówi, że budżet promocyjny, obliczony początkowo na 400 tys. dolarów, został zredukowany do 206 tys. Pieniądze na reklamę pochodzą z Heritage Films i od dystrybutora francuskiego. Rywin zwrócił się również do inwestorów filmu, aby uczestniczyli w kosztach oscarowych. Odmówiła tylko Wizja TV. Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. A jeśli się nie uda? Tak też się może zdarzyć - każda nagroda jest wypadkową wielu czynników. Ale przecież już te podpisy złożone pod listem Stevena Spielberga są wspaniałym hołdem dla mistrza polskiego kina.
Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina.Jest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA. O nominację do Oscara walczy jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz"."Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu.
Handel Prowadzenie sklepów w sieci Gabriela miało zapewnić spore dochody, a może skończyć się koniecznością płacenia weksli Jeden bankrut czy kilkudziesięciu Po sieci Gabriel zostało już tylko logo na jej dawnych sklepach. Dziś prowadzą je nowi, nie związani z kaliską firmą właściciele. FOT. RAFAŁ GUZ ANITA BŁASZCZAK Kaliska spółka Gabriel, do niedawna prowadząca jedną z największych sieci sklepów kosmetycznych, czeka aż sąd rozpatrzy jej wniosek o upadłość. Gabriel Rokicki, założyciel, większościowy akcjonariusz i prezes firmy twierdzi, że główną przyczyną upadku było zbyt szybkie tempo rozwoju sieci i nieufność kredytodawców. Zbytnią ufność zarzuca sobie natomiast grupa byłych partnerów Gabriela, którzy nie dość, że na współpracy nie zarobili, to teraz boją się, że będą musieli jeszcze do niej dopłacić po kilkaset tysięcy złotych. Jeszcze wiosną 2000 r. Anna Nizińska sądziła, że osiągnęła zawodowy sukces - prowadziła nowoczesną i elegancką perfumerię należącą do sieci Gabriel. Kupiła na raty samochód i liczyła, że z dochodów szybko go spłaci; wkrótce miała zarabiać nawet po 7 tysięcy miesięcznie. Tak wynikało z symulacji przygotowanych na kursie w centrali sieci w Kaliszu, gdzie szkolono przyszłych franszyzobiorców Gabriela. Początkowo nie było mowy o żadnej opłacie licencyjnej za przystąpienie do systemu. - Przedstawiciele Gabriela stwierdzili, że choć nie mam pieniędzy, to jestem osobą wiarygodną i kompetentną i zależy im, abym prowadziła ten sklep - mówi Anna Nizińska. Przyznaje, że nie przejęła się wekslem in blanco, jaki musiała wystawić po zawarciu umowy franchisingowej. - Wyjaśniano mi wówczas, że weksel to zabezpieczenie towaru i wyposażenia sklepu - wspomina. Wkrótce okazało się, że jej sklep nie jest tak dochodowy, jak wykazywały symulacje. Pod koniec 2000 r. zawieszono umowę franchisingową i Anna Nizińska z menedżera sklepu stała się pracownikiem. W marcu tego roku sklep zamknięto, a bank za długi sieci zajął towar i wyposażenie perfumerii. Dzisiaj Anna Nizińska szuka pracy i boi się, czy zdoła spłacić raty za samochód. W dodatku grozi jej bankructwo - kaliski oddział Kredyt Banku w kwietniu przesłał jej wezwanie do zapłaty weksla na 300 tys. zł. W podobnej sytuacji jest dzisiaj kilkudziesięciu byłych partnerów kaliskiej spółki Gabriel. Większość z nich, choć rozwiązała umowy o współpracy z siecią, także dostała wezwania do spłaty weksli, które miały stanowić zabezpieczenie towarów, wyposażenia sklepu i opłaty licencyjnej. Sieć na kredyt Franchising, popularny od dawna na zachodzie, w Polsce rozwinął się w latach 90. Na początku, pojawiły się sprawdzone na zachodzie systemy franchisingu (np. McDonald's). W połowie lat 90. także krajowi przedsiębiorcy dostrzegli w nim szansę na szybszy rozwój. Taką szansą franchising miał być też dla kaliskiej, rodzinnej spółki Gabriel, która zaczęła od hurtowej dystrybucji kosmetyków, a w połowie lat 90. zdecydowała się na inwestycje w sklepy. Gabriel Rokicki, założyciel sieci i większościowy akcjonariusz spółki (z zawodu prawnik) niedługo po otwarciu pierwszych sklepów Gabriel w 1997 r., zapowiadał, że utworzy największą sieć polskich perfumerii i wprowadzi ją na giełdę. Kaliska spółka wyszukiwała odpowiednie lokalizacje, urządzała i wyposażała sklepy, które potem mieli prowadzić wyszkoleni partnerzy. W ciągu trzech lat Gabriel stał się jedną z największych (72 sklepy) sieci perfumerii w Polsce, co wymagało sporych inwestycji. Jak ocenia Rokicki, koszt urządzenia i wyposażenia jednego sklepu wynosił od 350 do 500 tys. zł. Ze sklepikarza menedżer Szybkie tempo rozwoju sieci sklepów umożliwiały kredyty i znajomość branży - zaopatrując dziesiątki prywatnych sklepików spółka łatwiej mogła wybrać przyszłych partnerów. Krzysztof Trawiński, który do połowy stycznia 2001 r. prowadził perfumerię Gabriela w jednym z warszawskim centrów handlowych, wspomina, że wcześniej kaliska firma była przez dłuższy czas dostawcą sklepu kosmetycznego jego żony. Sklepik prosperował, ale był niewielki i nie dawał szansy na większe zarobki. Wydawało się, że umożliwi to przystąpienie do sieci. Umowa franchisingowa przewidywała sięgającą 250 tys. wstępną opłatę licencyjną (za wprowadzenie do systemu), ale od razu należało zapłacić tylko 10 proc. tej kwoty. Resztę Gabriel rozkładał na 60 miesięcznych oprocentowanych rat. Dodatkowo, franszyzobiorca zobowiązywał się co miesiąc opłacać okresowe opłaty licencyjne 1,5 proc. obrotu brutto. W zamian Krzysztof Trawiński został latem 1999 r. menedżerem eleganckiej perfumerii w jednym z centrów handlowych w Warszawie. Sam zatrudniał i opłacał pracowników, ale ich liczbę określał Gabriel, który decydował też o wyglądzie i asortymencie perfumerii - większość towarów dostarczała kaliska centrala. Na centralę Trawiński miał też liczyć na początku działalności, gdy nowy sklep nie przynosił jeszcze zysków - wówczas menedżer, który przekazywał cały utarg na konto sieci, dostawał co miesiąc określoną kwotę na pensję swoją i pracowników. W sukces Gabriela uwierzyli franszyzobiorcy, banki, które kredytowały rozwój spółki, i inwestor finansowy - zarejestrowany w USA fundusz inwestycyjny Central Poland Fund, który miał ok. 30 proc. akcji spółki (ok. 60 proc. należało do Rokickiego). - To był system, który miał szansę funkcjonowania - dawał możliwość prowadzenia biznesu osobom, które nie miały pieniędzy na inwestycję w sklep sięgającą 300- 500 tys. zł. Uznaliśmy, że jeśli ktoś jest dobrym handlowcem, to powinno mu się udać. Nasza oferta nie była skierowana do przedsiębiorców z dużym kapitałem - na sklepie dużego biznesu zrobić nie można - ale do bardzo określonej grupy; właścicieli małych sklepików, dla których zarobki 3-5 tys. miesięcznie netto to już niezłe pieniądze - wyjaśnia Rokicki. Dziś, gdy firma Gabriel czeka na ogłoszenie upadłości, on rozwija inną rodzinną spółkę, Deco, zajmującą się hurtową dystrybucją kosmetyków i zaopatrywaniem salonów fryzjerskich. Działają także na zasadach franchisingu pod logo Gabriel. Jak wyjaśnia Rokicki, Deco jest kontynuacją operacji franchisingu, ale już bez zobowiązań i bez majątku Gabriela. Nie bierze też na siebie prowadzenia sieci. Przez perfumy do wacików Dariusz Sowiński, który przed rozwiązaniem umowy z Gabrielem prowadził dwa sklepy sieci w warszawskich centrach handlowych, wspomina, że w początkowej wersji systemu franchisingowego Gabriela, kiedy kaliska spółka dawała swym partnerom więcej swobody, jego perfumerie radziły sobie bardzo dobrze. Roman Wroński, który prowadził dwa sklepy Gabriela na Śląsku, na franchising zdecydował się jesienią 1999 r. Wcześniej działał, co prawda, pod logo sieci, ale był właścicielem sklepu i 20 proc. towarów mógł kupować samodzielnie. Pod koniec 1999 r. sprzedał sklep Gabrielowi i stał się jednym z kilkudziesięciu menedżerów sieci. - Szybko okazało się, że cały system nie funkcjonuje dobrze. Nagle mój sklep zaczął przynosić straty - wspomina Roman Wroński. Jak wynika z korespondencji z kaliską centralą, partnerzy Gabriela wielokrotnie narzekali na warunki współpracy; skarżyli się, że dostawy atrakcyjnych marek kosmetyków są coraz rzadsze i niepełne. W zamian sklepy dostawały zestawy drogich produktów mało w Polsce znanych zachodnich firm. Jak wspomina Anna Nizińska, z czasem gdy sieć miała coraz większe problemy z płaceniem za dostawy, perfumerie Gabriela zaczęły sprzedawać popularne kosmetyki, które taniej można było kupić w pobliskich hipermarketach. W dostawach trafiały się przeterminowane produkty, a zwrotów Gabriel nie przyjmował. Menedżerom polecono obniżyć pensje pracowników i zmniejszyć zatrudnienie do 3 osób, podczas gdy sklepy w centrach handlowych wciąż musiały pracować przez 7 dni w tygodniu. - Byliśmy naiwni i sądziliśmy, że wspólnymi siłami stworzymy sieć, która przeciwstawi się inwazji zachodnich firm. Tymczasem mieliśmy gorszy towar niż małe sklepiki z kosmetykami - oburza się Bogdan Rybarski, inny z byłych partnerów sieci. Jak wspomina Trawiński, w grudniu 1999 r. wartość towarów w jego sklepie sięgała 500 tys. zł, a po roku zmalała do 130-140 tys. zł. - Nie było co sprzedawać. Trudno robić obrót na wacikach za 1,5 zł - dodaje. Został szyld Nie ma takiego numeru - mówi głos w słuchawce, po wybraniu numeru Gabriela w Kaliszu. Firma nie działa - wyjaśnia Gabriel Rokicki, którego można teraz zastać pod kaliskim numerem firmy Deco (jej szefem jest Andrzej Rokicki). Przyznaje, że choć jeszcze w pierwszych miesiącach 2000 r. sieć Gabriel jakoś sobie radziła (mimo przekraczających 50 mln zł zobowiązań, w tym 39,2 mln zł krótkoterminowych), w IV kwartale miała już poważne problemy z płynnością. Nie płaciła za dostawy, zalegała z czynszami za sklepy. Zaczęto szukać silnego inwestora z branży. Rokicki twierdzi, że przejęciem firmy interesowała się jedna z dużych niemieckich sieci drogerii. Inwestycja nie doszła jednak do skutku. Zdaniem prezesa Rokickiego, jednemu z bankowych wierzycieli zabrakło wyobraźni - wystąpił o spłatę zobowiązań. Pod koniec kwietnia zagraniczny kontrahent wycofał się z negocjacji. 10 maja w Sądzie Okręgowym w Kaliszu spółka Gabriel złożyła wniosek o ogłoszenie upadłości. Rozprawa ma się odbyć 5 września. Dziś sieć perfumerii Gabriel już w zasadzie nie istnieje. Dlaczego przegrała? - Obroty rosły i wszystko było w porządku. Zabrakło tylko finansowania. Popełniony został bardzo istotny błąd - rozwój sieci był za szybki - uważa jej właściciel Rokicki. Dodaje, że wierzyciele zajęli "wszystko co się dało", także wyposażenie sklepów i towar; część z nich sprzedano dawnym franszyzobiorcom Gabriela. Inne trafiły do osób z zewnątrz. W jednym z warszawskich centrów handlowych kierowniczka perfumerii Gabriel zapewnia, że sklep nie ma już nic wspólnego ani z Gabrielem, ani z Deco. Administracja innego z centrów handlowych wyjaśnia, że umowę najmu perfumerii podpisała z nową firmą raczej nie związaną z Gabrielem. Może dziwić, że na dawnych perfumeriach nadal jest logo sieci. Prezes Rokicki wyjaśnia, że najpierw muszą zostać rozstrzygnięte kwestie związane z upadłością spółki. Pamiątka po franchisingu - Informuję, że zostałem oszukany przez firmę Gabriel - pisze Krzysztof Trawiński w skardze, którą złożył w Prokuraturze Okręgowej w Poznaniu. niedługo po tym, jak dostał z Kredyt Banku wezwanie do zapłaty prawie 196 tys. zł. (plus odsetki). Oszukanymi czuje się też kilkudziesięciu innych byłych partnerów kaliskiej spółki. Oni również dostali podobne wezwania do zapłaty weksli, które po podpisaniu umowy z Gabrielem wystawili jako zabezpieczenie zobowiązań wobec sieci (głównie opłaty licencyjnej). W niektórych przypadkach kwoty na wezwaniu sięgają prawie 400 tys. zł. Jak wynika z wezwania, bank realizuje w ten sposób weksel, który Gabriel przeniósł na jego rzecz. Według dokumentów, jakie udostępnił nam Gabriel, takie działanie było rezultatem umowy między kaliską spółką a Kredyt Bankiem; weksle stanowiły zabezpieczenie linii kredytowej (do wysokości 12 mln zł) otwartej dla Gabriela w KB przez rok, od połowy 1999 r. Kredyt uruchamiany był w transzach, których wielkość zależała od liczby zawartych umów franchisingowych. Kaliska spółka przelewała swe należności wynikające z opłaty licencyjnej na Kredyt Bank. W ten sposób Gabriel zaciągał kredyt, który potem miał być spłacany z przekazywanych przez biorców rat za wstępne opłaty licencyjne. Problem w tym, że cały system był przewidziany na 10 lat - na taki okres Gabriel podpisywał umowy franchisingowe. Podkreślano tam, że rozwiązanie umowy przed terminem nie zwalnia od spłaty rat wstępnej opłaty licencyjnej. Tymczasem większość partnerów współpracowała z Gabrielem znacznie krócej - rok, dwa. Na przełomie lat 2000/2001 zagrożona bankructwem spółka zawiesiła albo rozwiązała większość umów franchisingowych; w podpisanych wtedy porozumieniach obie strony deklarowały brak wzajemnych roszczeń i pretensji. Byli partnerzy przekazali z powrotem sklepy do Gabriela i sądzili, że ten etap mają już za sobą. Teraz są zaskoczeni i oburzeni wezwaniem do zapłaty wypełnionego weksla. Podczas gdy właściciele i szefowie Gabriela bez względu na popełnione błędy, niespłacone kredyty i bankructwo sieci mogą być spokojni o swój osobisty majątek, byli partnerzy sieci odpowiadają za weksel wszystkim co mają. - Przecież nie mam żadnych zobowiązań finansowych wobec Gabriela. Nigdy nie byłem żyrantem kredytu, który on zaciągnął - podkreśla Krzysztof Trawiński. Bogdan Rybarski zastanawia się, jak to się stało, że weksle grupy osób, których kondycji finansowej nikt nie sprawdzał, wystarczyły do zaciągnięcia tak dużego kredytu. - Wątpię, czy ktoś z nas dostałby w tej sytuacji kredyt. Gabrielowi się udało. Być może dlatego, że w radzie nadzorczej spółki był jeden z dyrektorów poznańskiego oddziału Kredyt Banku - zastanawia się Rybarski. Ani w poznańskim oddziale banku, ani w jego biurze prasowym nie udało się nam uzyskać wyjaśnień co do Gabriela i weksli jego byłych partnerów. Biuro prasowe wyjaśniło, że cała sprawa jest dokładnie analizowana z punktu formalnoprawnego. Kiedy analiza się zakończy - nie wiadomo. Kilkunastu byłych franszyzobiorców Gabriela, którzy wspólnie zamierzają walczyć o swoje interesy, liczy, że wygrają spór - prawnicy zwracają uwagę, że rozwiązując umowę franchisingową obie strony deklarowały brak roszczeń. - To nie jest taka prosta i jednoznaczna sprawa. Jest deklaracja wekslowa, w której stwierdza się, że weksle były ściśle związane z umową franchisingową. A ona praktycznie przestała funkcjonować - przyznaje Gabriel Rokicki. - My nie przekazaliśmy tych weksli bankowi poza wiedzą biorców - to wynikało z umowy, którą podpisali. Jeśli projekt się nie powiódł i bank próbuje teraz znaleźć pieniądze przy użyciu weksli, to jest to rzecz, którą można było przewidzieć w momencie podpisywania umowy. Przecież jak pani podpisuje weksel, to pani wie, czym to grozi - dodaje prezes Rokicki. - Nazwiska franszyzobiorców zostały zmienione. FRANCHISING System prowadzenia biznesu, w którym działająca już na rynku, zwykle uznana firma przekazuje odpłatnie innemu podmiotowi gospodarczemu prawa do utworzenia i prowadzenia przedsiębiorstwa według jej pomysłu, doświadczeń i na bazie jej procedur oraz organizacji. Wśród handlowców przyjęło się używanie określeń franszyzobiorca i franszyzodawca.
Kaliska spółka Gabriel, do niedawna prowadząca jedną z największych sieci sklepów kosmetycznych, czeka aż sąd rozpatrzy jej wniosek o upadłość. główną przyczyną upadku było zbyt szybkie tempo rozwoju sieci i nieufność kredytodawców. spółka wyszukiwała odpowiednie lokalizacje, urządzała i wyposażała sklepy, które mieli prowadzić wyszkoleni partnerzy. W ciągu trzech lat Gabriel stał się jedną z największych sieci perfumerii. Szybkie tempo rozwoju sieci sklepów umożliwiały kredyty i znajomość branży. W sukces uwierzyli franszyzobiorcy, banki i inwestor finansowy. Oszukanymi czuje się kilkudziesięciu byłych partnerów spółki. dostali wezwania do zapłaty weksli, które po podpisaniu umowy wystawili jako zabezpieczenie zobowiązań wobec sieci. weksle stanowiły zabezpieczenie linii kredytowej otwartej dla Gabriela w KB.
Prawie szesnaście tysięcy najmniejszych polskich przedsiębiorstw skorzystało z pieniędzy Funduszu Mikro Czy pan chce być tłustym kotem RYS. JANUSZ MAJEWSKI MAYK ANNA WIELOPOLSKA Udzielili pożyczek na kwotę 155 milionów złotych. Cieszą się spłacalnością powyżej 98 procent. Prawie szesnaście tysięcy najmniejszych polskich przedsiębiorstw skorzystało, a część z nich korzysta stale, z pieniędzy Funduszu Mikro. Taksówka, sprzedaż marchewki, mały bar czy warsztat stolarski ciągle jeszcze nie mają szans, aby być klientem banku. Ale dzięki Funduszowi Mikro te koty nabierają wagi, a własna historia kredytowa w Funduszu już w kilku bankach uwiarygodniła przedsiębiorcę transportowego, właściciela sklepu spożywczego lub pizzerii czy niewielkiego producenta mebli. Jest dwa i pół miliona małych i średnich przedsiębiorstw w Polsce. To jest stała baza (liczba utrzymuje się od kilku lat). Jeden milion 400 tysięcy firm z tej bazy to naprawdę mały biznes. Tyci. Jedna, dwie, może trzy osoby zatrudnione. Obroty liczone na dziesiątki tysięcy złotych, a własną historię często zaledwie na miesiące. Tu nie ma "linii" kredytowych ani myślenia opasłej gazety. To świat "słodkich dziurek" czy "czegoś do chlebka". Krystyna Gurbiel, bodaj najlepiej zorientowana osoba w małej i średniej przedsiębiorczości w Polsce (szef Polskiej Fundacji Promocji i Rozwoju Małych i Średnich Przedsiębiorstw), twierdzi, że tej przedsiębiorczości potrzeba dziś, prócz oczywistego unormowania prawa, przede wszystkim edukacji. Dla konkurowania z unijnymi firmami, które już za moment przycisną nasze małe myszy, przydałaby się nam też promocja nowych technologii. Można osiągnąć jedno i drugie. Powszechna prywatyzacja - Charytatywność to po prostu daje się 10 dolarów i tyle. Ale jeśli się pożyczy te 10 dolarów, można naprawdę pomóc - uważa Jamshed Ghandhi. Jamshed Ghandhi (Hindus z pochodzenia) jest ekonomistą, specjalistą od finansów i nauczycielem akademickim na University of Pennsylvania. Kiedy jego studentka Rosalind Copisarow powiedziała mu, że będzie ucieleśniać ideę Grameen Banku w Polsce, Jamshed Ghandhi powiedział: "to ładnie". Ale był zakłopotany. "Gdyby Rosalind chciała otworzyć bank z trzema miliardami dolarów, mógłbym znakomicie jej pomóc" - myślał. Ale idea Grameen Banku, który został założony dla najbiedniejszych w Bangladeszu, to była skala dla Jamsheda Ghandhiego trudna do dostrzeżenia. - Rosalind powiedziała jednak, że jeżeli to ma działać, to powinno działać w każdym kontekście. Dziesięć lat wykładałem zasady finansowania, bankowości, teraz musiałem coś z tym zrobić - opowiadał w maju tego roku podczas wizyty w Warszawie Jamshed Ghandhi. Był rok 1994. Rosalind Copisarow - Brytyjka pracująca wtedy w Polsce dla JP Morgan - przeczytawszy w "Financial Times" artykuł o Grameen Banku, pomyślała, widząc na ulicach polskich miast małe budki handlowe, że warto byłoby, za przykładem Grameen Banku, pomóc biednym, polskim przedsiębiorcom. Taką szansę stwarzał Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości, który jeszcze w tym samym, 1994 roku przeznaczył 20 milionów dolarów na program wspierania polskiej mikro-przedsiębiorczości. Rosalind zaczęła tworzyć Fundusz Mikro. Elżbieta Moczarska, po wieloletnim pobycie w Wielkiej Brytanii, wróciła do Polski przekonana, że zajmie się powszechną prywatyzacją. Predestynowały ją do tego wykształcenie, zainteresowania i oczekiwania jej ówczesnego szefa w jednym z większych banków inwestycyjnych w Londynie. - Duży projekt. Zapowiadał się ciekawie - wspomina. Tyle że miał trudności ze startem. Tymczasem pojawiła się propozycja Rosalindy Copisarow. Elżbieta Moczarska miała rozpoznać rynek. - Nic nie było na ten temat. Żadnych danych ani o zapotrzebowaniu małych przedsiębiorstw, ani o ofertach dla nich. Inna rzecz, że takich ofert w ogóle nie było. Ale dostaliśmy bardzo dużo wolności - opowiada Elżbieta Moczarska. Wykorzystaliśmy ją, myśląc pod prąd. Wszystko wtedy wskazywało, że Polacy to bałaganiarstwo i upiorna fantazja. Żyć, pożyczyć, nie oddawać. A Rosalind Copisarow przekonywała, że jednak warto spróbować. Idea wciągała po kolei wszystkich. Razem z Elżbietą Moczarską do Funduszu przyszedł także Witold Szwajkowski, obecny jego szef. Dziś w 31 przedstawicielstwach Funduszu Mikro w całym kraju pracuje 90 osób. Żadna z nich nie jest urzędnikiem. Mają do opowiedzenia piękną historię. Grymasy sobków Nauczyli się, jak sami mówią, wiele. Na przykład, że to, co na początku wydaje się nierealne, umiejętnie wprowadzone, działa. Przekonały ich o tym pożyczki grupowe, wzajemnie poręczane. - Nikt nie wierzył, że to się da wprowadzić - opowiada Witold Szwajkowski, faktycznie architekt całej instytucji. - Polacy są indywidualistami i obce są im jakiekolwiek wspólne działania, myśleliśmy. I faktycznie. Na początku nikt nikomu nie chciał poręczać. Indywidualizm czy, mniej eufemistycznie, egoizm. Nikt za nikogo nie chciał brać odpowiedzialności. Elżbieta Moczarska miała jednak nadzieję, że zaufanie między ludźmi można odbudować. Przedstawili projekt pożyczek grupie kobiet w Łodzi (krawiectwo, małe sklepiki). Reakcje na wzajemne poręczanie były wyłącznie negatywne. Grymasiły. Pomyśleli więc z drugiego końca. I na spotkaniu z grupą właścicieli straganów na bazarze zapytali, jak to jest z pożyczkami w bankach? Trzeba żyrantów? "Oooo, cały autobus, proszę pana!". - No to skupiliśmy się na żyrantach - opowiada Witold Szwajkowski. Zapytali, czy bank zaakceptowałby, że żyrant także wziąłby pożyczkę? Skądże znowu, absolutnie. Aaaa, widzi pan. A Fundusz daje taką możliwość! Wzajemne poręczenie pokazane nie jako wymóg, ale jako zaleta pożyczki, zadziałało. Zdziercy, krwiopijcy Wydawało się, że ludzie nie zaakceptują komercyjnych odsetek. Fundusz, choć to nie bank, chce odsetki? Lichwa! Zdziercy, krwiopijcy! Pięć lat temu szumnie zapobiegano w całej Polsce strukturalnemu bezrobociu. Ludzie byli przyzwyczajeni do ulg, subsydiów i promocji. W Łodzi zadano im pytanie, czy to będzie umorzone? - Ludzie powinni się nauczyć myśleć kategoriami ekonomicznymi. Jeśli muszą oddać pieniądze, zaczynają myśleć - tłumaczy Jamshed Ghandhi. Stopniowo dowiadywali się coraz więcej o pożyczkobiorcach. Stopniowo odchodzili też od podejścia typowo bankowego i przestawali patrzeć na przepływ gotówki i stopień ryzyka. Skupili się na podmiocie, czyli pożyczkobiorcy. - Postawiliśmy sobie cel aby pomóc tym, którzy sami chcą sobie pomóc, są aktywni - opowiada Szwajkowski. Biznes - uważa - wymaga kumulacji kapitału, wywiązywania się z umów, budowania reputacji. Na krótką metę można prowadzić interesy innymi metodami, na dłuższą - trzeba doceniać wagę przestrzegania umów i umieć zawierać dobre umowy nie tylko handlowe, ale także ze wspólnikami w biznesie. Ludzi, którzy tak by właśnie chcieli prowadzić swoje interesy, Fundusz postanowił wspierać. Tyle że najpierw musiał ich nauczyć tego, że tak właśnie chcą. - Co im oferujemy? Tak naprawdę partnerstwo w biznesie. Gwarantujemy im dostęp do finansowania, jeśli oni wykażą się dwiema cechami: rozumieniem na czym polega ryzyko w ich biznesie, i rzetelnością w spłacaniu pożyczki w terminie - tłumaczy Witold Szwajkowski. Fundusz nie nalicza odsetek karnych, ponieważ obowiązuje zasada, że pożyczka będzie spłacana w umówiony sposób. Pożyczający pyta: a jakie będą odsetki za spóźnienie? Zaraz, zaraz - mówi Fundusz. Umówiliśmy się przed chwilą, że będzie pan spłacał w terminie, prawda? Fundusz nie zakłada opcji awaryjnej, że pożyczający nie będzie się wywiązywał. Jeśli nie będzie, są poręczyciele. Choć na początku mało kto z pożyczkobiorców tak naprawdę wiedział, na czym polega istota poręczenia. Dla wielu był to raczej zwykły podpis na papierze. A tu się okazywało, że to jest gotowość do zapłacenia poręczonej kwoty. Stolarze mają trociny - Jezus Maria, co pani mówi! Zmora to nieumiejętność oceny ryzyka. "W moim biznesie nie ma ryzyka". Proszę pana, proszę pana - napominają funduszowcy. Biznes z definicji jest podejmowaniem ryzyka. Nie ma biznesu bez ryzyka. - I staramy się wyedukować tu obie strony. Sami też musimy wiedzieć, na czym może polegać ryzyko w konkretnym przedsięwzięciu. Właściwie to jest coś, od czego trzeba zaczynać - słyszę w Funduszu. - Siadamy przy stole. "Jakie jest ryzyko związane z pana działalnością?". "No ja nie wiem, co mam tu wpisać?". Nie wpisać, wiedzieć. Chcemy wiedzieć, że biznesmen wie. I wie, jakie kroki podjąć, żeby ryzyku zapobiec. Warsztat stolarski, pełno trocin, jedna iskra i może być pożar. No dobrze, jakie jest zabezpieczenie? Gaśnice. Stolarze widzą ryzyko, podejmują jakieś działania, żeby się zabezpieczyć. Fundusz zadowolony. Gdzie indziej grupa ludzi, która przywozi towar do Olsztyna do czterech różnych sklepów. Jednym samochodem. Jeździli na stadion, robili zakupy i składali je w samochodzie, po czym znów udawali się na zakupy. A jakby wam ten samochód ukradziono? Eeee tam, przecież pies jest w środku. Do końca nikt nie będzie w stanie zapobiec nieszczęściu, ale ograniczyć ryzyko może chociaż troszkę. Sklep sportowy w K. Zaopatrzenie znowu jednym samochodem. Jakie ryzyko? Żadnego! No dobrze, a pogoda? Sanek państwo nakupią, a nie będzie śniegu? Będziemy sprzedawać dresy. OK. A jak państwu ukradną ten samochód z całym towarem? "O, Jezus Maria, co pani mówi?". - Defetyzm. Ale nie szkodzi. Mamy przy stole trzy inne osoby, które siedzą i słuchają tego. Są poręczycielami. Muszą się oswoić. Nie ma - "a bo spaliło nam się". Pytaliśmy, jakie jest ryzyko, i mówiliśmy, że trociny łatwo się palą. Ale za chwilę będzie to samo. Pytają kobietę w W., która jednoosobowo prowadzi sklep, co będzie, jeśli zachoruje? "Ja mam apap!". Stolarze mają trociny i nie wszystkie palce Spotykamy się ze stolarzami bardzo często - mówią w Funduszu - bo to jeden z typowych zawodów naszego pożyczkobiorcy. Mało który ma wszystkie palce, wiadomo. W związku z wnioskiem o pożyczkę pytamy, jak wyglądały jego obroty ostatnio i jak planuje, że będą się kształtowały, kiedy będzie spłacał pożyczkę? Pokazuje obroty i widać, że miał dwa miesiące przerwy. Co się stało? Miałem złamaną rękę. A w poprzednim zdaniu było, że nie ma żadnego ryzyka. Nie rozumieją, że jak pokażą ryzyko, to są jeszcze bardziej wiarygodni. A może rozumieją, tylko je odrzucają? Po co mam o tym mówić, jeszcze mnie to spotka. Tymczasem w Funduszu muszą złamać pewną barierę. Człowiek, który przychodzi i chce coś załatwić, chce pokazać się z najlepszej strony. A tu go pytają: jakie są pana słabe punkty? W rybach tak, w słodyczach nie Mają fantazję? Stolarze? Nie, generalnie przedsiębiorcy. Mają. I to jaką! Może mniej w poszukiwaniu nowoczesnych technologii, choć zdarzyła się już pożyczka na zakup baterii solarnych. Ale mają fantazję w naszych realiach. Toruń, bazarek. Marzec, błotko, stragany z warzywami, chińskie ciuchy. Stanowisko drogeryjne pewnego pana. Duży wybór, ruch w interesie spory, pan bierze pożyczkę, bo chce zainwestować w lokal. Lokal ugadany, dostaje pożyczkę. Była jednak promocja w hurtowni i za zakup perfum, dostawało się rower górski. Na straganie pośród opisanego błota pojawiła się Laura Biagiotti, Paloma Picasso, po 150 złotych za sztukę. Szaleństwo. Ale pan to wszystko sprzedał. W gruncie rzeczy wiedzą więcej na temat tego biznesu, niż doradcy mogliby to sobie wyobrazić. Witold Szwajkowski po trzech latach pracy postanowił dotrzeć do pierwszych pięćdziesięciu klientów Funduszu, którym udzielał pożyczek. Udało mu się odnaleźć ponad trzydziestu. Połowa mniej więcej rozwinęła swoje przedsiębiorstwo. Najbardziej przebojowy miał intuicję albo nawet po prostu talent. - Tłumaczył mi, jak dojść do jego sklepu. Kiedyś handlował słodyczami, potem prowadził hurtownię, teraz sprzedawał ryby. Tłumaczył, tłumaczył, sklepów w tym miejscu miało być wiele, byłem sceptyczny, czy go znajdę. Sklepy zapowiadały nagromadzone na ślepej ścianie budynku reklamy. Kolorowe, odblaskowe, małe, duże, billboardy i tablice, wskazujące sklepy i różne inne miejsca, wszystko razem męczące i nieczytelne. Ale jeden napis górował nad całą tą bazgraniną. W zasadzie nie reklama, a drogowskaz. Czarną olejną farbą, cztery wielkie litery: RYBY. I strzałka, w którą stronę iść. - Właściwie to ten facet nie miał w ogóle dla mnie czasu. Dziesięć minut mi poświęcił. Zacząłem pytać: jak pan widzi przyszłość... Wtedy, przed trzema laty, chciał po prostu robić biznes, wszystko jedno w jakiej branży. Teraz stwierdził krótko: "No, wie pan, w rybach tak, w słodyczach nie"- opowiada Szwajkowski - z kolei facet, który trzy lata temu miał niesłychanie szerokie plany, o monitoringu i faktoringu rozprawiał bez przerwy, a ja myślałem "ale zorientowany, ile wie", dalej ma swój niewielki sklepik. Za to nasza pogawędka trwała całe dwie godziny. O leasingu, faktoringu i monitoringu. Plany miał mniej więcej takie, jak trzy lata wcześniej. Udało się Pożyczki w Funduszu mogą być wielokrotnym, nie wysychającym źródłem finansowania. Rekordzista - krawiec ciężki z Torunia - bierze już pożyczkę dziesiąty raz. Od 1994 roku Fundusz udzielił prawie 26 tysięcy pożyczek. Łączna wartość wszystkich udzielonych pożyczek wynosi ponad 42 milionów dolarów (155 milionów złotych). Kwota zadłużenia Funduszu w lipcu b.r. wynosiła 10 milionów USD. Średnia pożyczka - 1500 USD (około 5 tysięcy złotych, maksymalnie można pożyczyć 30 tysięcy). Prawie 100 procent kosztów operacyjnych pokryto ze spłat odsetek (Fundusz dąży do całkowitego samofinansowania się). - Najbardziej potrzebne są dobre przykłady. Nie pieniądze, nie dotacje, nie szkolenia, a dobry przykład - uważają funduszowcy. Klienci Funduszu Mikro doszli także do czegoś ważnego. Każdy z nich zyskał coś wyłącznie dla siebie - większe obroty, wiedzę. Ale też wszyscy zbudowali coś wspólnego. Udało się to, o czym myślała Elżbieta Moczarska: zaczęło powracać zaufanie między ludźmi w Polsce. Udało się to, czego chciała Rosalind Copisarow: pokazała, że przy niewielkich środkach można rozruszać wcale duże kręgi przedsiębiorczości. Powiodła się teoria Jamsheda Ghandhiego, który uważa, że wobec tego, iż rządy mają dziś coraz mniej pieniędzy na wspieranie społecznych celów, ludzie powinni pomagać sobie nawzajem. Wielkie banki (te od "autobusów żyrantów") coraz częściej proszą swych nowych klientów, którzy deklarują, iż byli uczciwymi płatnikami w Funduszu Mikro, o historię ich kredytów w tej instytucji. Powoli też same banki zaczynają otwierać się na małą przedsiębiorczość. To zaczyna być modne. Nic dziwnego. Fundusz Mikro obsługuje 16 tysięcy przedsiębiorców. A jest w ich w całej Polsce 100 razy tyle. To olbrzymia nisza, w której powinna działać konkurencja. Rosalind Copisarow rok temu przestała pracować w Funduszu. Zadowolona. Chciałaby przenieść to doświadczenie do innych krajów. Jamshed Ghandhi powołuje się na przykład Funduszu przed swoimi studentami. Elżbieta Moczarska pożegnała się z Funduszem. Uważa, że jej marzenie powszechnego prywatyzowania Polski w zasadzie spełniło się. Choć prywatyzowała z odwrotnej zupełnie strony, niż zakładał to wielki program powszechnej prywatyzacji, dla którego do Polski przecież przyjechała. Witold Szwajkowski natomiast, który w Funduszu pozostał, ma zamiar w 2000 roku podwoić wartość portfela Funduszu do 20 milionów dolarów.
Jest dwa i pół miliona małych i średnich przedsiębiorstw w Polsce. Jamshed Ghandhi jest ekonomistą. jego studentka Rosalind Copisarow będzie ucieleśniać ideę Grameen Banku w Polsce. Był rok 1994. Rosalind Copisarow pomyślała, widząc na ulicach polskich miast małe budki handlowe, że warto pomóc polskim przedsiębiorcom. zaczęła tworzyć Fundusz Mikro. Polacy to bałaganiarstwo i fantazja. Rosalind Copisarow przekonywała, że jednak warto spróbować. Na początku nikt nikomu nie chciał poręczać. Wzajemne poręczenie pokazane jako zaleta pożyczki zadziałało.Ludzie powinni się nauczyć myśleć kategoriami ekonomicznymi. Gwarantujemy dostęp do finansowania, jeśli wykażą się rozumieniem na czym polega ryzyko w ich biznesie i rzetelnością w spłacaniu pożyczki. Klienci Funduszu Mikro zbudowali coś wspólnego.
SEJM Od początku kadencji 30 posłów zmieniło szyld polityczny Jak w kalejdoskopie JERZY PILCZYŃSKI Zmiany osobowego składu klubów i kół poselskich są już na Wiejskiej stałym zjawiskiem. Nie inaczej dzieje się i w tej kadencji. Sejm zainaugurował swą działalność podzielony na cztery kluby poselskie: AWS - 201 posłów, SLD - 164, UW - 60 i PSL - 27 oraz jedno czteroosobowe Koło ROP. Skład dopełniało czterech posłów niezrzeszonych, w tym dwóch z mniejszości niemieckiej. Teraz mamy w Sejmie te same 4 kluby, choć każdy z nich poniósł straty i liczy dziś mniej posłów niż na początku. Prócz tego działają 4 koła; Porozumienie Polskie liczące 7 posłów, KPN-Ojczyzna - 5, Ruch Odbudowy Polski - Porozumienie Centrum - 4, Polska Partia Socjalistyczna - Ruch Ludzi Pracy - 3 oraz koło Polskiej Racji Stanu - 3. Grupa posłów niezrzeszonych rozrosła się do 6 osób. Największe straty poniosła AWS skupiająca na początku kadencji 201 posłów. Teraz może liczyć jedynie na 186 głosów i to nie zawsze, z dyscypliny klubowej wyłamuje się dość często 14, 15 posłów. Stało się to właśnie przedmiotem konfliktu w koalicji i może doprowadzić do jej rozpadu. Rzecznik klubu Piotr Żak mówił niedawno, że niezdyscyplinowani nie przejdą powtórnie weryfikacji wyborczej. Powinno się ich jednak usunąć już teraz z klubu. Jeśli udałoby się zachować koalicję, to 170 posłów AWS zupełnie wystarczyłoby dla zapewnienia rządowi większości w Sejmie. Powolna erozja Już na początku kadencji opuścił AWS Ludwik Dorn, będący członkiem Porozumienia Centrum i przez dłuższy czas pozostawał posłem niezrzeszonym. Pół roku później liczebność Klubu AWS zmniejszyła się o 8 osób. Z powodu łamania regulaminu i naruszania dyscypliny w głosowaniach zostali z niego usunięci Adam Słomka i Jan Łopuszański. Wraz z nimi wystąpiło z klubu 6 posłów KPN. Pod przewodnictwem Słomki założyli koło Konfederacji Polski Niepodległej - Obóz Patriotyczny, które w grudniu 1999 roku zmieniło nazwę na KPN-Ojczyzna. Po czterech miesiącach opuściła je Elżbieta Adamska-Wedler, wracając na łono AWS. W grudniu ubiegłego roku koło straciło Ryszarda Kędrę, który trafił do koła Polskiej Racji Stanu. KPN-O liczy dziś 5 posłów, oprócz Adama Słomki są to: Michał Janiszewski, od niedawna przewodniczący partii, Tomasz Karwowski, Janina Kraus, Andrzej Zapałowski. Jan Łopuszański pozostawał krótko posłem niezrzeszonym. W ślad za nim wystąpiło z Klubu AWS sześcioro posłów związanych ze środowiskiem Radia Maryja. Byli to: Mariusz Grabowski, Piotr Krutul, Halina Nowina-Konopka, Mariusz Olszewski, Anna Sobecka, Witold Tomczak. Tworzą oni 7-osobowe, największe w Sejmie, Koło Porozumienie Polskie. Jedną z przyczyn odejścia tych posłów z AWS był konflikt w sprawie Stoczni Gdańskiej. Wkrótce doszło też do rozbratu z Rodziną Polską popieraną przez ojca Rydzyka. Porozumienie Polskie i jego lider Jan Łopuszański silnie akcentują w Sejmie pozycje narodowe i są zdecydowanie przeciw integracji Polski z Unią Europejską. W niektórych sprawach dochodzi na forum Sejmu do wspólnych wystąpień w imieniu kół PP i KPN-O, a także ROP-PC. Często bywa to jednak stanowisko odmienne od zajmowanego przez AWS. Z mandatu AWS zrezygnował Marek Nawara, który został przewodniczącym małopolskiego sejmiku. Mandat po nim objął Paweł Graś. Miejsce zmarłego Bogdana Żurka zajęła w Sejmie Grażyna Sołtyk, a mandat po Andrzeju Zakrzewskim objął Zbigniew Eysmont. Ostatnim, który opuścił pokład AWS, był Maciej Jankowski. Zaangażował się w popieranie Andrzeja Olechowskiego jako kandydata na prezydenta. W AWS pozostaje dziś 186 posłów. SLD trzyma się mocno Klub SLD stracił do tej pory trzech posłów. Pod koniec 1999 roku wystąpili z niego poseł Piotr Ikonowicz (PPS) oraz Kazimierz Milner i Lech Szymańczyk reprezentujący Ruch Ludzi Pracy, po to by utworzyć wspólne Koło PPS-RLP. Na początku kadencji z mandatu SLD zrezygnował Grzegorz Tuderek, przedkładając nad honory posła korzyści z działalności gospodarczej. Zastąpił go następny na liście wyborczej Mirosław Podsiadło. Mandat nagle zmarłego Kazimierza Nowaka objęła Elżbieta Szparaga. Z powodu braku dyscypliny w głosowaniu nad liczbą województw z klubu zostali wykluczeni Wiesław Szweda i Zbyszek Zaborowski, lecz po 4 miesiącach zostali przyjęci ponownie. Z powodu niekorzystnego dla niego orzeczenia lustracyjnego mandat utracił Tadeusz Matyjek na jego miejsce wszedł Andrzej Umiński. Do tej pory Matyjek jest jedynym posłem wyeliminowanym z powodów lustracyjnych. Z mandatu zrezygnował Tadeusz Jędrzejczak, któremu ustawa nie pozwoliła łączyć go z funkcją prezydenta miasta Gorzowa Wlkp. Po tych wszystkich roszadach SLD liczy dziś 161 posłów. UW i PSL - straty minimalne Unia Wolności straciła tylko jeden głos. Dysponował nim Jan Rulewski, który był niegdyś posłem NSZZ "Solidarność". Widocznie związkowa proweniencja nie pozwoliła mu funkcjonować w Unii na dłuższą metę. Zrzekł się mandatu Jerzy Ciemniewski, zostając sędzią Trybunału Konstytucyjnego, podobnie jak Irena Lipowicz, która została ambasadorem w Austrii. Wygasł mandat Juliusza Brauna, gdy wybrano go na przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Zastąpili ich odpowiednio - Stanisław Pilniakowski, Jan Rzymełka i Maria Stolzman. UW dysponuje dziś 59 głosami. Niewielkie straty odnotowało też PSL, liczące dziś 26 posłów. Na początku kadencji wystąpił z klubu Roman Jagieliński, który założył Partię Ludowo-Demokratyczną. Pozostaje posłem niezrzeszonym. Mandat po tragicznie zmarłym Ryszardzie Bondyrze objął Ryszard Stanibuła. Kaczyński ratuje Olszewskiego Zmienił się skład czteroosobowego Koła ROP Jana Olszewskiego. Spod wpływów lidera wyzwolili się Dariusz Grabowski i Adam Wędrychowicz, którzy ze wspomnianym już Ryszardem Kędrą z KPN-O założyli Koło Polskiej Racji Stanu. W ROP został oprócz lidera tylko Wojciech Włodarczyk - groziło to likwidacją ruchu, ponieważ w myśl regulaminu do utworzenia koła potrzeba co najmniej trzech posłów. Sytuację uratowali Jarosław Kaczyński i Ludwik Dorn. Kaczyński wybrany z listy ROP uznał, że w trudnej sytuacji jest zobowiązany moralnie pomóc Olszewskiemu. Odtąd koło nosi nazwę ROP-PC. Do 6 osób powiększyła się grupa posłów niezrzeszonych. Początkowo stanowili ją dwaj posłowie mniejszości niemieckiej Henryk Kroll, Helmut Paździor oraz Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz, założyciel Ruchu Katolicko- -Narodowego. Kaczyński wsparł Olszewskiego, za to przybyli Jan Rulewski, Roman Jagieliński i Maciej Jankowski. Oceni wyborca Przyczyny zmian mają oczywiście charakter polityczny, ale nie tylko, często chodzi o ambicje osobiste czy też względy pragmatyczne, polegające na uzyskiwaniu w ten sposób lepszych warunków działania (większa możliwość wystąpień w imieniu koła z trybuny sejmowej, pieniądze na funkcjonowanie koła, lokal w Sejmie itp.). Są to warunki tylko pozornie lepsze, bowiem pojedynczymi głosami nic w Sejmie osiągnąć się nie da. Zmiany mają też niekiedy charakter niejako naturalny, są spowodowane zgonami i przyjmowaniem stanowisk, z którymi mandatu posła łączyć nie wolno. Ordynacja wyborcza do Sejmu, różniąca się pod tym względem od ordynacji senackiej, pozwala na rozwiązywanie tych sytuacji bez potrzeby uciekania się do wyborów uzupełniających. Gwarantuje to niezmienność składu politycznego Sejmu. Z takich właśnie powodów zmieniła się obsada 10 mandatów. Trzydziestu posłów zmieniało jednak swoją przynależność klubową, co nie najlepiej świadczy o stałości ich politycznych poglądów bądź wyrazistości politycznej sylwetki. Pozostaje to jednak do oceny wyborców.
Sejm zainaugurował swą działalność podzielony na cztery kluby poselskie. Skład dopełniało czterech posłów niezrzeszonych, w tym dwóch z mniejszości niemieckiej. Teraz mamy w Sejmie te same 4 kluby, choć każdy z nich poniósł straty i liczy dziś mniej posłów niż na początku.Największe straty poniosła AWS skupiająca na początku kadencji 201 posłów. Teraz może liczyć jedynie na 186 głosów.Klub SLD stracił do tej pory trzech posłów. Po wszystkich roszadach SLD liczy dziś 161 posłów. Unia Wolności straciła tylko jeden głos. Niewielkie straty odnotowało też PSL, liczące dziś 26 posłów.o 6 osób powiększyła się grupa posłów niezrzeszonych. Przyczyny zmian mają oczywiście charakter polityczny, ale często chodzi o ambicje osobiste czy też względy pragmatyczne.Zmiany mają też niekiedy charakter niejako naturalny.
POLEMIKA Dla gospodarki polskiej szansą będzie odbudowa polskiej prawicy Mit partii środka Henryka Bochniarz ("Politycy nie nadążają", "Rz" nr 295 z 19.12.2000r.) słusznie zwróciła uwagę na rozmijanie się działań polityków polskich z potrzebami polskiej gospodarki. Wręcz symbolicznym tego wyrazem było przyjęcie ostatnio wszystkich sobót wolnych oraz batalia o czterdziestogodzinny tydzień pracy. Wątpliwości rodzą się jednak, gdy jako receptę na ten stan przyjmuje ona budowę silnej partii środka, której przyświecałaby ekonomiczna racjonalność. Wnioski Bochniarz zdumiewają o tyle, że - zamiast proponować działania prowadzące do sukcesu tejże racjonalności w skali kraju - zgadza się na uczynienie z niej zasady działania wyłącznie politycznej mniejszości. Bo partia środka, niezależnie od swojej roli i wpływów, pozostanie tylko mniejszościowym elementem sceny politycznej spolaryzowanej na dwubiegunowy układ tradycyjnie określany jako lewica i prawica. Rola niekonieczna Jeśli partia środka zdobędzie takie poparcie, że stanie się jednym z dwóch głównych elementów owej podstawowej alternatywy, to przejmie rolę któregoś ze skrzydeł w zależności od orientacji drugiego, głównego aktora sceny politycznej. A więc przestanie być centrum. Można przyjąć na przykład, jak czynił to politolog amerykański Giovanni Sartori, że włoska chadecja w sensie ideowym była typową partią środka, ale ponieważ czterdzieści lat przeciwstawiana była partii komunistycznej, odgrywała więc rolę włoskiej prawicy. Podziałowi prawica - lewica zarzucać można, że jest arbitralny i relatywny. Właściwie dlaczego mamy ciągle określać się względem tego, jak usiedli posłowie w czasie Rewolucji Francuskiej? Model ten jednak odpowiada zasadzie demokracji - możliwości wyboru. Wyznaczony jest przez trwałą dyspozycję umysłu ludzkiego, aby rzeczywistość postrzegać w dwudzielnym układzie. O ile podział prawica - lewica jest relatywny, a miejsce partnerzy wyznaczają sobie nawzajem, o tyle centrum polityczne, czyli partia środka, relatywne jest w dwójnasób, ponieważ określone jest jako miejsce pomiędzy dwiema partiami. W sensie politycznym jako element dodatkowy między dwoma niezbędnymi biegunami wyborczej alternatywy nie wydaje się ono niezbędne. Centrum to nie istnieje w systemie anglosaskim. W Stanach Zjednoczonych można mówić o bardziej centrowych, czyli umiarkowanych, skrzydłach republikanów i demokratów, którym ideowo bliżej do siebie niż skrajnym skrzydłom ich własnych partii, ale to, że sytuują się one jednak w partiach przeciwnych, demonstruje, dlaczego centrum nie jest potrzebne. Sytuacja w Anglii z grubsza oddaje ten schemat pomimo pojawienia się liberałów, którzy bezskutecznie od dłuższego czasu usiłują odegrać w nim rolę. Sytuację w Niemczech przedstawiano często - również w Polsce - jako przykład sceny politycznej, na której istotną i trwałą rolę odgrywa partia centrum, w tym wypadku FPD. Dziś FPD ma coraz większe kłopoty z przetrwaniem. Zieloni w warunkach niemieckich jako par excellence partia lewicowa nie mogą przejąć tej roli. Skłonność do zanikania Tak więc istnienie partii środka nie jest niezbędne dla demokracji, a wręcz można powiedzieć, że ich powstanie jest historycznym przypadkiem i, co więcej, partie takie mają skłonność do zanikania w stałym dwubiegunowym ciśnieniu. W Polsce centrum sceny politycznej stanowi Unia Wolności, gdyż PSL zupełnie nie mieści się w tym schemacie. Unia Wolności wyrosła wokół rządu Mazowieckiego, w czasie walki dwóch odłamów postsolidarnościowego obozu. Określana jako lewica przez solidarnościowych przeciwników, sama odmawiała tej kwalifikacji, przyjmując, że w polskiej sytuacji podziały takie zatraciły sens. Walczyła o całość solidarnościowej schedy, a więc, jak się wówczas wydawało, o całość polskiej sceny politycznej. Tymczasem okazało się, że postkomuniści, wykorzystując swoje finansowo-medialne wpływy i struktury organizacyjne, zdominowali bez reszty lewą stronę polskiej sceny politycznej. W efekcie Unia Demokratyczna, która przekształciła się później w Unię Wolności, znalazła się w centrum polskiej sceny politycznej, w układzie o tyle dziwnym, że prawa strona tej sceny nie została jeszcze ukształtowana. Wydawało się, że sprawę tę rozwiąże AWS, jednak po przegranych wyborach prezydenckich, zakwestionowaniu przywództwa Krzaklewskiego i sposobu organizacji całej koalicji stała się areną wewnętrznych starć, które mogą doprowadzić do jej rozpadu, jak przyczyniły się do spadku jej popularności. AWS powstała wokół związku zawodowego. Sam ten fakt, wbrew lamentom rozlicznych krytyków, nie musiałby przynosić żadnych negatywnych konsekwencji. W tak niezwykłej sytuacji - wychodzenia z komunistycznego systemu - musiały wydarzać się nietypowe rzeczy. Zresztą w świecie współczesnym zdarzają się takie niezwykłe ewolucje. W Argentynie korporacyjne państwo zbudowane przez Perona rozmontowane zostało przez Carlosa Menema, przywódcę partii peronistycznej. W Meksyku rynkową rewolucję rozbijającą tradycyjny monopartyjno-związkowy układ rozpoczęli politycy PRI, rządzącej partii o orientacji wyraźnie socjalistycznej. Polska prawica może być prorynkowa W sferze polityki makroekonomicznej rządy AWS nie musiały budzić specjalnego niepokoju. Wprawdzie pojawiały się naciski ze strony związku, reformy były zbyt lękliwe i ślamazarne, ale w żadnym sensie nie była to związkowa dyktatura. Wydawać się mogło, że stopniowo bezpośredni udział w życiu politycznym "Solidarności" zostanie wyeliminowany i wróci ona do swojej związkowej roli, co nie znaczy, iż nie może współpracować z partią polityczną. Nieoczekiwanie jednak proces ten przybrał dramatyczny przebieg i stał się walką o władzę w AWS. Propozycja Henryki Bochniarz, zresztą formułowana już wcześniej przez niektórych polityków, wydaje się zgubna również z perspektywy celów, które przyświecają jej autorce. Chce ona wyłuskać z AWS, a więc prawicy polskiej, prorynkowe partie polityczne i związać je z mityczną partią środka. Jeśliby się to udało, doprowadziłoby to do marginalizacji prawicy, a niewiele wzmocniłoby centrum. Byłoby więc receptą na trwały sukces postkomunistycznej lewicy, której również Bochniarz nie uważa (w każdym razie nie pisze o tym) za partię ekonomicznie racjonalną. Wystarczy zresztą zobaczyć, jak ta partia głosuje w obecnym parlamencie. Dowodzą tego jej czteroletnie rządy, które wiązały się z zablokowaniem liberalizacji ekonomicznej Polski. Znamienne, że wielu publicystów, analizujących politykę wyłącznie na podstawie niektórych wypowiedzi polityków, tego nie zauważyło. Natomiast trudno wyobrazić sobie, aby dołączenie grupy posłów SKL zwiększyło atrakcyjność UW czy jakiegoś tworu, który powstałby w wyniku ich koalicji. Liczenie na zdyskontowanie relatywnego sukcesu Olechowskiego wydaje się również mało umotywowane. Głosy z wyborów prezydenckich nie przekładają się na wybory parlamentarne. Szansą na przyśpieszenie modernizacji Polski jest odbudowa polskiej prawicy. Oczywiście w tym celu winna ona przełamać swoje wewnętrzne rozdarcie i definitywnie oderwać się od związku. Wbrew licznym głosom nie reprezentuje ona antyrynkowej postawy, a raczej wewnętrzne sprzeczności i brak konsekwencji. Tradycyjnie, w każdym razie od co najmniej stu lat, na Zachodzie to prawica odgrywała rolę orędownika wolnego rynku. Nie ma powodu, aby w Polsce działo się inaczej. Toteż zwolennicy racjonalnej gospodarki i modernizacji Polski, zamiast wojować o rozbudowę mitycznego centrum, winni wspierać działania na rzecz odbudowy polskiej prawicy, która byłaby w stanie konkurować z SLD. Bronisław Wildstein
Henryka Bochniarz słusznie zwróciła uwagę na rozmijanie się działań polityków polskich z potrzebami polskiej gospodarki. symbolicznym tego wyrazem było przyjęcie ostatnio wszystkich sobót wolnych oraz batalia o czterdziestogodzinny tydzień pracy. Wątpliwości rodzą się jednak, gdy jako receptę na ten stan przyjmuje ona budowę silnej partii środka, której przyświecałaby ekonomiczna racjonalność.Wnioski Bochniarz zdumiewają - zamiast proponować działania prowadzące do sukcesu tejże racjonalności w skali kraju - zgadza się na uczynienie z niej zasady działania wyłącznie politycznej mniejszości. Bo partia środka, niezależnie od swojej roli i wpływów, pozostanie tylko mniejszościowym elementem sceny politycznej spolaryzowanej na dwubiegunowy układ tradycyjnie określany jako lewica i prawica.
WYNAGRODZENIA Czy należy oczekiwać, że aby ograniczyć zarobki malarzy, ustawowo ograniczy się ceny obrazów Populistyczne zamieszanie RYS. SYLWIA CABAN JAROSŁAW LAZURKO Nie wnikając w genezę ustawy ograniczającej wynagrodzenia osób wybranych do samorządów, dyrektorów i prezesów przedsiębiorstw z większościowym udziałem skarbu państwa, chciałbym zwrócić uwagę na absurdalne, moim zdaniem, objęcie jednym aktem prawnym (i jednym sposobem rozumowania) co najmniej trzech zasadniczo różniących się od siebie kategorii osób. Pierwsza to samorządowcy. Można sobie wyobrazić, że wypełniają swoje obowiązki radnego z pobudek czysto społecznikowskich, dla dobra innych obywateli, i w związku z tym za darmo, bo źródłem ich utrzymania jest nadal wykonywana praca zawodowa. Druga to kilkunastoosobowa grupa "nomenklaturowych" prezesów bardzo dużych państwowych przedsiębiorstw i spółek, którzy w ostatnich latach obsadzani są często na zasadzie partyjnych przetargów, aby później w taki czy inny sposób wspomagać swoje partie. Zarobki są tutaj bardzo wysokie i - jak słychać - nadal będą mogły być wysokie, po indywidualnych decyzjach premiera. Takie rozwiązanie to szczyt centralizmu; w aktualnym stanie prawnym wysokość tych zarobków może być regulowana przez ministra skarbu państwa, który ma na nie pełny wpływ poprzez ustanawiane przez siebie w tych spółkach rady nadzorcze. Nie ma żadnych przeszkód, aby minister skarbu udzielał w tej kwestii odpowiednich wytycznych radom nadzorczym, a nawet zalecał stosowanie systemów, wiążących wysokość tych wynagrodzeń z uzyskiwanymi efektami. Tysiąc pięciuset frustratów Trzecia grupa, która ma ponieść największe konsekwencje całego tego populistycznego zamieszania - to ponad trzy tysiące menedżerów, którzy zarządzają "normalnymi" przedsiębiorstwami państwowymi i jednoosobowymi spółkami skarbu państwa. Trudno oszacować, ilu z nich zarabia dzisiaj ponad normę określoną w nowej ustawie, ale przyjmując, że tylko połowa, zafundujemy sobie około 1500 frustratów. A przecież to od nich oczekuje się, że będą coraz efektywniej gospodarować, stale zwiększając konkurencyjność firm, którymi kierują. W kontekście ciągle bardzo złego pisania i mówienia o firmach państwowych (nigdy żadnego pozytywnego przykładu) wymienione przeze mnie zadania dla menedżerów wyglądają zapewne mało wiarygodnie, ale zapewniam, że w codziennej praktyce i w ustalaniu strategii firm takie są nasze prawdziwe cele. Wymusza to na nas konkurencyjny rynek, na którym trzeba się utrzymać, presja załogi, własna ambicja i strach o utratę swojego miejsca pracy. Potwierdzają to też fakty, jeśli się spojrzy na niedawną informację o planowanych w najbliższych miesiącach przez około 700 firm w kraju masowych zwolnieniach pracowników ("Rzeczpospolita" z 2 marca). Zdecydowana większość firm, które będą likwidować miejsca pracy, to nie przedsiębiorstwa państwowe, z wyjątkiem funkcjonujących w branżach wymagających kompleksowej restrukturyzacji (hutnictwo, zbrojeniówka, kolejnictwo itd.). Po obniżeniu zarobków powinniśmy odejść. Takie regulowanie płac oznacza przecież w podtekście, że to, co zarabialiśmy dotychczas, było nam nienależne i wynikało jedynie z bałaganu, cwaniactwa i braku właściwego nadzoru. Odchodząc, uratowalibyśmy uzdrawianą przez lata mentalność pracowników, którzy nie ulegliby wówczas demoralizacji, widząc, jak ich szef musiał się ugiąć, a niektórzy, ciesząc się, że mu się wreszcie pogorszyło. Menedżer poszukałby satysfakcji w innej, może już niepaństwowej firmie. Tak się jednak nie stanie i zagrożenie odpływu kadr nie jest duże. Rynek pracy menedżerskiej w Polsce też istotnie zmniejszył się i znalezienie nowej pracy nie jest łatwe. Gdzie ta święta równość Większość firm zagranicznych, a szczególnie dużych koncernów, obsadza obecnie kluczowe stanowiska swoimi ludźmi. Jest dla wszystkich oczywiste, że ich zarobki i wszelkie dodatki związane z oddelegowaniem, bilety lotnicze co dwa tygodnie do domu, koszty zakwaterowania, kształcenia dzieci, prywatnych polis ubezpieczeniowych, nie mogą podlegać kontroli czy ograniczeniom. I nie ma na to wpływu to, że firmy te wykorzystują polską siłę roboczą, której koszt musi być ograniczany, żeby wystarczyło na pokrycie wysokich kosztów zarządu. Mówi się wyłącznie o dobrodziejstwie tworzenia nowych miejsc pracy, ale nie informuje się, o ile te miejsca pracy są lepiej płatne od miejsc w przedsiębiorstwach państwowych. Nikomu nie przyjdzie do głowy analizowanie zarobków kadr zarządzających w firmach zagranicznych, chociaż większość tych firm prawie nie wykazuje zysków i nie płaci podatków adekwatnych do obrotów. Gdzie w takim razie święta równość podmiotów gospodarczych, które z jednej strony podobnie powinny służyć społeczeństwu, a z drugiej mieć równe szanse startu na konkurencyjnym rynku. Zarządzanie to sztuka Kieruję przedsiębiorstwem państwowym od dziewięciu lat, od niespełna czterech na zasadach umowy o zarządzanie. W tym czasie przynajmniej dwa razy nasz biznes był poważnie zagrożony, co groziło utratą wszystkich 650 miejsc pracy. To ja przeprowadziłem firmę przez te "rafy". Zgodnie z zawartą umową o zarządzanie odpowiadam całym swoim majątkiem za szkody wyrządzone firmie. Ponadto codziennie odpowiadam za wszystko, co się w niej dzieje. Mogę być pociągnięty do odpowiedzialności (grzywny, ale także pozbawienie wolności) na mocy setek przepisów obowiązującego w działalności gospodarczej prawa - kodeks pracy z przepisami o bhp, przepisy przeciwpożarowe, sanitarne, o ochronie mienia i informacji, o ochronie środowiska, ustawy o rachunkowości, karna-skarbowa itd. Nasze wyroby sprzedajemy na bardzo konkurencyjnym rynku krajowym i 40 procent eksportujemy. Zwiększamy konkurencyjność naszej firmy, podnosząc jej wewnętrzną efektywność, pracując nad zmianą mentalności pracowników, wprowadzając elementy TQM (Total Quality Management) i unowocześniając technologię. Firma jest zrestrukturyzowana i dostosowana do aktualnych wymagań rynku. Byliśmy w szóstej dziesiątce firm w Polsce, które uzyskały certyfikat systemu zapewnienia jakości. Gospodarujemy na powierzonym nam majątku, który, niestety, nie jest nowoczesny, zarabiamy jednak co miesiąc na płace dla wszystkich pracowników, kadry i zarządcy kontraktowego i jednocześnie stale odtwarzamy majątek w stopniu większym, niż wynikałoby to z odpisu amortyzacyjnego. Płacimy podatek dochodowy i nie zalegamy z żadnymi zobowiązaniami wobec budżetu czy ZUS. Nie dostajemy żadnych dotacji ani nie mamy żadnych ulg. Firm z większościowym udziałem skarbu państwa będących w podobnej kondycji ekonomiczno-finansowej, wbrew powszechnej opinii, jest w kraju bardzo dużo. Czekanie na aneks Teraz będziemy czekać na aneks do umowy, który bez żadnych przyczyn dotyczących zarządzanej firmy zmieni warunki, co do których umówiłem się z organem założycielskim w 1996 roku na okres pełnych pięciu lat. I nie będzie miało znaczenia, że osiągane efekty świadczą, iż jest to umowa bardzo korzystna dla właściciela majątku, jakim jest skarb państwa, zapewniająca stałe podnoszenie wartości przedsiębiorstwa przed jego przyszłą prywatyzacją. W celu zachowania struktury płac w firmie powinienem też poważnie rozważyć proporcjonalne obniżenie zarobków całej kadry kierowniczej. Niewatpliwie przyniosłoby to skutek w postaci demobilizacji i tragicznego spadku zaangażowania. Nie wiem, czy kolejny raz prawo zadziała wstecz i czy w przeddzień wejścia do Unii Europejskiej o takie wątpliwe i krzywdzące wiele osób prawo nam chodzi. O jednym mogę zapewnić, że nie chodzi mi o pieniądze, bo spodziewane zmniejszenie moich zarobków w istocie nie będzie duże. Chodzi o coś znacznie ważniejszego, o to, żebyśmy nie cofali się w kierunku systemu, z którego niedawno z takim trudem udało się nam wyrwać. I na koniec refleksja złośliwa. Zarządzanie, zwłaszcza to nowoczesne, oparte na skutecznym przywództwie, to duża sztuka, wymagająca nie tylko ogromnego zaangażowania, fachowej wielokierunkowej wiedzy, ale również talentu, podobnego do tego, jakim musi być obdarzony dobry malarz czy aktor. Czy należy oczekiwać, że ustawowo - aby ograniczyć zarobki malarzy - ograniczy się ceny obrazów? Albo maksymalną gażę aktorów? Proszę pomyśleć, jakie w tych dziedzinach są ogromne dysproporcje w zarobkach i niesprawiedliwości! Proponuję te dwie grupy zawodowe też ująć w jednej ustawie. Autor jest zarządcą kontraktowym Warszawskich Zakładów Mechanicznych WUZETEM.
Nie wnikając w genezę ustawy ograniczającej wynagrodzenia osób wybranych do samorządów, dyrektorów i prezesów przedsiębiorstw z większościowym udziałem skarbu państwa, chciałbym zwrócić uwagę na objęcie jednym aktem prawnym co najmniej trzech zasadniczo różniących się od siebie kategorii osób.Pierwsza to samorządowcy. Można sobie wyobrazić, że wypełniają swoje obowiązki radnego z pobudek czysto społecznikowskich, dla dobra innych obywateli, i w związku z tym za darmo, bo źródłem ich utrzymania jest nadal wykonywana praca zawodowa. Druga to kilkunastoosobowa grupa "nomenklaturowych" prezesów bardzo dużych państwowych przedsiębiorstw i spółek, którzy w ostatnich latach obsadzani są często na zasadzie partyjnych przetargów, aby później w taki czy inny sposób wspomagać swoje partie. Trzecia grupa, która ma ponieść największe konsekwencje całego tego populistycznego zamieszania - to ponad trzy tysiące menedżerów, którzy zarządzają "normalnymi" przedsiębiorstwami państwowymi i jednoosobowymi spółkami skarbu państwa.Kieruję przedsiębiorstwem państwowym od dziewięciu lat, od niespełna czterech na zasadach umowy o zarządzanie. W tym czasie przynajmniej dwa razy nasz biznes był poważnie zagrożony, co groziło utratą wszystkich 650 miejsc pracy. To ja przeprowadziłem firmę przez te "rafy". Zgodnie z zawartą umową o zarządzanie odpowiadam całym swoim majątkiem za szkody wyrządzone firmie.Firm z większościowym udziałem skarbu państwa będących w podobnej kondycji ekonomiczno-finansowej, wbrew powszechnej opinii, jest w kraju bardzo dużo.Teraz będziemy czekać na aneks do umowy, który bez żadnych przyczyn dotyczących zarządzanej firmy zmieni warunki, co do których umówiłem się z organem założycielskim w 1996 roku na okres pełnych pięciu lat. I nie będzie miało znaczenia, że osiągane efekty świadczą, iż jest to umowa bardzo korzystna dla właściciela majątku, jakim jest skarb państwa, zapewniająca stałe podnoszenie wartości przedsiębiorstwa przed jego przyszłą prywatyzacją.
ZDROWIE Gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. - To bez wątpienia początki grypy Epidemia na Starym Kontynencie KRYSTYNA FOROWICZ Dyżurujące w niedzielę przychodnie rejonowe w Warszawie miały natłok pacjentów. Objawy: gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. - To bez wątpienia początki grypy - powiedziała "Rz" lekarz dyżurny przychodni przy ul. Żeromskiego - Jest godzina 17, mamy jeszcze 54 dzieci pod gabinetem, a czekają nas poza tym wizyty domowe. W sobotę mieliśmy 70 pacjentów. Coraz częściej chorują na grypę dzieci, i to coraz młodsze. Do przychodni przy ul. Malczewskiego pełniącej weekendowy dyżur w sobotę zgłosiło się ponad 60 chorych, w niedzielę do wczesnego popołudnia blisko 40 osób. Tradycyjne leki mało skuteczne Zwykle zaczyna się od siąkających nosami kilku osób. Jednak choroba postępuje lawinowo. Wirus grypy przenosi się drogą kropelkową - podczas rozmowy, kaszlu i kichania. Jedna zagrypiona osoba, która pojawi się w towarzystwie, może zakazić wielu ludzi. Dr Jerzy Olszewski z Pogotowia Ratunkowego w Warszawie powiedział "Rz": - Zgłoszenia kierujemy do przychodni pełniących dyżury. My ratujemy życie ludzkie, nie leczymy. Jednak wezwań jest sporo, bo ludzie mylą infekcje grypowe z innymi objawami choroby, np. zapaleniem płuc. Lekarz dyżurny kraju Michał Sobolewski uspokaja: w Polsce jeszcze nie ma epidemii grypy. Wybuchnie, kiedy będzie dużo źródeł zakażenia. Może to nastąpić za kilka tygodni, albo wcześniej, w lutym. Nie mamy pewności, ale tak na 20 proc. wyrokujemy, że nadejdzie z Anglii - byłaby to najgorsza jej odmiana. Inni lekarze przypuszczają, że na 50 proc. przywleczemy ją z Czech. - Polacy lekceważą profilaktyczne szczepienia przeciwko grypie - mówi dr Sobolewski. Liczba osób korzystających z tej formy profilaktyki jest ciągle zastraszająco niska. Tymczasem jedynie szczepionki zapobiegają rozprzestrzenianiu się schorzeń zakaźnych. Są skuteczne w ponad 50 proc., w zależności od stanu odporności osoby zaszczepionej. Nieraz wirusy okazują się "sprytniejsze" i po zaszczepieniu można zachorować. Ale przebieg grypy jest wówczas łagodniejszy i szybciej wraca się do zdrowia. W Polsce co roku na grypę choruje ok. 7 proc. społeczeństwa. Dr Sobolewski radzi zminimalizować kontakty z otoczeniem, osoby zainfekowane stają się źródłem zakażeń dla innych. Grypa u każdej zainfekowanej osoby może przebiegać ciężej. Radzi też zaszczepić się, a przede wszystkim unikać podróży zagranicznych. W Polsce zarejestrowanych jest 5 szczepionek antygrypowych, które kosztują ok. 25 zł. Są to zarówno preparaty złożone z fragmentów, jak i całych komórek wirusa. Receptę na szczepionkę wypisuje lekarz pierwszego kontaktu w rejonie po zbadaniu pacjenta. Pacjent musi być zdrowy w momencie, gdy się zaszczepia. Ze względu na wielką zmienność wirusa grypy, nie udało się dotychczas opracować szczepionek, które uodparniałyby na całe życie. Każdego roku można jednak kupić w aptekach wersje uaktualnione na nowy sezon. Niektóre firmy wypowiedziały wojnę tej jednej z najdolegliwszych chorób i wykupiły dla pracowników i ich rodzin pakiet szczepień, aby biura nie świeciły pustkami. Tradycyjne leki przeciwbakteryjne, dotychczas powszechnie używane, w niektórych przypadkach, okazują się mało skuteczne, co jest spowodowane zwiększaniem się oporności organizmów na antybiotyki i chemioterapeutyki. Zdaniem internistów i wirusologów, zapobieganie przez czynne uodparnianie jest najlepszym sposobem ochrony przed infekcjami. Szczyt chorobowy każdego roku następuje między styczniem i marcem. Wtedy osłabiony organizm łatwo poddaje się chorobie - tłumaczą lekarze. Można się chronić - W stadium wstępnym przeziębienia lub grypy najlepiej jest sięgnąć po środki pochodzenia roślinnego - radzi prof. Stanisław Kohlmuenzer z Katedry Botaniki Farmaceutycznej Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Napar z kwiatu lipy ma właściwości napotne, sok z jeżówki uodparniające, babka lancetowata udrażnia drogi oddechowe. Dobrze jest także sięgnąć po syropy i napary z malin, tymianku, rumianku, czosnku, cebuli oraz po soki bogate w witaminę C. Jednak to wszystko jest skuteczne w profilaktyce i początkowych stadiach grypy. Gdy dojdzie do stanu zapalnego, wtedy trzeba ratować się silniejszymi środkami - podkreślił S. Kohlmuenzer. Najlepiej jest grypę przeleżeć, bo jeśli dojdzie do powikłań, mogą doprowadzić nawet do śmierci chorego - ostrzegają lekarze. Groźnym jej powikłaniem jest zapalenie mięśnia sercowego, może się zdarzyć także zapalenie opon mózgowych. - Najlepszą metodą wzmocnienia układu odpornościowego jest witamina C, jest to doskonała bariera dla wirusa grypy - twierdzi dr Małgorzata Kozłowska-Wojciechowska z Instytutu Żywności i Żywienia w Warszawie. - Niekoniecznie muszą to być tabletki. Wystarczy jeden owoc kiwi, jedna pomarańcza i dwa grejpfruty, aby pokryć dzienne zapotrzebowanie na tę witaminę. Przypadki śmiertelne W Europie epidemia grypy rozszerza się. Są już przypadki śmiertelne. Brytyjskie szpitale mają kłopoty z przechowywaniem zwłok. Z powodu braku miejsc w szpitalnych kostnicach, korzysta się tam z pomocy lodówek kontenerowych i samochodów-chłodni - donoszą agencje prasowe. W okręgowym szpitalu w Eastbourne nad La Manche, gdzie między 24 grudnia a 4 stycznia 80 osób zmarło na grypę, zwłoki 60 osób przechowywano w ciężarówce-chłodni. W niezbyt odległym Hastings skorzystano z lodówki kontenerowej, ponieważ miejscowa kostnica, licząca 44 miejsca, okazała się za mała. Co roku w Wielkiej Brytanii umiera na grypę 3000-4000 ludzi. W Czechach w niektórych powiatach na zachodzie kraju liczba chorych przekroczyła już 3 tysiące w przeliczeniu na 100 tysięcy mieszkańców. W Pilznie, na zachodzie Czech, gdzie sytuacja jest najtrudniejsza, zakaz odwiedzin obowiązuje we wszystkich zamkniętych placówkach służby zdrowia i opieki społecznej. W ciągu ostatniego tygodnia liczba chorych wzrosła tam o ponad 60 proc. W Pradze na grypę i podobne do niej wirusowe schorzenia górnych dróg oddechowych choruje już co 30 mieszkaniec. Także tutaj liczba chorych szybko rośnie. Według praskiego inspektora sanitarnego Vladimira Polaneckiego, w stosunku do ubiegłego tygodnia liczba zachorowań wzrosła o 62 proc. Granica epidemii (2000 zachorowań na 100 tysięcy mieszkańców) została przekroczona także w wielu miastach wschodnich Czech, m.in. w sąsiadującym z Polską Nachodzie oraz w miastach czeskiego Śląska, m.in. w Karwinie i Hawirzovie. W położonym w północno-zachodnich Czechach Chomutovie liczba chorych przekroczyła 3150. Liczba zachorowań, według oceny epidemiologów, ciągle szybko rośnie i należy oczekiwać, że grypa zaatakuje w Czechach w pełni dopiero w najbliższych dniach. Grypa ma w tym roku szczególnie ciężki przebieg. W pierwszych dwóch-trzech dniach chorzy mają bardzo wysoką temperaturę (nawet do 40 stopni C), męczący, suchy kaszel i kłopoty z oddychaniem. W Holandii Grypa zagraża jednej piątej ludności Holenderskie władze sanitarno-epidemiologiczne ostrzegły, że na grypę może zachorować w nadchodzących tygodniach do 20 procent ludności tego kraju. We wschodnich regionach Holandii odnotowuje się już 26 zachorowań na 10 tysięcy mieszkańców. Jeśli prognoza okaże się trafna, już wkrótce z wirusem grypy będzie się borykać trzy miliony Holendrów. Zdrowych wzywa się do szczepień, a chorych upomina, żeby nie lekceważyli grypy i koniecznie stosowali się do wskazówek lekarzy.
Dyżurujące w niedzielę przychodnie rejonowe w Warszawie miały natłok pacjentów. Objawy: gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. To bez wątpienia początki grypy. Lekarz dyżurny kraju Michał Sobolewski uspokaja: w Polsce jeszcze nie ma epidemii grypy. Wybuchnie, kiedy będzie dużo źródeł zakażenia. Może to nastąpić za kilka tygodni, albo wcześniej, w lutym. Dr Sobolewski radzi zminimalizować kontakty z otoczeniem, osoby zainfekowane stają się źródłem zakażeń dla innych. Grypa u każdej zainfekowanej osoby może przebiegać ciężej. Radzi też zaszczepić się, a przede wszystkim unikać podróży zagranicznych. W Europie epidemia grypy rozszerza się. Są już przypadki śmiertelne.
POLSKA - UE Obóz rządowy ma kłopoty ze zdynamizowaniem procesu integracyjnego Największe wyzwanie RYS. DARIUSZ PIETRZAK JANUSZ A. MAJCHEREK Największym wyzwaniem stającym przed polityką polską na następną kadencję parlamentarną i prezydencką jest doprowadzenie do pełnego członkostwa w Unii Europejskiej. Obecna koalicja rządząca ani jej ewentualny kandydat do prezydentury prawdopodobnie nie będą w stanie temu wyzwaniu sprostać. Wstąpienie do Unii Europejskiej będzie mieć dla Polski przełomowe znaczenie historyczne, wyznaczając jej perspektywę rozwojową na następne stulecie, a być może i tysiąclecie. Doprowadzenie do pomyślnego finału negocjacji o przystąpieniu do Unii wymagać będzie dobrze przygotowanej, w pełni skoordynowanej i sprawnie przeprowadzonej ofensywy politycznej zarówno na arenie międzynarodowej, jak i wewnętrznej, aby uzyskać zgodę nie tylko unijnych partnerów, ale i własnych obywateli, mających się wypowiedzieć w powszechnym referendum. Ostatnie wyniki badań opinii publicznej pokazują, jak trudne może się to okazać. Łamiące się szeregi Obecna ekipa rządząca okazała się zdolna do przeprowadzenia reform strukturalnych, których nie była w stanie zrealizować poprzednia koalicja. W tym sensie i zakresie sprawujący nadal władzę układ polityczny spełnił pozytywną dla kraju rolę. Stało się to jednak wbrew znaczącym siłom wewnątrz niego samego, które udało się bądź zneutralizować, bądź zignorować, bądź spacyfikować. Sprawiało to wszakże, iż każde kolejne przedsięwzięcie okazywało się coraz trudniejsze do przeprowadzenia, a impet reformatorski słabł. Na wyprowadzenie ofensywy w polityce integracyjnej już go zapewne nie starczy, przeciwnicy oraz kunktatorzy są bowiem zbyt liczni i silni. Choć niesiony falą wyborczego sukcesu i zintegrowany dzięki niemu obóz rządowy z zapałem przystąpił dwa lata temu do realizacji programu kilku kluczowych reform infrastrukturalnych, szybko wyszło na jaw, że ma we własnych szeregach zaprzysięgłych i zdeterminowanych oponentów. Każde kolejne przedsięwzięcie napotykało ich opór lub obstrukcję. Wprawdzie udało się zrealizować rządowe zamierzenia wbrew postawie posłów spod znaku KPN czy Radia Maryja, lecz za cenę utraty ich głosów i osłabienia rządzącej większości. Przyspieszenie negocjacji z Unią Europejską na przekór ZChN nie będzie możliwe, bo bez tego środowiska politycznego obecny obóz rządowy utraciłby parlamentarną większość i w rezultacie władzę. Zakładnicy eurosceptycznej mniejszości Rządząca koalicja jest więc de facto zakładnikiem sił eurosceptycznych czy wręcz eurofobicznych. To one narzucają lub wymuszają stawianie przez Polskę nierealnych i komplikujących procesy negocjacyjne warunków. Mnożenie okresów przejściowych, wyłączeń i wyjątków w sposób oczywisty hamuje i opóźnia stosowne procedury, stawiając pod znakiem zapytania miejsce Polski w grupie państw, które jako pierwsze zostaną włączone do UE. Wątpliwe jest również, czy ekipa mająca problemy z wypracowaniem jednoznacznie prounijnego stanowiska będzie w stanie przekonać do niego społeczeństwo, w którym zresztą ma w ogóle niewielkie zaufanie, a poparcie dla członkostwa w UE osłabło do niepokojącego poziomu. Jeśli referendum zostanie przeprowadzone w okresie sprawowania władzy przez układ polityczny, w którym tak silne wpływy mają eurosceptycy, to jego wynik stanie się problematyczny. Choć więc zwolennicy szybkiego i pełnego członkostwa w UE stanowią większość w obecnej koalicji, w istocie jest ona paraliżowana w polityce integracyjnej przez mniejszość domagającą się mnożenia warunków i zastrzeżeń. Jeśli przez wiele miesięcy nie można powołać sekretarza Komitetu Integracji Europejskiej z powodu oporu stawianego przez eurokrytyczne środowiska wewnątrz koalicji, to perspektywa zdynamizowania przez nią polityki integracyjnej wydaje się wątpliwa. Część polityków AWS otwarcie przyznaje, że swoją pozycję chce umacniać przez reprezentowanie powiększających się antyunijnych kręgów społeczeństwa. Uwikłana kandydatura Podobnie będzie z ewentualnym reprezentantem tego obozu w wyborach prezydenckich, ktokolwiek nim zostanie. Gdyby miał zostać wyłoniony jako wspólny przedstawiciel wszystkich obecnych w nim środowisk, to część z nich w zamian za poparcie go może zażądać deklaracji "respektowania polskiego interesu narodowego", czyli powściągliwości wobec procesów integracyjnych. Jeżeli zaś, co znacznie bardziej prawdopodobne, zostałby desygnowany tylko przez AWS, a zwłaszcza jeśli stałby się nim Marian Krzaklewski, to w jego kampanii niemal na pewno pojawiłyby się zachęty i umizgi wobec elektoratu związanego z Radiem Maryja, wykluczające zajęcie jednoznacznie prounijnego stanowiska. Istnieje więc niebezpieczeństwo, że w konfrontacji z Aleksandrem Kwaśniewskim doszłoby do przeciwstawienia się otwartej i integracyjnej polityce prowadzonej przez niego z powodzeniem na arenie międzynarodowej. Kandydat solidarnościowej prawicy mógłby w dążeniu do zakwestionowania "internacjonalistycznej" i nie dość rzekomo dbałej o narodową tożsamość postawy obecnego prezydenta posunąć się do przeciwstawienia mu swojego nacjonalistycznego podejścia. Presja opozycji SLD jest bardziej prounijny niż AWS i byłby prawdopodobnie bardziej zdolny do podjęcia dyplomatycznej ofensywy, mogącej przyspieszyć proces integracji Polski z UE. Wynika to, po pierwsze, z braku tych fobii i lęków, które paraliżują "narodowców" z AWS, zaniepokojonych o ekonomiczną i kulturową tożsamość narodową. Po drugie, w strukturach SLD zlikwidowane zostało zbiorowe członkostwo i związane z nim wewnętrzne zróżnicowanie, jest to obecnie formacja zwarta i zdyscyplinowana, niepodatna na walki frakcyjne i szantaż zorganizowanych grup mniejszościowych w takim stopniu, jak AWS. Po trzecie wreszcie, obecnie w Unii Europejskiej, zwłaszcza w jej krajach członkowskich, dominującą siłą polityczną jest lewica. To, oczywiście, okoliczność doraźna i tymczasowa, lecz Polska właśnie akurat teraz potrzebuje nie tylko jak największego postępu w negocjacjach z władzami UE, lecz jak najsilniejszych sprzymierzeńców w poszczególnych państwach do niej należących, a przede wszystkim wśród środowisk w nich rządzących. Gdyby liderzy AWS chcieli wykazać fałszywość przekonania o bardziej prounijnej postawie SLD, to musieliby tego dokonać konkretnymi decyzjami i poczynaniami. Wątpliwe jednak, czy byliby w stanie je przeforsować we własnym obozie politycznym, skoro nie udaje im się to nawet w takiej sprawie, jak długość urlopów macierzyńskich. W interesie narodowym Politycy postsolidarnościowej prawicy, czując presję rosnącej w siłę opozycji, próbują przekonywać, że przejęcie władzy przez SLD, zwiastowane w regularnie przeprowadzanych sondażach opinii publicznej, byłoby narodową tragedią. Zależy jednak, co uważa się za narodową tragedię, a co za narodowy interes. Jeśli jako zgodne z interesem narodowym traktować, a taki był i jest pogląd większości obiektywnych obserwatorów i niezależnych komentatorów, przeprowadzenie głębokich reform w infrastrukturze administracyjnej i społecznej oraz sektorze publicznym, to większa część rządów koalicji SLD - PSL była rzeczywiście czasem zmarnowanym, a pierwsza połowa kadencji układu AWS - UW przyniosła znaczący postęp w realizacji tych przedsięwzięć. Można dyskutować, czy owych reform nie dało się przeprowadzić sprawniej, przy mniejszej liczbie błędów oraz większej społecznej aprobacie, ich dokonanie wszakże stało się faktem, na dodatek nieodwracalnym, wbrew bałamutnym zapowiedziom niektórych liderów SLD. Oni sami nie byli w stanie ich zrealizować bądź z powodu sprzeciwu ówczesnego koalicjanta (decentralizacja administracji publicznej), bądź kunktatorstwa we własnych szeregach i na zapleczu (zmiana systemu emerytalno-rentowego, restrukturyzacja górnictwa), ale nie zdecydują się na pewno na ich anulowanie. W przypadku reformy samorządowej lider SLD krytykuje nawet jej zbyt ograniczony dotychczas zasięg i zapowiada znaczne rozszerzenie. Gdy owe reformy zostały już wprowadzone, najważniejszym wyzwaniem z punktu widzenia polskiego interesu narodowego stało się wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej, a więc dokonanie w kraju zmian, które to umożliwią, i przygotowanie na te, które wynikną. Jeśli obecna koalicja nie będzie w stanie udowodnić, że jest do tego zdolna, to jej aspiracje do sprawowania władzy przez następną kadencję, a być może nawet przez resztę obecnej, staną pod znakiem zapytania. Z punktu widzenia długofalowego interesu narodowego nieważne jest bowiem kto rządzi, lecz istotne jest, czy skutecznie realizuje przedsięwzięcia, których ten interes wymaga.
Największym wyzwaniem stającym przed polityką polską na następną kadencję parlamentarną i prezydencką jest doprowadzenie do pełnego członkostwa w Unii Europejskiej. Doprowadzenie do pomyślnego finału negocjacji o przystąpieniu do Unii wymagać będzie dobrze przygotowanej ofensywy politycznej zarówno na arenie międzynarodowej, jak i wewnętrznej. Ostatnie wyniki badań opinii publicznej pokazują, jak trudne może się to okazać.
BANKI Czy pozostaną banki z krajowym kapitałem Kłopoty z polskimi akcjonariuszami RYS. ANDRZEJ JACYSZYN W ostatnich tygodniach w poważne kłopoty popadły dwa niewielkie banki. Powodem nie była jednak ich zła kondycja finansowa, lecz nieporozumienia pomiędzy akcjonariuszami. Banki te poza tym miały wspólną cechę - były kontrolowane przez krajowy kapitał. Jest coraz więcej przykładów na to, że w polskim sektorze bankowym udział narodowego kapitału zmniejsza się nie dlatego, że go brakuje, ale że jego przedstawiciele nie są w stanie się porozumieć albo nie potrafią ocenić sytuacji kontrolowanych przez siebie instytucji. W zeszłym roku, głównie w wyniku strategii prywatyzacyjnej Ministerstwa Skarbu Państwa, zagraniczny kapitał przejął kontrolę nad kilkoma dużymi bankami. W tym roku nastąpił dalszy etap tego procesu. Dzięki zaostrzeniu wymagań NBP oraz rosnącej konkurencji kilka mniejszych instytucji bankowych przejmują wkrótce zagraniczni inwestorzy. Można szacować, że liczba prywatnych banków kontrolowanych przez polski kapitał spadła w tym roku o około 1/3 (do 10), a w najbliższych miesiącach z tych pozostałych ubędą kolejne 3-5. Od początku tego roku z tego grona ubyły m.in. znajdujące się w poważnych kłopotach BWR i Real Bank, Bank Handlowy oraz kontrolowane przez niego Cuprum Bank i Bank Rozwoju Cukrownictwa, BIG Bank Gdański i BIG Bank. Zdecydowaną większość akcji Polsko-Kanadyjskiego Banku św. Stanisława, kontrolowanego do tej pory przez Polonię, objęli ostatnio Duńczycy. Wieczne kłótnie Wprowadzenie w listopadzie tego roku zarządu komisarycznego w Wielkopolskim Banku Rolniczym tak naprawdę nie było spowodowane zbyt niskim kapitałem akcyjnym, ale brakiem perspektyw jego podniesienia. Przypomnijmy, że akcjonariusze założyciele tego banku zagwarantowali sobie praktycznie władzę w tym banku, ograniczając prawo głosu nowych udziałowców na zgromadzeniach akcjonariuszy do 3 proc. Ponieważ jednak założyciele nie byli w stanie dokapitalizować banku, pod naciskiem banku centralnego zdecydowali się pozyskać inwestora strategicznego. Najpierw miał nim być Bank Pocztowy, a potem organizacja spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych. Jednak w obu przypadkach "starzy" akcjonariusze nie byli skłonni dotrzymać swoich zobowiązań i mimo że nowi udziałowcy mieli około 1/3 akcji, dysponowali kilkoma procentami głosów. W tej sytuacji nastąpiła interwencja banku centralnego, która prawdopodobnie skończy się sprzedaniem jeżeli nie samego banku, to przynajmniej przedsiębiorstwa bankowego zewnętrznemu inwestorowi. Z punktu widzenia zwolenników obrony polskiego kapitału w sektorze bankowym, jedynym pozytywnym elementem takiej operacji byłoby to, że jeżeli nie będzie sprzedawany cały bank (a więc licencja bankowa), to przedsiębiorstwo bankowe kupi jakiś polski bank, bo dla zagranicznych inwestorów WBR jest za małą firmą i dodatkowo działającą w dość ryzykownym sektorze gospodarki, jaką jest rolnictwo. O stopniu odpowiedzialności za bank ze strony jego pracowników świadczy to, że po wprowadzeniu zarządu komisarycznego jeden z nich dzwonił do klientów, namawiając ich do wycofywania wkładów. Niecierpliwi klienci Podobnie wygląda sytuacja w notowanym na giełdzie Banku Częstochowa. Wprawdzie w jego statucie dotychczasowi akcjonariusze nie zagwarantowali sobie uprzywilejowanej pozycji we władzach, ale zamiast tego pilnowali, by ewentualny nowy akcjonariusz strategiczny nie przejął pełnej kontroli. Do tej pory przeprowadzono około 4 prób podniesienia kapitału, zawsze blokowanych. Dodatkowo, z nieoficjalnych informacji wynika, że w rozmowach z kandydatami do objęcia ponad 50 proc. akcji dla niektórych dużych akcjonariuszy najważniejsze było, po ile sprzedadzą akcje banku, a nie to, co się z nim stanie. Dlatego za swoje walory żądali bardzo wygórowanej ceny, absolutnie nie przyjmując do wiadomości, że trzykrotność wartości księgowej jest nie do przyjęcia. Kandydaci na inwestora strategicznego uważali bowiem, że dotychczasowi udziałowcy powinni wziąć udział w restrukturyzacji banku, którym kierowali, choćby przez stworzenie warunków zachęcających do inwestycji w jego akcje. Niezrozumienie trudnej sytuacji banku i brak odpowiedzialności za nią ze strony obecnych akcjonariuszy spowodowały rezygnację potencjalnych inwestorów. Przypomnijmy, że paniczne wycofywanie pieniędzy z kas było ponoć wywołane wypowiedzią jednego z członków rady nadzorczej o możliwej likwidacji banku. Opinia ta była o tyle prawdziwa, że NBP prawdopodobnie rzeczywiście groził takim posunięciem. Jednak nieodpowiedzialne przedstawienie tego w prasie poskutkowało utratą najważniejszego kapitału banku, jakim jest zaufanie klientów. Wobec samolubnej i nieodpowiedzialnej postawy części akcjonariuszy z prób objęcia nowej emisji BCz wycofały się zainteresowane tym bankiem BOŚ i BRE. Dopiero ostatnio, gdy straty banku zaczęły narastać, zgodzono się na większą emisję, ale stało się to zbyt późno - zgromadzenie akcjonariuszy, które miało ją uchwalić, zwołano na 12 grudnia. W przypadku tego banku można dodatkowo wspomnieć, że wśród jego akcjonariuszy jest państwowy - wydawałoby się, powołany do innych celów - Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej z Łodzi. Fundusz ten w pewnym momencie nawet usiłował zostać strategicznym inwestorem banku. Czyj zysk z sanacji Inny przykład samobójczych zachowań i zupełnego niezrozumienia sytuacji ze strony krajowych akcjonariuszy mieliśmy w tym roku w poznańskim Banku Rozwoju Cukrownictwa. W 1999 roku bank ten poniósł bardzo wysokie straty. Gdy pokryto je kapitałami liczącymi nominalnie 38 mln zł, zostało mu zaledwie 4 mln zł funduszy. Gdy w tej sytuacji Bank Handlowy, mający przedtem największy pakiet akcji tego banku, wyłożył równowartość 6 mln euro, niektórzy akcjonariusze skierowali sprawę do sądu. Jeden z nich (kontrolowany przez niemiecki kapitał) wręcz powiedział, że ze względów podatkowych dla niego byłoby lepiej, gdyby bank upadł, niż umarzał akcje. Część pozostałych akcjonariuszy uważa, że Bank Handlowy umorzył kapitały BRC, a następnie dokapitalizował go po to, by wyciągnąć z tego maksymalne korzyści ich kosztem. Jednak sami nie chcieli brać udziału w ostatniej emisji. Główny akcjonariusz BRC planuje ograniczyć działalność banku, a potem sprzedać jego licencję. Tego typu oferta w polskich warunkach skierowana jest do zagranicznych inwestorów. Inwestorzy sprzedają Oprócz "kłótni w rodzinie" liczba banków kontrolowanych przez krajowy kapitał zmniejsza się również z innych przyczyn. Pierwszą jest brak funduszy potrzebnych do dokapitalizowania banków, a drugą - przejmowanie kontroli nad ich akcjonariuszami przez zagranicznych inwestorów. To są przyczyny, że w tej chwili trwa proces sprzedaży trzech banków kontrolowanych przez polski kapitał. Są to Lukas Bank, Wschodni Bank Cukrownictwa i Cuprum Bank. Większościowym akcjonariuszem tego ostatniego jest Bank Handlowy, nad którym kontrolę niedawno przejął Citibank, i dlatego Cuprum Bank trudno jest zaliczać do banków kontrolowanych przez polski kapitał. Jednak równocześnie z BH posiadane akcje Cuprum Banku zobowiązali się sprzedać pozostali trzej akcjonariusze, czyli gminy Lubin i Głogów oraz KGHM. Wschodni Bank Cukrownictwa po ubiegłorocznych stratach poszukuje inwestora. W przypadku Lukas Banku akcjonariat zmieni się, bo sprzedawane są akcje jego głównego właściciela, Lukasa - największej polskiej firmy pośrednictwa kredytowego. Jego akcje chce sprzedać Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości. Z drugiej strony, pozostali czterej udziałowcy mają zbyt małe możliwości kapitałowe, by odkupić te udziały. Na krótkiej liście podmiotów, które badają już szczegółowo kondycję grupy Lukas, nie ma polskich podmiotów. Co zostało Obecnie spośród średniej wielkości banków z przewagą kapitału polskiego pozostały jeszcze, poza wymienionymi, szybko rozwijający się Invest Bank (poszukuje mniejszościowego inwestora zagranicznego) oraz Bank Współpracy Europejskiej. W tym ostatnim narodowy charakter został uznany za cechę, która ma pomóc w zdobywaniu klientów. Jednocześnie jednak prezes tego banku w "Pulsie Biznesu" powiedział, że chciałby, by wśród instytucji, które wezmą udział w jego dokapitalizowaniu, był skarb państwa. Polski kapitał wprawdzie nie przeważa w Banku Incjatyw Społeczno-Ekonomicznych, ale krajowi akcjonariusze mają większość głosów na WZA. Ten bank jest inwestorem strategicznym we wrocławskim Cukrobanku. Z najmniejszych banków krajowi inwestorzy kontrolują jeszcze Bank Społem oraz Bank Wschodni. Przy okazji warto jednak wspomnieć o kontrolowanym przez państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego małym Bud-Banku. Jest to o tyle ciekawa instytucja, że jego prezes Wojciech Dziewulski również świadomie chce podkreślać narodowy charakter swojego banku, a co ważne - planuje wziąć udział w konsolidacji sektora przez stanie się inwestorem strategicznym w Banku Częstochowa. Efekt Banku Staropolskiego Przyspieszenie zmian własnościowych w sektorze bankowym to w dużej mierze zasługa Narodowego Banku Polskiego. Po upadku Banku Staropolskiego nastąpiło zaostrzenie polityki NBP. Zaczęto pilnie domagać się dokapitalizowania słabszych instytucji i nie toleruje się sytuacji zagrożenia. Gdyby taka polityka była prowadzona wcześniej, to prawdopodobnie np. w krakowskim BWR interwencja banku centralnego w postaci wprowadzenia zarządu komisarycznego nastąpiłaby zdecydowanie wcześniej, nie mówiąc o tym, że może nie doszłoby do upadłości Banku Staropolskiego, która spowodowała stratę ok. 150 mln zł przez jego klientów. Generalny Inspektorat Nadzoru Bankowego tę nową politykę prowadzi nie tylko przez takie spektakularne posunięcia, jak wprowadzenie zarządu komisarycznego w WBR, ale - co istotniejsze - zlecając audyty w bankach uznawanych przez nich za zagrożone. Paweł Jabłoński
Jest coraz więcej przykładów na to, że w polskim sektorze bankowym udział narodowego kapitału zmniejsza się nie dlatego, że go brakuje, ale że jego przedstawiciele nie są w stanie się porozumieć albo nie potrafią ocenić sytuacji kontrolowanych przez siebie instytucji. liczba prywatnych banków kontrolowanych przez polski kapitał spadła w tym roku o około 1/3 (do 10), a w najbliższych miesiącach z tych pozostałych ubędą kolejne 3-5. Wprowadzenie zarządu komisarycznego w Wielkopolskim Banku Rolniczym nie było spowodowane zbyt niskim kapitałem akcyjnym, ale brakiem perspektyw jego podniesienia. akcjonariusze założyciele tego banku zagwarantowali sobie władzę w tym banku, ograniczając prawo głosu nowych udziałowców na zgromadzeniach akcjonariuszy do 3 proc. Podobnie wygląda sytuacja w Banku Częstochowa. dotychczasowi akcjonariusze pilnowali, by ewentualny nowy akcjonariusz strategiczny nie przejął pełnej kontroli. Do tej pory przeprowadzono około 4 prób podniesienia kapitału, zawsze blokowanych. Niezrozumienie trudnej sytuacji banku i brak odpowiedzialności za nią ze strony obecnych akcjonariuszy spowodowały rezygnację potencjalnych inwestorów. Oprócz "kłótni w rodzinie" liczba banków kontrolowanych przez krajowy kapitał zmniejsza się również z innych przyczyn. Pierwszą jest brak funduszy potrzebnych do dokapitalizowania banków, a drugą - przejmowanie kontroli nad ich akcjonariuszami przez zagranicznych inwestorów. trwa proces sprzedaży trzech banków kontrolowanych przez polski kapitał. Są to Lukas Bank, Wschodni Bank Cukrownictwa i Cuprum Bank.Obecnie spośród średniej wielkości banków z przewagą kapitału polskiego pozostały jeszcze Invest Bank oraz Bank Współpracy Europejskiej. Przyspieszenie zmian własnościowych w sektorze bankowym to w dużej mierze zasługa Narodowego Banku Polskiego. Po upadku Banku Staropolskiego nastąpiło zaostrzenie polityki NBP. Zaczęto pilnie domagać się dokapitalizowania słabszych instytucji i nie toleruje się sytuacji zagrożenia.
KAMPANIA W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi Podkradanie wyborców MAŁGORZATA SUBOTIĆ Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji. Zamknięta pula Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.) Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań. Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD. Dwa bieguny Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy. Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS. Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji. W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. Siła biografii Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi. Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD. Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981. Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy. Identyfikacja w cenie W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania. Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników. Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u". Konsekwencje wyrazistości Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS. Możliwości kradzieży Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe. Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy. Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.) Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej. W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne. Wieloznaczność wskazówek Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania. Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka). Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny. W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP.
Do parlamentu wejdzie sześć ugrupowań. Pozycja dwóch, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans.Wśród wyborców ważny jest stosunek do przeszłości. połowa osób, które należały do NSZZ "Solidarność", chce głosować na AWS. poglądy polityczne są głównym czynnikiem wyboru. połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Między tymi ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe.
AGRESJA Burdy na stadionie nie były przypadkiem Chamstwa coraz więcej Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli! Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy. Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie. Cmentarz Starsza kobieta płacze: - Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy. W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów. Stadion Sobota. Derby Polonii i Legii. - Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach. Konferencja prasowa - Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem. Prywatka Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych. Lumpy Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób. Cudzoziemcy Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia. Fala "Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu. Pociąg Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy. Kotka W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na 6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny. Psycholodzy o agresji Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. - Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak. - Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Społeczeństwo o agresji Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją. Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców. W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków. b.i.w., p.w.r., r.w.
Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem. Wcześniej dane były zatajane. wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski, by ludzie zachowywali się w określony sposób. Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze, okrucieństwo w filmach, złe wychowanie w rodzinie - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa, przyczyny wzrostu brutalności.
Środowisko Specjaliści badają, dzieci wdychają Tej szkole azbest nie szkodzi Jeszcze w grudniu ubiegłego roku wystraszeni rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione. Fot. Andrzej Wiktor Na zebraniu w teresińskiej podstawówce wychowawczyni przypomniała o azbestowych ścianach w szkole. Rodzice natychmiast zażądali, by gmina zleciła badania stężenia azbestu. Minął rok a oni ciągle walczą o przeniesienie dzieci do bezpieczniejszego budynku. Nie przekonują ich opinie specjalistów, bo w polskim prawie nikt nie wyznaczył norm na zawartość pyłów azbestu w pomieszczeniach, gdzie na stałe przebywają ludzie. Rok temu we wrześniu, gdy o problemie stało się głośno, gmina zleciła badania. - Nie wiedziałem, do kogo się zwrócić, ktoś mi podpowiedział, że może je zrobić Politechnika Warszawska - mówi Marek Olechowski, wójt Teresina. Miesiąc później wszystko było jasne. W powietrzu znajdowało się ponad sześć tysięcy włókien azbestu w metrze sześciennym. Natychmiast coś trzeba było z tym zrobić. Okazało się jednak, że powiatowy sanepid, który miał zdecydować o losie szkoły, badań nie może uznać. - Były wyrywkowe. Na ich podstawie nie mogliśmy stwierdzić, czy warunki zagrażają zdrowiu. A poza tym Politechnika nie ma upoważnienia do ich wykonywania w takich obiektach jak szkoła - tłumaczy powiatowy inspektor sanitarny Maria Olędzka. Sanepid zażądał od gminy inwentaryzacji budynku i badań z Instytutu Techniki Budowlanej. Sprawa utknęła w miejscu do maja 2000 roku - gdy przedstawiono wyniki nowych badań. Każdy grosz na nową szkołę Wcześniej, jeszcze w grudniu ubiegłego roku, wystraszeni rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione. Władze gminy zobowiązały się, że w styczniu przedstawią jakieś rozwiązanie. Gmina się jednak nie odzywała. Rodzice powołali Radę Ochrony Ucznia, by czuwać nad azbestowym problemem. - Chodziło o zdrowie kilkuset dzieci. By sprawę przyśpieszyć, zaprosiliśmy prywatnie specjalistę z ITB, który zrobił inwentaryzację, jakiej wymagał sanepid - opowiada Barbara Stasiak, przewodnicząca rady. Wyniki mieli już w styczniu. Okazało się, że niebezpieczny jest przede wszystkim mocno zniszczony eternitowy dach a pylenie następuje m. in. przez wentylację. Tym razem z powodu nieformalnego charakteru ekspertyzy nie chciał uznać jej nie tylko sanepid, ale i gmina. Cztery miesiące później dokładnie to samo potwierdziły badania ITB, ale już oficjalne. Dodatkowo okazało się, że w powietrzu w metrze sześciennym było ponad siedem tysięcy włókien azbestu. Dopiero wtedy pani inspektor stwierdziła, że nauka w budynku jest niedozwolona. Zagraża dzieciom i nauczycielom. Nie zdecydowała jednak o zamknięciu szkoły. Podobnie jak ITB zaleciła, by budynek natychmiast zabezpieczyć. Wtedy gmina zrezygnowała z pomysłu przeniesienia dzieci i podjęła decyzję o przeprowadzeniu konserwacji dachu i ścian. Uznała, że nie ma sensu wydawać pieniędzy na adaptację kolejnego budynku, gdy każdy grosz jest potrzebny na nową szkołę, którą właśnie buduje. - Wiedzieliśmy, że jeżeli dach się dobrze zabezpieczy, to przez rok czy półtora dzieci będą mogły się tam uczyć, a potem przeniesiemy je do nowego gmachu - argumentuje wójt. Jakie zastrzeżenia Pomysł gminy nie spodobał się rodzicom. Z informacji, jakie dostali o azbeście, m. in. z Instytutu Matki i Dziecka, wynikało, że nie istnieje nieszkodliwa jego ilość i nawet jedno włókno może spowodować chorobę. - A przecież u nas problem dotyczy małych dzieci, które są bardziej wrażliwe od dorosłych - argumentuje Stasiak. W notatkach Instytutu było też napisane, żeby strzec się firm, które proponują trwałe usunięcie azbestu przez pokrycie ścian farbami. To dodatkowo utwierdziło rodziców w przekonaniu, że dzieci muszą zostać przeniesione. Tymczasem w Teresinie zrobiono konserwację dachu i ścian. Traf chciał, że firma - wybrana przez gminę - została ukarana przez Państwową Inspekcję Pracy, bo wykonywała konserwację niezgodnie z przepisami. Nie miała też pozwolenia na prace z niebezpiecznymi odpadami. PIP zakazała czyszczenia eternitowych powierzchni dachu, ale już wówczas wyczyszczono go prawie w całości. - Jeżeli karze się kogoś kilkusetzłotową grzywną, to co to są za zastrzeżenia - denerwuje się wójt. Pokazuje najnowsze wyniki badań przeprowadzone po remoncie, w sierpniu tego roku. - Są zadowalające - mówi - od dwustu do ośmiuset włókien na metr sześcienny. - Może zadowalające, ale nie dla wszystkich - sprzeciwia się pani Stasiak. - Szkołę przygotowano na przyjście inspektora. Wszystko zostało wymyte, a na mokro azbest się nie pyli. Nie było dzieci. Nikt nie biegał. - To poziom do zaakceptowania - tak najnowsze wyniki badań opisuje specjalista z ITB. - Budynek nie powoduje zagrożenia dla użytkowników, pod warunkiem że materiały z azbestu nie zostaną uszkodzone. Twierdzi, że tymczasowo w budynku może być szkoła. Ponieważ jednak zastosowano w nim azbest, możliwie szybko powinna być przeniesiona. Bez normy Jest jednak problem. W polskim prawie nie określono, jaka zawartość pyłów azbestu jest dopuszczalna w pomieszczeniach, w których stale przebywają ludzie. Są jedynie wytyczne ministra środowiska, które dotyczą powietrza atmosferycznego. Mówi się w nich m. in. o tysiącu włókien w metrze sześciennym. Skoro nie ma innych norm, taką samą wartość przyjmuje się dla zamkniętych pomieszczeń. Nikt jednak definitywnie nie określił, czy można te same normy stosować do różnych przypadków. - Stosujemy te normy, bo taka jest decyzja instytutu naukowego Państwowego Zakładu Higieny. Tak zawsze robiliśmy. Nie ma norm odnoszących się do pomieszczeń, to trzeba stosować coś innego - wyjaśnia Wiesława Daukszo z Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. - W prawie rzeczywiście nie ma nigdzie zapisu, że można te normy stosować zamiennie - przyznaje Elżbieta Grabowska, wicedyrektor Departamentu Higieny Środowiska w Głównym Inspektoracie Sanitarnym. - Potrzebna jest nowelizacja rozporządzenia ministra zdrowia z 1996 r., określająca normy dla azbestu w zamkniętych pomieszczeniach. Żadnych wątpliwości nie ma profesor Neonila Szeszenia-Dąbrowska z Instytutu Medycyny Pracy w Łodzi, która od dwudziestu lat zajmuje się problemem azbestu. - Norma środowiskowa może być stosowana do pomieszczeń zamkniętych, bo jest tak niska, tak bezpieczna, że ryzyko zachorowania jest zerowe. Niższej normy być nie może, bo byłoby to wbrew naturze, ponieważ te włókna są i będą w naszym otoczeniu. Zdania w tej kwestii są jednak podzielone, bo mimo takich wyników badań wojewódzki inspektor sanitarny zdecydował, że w teresińskiej szkole dzieci mogą się uczyć, ale pod kilkoma warunkami, m. in. nakazał wymianę wentylacji i stały nadzór budowlany nad obiektem. Zabierają, zostawiają Pani Stasiak przeniosła swoje dziecko już we wrześniu do innej szkoły. Mówi, że kilkoro innych rodziców też by chciało to zrobić, ale nie mają jak dowozić dzieci. - To będzie trwało jeszcze rok albo dłużej. Rok w środowisku azbestowym to bardzo dużo - twierdzi Stasiak. - Niektórzy ludzie mówią, że ich starsze dzieci chodziły tutaj wcześniej i żyją. Ale przecież choroba może się ujawnić za dwadzieścia lat - dodaje pani pedagog, która z teresińskiej szkoły zabrała wnuczka. Ale wójt na przykład swojego syna do niej nadal posyła. Kilku lekarzy także. - Jestem rozsądnym facetem. Rozmawiałem ze specjalistami. Nie boję się. Tutaj tylu ludzi mieszka i takim samym powietrzem oddycha. To zanieczyszczenie jest takie samo jak w Warszawie, gdyby chodziło się po ulicach przez parę godzin - twierdzi Olechowski. Tłumaczy, że gdyby zamknięto tutejszą szkołę, okazałoby się, iż w całym kraju znalazłoby się kilkaset podobnych. Katarzyna Sadłowska Od 1998 roku w Polsce obowiązuje całkowity zakaz produkcji wyrobów zawierających azbest. Według danych Ministerstwa Gospodarki na dachach i w fasadach budynków leży około 2 mld mkw. płyt cementowo-azbestowych. Poza tym mamy około 600 - 700 tys. ton cementowo-azbestowych izolacji cieplnych, rur kanalizacyjnych i wentylacji. Azbest jest też w około 300 tys. ton konstrukcji chłodni kominowych i wentylatorowych.
w teresińskiej podstawówce wychowawczyni przypomniała o azbestowych ścianach w szkole. Rodzice zażądali, by gmina zleciła badania stężenia azbestu. W powietrzu znajdowało się ponad sześć tysięcy włókien azbestu w metrze sześciennym. Natychmiast coś trzeba było z tym zrobić.Okazało się jednak, że powiatowy sanepid badań nie może uznać. Były wyrywkowe. wystraszeni rodzice zdecydowali, że dzieci powinny zostać ze szkoły przeniesione. powołali Radę Ochrony Ucznia, by czuwać nad azbestowym problemem. By sprawę przyśpieszyć, zaprosili specjalistę z ITB, który zrobił inwentaryzację. Okazało się, że niebezpieczny jest przede wszystkim mocno zniszczony eternitowy dach.Cztery miesiące później to samo potwierdziły badania ITB oficjalne. wtedy pani inspektor stwierdziła, że nauka w budynku jest niedozwolona. Wtedy gmina podjęła decyzję o konserwacji dachu i ścian. Pomysł nie spodobał się rodzicom. Z informacji, jakie dostali o azbeście, wynikało, że nie istnieje nieszkodliwa jego ilość. Tymczasem zrobiono konserwację dachu i ścian.specjalista z ITB Twierdzi, że tymczasowo w budynku może być szkoła. jednak możliwie szybko powinna być przeniesiona. W polskim prawie nie określono, jaka zawartość pyłów azbestu jest dopuszczalna w pomieszczeniach, w których stale przebywają ludzie. Potrzebna jest nowelizacja rozporządzenia ministra zdrowia określająca normy dla azbestu w zamkniętych pomieszczeniach.Pani Stasiak przeniosła swoje dziecko już we wrześniu do innej szkoły. kilkoro innych rodziców też by chciało, ale nie mają jak dowozić dzieci. wójt swojego syna do niej nadal posyła. Kilku lekarzy także.Od 1998 roku w Polsce obowiązuje całkowity zakaz produkcji wyrobów zawierających azbest.
BANK ŚWIATOWY W ciągu minionych miesięcy nauczyliśmy się, że przyczyny kryzysów finansowych i biedy są takie same Koalicja do walki z nędzą RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA JAMES D. WOLFENSOHN Rok temu kryzys azjatycki zniszczył wiele z 30-letnich zdobyczy tego regionu w zakresie dynamicznego wzrostu i zmniejszania ubóstwa. Miałem wówczas wrażenie, że społeczność międzynarodowa musi się bardziej zaangażować w ochronę biednych, a także podejść bardziej kompleksowo do problemu rozwoju. Powinna więc, poza zwykłym przyjęciem rozwiązań finansowych takich kryzysów, wziąć równie pilnie pod uwagę priorytety społeczno-instytucjonalne, które zapewniają zdrowie i dobrobyt ludziom, bo tworzą podstawy prawne, sądowe i zarządzania nowoczesnymi gospodarkami rynkowymi. Dwanaście miesięcy później można pomyśleć, że azjatycki kryzys wreszcie skończył się i można odłożyć reformy zmierzające do tego, by ożywienie stało się solidne i długotrwałe. Istnieje pokusa do stwierdzenia, że region wydostał się już z kłopotów, choć dla milionów biednych i bezrobotnych nadal nie ma widoków na zaciszny port. Podstawowe pytania Dziś, na progu nowego tysiąclecia, musimy zadać sobie kilka podstawowych pytań. Czy skorzystamy z nadarzającej się chwili, aby spojrzeć ku lepszemu światu? Czy zaczniemy osądzać nasze starania nie poprzez pomyślność wybranych, ale pod kątem potrzeb wielu? Tysiącletni świat, z którym mamy do czynienia, to miejsce, gdzie w ciągu ostatnich 40 lat spodziewany czas życia wydłużył się bardziej niż w ciągu ostatnich 4 tysięcy lat, gdzie rewolucja w łączności stwarza obietnice powszechnego dostępu do wiedzy i gdzie demokratyczna kultura stworzyła możliwości dla wielu ludzi. Więcej o jednostkach Jeśli przyjrzymy się dokładniej, zobaczymy coś innego. Dochody per capita pozostaną na tym samym poziomie albo zmaleją w tym roku we wszystkich regionach, poza Azją Południowo- -Wschodnią. W rozwijającym się świecie, z wyjątkiem Chin, o 100 mln ludzi więcej żyje w nędzy niż to było 10 lat temu. Wystarczy spojrzeć na stan środowiska, a zauważymy, że 1,5 mld ludzi nie ma nadal dostępu do zdrowej wody, 2,4 mln dzieci umiera co roku z powodu chorób przenoszonych w wodzie, a 1,8 mln ludzi umiera z powodu skażenia powietrza w miejscu zamieszkania. Te liczby, w milionach i miliardach, mogą przytłaczać. Wraz z kolegami postanowiliśmy, że jeśli mamy wytyczyć kierunek przyszłego działania Banku Światowego, to musimy wiedzieć więcej o naszych suwerennych klientach jako jednostkach. Dlatego w zeszłym roku zleciliśmy opracowanie pt. "Głosy biednych" i rozmawialiśmy z 60 tys. mężczyzn i kobiet w 60 krajach o ich nadziejach, aspiracjach i realiach. Kiedy ich pytaliśmy o to, co mogłoby wprowadzić największą zmianę w ich życiu, otrzymywaliśmy różne odpowiedzi. Pewna stara kobieta w Afryce powiedziała: "Dla mnie lepsze życie to zdrowie, spokój, życie w miłości i bez głodu". Młody człowiek z Bliskiego Wschodu uznał: "Nikt nie jest w stanie przekazać naszych problemów, bo nikt nas nie reprezentuje". Kobieta z Ameryki Łacińskiej: "Nie wiem, komu ufać, policji czy przestępcom. Naszym publicznym bezpieczeństwem jesteśmy my sami. Pracujemy i chowamy się za drzwiami". Matka w Azji Południowej: "Kiedy dziecko prosi mnie o coś do jedzenia, odpowiadam, że ryż dopiero się gotuje, aż uśnie z głodu, bo nie mam żadnego ryżu". To dobitne głosy, głosy godności. Ci ludzie są aktywami, nie są obiektami dobroczynności. Potrafią budować własną przyszłość, jeśli da się im możliwości i nadzieję. Mówią o bezpieczeństwie, o lepszym życiu dla swych dzieci, pokoju i życiu wolnym od lęku. Musimy wysłuchać ich, bo ich aspiracje nie różnią się od naszych. Musimy zastanowić się nad tym, czego przeszłość nauczyła nas o rozwoju. Dowiedzieliśmy się, że rozwój jest możliwy, ale nie nieuchronny. Że wzrost ma zasadnicze znaczenie, ale nie wystarczy do zapewnienia zmniejszenia ubóstwa. Od bezsilności do demokracji W ciągu minionych 18 miesięcy nauczyliśmy się - jak sądzę - jeszcze czegoś: że przyczyny kryzysów finansowych i nędzy są takie same. Kraje mogą podejmować zdrową politykę podatkowo-pieniężną, ale jeśli nie mają zdrowego systemu rządzenia, zdecydowanych środków do walki z korupcją i kompleksowego systemu prawnego, który chroni prawa człowieka, prawa własności i zawartych umów, to ich rozwój nie potrwa długo, jest w zasadzie skazany na fiasko. Przejście od bezsilności do kultury demokratycznej, od słabości do zdolności działania, od przemocy do pokoju i sprawiedliwości będzie wymagać prawdziwego zaangażowania się kierownictwa każdego kraju, a także woli zreformowania systemu rządów, przepisów i instytucji. Będzie również wymagało udzielenia miejscowym mieszkańcom uprawnień do opracowania i wdrożenia ich własnych programów, bo o wiele mniejsze są straty z powodu korupcji, gdy dana społeczność zarządza własnymi zasobami. Pamiętając o tym, że w centrum naszych działań jest walka z nędzą, musimy pracować nad tworzeniem systemów rządzenia, instytucji i zdolnością działania. Globalna perspektywa Ponieważ dziś kraje zależą wzajemnie od siebie, jest oczywiste, że potrzebujemy globalnych reguł i ustalenia skutecznych oraz trwałych rozwiązań. Potrzebujemy nowej międzynarodowej architektury rozwoju, równoległej do nowej globalnej architektury finansowej. Nowy system rozwoju wymagałby poważnego zaangażowania się światowej koalicji, w której współpracowaliby wszyscy gracze: ONZ, rządy, organizacje ds. rozwoju, takie jak BŚ, sektor prywatny i społeczeństwo obywatelskie. Musi to być koalicja, w której pozrywamy łańcuchy długu, ale będziemy też mieli zasoby, aby pójść znacznie dalej i zerwać okowy nędzy. Plan umorzenia długu krajom najuboższym (HIPC), który ogłosiliśmy, jest początkiem tego wyzwania, a nie końcem. Ta koalicja uzna, że musimy mieć funkcjonujący system handlowy, z uczciwymi i kompleksowymi regułami i normami. Co więcej, musi to być koalicja uznająca, że środowisko nie zna granic. Ta koalicja musi też uznać potęgę nowoczesnych metod badawczych w demokratyzacji służby zdrowia. W końcu musi to być koalicja, która nada prawdziwie powszechny charakter rewolucji informacyjnej: wypełni powiększającą się lukę w zakresie wiedzy i połączy między sobą i ze światem wszystkie kraje rozwijające się i dokonujące przemian ustrojowych za pośrednictwem satelitów, poczty elektronicznej i Internetu. Czego potrzeba Potrzebujemy przywodców, aby wyjaśniali narodom, że nasze interesy są międzynarodowe. Wobec szczodrych oświadczeń składanych przez tak wielu przywódców krajów uprzemysłowionych dla krajów rozwijających się musimy potwierdzić rzeczywiste zaangażowanie w rozwój. Z kolei przywódcy krajów rozwijających się i dokonujących przemian ustrojowych muszą potwierdzić zaangażowanie w realizację ich obietnic dobrego rządzenia, równości i wzrostu. Te zobowiązania wymagają też aspektów ludzkich i moralnych. Istnieje potrzeba uczciwego poświęcenia się nawzajem wszystkich bliźnich, gdy wkraczamy w nowe stulecie. Czyż nie wzruszają wypowiedzi biedaków, które cytowałem wcześniej? Głos Bashiranbibi z Azji Płd.: "Najpierw bałam się każdego i wszystkiego: męża, wioski, policji. Dziś nie boję się nikogo. Mam własne konto w banku. Jestem szefową wioskowej grupy oszczędzania, opowiadam moim siostrom o tym ruchu". Musimy patrzeć w przyszłość. Musimy zaangażować się w stworzenie takiego dnia, kiedy biedacy tego świata, młodzież żyjąca nadziejami, ludzie starsi, dzieci ulicy, niepełnosprawni, robotnicy wiejscy, mieszkańcy dzielnic nędzy, będą mogli krzyczeć: "Dziś nie boję się nikogo! Dziś nie boję się nikogo!". Autor jest prezesem Banku Światowego w Waszyngtonie. Tekst napisany specjalnie dla "Rzeczpospolitej".
Czy zaczniemy osądzać nasze starania nie poprzez pomyślność wybranych, ale pod kątem potrzeb wielu? Dochody per capita pozostaną na tym samym poziomie albo zmaleją w tym roku we wszystkich regionach, poza Azją Południowo-Wschodnią. W rozwijającym się świecie, z wyjątkiem Chin, o 100 mln ludzi więcej żyje w nędzy niż to było 10 lat temu. ludzie Potrafią budować własną przyszłość, jeśli da się im możliwości i nadzieję. Dowiedzieliśmy się, że rozwój jest możliwy, ale nie nieuchronny. Kraje mogą podejmować zdrową politykę podatkowo-pieniężną, ale jeśli nie mają zdrowego systemu rządzenia, zdecydowanych środków do walki z korupcją i kompleksowego systemu prawnego, który chroni prawa człowieka, prawa własności i zawartych umów, to ich rozwój nie potrwa długo.Przejście od bezsilności do kultury demokratycznej, od słabości do zdolności działania, od przemocy do pokoju i sprawiedliwości będzie wymagać prawdziwego zaangażowania się kierownictwa każdego kraju, a także woli zreformowania systemu rządów, przepisów i instytucji. Będzie również wymagało udzielenia miejscowym mieszkańcom uprawnień do opracowania i wdrożenia ich własnych programów, bo o wiele mniejsze są straty z powodu korupcji, gdy dana społeczność zarządza własnymi zasobami. Ponieważ dziś kraje zależą wzajemnie od siebie, jest oczywiste, że potrzebujemy globalnych reguł i ustalenia skutecznych oraz trwałych rozwiązań. Potrzebujemy nowej międzynarodowej architektury rozwoju, równoległej do nowej globalnej architektury finansowej.
PROKURATURA Umorzenie największych śledztw w sprawie niegospodarności w PFRON Dobre intencje prezesów Andrzej Pałka, Leszek Kwiatek i Karol Świątkowski, prezesi PFRON w latach 1993 - 96, nie są winni wielomilionowych strat poniesionych przez Fundusz i nie popełnili przestępstwa - twierdzi warszawska prokuratura. - Decyzja o umorzeniu tych śledztw jest wielkim skandalem - mówi Stanisław Wiśniewski, wiceprzewodniczący UP, który trzy lata temu złożył zawiadomienie o przestępstwie. Zdaniem Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która zadecydowała o umorzeniu dwóch największych śledztw w sprawie niegospodarności w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, kolejni szefowie tej instytucji mieli dobre intencje, ale działali w nadzwyczaj trudnych warunkach, co uniemożliwiało im prawidłowe gospodarowanie pieniędzmi PFRON. Umarzając pożyczki dla zakładów pracy chronionej (według NIK były to często działania bezprawne i niegospodarne), zarządy PFRON brały pod uwagę przede wszystkim względy społeczne, ochronę miejsc pracy dla inwalidów - twierdzi prokuratura. Bywało i tak, że Fundusz padał ofiarą sprytnych oszustów wyłudzających wielomilionowe pożyczki, ale po zbadaniu takich przypadków prokuratura nie dopatrzyła się winy szefów PFRON. Wadliwa okazała się ustawa z 9 maja 1991 roku o zatrudnianiu i rehabilitacji osób niepełnosprawnych, która weszła w życie już 1 lipca 1991 roku. Według warszawskiej prokuratury zbyt krótki okres vacatio legis sprawił, że Fundusz nie miał czasu przygotować się do działalności, a równocześnie zarządy PFRON obarczono zakresem obowiązków "porównywalnych z zadaniami aparatu skarbowego całego państwa". Przeciw "quasi-mafii" Wniosek o wszczęcie postępowania przeciwko kolejnym zarządom PFRON złożył we wrześniu 1996 roku poseł Unii Pracy Stanisław Wiśniewski. Twierdził on - powołując się na raporty Najwyższej Izby Kontroli - że PFRON wydaje pieniądze na dowolne cele, często nie związane z tworzeniem nowych miejsc pracy dla inwalidów. Przykładem skrajnej niegospodarności była utrata 45 mln złotych w spółce Normiko Holding (w tej sprawie prokuratura skierowała do sądu dwa akty oskarżenia, w tym przeciwko byłemu prezesowi PFRON, Zbigniewowi M.). Wiśniewski argumentował, że PFRON dofinansowuje niewiarygodne spółki, które nie rozliczyły się z wcześniejszych dotacji. Jednocześnie zarząd Funduszu nie ściągał pieniędzy od firm zobowiązanych do wpłat na PFRON - pod koniec 1995 roku należności od 300 podmiotów gospodarczych opiewały na 200 milionów złotych. Do końca 1995 roku Fundusz nie skierował na drogę egzekucji administracyjnej ani jednej sprawy. Osoby powiązane z kierownictwem PFRON otrzymywały intratne zlecenia. Jednocześnie szefowie Funduszu działali w organizacjach, które PFRON dotował. W 1996 roku posłanka Unii Pracy Krystyna Sienkiewicz, po lekturze raportu NIK, nazwała PFRON "quasi-mafią", natomiast Stanisław Wiśniewski skierował sprawę do prokuratury. W rewanżu ówczesny prezes PFRON Roman Sroczyński, dziś poseł SLD, doniósł do prokuratury na Wiśniewskiego, zarzucając mu przestępstwo... rozgłaszania nieprawdziwych zarzutów o postępowaniu kierownictwa PFRON. Wiśniewskiego chronił jednak immunitet poselski. Kolejne zawiadomienie dotyczące niegospodarności w PFRON NIK złożyła w prokuraturze w grudniu 1997 roku. Rostimex, czyli zdarzenia losowe W październiku 1996 roku prokuratura wszczęła dwa śledztwa. Pierwsze dotyczyło niegospodarności w wydatkach PFRON, drugie - zaniechania ściągania składek. Przez trzy lata badano, czy członkowie kolejnych zarządów Funduszu popełnili przestępstwo polegające na niedopełnieniu obowiązków i przekroczeniu uprawnień. Jednym z ważniejszych wątków pierwszego śledztwa były pożyczki dla bydgoskiego zakładu pracy chronionej Rostimex II, udzielane w latach 1994 - 1995. 750 tys. zł na zakup linii technologicznej do produkcji butelek typu Pet przyznał tej spółce Leszek Kwiatek. Kolejne 650 tys. zł dał Karol Świątkowski. Sprawa Rostimeksu zakończyła się skandalem - okazało się, że nie obciążono hipotek na rzecz PFRON, a linia produkcyjna, nie dość że nie została przewłaszczona na PFRON, nigdy nie została przez spółkę kupiona. Jesienią 1995 r. okazało się, że firma jest na krawędzi bankructwa, zwalnia inwalidów, a jej konta zajęte są przez komornika na poczet zadłużenia wobec dostawców. W kwietniu 1996 r. Piotr R., właściciel Rostimeksu, poprosił PFRON o zgodę na przejęcie firmy przez inny zakład pracy chronionej - przedsiębiorstwo Roan. Informował o trudnej sytuacji finansowej Rostimeksu, spowodowanej "licznymi niepowodzeniami produkcyjnymi oraz nieprzychylnymi zdarzeniami losowymi". Fałszywe dokumenty Analizę obydwu firm PFRON powierzył kancelarii adwokackiej Verpol mecenasa Andrzeja Werniewicza, który przez miesiąc zarobił 183 tysiące złotych. Fundusz sprzedał później wierzytelność Rostimeksu wartą nominalnie 1,7 mln zł spółce "Wody mineralne" za... 100 tysięcy złotych. Według NIK prezesi PFRON, przyznając lekką ręką niewiarygodnej firmie pożyczki bez zabezpieczeń, popełnili przestępstwo. Zdaniem prokuratury szefowie Funduszu są bez winy, gdyż kondycję Rostimeksu badał wcześniej Agrobank, który obsługiwał pożyczkę, a w świetle posiadanych przez PFRON dokumentów wydawało się, że jest ona w pełni zabezpieczona. Dopiero później wyszło na jaw, że właściciel Rostimeksu fałszował dokumenty - Piotrowi R. prokuratura postawiła już zarzuty. Po upadku Agrobanku PFRON nie wiedział, co dzieje się z pieniędzmi pożyczonymi Rostimeksowi. "Trzyosobowa obsada Działu Pożyczek nie pozwalała na monitorowanie spłaty oraz sprawdzenie prawidłowości wykorzystania środków" - argumentuje prokurator Krystyna Nogal-Załuska w 144-stronicowym uzasadnieniu umorzenia śledztwa. Drogi mecenas i bezkonkurencyjna Hera Prokuratura odrzuciła zarzuty NIK dotyczące intratnych zleceń dla kancelarii adwokackiej Verpol - bez przeprowadzenia konkursu ofert i analizy kosztów. Kancelaria nieraz wyręczała dział prawny Funduszu, pobierając 30 - 50 tys. zł za tydzień pracy. Prokuratura zbadała tylko jedno zlecenie, dotyczące analizy ekonomiczno-prawnej upadającej firmy Mrass z Łodzi. "Zlecenie opracowań prawnych określonej kancelarii adwokackiej świadczyć może o wysokiej ocenie przygotowania zawodowego zatrudnionych w niej pracowników, jak również o rzetelności jej pracy - twierdzi prokurator Krystyna Nogal-Załuska. - Praca prawnika i jej jakość nie może być postrzegana i oceniana poprzez wybór najkorzystniejszej oferty, a w tym przypadku najtańszej oferty". Podobnie prokuratura oceniła zlecenia z wolnej ręki dla Biura Doradztwa i Usług Hera w Katowicach, zawierane - zdaniem NIK - na warunkach wyjątkowo korzystnych dla zleceniobiorców. Tajemnicą poliszynela było, że właściciel tej spółki jest zaprzyjaźniony z jednym z szefów Funduszu. Prokuratura uznała argumenty prezesa Hery Czesława Wydmańskiego, że na rynku związanym ze spółdzielczością inwalidów jego firma nie miała konkurencji, gdyż inne firmy konsultingowe "nie znały specyfiki tego sektora gospodarki". Przeciążone komputery Śledztwo w sprawie nieegzekwowania przez PFRON obowiązkowych wpłat od zakładów pracy zostało umorzone, gdyż - zdaniem prokuratury - wyegzekwowanie tych pieniędzy było niemożliwe. Lokal PFRON był zbyt ciasny, aby utworzyć odpowiednią liczbę stanowisk pracy połączonych siecią komputerową. Od początku istnienia PFRON nie miał bazy danych o płatnikach; jeśli płatnik sam nie zarejestrował się w Funduszu, nikt od niego nie domagał się wpłaty. "Fundusz nie był w stanie ogarnąć skali problemu związanego z dużą liczbą płatników" - twierdzi prokuratura. W przypadku awarii przeciążonej sieci przestawały działać wszystkie komputery. Pieniędzy od firm nie można było ściągać, gdyż "na ówczesnym etapie komputeryzacji Funduszu nie było możliwe ustalenie wiarygodnego stanu ich należności". Zdaniem prokuratury kolejni prezesi PFRON zrobili wszystko, co możliwe, aby skomputeryzować Fundusz. Od decyzji prokuratury o umorzeniu śledztwa - podtrzymanej przez Prokuraturę Apelacyjną - odwołał się obecny zarząd PFRON. Ostateczną decyzję o tym, czy śledztwo umorzyć, czy kontynuować - podejmie sąd. Ściganie płatników - Umorzenie tych śledztw jest wielkim skandalem - powiedział "Rz" Stanisław Wiśniewski, wiceprzewodniczący Unii Pracy. - Jak można mówić, że sześciu prezesów w ciągu sześciu lat miało za mało czasu, aby skomputeryzować Fundusz? Takie tłumaczenie jest absurdalne. Dostarczyłem do prokuratury kilka kilogramów dokumentów, potwierdzających, że w PFRON były nadużycia i pospolite "przekręty". Według wiceminister finansów Doroty Safjan, PFRON do dziś ma duże kłopoty w ściąganiu składek, a ewidencja płatników jest dziurawa. Fundusz temu zaprzecza. - W ubiegłym roku rozliczono prawie 22 tysiące podmiotów - mówi rzecznik PFRON Krzysztof Perkowski. - Z wpłatami zalega ponad tysiąc firm. Są to zaległości z ubiegłych lat, które systematycznie rozliczamy. Leszek Kraskowski
Zdaniem Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która zadecydowała o umorzeniu dwóch największych śledztw w sprawie niegospodarności w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, kolejni szefowie tej instytucji mieli dobre intencje, ale działali w nadzwyczaj trudnych warunkach, co uniemożliwiało im prawidłowe gospodarowanie pieniędzmi PFRON.Wniosek o wszczęcie postępowania przeciwko kolejnym zarządom PFRON złożył we wrześniu 1996 roku poseł Unii Pracy Stanisław Wiśniewski. Twierdził on - powołując się na raporty Najwyższej Izby Kontroli - że PFRON wydaje pieniądze na dowolne cele, często nie związane z tworzeniem nowych miejsc pracy dla inwalidów.Od decyzji prokuratury o umorzeniu śledztwa - podtrzymanej przez Prokuraturę Apelacyjną - odwołał się obecny zarząd PFRON. Ostateczną decyzję o tym, czy śledztwo umorzyć, czy kontynuować - podejmie sąd.
ROZMOWA Artur Partyka, wicemistrz olimpijski w skoku wzwyż Poprawka z Atlanty FOT. (C) PRZEMEK WIERZCHOWSKI/PAP Dlaczego to zrobiłeś: nagle przestałeś skakać w zeszłym roku? ARTUR PARTYKA: Nie mogłem znaleźć chęci do treningu. Nie umiałem sobie wytłumaczyć, dlaczego mam trenować. Co takiego muszę jeszcze osiągnąć. Wiedziałem, że czeka mnie olimpiada. Monitorowałem swój organizm i czułem, że coś jest nie tak. Może nie fizycznie. Fizycznie trzymałem jakiś poziom. Ale coś się działo z moją motywacją. Wszedłeś w stan nasycenia. Tak... Uzgodniliśmy z trenerem, że muszę trochę zwolnić. Nabrać dystansu, odetchnąć... Nie bałeś się, że ten pociąg odjedzie bez ciebie? Że jak raz wyskoczysz, nigdy go nie dogonisz? Cały czas się tego boję. Przecież czytałem twój tekst. Stale go noszę przy sobie, w portfelu. Zaraz, zaraz... Gdzie ja go mam? (Artur przeszukuje portfel. Grzebie w przegródkach. Wyciąga wycinek gazety starannie złożony w kwadrat.) O... jest tutaj! To się nazywa "Musi złapać wagonik". Wiosną to napisałeś, w zeszłym roku. Ten artykuł był dla mnie swoistym memento. Stale mi przypominał, jak bardzo jest to trudne i czym ryzykuję. Ale z drugiej strony miałem świadomość, że jeśli pociągnę normalny trening od jesieni do lata, to gdzieś pęknę. Zresztą nawet zacząłem normalnie trenować i wszystko było na "nie". Tu się przeziębiłem, tam złapałem infekcję. Tu mnie coś zakłuło, tam zastrzykało. Mój organizm się buntował. Moja psychika się buntowała. Powiedziałem sobie: stop! I tak, i nie. Niby robisz sobie wakacje. Niby cię nie ma. A przychodzą mistrzostwa Polski i Partyka pojawia się w pracy. Ni stąd, ni zowąd skacze 230 i znowu znika. Znaczy trochę się wahałeś. Przez dwa i pół miesiąca nie robiłem praktycznie nic oprócz lekkich truchcików i rozciągania. Aż przyszło to, co chciałem, żeby przyszło. Duży niepokój ruchowy. Nagle poczułem, że jak zaraz nie wyjdę na trening, jak zaraz czegoś nie zrobię, to mnie rozerwie. To się nazywa głód sportu, który straciłem, ale wrócił. Jak się rzuciłem na te ciężary i na te wieloskoki, trener zaczął się rozglądać za nerwosolem. On mówi: Artur, ty się uspokój. Ja mówię: trenerze nie mogę, muszę... Dawałem sobie w kość przez jakiś tydzień. Po tygodniu byłem jak kiszony ogórek. Kwas mlekowy tak mi zakwasił mięśnie, że musiałem poluzować. Po pięciu tygodniach przygotowań zrobiliśmy trening techniczny. Wyszło na to, że mogę spróbować startu w mistrzostwach Polski. Przyjechałem, skoczyłem dwa trzydzieści i nabrałem chęci na ciąg dalszy. Szybko się okazało, że poprzeczkę można przeskoczyć, ale własnego organizmu... niestety nie. Pięć tygodni treningu to tyle co nic. Na jeden, dwa starty wystarczy, ale nie da się na tym zbudować sezonu. Jednak w sumie uzyskałem efekt, o który mi chodziło. Znowu chciało mi się skakać i trenować. Rozumiem, że teraz jesteś jak nowy. Myślisz po nowemu, trenujesz po nowemu... Rzeczywiście tak to wygląda. Skończyłem z nużącą rutyną. W myśleniu o treningu i w samym treningu. Zmieniliśmy jego organizację i strukturę. Problem budowania siły rozwiązaliśmy inaczej, niż rozstrzygaliśmy wcześniej. Inaczej dobieramy ćwiczenia. Wróciliśmy do treningu gimnastycznego sprzed czterech lat. Krótko mówiąc, wracamy do rzeczy sprawdzonych, do sprawdzonych form treningowych, których zaniechaliśmy na jakiś czas. Czyli stare środki dla nowych bodźców? Tak. W procesie treningowym nie da się wymyślić rzeczy całkiem nowych. Istota sprawy to właściwy wybór. Taki dobór środków treningowych, o których wiadomo, że są skuteczne i nie nudzą. Rok po roku trzeba budować ten sam fundament. Trzeba zrobić siłę, trzeba zrobić skoczność. Od tego się nie ucieknie. Ale można to robić na różne sposoby: poprzez mechaniczne powielanie tych samych ćwiczeń albo wprowadzając zmiany. Wtedy trening staje się ciekawszy, psychika nie parcieje. Masz nową motywację i energię do treningu. A jaki jest twój cel? Po pierwsze, nowy rekord Polski. Po drugie, powrót do czołówki skoczków świata. A olimpiada w Sydney? Oczywiście, olimpiada w Sydney jak najbardziej. Ale więcej nic ci nie powiem. Nie lubię... Jesteś przesądny? Bardzo. I wolę nie rozwijać tego wątku... Niemówienie o przesądach to jeszcze jeden przesąd, ale ty te swoje obrządki celebrujesz publicznie. Szara dresina z kapturem, w którym wyglądasz jak kapucyn przy pacierzach. Znamy to, znamy... Jak długo chcesz jeszcze skakać? Dwa lata. Do Sydney i rok potem. Nie można kończyć kariery sportowej ot tak, rach-ciach. Potrzeba przynajmniej roku na roztrenowanie wyczynowe. Przypuszczam, że finansowo jesteś już zabezpieczony. Raczej tak. Na pewno nie jestem pod tym względem pokrzywdzony. Mam pewien komfort, który zapewnia mój sponsor, Zakład Płytek Ceramicznych z Opoczna. Albo inaczej, źle to ująłem. Mam duży komfort i duży spokój. Mój kontrakt z firmą jest tak skonstruowany, że pozwala na skupienie na treningu. Sam dobrze wiesz, jak ze mną jest. Nie jestem facetem, który strzela fajerwerki trzy razy na miesiąc przez okrągły rok. Moje cykle sportowe są dłuższe. Wynikają z takiej, a nie innej konstrukcji psychofizycznej. Muszę długo ładować swoje akumulatory na to jedno albo dwa duże wyładowania. Zakład w Opocznie daje mi ten spokój i tę możliwość. To bardzo ważne. Nie wiem, jak by wyglądała cała moja kariera, gdybym tego nie miał. Wróciłeś, chcesz wygrywać. Będziesz brał doping? Nie, nie będę... A ile brałeś do tej pory? Nic nie brałem... Skąd ci to przyszło... Stąd mi przyszło, że wszyscy biorą. Dlaczego ty miałbyś nie brać? Ja bym nie powiedział, że wszyscy biorą. Nie mam dowodów, zresztą nie szukam... Zacznijmy jeszcze raz. Patrzę na Sotomayora, który patrzy na poprzeczkę. Żadnych dylematów wewnętrznych. Oko zimne, twarz kamienna. Według mnie: sterydy spodem, psychotropy wierzchem. Patrzę na ciebie - facet walczy z własną głową. Strasznie walczy. Masz rację, ja walczę z głową. To prawda. Najcięższe boje staczam we własnej głowie, z własną wyobraźnią. I zamiast złota zbierasz sreberka. Przyjmując sterydy jak każdy, miałbyś większą pewność siebie. Wiedziałbyś, że noga łaski nie robi, więc głowa nie musi się martwić. Nie kłóciłbyś się z własną głową, tylko skupił na poprzeczce. Nie myślisz, że lepiej brać? Nigdy tak nie myślałem. Nie było takiego tematu. Ani ja go nie podjąłem, ani mój trener. Nigdy. Słyszałem od chłopaków, że trener mówi: "weź"; że działacz mówi: "weź". Kiedyś byłem załamany, na początku kariery. Pamiętam, siedzieliśmy na zgrupowaniu przed Seulem i wszyscy na okrągło rozmawiali o prochach, o strzykawkach, o kroplówkach. Prawie z płaczem zadzwoniłem do mamy. "Ja chcę do domu. Zastrzyki, tabletki. Co to za atmosfera?" Byłem wtedy zdruzgotany. Ale potem sam zacząłem stosować zastrzyki wspomagające. Kroplówki, które regenerują organizm, uzupełniają sole, witaminy, minerały. Są to rzeczy konieczne dla ludzi obciążonych takim wysiłkiem. My jesteśmy notorycznie osłabieni. Musimy sobie jakoś pomagać, wyrównywać bilans energetyczny. Jednak zastrzyk zastrzykowi i kroplówka kroplówce nierówne. To, o czym mówię, nie jest dopingiem. To jest farmakologia dozwolona przepisami i taka, która służy zdrowiu, która go nie niszczy. Przecież sport to są określone reguły gry. Kto sport uprawia, ten przyjmuje te reguły za własne i nie ma przeproś. Doping to złamanie reguł, zwykłe oszustwo. Nie bierzesz dopingu i jesteś tylko drugi. Bierzesz doping i jesteś pierwszy. To prosta kalkulacja. Nigdy jej nie robiłeś? Nigdy nie miałem dylematu: nie brać dopingu, czy brać doping, bo od tego zależy, czy będzie srebro, czy złoto. Jestem bardzo ambitnym zawodnikiem i walczę, ale nigdy za wszelką cenę. Przecież wiem, jakie są skutki dopingu, nawet kontrolowanego, dozowanego przez lekarzy. Ostatnio słyszałem w telewizji, że trzeba doping zalegalizować, i powiem ci, że się po prostu załamałem. Krótko mówiąc - z a ł a m a ł e m! Jeżeli to idzie w tym kierunku, jeśli ludzie mówią o tym głośno i publicznie, to ja się cieszę, że mnie to nie dotyczy, że nie będę już wtedy uprawiał sportu. Z takim sportem nie chcę mieć nic wspólnego. Nie chcesz, ale masz. Co z tego, że doping jest nielegalny, skoro jest. Legalizacja dopingu nie pogorszy sytuacji. Dzisiaj doping jest nielegalny i ludzie go biorą. Wierzysz, że otaczają cię rycerze bez skazy? Wśród polskich lekkoatletów nie ma tego tematu. Tak jak kiedyś był to główny wątek wszystkich rozmów, tak teraz się tego nie słyszy. Nikt nie opowiada, co wziął, ile wziął i jak się potem czuł. Owszem, rozmawiamy o stymulacji, o farmakologicznej regeneracji organizmu. Czy nie lepiej w tym okresie zastosować białko w takich a takich proporcjach, czy dołożyć więcej makaronu, czy mniej. To jest ta płaszczyzna dyskusji. To nie są tamte dawne rozmowy - "Kurcze, ale mi przyrosło". Nie ma tematu dopingu. Bardzo mnie pocieszyłeś. Znaczy o dopingu każdy wie tyle, że już nie musi się konsultować z innymi. O dietach wiadomo mniej. Bardzo krzepiące, bardzo... Nie jest tak, jak myślisz. W końcu tworzymy jedno środowisko. Mieszkamy w tych samych hotelach, trenujemy w tych samych halach. Każdy o każdym wie wszystko. Sam to przerabiałeś, więc wiesz, jak to jest. Zresztą działanie dopingu na formę jest przez wielu przeceniane. Odżywianie, diety, struktura treningu, to są sprawy decydujące. Niektórzy z dopingu robią fetysz. Rozmawiasz z Rosjanami, a oni tylko: "kakaja tablietka, kakaja tablietka?". Po mistrzostwach w Budapeszcie łazili za nami i pytali: "No skażycie malczyki, czto wy kuszajetie?". My im na to: "Mnoga tablietek, znajesz Sasza. Mnoga!" Łykali ten kit jak dropsy. Dla nich było nie do pomyślenia, że można wygrywać bez koksu. Popatrz na to z innej strony. Od dwóch, trzech lat polscy lekkoatleci zaczęli odnosić sukcesy jako grupa. Ale to są wyniki, które w latach osiemdziesiątych czy siedemdziesiątych dawałyby najwyżej siódme, ósme miejsca w finałach. Zatem bez przesady z tym koksem. Koks dawałby większego kopa w górę. Przy dobrej diecie, właściwym treningu oczywiście. Poza tym jesteśmy badani, często sprawdzani. Działają kontrole międzynarodowe. Przed każdym sezonem muszę wysłać do IAAF czy do PZLA faks z dokładną rozpiską zgrupowań. Oni muszą wiedzieć, gdzie jestem w danej chwili, żeby mogli przyjechać i zrobić badania. Jeżeli przyjeżdżają i nie ma mnie tam, gdzie powinienem być zgodnie z rozkładem, dostaję haka. A jeśli to się powtórzy, zostaję zawieszony za doping, bo taka nieobecność jest traktowana na równi z odmową poddania się badaniom. O wszelkich zmianach należy natychmiast powiadomić IAAF. Kto o tym zapomni, traci premię na najbliższym mityngu. Tak że trudno jest coś kombinować z prochami i liczyć na fart. A zatem w całym sporcie więcej jest farciarzy niż pechowców, niestety. Ale zostawmy doping. Co musi się stać, abyś kończąc karierę, mógł sobie powiedzieć: jestem spełniony, zrobiłem swoje? Musi stać się to, do czego zebrałem siły. To, po co wróciłem i jestem w sporcie. Co mnie motywuje i napędza. Krótko mówiąc - musi nastąpić poprawka z Atlanty. Muszę dogonić tamte dziesięć minut, które mi wtedy uciekły. Już je miałem, były moje i mi się wymknęły i wykazały, że mimo tylu doświadczeń, tylu zwycięstw nie jestem jeszcze skoczkiem dojrzałym. Muszę stanąć do tej poprawki i zdać egzamin. Rozmawiał: Marek Jóźwik
Nie mogłem znaleźć chęci do treningu. Wiedziałem, że czeka mnie olimpiada. Fizycznie trzymałem jakiś poziom. Ale coś się działo z moją motywacją. Uzgodniliśmy z trenerem, że muszę Nabrać dystansu, odetchnąć...Przez dwa i pół miesiąca nie robiłem praktycznie nic oprócz lekkich truchcików i rozciągania. Aż przyszło to, co chciałem, żeby przyszło. Duży niepokój ruchowy. głód sportu, który straciłem, ale wrócił. Po pięciu tygodniach przygotowań Wyszło na to, że mogę spróbować startu w mistrzostwach Polski. Przyjechałem, skoczyłem dwa trzydzieści i nabrałem chęci na ciąg dalszy. Skończyłem z nużącą rutyną. Inaczej dobieramy ćwiczenia. Jak długo chcesz jeszcze skakać?Do Sydney i rok potem. Mam duży komfort i duży spokój. Będziesz brał doping? Nie, nie będę...A ile brałeś do tej pory? Nic nie brałem...Nigdy nie miałem dylematu: nie brać dopingu, czy brać doping, bo od tego zależy, czy będzie srebro, czy złoto. działanie dopingu na formę jest przez wielu przeceniane. Odżywianie, diety, struktura treningu, to są sprawy decydujące. Co musi się stać, abyś kończąc karierę, mógł sobie powiedzieć: jestem spełniony, zrobiłem swoje?musi nastąpić poprawka z Atlanty.
Z profesorem Jerzym Holzerem, historykiem, rozmawia Małgorzata Subotić Lepperowi imponowało, że mówią do niego panie marszałku FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Rz: Andrzej Lepper jest przywódcą, powiedzmy, dość oryginalnym. Czy widzi pan jakieś analogie historyczne? JERZY HOLZER: Nie jestem do końca przekonany, że to, co robi, jest bardzo oryginalne. Tak demagogicznych polityków z dużą agresją, z dużą brutalnością już trochę bywało. W Polsce i poza Polską. Nawet Józef Piłsudski wyrażał się o posłach straszliwie. Nie wiem, czy akurat słowo kanalia jest czymś gorszym niż na przykład zafajdańce. Jednak rangi Piłsudskiego nie wyznaczała jego agresja. Wtedy, gdy tak się wyrażał, faktycznie rządził państwem, formalnie był ministrem spraw wojskowych. Tak dalece idąca agresja pojawiła się u niego w późniejszym okresie, gdy już zdobył wysoką pozycję. U Andrzeja Leppera mamy sytuację odwrotną. Cała jego kariera polityczna jest zbudowana na agresji. Bo zasług szczególnych nie ma. Także niektórzy endecy w Polsce międzywojennej byli bardzo agresywni. Trochę obawiałbym się jednak porównywać okres międzywojenny z obecnym. Dlaczego? W okresie międzywojennym, nie tylko w Polsce, istniała inna kultura polityczna. O wiele bardziej agresywna. To była kultura jeszcze nie do końca spełnionej demokracji. U nas ta demokracja była zupełnie świeża, a w tych krajach, w których istniała od dawna, znajdowała się wówczas w stanie kryzysu. Również bardzo brutalna była kultura polityczna osób rządzących w Polsce komunistycznej. Słowne błoto rzucano szczególnie w okresie napięć, czy to w latach 1945 - 1947, czy w 1968 roku. W mniejszym nasileniu - w latach 1981, 1982. Słowo "zdrajcy" było właściwie w powszechnym użyciu. Czy "zdrajcy" to, pana zdaniem, określenie nieparlamentarne? Czy cięższe jest słowo kanalia, czy określenie zdrajca? "Kanalia" nie kwalifikuje do tego, żeby osobę w ten sposób nazwaną stawiać przed sądem i skazywać. W kulturze demokratycznej dzisiejszej Europy i dzisiejszej Polski takie agresywne sformułowania raczej się nie mieszczą. W komunizmie w ogóle trudno mówić o demokracji, a w okresie międzywojennym nie była ona normą nawet w Europie. A teraz jest europejską normą, dzięki czemu demokracja, także w Polsce, czuje się bezpieczna i spełniona, jest więc bardziej tolerancyjna. Co to znaczy bardziej tolerancyjna? W życiu publicznym są spory, pojawia się ostra krytyka, ale unika się agresji na wysokim poziomie, zwłaszcza agresji osobistej. Obserwacja życia wokół Polski skłania do przeświadczenia, że demokracja jest normą. Gdzieś tam jest Łukaszenko, ale wszyscy, może oprócz Leppera, wiedzą, że Łukaszenko to nie jest dobry wzór. Nawet tam, gdzie moglibyśmy mieć podejrzenia, że demokracja nie jest tak zupełnie stuprocentowa, jak w Rosji bądź na Ukrainie, rządzący przynajmniej zarzekają się, iż są demokratami. Co więcej - Rosja otrzymała certyfikat demokracji, bo została przyjęta do Rady Europy jako kraj z systemem demokratycznym. Są to tak naprawdę tylko deklaracje rządzących o demokracji. Ale do 1939 roku nawet deklaracje były inne. Na przykład dziadek pana Romana Giertycha z Ligi Polskich Rodzin - nikomu nie wypominam dziadków, ale pan Giertych sam głosi, że kontynuuje idee dziadka - wprost mówił, iż demokracja to właściwie coś zbędnego. Odwoływał się do wzorców narodowego socjalizmu, faszyzmu włoskiego i Falangi hiszpańskiej. Można to wszystko przeczytać. Na pewno nie był demokratą. Ale dzisiaj Roman Giertych, nawet przywołując swojego dziadka, jednak nie mówi, że się odwołuje do minionych wzorców Salazara, Mussoliniego... Może więc pośrednio się odwołuje na przykład do Mussoliniego? Ale bezpośrednio nie. W każdym razie w dzisiejszej Europie można spotkać ruchy o takim poziomie agresji jak w Samoobronie, ale są to raczej ugrupowania pozaparlamentarne. Może więc na tym polega "urok" polskiej sytuacji, że Samoobrona jest w parlamencie? Skrajna lewica zachodnioeuropejska, ciążąca nawet ku terrorowi, w zasadzie nie miała aspiracji parlamentarnych. Skrajna prawica w niektórych krajach takie aspiracje miała. Choćby Le Pen? No właśnie. We Włoszech prawica starała się nie być skrajną. W Niemczech natomiast naprawdę skrajna prawica nie wchodziła do parlamentu. Ale to było już po hitleryzmie? No dobrze, ale w następnych dziesięcioleciach skrajna prawica właściwie nie była reprezentowana. W przypadku Samoobrony mamy do czynienia z partią, która jest trzecią siłą parlamentarną. We Włoszech neofaszyści weszli do parlamentu, ale właściwie dokonując rozmaitych ekwilibrystycznych działań. Mówiąc językiem Lecha Wałęsy, byli "za, a nawet przeciw" faszyzmowi. W Niemczech natomiast pamięć o narodowym socjalizmie była zbyt silna. Ale z Samoobroną mam jeszcze jeden kłopot. Gdy mamy do czynienia z czymś skrajnym, to albo powiemy, że to jest skrajna lewica, albo że skrajna prawica. Nie bardzo potrafię zakwalifikować ugrupowanie Andrzeja Leppera. Nie mieści się on w tych kategoriach, bo w gruncie rzeczy jest kompletnie aideologiczny. To na czym ta skrajność polega, tylko na formie? To jest skrajność polityczna, ale nie ideologiczna. Na przykład w Samoobronie jest nacjonalizm, ale nie bardzo wyeksponowany. W Lidze Polskich Rodzin tak, ale w Samoobronie - nie. Nie ma w niej także akcentów skrajnie egalitarnych. Lepper podkreśla, że w Klubie Samoobrony jest najwięcej milionerów, bo, jak mówi, "nasi ludzie są zaradni". Samoobrona jest plebejska, akcentuje tę plebejskość, a jednocześnie nie jest egalitarna. Oni nie opowiadają się za równością w sensie ekonomicznym. Ale jednocześnie antyelitarność jest chyba bardzo silna? Wszelkie władze i elity są traktowane jako przeciwnicy zwykłych, prawdziwych ludzi. I ci zwykli ludzie to są zarówno ci, którzy mają miliony, jak i ci, którzy nic nie posiadają i żyją z zasiłków. Natomiast ci, którzy mają władzę polityczną albo ekonomiczną, tak jak banki - od Narodowego Banku Polskiego i Balcerowicza po banki komercyjne - to przeciwnicy zwykłych ludzi. Taki opis świata nawiązuje do starego polskiego stereotypu, zrodzonego w czasach zaboru, w okresie komunizmu dodatkowo rozwiniętego - "my" i "oni". My - naród - i oni - władza. Samoobrona eksploatuje ten stereotyp. Czyli: "My - Samoobrona"? Tak, i zaczęło się od chłopów. Ale dzisiaj są już nie tylko chłopi. Są to kupcy, rozmaici przedsiębiorcy, hurtownicy. Samoobrona sięga też trochę do pracowników umysłowych, ludności małych i średnich miast, do robotników. "Oni" - to mogą być Buzek, Balcerowicz, Cimoszewicz, a jeśli trzeba będzie, to i Miller. Tylko że ci "zwykli ludzie" Samoobrony uczestniczą teraz we władzy parlamentarnej. Tym bardziej musi ona akcentować, że jest przeciw. W okresie międzywojennym narodowi socjaliści wchodzili do parlamentu, zanim zdobyli władzę. Ale po co? Żeby manifestować, że są przeciw systemowi. I to samo robi dzisiaj Lepper? Tak. Choć Lepperowi wyraźnie imponowało, że mówią do niego panie marszałku. Ale nie na tyle, żeby przestał zachowywać się skrajnie populistycznie. Jak pokazuje jego ostatnie sejmowe wystąpienie, tuż przed odwołaniem z funkcji wicemarszałka, uczynił w tym kolejny krok. To by świadczyło o pewnym politycznym sprycie. Kiedy się zostaje jedną z wielu partii systemowych, to traci się swoją specyfikę. A przecież Samoobrona otrzymuje poparcie jako partia antysystemowa. Uczestnicząc we władzy, jak inne ugrupowania, musiałaby uwikłać się w tę władzę, i za to w następnych wyborach zostałaby rozliczona. Czyli w tym szaleństwie jest metoda? Tak. To jest taki trudny szpagat: uczestniczenie we władzy i zachowanie własnej specyfiki. Co cztery lata są wybory, trzeba o nich myśleć. A za rok wybory samorządowe i też o nich trzeba myśleć. Dotychczas Samoobrony w samorządach praktycznie nie było. Wcześniej nie było jej też w Sejmie. Teraz problemem Samoobrony jest, co zrobić, żeby utrzymać posiadany potencjał do wyborów samorządowych. I jeśli to się uda, to później zadziałałby samonapędzający się mechanizm. Co więc zrobi Samoobrona? Po ostatnim wystąpieniu sejmowym Andrzeja Leppera wszystko wskazuje na to, że z dwóch możliwości: nęcić swoich zwolenników udziałem we władzy czy akcentować opozycyjność, Samoobrona wybrała tę drugą drogę. Udział we władzy może być dla szerszej rzeszy zwolenników nęcący dopiero wtedy, gdy tysiące z nich wprowadzi się do samorządu. Jest to chyba, historycznie rzecz biorąc, nietypowa sytuacja - najpierw zdobywa się władzę parlamentarną, a dopiero potem walczy się o władzę lokalną? Nie ma jakiejś jednej recepty. Rozszerzanie się wpływów ugrupowania skrajnego zależy przede wszystkim od sytuacji społeczno-poli- tycznej w kraju, w dużo mniejszym stopniu od logicznej kolejności. Wybory parlamentarne przyszły pierwsze, i to w sytuacji, w której istnieje, moim zdaniem przesadne, przekonanie o głębokim kryzysie w Polsce - zarówno struktur ekonomicznych, jak i politycznych. Przed wyborami parlamentarnymi jeszcze tego nie było. Wygrana Samoobrony opierała się na osobistej popularności Andrzeja Leppera. Oprócz niego przecież tam nikogo wyrazistego nie ma. Teraz, przed wyborami samorządowymi, działacze Samoobrony będą czerpać profity z sukcesu tego ugrupowania w kampanii parlamentarnej. I w tym sensie w ich działaniu jest jakaś logika. A jak zaczynały inne ruchy radykalne? "Od góry" czy "od dołu"? Na przykład we Włoszech czy w Niemczech, w okresie międzywojennym? W Niemczech pierwszym wielkim sukcesem były wybory parlamentarne, do Reichstagu. Wtedy zaczęło im iść lepiej. Wcześniej ugrupowanie Hitlera odnosiło jakieś sukcesy w wyborach do landów, ale tak naprawdę wielkim sukcesem był parlament. Czyli są jakieś analogie między ugrupowaniem Leppera a na przykład Hitlerem? Tak, ale żeby odnieść sukces, najpierw trzeba się wylansować. A co ostatnio mieliśmy? Istny festiwal medialny Leppera. Przynajmniej do jego ostatniego sejmowego wystąpienia. Nie prowadzę żadnych badań medialnych, ale wydaje mi się, że panowie Lepper i Giertych są eksponowani we wszelkich dyskusjach znacznie ponad ich rzeczywiste wpływy. Rozumiem, że Samoobrona jest trzecią co do wielkości siłą, ale wydaje mi się, iż rzadziej widzę Tuska i Płażyńskiego niż Leppera. I chyba rzadziej Kalinowskiego, mimo że jest wicepremierem. Może jest to taka metoda rywali politycznych, w których rękach jest telewizja publiczna: żeby obrzydzić Samoobronę? Demokracja wymaga, aby trzecią co do wielkości partię też pokazywać. Tylko że to ułatwia jej następne działania. Tym bardziej że Lepper stosuje metodę "nośną" społecznie, ostrych ataków personalnych: że Balcerowicz to zbrodniarz gospodarczy, ktoś inny to bandyta, złodziej, kanalia albo łapówkarz. Tego rzeczywiście wcześniej nie było. Tak jak mówiłem - o specyfice Leppera przesądza jednak, że nie wiadomo właściwie, do czego dąży. Populizm ma to do siebie, że jest nastawiony na skrajną krytykę, ale jakieś propozycje programowe zawiera. W okresie międzywojennym komuniści byli skrajni, ale wiadomo było, że chcą zrobić z Polski coś takiego jak Związek Radziecki. ONR-owcy głównie zajmowali się tępieniem przeciwników, ale wiadomo było, że chcą z Polski uczynić państwo narodowe. Żydów wyrzucić, a inne mniejszości wziąć pod but. Gdybym miał powiedzieć, czego chce Samoobrona, to miałbym z tym duże problemy. Chce, żeby Polacy byli bogaci i szczęśliwi. Ale jak to ma się stać? Głosi też, że rozgoni parlament... Takie zapowiedzi w historii już się zdarzały. Ale już nie mówi, że jeśli rozgoni parlament, to po to, by były wybory do następnego lub ich nie było. Co właściwie miałoby się stać potem? Przy zamachu majowym Piłsudski też chyba niewiele mówił o tym, co dalej? Mówił o silnej władzy państwowej, o potrzebie ograniczenia parlamentaryzmu, o podporządkowaniu interesów obywateli państwowej racji stanu. Można powiedzieć, że to bardzo ogólne propozycje, ale u Leppera nawet takich nie ma. To, co w jego programie jest na "tak", to uznanie, iż państwo jest wszechmocne. Może drukować pieniądze, dawać nisko oprocentowane kredyty, dotować eksport, rolnictwo. Jest to skrajny populizm, wizja państwa, które rozdaje, ale nikomu nie zabiera. Oprócz kilku tysięcy złodziei, których trzeba rozliczyć. I dzięki temu trzydzieści parę milionów Polaków będzie bogatych. Skupiamy się na wątku populistycznym. Ale w wypowiedziach Leppera widać, że ma skłonności autorytarne. Sam mówi o sobie, że jest w swojej partii wodzem. Z tym mam kłopot. Nie wierzę w to, aby demokratyczni politycy mogli być demokratycznymi osobowościami. Wybitni politycy są autorytarni. Inaczej długo nie przetrwają. Choćby Churchill, de Gaulle, Adenauer... Albo Mussolini, Hitler... Churchill, a tym bardziej de Gaulle realizowali demokrację, zdecydowanie dominując nad otoczeniem. Jeśli napotykali sprzeciw w swoim otoczeniu, to ten sprzeciw łamali. Ale respektowali zasady demokracji - jeśli w wyborach wyszło, że przegrali, to ustępowali. Natomiast jeżeli rządzili, to autorytarnie. Nie widziałbym szczególnej cechy Leppera w tym, że jest osobowością autorytarną. Ci, których pan wymienił, nie byli przywódcami ruchów populistycznych, a Lepper jest. Trzeba odróżnić osobowości autorytarne od systemów autorytarnych. Polityk o osobowości autorytarnej może łamać reguły we własnej partii - i zazwyczaj to robi - ale nie reguły systemu demokratycznego. Kiedy ruch populistyczny przeradza się w ruch autorytarny? Gdy zaczyna występować przeciwko podstawom demokratycznego państwa. Ale jakie warunki muszą być spełnione, by to nastąpiło? Gdy istnieje masowe niezadowolenie. Poczucie kryzysu ekonomicznego albo poczucie niesprawności instytucji politycznych państwa. Takie odczucia występują przecież dzisiaj w Polsce. Ta granica nie została jeszcze przekroczona, ale jesteśmy już blisko. Przekroczylibyśmy ją, gdyby rozpowszechniło się przekonanie: "przestańmy już przejmować się tą demokracją, jest nam potrzebny silny przywódca, a taki nie musi być demokratą". Ale jestem raczej optymistą. Jak długo w naszym otoczeniu jest tylko Łukaszenko, nic nam nie grozi. "Zróbmy tak jak Łukaszenko" - to mało atrakcyjna propozycja. -
Rz: Andrzej Lepper jest przywódcą, powiedzmy, dość oryginalnym. Czy widzi pan jakieś analogie historyczne? JERZY HOLZER: Nie jestem do końca przekonany, że to, co robi, jest bardzo oryginalne. Tak demagogicznych polityków z dużą agresją, z dużą brutalnością już trochę bywało. W Polsce i poza Polską. Nawet Józef Piłsudski wyrażał się o posłach straszliwie.Ale z Samoobroną mam jeszcze jeden kłopot. Gdy mamy do czynienia z czymś skrajnym, to albo powiemy, że to jest skrajna lewica, albo że skrajna prawica. Nie bardzo potrafię zakwalifikować ugrupowanie Andrzeja Leppera. Nie mieści się on w tych kategoriach, bo w gruncie rzeczy jest kompletnie aideologiczny. To jest skrajność polityczna, ale nie ideologiczna.
NAUKA Terapia genetyczna może doprowadzić do zmodyfikowania ludzkiego gatunku Homo sapiens geneticus ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Po wyhodowaniu małpy z fragmentem DNA meduzy, jedynie kwestią czasu są manipulacje genetyczne w zarodku człowieka, a nawet w ludzkich komórkach rozrodczych. Taka perspektywa jest znacznie większym wyzwaniem dla ludzkości niż możliwość sklonowania człowieka. Może doprowadzić do zmodyfikowania homo sapiens i wytworzenia nowego gatunku. "Science" poinformował wczoraj, że specjaliści Centrum Badania Naczelnych w Oregonie doprowadzili do narodzin rezusa o imieniu ANDi poczętego z jajeczka, do którego przemycili gen powodujący, że jego komórki świecą na zielono pod wpływem światła fluorescencyjnego ("Rz" 12.01.). Nie ma już wątpliwości, że podobnie do genomu naczelnych można wprowadzać także inne geny. A jeśli jest to możliwe u małp, już wkrótce podobne próby będzie można przeprowadzić także u ludzi. Manipulacje w łonie matki Prof. French Anderson z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, nazywany ojcem terapii genowej, uważa, że będzie gotowy do przeprowadzanie pierwszych takich doświadczeń u ludzi w ciągu trzech lat. Podobnie zaawansowane badania prowadzą także inni specjaliści. Charles Coutelle z Imperial College School w Londynie zamierza je rozpocząć za 4-5 lat. Obaj naukowcy czekają już tylko na uzyskanie zezwolenia na przeprowadzenie pierwszych prób klinicznych. Podanie w tej sprawie od prof. Andersona w 1998 r. wpłynęło do amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia (NIH). W żadnym kraju nie ma przyzwolenia dla takich praktyk, ale nie wszędzie - tak jak w Polsce - wprowadzono przepisy prawne w pełni regulujące granice manipulacji genetycznych w ludzkich komórkach. Tak czy inaczej należy liczyć się z tym, że stopniowo będą one rozluźniane, bo coraz większe jest zainteresowanie terapią genową - jedyną metodą leczenia chorób dziedzicznych. Najpierw będą wykonywane jedynie modyfikacje genetyczne w łonie matki - u rozwijającego się płodu. Uczeni chcą w ten sposób zapobiec rozwinięciu schorzeń, które zostaną wykryte podczas badań prenatalnych. Jest to najlepszy okres na przeprowadzenie takiego zabiegu, gdyż znacznie skuteczniej jest leczyć niektóre choroby przed narodzinami dziecka - zanim w pełni się rozwiną. Przykładem jest mukowiscydoza, wywołana mutacją tylko jednego genu, doprowadzającą do przedwczesnego zgonu na skutek powikłań płuc i trzustki (prawdopodobnie cierpiał na nią Chopin). Metoda ta ma być bezpieczniejsza niż wykonywana od ponad 10 lat terapia genowa u dzieci i dorosłych. Do organizmu rozwijającego się płodu łatwiej jest przemycić brakujące geny za pośrednictwem niegroźnych wirusów. Nie ma bowiem tak dużego ryzyka, że wywołają one gwałtowną reakcję układu odpornościowego, co zdarzyło się w Pensylwanii u 18-letniego Jesse Gelsingera, który cierpiał na zaburzenie metaboliczne spowodowane brakiem enzymu rozkładającego w wątrobie szkodliwe produkty przemiany materii. Wprowadzone geny powinny być też aktywne przez całe życie, a nie tylko np. przez kilka miesięcy, tak jak przy obecnie stosowanej genoterapii. Powinny być też czynne w większej liczbie odpowiednich komórek, a to zwiększa skuteczność leczenia. Naprawianie embrionów Potwierdziły to badania na owcach, którym na etapie życia zarodkowego uczeni przemycili gen kodujący czynnik krzepnięcia krwi IX: wytwarzał on 80 proc. potrzebnego białka, co oznacza całkowite wyleczenie. Specjaliści Szpitala Dziecięcego w Columbus (Ohio) przeprowadzili też na makakach pierwszą udaną próbę transferu genu do znajdującego się w macicy zarodka. - Eksperyment ten przekonuje, że również u ludzi za kilka lat będzie można bezpiecznie wykonywać terapię genową płodu w łonie matki - twierdzi dr Bruce A. Bunnell. Przy takiej argumentacji trudno będzie utrzymać bezwzględny zakaz manipulacji genetycznych w komórkach somatycznych płodu. Nawet jeśli grożą one tym, że przypadkowo może dojść do zmodyfikowania komórek rozrodczych, za pośrednictwem których geny są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Trzeba jednak pamiętać. że takie zaburzenia mogą wywołać także stosowane obecnie metody leczenia, np. wykorzystywana u chorych na raka chemioterapia. Nikt jednak z tego powodu jej nie zabrania. Poza tym nie można wykluczyć, że do komórek rozrodczych przypadkowo przeniknęły już geny przemycane za pomocą stosowanej terapii genowej. Przyznało to Amerykańskie Towarzystwo Postępu Nauk (AAAS) w raporcie opublikowanym jesienią 2000 r. Tak samo podejrzewa się, że przypadkowo mogło już dojść do sklonowania człowieka - podczas od ponad 20 lat wykonywanych zabiegów sztucznego zapłodnienia. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi, bo do czasu wyhodowania przed prawie 5 laty owcy Dolly biolodzy byli przekonani, że klonowanie ssaków z komórek somatycznych nie jest możliwe. Niektórzy specjaliści proponują, by jak najszybciej dokładnie określić granice, których terapia genowa nie będzie mogła przekroczyć: w jakich chorobach można ją stosować, by nie wkroczyć na drogę eugeniki - genoterapii kosmetycznej. Nie wiemy jeszcze na ile jest ona możliwe, ale już teraz przed tego rodzaju dążeniami ostrzega raport największego towarzystwa naukowego, jakim jest AAAS. - Na obecnym etapie badań dziedziczone modyfikacje genetyczne są zbyt niebezpieczne i jako takie nieodpowiedzialne, dlatego powinny być zabronione - przynajmniej na razie - twierdzą amerykańscy eksperci. Ich zdaniem, należałoby stworzyć publiczną komisję nadzorującą badania zmierzające, mniej lub bardziej jawnie, do doskonalenia człowieka. Gerald Schatten z Centrum Badania Naczelnych w Oregonie zapewnia, że wyhodowanie ANDi nie jest pierwszym krokiem do genetycznego projektowania dzieci. Chcemy tylko - podkreśla - badać u małp choroby atakujące ludzi, by uzyskać bardziej skuteczne metody leczenia. Wątpliwe jednak, by nauka zatrzymała się na genoterapii ludzkiego płodu. Po opanowaniu tej metody, co wydaje się być jedynie kwestią czasu, podobnie będzie można modyfikować ludzkie zarodki (przed wszczepieniem do narządów rodnych). Tym bardziej, że już teraz nie ma przeszkód moralnych dla tego rodzaju praktyk - od kilku lat jest przecież wykonywana selekcja ludzkich zarodków. Kilkaset dzieci urodziło się już na świecie po przeprowadzeniu sztucznego zapłodnienia połączonego z selekcją uzyskanych w ten sposób embrionów. Mimo ogromnych kontrowersji takich zabiegów, coraz więcej małżeństw nie chce ryzykować i woli wybrać do prokreacji jedynie zarodki nie zawierające żadnych wad genetycznych - hemofilii, mukowiscydozy czy anemii sierpowatej. Eugenika pozytywna W przyszłości oprócz diagnostyki preimplantacyjnej będzie można przeprowadzić także embrionalną terapię genetyczną - usunąć wady płodu powstałe w DNA zarodka (przed wszczepieniem do narządów rodnych). Byłaby to rewolucja w medycynie prenatalnej, która przestałaby się kojarzyć wyłącznie ze sztuczną aborcją. Jest to dość odległa perspektywa, ale nie trudno przewidzieć, że próby takie zyskają społeczne poparcie. Mogą doprowadzić również do tego, że coraz więcej rodziców będzie zainteresowanych zapewnieniem swym dzieciom od urodzenia większej inteligencji, dłuższego życia i piękniejszej sylwetki, jeśli tylko będzie to możliwe. Następnym etapem może być już tylko modyfikowanie komórek rozrodczych. Wprawdzie AAAS zastrzega się, że takim zabiegom w przyszłości będą poddawane jedynie niezdolne do zapłodnienia plemniki z wadami genetycznymi. Niedaleko jest jednak od naprawiania komórek rozrodczych do ich modyfikowania, szczególnie wtedy, gdy zostaną zaaprobowane manipulacje w ludzkim zarodku. A stąd jest już tylko jeden krok dzieli ludzkość od eugeniki - doskonalenia ludzkiego gatunku. Jeśli należy leczyć choroby genetyczne, to dlaczego nie warto sięgnąć po geny pozwalające znacznie zmniejszyć ryzyko zawału serca czy nowotworu? Eugenika miała najwięcej zwolenników w okresie "naiwnego ewolucjonizmu". Nigdy jednak nie straciła poparcia, nawet po II wojnie światowej. W latach 60. brytyjski zoolog Julian Huxley, brat Aldousa, słynnego autora "Nowego wspaniałego świata", uważał, że choć ludzie nigdy nie będą tolerowali eugeniki przymusowej, to mogą dobrowolnie przystać na nową jej odmianę - eugenikę pozytywną. Sądził, że wystarczy zapoczątkować ją dobrymi przykładami na ochotnikach, by ich śladem podążyli inni. Z czasem "świadome" społeczeństwo przyłączyłoby się do tej inicjatywy samorzutnie. Ludzkość znalazła się właśnie na takim zakręcie rozwoju cywilizacyjnego. -
Najpierw będą wykonywane jedynie modyfikacje genetyczne w łonie matki - u rozwijającego się płodu. Wątpliwe jednak, by nauka zatrzymała się na genoterapii ludzkiego płodu. Po opanowaniu tej metody, co wydaje się być jedynie kwestią czasu, podobnie będzie można modyfikować ludzkie zarodki (przed wszczepieniem do narządów rodnych). W przyszłości oprócz diagnostyki preimplantacyjnej będzie można przeprowadzić także embrionalną terapię genetyczną.
W kampanii prezydenckiej zabrakło ducha walki i jednoznacznego poparcia Krzaklewskiego przez AWS Przed walką o parlament RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI WIESŁAW WALENDZIAK Ostatnie przemeblowania na polskiej scenie politycznej zwiastują gorącą kampanię wyborczą do parlamentu. Warto w związku z tym wrócić raz jeszcze do ostatniej kampanii prezydenckiej. Sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego, pracując nad strategią kampanii wyborczej, zdefiniował na wstępie cztery podstawowe problemy. Były to: 1) popularność Aleksandra Kwaśniewskiego, 2) niekorzystne zmiany socjologii wyborczej, 3) brak jednoznacznego poparcia dla kandydatury Mariana Krzaklewskiego w AWS, 4) wyzwanie rzucone przez Andrzeja Olechowskiego. Siła Kwaśniewskiego Standardowe pytanie, które zadaje się w badaniach opinii publicznej, aby zmierzyć szanse na utrzymanie urzędu prezydenckiego przez polityka, który urząd ten aktualnie sprawuje, brzmi, czy powinien on zostać ponownie wybrany. Według ekspertów, jeśli kandydat piastujący urząd prezydencki uzyskuje minimum 60 procent odpowiedzi pozytywnych, ma zwycięstwo w kieszeni. Teza ta ma charakter uniwersalny i nie dotyczy wyłącznie Polski. W kwietniu 2000 roku w specjalnym sondażu przedwyborczym przeprowadzonym przez jednego z naszych konsultantów na pytanie: "Czy Aleksander Kwaśniewski powinien zostać ponownie wybrany na urząd prezydenta?" - 68 procent respondentów odpowiedziało "tak", przeciwnych było jedynie 21 procent. Wynik ten pokazywał, że bez zupełnie nadzwyczajnych okoliczności nie sposób wygrać z Kwaśniewskim, a sama kampania będzie służyła raczej odbudowie (lub przebudowie) zaplecza politycznego startujących kontrkandydatów. Niekorzystne zmiany socjologii wyborczej Kampania wyborcza przebiegała w zdecydowanie niekorzystnym dla kandydata AWS klimacie społeczno-politycznym, wyrażającym się w bardzo złym stanie nastrojów społeczeństwa. Pod względem politycznym w ciągu dwóch lat poprzedzających kampanię preferencje wyborców przesunęły się wyraźnie na lewo. Stąd zarówno wzrost notowań SLD, jak i popularność Kwaśniewskiego. Silny i lojalny SLD (blisko 95 procent zwolenników SLD deklarowało poparcie dla urzędującego prezydenta), uzyskujący w sondażach ponad 40 procent poparcia, był dodatkową gwarancją. Na to wszystko nałożyła się przyspieszona liberalizacja postaw światopoglądowych Polaków w ostatnich kilku latach. Być może ogląd świata przeciętnego Polaka uformował głównie program telewizji komercyjnych i publicznej, program radykalnie liberalny, nawet jak na warunki zachodnioeuropejskie. Prawomocność kandydatury Mariana Krzaklewskiego Startując do kampanii wyborczej, Marian Krzaklewski był w sytuacji przypominającej położenie Tadeusza Mazowieckiego w 1990 roku. W powszechnym odczuciu społecznym Krzaklewski autoryzował (na dobre i na złe) reformy rządu Jerzego Buzka. Uchylając się od próby wyborczej, Krzaklewski nie tylko poddałby swoje przywództwo w AWS, ale jednocześnie uruchomiłby proces jej dezintegracji wedle kryterium nastawienia poszczególnych jej środowisk politycznych do podjętych w 1997 roku reform. Jednocześnie działania rządu Jerzego Buzka zniechęciły do Akcji część twardego elektoratu prawicy. Marian Krzaklewski stanął wobec karkołomnego zadania ochrony polityki swojego rządu i odzyskania zaufania swojego naturalnego elektoratu. Do tego wszystkiego sposób, w jaki Marian Krzaklewski został kandydatem AWS na prezydenta, dla wielu liderów prawicy, którzy lansowali ideę prawyborów, nie został nigdy uznany za prawomocny. Rezultatem tego była uporczywa kontestacja poparcia dla jego kandydatury. Niewiara w możliwości i szanse Mariana Krzaklewskiego demonstrowana publicznie przez Macieja Płażyńskiego oraz innych liderów prawicy miała siłę samospełniającej się przepowiedni. Kwestią o niebagatelnym znaczeniu był również dystans w stosunku do kandydata AWS, na jaki pozwolił sobie awuesowski rząd, który unikał odważnej deklaracji poparcia dla Mariana Krzaklewskiego, nie mówiąc już o rzeczywistym zaangażowaniu się w jego kampanię. Kandydat obywatelski Andrzej Olechowski Andrzej Olechowski zrobił jedną rzecz, która przesądziła o jego roli w kampanii prezydenckiej 2000 roku. Skorzystał mianowicie z marketingowego "prawa pierwszeństwa" i we właściwym czasie powiedział "tak, kandyduję", nie zważając na hamletyzowanie Unii Wolności ani na polityczne przepychanki w AWS. Obdarzony naturalnie pewnymi "przymiotami prezydenckimi" (prezencja, obycie etc.), umiejętnie grał na antyestablishmentowych nastrojach znacznej części elektoratu nielewicowego, zdegustowanego stylem funkcjonowania partii posierpniowych. Dopiero dzisiaj widzimy, że fenomen Olechowskiego miał podłoże w postaci rzeczywistego głodu nowej jakości politycznej poza dotychczasowymi formułami AWS i Unii Wolności. Olechowski - nawet jeśli w roli kandydata antyestablishmentowego nie był zbyt przekonujący - właściwie wyczuł ten głód i od razu wszedł do gry jako poważny kandydat. Z punktu widzenia sondaży Olechowski miał istotną przewagę nad kandydatem AWS. Nie był obciążony skutkami polityki koalicji AWS - UW i miał zdecydowanie niższy niż Krzaklewski "elektorat negatywny". Najważniejsze jednak, że miał zdecydowanie wyższe poparcie elektoratu centroprawicowego. Według sondażu OBOP z lipca 2000 roku Olechowskiego popierało 40 procent osób o poglądach centroprawicowych, Kwaśniewskiego 33 procent, Olszewskiego 12 procent, Krzaklewskiego zaś zaledwie 2 procent! Wizerunki konkurentów Oceniając wyniki wyborów prezydenckich, nie sposób nie pamiętać, że Marian Krzaklewski wystartował do wyborów za późno, w sytuacji głębokiego kryzysu nastrojów społecznych i utraty połowy elektoratu przez jego "naturalną" bazę wyborczą. Osobną kwestią był wizerunek przywódcy AWS (notabene dwie trzecie ankietowanych źle oceniało Mariana Krzaklewskiego w roli szefa AWS!) - przede wszystkim wizerunek medialny. Wiadomo było od samego początku, iż Marian Krzaklewski "źle wypada w mediach", ale dopiero porównawcze badania, które sztab prowadził na przełomie lipca i sierpnia 2000 roku, jaskrawo pokazywały skalę tego problemu, zwłaszcza na tle wizerunków jego głównych kontrkandydatów. Badania te, przeprowadzone na grupie osób reprezentującej elektorat prawicowy i centroprawicowy (czyli potencjalnych wyborców Mariana Krzaklewskiego!), wskazywały, iż zarówno Aleksander Kwaśniewski, jak i Andrzej Olechowski mieli bardzo pozytywny i spójny wizerunek "polityków z dużą klasą i obyciem". W przeciwieństwie do Kwaśniewskiego, któremu twardy prawicowy elektorat (ale już nie centroprawicowy!) wypominał polityczne "grzechy młodości", karierowiczostwo, dwulicowość i... tuszę, Olechowski prezentował się niemal czysty jak łza. Okazało się nawet, że jego współpraca ze służbami bezpieczeństwa nie stanowiła większego problemu dla wyborców, ponieważ się do niej otwarcie przyznał. Przy okazji badań wizerunku kandydatów na prezydenta wyszły ponadto, zdawałoby się nieprawdopodobne, "mistyfikacje" Kwaśniewskiego, któremu wyborcy zapomnieli nie tylko "kłamstwo edukacyjne", ale także przynależność do PZPR, nie wspominając już o tym, że większości badanych wydawał się on lepiej wykształcony i... przystojniejszy niż Olechowski i Krzaklewski. Badania kilkunastu konkretnych kwestii wyborczych pokazywały m.in., iż zdaniem przeważającej części wyborców to Kwaśniewski - który zawetował ustawę o obniżaniu podatków - a nie Krzaklewski czy Olechowski, działa na rzecz redukcji obciążeń podatkowych obywateli. Marian Krzaklewski tylko w jednej "konkurencji" uzyskiwał przewagę nad konkurentami - jawił się wyborcom jako polityk najbardziej skoncentrowany na własnej karierze... Przestrzeń debaty publicznej w mediach Wyniki tych badań uzmysłowiły sztabowi skalę trudności w sformułowaniu wiarygodnej i jednocześnie skutecznej strategii kampanii. Powstawało pytanie, czy można w ogóle zmienić ową w wielu punktach "fałszywą świadomość" wyborców w sytuacji negatywnego nastawienia mediów do Mariana Krzaklewskiego. Z badań będących w posiadaniu sztabu wynikało bowiem, że wyborcy czerpali informację o wyborach najczęściej z mediów otwarcie nieprzychylnych kandydatowi AWS. Wśród stacji telewizyjnych głównym źródłem informacji dla wyborców była TVP 1, wśród rozgłośni radiowych - RMF, a wśród gazet - "Gazeta Wyborcza". O TVP wiadomo właściwie wszystko. Statystyki opracowywane przez dwa niezależne instytuty badawcze pokazywały druzgocącą przewagę Kwaśniewskiego nad swoimi głównymi konkurentami pod względem liczby ekspozycji na ekranie. Kwintesencją postawy reprezentowanej przez TVP było zachowanie dyspozycyjnego dziennikarza, który dwa dni przed wyborami na oczach milionów widzów uniemożliwił Marianowi Krzaklewskiemu zaprezentowanie swoich racji wyborczych. RMF, którego prezes w sylwestrową noc życzył słuchaczom "roku bez AWS", zdarzało się realizować te życzenia w postaci na przykład nieinformowania o istotnych zdarzeniach w kampanii Mariana Krzaklewskiego (próżno było czekać na informacje o konwencji wyborczej Krzaklewskiego w dniu jej trwania). "Gazeta Wyborcza" wprawdzie subtelniej niż TVP, ale konsekwentnie budowała pozytywny klimat wokół Kwaśniewskiego, co miało miejsce zwłaszcza po wyemitowaniu kompromitujących prezydenta i jego ministra taśm z Kalisza. W mediach elektronicznych, w owych mediach przedsądu, sympatii i antypatii, Marian Krzaklewski był od początku bez szans. Dlatego tak istotną wagę sztab przykładał do własnych przekazów telewizyjnych. Reklamowe incydenty Warto wskazać zresztą inne medialne incydenty, które pokazują, jak niepewną rolę odgrywają komercyjne media w dzisiejszej demokracji w Polsce. Widząc, jak wielką przewagą dysponuje Aleksander Kwaśniewski w mediach, sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego starał się wychwytywać wszystkie potknięcia urzędującego prezydenta. Pierwsze z nich dotyczyło wypowiedzi w dwudziestą rocznicę "Solidarności", w której prezydent nazwał ten wielki ruch "owczym pędem". Sztab Mariana Krzaklewskiego natychmiast nakręcił reklamówkę pod tym samym tytułem, która została wyemitowana w Polsacie. Bez wiedzy sztabu wyborczego ledwie po kilku emisjach spot "owczy pęd" zniknął z anteny Polsatu. Inny przykład jest jeszcze bardziej symptomatyczny. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia, widząc, jak do spotu o umownym tytule "Matrix", który promował Mariana Krzaklewskiego, doklejono na zamówienie sztabu Kwaśniewskiego karykaturę "Matriksa" w formie kreskówki. Świadczyło to o udostępnieniu naszego mediaplanu - rzecz zgoła niebywała w praktyce komercyjnych kampanii reklamowych! - konkurencyjnemu sztabowi. Było to o tyle bolesne, że płatne reklamy kilkunastokrotnie lepiej docierały do widza niż bezpłatna emisja w ramach programów komitetów wyborczych. Strategia wysokiego ryzyka Często spotykam się z publicznie formułowanym zarzutem, iż kampania Krzaklewskiego ograniczyła się do zamknięcia kandydata w tradycyjnych okopach wartości religijnych i antykomunizmu. Tymczasem sztab wyborczy poszukiwał takich tematów, które z jednej strony mogły podważyć publiczny wizerunek Aleksandra Kwaśniewskiego, z drugiej zaś pozwoliłyby sformułować czytelną i łatwą do odróżnienia kontrpropozycję programową. Z badań wiedzieliśmy, że musi ona odnosić się nie do sfery przeszłości, lecz takich problemów, które powinny zostać wyartykułowane w języku socjalnym nie politycznym. Jedynym gorącym tematem, w którym mogliśmy się radykalnie odróżnić od Kwaśniewskiego, było uwłaszczenie. Sztab Mariana Krzaklewskiego przeprowadził badania "wrażliwości wyborczej" w kwestii uwłaszczenia, z których wynikało, iż przy spełnieniu pewnych warunków nadaje się ona najbardziej do spolaryzowania sceny politycznej i spowodowania, że będzie się mówiło tylko o dwóch kandydatach - Kwaśniewskim i Krzaklewskim. Zasadniczy przekaz programowy wyrażony w haśle "Bezpieczna przyszłość, rodzina na swoim" na pewno nie był ukierunkowany na rozdrapywanie przeszłości. Wcześniej, przez skoordynowany wysiłek prezentacji rodziny kandydata w wysokonakładowych pismach kobiecych i w kampanii billboardowej, staraliśmy się "rozluźnić" zbyt sztywny wizerunek Mariana Krzaklewskiego, między innymi przewrotnym: "Krzak Tak", oraz uświadomić opinii publicznej, że jest politykiem wykształconym, doświadczonym i mającym program (hasło: "Marian Krzaklewski: Wykształcenie - Doświadczenie - Program"). "Taśmy prawdy" Z perspektywy widać wyraźnie, iż motywem przewodnim całej kampanii stały się kaliskie "taśmy prawdy". Sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego zdecydował się je wyemitować, zdając sobie sprawę z ryzyka, jakie niesie przekaz o takim ładunku emocjonalnym. Nie wiedzieliśmy, bo nie mogliśmy wiedzieć, jak zareaguje polska opinia publiczna, która dotychczas nie spotkała się z taką koncepcją kampanii, którą określiliśmy kampanią wysokiego ryzyka. "Taśmy prawdy", odkrywające drugie, nieznane oblicze Kwaśniewskiego, oraz uwłaszczenie, które robiło z Kwaśniewskiego - mistrza uników - stronę w ważnym konflikcie społecznym, to były dwa filary taktyki sztabu wyborczego w ostatnich tygodniach kampanii. Trzecim miała być walka o prawdziwy wizerunek Mariana Krzaklewskiego. Taktyka ta zaczęła przynosić skutki dwa tygodnie przed wyborami. Bardzo ważnym wydarzeniem były prawybory w Nysie, gdzie zaangażowanie osobiste kandydata i innych znanych polityków prawicy, a także zastosowanie nowoczesnych technik wyborczych spowodowały, że Aleksander Kwaśniewski niebezpiecznie (dla niego) zbliżył się do granicy 50 procent głosów, a Marian Krzaklewski zajął drugie miejsce, uzyskując ponad 17 procent głosów i wyprzedził Andrzeja Olechowskiego. W ostatnich dwóch tygodniach kampanii okazało się jednak, że media zdążyły zamortyzować spadające poparcie dla Kwaśniewskiego, oskarżając sztab Mariana Krzaklewskiego o prowadzenie brudnej kampanii. Naturalnym beneficjentem tej sytuacji był Andrzej Olechowski, który konsekwentnie trzymał się z boku. Bez wątpienia błędem sztabu Mariana Krzaklewskiego było to, że "taśmy kaliskie" były emitowane przede wszystkim w niepopularnym czasie bezpłatnych audycji wyborczych, a nie w płatnym czasie o najwyższej oglądalności, który rezerwowaliśmy na poprawę wizerunku kandydata AWS. Wbrew komentarzom niektórych socjologów, uchodzących za ekspertów w sprawach wyborów, którzy ośmieszali się, twierdząc, że "kampanie negatywne" w Polsce nie są skuteczne, "kampania prawdy" sztabu Krzaklewskiego, zdefiniowana publicznie jako "kampania negatywna", zadziałała. Notowania Kwaśniewskiego zaczęły spadać dopiero po wyemitowaniu "taśm prawdy". Jednak płatna kampania telewizyjna Mariana Krzaklewskiego, mimo iż odznaczała się najlepszymi parametrami - ponad 507 GRP (suma punktów oglądalności) wobec 319 GRP Kwaśniewskiego, 314 GRP Olechowskiego i 124 GRP Kalinowskiego, ponadto największy zasięg oraz jedna z najlepszych efektywności kosztów dotarcia - okazała się nazbyt słaba, aby skutecznie poprawić wizerunek kandydata AWS określony głównie przez wrogie mu media. Zabrakło jednak nie tylko czasu i pieniędzy na skuteczniejszą kampanię, ale też "ducha walki" i jednoznacznego poparcia kandydata w szeregach AWS. Aleksander Kwaśniewski w jednym z wywiadów zapytany, jaka była różnica między kampanią 1995 a 2000 roku, odparł, że pierwsza "to była bajka". Powiedział to człowiek, który w 1995 roku powinien był przegrać, tak jak w 2000 roku powinien bez problemów wygrać. Wygrał, ale uczciwie przyznajmy, że bez działań podjętych przez sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego wygrana ta nie odbiegałaby od notowań wyborczych prezydenta z początków kampanii wyborczej, co zakrawałoby na kompromitację pozostałych kandydatów, obozu politycznego polskiego Sierpnia, a może nawet po prostu polskiej demokracji. Polityka ambitna Rzecz jasna w kampanii prezydenckiej 2000 roku nie chodziło tylko o utrzymanie względnego stanu równowagi na polskiej scenie politycznej. Cel w postaci zintegrowania obozu Akcji Wyborczej Solidarność przed wyborami parlamentarnymi był równie ważny. Zamysł ten w sposób oczywisty nie powiódł się, choć dodajmy, na wyraźne życzenie tych, którzy formalnie taką integracją powinni być zainteresowani. Powiodło się natomiast niewątpliwie przywrócenie AWS i pośrednio rządowi Akcji poparcia w jej naturalnym zapleczu społecznym. Nie ma co ukrywać, że w ostatnich latach nie zawsze polityka ambitna, otwierająca odważnie perspektywy państwa i narodu na lepsze, pewniejsze jutro miała oparcie w konsekwentnie prawicowych wyborcach. Autor był szefem kampanii telewizyjnej AWS w 1997 roku i szefem sztabu wyborczego w kampanii prezydenckiej Mariana Krzaklewskiego w 2000 roku.
Ostatnie przemeblowania na polskiej scenie politycznej zwiastują gorącą kampanię wyborczą do parlamentu. Warto wrócić do ostatniej kampanii prezydenckiej. Sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego zdefiniował na wstępie cztery podstawowe problemy. popularność Aleksandra Kwaśniewskiego, "Czy Aleksander Kwaśniewski powinien zostać ponownie wybrany na urząd prezydenta?" - 68 procent respondentów odpowiedziało "tak". Wynik ten pokazywał, że bez nadzwyczajnych okoliczności nie sposób wygrać z Kwaśniewskim, a kampania będzie służyła raczej odbudowie zaplecza politycznego startujących kontrkandydatów. Kampania wyborcza przebiegała w niekorzystnym dla kandydata AWS klimacie społeczno-politycznym. preferencje wyborców przesunęły się wyraźnie na lewo. Na to nałożyła się przyspieszona liberalizacja postaw światopoglądowych Polaków w ostatnich latach. Startując do kampanii wyborczej, W powszechnym odczuciu społecznym Krzaklewski autoryzował reformy rządu Jerzego Buzka. Uchylając się od próby wyborczej, Krzaklewski poddałby swoje przywództwo w AWS, jednocześnie uruchomiłby proces jej dezintegracji. stanął wobec karkołomnego zadania ochrony polityki swojego rządu i odzyskania zaufania elektoratu. Niewiara w możliwości i szanse Krzaklewskiego demonstrowana publicznie przez liderów prawicy miała siłę samospełniającej się przepowiedni. Andrzej Olechowski zrobił jedną rzecz, która przesądziła o jego roli w kampanii prezydenckiej 2000 roku. Skorzystał z marketingowego "prawa pierwszeństwa" i we właściwym czasie powiedział "tak, kandyduję". umiejętnie grał na antyestablishmentowych nastrojach znacznej części elektoratu nielewicowego. fenomen Olechowskiego miał podłoże w postaci rzeczywistego głodu nowej jakości politycznej poza dotychczasowymi formułami AWS i Unii Wolności. Oceniając wyniki wyborów prezydenckich, nie sposób nie pamiętać, że Krzaklewski wystartował do wyborów za późno. Osobną kwestią był wizerunek medialny. Wiadomo było, iż "źle wypada w mediach", zwłaszcza na tle wizerunków jego głównych kontrkandydatów. Wyniki tych badań uzmysłowiły sztabowi skalę trudności w sformułowaniu wiarygodnej i jednocześnie skutecznej strategii kampanii. czy można zmienić w wielu punktach "fałszywą świadomość" wyborców w sytuacji negatywnego nastawienia mediów do Mariana Krzaklewskiego. wyborcy czerpali informację o wyborach najczęściej z mediów otwarcie nieprzychylnych kandydatowi AWS. Wśród stacji telewizyjnych głównym źródłem informacji dla wyborców była TVP 1, wśród rozgłośni radiowych - RMF, a wśród gazet - "Gazeta Wyborcza". Widząc, jak wielką przewagą dysponuje Kwaśniewski w mediach, sztab wyborczy Krzaklewskiego starał się wychwytywać wszystkie potknięcia urzędującego prezydenta. zarzut, iż kampania Krzaklewskiego ograniczyła się do zamknięcia kandydata w tradycyjnych okopach wartości religijnych i antykomunizmu. Z perspektywy widać wyraźnie, iż motywem przewodnim całej kampanii stały się kaliskie "taśmy prawdy". Sztab wyborczy Krzaklewskiego zdecydował się je wyemitować, zdając sobie sprawę z ryzyka, jakie niesie przekaz o takim ładunku emocjonalnym. "kampania prawdy" sztabu Krzaklewskiego, zdefiniowana publicznie jako "kampania negatywna", zadziałała. Notowania Kwaśniewskiego zaczęły spadać dopiero po wyemitowaniu "taśm prawdy". Jednak płatna kampania telewizyjna Krzaklewskiego okazała się nazbyt słaba, aby skutecznie poprawić wizerunek kandydata AWS. Zabrakło czasu i pieniędzy, też "ducha walki" i jednoznacznego poparcia kandydata w szeregach AWS.
Profesor Jussuf Ibrahim żyje w pamięci wielu mieszkańców Jeny jako ukochany lekarz i znakomity nauczyciel akademicki. Z odnalezionych niedawno dokumentów wynika jednak, że słynny pediatra brał udział w nazistowskim programie likwidacji "życia niewartego życia" Zbawca niemowląt z Jeny Do niedawna jedna z ulic w pobliżu Kliniki Pediatrycznej w Jenie nazywała się Ibrahimstrasse FOT. JERZY HASZCZYŃSKI JERZY HASZCZYŃSKI Profesor Jussuf Ibrahim, pediatra, umarł przed niemal półwieczem. Teraz, po tylu latach, wywołał najżywszą dyskusję w historii Jeny, uniwersyteckiego miasta we wschodnich Niemczech. W dyskusji pojawiły się wielkie niemieckie tematy - od oceny postaw w czasach nazistowskich po podejście do inności, obcości i ludzkiej niedoskonałości. Profesor Ibrahim jest jednym z symboli Jeny, ukochanym lekarzem kilku pokoleń jej mieszkańców i honorowym obywatelem miasta, które - co też w tej historii istotne - było jednym z najważniejszych ośrodków medycznych w NRD. Jussuf Ibrahim ma w Jenie swój niewielki pomnik. Do niedawna była tu też klinika jego imienia, a jeszcze do 1 marca jedna z ulic nazywała się Ibrahimstrasse. Wielu mieszkańców Jeny się zarzeka, że gdy byli dziećmi, uratował im życie, wyleczył z nieuleczalnych wydawałoby się chorób. Dziesiątki absolwentów miejscowego uniwersytetu wspominają go jako wspaniałego nauczyciela, a sędziwe dziś, wykształcone przez profesora pielęgniarki, zwane siostrami od Ibrahima, podają za wzór wszelkich cnót. Tych pozytywnych opinii raczej nie zmieniły odkrycia kilku publicystów i naukowców. Dotarli oni do dokumentów, z których wynika, że Jussuf Ibrahim brał udział w nazistowskim programie eutanazji. Wysyłał ciężko upośledzone dzieci na śmierć. Enerdowski święty Na najbardziej znanym zdjęciu profesora Ibrahima widać sympatycznego siwego pana o orientalnych rysach w białym kitlu, a obok wpatrzone w niego, ufne dziecko. Jussuf Ibrahim, syn Niemki i Egipcjanina tureckiego pochodzenia, całe zawodowe życie, a trwało ono ponad 50 lat i było związane głównie z Jeną, otaczał się dziećmi. Najwięcej zaszczytów spłynęło na niego już na starość, w komunistycznych Niemczech wschodnich. W 1947 roku, w 70. rocznicę urodzin, nadano mu tytuł honorowego obywatela Jeny. Był też "zasłużonym lekarzem ludu" i laureatem enerdowskiej nagrody państwowej 1. klasy. Nazywano go "zbawcą niemowląt". Stał się niemal enerdowskim świętym. W czasach, gdy wielu lekarzy uciekało na zachód, a znaczna część tych, którzy zostawali w NRD, miała podejrzaną biografię z okresu Trzeciej Rzeszy, potrzebny był taki wzór. Stasi trafiło nawet na wypowiedzi podające w wątpliwość czystość i jego biografii, ale nie poszło tym tropem. Po raz pierwszy cień na profesora Ibrahima rzucił na początku lat 80. publicysta Ernst Klee. Ale w NRD nikt nie chciał go słuchać, swoje rewelacje o udziale "zbawcy niemowląt" w nazistowskim programie likwidacji "życia niewartego życia" drukował przecież w zachodnioniemieckiej prasie. Ta niechęć do Wessich mieszających się w sprawy "naszego doktora" pozostała zresztą w Jenie do dzisiaj. Kilkanaście lat później zarzuty pod adresem profesora Ibrahima postanowiły sprawdzić władze jenajskiego Uniwersytetu Fryderyka Schillera. "Były dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Pediatrycznej Jussuf Ibrahim bez wątpienia aktywnie uczestniczył po roku 1941 w narodowosocjalistycznym programie »eutanazji dziecięcej«" - ogłoszono w kwietniu 2000 roku wyniki badań uniwersyteckiej komisji. Senat uniwersytetu pozbawił klinikę imienia profesora Ibrahima i ogłosił, że uczelnia "w głębokim smutku oddaje cześć dzieciom, które zostały zamordowane przy czynnej pomocy naukowców uniwersytetu w Jenie i innych niemieckich uniwersytetów". - Sprawa zaangażowania profesora Ibrahima w nazistowski program eutanazji i obrona jego osoby przez część naukowców oraz wielu mieszkańców Jeny zaszkodziła miastu i uniwersytetowi - przyznaje rektor, profesor Karl-Ulrich Meyn. Podkreśla jednak, że uniwersytet zareagował tak szybko, jak tylko mógł. Po opublikowaniu badań komisji natychmiast zmienił nazwę Kliniki Pediatrycznej. A poza tym współpraca naukowców z nazistami czy ich udział w najkoszmarniejszych nawet eksperymentach nie są przecież charakterystyczne dla Jeny, podobnie działo się na wielu niemieckich uniwersytetach. Szpital, w którym się szybko umiera "Szanowny panie kolego! S[...] Sch[...] z Erfurtu, obecnie w wieku 12 i pół miesiąca, cierpi na microcephalia vera [małogłowie]. Normalnego rozwoju nie da się osiągnąć. Eutan. byłaby całkowicie do usprawiedliwienia, także w poczuciu matki. Może zaopiekuje się pan tym przypadkiem? Łącząc wyrazy poważania i Heil Hitler!. Oddany dr Ibrahim" - dokument tej treści z października 1943 roku komisja uniwersytecka uznała za najpoważniejszy dowód winy znanego pediatry. Skrót od słowa "eutanazja" - tak jakby całe słowo nie chciało się przelać na papier - znaleziono też w innych aktach szpitalnych podpisanych przez Jussufa Ibrahima i skierowanych do dyrektora szpitala w Stadtrodzie koło Jeny, gdzie bardzo ciężko upośledzone dzieci umierały zadziwiająco szybko. W styczniu 1944 roku o prawie dwuletnim chłopcu z porażeniem centralnego systemu nerwowego Ibrahim napisał, że nie widzi dla niego przyszłości. "Może mógłby u pana przejść dokładniejszą obserwację i uzyskać opinię. Eut.?" Komisja podkreśliła, że w pierwszym przypadku intencje profesora były jednoznaczne. Zalecał zabicie dziecka, bo jak założył, nie mogło się ono normalnie rozwijać. Powoływał się też na przyzwolenie matki. Matka jednak, mimo bardzo trudnej sytuacji rodzinnej, opiekowała się później dzieckiem. Nie trafiło ono bowiem do szpitala w Stadtrodzie i co najmniej o pięć lat przeżyło wojnę. Inaczej było z dwuletnim chłopcem. Przyjęto go do Stadtrody, a pięć miesięcy później już nie żył. W sumie komisja uznała profesora Ibrahima za odpowiedzialnego za wysłanie do szpitala w Stadtrodzie siedmiorga dzieci, które zakończyły tam życie. Profesor miał być w pełni świadom tego, że w tamtejszym szpitalu zabijano ciężko upośledzone dzieci. Setki listów do redakcji Raportem komisji interesowało się całe stutysięczne miasto. Jenajskie oddziały regionalnych dzienników, "Ostthüringer Zeitung" ("OTZ") i "Thüringische Landeszeitung" ("TLZ"), zasypywano listami. Od ponad roku niemal każdego dnia przychodzi po kilka, kilkanaście listów od czytelników na temat Ibrahima. Czegoś takiego obie gazety nigdy nie przeżyły. - Trzy czwarte piszących do nas czytelników biorą w obronę profesora Ibrahima - mówi Frank Döbert z "OTZ", który poświęcił temu tematowi kilkadziesiąt artykułów. Jego koleżanka z "TLZ", Barbara Glasser, dostała list z pogróżkami. Obrońcy Ibrahima nie dawali też spokoju jednej z autorek raportu, docent Susanne Zimmermann, specjalistce od historii medycyny. - Niektórzy współpracownicy profesora, dziś staruszkowie, nienawidzą mnie z całego serca - podkreśla zdenerwowana pani docent, odpalając papierosa od papierosa. Atmosfera w mieście zagęściła się w październiku 2000 roku. Wtedy Rada Miejska podejmowała decyzję, czy odebrać Jussufowi Ibrahimowi honorowe obywatelstwo Jeny. Większość radnych głosowała wprawdzie za odebraniem, ale nie była to wymagana większość dwóch trzecich. Profesor Ibrahim pozostał honorowym obywatelem miasta, a w Niemczech, ściślej w Berlinie i na zachodzie, zaczęto wytykać Jenę jako miasto, które nie chce się rozliczyć z nazistowską przeszłością. Trudno decyzję Rady Miejskiej identyfikować z jakąś opcją polityczną, wśród głosujących za odebraniem honorowego obywatelstwa byli radni ze wszystkich ugrupowań - od zielonych i postkomunistów z PDS po liberałów z FDP i chadeka z CDU. Przeciwnicy i wstrzymujący się od głosu również pochodzili z różnych partii, choć najwięcej było wśród nich chadeków. Odwołanie do Talmudu Przeciw pozbawieniu Jussufa Ibrahima honorowego obywatelstwa Jeny głosowała między innymi Johanna Hübscher, radna CDU i profesor miejscowego Instytutu Medycyny Sportowej: - Jako lekarka i chrześcijanka muszę podkreślić, że nie pochwalam żadnego z rodzajów zabijania. Jestem też przeciw zabijaniu nienarodzonego życia. Nie uważam jednocześnie, że można przebaczyć Ibrahimowi złe czyny dlatego, że zrobił też bardzo dużo dobrego - deklaruje na początek pani profesor, krótko ostrzyżona pięćdziesięciolatka w eleganckich okularach w kształcie łez. Dlaczego więc głosowała za pozostawieniem mu najwyższego wyróżnienia, jakie nadaje miasto? - Odwołam się do Talmudu - mówi Johanna Hübscher. I cytuje z przygotowanej kartki: - Nie sądź nikogo, zanim nie znajdziesz się w jego położeniu. - Uważam, że sprawa jest bardzo skomplikowana. Nie wszystkie dzieci, które zgodnie z ideologią nazistowską powinien wysłać na śmierć, skierował do szpitala w Stadtrodzie. Sądzę, że pomógł wielu osobom, którym nie wolno było pomagać - wylicza pani profesor. - Na liście honorowych obywateli Jeny są też Paul von Hindenburg, Otto von Bismarck i ideolog eutanazji Ernst Haeckel. Skoro ich nikt nie chce z tej listy usuwać, to nie widzę powodu, żeby pozbawiać honorowego obywatelstwa Jussufa Ibrahima. Czy przy tak skomplikowanej sprawie nie lepiej się wstrzymać od głosu? - To było tak ważne głosowanie dla miasta i jego wizerunku, że trzeba się było jednoznacznie wypowiedzieć "za" lub "przeciw" - ucina profesor Hübscher i po wyjaśnienia odsyła do "najlepiej zorientowanych" obrońców Jussufa Ibrahima. To nie z żądzy zabijania - Zarzucamy profesorowi Ibrahimowi czyny, które także z dzisiejszego punktu widzenia trudno ocenić - mówi główny ideolog zwolenników zachowania honorowego obywatelstwa dla sławnego pediatry profesor Eggert Beleites, dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Otorynolaryngologicznej i zarazem przewodniczący Krajowej Izby Lekarskiej w Turyngii. - W tamtych czasach wiele dyskutowano o wartości życia i eutanazji. Profesor Ibrahim osobiście znał mieszkającego w Jenie Ernsta Haeckela, który był prominentnym zwolennikiem dopuszczalności eutanazji dzieci, zabijania na żądanie i likwidacji "życia niewartego życia". Zresztą znaczna część mieszkańców Niemiec miała bliskie temu poglądy. Na przykład w sondażu przeprowadzonym w 1920 roku 73 procent rodziców odpowiedziało, że zgodziliby się na bezbolesne skrócenie życia swojego nieuleczalnie umysłowo chorego dziecka. I dzisiaj zresztą, jak wykazały sondaże Forsy i Ermedu, prawie 80 procent Niemców opowiada się za eutanazją jako skróceniem cierpienia. - Ja sam, żeby nie było niejasności, jestem przeciwnikiem eutanazji, bo śmierć jest nieodwracalna, a lekarz nie może z pewnością stwierdzić, czy stan pacjenta się nie poprawi. Jednak przed kilkudziesięciu laty inaczej myślano o śmierci i umieraniu. Teraz eutanazja jest w Niemczech zakazana i podlega karze więzienia. Przeciw "aktywnej pomocy przy umieraniu" wypowiedziała się też organizacja niemieckich lekarzy. Profesor Beleites, posługując się cytatami z literatury naukowej i pięknej, przedstawia Ibrahima jako człowieka, który działał w warunkach zmuszających do podejmowania trudnych decyzji: - Nie był przecież zwykłym mordercą, który pozbawiał dzieci życia z żądzy zabijania. Jestem przekonany, że w wielu przypadkach, choć nie wiem, w ilu dokładnie, profesor Ibrahim robił to, czego oczekiwali rodzice ciężko upośledzonych dzieci. - Być może działał pod presją czy ze strachu. Nie był przecież Aryjczykiem i prawdopodobnie z tego powodu nie przyjęto go do NSDAP. Sądzę, że nie przejął argumentacji nazistów, motywem dla niego nie była tzw. higiena rasowa czy eugenika. Wysyłał dzieci na eutanazję raczej dlatego, by ukrócić ich cierpienie. Główny ideolog obrońców Ibrahima podkreśla, że pozbawianie honorowego obywatelstwa byłoby błędem: - Nie należy natomiast ukrywać problemu. Na klinice, którą Ibrahim kierował od 1917 do 1953 roku, powinno się zawiesić tabliczkę z napisem, że wysyłał stąd także dzieci na eutanazję. Musimy mieć szansę zadać sobie pytanie, dlaczego takie humanistycznie wykształcone osobistości jak Jussuf Ibrahim uczestniczyły w programie eutanazji. To pytanie musi być dozwolone. Siła legendy - Nie da się racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego mimo zebranych dowodów tak wielu ludzi nadal broni profesora Ibrahima i nie widzi nic zdrożnego w tym, że lekarz, który wysyłał dzieci na śmierć, jest honorowym obywatelem miasta - mówi zrezygnowana docent Susanne Zimmermann, współautorka raportu wykonanego na zlecenie Uniwersytetu Fryderyka Schillera. - Jego obrońcy żyją w świecie legend, opowiadają o chorych dzieciach, którym uratował życie. Ale one cierpiały na zwykłe choroby dziecięce, na infekcje. Docent Zimmermann, która przez wiele lat badała przeszłość Ibrahima, jest przekonana, że zaangażował się on w program eutanazji z przekonania, bez żadnego przymusu: - Nie był Aryjczykiem to fakt, ale nie miał pochodzenia, które zgodnie z poglądami nazistowskimi kwalifikowałoby go do rasy podludzi. Pochodzenie egipskie czy tureckie nie było w Trzeciej Rzeszy źle widziane. Niemcy miały dobre kontakty z krajami muzułmańskimi Bliskiego Wschodu i Turcją. Na dodatek w czasie wojny był już na tyle stary, że niewiele mu groziło za zachowywanie dystansu wobec ideologii nazistowskiej. - Obrońcy profesora ignorują jego główne ofiary - bezbronne dzieci. Powoływanie się na to, że to rodzice prosili o zabicie ich dzieci, jest nadużyciem. Tak było tylko w jednym wypadku - denerwuje się pani docent. - A nawet gdyby wszyscy rodzice o to błagali, to lekarz nie jest od spełniania zachcianek. Susanne Zimmermann spotykała się z oskarżeniami, że kala własne gniazdo, że ona, Niemka z byłej NRD, bierze udział w kampanii przeciw Jenie, którą zorganizowali Niemcy z zachodu: - Wielu ludzi nie zastanawia się nad istotą problemu, nie dociera do nich, że "zbawca niemowląt" uczestniczył w zbrodni dokonywanej również na niemowlętach. Dla nich najważniejsze jest, że "Wessi chcą nam usunąć ostatni pomnik z czasów NRD". W dyskusji o przeszłości sławnego pediatry zabrali głos chyba wszyscy żyjący jeszcze jego uczniowie. Ich wypowiedzi brzmiały zazwyczaj tak jak ta pochodząca od emerytowanego profesora jednej z zachodnioniemieckich klinik: "Jestem absolutnie pewien, że nie mógł zrobić nic złego czy niewłaściwego. Jena musi się zatroszczyć o to, żeby pół wieku po jego śmierci nie niszczono jego wizerunku". Obrońcy wyliczali bez końca dzieci, którym Ibrahim pomógł "w beznadziejnej sytuacji" i "za darmo". Pojawiły się też głosy, że na korzyść profesora przemawia to, że ratował w czasie wojny Żydów. - Na to, że jakiś Żyd uratował się dzięki Ibrahimowi, nie ma dowodów - odpierali zwolennicy odebrania honorowego obywatelstwa. A publicysta Ernst Klee, który pierwszy podważył mit idealnego pediatry z Jeny, powiedział, że nie zna żadnego nazisty, który by nie podkreślał, że wypełniał tylko rozkazy, i żadnego, który by nie zapewniał, że uratował chociaż jednego Żyda. Normalne i niegroźne miasto Tak się złożyło, że w tygodniu, w którym Rada Miejska głosowała nad odebraniem honorowego obywatelstwa Jussufowi Ibrahimowi, doszło też do napadu na dwóch rosyjskich naukowców, gości miejscowego uniwersytetu. Jakby tego było mało, w dodatku magazynowym jednego z najpoważniejszych dzienników niemieckich "Süddeutsche Zeitung" (wydawanego na zachodzie, w Monachium) ukazał się kontrowersyjny tekst o Jenie - "mieście uchodzącym za stosunkowo niegroźne i normalne", oczywiście jak na byłą NRD. Cóż to znaczy "normalne?" - pytają retorycznie autorzy. I obficie cytują wypowiedzi o kibicach miejscowej drużyny piłkarskiej, którzy przychodzą na stadion z nożami i kastetami i wykrzykują z trybun: "Czarnuchy won!", "Wybudujemy wam metro wprost do Auschwitz!" albo "Oddaj piłkę, żydowska świnio!". Z tekstu wynika, że nawet w podwórkowym futbolu panują neonazistowskie zwyczaje; niezależnie od tego, jak kto gra w piłkę, najważniejsze, żeby się nie wyróżniał kolorem skóry lub długimi włosami. Nastolatkowie z Jeny oddają cześć Hitlerowi, a ci, którzy się temu sprzeciwiają, muszą się ukrywać, a przynajmniej zastrzec swój numer telefonu i omijać wieczorami rynek, gdzie grasują skini, którzy są po imieniu z policjantami i palą z nimi papierosy. Pielęgniarki nazywają czarnoskórych "asfaltami", w czym nie przeszkadzają im lekarze, a w dzielnicy ponurych bloków, Lobedzie, nierozsądnych Murzynów, którzy po zmroku odważają się wracać do domu, biją normalnie wyglądający ludzie. Wcześniej Jena nie miała złej prasy. Uchodzi za miasto ludzi wykształconych i, jak na wschodnią część Niemiec, bogatych. To tutaj są dobrze prosperujące zakłady optyczne Jenoptik i Carl Zeiss. Przede wszystkim zaś z Jeną związany jest najbarwniejszy sukces ekonomiczny w byłej NRD - założona przez dwudziestokilkulatków e-firma Intershop. Dzięki niej o Jenie mówi się "miasto młodych milionerów"; około stu pracowników i udziałowców Intershopu w ciągu kilku lat z niczego dorobiło się przeszło miliona marek. Splot ważnych tematów W Niemczech u władzy są partie bliskie ideowo tym, które w sąsiedniej Holandii przeforsowały legalizację eutanazji. Jednak niemieccy socjaldemokraci i zieloni bardzo krytycznie odnieśli się do holenderskiej ustawy. Wywodząca się z SPD minister sprawiedliwości Herta Däubler-Gmelin uznała ją za złamanie tabu. Eutanazja wciąż jest dla niemieckich polityków tematem tabu z powodów historycznych. Nadal kojarzy się z Akcją T4 - nazistowskim programem likwidacji "życia niewartego życia". Pod tym hasłem tylko w latach 1940 - 1941 zamordowano ponad 70 tysięcy chorych psychicznie i inwalidów, uznanych za "nieuleczalnych" i "bezproduktywnych". Nazizm, NRD, eutanazja, cudzoziemcy, neonazizm - każdy z tych tematów wzbudza w Niemczech emocje, a co dopiero ich splot. Rozmowy w Jenie na temat profesora Ibrahima były najdziwniejszymi, jakie w tym kraju przeprowadziłem. Nigdzie tylu rozmówców nie prosiło o wyłączanie dyktafonu, nigdzie nie domagano się tylu autoryzacji, nigdzie w Niemczech nie odczułem takiego zdenerwowania podczas spotkań z naukowcami czy lokalnymi politykami. Nigdzie też nie usłyszałem takiego zdania jak od jednej z najważniejszych osób w Jenie: - Jak pan zacytuje coś, co może mi zaszkodzić, to się tego wyprę, choćby była to najświętsza prawda. -
Profesor Jussuf Ibrahim, pediatra, umarł przed niemal półwieczem. Teraz, po tylu latach, wywołał najżywszą dyskusję w historii Jeny, uniwersyteckiego miasta we wschodnich Niemczech. Profesor Ibrahim jest jednym z symboli Jeny, ukochanym lekarzem kilku pokoleń jej mieszkańców i honorowym obywatelem miasta. pozytywnych opinii raczej nie zmieniły odkrycia kilku publicystów i naukowców. Dotarli oni do dokumentów, z których wynika, że Jussuf Ibrahim brał udział w nazistowskim programie eutanazji. Wysyłał ciężko upośledzone dzieci na śmierć. Jussuf Ibrahim, syn Niemki i Egipcjanina tureckiego pochodzenia, całe zawodowe życie, związane głównie z Jeną, otaczał się dziećmi. Stał się niemal enerdowskim świętym. cień na profesora Ibrahima rzucił na początku lat 80. publicysta Ernst Klee. w NRD nikt nie chciał go słuchać. zarzuty pod adresem profesora Ibrahima postanowiły sprawdzić władze jenajskiego Uniwersytetu Fryderyka Schillera. "Były dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Pediatrycznej Jussuf Ibrahim bez wątpienia aktywnie uczestniczył po roku 1941 w narodowosocjalistycznym programie »eutanazji dziecięcej«" - ogłoszono w 2000 roku.Senat uniwersytetu pozbawił klinikę imienia profesora Ibrahima. komisja uznała profesora Ibrahima za odpowiedzialnego za wysłanie do szpitala w Stadtrodzie siedmiorga dzieci, które zakończyły tam życie. Profesor miał być w pełni świadom tego, że w tamtejszym szpitalu zabijano ciężko upośledzone dzieci. w październiku 2000 roku Rada Miejska podejmowała decyzję, czy odebrać Jussufowi Ibrahimowi honorowe obywatelstwo Jeny. Większość radnych głosowała wprawdzie za odebraniem, ale nie była to wymagana większość dwóch trzecich. Profesor Ibrahim pozostał honorowym obywatelem miasta. Przeciw pozbawieniu Jussufa Ibrahima honorowego obywatelstwa Jeny głosowała między innymi Johanna Hübscher, radna CDU i profesor miejscowego Instytutu Medycyny Sportowej. - Odwołam się do Talmudu - mówi Hübscher. I cytuje: - Nie sądź nikogo, zanim nie znajdziesz się w jego położeniu. - Sądzę, że pomógł wielu osobom, którym nie wolno było pomagać - wylicza pani profesor. - Zarzucamy profesorowi Ibrahimowi czyny, które także z dzisiejszego punktu widzenia trudno ocenić - mówi główny ideolog zwolenników zachowania honorowego obywatelstwa dla sławnego pediatry profesor Eggert Beleites, dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Otorynolaryngologicznej i przewodniczący Krajowej Izby Lekarskiej w Turyngii. - Być może działał pod presją czy ze strachu. Nie był przecież Aryjczykiem. Wysyłał dzieci na eutanazję raczej dlatego, by ukrócić ich cierpienie. - Nie da się racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego tak wielu ludzi nadal broni profesora Ibrahima i nie widzi nic zdrożnego w tym, że lekarz, który wysyłał dzieci na śmierć, jest honorowym obywatelem miasta - mówi docent Susanne Zimmermann, współautorka raportu wykonanego na zlecenie Uniwersytetu Fryderyka Schillera. Zimmermann spotykała się z oskarżeniami, że kala własne gniazdo, że ona, Niemka z byłej NRD, bierze udział w kampanii przeciw Jenie, którą zorganizowali Niemcy z zachodu. w dodatku magazynowym jednego z najpoważniejszych dzienników niemieckich "Süddeutsche Zeitung" ukazał się kontrowersyjny tekst o Jenie. autorzy cytują wypowiedzi o kibicach miejscowej drużyny piłkarskiej, którzy przychodzą na stadion z nożami i kastetami i wykrzykują z trybun: "Czarnuchy won!", "Wybudujemy wam metro wprost do Auschwitz!" albo "Oddaj piłkę, żydowska świnio!". nawet w podwórkowym futbolu panują neonazistowskie zwyczaje. Nastolatkowie z Jeny oddają cześć Hitlerowi. Pielęgniarki nazywają czarnoskórych "asfaltami", w czym nie przeszkadzają im lekarze. Wcześniej Jena nie miała złej prasy. W Niemczech u władzy są partie bliskie ideowo tym, które w sąsiedniej Holandii przeforsowały legalizację eutanazji. Jednak niemieccy socjaldemokraci i zieloni bardzo krytycznie odnieśli się do holenderskiej ustawy. Eutanazja wciąż jest dla niemieckich polityków tematem tabu z powodów historycznych.
SLD Pragmatycy szykują się do władzy Bez ideologii Rada Krajowa SLD oceni ostatniego dnia marca pracę zespołów opracowujących program wyborczy partii. Choć nie wiadomo dokładnie, co ów program zawiera, bo tylko część zespołów przedstawiła plon swoich prac, politycy Sojuszu już zapewniają: - Będzie inaczej. Jeżeli czegoś nie dopatrzyliśmy za naszych poprzednich rządów, deklarują wszem wobec, zrobimy to w nadchodzącej kadencji. Koalicja SLD - Unia Pracy nie musi zabiegać o popularność wśród wyborców, bo już ją ma. Musi natomiast zadbać o to, by sympatia elektoratu nie osłabła przez najbliższe pół roku. Temu służy przedstawianie oferty programowej SLD. Sojusz postanowił zaprezentować się jako partia pragmatyczna, mająca wiele pomysłów na rozwiązywanie problemów społeczno-gospodarczych. Przede wszystkim kobiety W tegorocznych wyborach Sojusz kładzie nacisk na elektorat kobiecy - to wydaje się bezsporne. Prawa kobiet, problem aborcji i edukacji seksualnej będą eksponowane podczas kampanii. Nie bez kozery lider Sojuszu Leszek Miller zapowiedział podczas kongresu kobiet SLD, że żadna lista kandydatów do Sejmu nie zostanie zatwierdzona przez kierownictwo partii, jeżeli nie spełni kryterium 30-procentowej obecności kobiet. Jedną z ciekawszych propozycji Sojuszu jest zamiar promowania partnerstwa w rodzinie. Szczegóły tego przedsięwzięcia są niestety nieznane. Być może liderzy SLD zamierzają świecić przykładem. Ponadto SLD, zgodnie ze słowami Leszka Millera, zamierza m.in. uchwalić ustawę o równym statusie kobiet i mężczyzn (to dosyć kontrowersyjna ustawa zawierająca rozwiązania kwotowe w celu promowania kobiet; w Sejmie zdominowanym przez SLD - PSL tak długo czekała na swoją kolejkę, że koniec kadencji zastał ją na etapie prac legislacyjnych, zaś w Sejmie obecnej kadencji została odrzucona) oraz powołać sejmową komisję równego statusu kobiet i mężczyzn. Lider SLD deklaruje też powołanie pełnomocnika rządu ds. kobiet i rodziny (urząd ten został zlikwidowany przez rząd Jerzego Buzka, w zamian powołano pełnomocnika rządu ds. rodziny) oraz powrót do realizacji Krajowego Programu Działań na rzecz Kobiet, a także przywrócenie w szkołach przedmiotu "wiedza o życiu seksualnym człowieka" oraz liberalizację tzw. ustawy antyaborcyjnej, polegającą zapewne na prawie do przerwania ciąży z tzw. względów społecznych. Ochrona zdrowia Zespół ds. ochrony zdrowia nie przewiduje, wbrew wcześniejszym sugestiom Leszka Millera, likwidacji Ministerstwa Zdrowia. Seweryn Jurgielaniec powiedział na konferencji prasowej, że nie ma w tym sensu, że nigdzie w Europie (oprócz Austrii) nie ma takiej sytuacji. Nie powstaną też prywatne kasy chorych, bo SLD jest im przeciwny. Andrzej Celiński uważa, że mogłoby to spowodować drastyczne zwiększenie nierówności w uzyskiwaniu podstawowych świadczeń zdrowotnych. - W sytuacji, kiedy istnieją różnice majątkowe w społeczeństwie i bardzo rozległe obszary nędzy, żaden odpowiedzialny rząd nie może dopuścić takiego rozwiązania - uznał. Jak zatem SLD zamierza naprawiać reformę służby zdrowia, co zapowiada od miesięcy? (A będzie to chyba jeden z motywów przewodnich kampanii wyborczej.) Z niedawnej konferencji prasowej wynika, że zrobi chyba w tej sprawie niewiele. Sojusz chce prawnego zagwarantowania pacjentom pakietu medycznych usług podstawowych i specjalistycznych, czyli koszyka świadczeń medycznych, co raczej ograniczy dostępność usług medycznych, niż ją poszerzy. Obecnie kasy mają bowiem obowiązek płacić za każdą usługę medyczną, choć nie każda kasa jest w stanie zapłacić za wszystko. Po określeniu koszyka gwarantowanych świadczeń będziemy mieli pewność, za co kasa zapłaci i... za co nie zapłaci. - Apelujemy o wprowadzenie dla dzieci i młodzieży w wieku szkolnym bezpłatnych świadczeń stomatologicznych w pełnym zakresie, zgodnych z wiedzą medyczną - powiedział Andrzej Celiński na konferencji prasowej. Czy to oznacza zobowiązanie, że przyszły rząd takie świadczenia wprowadzi - trudno powiedzieć. Sojusz mówił o tym na posiedzeniu komisji przed kilkoma tygodniami, nie przedstawił jednak wyliczeń skutków budżetowych. Reszta działań otyczących ochrony zdrowia zawarta jest w tajemniczym programie naprawczym, który, jak powiedział Celiński, jest już ostatecznie uzgadniany i będzie realizowany natychmiast po przejęciu władzy. Polityka społeczna Jako partia lewicowa Sojusz musi przedstawić atrakcyjną ofertę dla najuboższych. Politycy SLD uważają, że osobom w trudnej sytuacji pomoc państwa się należy, lecz musi być precyzyjnie adresowana. Dlatego chcą podwyższyć zasiłki rodzinne, zaostrzając zarazem kryteria uprawniające do ich pobierania. Przyznawanie zasiłków rodzinom osiągającym dochody na poziomie minimum socjalnego pozwoliłoby w ocenie Sojuszu na podwyższenie zasiłku o 10 zł na pierwsze i drugie dziecko, o 15 zł na trzecie i 20 zł na każde następne, a jeszcze zostałby 1 mld złotych, który można by przeznaczyć na przykład na dodatek edukacyjny dla dzieci w wieku szkolnym. Sojusz proponuje ponadto, aby wszystkie zasiłki z pomocy społecznej były obligatoryjne (obecnie jedne zasiłki są obowiązkowe, a inne fakultatywne, i na te drugie zwykle brakuje pieniędzy). Świadczenia takie miałyby charakter wyrównawczy, co oznacza, że ich wysokość byłaby uzależniona od różnicy między rzeczywistym dochodem rodziny a kryterium dochodowym z ustawy o pomocy społecznej. Połowa zasiłku byłaby wypłacana osobie uprawnionej, a wypłacenie drugiej połowy byłoby uzależnione od decyzji pracownika socjalnego. Zdaniem SLD drugą część zasiłku można by na przykład przekazywać pracodawcy, który zgodziłby się zatrudnić znajdującą się w ciężkiej sytuacji osobę, na refundację części jej wynagrodzenia. Walka z bezrobociem Sojusz od dawna ostro krytykuje rząd Jerzego Buzka za to, że nie przeciwdziała rosnącemu bezrobociu. Politycy SLD w ramach walki z bezrobociem zamierzają w przyszłości ubiegać się o kredyt z Banku Światowego na uruchomienie dużych programów infrastrukturalnych (np. na realizację programu zalesiania). Takie programy umożliwiałyby zatrudnianie bezrobotnych o najniższych kwalifikacjach. W ramach pomocy absolwentom w uzyskaniu pierwszej pracy SLD proponuje refundację ze środków Funduszu Pracy 50 procent składki na ubezpieczenia społeczne (od najniższego wynagrodzenia) tym pracodawcom, którzy zatrudnią absolwenta na rok. Politycy SLD twierdzą, że po wyborach będzie możliwe zwiększenie środków Funduszu Pracy na aktywną walkę z bezrobociem o 500 mln zł. Planują też likwidację Krajowego Urzędu Pracy. Ich zdaniem urząd ten po decentralizacji kompetencji z zakresu zwalczania bezrobocia stał się niepotrzebną strukturą obciążającą budżet. Ożywienie gospodarki Warunkiem ożywienia gospodarczego, jak czytamy w dokumentach programowych SLD, jest pilna decyzja Rady Polityki Pieniężnej o obniżeniu stóp procentowych. To akurat w niewielkim stopniu zależy od rządu, ale być może politycy SLD mają jakiś sposób na skłonienie członków Rady do podjęcia takiej decyzji. Prócz tego politycy Sojuszu proponują wspieranie eksportu przez zwiększenie dopłat do kredytów eksportowych, jednak nie ujawniają, ile pieniędzy na takie dopłaty przyszły rząd gotów byłby przeznaczyć. Dla małych i średnich przedsiębiorstw SLD ma głównie ogólniki. Deklaruje mianowicie wsparcie przez rozwój funduszy gwarancyjnych i kredytowych systemu poręczeń i doradztwa. Niewiele więcej usłyszeli przedstawiciele małych i średnich przedsiębiorstw podczas niedawnego spotkania z Leszkiem Millerem. Ponadto Sojusz proponuje szybkie wdrożenie ustawy o wspieraniu inwestycji, która umożliwiłaby bezpośrednie stosowanie przez rząd ulg i zwolnień w przypadku dużych inwestycji. Ta propozycja bez znajomości szczegółów nie budzi zaufania. Dowolne udzielanie ulg i zwolnień przez rząd zwykle prowadzi do oskarżeń o preferowanie jednych przedsiębiorstw (ze względów politycznych bądź finansowych) i dyskryminowanie innych. Odpieranie takich zarzutów jest zaś niezmiernie trudne. Korupcja i autostrady Kara dożywotniego zakazu zajmowania wysokich stanowisk publicznych (państwowych i samorządowych) jest najbardziej ekscytującym pomysłem SLD zawartym w programie walki z korupcją. Autorzy tego programu uczciwie stwierdzają, że mimo rozmaitych działań od dziesięciu lat korupcja się nasila, a nie maleje. Sojusz proponuje ponadto przywrócenie kary konfiskaty mienia za przestępstwa gospodarcze i korupcję (choć stosunkowo niedawno została ona zniesiona). Na impas w budowie autostrad Sojusz również znalazł lekarstwo. Andrzej Szarawarski, szef zespołu programowego SLD do spraw transportu, już zapowiedział odbieranie koncesji na budowę autostrad oraz modyfikację programu restrukturyzacji kolei wraz ze zmianą kierownictwa tej firmy. - Jednym z pierwszych pociągnięć SLD po wygranych wyborach będzie odebranie koncesji udzielonej na budowę autostrady A1 z Gdańska do Torunia - powiedział na niedawnej konferencji prasowej. Kto miałby wyłożyć pieniądze na budowę autostrad - na to pytanie Szarawarski nie odpowiedział. Prywatyzacja W tej dziedzinie jest coraz mniej do zrobienia. Sojusz uważa, że należy ograniczyć prywatyzację sektorów: energetyki, gazu, systemów przesyłowych. Preferowana zaś ma być prywatyzacja przedsiębiorstw produkcyjnych i usługowych. Sojusz przymierza się też do ostrożnej prywatyzacji banków PKO BP i BGŻ, tak aby skarb państwa utrzymał pakiet kontrolny. Metoda prywatyzacji miałaby polegać na tzw. rozwadnianiu udziałów skarbu państwa poprzez dodatkowe emisje akcji dla inwestorów. Oba banki mogłyby łączyć się z innymi bankami z udziałem skarbu państwa, np. BOŚ SA i Bankiem Pocztowym SA. Celem takich działań byłoby utworzenie dwóch silnych grup bankowych opartych na PKO BP SA i BGŻ SA, które realizowałyby politykę gospodarczą rządu, np. modernizację rolnictwa czy wsparcie sektora małych i średnich przedsiębiorstw. Sojusz ma też ofertę dla banków spółdzielczych (która może się przydać, gdy trzeba będzie tworzyć koalicję z PSL) - wprowadzenie ulgi podatkowej do 2007 roku w wysokości np. 1/3 stopy podatku dochodowego od osób prawnych, pod warunkiem że wypracowany zysk zostanie przeznaczony na zwiększenie funduszy własnych instytucji i dodatkowo na zakup akcji BGŻ SA. Czego w programie nie ma Przeglądając dokumenty programowe SLD, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że od jednej rzeczy Sojusz konsekwentnie ucieka - od dyskusji o ideologii, o stosunku do historii i o korzeniach, czyli o tożsamości partii. Po wyborach prezydenckich liderzy SLD skwapliwie przyjęli wypowiedzi politologów, że wyborcy, stawiając na Aleksandra Kwaśniewskiego, a po nim na Andrzeja Olechowskiego, dali czytelny znak, iż podziały historyczne nie mają już dla nich żadnego znaczenia, że teraz liczy się co innego - pragmatyzm, kompetencja, kultura polityczna. Dla SLD, który chciałby swoją historię zaczynać jesienią 1999 roku, a korzeni szukać w... zachodniej socjaldemokracji (!), takie wypowiedzi były niczym gwiazdka z nieba. Sejmowa dyskusja o roli organizacji Wolność i Niezawisłość pokazała, jak dalece SLD różni się od wszystkich innych ugrupowań na scenie politycznej. Jak trudno części jego polityków zrozumieć, że historii nie można zepchnąć na dalszy plan pod pretekstem innych ważkich zadań czekających na realizację. Debata o WiN udowodniła też, że niektórych poglądów czołowych działaczy SLD nie powinno się publicznie prezentować. W takiej sytuacji położenie nacisku na program, z którym nie sposób dyskutować, bo na razie istnieje jedynie na papierze, jest jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Eliza Olczyk
Rada Krajowa SLD oceni ostatniego dnia marca pracę zespołów opracowujących program wyborczy partii. Choć nie wiadomo dokładnie, co ów program zawiera, bo tylko część zespołów przedstawiła plon swoich prac, politycy Sojuszu już zapewniają: - Będzie inaczej. Jeżeli czegoś nie dopatrzyliśmy za naszych poprzednich rządów, zrobimy to w nadchodzącej kadencji. W tegorocznych wyborach Sojusz kładzie nacisk na elektorat kobiecy - to wydaje się bezsporne. Jako partia lewicowa Sojusz musi przedstawić atrakcyjną ofertę dla najuboższych. Politycy SLD uważają, że osobom w trudnej sytuacji pomoc państwa się należy, lecz musi być precyzyjnie adresowana. Dlatego chcą podwyższyć zasiłki rodzinne, zaostrzając zarazem kryteria uprawniające do ich pobierania. Sojusz od dawna ostro krytykuje rząd Jerzego Buzka za to, że nie przeciwdziała rosnącemu bezrobociu. Politycy SLD w ramach walki z bezrobociem zamierzają w przyszłości ubiegać się o kredyt z Banku Światowego na uruchomienie dużych programów infrastrukturalnych. Sojusz uważa, że należy ograniczyć prywatyzację sektorów: energetyki, gazu, systemów przesyłowych. Preferowana zaś ma być prywatyzacja przedsiębiorstw produkcyjnych i usługowych.
Będzie mniej pieniędzy na programy kulturalne Kryzys finansów w telewizji Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku w tym roku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne: Teatr Telewizji, muzykę poważną, filmy. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd. Planowane na początku roku dziesięcioprocentowe cięcia wydatków w poszczególnych działach i redakcjach telewizji publicznej okazały się niewystarczające - napisała wczoraj "Gazeta Wyborcza". Dlatego zarząd poprosił o poszukanie dalszych dziesięcioprocentowych oszczędności. Z naszych wiadomości wynika, że planowane przychody na ten rok są znacznie mniejsze od osiągniętych w zeszłym roku. Z czego wynika kryzys finansów w TVP? Rzecznik TVP SA Janusz Cieliszak wymienia klika przyczyn. - Rosnąca konkurencja na rynku reklamowym: "Reklam jest tyle, ile dwa lata temu - minus reklamy funduszy emerytalnych. Doszła za to znacznie większa liczba pośredników. Z powodu restrykcyjnej ustawy dotyczącej reklamy piwa stracimy 60 - 70 mln zł". (Senat zrezygnował z łagodzących ustawę poprawek po tekście "Rz" na temat lobbingu browarów - red.). - Coraz mniejsze wpływy z abonamentu (ludzie mniej chętnie płacą): "Mieliśmy 473 miliony w zeszłym roku, to o 56 milionów złotych mniej, niż obiecała nam Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji". (Słowa rzecznika o spadku wpływów z abonamentu są sprzeczne z danymi KRRiTV, które zamieszczamy w tabelce.). - Brak kanałów tematycznych: "Ministerstwo Skarbu Państwa blokuje naszą propozycję. Efekt jest taki, że telewizyjna Dwójka (zamiast np. kanał informacyjny) emituje obrady Sejmu (kosztuje to 17 mln rocznie) i nie można znaleźć nikogo, kto chciałby się przed lub po obradach reklamować". - Cięcia będą jednak dotyczyły wszystkich wydatków, także na tzw. wysoką kulturę - mówi rzecznik Cieliszak. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd. Jarosław Najmoła, szef "Solidarności", krytykuje zarząd za zbyt wysokie koszty wprowadzania reformy. Twierdzi, że telewizja sponsoruje na przykład zewnętrzną produkcję filmów, choć nie ma pieniędzy na własną działalność. - W oddziałach terenowych już w tym roku niczego nie będzie się produkować, a w Warszawie zakaz zostanie za chwilę wydany. Stanie się tak, że ludzie będą siedzieli bezczynnie, obok bezczynnie będzie stał sprzęt, a to uzasadni kolejne zwolnienia już nie 500, ale 1500 osób. Najmoła podejrzewa również zarząd o kumulowanie środków na budowę nowego budynku dyrekcji i zorganizowanie wielkiego spektaklu wyborczego. - Wszyscy widzą, jakie są wyniki przedwyborczych sondaży - tłumaczy. - "Solidarność" krytykuje, ale gdy przychodzi do zwolnień (etaty to duża część wysokich kosztów stałych TVP), wtedy gorąco protestuje wraz z innymi - ponad dwudziestoma - związkami zawodowymi telewizji - mówi Juliusz Braun, przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Jego zdaniem przyszedł czas, by bardziej zdecydowanie wprowadzać reformę telewizji, której elementem - nie jedynym, ale istotnym - są zwolnienia. W związku z mniejszymi wpływami z reklam, telewizja publiczna będzie musiała ograniczyć wydatki FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI - Zmniejszenie dochodów z reklam nie zwalnia telewizji publicznej z jej zapisanej ustawowo misji, w tym z emitowania programów kulturalnych. Na to TVP dostaje pieniądze m.in. z abonamentu - uważa Bogusław Chrabota, dyrektor programowy komercyjnej telewizji Polsat. - Jeśli telewizja publiczna mówi, że swoją misję finansuje z reklam, to chciałbym się przyjrzeć jej dokumentom finansowym. Telewizja Polska jest olbrzymią korporacją, która na swoje utrzymanie pożera ogromne pieniądze. Każda stacja komercyjna przy niej to wzór oszczędności. Kulturalne cięcia Perspektywą cięć budżetowych najbardziej przerażeni są twórcy programów kulturalnych. Oszczędności mogą okazać się dotkliwe zwłaszcza dla muzyki poważnej - mówi się o pięćdziesięcioprocentowych redukcjach wydatków - i Teatru Telewizji. - Jeśli zapadną decyzje o cięciach, liczba nowych premier spadnie aż czterokrotnie - mówi anonimowy współpracownik TVP. Jak potwierdził Jacek Weksler, szef Teatru TVP, w tym roku nie powstaną: "Wesele" Mikołaja Grabowskiego, "Romeo i Julia" Radosława Piwowarskiego, nie zostanie przeniesiony ze Starego Teatru "Faust" Jerzego Jarockiego. Wstrzymano przygotowania do prac nad dziesięcioma z zaplanowanych spektakli dla Teatru Dwójki, w tym nad "Czwartą siostrą" Janusza Głowackiego. Ograniczona będzie także produkcja filmowa, a TVP jest największym mecenasem polskiego filmu. Dokończone zostaną seriale "Quo vadis", "Wiedźmin", "Przedwiośnie", ale TVP nie weźmie już udziału we współfinansowaniu "Pianisty" i "Chopina". - Ukryte cięcia wydatków miały miejsce już od dawna - mówi jeden z producentów teatralnych. - Średni koszt spektaklu dla Programu I wynosi 400 tysięcy, dla Programu II - 300 tysięcy złotych. Tyle że budżety nie zmieniają się od dwóch lat. Inflacja rosła, ograniczaliśmy więc dni zdjęciowe, co odbija się na jakości. - Wszystko zaczęło się od zatrzymania produkcji "Wesela" Mikołaja Grabowskiego, na które zaplanowano tyle pieniędzy, że można by za tę kwotę wyprodukować dwa spektakle (chodzi o 900 tys. zł. - red.) - komentuje Sławomir Zieliński, dyrektor Jedynki. - Jednak bieda dotknie wszystkie działy - także publicystykę, rozrywkę. Decyzje zarządu jeszcze nie zapadły. Do tego czasu nie mogę mówić o konkretach. - Kulturotwórcza rola telewizji jest obowiązkiem TVP, a jeśli z niej zrezygnuje, nie będzie się niczym różnić od stacji komercyjnych - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP. - Podjęliśmy uchwałę protestacyjną przeciwko projektom cięć budżetów programów muzyki poważnej, filmów fabularnych i Teatru Telewizji, któremu zwłaszcza w Programie II grozi zniknięcie - mówi Ewa Czeszejko-Sochacka, przewodnicząca Rady Programowej TVP. Reklam nie tak mało Narzekań zarządu telewizji na znaczny spadek dochodów z reklam nie potwierdzają obserwacje analityków. Faktycznie w zeszłym roku i TVP, i część prywatnych stacji zanotowały spadek przychodów z reklam. Jednak w tym roku biuro reklamy telewizji publicznej zmieniło strategię działania, bardziej elastycznie negocjując ceny. W efekcie TVP w pierwszym kwartale zanotowała wyraźny wzrost przychodów z reklam. Tyle że te dane mogą być mylące - analitycy mnożą czas reklamowy przez nominalne stawki, tymczasem telewizje stosują duże, czasem kilkudziesięcioprocentowe rabaty. Zdaniem analityków ogólne wydatki na reklamę telewizyjną utrzymają się na poziomie z 2000 roku albo nieco spadną. Według planów KRRiTV telewizja publiczna może też liczyć w 2001 roku na większe niż w poprzednich latach wpływy z abonamentu - mają one w tym roku wynieść 559 mln zł, o 18 proc. więcej niż w roku ubiegłym. Jednak prognozy wpływów nie muszą się spełnić - według danych Krajowej Rady w pierwszy kwartale tego roku TVP dostała z abonamentu o 18 mln zł mniej, niż zakładano w budżecie. Anita Błaszczak Jacek Cieślak Paweł Reszka
Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku w tym roku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne: Teatr Telewizji, muzykę poważną, filmy.Z czego wynika kryzys finansów w TVP? Rzecznik TVP SA Janusz Cieliszak wymienia klika przyczyn. - Rosnąca konkurencja na rynku reklamowym - Coraz mniejsze wpływy z abonamentu - Brak kanałów tematycznych
Dziesięć lat temu, 13 stycznia 1991 roku, przy wileńskiej wieży telewizyjnej pod gąsienicami radzieckich czołgów ginęli pragnący niepodległości Litwini. Parlament przygotowywał się do odparcia ataku. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces. Testament odczytany po latach Styczeń 1991. Żołnierze radzieccy w centrum Wilna FOT. ANNA BRZEZIŃSKA MAJA NARBUTT Z WILNA - Byliśmy po stronie niebios przeciwko diabłu. To dawało nam siłę - mówi Vytautas Landsbergis, wspominając wydarzenia, które rozegrały się w Wilnie 10 lat temu. Mroźną styczniową noc, rozdzieraną hukiem wystrzałów z radzieckich czołgów masakrujących bezbronnych Litwinów, nazywa najgorszym momentem swego życia. - Właśnie niedawno znalazłem w kieszeni starego ubrania odezwę, którą pisałem, oczekując, że do parlamentu wpadną żołnierze radzieccy. Gdyby mnie zastrzelili lub wywieźli do więzienia w Moskwie, miała dotrzeć do Litwinów. Wzywałem ich, by nie poddawali się radzieckiej okupacji. Taki był mój testament - opowiada Landsbergis, a ja przypominam sobie, jak z dyktafonem w dłoni polowałam wówczas na jego "ostatnie słowa". Dzisiaj w parlamencie Litwy jest bardzo spokojnie, wręcz sennie. Nikt nie ma żadnych spraw do Landsbergisa. W dniach radzieckiej interwencji przed jego gabinetem, w którym spędzał dni i noce, stale koczowali ludzie. W płaszczach i czapkach - bo okna mimo mrozu były otwarte z powodu unoszących się oparów benzyny z koktajli Mołotowa - czekali, by znalazł dla nich choć minutę. Vytautas Landsbergis, "ojciec litewskiej niepodległości", przemawia z gmachu parlamentu FOT. ANNA BRZEZIŃSKA Potem, już w spokojniejszych czasach, gdy Landsbergis i jego partia konserwatystów wygrywali wybory, otaczali go zaaferowani młodzi ludzie. Teraz wszyscy gdzieś zniknęli. Stopniały szeregi jego zwolenników. Nawet życzliwi mu mówią, że Landsbergis zagubił się w meandrach polityki i zrobił kilka niewybaczalnych błędów. Członkowie jego partii szepczą po kątach, że jego upadek, przypieczętowany ubiegłorocznymi wyborami parlamentarnymi, może być ostateczny. I tylko gdy patrzy się na ścianę w gabinecie Landsbergisa, można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał. Stare rysunki z czołowych amerykańskich, angielskich, francuskich gazet, przez wszystkie te lata przenoszone przez Landsbergisa z gabinetu do gabinetu, pokazują go jako rycerza wolności szarżującego na radzieckiego smoka. Tutaj wszystko jest tak jak wówczas, gdy plac przed otoczonym barykadami parlamentem huczał od skandowanego okrzyku: "Litwa! Landsbergis! Wolność!". "Zwykli obywatele" nie dotarli - Czy nie zastanawiało was, dziennikarzy, dlaczego mogliście być w styczniu 1991 roku w Wilnie, dlaczego Moskwa nie miała nic przeciwko temu? - mówi Audrius Butkevicius, w tamtych czasach minister obrony i bliski współpracownik Landsbergisa (dziś jego zajadły przeciwnik). - Wyznaczono wam bardzo ważną rolę: mieliście opisać to, co zainscenizowano i w co miał uwierzyć świat. Scenariusz władz radzieckich był precyzyjny. Opierał się na założeniu, że to "zwykli obywatele niezadowoleni z rządów ekstremistów" będą szturmować wieżę telewizyjną i parlament. Gdyby ochotnicy Butkeviciusa odpierali atak, w obronie atakujących stanęłaby Armia Radziecka. Świat, zajęty wydarzeniami w rejonie Zatoki Perskiej, miałby gładko przełknąć to, co działo się w Wilnie. Audrius Butkevicius - były minister obrony, dziś biznesmen myślący o powrocie do polityki - na tle zachowanych fragmentów barykad pod parlamentem FOT. (C) MARIAN PALUSZKIEWICZ/ KURIER WILEŃSKI Ten plan się nie powiódł. Z prostego powodu. Gdy grupa dywersantów sformowana z przebranych w cywilne ubrania żołnierzy i członków proradzieckiej organizacji Jedinstwo szykowała się do wyjazdu pod wileńską wieżę telewizyjną, kilku z nich zaczęło krzyczeć, że jeszcze nie nadeszła wyznaczona godzina. Byli to podstawieni ludzie władz litewskich. Wykorzystali fakt, że w Wilnie czas lokalny różnił się o godzinę od moskiewskiego. Żołnierze radzieccy, działający według czasu moskiewskiego, pojawili się więc pod wieżą sami, bez "zwykłych obywateli". Zaczął się szturm. Wieżę otaczali Litwini, którzy zjawiali się tam na apel Landsbergisa. Rosjanie początkowo strzelali pod nogi, w ziemię. Tłum się nie cofnął. Zaczęto strzelać w ludzi. Ci, którzy chcieli uciec, nie mogli - padali na rozjeżdżony gąsienicami czołgów rozmiękły grunt. Huk wystrzałów z czołgów słychać było w całym Wilnie. Wkrótce dołączyło do tego wycie karetek pogotowia, w które także strzelano. W parlamencie pobladły pracownik biura prasowego nadawał na cały świat: "Jest pięciu, ośmiu, już dziesięciu zabitych. Ich liczba wzrosła do czternastu". Przerażeni Litwini mogli zobaczyć na ekranach telewizorów spikerkę mówiącą: "już idą". Kamera zaczęła pokazywać schody i biegnących żołnierzy. W końcu zasłoniła ją jakaś ręka. Ostatnie rozgrzeszenie w sali posiedzeń - Chciałem, by wszyscy byli na posterunku. Naród nas wybrał, abyśmy ogłosili niepodległość Litwy. I musieliśmy ponieść wszelkie tego konsekwencje - wspomina Landsbergis, wówczas przewodniczący litewskiej Rady Najwyższej. Gdy rozpoczął się atak na wieżę, z parlamentu zaczęto wzywać posłów na nadzwyczajne posiedzenie. - Niektórzy odpowiadali, że wszystko stracone, że nie ma sensu już nic robić. Byli i tacy, którzy spali tak mocno, że nie słyszeli telefonu - uśmiecha się z łagodną ironią Landsbergis. Jednak większość stawiła się w parlamencie. Rada Najwyższa przygotowywała się do odparcia ataku. Okna zastawiano workami z piaskiem. Rozdawano maski gazowe. W hallu pośpiesznie zaprzysięgano ochotników z Departamentu Obrony Kraju. - Uważaliśmy, że od tej pory będzie ich chronić konwencja genewska - tłumaczy Butkevicius. - W naszym rozumieniu byli od tego momentu żołnierzami. Uzbrojenie ponad tysiąca ochotników, a także litewskich służb granicznych nie przypominało wyposażenia żołnierzy. Jedni mieli broń sportową, inni myśliwską, a niektórzy tylko metalowe pręty. W sali posiedzeń ksiądz Romas Grigas udzielał wszystkim posłom rozgrzeszenia na wypadek nagłej śmierci. Vytautas Landsbergis nerwowo krążył między salą a swym olbrzymim gabinetem, skąd usiłował dodzwonić się do Gorbaczowa. Tamtej nocy Michaił Siergiejewicz Gorbaczow nie odpowiadał jednak na żadne telefony. I przez godzinę, może dwie w Wilnie czekano też na reakcję Zachodu. Samotność absolutna - Gdy się dowiedzieliśmy, że pod wieżą padają zabici i ranni, zaczęliśmy się obawiać, że zginą setki ludzi. A świat milczał. Doświadczyliśmy uczucia absolutnej samotności. I zdrady. Potem się okazało, że jest inaczej. Ale wtedy myśleliśmy: Będziemy umierali sami i nikt się za nami nie ujmie - wspomina Landsbergis. W środku nocy deputowani pośpiesznie przyjmowali rezolucje i ustawy: gdyby parlament nie mógł dłużej pełnić swych funkcji, to automatycznie uległyby rozwiązaniu rząd i samorządy. - Pamiętaliśmy o nieładnych precedensach, o roku 1940, gdy Litwę bez jednego strzału przekazano w ręce okupanta. Zresztą wtedy nie było woli politycznej, by bronić niepodległości - przyznaje Landsbergis. W styczniu 1991 roku było inaczej. Tylko brutalna siła mogła zdławić niepodległość Litwy. Żaden akt kapitulacji nie powinien być podpisany litewską ręką. Mniej więcej w tym samym czasie pod bramą Ambasady USA w Warszawie stał minister spraw zagranicznych Litwy Algirdas Saudargas, wysłany do Polski z misją utworzenia rządu emigracyjnego, jeśli Związek Radziecki dokona interwencji na Litwie. Drzwi ambasady się nie otworzyły. Nie tylko heroizm Parlament był jedynym miejscem w Wilnie, którego Litwini mieli bronić z bronią w ręku. Wiedzieli o tym zarówno obecni w gmachu, jak i żołnierze radzieccy. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces. - Uratowali nas ludzie, którzy zjawili się pod parlamentem i otoczyli go żywym kordonem. Ich wręcz irracjonalna determinacja. Przekonanie, że ważą się losy Litwy - twierdzi Landsbergis. Tysiące ludzi, którzy wypełnili plac przed parlamentem, nie miały się nawet gdzie cofnąć. Gdyby jednostki radzieckie zaatakowały tej nocy parlament, doszłoby do niewyobrażalnej masakry. Prawdopodobnie obawa przed wielką liczbą ofiar sprawiła, że atak nie nastąpił. Ale tamtej nocy ludzie przed parlamentem spodziewali się najgorszego. Odprawiano mszę, śpiewano pieśni patriotyczne i religijne. W pierwszym szeregu stali starzy ludzie - zesłańcy i byli więźniowie łagrów. Atmosfera patriotycznego uniesienia sięgała zenitu. - Nie tylko heroizm dochodził do głosu tamtej styczniowej nocy - przyznaje Butkevicius. - Niektórych moich ludzi sytuacja przerosła, chcieli się ratować za wszelką cenę. W momencie kulminacyjnym widziano pograniczników, jak z obłędem w oczach zrywali pagony, przerażeni, że staną się pierwszym celem. Część ochotników, których po zaprzysiężeniu wypuściłem z bronią do miasta, rzucała karabinki w krzaki. Butkevicius wydał rozkaz, by nikogo nie wypuszczano z parlamentu: - Był potrzebny, jeśli rzeczywiście wszyscy mieli zostać w gmachu aż do końca. Niektórzy posłowie nie wytrzymywali nerwowo oczekiwania na atak sił radzieckich. Szamotali się z ochroną, usiłując wydostać się na zewnątrz. Inni zrywali znaczki deputowanych. Kilku nawet włożyło białe kitle sanitariuszy ze szpitala polowego. Biało-czerwona nad tłumem Od trzynastego stycznia 1991 r. zmienił się stosunek mniejszości narodowych do sprawy niepodległości Litwy. Kiedy prawie rok wcześniej proklamowano niepodległość, dla Litwinów była to idea, dla której warto było poświęcić bardzo wiele. - Powiedzmy szczerze: Polacy z Wileńszczyzny odbierali to zupełnie inaczej. Państwo litewskie było dla nich abstrakcją. Czymś kompletnie nieznanym i niechcianym - podkreśla Artur Płokszto, wówczas redaktor naczelny należącej do Związku Polaków na Litwie "Naszej Gazety", a teraz poseł na Sejm. - Tu kiedyś była Polska, potem był Związek Radziecki. Dopiero masakra pod wieżą telewizyjną okazała się wstrząsem, który uświadomił, że nie można wiązać swoich nadziei z władzami radzieckimi, że przekroczono granicę, której przekroczyć nie było wolno. Delegacja radziecka, która przybyła 13 stycznia do parlamentu, po rozmowach z politykami litewskimi spotkała się w garnizonie w Miasteczku Północnym z wojskowymi radzieckimi i tzw. Komitetem Ocalenia Narodowego. Na prośbę komitetu jeździła po wileńskich zakładach, w których pracowali głównie Rosjanie i Polacy. Oczekiwano, że spontanicznie poprą interwencję radziecką. - Przypadkowo usłyszeliśmy, jak delegacja telefonicznie relacjonowała wrażenia z tych spotkań Gorbaczowowi. Powiedzieli: "Michaił Siergiejewicz, wprowadzono was w błąd. Tu po jednej stronie jest armia, po drugiej naród" - opowiada Vytautas Landsbergis. Trzynastego stycznia pod parlamentem wśród nieprzebranych tłumów Litwinów pojawiły się dwie biało-czerwone flagi. - Ratowały honor miejscowych Polaków - mówi Płokszto, który wraz z grupką znajomych stał pod jedną z nich. Reakcje Litwinów były zresztą różne: od wdzięczności, wyrażanej niekiedy po polsku, do niechętnego "po co tutaj przyszliście". I chociaż dla większości Polaków masakra pod wieżą stanowiła olbrzymi wstrząs, to reagowali na nią różnie. "Obrzydliwy rechot przechodnia: Jeszcze mało dostali. A tuż zaraz słowa sprzątaczki, prostej kobieciny spod Wilna: żeby on gdzie zadławił się, ten Gorbaczow! Tyle ludzi namordowali! Wierzę, że to prawdziwy głos Wileńszczyzny" - napisała poetka Alicja Rybałko w nadzwyczajnym numerze "Naszej Gazety". Podejrzani komuniści - Moskwa wyobrażała sobie, że jeśli litewscy partyjni intelektualiści krytykują Landsbergisa, to wystarczy, że ktoś uderzy pięścią w stół i wszystko się rozpadnie. Tymczasem interwencja radziecka skonsolidowała naród. Jeśli Moskwa atakowała Landsbergisa, to atakowała nasze legalnie wybrane władze, całą Litwę - mówi jeden z liderów litewskiej postkomunistycznej lewicy Česlovas Juräenas. Tej tragicznej nocy Juräenas poczuł, że jest po tej stronie barykady co jego dotychczasowy ideologiczny przeciwnik. Chociaż nie dla wszystkich było to oczywiste. - Niektórzy obrońcy parlamentu mówili, że jeśli OMON [czyli oddziały specjalne radzieckiej milicji - przyp. red.] i żołnierze wedrą się do parlamentu, to oni, zanim zaczną strzelać do atakujących, najpierw wymierzą broń w Algirdasa Brazauskasa i we mnie - przypomina sobie Juräenas. I wtedy, i jeszcze przez parę lat najbardziej dokuczała mu nieufność ekipy Landsbergisa do byłych litewskich komunistów, bezustanne podejrzenia o zdradę. - Pan Landsbergis nie rozumiał, że Litwy niepodległej chcą nie tylko dysydenci. Zresztą, prawdę mówiąc, on sam nie był żadnym dysydentem - żali się Juräenas, podkreślając, że są przecież "komuniści i komuniści". Ci skupieni wokół Algirdasa Brazauskasa zrobili pierwszy krok w kierunku niepodległości, odrywając partię od Moskwy, a nastąpiło to w 1989 roku, gdy Związek Radziecki był jeszcze silny. Juräenas uważa, że w razie sukcesu interwencji radzieckiej najbardziej narażeni byliby jego partyjni koledzy. - W alei Giedymina podszedł do mnie człowiek, z którym byłem kiedyś w Komitecie Centralnym. Powiedział: "Słuchajcie, towarzyszu! Gdy przejmiemy władzę, to najpierw postawimy pod ścianę takich zdrajców jak wy" - opowiada Juräenas. Stare garnitury sygnatariuszy Posłowie, którzy bronili w styczniu 1991 roku parlamentu, spotykają się raz do roku, po Bożym Narodzeniu. - Co najmniej połowa przyjeżdża w tych samych garniturach, w których podpisywała Akt Niepodległości. Bo tylu żyje w biedzie. Najmłodszy z posłów tamtego historycznego parlamentu się zastrzelił, bo nie mógł znaleźć pracy - mówi Rimvydas Valatka, dziś jeden z najlepszych litewskich dziennikarzy. - Ci, którzy w tamtą noc byli w parlamencie Litwy, myślą, że ich życie musi być lepsze, czystsze. Na ogół tak myślą - poprawia się Valatka - ale i tak ludzie patrzą na nas wszystkich jak na część władzy, złej władzy. Sam nie ma powodów do narzekań. Jest zastępcą redaktora naczelnego najpoważniejszej litewskiej gazety "Lietuvos Rytas" i żyje lepiej, niż kiedyś mógł zamarzyć. Ale przeraża go to, co się dzieje z jego krajem: masowa emigracja jest jak wyniszczający upływ krwi; zostają najmniej przedsiębiorczy i samotne kobiety. Tak jak wszyscy obecni tamtej nocy w parlamencie zapamiętał każdą chwilę, wypowiedziane słowa i emocje. W jego wypadku uczucie nierealności. I ciarki przechodzące po plecach, gdy wielotysięczny tłum śpiewał w patriotycznym uniesieniu. - Dla wielu z nas był to kulminacyjny punkt życia - potwierdza Audrius Butkevicius, a ja przypominam sobie, że poznałam go właśnie 13 stycznia, gdy przed spodziewanym atakiem na parlament usiłował mnie wyrzucić z gmachu, bo nie chciał, by zostali tam dziennikarze i kobiety. Pogrzebu nie było Trzydziestoletni wówczas Butkevicius był bohaterem narodowym i jednym z najbliższych współpracowników Landsbergisa. Dziś są wrogami. - Landsbergis kilka razy mnie sprzedał. Spędziłem przez niego dwa lata w więzieniu. Nie mam więc powodów, by go kochać - chłodno mówi Butkevicius. Incydenty, o których wspomina były minister, przypominają sensacyjny film. Byłego ministra, a ówczesnego posła zatrzymano w 1997 roku, gdy przyjmował "znaczną sumę dolarów". Kontrahent tej łapówkarskiej transakcji miał urządzenia nagrywające umieszczone w spince krawata. Butkevicius bronił się na forum sejmowym, oskarżając Landsbergisa o zorganizowanie prowokacji, która miała na celu wyeliminowanie go z życia publicznego. Do "pierwszej zdrady" doszło dwa miesiące po masakrze pod wileńską wieżą telewizyjną. Samochód litewskiego ministra obrony został zatrzymany przez oddział OMON-u. - Dopiero po latach dowiedziałem się w Moskwie od dowódcy wileńskiego OMON-u, że zadzwonił do niego ochroniarz Landsbergisa. Jechałem nocą na spotkanie z Polakami z KOR-u, którzy szkolili naszych ludzi w działalności podziemnej - mówi Butkevicius. - Landsbergis wiedział, którędy będę jechał. Chciał sprowokować incydent, by Litwa znowu znalazła się na pierwszych stronach gazet. - Landsbergis wyprawiłby mi piękny pogrzeb i do dziś przychodził na mój grób - ironizuje Butkevicius. Tak mogłoby się stać, gdyby minister się ostrzeliwał. Ale on tego nie zrobił. Został zatrzymany i po paru godzinach wypuszczony. Wojownicy po wojnie Dzisiaj ze swymi dawnymi radzieckimi przeciwnikami Butkevicius spotyka się w Moskwie, dokąd często jeździ w interesach. Uważa, że "wojna się skończyła, wojownicy nie mają do siebie żadnych uraz". Na spotkanie ze mną przybywa prosto z pociągu, którym przyjechał z Moskwy. Żegnając się mówi, że chce wrócić do polityki, założyć własną partię: - Interesują mnie władza i wpływy. Podoba mi się to znacznie bardziej niż bycie martwym bohaterem. Vytautas Landsbergis jest rozgoryczony tym, że nie doszło do rozliczeń: - Winni masakry pod wieżą telewizyjną żyją spokojnie gdzieś w Moskwie. Nie tylko nie zostali ukarani, ale jeszcze dostali ordery. Naszym prokuratorom do dziś nie pozwolono ich nawet przesłuchać. 68-letni dziś "ojciec litewskiej niepodległości" mówi, że będzie się powoli wycofywał z polityki. Pokazuje mi, bym wyłączyła dyktafon, gdy zaczynam mówić, że nic na Litwie nie jest tak proste i jednoznaczne jak w tamte tragiczne styczniowe dni. Nie chce mówić o teraźniejszości. A przyszłość? - Gdy Litwa znajdzie się w NATO, moja misja dobiegnie końca - dodaje na pożegnanie.
13 stycznia 1991 roku przy wileńskiej wieży telewizyjnej pod gąsienicami radzieckich czołgów ginęli pragnący niepodległości Litwini. dziennikarz mogli być w Wilnie, mieli opisać to, co zainscenizowano i w co miał uwierzyć świat. Scenariusz władz radzieckich był precyzyjny. "zwykli obywatele niezadowoleni z rządów ekstremistów" będą szturmować wieżę telewizyjną i parlament.plan się nie powiódł. Gdy grupa przebranych w cywilne ubrania żołnierzy szykowała się do wyjazdu, kilku zaczęło krzyczeć, że nie nadeszła wyznaczona godzina. Byli to podstawieni ludzie. w Wilnie czas lokalny różnił się o godzinę od moskiewskiego. Żołnierze radzieccy pojawili się więc sami, bez "zwykłych obywateli".Zaczął się szturm. Litwini zjawiali się tam na apel Landsbergisa. świat milczał.- Uratowali nas ludzie, pod parlamentem i otoczyli go żywym kordonem. Landsbergis jest rozgoryczony, że nie doszło do rozliczeń.
Przepływ siły roboczej i zakup ziemi: klauzule ochronne pozwolą wyjść z impasu w rozmowach z Unią Europejską Czas opuścić okopy DARIUSZ ROSATI Negocjacje z Unią Europejską dotyczące swobodnego przepływu siły roboczej oraz zakupu ziemi przez cudzoziemców stanęły w martwym punkcie. W obu kwestiach strony okopały się na swoich pozycjach, a gotowość do kompromisu jest praktycznie zerowa. Polska podtrzymuje swoje żądanie pięcioletniego okresu przejściowego na zakup gruntów pod inwestycje i osiemnastoletniego okresu przejściowego na zakup gruntów rolnych i leśnych. Z kolei strona unijna domaga się utrzymania ograniczeń w dostępie do rynku pracy większości krajów Unii przez okres 2 - 5 lat po wejściu Polski do UE, a w przypadku Niemiec i Austrii nawet przez siedem lat. Bez masowego wykupu Oba żądania są nieracjonalne. Niebezpieczeństwa związane ze swobodnym obrotem ziemią są wyolbrzymiane. W ostatnich latach cudzoziemcy kupowali w Polsce średnio 5 - 6 tysięcy hektarów gruntów rocznie, a w latach 1990 - 2000 nabyli łącznie około 30 tysięcy hektarów ziemi. Trudno to nazwać masowym wykupem; przypomnijmy, że sama Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa dysponuje obecnie ponad 4,2 mln hektarów gruntów przeznaczonych do sprzedaży. Dodajmy, że tylko w nielicznych przypadkach wnioski o zakup ziemi spotykały się z odmową ze strony organu nadzorującego sprzedaż nieruchomości (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji). Nie ma powodu, aby popyt na polską ziemię nagle wzrósł po wejściu do UE, choć oczywiście możliwe są jednorazowe spore zakupy w poszczególnych miejscowościach i regionach. Ale pamiętajmy, że dla wielu regionów zakup ziemi przez cudzoziemców na cele produkcyjne i inwestycje może stać się szansą - czasem jedyną - przyspieszonego rozwoju. Trzeba też przypomnieć, że nawet najbardziej rygorystyczne restrykcje są w istocie mało skuteczne, bo zawsze można nabyć ziemię przez podstawione osoby i poczekać kilka czy nawet kilkanaście lat na wygaśnięcie okresu przejściowego. Przesadne obawy Podobnie jest z przepływem siły roboczej. Większość analiz i ekspertyz przygotowanych przez renomowanych specjalistów dowodzi, że obawa Niemców czy Austriaków przed masową migracją ze Wschodu jest mocno przesadzona. Ci, którzy bardzo chcieli emigrować, na ogół już to zrobili, a ci, którzy są skłonni taką możliwość rozważać, muszą liczyć się z wieloma trudnościami do pokonania, jak koszty osiedlenia się, bariera językowa, bariera kulturowa, oderwanie od środowiska, brak gwarancji utrzymania nowej pracy w dłuższej perspektywie. Również doświadczenia wcześniejszych rozszerzeń Unii potwierdzają ten wniosek. Przyjęcie do Unii krajów względnie ubogich, takich jak Hiszpania, Portugalia czy Grecja, wcale nie spowodowało zwiększonego napływu imigrantów z tych krajów. Co więcej, specjaliści zgodnie podkreślają, że gospodarki większości krajów członkowskich w najbliższych latach będą potrzebowały dodatkowej siły roboczej, zarówno po to, żeby utrzymać międzynarodową konkurencyjność w przemyśle, jak i po to, żeby uzupełnić deficyt środków na rachunkach funduszy emerytalnych, których sytuacja finansowa staje się bardzo trudna na skutek starzenia się społeczeństw zachodnioeuropejskich. Przykład Niemiec W szczególności dotyczy to gospodarki niemieckiej. Opublikowany w tych dniach raport powołanej przez rząd kanclerza Schrodera specjalnej komisji pod przewodnictwem byłej przewodniczącej Bundestagu Rity Sassmuth szacuje ostrożnie potrzeby gospodarki niemieckiej w tej dziedzinie na 20 - 40 tysięcy imigrantów rocznie. Niektóre organizacje przemysłowe oceniają deficyt wykwalifikowanej siły roboczej w Niemczech nawet na 200 tysięcy osób rocznie. Tym, którzy obawiają się masowego napływu taniej siły roboczej ze Wschodu, należy przypomnieć, że podjęta w ubiegłym roku próba ściągnięcia do Niemiec 20 tysięcy informatyków z zagranicy, polegająca na zaoferowaniu im pięcioletniego prawa pracy i pobytu, przyniosła bardzo ograniczone efekty - tylko 8 tysięcy cudzoziemców skorzystało z oferty. Uprzedzenia wygrywają Znaleźliśmy się w przedziwnej sytuacji. Z jednej strony racjonalne argumenty przemawiają za szybką liberalizacją w obu dziedzinach w dobrze pojętym długofalowym interesie obu stron. Z drugiej strony pewne uprzedzenia i stereotypy tak silnie utrwaliły się w świadomości licznych grup społecznych w Polsce i w UE, że rządy poszczególnych krajów po prostu nie mają odwagi, aby otwarcie powiedzieć, jak w rzeczywistości wygląda sytuacja, i podjąć trud przekonania sceptyków o potrzebie i korzyściach otwarcia. Jest to polityka krótkowzroczna i ryzykowna, która może doprowadzić do tego, że proces integracji europejskiej ostatecznie utraci swój historyczny wymiar i ekonomiczny sens w oczach opinii publicznej i będzie postrzegany wyłącznie w kategoriach doraźnych targów, w których jedna strona stara się wykiwać drugą. A przecież integracja to nie gra o sumie zerowej, ale wspólne przedsięwzięcie, które każdemu może przynieść korzyści! Mizerne szanse na przełamanie impasu Szanse na przełamanie impasu widzę mizerne. Rząd Jerzego Buzka ma niewielkie poparcie społeczne i w ciągu dwóch miesięcy przed wyborami nie podejmie żadnej decyzji, która mogłaby być odczytana jako ustępstwo. Podobnie rząd niemiecki nie zamierza antagonizować potężnych grup związkowych i pracowniczych, mając także w perspektywie wybory parlamentarne, choć dopiero za rok. Nie można oczywiście wymagać od rządów, aby lekceważyły obawy i niepokoje wyrażane przez liczne grupy społeczne, ale przynajmniej można byłoby oczekiwać, że - zamiast podsycać nieuzasadnione obawy - będą potrafiły zająć wobec tych niepokojów bardziej aktywną i konstruktywną postawę. Utrzymanie dotychczasowego stanu grozi bowiem nie tylko dalszym spadkiem poparcia społecznego dla idei członkostwa Polski w UE, ale również może odsunąć moment akcesji o kilka lat. Potrzebne klauzule ochronne Proponuję więc rozważyć rozwiązanie, które z jednej strony pozwoli uniknąć konieczności przyjmowania okresów przejściowych i umożliwi pełną integrację od pierwszego dnia członkostwa Polski w UE, a z drugiej pozwoli utrzymać określone zabezpieczenia przed ewentualnymi zagrożeniami, jakie mogą w tym procesie się pojawić. Takim rozwiązaniem jest umieszczenie odpowiednich klauzul ochronnych w traktacie akcesyjnym. Idea jest prosta. W odniesieniu do zakupu nieruchomości przez cudzoziemców Polska godzi się znieść wszelkie restrykcje od razu, ale obie strony umawiają się, że jeśli zakupy ziemi w określonej gminie czy regionie - na przykład w Szczecinie czy na Mazurach - przekroczą pewien ustalony limit, Polska będzie miała prawo wprowadzić czasowe restrykcje. I podobnie z prawem do pracy. Unia znosi wszelkie ograniczenia związane z podejmowaniem przez Polaków pracy w krajach członkowskich, ale gdy napływ imigrantów w danym regionie - na przykład w Berlinie czy w Wiedniu - okaże się na tyle duży, że zagrozi destabilizacją rynku pracy w tym regionie, Unia także będzie miała prawo nałożyć restrykcje na swobodny przepływ siły roboczej. Oczywiście zarówno dopuszczalne limity zakupu ziemi, jak i konkretne sposoby oceny stopnia zagrożenia rynku pracy, które dawałyby prawo do uruchomienia klauzuli ochronnej, muszą być precyzyjnie określone w traktacie akcesyjnym. Rozwiązanie w postaci klauzul ochronnych ma wiele zalet. Przede wszystkim zapewnia pełnoprawne członkostwo od samego początku - odsuwamy w ten sposób ryzyko, że Polska stanie się członkiem drugiej kategorii. Jest to ważne nie tylko ze względu na rzeczywiste korzyści, jakie Polska i kraje unijne będą mogły czerpać z rozszerzenia Unii, ale i z punktu widzenia odbioru społecznego i utrwalenia korzystnego wizerunku Unii. Pozwoli uniknąć wrażenia, że jedna strona stara się wykorzystać drugą. Klauzule ochronne stanowią także potencjalny instrument stosowania określonych ograniczeń i jako takie nie hamują przepływu kapitału i osób w rozmiarach, które są uznane za potrzebne i bezpieczne. W ten sposób można uniknąć sytuacji, w której wprowadza się określone restrykcje w postaci okresów przejściowych, nie mając przecież żadnej pewności, że będą w ogóle potrzebne. Takie działanie na wszelki wypadek może okazać się społecznie i ekonomicznie bardzo kosztowne. Wreszcie, klauzule ochronne dają gwarancję, że w razie powstania rzeczywistych zagrożeń w postaci nadmiernego wykupu ziemi lub nadmiernej migracji obie strony będą miały prawo zareagować szybko i zdecydowanie. Sprawy naprawdę ważne Obustronna zgoda Polski i Unii Europejskiej na wprowadzenie klauzul ochronnych w dwóch najbardziej spornych obszarach stwarza szansę na przełamanie impasu, w jakim znalazły się negocjacje akcesyjne. Pozwoli uśmierzyć obawy tych, którzy boją się nieznanego, a zarazem otworzy szeroko możliwości lepszego wykorzystania integracji dla celów rozwojowych. Pozwoli Polsce skupić się na sprawach naprawdę ważnych z naszego punktu widzenia - kwestiach pomocy strukturalnej i pomocy dla rolnictwa. A przy tym umożliwi zatrzymanie i odwrócenie niepokojącego procesu systematycznego spadku poparcia dla idei i perspektywy członkostwa wśród wielu grup społeczeństwa polskiego. Autor jest członkiem Rady Polityki Pieniężnej. Był ministrem spraw zagranicznych w rządzie koalicji SLD - PSL.
Negocjacje z Unią Europejską dotyczące swobodnego przepływu siły roboczej oraz zakupu ziemi przez cudzoziemców stanęły w martwym punkcie. strony okopały się na swoich pozycjach. Polska podtrzymuje swoje żądanie pięcioletniego okresu przejściowego na zakup gruntów pod inwestycje i osiemnastoletniego na zakup gruntów rolnych i leśnych. strona unijna domaga się utrzymania ograniczeń w dostępie do rynku pracy większości krajów Unii przez okres 2 - 5 lat po wejściu Polski do UE. Oba żądania są nieracjonalne. Niebezpieczeństwa związane ze swobodnym obrotem ziemią są wyolbrzymiane. W ostatnich latach cudzoziemcy kupowali w Polsce 5 - 6 tysięcy hektarów gruntów rocznie. Trudno to nazwać masowym wykupem. Większość analiz dowodzi, że obawa Niemców czy Austriaków przed masową migracją ze Wschodu jest przesadzona. Przyjęcie do Unii krajów względnie ubogich, takich jak Hiszpania, nie spowodowało zwiększonego napływu imigrantów z tych krajów. Znaleźliśmy się w przedziwnej sytuacji. Z jednej strony racjonalne argumenty przemawiają za szybką liberalizacją w obu dziedzinach w interesie obu stron. Z drugiej strony stereotypy tak silnie utrwaliły się, że rządy poszczególnych krajów nie mają odwagi, aby podjąć trud przekonania sceptyków o potrzebie i korzyściach otwarcia. Proponuję rozważyć rozwiązanie, które pozwoli uniknąć konieczności przyjmowania okresów przejściowych i utrzymać zabezpieczenia przed ewentualnymi zagrożeniami. Takim rozwiązaniem jest umieszczenie odpowiednich klauzul ochronnych w traktacie akcesyjnym. W odniesieniu do zakupu nieruchomości przez cudzoziemców Polska godzi się znieść wszelkie restrykcje od razu, ale obie strony umawiają się, że jeśli zakupy ziemi w określonej gminie czy regionie przekroczą ustalony limit, Polska będzie miała prawo wprowadzić czasowe restrykcje. podobnie z prawem do pracy. Obustronna zgoda Polski i Unii Europejskiej na wprowadzenie klauzul ochronnych w spornych obszarach stwarza szansę na przełamanie impasu, w jakim znalazły się negocjacje akcesyjne.
Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka Wściekłość i duma to fatalni doradcy JACEK DOBROWOLSKI Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Próbują stworzyć utopijne państwo islamskie, opierając je na najsurowszym z szarijatów. Potrafią ludzi zakopywać żywcem, dusić w kontenerach, kamienować i dokonywać publicznych egzekucji na stadionach. Ich instruktorzy - arabscy najemnicy bin Ladena - lubują się w masakrach. Większość świata muzułmańskiego jest przerażona obiema grupami w takim samym stopniu jak my. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów, którzy też uważali, że Bóg jest po ich stronie, o czym świadczyły napisy "Gott mit uns" na pasach żołnierzy Wehrmachtu. Ciosy w Nowy Jork były ciosami również w islam, tak jak bombardowanie przez hitlerowców Polski we wrześniu 1939 r. było ciosem zadanym całemu, również niemieckiemu, europejskiemu chrześcijaństwu. Talibowie należą do wywodzącej się z Indii szkoły, która - w odróżnieniu od tolerancyjnych nauk sufickich i hanafickich, również obecnych w Afganistanie i Pakistanie - kieruje się surową, purytańską doktryną, potępiającą wszelkie liberalne wykładnie islamu. Wiara bin Ladena Wiara Osamy bin Ladena jest bardzo podobna. Do tego, co napisał Stanisław Grzymski w swym rzetelnym artykule "Wysłannik nienawiści" ("Rzeczpospolita" 231, 3.10.2001), warto dodać, że ojciec bin Ladena był zwykłym murarzem i pozostał analfabetą do końca życia. Miał jednak talent i wpadł w oko władcy Arabii Saudyjskiej. Tak rozpoczęła się jego wielka kariera głównego królewskiego budowniczego, której ukoronowaniem było odrestaurowanie sanktuariów w Mekce i Medynie. Bin Laden, podobnie jak 7 zamachowców z Arabii Saudyjskiej (z 19), którzy zniszczyli World Trade Center i skrzydło Pentagonu, należy do fundamentalistycznej sekty wahhabitów, którzy, jak podaje Janusz Danecki w swym znakomitym "Słowniku kultury islamu", "głoszą konieczność prowadzenia dżihadu przeciwko wszystkim, którzy bezczeszczą islam". To właśnie wahhabici zbrojnie tworzyli kolejne królestwa Arabii Saudyjskiej, łącznie z ostatnim z 1932 r. Założyciel sekty Muhammad ibn Abd al Wahhab (zm. w 1787 r.) głosił, że wszelkie przedmioty kultu poza Allahem są fałszywe i wszyscy, którzy ten kult wyznają, zasługują na śmierć. Wahhabici pojawili się też w Indiach, gdzie rozpoczęli dżihad najpierw przeciw Sikhom, a później Hindusom i Brytyjczykom. Działali też w Turkiestanie i Afganistanie. Nic dziwnego, że mułła Omar przyjął Osamę bin Ladena z otwartymi ramionami. Bin Laden i jego arabscy fanatycy krzewią skrajny wahhabizm od Algierii po Filipiny. Zdzisław Krasnodębski, autor artykułu "Siła prostych zasad", głęboko się myli, pisząc: "Niewiele wiemy o motywach i celach zamachowców. Są terrorystami nowego rodzaju, nie stawiali żądań, nie walczą o konkretną sprawę". Celem działań bin Ladena jest obalenie dynastii saudyjskiej za dopuszczenie niewiernych do sanktuariów w Mekce i Medynie, wyrzucenie z Arabii Saudyjskiej amerykańskich i brytyjskich żołnierzy oraz wyzwolenie Jerozolimy. Jerozolimski meczet Al-Aksa (Najdalszy Meczet) zbudowano na miejscu, do którego prorok Mahomet odbył swą, wspomnianą w Koranie, mistyczną "nocną podróż" z Mekki. Bin Laden, atakując Nowy Jork, zaatakował nie tylko centrum Ameryki, okupującej najświętsze miejsca islamu, lecz również największe skupisko Żydów na świecie, którzy z kolei, jego zdaniem, okupują Jerozolimę. Amerykańscy i brytyjscy żołnierze stacjonują w Arabii Saudyjskiej, gdyż jest to kraj strategicznie ważny dla Zachodu ze względu na ropę. Obaj prezydenci Bushowie działali w teksańskim przemyśle naftowym, a młodszy był współwłaścicielem przedsiębiorstwa naftowego posiadającego zezwolenie na prowadzenie wierceń u wybrzeży Bahrajnu. Opisała to Anna Rogozińska-Wickers w "Magazynie Rzeczpospolitej" z 30.03.2001. W interesie Zachodu leży zbudowanie rurociągu naftowego z Turkmenistanu przez Afganistan do Pakistanu. Złoża minerałów w Azji Centralnej są ostatnimi wielkimi złożami niepodzielonymi między wielkie koncerny. Nawiasem mówiąc, gdyby firmy nafciarskie i samochodowe nie wykupywały patentów na samochody elektryczne, obecnego konfliktu by nie było. Islam jest religią pokoju Potężny konflikt, którego jesteśmy świadkami, to starcie ideologiczne i starcie interesów. Jednakże Samuel Huntington, autor "Zderzenia cywilizacji", w niedawnym wywiadzie dla telewizji CNN oświadczył, że nie mamy do czynienia ze zderzeniem cywilizacji islamu z Zachodem, ponieważ zdecydowana większość krajów muzułmańskich potępia terroryzm, a islam jest religią pokoju i umiaru. Do takiego zderzenia prą jednak nie tylko paranoicy w rodzaju bin Ladena i jego zwolenników, lecz również premier Włoch Silvio Berlusconi, głoszący niższość cywilizacji islamu. Poparła go w tym, niestety, wybitna dziennikarka Oriana Fallaci, która opublikowała tekst "Wściekłość i duma" - pełen nienawiści do Arabów i islamu, głoszący natomiast wyższość cywilizacji Zachodu. Twierdzi w nim m.in., że poza Mahometem i uczonym Awerroesem niczego w kulturze islamu nie ma. Wściekłość i duma to fatalni doradcy i są one, wraz z nienawiścią, również stałymi doradcami terrorystów. Co zawdzięczamy Arabom Berlusconi i Fallaci nie wiedzą, że do XIV w., kiedy pojawiły się tkaniny flandryjskie, Europa nie miała ani jednego wyrobu, który mógłby konkurować z wyrobami cywilizacji muzułmańskiej. Nie pamiętają, że włoski sonet Petrarki i Dantego nie powstałby, gdyby nie poezja arabska; zapomnieli o "Księdze tysiąca i jednej nocy". Nie orientują się, ile Europa zawdzięcza Avicennie, którego podręcznik medycyny studiowano w Europie do końca XVIII w., ani też, że niektóre greckie komentarze do tekstów Platona i Arystotelesa przetrwały tylko dzięki arabskim tłumaczeniom. Nie zdają sobie sprawy, że alchemię, algebrę, trygonometrię, alkohol (!), lutnię i kafelki w łazienkach zawdzięczamy Arabom, nie mówiąc o rachatłukum, chałwie i sezamkach. Nie pamiętają, że pałac Alhambry, ozdobę Hiszpanii, zbudowali Maurowie i że bez nich nie byłoby flamenco. Nie słyszeli o tolerancji za kalifatu bagdadzkiego czy sułtanatu osmańskiego, o jakiej ówczesnej Europie się nie śniło. Nie wiedzą, że gdy krzyżowcy zdobyli Jerozolimę, wyrżnęli wszystkich Arabów i Żydów, brodząc w ich krwi, ani że gdy 188 lat później Saladyn, władca Egiptu i Syrii, ją odbił, nie pozwolił mścić się na ludności chrześcijańskiej i na drugi dzień po zdobyciu Jerozolimy we wszystkich kościołach normalnie odprawiano msze. Nie słyszeli również o tym, że w średniowiecznej Kordobie muzułmanie, chrześcijanie i żydzi wspólnie studiowali teologię i toczyli dysputy o naturze Boga. Oczywiście cywilizacja islamu obecnie nie jest tym, czym była kiedyś, ale czy cywilizacja zachodnia jest tym, czym była kiedyś? Czy jest to jeszcze cywilizacja chrześcijańska? Kilka lat temu Jan Paweł II nazwał tę najbardziej materialistyczną ze wszystkich cywilizacji cywilizacją śmierci. Dialog jest jedynym wyjściem Żyjemy w świecie wielokulturowym i nie mamy innego wyjścia jak dialog - nie poprowadzą go ludzie z bronią w ręku. Łatwo jest rozpocząć tę wojnę, ale jak ją zakończyć? Ile ludzi będzie musiało zginąć, by politycy zdali sobie sprawę, że nikt tej wojny wygrać nie może. Terroryści mogą być pokonani tylko we współpracy z krajami islamu, których autorytety religijne winny potępić terroryzm jako sprzeczny z nauką Mahometa. Na szczęście rząd Stanów Zjednoczonych tę prawdę zrozumiał i nie dał się sprowokować do odwetu na oślep. Popełniono jednak kilka poważnych błędów. Prezydent Bush w pierwszej reakcji na zbrodniczy atak zapowiedział "krucjatę". Później nigdy już tego słowa nie użył. Jednak prezydent wciąż twierdzi, że Bóg jest po jego stronie - podobnie jak strona przeciwna. I podobnie jak strona przeciwna uważa, że obecna wojna to zmagania dobra ze złem. Jest to iście manichejska wizja. Gafę strzelił także prymas Polski, przywołując w swym kazaniu postać Jana III Sobieskiego. Winien był raczej przywołać postać Pawła VI, inicjatora dialogu z islamem, lub obecnego papieża, który, odwiedzając meczety, dialog ten pogłębia. Prof. Zdzisław Krasnodębski we wspomnianym artykule pochwala bezrefleksyjny charakter kultury amerykańskiej, wynosząc amerykańską "sprężystość ducha i zdolność do stawiania na swoim". Cytuje nawet Conrada, który miał napisać, że "zwyczaj głębokich rozmyślań jest najszkodliwszy ze wszystkich zwyczajów wytworzonych przez cywilizowanego człowieka". Absolutnie się nie zgadzam. To na skutek nieobecności głębokich rozmyślań i głębokich pytań o wielokulturową naturę świata Ameryka narzuca swoją cywilizację tym, którzy sobie tego nie życzą, jednocześnie szkoląc (w przeszłości) bin Ladena. Amerykańskie media od lat kultywują dwa negatywne stereotypy Arabów i muzułmanów: albo są to terroryści, albo naftowi multimilionerzy. Nie ma żadnych pozytywnych postaci ze świata islamu poza Aladynem i Sindbadem Żeglarzem. Rząd amerykański dopiero zaczyna stawiać sobie pytania o sens swej polityki bliskowschodniej i polityki wobec świata arabskiego, szczególnie Palestyńczyków. Mam nadzieję, że w rezultacie tych pytań i rozmyślań będzie działać roztropnie, a nie tylko tak, by zademonstrować światu swą siłę. Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka. Wówczas będziemy musieli pożegnać się z marzeniem o społeczeństwie otwartym i zaczniemy żyć w społeczeństwach fortec, zdominowanych przez plemienną mentalność oblężonych twierdz. Gdyby ktoś mnie zapytał, po której stronie konfliktu stoi Bóg, odparłbym, że po stronie niewinnych ofiar z obu stron. Po ataku na World Trade Center na chodniku przed nowojorskim Centrum Kultury Islamskiej ktoś namalował maksymę Gandhiego: "Oko za oko sprawia, że cały świat jest ślepy". Autor jest poetą, krytykiem i tłumaczem.
Celem działań bin Ladena jest obalenie dynastii saudyjskiej za dopuszczenie niewiernych do sanktuariów w Mekce i Medynie, wyrzucenie z Arabii Saudyjskiej amerykańskich i brytyjskich żołnierzy oraz wyzwolenie Jerozolimy. Bin Laden, atakując Nowy Jork, zaatakował nie tylko centrum Ameryki, okupującej najświętsze miejsca islamu, lecz również największe skupisko Żydów na świecie, którzy z kolei, jego zdaniem, okupują Jerozolimę.Potężny konflikt, którego jesteśmy świadkami, to starcie ideologiczne i starcie interesów. Do takiego zderzenia prą jednak nie tylko paranoicy w rodzaju bin Ladena i jego zwolenników, lecz również premier Włoch Silvio Berlusconi, głoszący niższość cywilizacji islamu. Terroryści mogą być pokonani tylko we współpracy z krajami islamu, których autorytety religijne winny potępić terroryzm jako sprzeczny z nauką Mahometa. Na szczęście rząd Stanów Zjednoczonych tę prawdę zrozumiał i nie dał się sprowokować do odwetu na oślep.
Bezrobotnych w Polsce wszyscy mają w nosie i używają ich tylko instrumentalnie Wilki, owce i politycy RYS. ANDRZEJ LICHOTA MACIEJ RYBIŃSKI Zacznijmy od bajeczki. Za górami, za lasami, złe wilki, udoskonalając swoje metody działania, pożarły wszystkie owce. Wśród psów pasterskich wystąpiło natychmiast powszechne bezrobocie i niewielkim dla nich pocieszeniem było to, że złym wilkom działo się jeszcze gorzej. Nie miały kogo pożerać i zdechły z głodu. Ale mogło też być odwrotnie. Psy pasterskie, świetnie wyszkolone i czujne, zagryzły wszystkie wilki podkradające się do stada. Zabrakło wilków, zabrakło niebezpieczeństwa, psy pasterskie poszły na bezrobocie. Wynika z tego, że umiar ze strony zarówno wilków, jak i psów pasterskich jest warunkiem ich zatrudnienia. Jest to wcale nie bajeczny opis wzajemnych stosunków między pracodawcą a pracownikiem, a precyzyjniej - pracodawcą i reprezentującymi pracowników związkami zawodowymi. Związki muszą uważać, żeby nie zagryźć pracodawców, pracodawcy nie mogą zagłodzić pracowników. Niewczesny alarm Ale taka jasna sytuacja w naszej, polskiej bajce nie występuje. Mamy jeszcze polityków, którzy ocknęli się przed wyborami i uderzyli na alarm, zapowiadając, że będą walczyć z bezrobociem. Więcej, mamy dwa ugrupowania polityczne, których istotną częścią są wielkie organizacje związkowe - "Solidarność" i OPZZ. Co gorsza, nasi politycy, sposobiący się do walki z bezrobociem, są nie tylko zakładnikami syndykalistycznego sposobu myślenia, ale także populistami i amatorskimi samoukami w ekonomii. Z przerażeniem myślę, że jeśli po wyborach niektóre pomysły prezentowane dziś podczas kampanii wyborczej zostaną zrealizowane, to nie tylko wzrośnie bezrobocie, ale zrujnowana zostanie gospodarka i splądrowany budżet państwa. Pomysły na zwalczanie bezrobocia, jakie nam do tej pory zaprezentowano, są mało konkretne, nieprzekonujące, wprost naiwne. Wygląda na to, że głównym narzędziem walki z bezrobociem i podnoszenia zatrudnienia jest wola polityczna. Dobre chęci kandydatów do władzy. Jakieś sojusze, porozumienia, konferencje i sympozja. Krótko mówiąc, obrady i bankiety. Dyskursywny sposób na bezrobocie, to znaczy zagadywanie problemu, jest jeszcze stosunkowo najmniej szkodliwy. Gorzej, kiedy politycy, nagadawszy się już do syta, po wyjściu z sali obrad wezmą się za manipulowanie, grzebanie przy gospodarce. Za wprowadzanie do niej elementów sterowania pozarynkowego. Wobec takiej perspektywy poczciwie prezentuje się pomysł Unii Pracy powołania centralnego urzędu do walki z bezrobociem. Taki urząd, oczywiście, nie zwalczy bezrobocia, ale poprawi nieco sytuację na rynku pracy, zatrudniając kilkuset, a może kilka tysięcy urzędników. Na budżet tego urzędu będą się jednak musieli złożyć podatnicy mający pracę i niewykluczone, że część z nich pójdzie na bruk w związku ze wzrostem kosztów pracy. I bilans może wyjść na zero albo nawet być ujemny. Niemiecka kopia Patrząc na Polskę dzisiejszą można dojść do wniosku, że jesteśmy narodem zaślepionych germanofili. Mamy systemy świadczeń społecznych i sposoby ich finansowania skopiowane z niemieckich, a teraz, mając bezrobocie wyższe wprawdzie niż w Niemczech zachodnich, ale niższe niż w dawnej NRD, zamierzamy - sądząc z politycznych deklaracji - kopiować niemieckie wzory walki z bezrobociem, mimo że okazały się one nieskuteczne. Byłem naocznym świadkiem, a poniekąd i uczestnikiem - biorąc udział w rozmaitych konferencjach - walki z bezrobociem w zjednoczonych Niemczech. Jest to bardzo pouczająca historia, gdyby oczywiście nasi politycy byli nie tylko skłonni, ale też i zdolni, aby się uczyć. Pierwszy sposób, czyli ukrywanie Otóż pierwszym sposobem na walkę z bezrobociem jest jego ukrywanie. Wypróbowane środki to praca w skróconym wymiarze godzin, przejściowy stan spoczynku (tzw. Warteschleife) w przypadku urzędników, a przede wszystkim kursy zawodowe dla bezrobotnych. Wszystkie te kategorie nie są uwzględniane w statystykach bezrobocia, dzięki czemu bezrobocie na papierze różni się od rzeczywistego o około 3 miliony osób. Oczywiście, utrzymanie takiej armii ludzi kosztuje, dlatego zwiększa się składkę ubezpieczenia socjalnego, co powoduje podrożenie kosztów pracy, a w efekcie spadek zatrudnienia. Od początku akcji zwalczania bezrobocia w zjednoczonych Niemczech, to znaczy od roku 1991, fronty przebiegały następująco: eksperci ekonomiczni Bundesbanku uważali, że winę za wysokie bezrobocie ponoszą zbyt wysokie koszty pracy; pracodawcy domagali się przedłużenia czasu pracy, aby poprawić koniunkturę, co umożliwiłoby tworzenie nowych stanowisk; związki zawodowe natomiast żądały skrócenia czasu pracy i zwiększenia wydatków budżetowych na kursy dokształceniowe dla bezrobotnych. W 1995 roku związki zawodowe zaproponowały powołanie sojuszu dla pracy - porozumienia związków, pracodawców i rządu dla zmniejszenia bezrobocia. Związki za ograniczenie żądań płacowych domagały się gwarancji tworzenia nowych miejsc pracy. Sojusz upadł, zanim jeszcze naprawdę powstał. Rok później nowo powołany Instytut Rynku Pracy i Badań Zawodowych przedstawił plan zmniejszenia do roku 2000 bezrobocia o połowę - to znaczy z 4,7 do 2,3 milionów osób. Podstawowe założenia tego planu to likwidacja nadgodzin, ograniczenie podwyżek płac do poziomu inflacji, znaczne zmniejszenie wysokości składek socjalnych i podatków, zwiększenie inwestycji publicznych kosztem subwencji dla gospodarki prywatnej. Zamiast tego rząd przyjął w 1998 roku Narodowy Plan Zatrudnienia, którego najważniejszym punktem był apel do gmin o stworzenie 100 tysięcy miejsc pracy dla osób pobierających zasiłki socjalne. W tym czasie jeden bezrobotny kosztował budżet 40 300 marek, a jeden zatrudniony z każdych zarobionych stu marek otrzymywał tylko 64,60, zaś jego 100 marek kosztowało pracodawcę 125,10 marki. Niemiecki robotnik pracował najkrócej na świecie - 1573 godziny. A równocześnie Niemcy przepracowali 1 miliard 830 milionów nadgodzin - to znaczy wykonali pracę, dla której należałoby zatrudnić 1200 tysięcy osób. W tym samym roku rząd, tym razem czerwono-zielony, odnowił inicjatywę sojuszu dla pracy. Po rocznych debatach rząd, związki i pracodawcy uzgodnili stworzenie dodatkowych 10 tysięcy miejsc dla uczniów w zakładach pracy. Był to jedyny punkt, w którym osiągnięto porozumienie. Dziesięcioletnia walka z bezrobociem przyniosła w całych Niemczech wzrost liczby bezrobotnych z 2,7 do 4,28 miliona osób. W Niemczech zachodnich bez pracy jest 9 proc., w Niemczech wschodnich 18 proc. ludzi w wieku produkcyjnym. I to pomimo wpakowania w tym okresie w dawną NRD niewyobrażalnej sumy 2 bilionów marek. Ucieczka kapitału Skuteczna walka z bezrobociem rozbija się o fundamentalną różnicę poglądów między związkami zawodowymi i pracodawcami. Pracodawcy coraz częściej przenoszący produkcję do krajów bardziej życzliwych dla przedsiębiorców - a nie miejmy złudzeń, że chodzi o Polskę, znacznie lepsze warunki stworzyły choćby Belgia i Austria - uważają, że rozwój gospodarczy, a więc i tworzenie miejsc pracy hamuje wysoki poziom podatków i składek socjalnych, a także rozrost biurokracji i nadmiar przepisów. Związki natomiast są zdania, że istniejące do wykonania w Niemczech pensum pracy należy podzielić na większą liczbę osób i w związku z tym dla zmniejszenia bezrobocia wystarczy dalej skracać czas pracy, zakazując równocześnie pracy w nadgodzinach. Niemiec na zachodzie pracuje przeciętnie 35 godzin tygodniowo, na wschodzie 39, ale to są dobrowolnie zawarte umowy taryfowe związków zawodowych z pracodawcami. Ustawowy czas pracy to nadal 48 godzin. W Polsce skrócono czas pracy do 40 godzin sejmową ustawą i zapowiada się dalsze jego skracanie w ten sam sposób. Biedny kraj na dorobku, potrzebujący zagranicznych inwestycji, nałożył sobie sam absurdalne ograniczenie ustawowe w imię ideologii. Bo przecież realizacja postulatów gdańskich z 1980 roku to dziś już czysta ideologia, niemająca nic wspólnego z realiami gospodarczymi. W Niemczech problemem jest to, że bezrobotni, mimo iż wszyscy o nich mówią z troską, nie są przez nikogo reprezentowani. Bezrobotni nie płacą składek związkowych i nie wybierają władz związku, ich interesy muszą więc ustępować przed interesami zatrudnionych i zorganizowanych. U nas jest trochę inaczej - nasze związki zawodowe nie zajmują się tak naprawdę ani interesami pracowników, ani bezrobotnych, tylko polityką. Obie wielkie organizacje są skrajnie upolitycznione, więc nie mogą prowadzić żadnego dialogu z pracodawcami. Tam, gdzie akcje związkowe mogłyby przynieść jakieś pożytki pracobiorcom, ale jako nie skierowane przeciw aktualnemu rządowi, nie miałyby wartości propagandowej - nie są w ogóle organizowane. Bezrobotnych w Polsce wszyscy mają dokładnie w nosie i używają ich tylko instrumentalnie - jako alibi politycznego albo jako maczugi do walenia po głowach politycznych przeciwników. A struktura bezrobocia jest u nas zupełnie podobna do wschodnioniemieckiej - mamy gigantyczną armię ludzi nieprzystosowanych pod żadnym względem do wykonywania jakiejkolwiek pracy w cywilizacyjnych i ustrojowych warunkach współczesności. Ani żadne akcje, ani deklaracje nie pomogą i bezrobocie raczej wzrośnie niż spadnie. Chyba że wrócimy pod rządami SLD i UP do zasad PRL i będziemy ukrywać bezrobocie nie tyle w statystykach, ile w fikcyjnym zatrudnieniu na państwowym. W sprawie zatrudnienia wilki powinny się porozumieć bezpośrednio z psami pasterskimi i szukać kompromisu. To jest jedyna droga. Trzeba tylko trzymać z daleka od takiego dialogu polityków. -
Zacznijmy od bajeczki. złe wilki, udoskonalając swoje metody działania, pożarły wszystkie owce. Wśród psów pasterskich wystąpiło natychmiast powszechne bezrobocie. Ale mogło też być odwrotnie. Psy pasterskie, świetnie wyszkolone i czujne, zagryzły wszystkie wilki podkradające się do stada. Zabrakło wilków, zabrakło niebezpieczeństwa, psy pasterskie poszły na bezrobocie. Jest to wcale nie bajeczny opis wzajemnych stosunków między pracodawcą a pracownikiem, a precyzyjniej - pracodawcą i reprezentującymi pracowników związkami zawodowymi.
Współczesny polski patriotyzm musi wypracować wizję naszej wspólnej przyszłości Naród - ostatni węzeł RYS. MARTA IGNERSKA JAROSŁAW GOWIN Dyskusja o patriotyzmie, jaka toczy się na łamach prasy, przypomina nam, że demokracji i kapitalizmu nie da się zbudować bez rozstrzygnięcia, na jakich wartościach chcemy je oprzeć. Przez poprzednią dekadę wznosiliśmy "polski dom" jak popadło, tu jakąś ścianę, tam kawałek dachu... Cud, że się nie zawalił. Pora jednak najwyższa, by wrócić do fundamentów. W znakomitym artykule "Patriotyzm - kłopotliwe zobowiązanie" ("Rz", 18.12.2000) Marek Cichocki wylicza najważniejsze powody, dla których polska demokracja potrzebuje - jako swego spoiwa - symboliki i wartości patriotycznych. Wolność wymaga ofiary - pisze publicysta Warszawskiego Klubu Krytyki Politycznej - a patriotyzm stwarza solidarność pokoleń: tych, które dla Polski poświęcały się w przeszłości, tego, które słowu "ojczyzna" nadaje treść obecnie, i tych, które robić to będą w przyszłości. Po drugie, patriotyzm to tkanka solidarności społecznej, chroniącej nas przed obojętnością na los tych, z których wolnorynkowa konkurencja (często zresztą zdeformowana przez korupcję, niesprawiedliwe interwencje państwa na rzecz interesów silniejszych grup zawodowych itp.) czyni "ludzi zbytecznych". Po trzecie wreszcie, jak podkreśla Cichocki, trwałość porządku demokratycznego zależy od poczucia odpowiedzialności za wspólnotę polityczną ze strony obywateli, patriotyzm zaś to najsilniejsza pobudka do takiego zaangażowania. Liberalna schizofrenia Artykuł Cichockiego powstał jako reakcja na spór, który wywołała wystawa "Bohaterowie naszej wolności". Billboardy ze zdjęciami na ogół nieznanych opinii publicznej uczestników polskich zmagań o niepodległość spotkały się z zaskakująco ostrą reprymendą ze strony liberalnych publicystów. Posunięto się aż do absurdalnego zarzutu o propagowanie ducha militaryzmu... Jak wytłumaczyć ten liberalny odruch niechęci przeciw propagowaniu wartości patriotycznych? Nie jest przecież tak, że liberalizm kłóci się z przywiązaniem do ojczyzny ani że polscy liberałowie są mało oddanymi patriotami - każdy, kto pamięta ostatnie dziesięciolecia PRL, wie przecież, że w ich gronie nie brakuje równie wielkich bohaterów polskiej wolności, jak ci, których twarze zobaczyliśmy na plakatach. W argumentach krytyków wystawy jest zresztą sporo racji (zgódźmy się jednak, że całkowicie banalnej): w czasach pokojowych na plan pierwszy codziennego życia wysuwają się wartości tworzące "patriotyczne minimum": rzetelność zawodowa, wiarygodność, uczciwość, umiar itd. Dlaczego wszakże te "cnoty drugorzędne" mielibyśmy przeciwstawiać gotowości do poświęcenia życia dla ojczyzny? W rzeczywistości znaczna część liberalnych publicystów popadła w rodzaj intelektualnej schizofrenii. O solidarności pokoleń słyszymy, gdy mowa jest - jak ostatnio, przy okazji odkrycia wstrząsającej zbrodni w Jedwabnem - o polskim antysemityzmie. Dlaczego jednak mamy poczuwać się do winy za antysemityzm naszych dziadków, a nie powinniśmy oddawać czci bohaterom tamtego pokolenia i czerpać zbiorowej dumy z ich heroizmu? Dlaczego w przypadku antysemityzmu wolno mówić o zbiorowej odpowiedzialności Polaków, podczas gdy wspominanie o odpowiedzialności za komunizm, jaka spada na członków aparatu PZPR-owskiego, sprowadza zarzuty o polityczne oszołomstwo i "antykomunizm z bolszewicką twarzą"? Stosując podwójne miary w ocenie przeszłości, nie uporamy się z jej ciemnymi kartami, a zagubimy to, co cenne. Prawda o tym, co uczyniono w Jedwabnem powinna ujrzeć światło dzienne przede wszystkim dlatego, że winni to jesteśmy ofiarom i narodowi żydowskiemu; ale powinna też stać się częścią narodowej samoświadomości Polaków z tych samych powodów, dla których pamiętać mamy o legionistach Piłsudskiego czy żołnierzach AK. W jednym i w drugim przypadku domaga się tego nasz patriotyzm. Mamy też obowiązek przekazać dziedzictwo przeszłości następnym pokoleniom: pamięć o bohaterach jako zobowiązania, pamięć o polskich zbrodniach jako przestrogę. Patriotyczna anemia Polski patriotyzm jest dzisiaj w kiepskim stanie. Po 1989 r. można było sądzić, że największy od stuleci (zapewne największy w całej naszej historii) zbiorowy sukces Polaków: pokojowe zwycięstwo nad komunizmem i udana rekonstrukcja instytucji demokratycznych oraz wolnego rynku wyzwoli w nas uzasadnione poczucie narodowej dumy. Tymczasem życie społeczne i polityczne ogarnęła patriotyczna anemia. Projekt transformacji, pomyślany na początku jako wielkie dzieło na rzecz ojczyzny (plan Balcerowicza był - na dużą skalę - odpowiednikiem przedwojennej budowy Gdyni, a starania o wejście do NATO i UE działaniem na rzecz wywrócenia układu geopolitycznego, który trzymał Polskę w kleszczach przez 200 lat), szybko uwiązł w drobnych zabiegach technokratów; z kolei ciężary codziennej egzystencji i rozczarowanie egoizmem klasy politycznej pozbawiły miliony zwykłych obywateli radości z odzyskania wolności. Patriotyzm stał się pojęciem niemodnym, a nawet wstydliwym. Takie czasy, że nawet własnym dzieciom głupio przypominać o obowiązku miłości do ojczyzny, cóż dopiero mówić o tym publicznie Iluzją albo nadużyciem byłoby przeciwstawianie "patriotycznych mas" "kosmopolitycznym elitom". Wielu zwykłych ludzi zawsze zawstydzać będzie intelektualistów siłą swych "nawyków serca", ale przeciętny robotnik czy chłop wykazują dzisiaj o wiele większą niż przeciętny inteligent obojętność na hasła patriotyczne; tym bardziej że "nowa Polska" kojarzy mu się z utratą poczucia prestiżu jego grupy społecznej, a nierzadko z degradacją materialną. Dla ilu Polaków Polska jest naprawdę wartością? Przecież nawet w wyborach 4 czerwca 1989 roku wzięło udział tylko 69 proc. społeczeństwa, z czego 1/3 głosowała na komunistów Czy polskie przywiązanie do patriotyzmu nie jest mitem? Czy w rzeczywistości nie jesteśmy Polakami o wiele mniej niż Francuzi są Francuzami lub Niemcy Niemcami? Złowrogi cień Nieufność części elit opiniotwórczych do retoryki patriotycznej pogłębia tę anemię. Za nieufnością tą kryje się pewien lęk. W przeświadczeniu współczesnych intelektualistów za patriotyzmem jak cień podąża to, co w ich oczach jest największym zagrożeniem społecznym: nacjonalizm. Jest rzeczą charakterystyczną, że w swej obronie patriotyzmu Marek Cichocki wystrzega się słowa naród - zapewne w nadziei, że w ten sposób zneutralizuje ataki ze strony środowisk antynacjonalistycznych. Za rozdzieleniem patriotyzmu i nacjonalizmu przemawiają zresztą poważne racje. Patriotyzm odnosi się przede wszystkim do kraju, do wspólnoty państwowo-terytorialnej. Istnieją rozmaite kręgi patriotyzmu: od lokalnego (małe ojczyzny) do ponadpaństwowego (taki charakter ma rodząca się na naszych oczach świadomość europejska). Można wskazać przykład patriotyzmu, który w ogóle obywa się bez identyfikacji narodowej - taki rodzaj przywiązania żywiło do XIX-wiecznego cesarstwa Habsburgów wielu przedstawicieli różnych narodów: Słoweńców, Węgrów, Żydów, Ukraińców czy Polaków. A jednak wszelkie próby rozdzielenia kwestii patriotyzmu od kwestii narodu byłyby w dzisiejszej Polsce zabiegiem pozornym. Odkąd staliśmy się krajem praktycznie jednonarodowym (co nie znaczy, że jednoetnicznym: naród to nie wspólnota krwi, lecz kultury i historii), niepodobna głosić pochwały patriotyzmu bez rehabilitacji pojęcia narodu i - weźmy byka za rogi - nacjonalizmu. Wieloznaczność nacjonalizmu Nieufność do nacjonalizmu nie może dziwić. Historia XIX i XX wieku nieraz pokazywała, jak krótka może być droga od przywiązania do rodzimych krajobrazów czy własnego języka do zbiorowych mogił. Przestrogą jest pod tym względem także to, co przydarzyło się z polską pamięcią o czasach komunizmu: skoro doświadczenie PRL tak szybko uległo zbiorowemu zapomnieniu, to dlaczego podobny los nie może spotkać lekcji, którą powinniśmy wyciągnąć ze zbrodni narodowego socjalizmu czy ludobójstwa na Bałkanach? Jak cienka granica dzieli przywiązanie do własnego narodu od szowinistycznych obsesji pokazują choćby dzisiejsi polscy antysemici, już nie tylko "broniący" krzyży w Oświęcimiu, ale i wymachujący legitymacjami poselskimi w galeriach sztuki A jednak granica taka istnieje. Mimo wszelkich ekscesów nacjonalizmu nie powinniśmy rezygnować z szukania takich jego form, które nie niosą w sobie nienawiści do sąsiadów. Nie powinniśmy, bo - po pierwsze - ceną za to okazuje się rezygnacja z takich wartości jak patriotyzm; po drugie zaś - nacjonalizm jest i długo będzie sztandarem, pod którym w chwilach trudnych zbierać się będą wszyscy zaniepokojeni o los Polski. Jeżeli monopol na wartości narodowe pozostawimy skinheadom, "Myśli Polskiej" i posłowi Tomczakowi, to skutki tego rzeczywiście mogą okazać się opłakane. W polskiej kulturze istnieje wiele tradycji, z których czerpać można inspiracje w poszukiwaniu nowoczesnego nacjonalizmu. Nie straciło przecież siły oddziaływania dziedzictwo jagiellońskie (choć dzisiaj nie tylko godzić, ale i cieszyć się winniśmy z samoistności Litwy). Nie straciła racji bytu romantyczna wizja narodu. Na przecięciu tradycji jagiellońskiej i romantycznej sytuuje się myślenie o narodzie Jana Pawła II, który wtopił je w uniwersalistyczne przesłanie chrześcijaństwa. W podobnym kierunku szły filozoficzne rozważania ks. Tischnera. O potrzebie szukania "liberalnego nacjonalizmu" pisali w ostatnich latach Jerzy Szacki i Andrzej Walicki - czołowi przedstawiciele polskiej myśli liberalnej. Naród jako zadanie Potoczne rozumienie narodu czy patriotyzmu kładzie nacisk na przywiązanie do przeszłości. Marek Cichocki, podkreślając związek patriotyzmu z postawami ofiary, poświęcenia, służby, solidarności czy troski o dobro wspólne, przenikliwie pokazał, że chodzi tu o sprawę, od której zależy przede wszystkim przyszłość Polski. Jak pisał Renan, naród to "codzienny plebiscyt"; o sile więzi narodowych stanowi nie tylko tradycja, ale i wielkość zadań, które patriotyzm rysuje przed obywatelami. Współczesny polski patriotyzm musi przede wszystkim wypracować wizję naszej wspólnej narodowej przyszłości, pokazać zadania, którym mamy zbiorowo sprostać. Nie ulega wątpliwości, że przyszłość naszego kraju wiąże się ze zjednoczoną Europą. Pilnym zadaniem jest dzisiaj budowa nowego kręgu patriotyzmu - patriotyzmu europejskiego. Ale bez patriotyzmu narodowego byłby on jak skorupa - pusty i kruchy. Dwa porządki Organizatorzy wystawy "Bohaterowie naszej wolności" przypomnieli - co jest ich wielką zasługą i świadectwem odwagi myślenia "pod prąd" - o związku patriotyzmu z heroizmem, poświęceniem, służbą. Naród to być może wartość najwyższa, ale w porządku historycznym. Poza planem wartości historycznych istnieje jednak sfera wartości absolutnych. Patriotyzm doprowadza nas do granic tej sfery, dalej jednak przewodnikami stają się religia, moralność, filozofia i sztuka. Tych dwu porządków nie należy przeciwstawiać, ale też nie należy ich mylić, i to nie tylko dlatego, że zwyrodniały nacjonalizm żywi się zapachem krwi. Broniąc wartości narodu, pamiętajmy, co na jego temat pisał Zbigniew Herbert: "ten okrwawiony węzeł/ jest ostatnim/ który/ wyzwalający się/ potarga". Autor jest redaktorem naczelnym miesięcznika "Znak".
Dyskusja o patriotyzmie, jaka toczy się na łamach prasy, przypomina nam, że demokracji i kapitalizmu nie da się zbudować bez rozstrzygnięcia, na jakich wartościach chcemy je oprzeć. W znakomitym artykule "Patriotyzm - kłopotliwe zobowiązanie" Marek Cichocki wylicza powody, dla których polska demokracja potrzebuje wartości patriotycznych. Artykuł Cichockiego powstał jako reakcja na spór, który wywołała wystawa "Bohaterowie naszej wolności". Billboardy ze zdjęciami uczestników polskich zmagań o niepodległość spotkały się z ostrą reprymendą ze strony liberalnych publicystów.
WIEK FUTBOLU Pele nienawidził urugwajskich strzelców goli i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii Skrzydłowy, bramkarz i łącznik Być może najlepsza jedenastka w historii - mistrzowski zespół Brazylii z 1970 roku. Od lewej - stoją: Carlos Alberto Torres, Felix, Wilson Piazza, Brito, Clodoaldo, Everaldo i specjalista przygotowania fizycznego Admildo Chirol; klęczą: Mario Americo (masażysta), Jairzinho, Gerson, Tostao, Pele, Rivelino i K.O. Jack (masażysta). FOT. BRAZYLIJSKA FEDERACJA FUTBOLOWA STEFAN SZCZEPŁEK Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy piłki nożnej, gdyby nie dwa fakty z lat dwudziestych - dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii piłkarzy kolorowych oraz zmiana przepisu o spalonym, umożliwiająca rozwój taktyki. Bez tego nie byłoby wielkich piłkarzy i trenerów, a futbol bez gwiazd nigdy nie stałby się fascynującym zjawiskiem. Wszystko, co nastąpiło później, stanowiło jedynie konsekwencję tych faktów i zmian dokonujących się w świecie nie mającym ze sportem wiele wspólnego. Brazylijska segregacja Brazylia, uchodząca słusznie za największą pod względem potencjału futbolową potęgę świata, czerpała początkowo z tych samych wzorów co inni. Piłki nożnej uczyli tam na przełomie wieków angielscy marynarze i robotnicy. Grało się więc jak w Anglii - szybko, twardo i nieskomplikowanie. Innych szkół w świecie nie było. Zdarzali się jednak fenomenalni piłkarze, jak choćby syn niemieckiego osadnika i brazylijskiej Mulatki, Arthur Friedenreich. Był on pierwszym piłkarzem w historii (i prawdopodobnie jednym z trzech, obok Czecha Josefa Bicana i Pelego), który strzelił tysiąc bramek. Wyliczono mu ich 1329, co zresztą nie wystarczyło, aby znaleźć się w angielskiej encyklopedii piłkarskiej Guinnessa. Przypadek Friedenreicha, choć pochodzi z początków wieku, wiele mówi o zwyczajach panujących w sporcie do dziś i o odstępstwach od przyjętych reguł, jeśli miałoby to przybliżyć zwycięstwo. Cel uświęca środki. Do początku lat dwudziestych kolorowi mieszkańcy Brazylii (a więc absolutna większość) nie mieli prawa gry w piłkę z białymi. Sport ten uchodził za elitarny. Skoro w Anglii w lidze nie grali Murzyni, w Brazylii zwyczaj ten przejęto, rozszerzając go na Mulatów, Metysów oraz Indian. Pojawił się jednak Friedenreich, który z jakichś powodów zagrał przeciwko najlepszym białym i wykazał nad nimi wyższość. Szkoda było rezygnować z kogoś takiego. Ci, którzy stworzyli rasistowskie prawo, teraz szukali sposobów na jego ominięcie. Znaleziono dwa. Po pierwsze - Friedenreicha broniło dobre niemieckie nazwisko. Ponieważ jednak zupełnie nie pasowało ono do śniadej skóry, piłkarz zmuszony był przed każdym publicznym występem i meczem nacierać sobie twarz białym ryżowym pudrem. I od tej pory było wszystko w porządku. Charakteryzacja uspokoiła sumienia rasistów. Głupie pytanie Przełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro postanowił sprzeciwić się tym zasadom i przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Wygrywał przez dwa kolejne lata, co spowodowało rewolucję. W jej wyniku pękły wszystkie bariery i zakazy. Słynny Leonidas, strzelający gole Polakom podczas mistrzostw świata we Francji, w roku 1938, należał do pierwszego pokolenia "wyzwolonych" kolorowych Brazylijczyków. Cała druga połowa wieku, od legendarnych mistrzostw świata na Maracanie w roku 1950, należy do Brazylii, a w jej składach trudno znaleźć białych. Problem ten, dziś niezrozumiały, jeszcze do niedawna dotyczył także Anglii. Kiedy w roku 1966 jej reprezentacja zdobywała tytuł mistrza świata, w angielskiej lidze nie było jeszcze ani jednego Murzyna! Pierwszy, Clyde Best, pojawił się tam dopiero trzy lata później. Drugi, Ade Coker, po następnych dwóch latach. Obydwaj zresztą urodzili się w brytyjskich koloniach - na Bermudach i w Nigerii. Dopiero w roku 1978 Viv Anderson z Nottingham jako pierwszy Murzyn zagrał w reprezentacji Anglii. Lawina ruszyła. Czy może istnieć futbol bez kolorowych? Głupie pytanie. Bez Pelego, Eusebio, Rijkaarda, Gullita, Romario, Ronaldo...? Pomysły Chapmana Na Highbury, stadionie Arsenalu, znajduje się popiersie Herberta Chapmana. Inżyniera górnika, który w roku 1903 jako całkiem przeciętny gracz został sprzedany z Northampton do Notts County za 300 (słownie trzysta) funtów. I nie jako piłkarz zdobył sławę. Był najsłynniejszym angielskim trenerem przed wojną. Z drużynami Huddersfield i Arsenal wywalczył czterokrotnie tytuł mistrza Anglii. Zmarł na posterunku, w biurze na stadionie Highbury. Ciągle czegoś szukał i eksperymentował. Jako pierwszy na świecie używał białej piłki i butów z gumowymi kołkami, co rozwinął dopiero dwadzieścia lat później Adolf Dassler, czyli firma Adidas. Za czasów Chapmana Arsenal jako pierwszy klub grał przy świetle elektrycznym. To jednak tylko interesujące ciekawostki. Nie z ich powodu Chapman przeszedł do historii futbolu. W roku 1925 International Board zmienił przepis o spalonym w części mówiącej o liczbie zawodników mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej. Dotychczas było to trzech zawodników, od tej pory dwóch, i przepis ten wciąż obowiązuje. Można więc przyjąć, że w roku 1925 narodziła się piłka nożna w jej obecnym kształcie. Decyduje taktyka Stary przepis powodował, że napastnicy musieli się cofać aż do linii środkowej. Zdobycie gola było utrudnione, ponieważ większość kombinacyjnych ataków kończyła się spalonym, a przebojowi szybcy napastnicy nie dawali sobie rady w pojedynkach z obrońcami. Padało mało bramek. Z nowego przepisu pierwszy skorzystał Herbert Chapman, który zmienił tradycyjne ustawienie drużyny. Do tej pory, przez ponad czterdzieści lat, obowiązywał system klasyczny - dwóch obrońców, trzech pomocników i pięciu napastników w jednej linii. Chapman wycofał środkowego pomocnika do obrony, która od tej pory składała się z trzech graczy. Zmienił też ustawienie ataku, wycofując w głąb pola dwóch łączników. Tak powstał system WM, biorący nazwę od wyimaginowanej linii. Gdyby przeciągnąć ją między poszczególnymi zawodnikami napadu, da nam literę W, a pomocy i obrony - M. To była rewolucja. O ile dotychczas futbol różnił się jedynie stylami gry, charakterystycznymi dla poszczególnych krajów lub regionów świata, o tyle od tej pory o wyniku zaczęła decydować taktyka. Dzięki WM Arsenal, nawet po śmierci Chapmana, przez kilka przedwojennych lat nie miał równych w Anglii. Cały świat przyjął ten system jako najbardziej klasyczny w dziejach futbolu. W niektórych krajach obowiązywał on przez ponad trzydzieści lat. W Polsce jeszcze w latach sześćdziesiątych. Dopiero Legia jako pierwsza zaczęła stosować nowocześniejsze brazylijskie ustawienie 4-2-4. Kiedy Andrzej Bogucki i Maria Koterbska śpiewają o "trzech przyjaciołach z boiska - skrzydłowym, bramkarzu i łączniku" - to śpiewają o epoce systemu WM. Młodszy kolega w bawialni Największą zasługą Anglii jest "poczęcie" nowoczesnego futbolu i wychowanie go do pełnoletności. Kiedy już dorósł i stał się samodzielny, matka nie była mu potrzebna. Popadł z nią nawet w ostry konflikt, ponieważ chciała go wychowywać jak za czasów królowej Wiktorii i króla Jerzego. Trzymała długo w zamkniętym domu, wmawiając, że jest najlepszy i nie musi uczyć się niczego od innych. Raz jednak wpuściła do bawialni, zwanej Wembley, nieznanego młodszego kolegę z dalekiego kraju i rozchorowała się na serce. Wśród wielu "meczów stulecia" ten z roku 1953 zasługuje wyjątkowo na to określenie. Węgrzy myśleli, że jadą do nauczycieli, a okazało się, że wiedzą więcej od nich. Wygrali 6:3 jako pierwsza w trzydziestoletniej historii Wembley drużyna z kontynentu. Anglikom nie dała do myślenia ani ta porażka, ani sporo innych, ponoszonych na kolejnych mistrzostwach świata. Nie rozumieli nowych szkół taktyki, a może nie chcieli im się poddać. Stawali się potęgą, której jedyną wartością pozostawała bogata jak nigdzie indziej przeszłość i kultywowana tradycja. Nie miało to jednak wpływu na wyniki. Legendy Wembley Anglii legendy pomagają na każdym kroku. Najpierw była to najdłuższa historia, pierwsza w świecie liga, potem powstanie Wembley i pierwszy finał FA Cup z 1923 roku. "Finał białego konia" o imieniu Billy, na którym konstabl George Scorey usuwał ludzi z boiska za bramki, bo na trybunach nie było już miejsca. Na stadionie znalazło się ponad 127 tysięcy ludzi. Następnie Chapman, Stanley Matthews, tragedia Manchesteru United na lotnisku w Monachium, po której stał się najbardziej lubianym klubem na ziemi. Stulecie The Football Association z legendarnym meczem na Wembley Anglia - Reszta Świata w 1963. Wreszcie tytuł mistrza, poprzedzony kradzieżą Pucharu Rimeta i cudownym odnalezieniem go w londyńskich krzakach przez kundla zwanego Pickles. Najbardziej kontrowersyjna bramka XX wieku w finale. Dwa lata później Puchar Mistrzów dla Manchesteru United - "Dzieci Busby'ego" z cudownie ocalonym z katastrofy Bobbym Charltonem. I dramat Anglii w ćwierćfinałowym meczu mistrzostw świata z Niemcami w Meksyku. I jeszcze coś - 1 maja 1966 roku, na trzy miesiące przed finałem mistrzostw świata, The Beatles i The Rolling Stones wystąpili wspólnie na koncercie w Wembley. Jak nie kochać tego wszystkiego? Jak się tym nie emocjonować? Po latach Anglicy zdobędą kilkakrotnie europejskie puchary, siłami Brytyjczyków i coraz liczniejszej rzeszy zawodników zagranicznych. W pierwszym składzie Chelsea, jednego z czołowych klubów Europy 1998 - 99, gra tylko jeden rodowity Anglik. Manchester United, najlepsza drużyna świata '99, ma ich niewielu. To też znak czasów. Anglia własnymi siłami nie osiąga wyników na miarę oczekiwań jej kibiców już od 34 lat. Tradycja i konserwatyzm obróciły się przeciw niej. To, co stanowiło jej siłę, stało się słabością. Ale na szalikach sprzedawanych kibicom pod jednym z najsłynniejszych stadionów świata znajduje się napis: "Wembley Stadium - Venue of Legends". I tak już pozostanie. Religia Ameryki Łacińskiej Międzynarodową Federację Piłkarską, czyli FIFA, założyli podczas majowego spotkania w Paryżu w roku 1904 sami Europejczycy. Przedstawiciele federacji krajowych Francji, Holandii, Danii, Belgii, Szwajcarii, Szwecji i reprezentującego Hiszpanię klubu FC Madrid, który od roku 1920, po dekrecie Alfonsa XIII będzie nosił królewską nazwę - Real. Anglii w tym gronie nie było, bo nie widziała potrzeby angażowania się w coś, co na terytorium Wielkiej Brytanii już funkcjonowało. Zdanie na ten temat będzie jeszcze wielokrotnie zmieniała. W gronie założycieli nie było nikogo spoza Europy, ale, paradoksalnie, to na kontynencie południowoamerykańskim futbol stworzył formy organizacyjne wcześniej niż gdziekolwiek indziej. CONMEBOL, czyli Południowoamerykańska Konfederacja Futbolu, powstała z inicjatywy Urugwaju w roku 1916 (UEFA w 1954). Pierwsze mistrzostwa Ameryki Południowej odbyły się w tym samym roku (mistrzostwa Europy w 1960). Opisywany wyżej przypadek rasizmu w Brazylii nie dotyczył innych krajów południowoamerykańskich. Dwaj najwybitniejsi gracze lat dwudziestych i początku trzydziestych byli Murzynami i reprezentowali Urugwaj. Pierwszy to Isabelino Gradin, zwany Isabel. Napastnik jednego z najsłynniejszych klubów Ameryki Południowej - Penarolu Montevideo - nie tylko strzelał bramki na zawołanie dla tej drużyny i reprezentacji. Był także mistrzem kontynentu w biegu na 200 i 400 metrów, pierwszym idolem urugwajskich kibiców, przyciągającym ich na stadiony, ponieważ kogoś takiego, kto w pełnym biegu mija z piłką przy nodze po kilku przeciwników i strzela gole, jeszcze tam nie widziano. Nigdzie zresztą nie widziano, bo i skąd. Futbol dopiero powstawał. Isabel, a po nim pierwszy uznany przez cały świat Murzyn - dwukrotny mistrz olimpijski i pierwszy mistrz świata - Urugwajczyk Jose Leandro Andrade otwierają listę gwiazd kontynentu, który dał ich futbolowi więcej niż jakikolwiek inny. Podeptany honor Brazylii Spędziłem parę tygodni w Meksyku, chodziłem tam na mecze ligowe, przeżyłem Mundial '86 i łatwiej mi wyobrazić sobie, na czym polega fenomen futbolu w Ameryce Łacińskiej. Tylko tam mogło dojść do wojny futbolowej Hondurasu z Salvadorem. Czy do mobilizacji wojsk na granicy urugwajsko-brazylijskiej, kiedy te dwa kraje grały ze sobą w roku 1970 w Meksyku, po raz pierwszy od pamiętnego finału mistrzostw świata roku 1950. Tamte mistrzostwa organizowała Brazylia. Była faworytem. Zbudowała jeden z największych stadionów na kuli ziemskiej - Maracanę - i nazwała go imieniem dziennikarza Mario Filho. W kraju, w którym piłkarzom stawia się pomniki, największą arenę poświęcono dziennikarzowi, który o tych piłkarzach mówił i pisał. W drodze do finału Brazylijczycy, zgodnie z oczekiwaniami, gromili wszystkich, utwierdzając rodaków w przeświadczeniu, że nie ma lepszych. Ponad dwieście tysięcy ludzi chciało obejrzeć na własne oczy decydujący mecz z Urugwajem. Brazylijska poczta wypuściła już znaczki z okazji zdobycia tytułu przez "canarinhos", wytwórcy pamiątek prześcigali się w produkcji gadżetów z tej samej okazji. Miliony ludzi czekały tylko na formalny drobiazg - zwycięstwo nad Urugwajem. Pele nie miał jeszcze ośmiu lat, ale już kopał szmaciankę na ulicach Bauru i podobnie jak starsi siedział w jakiejś kafejce obok radioodbiornika, słuchając głosu komentatora, któremu nie zamykały się usta. Wspominał później w swojej książce "Moje życie i piękna gra", że nienawidził urugwajskich strzelców goli, Juana Alberto Schiaffino i Alcide Ghiggii, i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii, więc jakie mogły być naturalne odczucia małego chłopca, który chciał pomścić swoją ojczyznę, chyba nawet nie wierząc, że osiem lat później zostanie mistrzem świata po raz pierwszy. I że stanie się jedynym człowiekiem na ziemi, który tytuł mistrza zdobędzie trzykrotnie. Sport daje szansę Moje skromne doświadczenia meksykańskie potwierdzają takie zachowania jak małego Pelego. Łatwiej też zrozumieć i uwierzyć w to wszystko, co o wojnie futbolowej pisze Ryszard Kapuściński. Tam, gdzie futbol jest religią, nie zawsze starcza miejsca na rozum. A jednocześnie nigdzie na świecie nie potrafią cieszyć się tak ładnie jak w Ameryce Łacińskiej. Piłka to sprawa wagi państwowej, honoru, ale i fiesta. W Ameryce Łacińskiej jak nigdzie indziej widać też drogę, jaką często przechodzą młodzi gracze, nim staną się światowymi gwiazdami. Sport daje szansę. W bogatszej Europie tak bardzo tego nie czujemy. W biedniejszej Afryce piłkarze dopiero zdobywają pozycję w hierarchii. W Brazylii, Argentynie i innych krajach chłopcy z wielodzietnych rodzin, zarabiający na życie razem ze swoimi ojcami i rodzeństwem, dochodzą dzięki futbolowi do pozycji, o jakich marzą zapatrzeni w nich mali następcy. I tak w kółko, od kilkudziesięciu lat. Pele kopał szmaciankę i czyścił bogatym buty. Jego kolejny następca, najlepszy dziś piłkarz świata Rivaldo, zbierał w morzu muszelki, które sprzedawał turystom, aby przeżyć. A już fakt, że w trosce o życie trzeba mu było usunąć wszystkie zepsute w dzieciństwie zęby, wydaje się w przypadku takiego sportowca nieprawdopodobny. Dziś Rivaldo gra w Barcelonie i zarabia miliony dolarów. Chwała Francuzom Akt sprawiedliwości dokonał się w lipcu ubiegłego roku na stadionie w Saint Denis, pod bokiem spoczywających w katedrze królów Francji. Zdobycie Pucharu Świata na dwa lata przed końcem wieku to jak zapłata Opatrzności za wszystko, co Francuzi dla futbolu zrobili. Jules Rimet doprowadził do zorganizowania mistrzostw świata i przewodził FIFA przez 33 lata. Jego imieniem nazwano oficjalnie Puchar Świata, wręczany mistrzom do 1970 roku. Brazylia zdobyła go trzykrotnie i na własność. "Złota Nike", jak ją popularnie zwano, zajęła więc stałe miejsce w siedzibie Brazylijskiej Konfederacji Futbolu w Rio. Stałe, ale nie na zawsze. Najpopularniejszy w swoim czasie puchar świata stał się łupem złodziei, nigdy go nie odnaleziono, wszystko wskazuje, że został przetopiony. Jeśli wspominamy dziś cały wiek, to było to w nim największe sportowe świętokradztwo. Współpracownik Rimeta, Henri Delaunay, jako pierwszy rzucił hasło przeprowadzenia mistrzostw Europy dla reprezentacji krajowych. Największe pismo sportowe Europy, paryska "L'Equipe", poprzez swojego komentatora Gabriela Hanota, nakłoniło UEFA do zorganizowania turnieju dla mistrzów krajowych, dając początek tak dziś rozbudowanym rozgrywkom pucharowym. Bez Hanota nie byłoby "piłkarskich śród", Ligi Mistrzów i podobnych rozgrywek na innych kontynentach, wzorujących się na Europie, z południowoamerykańskim Copa Libertadores włącznie. "France Football", cieszący się przez lata opinią najbardziej opiniotwórczego tygodnika piłkarskiego w Europie (jakiż był mój szok, kiedy mając go po raz pierwszy w rękach, w roku bodajże 1970, zobaczyłem, że jest czarno-biały), wpadł na pomysł przyznawania corocznych nagród dla najlepszych piłkarzy naszej części świata. Tak w roku 1956 narodziła się "Złota Piłka" - marzenie każdego, kto biega po boisku. Środowy rytm Wydaje się, że do popularyzacji futbolu w największym stopniu przyczyniły się rozgrywki klubowe, a rola telewizji w tym procesie wymaga całkowicie odrębnego opracowania przez socjologów kultury. "Puchary" miały swój środowy rytm. Dzięki nim nawet do najuboższych krajów i zabitych deskami wiosek, jeśli miały drużyny zajmujące czołowe miejsca w lidze, przyjeżdżali zawodnicy o najbardziej znanych nazwiskach. Każdy mógł ich dotknąć, a przynajmniej zobaczyć w telewizji. A ponieważ w dobrych klubach występowali futboliści z krajów pozaeuropejskich, rozgrywki te dawały przegląd znany tylko z odległych geograficznie mistrzostw świata. Każde pokolenie miało swoich idoli i mecze, które szczególnie pamięta. Dla mnie to był finał rozgrywek o Puchar Klubowych Mistrzów Europy, rozegrany w Amsterdamie w maju 1962 pomiędzy Realem Madryt a Benficą Lizbona. Pierwszy pokazywany w Telewizji Polskiej. Niezależnie od sentymentów to był ważny mecz. Kończył niepowtarzalną w tym stuleciu dominację jednego klubu - Realu. Kto nie widział na stadionie di Stefano, Puskasa czy Gento, a ile było takich szans, mógł przyjrzeć im się za pośrednictwem telewizji. I zdziwić się przy okazji, że Argentyńczyk di Stefano, być może najlepszy piłkarz wszystkich czasów, to nie jest kruczowłosy amant, tylko łysawy, niezbyt wysoki blondyn. Zdziwiliśmy się po raz wtóry, kiedy zobaczyliśmy, że najlepsi piłkarze Benfiki, z Eusebio i Coluną na czele, pochodzą z portugalskich kolonii w Afryce. W ten sposób dotarł do naszej świadomości fakt, że w piłkę nożną gra się nie tylko w Europie i Ameryce Południowej. I to jak się gra! Reklama ważniejsza od goli Telewizja dopiero zaczęła zdobywać sport, a może odwrotnie. Doceniona w Ameryce, gdzie pomogła Kennedy'emu zwyciężyć w wyborach, i w Związku Radzieckim, kiedy pokazała wracającego z kosmosu Gagarina, dostrzegła swoją szansę w sporcie. Jej pierwszymi wielkimi sukcesami stały się igrzyska olimpijskie w Tokio w roku 1964 i - dwa lata później - piłkarskie mistrzostwa świata w Anglii. Od tej pory nie ma żadnej większej imprezy piłkarskiej bez telewizji. Bohaterowie lokalni stali się idolami ludzi żyjących w miejscach odległych o tysiące kilometrów. Ta niewątpliwa korzyść futbolu stała się też pewnego rodzaju zagrożeniem. Kiedy UEFA powołała do życia w roku 1992 Ligę Mistrzów, sprawy coraz droższych transmisji telewizyjnych i reklam oddała nowo powstałej międzynarodowej agencji TEAM. Jej działania, z jednej strony bardzo pożyteczne z punktu widzenia porządku na rynku praw telewizyjnych, z drugiej skłaniały do zadania pytania: Czy piłka jest jeszcze dla telewizji, czy już telewizja dla piłki? Gdzieś zachwiały się proporcje. Reklama stała się ważniejsza od goli. Relacje z najważniejszych turniejów piłkarskich przekazywane są za pomocą ponad dwudziestu kamer i coraz więcej kibiców woli oglądać to wszystko, siedząc wygodnie w domu, niż iść na stadion, wydawać na bilet i narażać się na ataki chuliganów. Oglądając mecz w domu, człowiek widzi więcej, słucha czasami nawet fachowego komentarza, ale nie uczestniczy. Perfekcyjnie pokazywane mistrzostwa we Francji, pełne zbliżeń i powtórek, jakich nie było wcześniej, odkryły na nowo piękno futbolu, który dla wielu osób jest już zbyt szybki. A jednak maestria technologiczna ma złe strony. Pół roku po mistrzostwach brałem udział w naradzie specjalnej grupy piłkarskiej Eurowizji w Genewie. Stwierdzono tam, że wszystko to, czym fascynowali francuscy realizatorzy, jest w gruncie rzeczy artystyczną wizją rzeczywistości, a powtórki zabierały nawet kilka minut meczu. Czy istnieje więc wybór? Mecz na stadionie czy przed telewizorem? Myć ręce czy nogi? Magia gwiazd Każde kolejne pokolenie uważa, że najlepsi piłkarze grali w jego czasach. Dla mnie to byli Deyna, Lubański, Gadocha, Szarmach, wcześniej Pol. Nikt nie kwestionuje ich wielkości, ale starzy, odchodzący już kibice, pamiętający więcej mówili - Lubański? Żaden gracz. Wilimowski to był gracz. Ciekawe, że tego typu emocje towarzyszą na ogół wyborom piłkarzy bliższych sercu, bo znanych. Kiedy mowa o gwiazdach światowych, sporów jest mniej. Pele znów został wybrany na sportowca XX wieku, chociaż jest przedstawicielem sportu zespołowego. Ale Pele jest legendą wszystkich czasów. Gdy miał 16 lat, został po raz pierwszy mistrzem świata, dzięki czemu od początku kariery wzbudzał sympatię na całym globie. Świat mu kibicował i współczuł, kiedy na mistrzostwach w Anglii najpierw bułgarscy, a potem portugalscy obrońcy usiłowali połamać mu nogi. Świat ten widział dzięki telewizji dramat piłkarza i tym bardziej życzył mu szczęśliwego powrotu. To trochę tak jak z Manchesterem po katastrofie lotniczej, w której zginęli jego zawodnicy. Pele był graczem genialnym, a do tego zawsze fair. Nie zapomniał swoich korzeni, pomagał biednym, umiał zachować się po zejściu z boiska, nigdy nie wiązały się z nim żadne afery. A poza tym nie mieszkał i nie grał w Europie, która mogła go zepsuć. Był daleko, w Santosie i Nowym Jorku, a przez to jeszcze bardziej tajemniczy. To samo dotyczy Garrinchy, fenomenalnego prawoskrzydłowego z krótszą nogą, którego nieziemskie zwody zna się głównie z opowiadań, bo nigdy nie opuścił Brazylii. Maradona, porównywalny z Pele pod względem posługiwania się piłką, był absolutnym zjawiskiem lat osiemdziesiątych. Sposób gry od czasów Brazylijczyka zmienił się, więc Maradona, potrafiący wygrywać mecze w pojedynkę, zasługiwał na wyjątkowe uznanie. Jednak, w przeciwieństwie do Pelego, Argentyńczyk okazał się człowiekiem słabym i nie dającym sobie rady z ciężarem sławy. Nie wytrzymuje więc żadnego porównania ani z Pele, ani z kilkoma innymi piłkarzami. Wykrycie u niego środków dopingujących podczas mistrzostw świata w USA stanowiło dla futbolu szok. Doping u piłkarzy, awantury na trybunach i wokół nich, ceny na zawodników, niewspółmiernie wysokie w stosunku do ich umiejętności, ponad miarę rozbudowane rozgrywki międzynarodowe, to zagrożenia ostatnich lat. Nic jednak nie wskazuje na kryzys piłki nożnej. Wprost przeciwnie. Dziesięć najważniejszych wydarzeń XX wieku 1904- powstanie FIFA 1923 - dopuszczenie graczy kolorowych do rozgrywek w Brazylii 1925 - zmiana przepisu o spalonym i powstanie systemu WM 1930 - pierwsze mistrzostwa świata 1953 - zwycięstwo Węgrów nad Anglią na Wembley 1855 - inauguracja rozgrywek pucharowych w Europie 1958 - pierwszy tytuł mistrza świata dla Brazylii - system 4-2-4 1962 - finał Pucharu Europy Benfica - Real i początek ekspansji telewizji 1970 - początek dominacji "szkoły holenderskiej". 1985 - śmierć 39 kibiców na stadionie Heysel Dziesięciu najlepszych piłkarzy XX wieku 1. Pele (Brazylia) 2. Alfredo di Stefano (Argentyna/Hiszpania) 3. Franz Beckenbauer (RFN) 4. Johan Cruyff (Holandia) 5. Bobby Charlton (Anglia) 6. Ferenc Puskas (Węgry) 7. Michel Platini (Francja) 8. Diego Maradona (Argentyna) 9. Marco van Basten (Holandia) 10. Garrincha (Brazylia)
Brazylia, uchodząca słusznie za największą pod względem potencjału futbolową potęgę świata, czerpała początkowo z tych samych wzorów co inni. Piłki nożnej uczyli tam na przełomie wieków angielscy marynarze i robotnicy. Grało się więc jak w Anglii - szybko, twardo i nieskomplikowanie. Innych szkół w świecie nie było. Zdarzali się fenomenalni piłkarze, jak choćby syn niemieckiego osadnika i brazylijskiej Mulatki, Arthur Friedenreich. Był on pierwszym piłkarzem w historii, który strzelił tysiąc bramek. Wyliczono mu ich 1329, co zresztą nie wystarczyło, aby znaleźć się w angielskiej encyklopedii piłkarskiej Guinnessa. Przypadek Friedenreicha, choć pochodzi z początków wieku, wiele mówi o zwyczajach panujących w sporcie do dziś i o odstępstwach od przyjętych reguł, jeśli miałoby to przybliżyć zwycięstwo. Cel uświęca środki.Do początku lat dwudziestych kolorowi mieszkańcy Brazylii (a więc absolutna większość) nie mieli prawa gry w piłkę z białymi.Pojawił się jednak Friedenreich, który z jakichś powodów zagrał przeciwko najlepszym białym i wykazał nad nimi wyższość. Szkoda było rezygnować z kogoś takiego. Ci, którzy stworzyli rasistowskie prawo, teraz szukali sposobów na jego ominięcie. Znaleziono dwa. Po pierwsze - Friedenreicha broniło dobre niemieckie nazwisko. Ponieważ jednak zupełnie nie pasowało ono do śniadej skóry, piłkarz zmuszony był przed każdym publicznym występem i meczem nacierać sobie twarz białym ryżowym pudrem. I od tej pory było wszystko w porządku. Charakteryzacja uspokoiła sumienia rasistów.Przełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro postanowił sprzeciwić się tym zasadom i przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Wygrywał przez dwa kolejne lata, co spowodowało rewolucję.Na Highbury, stadionie Arsenalu, znajduje się popiersie Herberta Chapmana.Był najsłynniejszym angielskim trenerem przed wojną.Jako pierwszy na świecie używał białej piłki i butów z gumowymi kołkami, co rozwinął dopiero dwadzieścia lat później Adolf Dassler, czyli firma Adidas. Za czasów Chapmana Arsenal jako pierwszy klub grał przy świetle elektrycznym.W roku 1925 International Board zmienił przepis o spalonym w części mówiącej o liczbie zawodników mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej. Dotychczas było to trzech zawodników, od tej pory dwóch, i przepis ten wciąż obowiązuje. Można więc przyjąć, że w roku 1925 narodziła się piłka nożna w jej obecnym kształcie.Z nowego przepisu pierwszy skorzystał Herbert Chapman, który zmienił tradycyjne ustawienie drużyny. Do tej pory, przez ponad czterdzieści lat, obowiązywał system klasyczny - dwóch obrońców, trzech pomocników i pięciu napastników w jednej linii. Chapman wycofał środkowego pomocnika do obrony, która od tej pory składała się z trzech graczy. Zmienił też ustawienie ataku, wycofując w głąb pola dwóch łączników. Tak powstał system WM, biorący nazwę od wyimaginowanej linii. Gdyby przeciągnąć ją między poszczególnymi zawodnikami napadu, da nam literę W, a pomocy i obrony - M.Wśród wielu "meczów stulecia" ten z roku 1953 zasługuje wyjątkowo na to określenie. Węgrzy myśleli, że jadą do nauczycieli, a okazało się, że wiedzą więcej od nich. Wygrali 6:3 jako pierwsza w trzydziestoletniej historii Wembley drużyna z kontynentu. Anglikom nie dała do myślenia ani ta porażka, ani sporo innych, ponoszonych na kolejnych mistrzostwach świata. Nie rozumieli nowych szkół taktyki, a może nie chcieli im się poddać. Stawali się potęgą, której jedyną wartością pozostawała bogata jak nigdzie indziej przeszłość i kultywowana tradycja. Nie miało to jednak wpływu na wyniki.Międzynarodową Federację Piłkarską, czyli FIFA, założyli podczas majowego spotkania w Paryżu w roku 1904 sami Europejczycy. Przedstawiciele federacji krajowych Francji, Holandii, Danii, Belgii, Szwajcarii, Szwecji i reprezentującego Hiszpanię klubu FC Madrid, który od roku 1920, po dekrecie Alfonsa XIII będzie nosił królewską nazwę - Real. Anglii w tym gronie nie było, bo nie widziała potrzeby angażowania się w coś, co na terytorium Wielkiej Brytanii już funkcjonowało. Zdanie na ten temat będzie jeszcze wielokrotnie zmieniała.W Ameryce Łacińskiej jak nigdzie indziej widać też drogę, jaką często przechodzą młodzi gracze, nim staną się światowymi gwiazdami. Sport daje szansę. W bogatszej Europie tak bardzo tego nie czujemy. W biedniejszej Afryce piłkarze dopiero zdobywają pozycję w hierarchii.Telewizja dopiero zaczęła zdobywać sport, a może odwrotnie.Jej pierwszymi wielkimi sukcesami stały się igrzyska olimpijskie w Tokio w roku 1964 i - dwa lata później - piłkarskie mistrzostwa świata w Anglii. Od tej pory nie ma żadnej większej imprezy piłkarskiej bez telewizji.
STANY ZJEDNOCZONE Działacze chrześcijańscy oburzają się, kiedy nazywa się ich fundamentalistami Wyzwanie Pierzastego Węża RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI WOJCIECH KLEWIEC W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża - Quetzalcoatla. Wielu mieszkańców drażni widok olbrzymiej, ważącej blisko 10 ton bryły. Jak twierdzą świadkowie, rzeźba wcale nie przypomina indiańskiego boga, wywołuje natomiast mieszane wrażenia estetyczne. Miejscowych chrześcijan dodatkowo wzburzyła świadomość, że budowa pomnika ku czci pogańskiego bóstwa pochłonęła blisko pół miliona dolarów z kasy miasta, które nosi imię św. Józefa. Przeciwnicy posągu wnieśli więc sprawę do sądu. W ubiegłym roku wymiar sprawiedliwości orzekł, że nie ma nic niestosownego w obecności figury przedstawiającej boga Azteków i Majów w jednym z publicznych parków Doliny Krzemowej, światowego zagłębia techniki komputerowej. Sąd orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej". Sługom Temidy nie udało się bowiem odnaleźć żyjących wyznawców Qutzalcoatla. Straszydło na piedestale Trzy dni wcześniej ten sam sąd uznał jednak, że krzyż, który od ponad 60 lat stoi na jednym ze wzgórz okalających inne kalifornijskie miasto - San Francisco - nie może być własnością publiczną. Krzyż jest symbolem jednej tylko religii i jego obecność w miejscu publicznym pozostaje w sprzeczności z obowiązującą w Kalifornii konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych - zadecydowali sędziowie. Niedawno Sąd Najwyższy nie zgodził się uznać krzyża za "kulturalną atrakcję" San Francisco, i w ten sposób ostatecznie podtrzymał orzeczenie sądu niższej instancji. Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. - Środowiska świeckie usiłują usuwać symbole religijne z życia publicznego. Nie sądzę, aby statua na wzgórzu w San Francisco naruszała czyjeś prawa czy raziła uczucia - powiedział "Rzeczpospolitej" w rozmowie telefonicznej Peter Wilkes, pastor South Hill Community Church, jednego z protestanckich kościołów w San Jose. - Nie zapominajmy, że Ameryka to kraj bardzo religijny, ponad 90 procent ludzi wierzy w Boga. Trzeba pamiętać o mniejszościach, ale przecież większość też ma swoje prawa - uważa duszpasterz. Tymczasem posąg Quetzalcoatla w parku miejskim w San Jose był dla większości wyzwaniem. Nie dość bowiem, że za publiczne pieniądze stworzono dzieło, które - jak twierdzi pastor Wilkes - nikomu się nie podoba, to na dodatek powstało miejsce kultu pogańskiego. - Znalazła się grupa ludzi związanych z ruchem New Age, którzy zbierali się u stóp posągu Quetzalcoatla i oddawali mu cześć. Mamy tę scenę zarejestrowaną na taśmie wideo. Oczywiście nie chcemy wyolbrzymiać znaczenia grupy wyznawców New Age, niemniej nie da się zaprzeczyć, że ktoś przychodził do parku, aby wielbić Pierzastego Węża. Sąd jednak zignorował to zjawisko, uznając pogański rytuał za religię wymarłą - mówi pastor. Wykradzione słowo Przeciwników posągu Quetzalcoatla brytyjski tygodnik "Economist" określił mianem "chrześcijańskich fundamentalistów". - Nie podoba mi się ta definicja. W Ameryce słowo "fundamentalista" ma zabarwienie pejoratywne, oznacza kogoś, kto występuje przeciw rozumowi i logice. Odnosi się często do osób słabo wykształconych, które myślą w sztywny sposób. Ja przez 16 lat uczyłem przedmiotów ścisłych na różnych uniwersytetach. Publikowałem prace naukowe, niektóre zostały nawet przetłumaczone na polski - mówi pastor Wilkes. - Jestem głęboko przekonany, że intelektualne racje chrześcijaństwa są przytłaczające. Obawiam się zatem, że określenie "fundamentalista" nie bardzo do mnie pasuje. Wypowiedź pastora przypomina, że pojęcie "fundamentalizm", kiedyś odnoszące się do ideologii amerykańskich protestantów, którzy uważali, że wszelkimi dziedzinami życia powinny kierować nakazy Biblii, źródła jedynej prawdy, dziś zostało zawłaszczone na użytek propagandy i mediów. Za sprawą wiadomości przekazywanych z niektórych krajów może się bowiem często zrodzić przekonanie, że fundamentalista - islamski, chrześcijański, czy jakikolwiek inny - jest nie tylko fanatykiem religijnym, gotowym narzucać swą wiarę pozostałym, ale też zbrodniarzem. Dowiadujemy się więc, że to fundamentaliści, a nie terroryści podrzynają gardła pasażerom autobusów w Algierii, szykują się do ataku na życie papieża lub detonują bomby w izraelskich kawiarniach. Nic dziwnego zatem, że ludzie wiernie przestrzegający nakazów swej religii - czyli po prostu prawdziwie wierzący - nie życzą sobie, aby opisywać ich za pomocą tych samych pojęć, jakich używa się wobec terrorystów. - Nie jesteśmy fundamentalistami - zapewnił "Rzeczpospolitą" wielebny P.T. Mammen, jeden z protestanckich duchownych zaangażowanych w akcję obrony krzyża w San Francisco. - Co więcej, nasza grupa składa się nie tylko z osób wierzących. Poparło nas wielu mieszkańców, którzy po prostu przyzwyczaili się do obecności krzyża, a także rozmaite organizacje, niekoniecznie religijne. 95 proc. osób mieszkających w San Francisco chce, aby krzyż pozostał tam, gdzie się znajduje - twierdzi pastor. Nie wszystko stracone Przez ponad 60 lat wydawało się, że mierzący blisko 30 metrów krzyż w San Francisco - ponoć najwyższy w Ameryce - nikomu nie przeszkadzał. U jego podnóża odbywały się uroczystości religijne i pikniki. Aż okazało się, że obecność krzyża jest niezgodna z konstytucją i o jego losach musiał stanowić sąd. Jak do tego doszło? - Sprawę krzyża 10 lat temu skierowała do sądu grupa ok. 20 osób, wśród nich byli m.in. działacze ruchu na rzecz świeckości państwa. Wytoczyli miastu proces - mówi pastor Mammen. W wyniku utarczek sądowych zapadło orzeczenie, które pozwala przypuszczać, że w batalii o symbole religijne zwycięstwo odnieśli zwolennicy państwa świeckiego. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do próby zmiany nazwy miasta San Francisco, która jednoznacznie kojarzy się z katolicyzmem. Podobne zwycięstwo strona świecka odniosła też w San Jose. O ile jednak w przypadku posągu Quetzalcoatla działacze chrześcijańscy, jak się wydaje, stoją na straconej pozycji - usunięcie posągu z parku jest bardzo kosztowne, Pierzasty Wąż pozostaje więc tam i nikt nie wie, co z nim zrobić - o tyle w walce o krzyż w San Francisco nie wszystko wydaje się stracone. Wielebny Mammen wątpi na przykład, czy krzyż zostanie rozebrany. - Teren, na którym figura się znajduje, został kiedyś podarowany miastu. Jeśli więc miasto przekaże ziemię prywatnej osobie, towarzystwu czy związkowi religijnemu - a można przypuszczać, że tak się stanie - wówczas krzyż będzie mógł pozostać na swoim miejscu - mówi pastor. Czy jednak w państwie świeckim wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym wówczas, kiedy nie wszyscy sobie tej obecności życzą? Czy nie zostaje tu naruszona wolności sumienia innych? Pastor Mammen nie ma wątpliwości. - Wierzący nie żyją we własnym, oderwanym świecie. Są aktywni na arenie politycznej, uczestniczą w wydarzeniach dotyczących zarówno wspólnoty, jak i kraju. Nie ma w tym nic niewskazanego, że publicznie upominają się o swe prawa. Podobnego zdania jest pastor Wilkes. - Prawo polega na tym, że jedni narzucają poglądy lub wartości innym. Pytanie zatem nie powinno brzmieć: czy wolno narzucać wartości religijne, lecz: jakie wartości wolno narzucać. Chidzi także o metody. Pastor Wilkes przypomina, że kiedy państwo wymusza coś na obywatelach, narusza wolność sumienia. Na tym jednak opiera się istnienie państwa prawa, w którym działają mechanizmy demokracji. Dlatego też - uważa wielebny Peter Wilkes - wierzący, jak wszyscy pozostali, mają prawo głosić swe wartości, lecz nie mogą narzucać ich siłą. Powinni raczej troszczyć się o przekonanie większości do swoich racji i urzeczywistniać swe cele za pomocą metod demokratycznych. Cele i środki W prowadzeniu publicznych batalii wielebny Wilkes zdobył niemałe doświadczenie. W oczach wielu mieszkańców Doliny Krzemowej pastor uchodzi bowiem za jednego z tych duchownych, którzy stoją na czele opozycji przeciw zalegalizowaniu związków homoseksualistów. Warto zauważyć, że lokalna prasa obiektywnie przyznaje, iż pastor nie wygląda na uczestnika prawicowej krucjaty. Liczący 59 lat duchowny ubiera się w czarną, skórzaną kurtkę, nosi niedbale eleganckie spodnie i sportowe koszule. - To prawda, że nie przepadam za garniturem i krawatem. W niedzielę jednak staram się wyglądać porządnie - mówi duchowny. Pastor nie przepada również za tym, że opisuje się go jako przedstawiciela "prawicy religijnej". Jak wiadomo, ruch określany tym mianem i skupiający kilka milionów wierzących różnych wyznań, miał wielki udział w zwycięstwie, jakie Partia Republikańska odniosła w wyborach do Kongresu trzy lata temu. - Niekiedy potrafię być bardzo radykalny, i to wcale nie w tych dziedzinach, które są bliskie prawicy. Gdy chodzi o biednych lub o przeciwstawianie się rasizmowi, bliżej mi raczej do lewicy - podkreśla. Zaangażowanie w wielką politykę, jak na przykład walkę przeciw szczególnym prawom dla homoseksualistów, pastor uznaje jednak za niewielką część swej działalności publicznej. - Naszym głównym zadaniem jest służba - mówi. Na co dzień włącza się więc z wiernymi w takie akcje, jak sprzątanie miasta (niedawno zmobilizowali kilka tysięcy osób, które usuwały w San Jose graffiti). Na szczeblu lokalnym współpracuje z politykami. - Przemawiamy głośno dopiero wówczas, kiedy widzimy, że społeczeństwo obiera niewłaściwy kierunek w sprawach moralnych - twierdzi duchowny. W jaki sposób dążą do osiągnięcia swych celów? Przede wszystkim zachęcają wiernych do działania, aby w sprawach, o które toczy się walka, pisali do polityków, wywierali nacisk na przedstawicieli władz. - Pod petycją wyrażającą sprzeciw wobec zalegalizowania związków homoseksualistów w ciągu około dwóch tygodni zebraliśmy 60 tysięcy podpisów - zarówno w kościołach protestanckich, jak i katolickich - zapewnia pastor. Przedostać się na łamy Nieocenionym narzędziem okazują się też media. - W marcu ubiegłego roku zamieściliśmy duże, płatne ogłoszenie w poczytnej miejscowej gazecie "Metro". Wyjaśniliśmy, dlaczego sprzeciwiamy się małżeństwom homoseksualistów, podpisali się przywódcy 200 związków kościelnych. "Metro" jest pismem liberalnym i popiera sprawę gejów, więc nasze poglądy nie miały zbyt wielu szans, aby przedostać się na łamy. Gazeta nie mogła jednak odmówić opublikowania ogłoszenia. Gdyby to uczyniła, byłoby to wbrew prawu o wolności słowa - mówi pastor. - Później zrobiło się o nas głośno, trafiliśmy do radia i telewizji. Ostatecznie decyzję w sprawie małżeństw homoseksualnych w Kalifornii zawieszono. To z pewnością sukces "chrześcijańskich fundamentalistów" z San Jose. Inaczej sprawy mają się w przypadku posągu indiańskiego boga. Z obecnością Quetzalcoatla w parku publicznym trzeba się będzie pogodzić, podobnie zresztą jak z pozbawieniem słowa "fundamentalizm" jego pierwotnego znaczenia.
W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża - Quetzalcoatla. Wielu mieszkańców drażni widok olbrzymiej, ważącej blisko 10 ton bryły.Miejscowych chrześcijan dodatkowo wzburzyła świadomość, że budowa pomnika ku czci pogańskiego bóstwa pochłonęła blisko pół miliona dolarów z kasy miasta, które nosi imię św. Józefa. Przeciwnicy posągu wnieśli więc sprawę do sądu. W ubiegłym roku wymiar sprawiedliwości orzekł, że nie ma nic niestosownego w obecności figury przedstawiającej boga Azteków i Majów w jednym z publicznych parków Doliny Krzemowej, światowego zagłębia techniki komputerowej. Sąd orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej".Trzy dni wcześniej ten sam sąd uznał jednak, że krzyż, który od ponad 60 lat stoi na jednym ze wzgórz okalających inne kalifornijskie miasto - San Francisco - nie może być własnością publiczną.Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii.Przez ponad 60 lat wydawało się, że mierzący blisko 30 metrów krzyż w San Francisco - ponoć najwyższy w Ameryce - nikomu nie przeszkadzał. U jego podnóża odbywały się uroczystości religijne i pikniki. Aż okazało się, że obecność krzyża jest niezgodna z konstytucją i o jego losach musiał stanowić sąd. Jak do tego doszło? - Sprawę krzyża 10 lat temu skierowała do sądu grupa ok. 20 osób, wśród nich byli m.in. działacze ruchu na rzecz świeckości państwa. Wytoczyli miastu proces - mówi pastor Mammen.W wyniku utarczek sądowych zapadło orzeczenie, które pozwala przypuszczać, że w batalii o symbole religijne zwycięstwo odnieśli zwolennicy państwa świeckiego. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do próby zmiany nazwy miasta San Francisco, która jednoznacznie kojarzy się z katolicyzmem. Podobne zwycięstwo strona świecka odniosła też w San Jose. O ile jednak w przypadku posągu Quetzalcoatla działacze chrześcijańscy, jak się wydaje, stoją na straconej pozycji - usunięcie posągu z parku jest bardzo kosztowne, Pierzasty Wąż pozostaje więc tam i nikt nie wie, co z nim zrobić - o tyle w walce o krzyż w San Francisco nie wszystko wydaje się stracone.
MAJĄTEK Można by powiedzieć, że państwo jest warte 809 miliardów 358 milionów 885 tysięcy złotych brutto, ale jest kilka wątpliwości Za ile kupić Polskę RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA PAWEŁ RESZKA Przed wojną polska policja celna miała 55 psów, które były warte 8 tysięcy 200 złotych. Natomiast żłoby, drabiny i konwie znajdujące się w oborze folwarku doświadczalnego Mochełek wyceniono na 1200 zł. Zamek Królewski był wart 21 milionów złotych, a Wawel niecałe 5 milionów. Skąd to wiadomo? Stąd, że przedwojenne Ministerstwo Skarbu zinwentaryzowało cały majątek narodowy. A co dziś możemy powiedzieć o majątku, który ma Polska? Najpierw jednak warto odpowiedzieć na inne pytanie. Po co w ogóle interesować się tym, ile warte jest państwo. Po pierwsze państwa przecież nikt nie będzie sprzedawał, a po drugie, trzeba to przyznać, konwie i drabiny nie mają przełomowego znaczenia dla "rozwoju gospodarki w skali makro". Przytoczmy dwie opinie fachowców: przedwojennego i współczesnego. Ignacy Hugo Matuszewski, długoletni kierownik Ministerstwa Skarbu (słynny m.in. ze skutecznej ewakuacji polskiego złota do Francji): "[W życiu gospodarczym] poruszamy się już nie w ciemności - jak to było w pierwszych latach niepodległości - ale jeszcze w półmroku. Źródłowe, przepracowane dane liczbowe dotyczące naszego rozwoju są bądź niewystarczające, bądź w ogóle nie istnieją. Wiele nieistotnych spraw i jeszcze więcej legend gospodarczych przeszkadza nam w wyrobieniu sobie bezstronnego poglądu na potrzeby Państwa i Narodu, na ich niedomagania i braki. Z fałszywych bądź ułamkowych cyfr rodzą się nie tylko fałszywe sądy, lecz co gorsza - niejednokrotnie także i błędne czyny" (cytat ze wstępu do publikacji "Majątek Państwa Polskiego", Warszawa 1931 r.). Jerzy Życki, dyrektor Departamentu Ewidencji Majątku Skarbu Państwa w Ministerstwie Skarbu (w rozmowie z "Rzeczpospolitą"): "Majątek ewidencjonuje się z kilku powodów. Jest to na przykład kontrola ministra skarbu - co robi, żeby majątek pomnażać, zarabia czy traci na akcjach, które ma skarb państwa. Jest to także ważne dla procesów prywatyzacyjnych i reprywatyzacyjnych. Na przykład chcemy sprzedawać grunt państwowy, ale nie można wypuścić wszystkich gruntów naraz, bo ich wartość błyskawicznie się obniży. Jeśli wiemy, ile tego jest i ile to warte - można zacząć działać". Jak widać obaj urzędnicy używają innych argumentów, ale obaj udowadniają, że majątek należący do państwa obliczać trzeba. Król Jerzy miał tron Są oczywiście przykłady innych krajów, gdzie ewidencjonuje się majątek. Mówi Krzysztof Marczewski, dyrektor Instytutu Koniunktur i Cen w Szkole Głównej Handlowej: "Jest to charakterystyczne dla krajów rozwiniętych gospodarczo. Na przykład w Nowej Zelandii liczy się nie tylko majątek państwowy, ale cały majątek, także należący do osób prywatnych". Przyjrzyjmy się bliżej spisowi majątku państwowego w jednym z rozwiniętych krajów. W Zjednoczonym Królestwie nazywa się on "National Asset Register". - Jest gruby jak książka telefoniczna i zawiera listę wszystkiego, co posiada państwo - podaje gazeta "The Daily Telegraph" (25 listopada 1997 r.). Brytyjscy dziennikarze w sposób dość przejrzysty piszą, po co "National Asset Register" został wydany: - Chodzi o to, by pokazać społeczeństwu wszystko, co posiada. Dużo ciekawsze jest jednak to, co znajduje się w środku. Ewidencja przeprowadzona jest ministerstwo po ministerstwie. I tak na przykład Cabinet Office (coś w rodzaju naszego dawnego Urzędu Rady Ministrów) ma budynki przy Downing Street od numeru 10 do 12 (43 770 stóp kwadratowych powierzchni) oraz Dom Admiralicji (nieco ponad 16 tysięcy stóp kwadratowych powierzchni). Z rzeczy zabytkowych srebrną tacę, pudełko z tego samego kruszcu, kolekcję sztućców oraz tron króla Jerzego II. Najwięcej miejsca w rejestrze - ponad 70 stron - zajmuje Ministerstwo Obrony. Wynika to między innego z tego, że resort jest największym posiadaczem gruntów - ma posiadłości nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w Niemczech, Kanadzie, Nepalu, Belize, Cyprze, Gibraltarze, na wyspach Falklandzkich, a nawet w Stanach Zjednoczonych. Na stanie królewskich sił morskich - Royal Navy - są przeróżne jednostki pływające, od nowoczesnych łodzi podwodnych typu Trident do jachtu rodziny królewskiej. Brytyjskie siły lądowe, oprócz ponad tysiąca czternastu średnich czołgów bojowych (podstawowych na współczesnym teatrze wojny), mają 377 gotowych do akcji koni. Równie poważną bazą dysponuje Ministerstwo Spraw Zagranicznych (Foreign and Commonwealth Office): 850 samochodów i 280 innych pojazdów, w tym pługi śnieżne. Jeśli chodzi o budynki poza granicami, to jest ich 1441: w samym Waszyngtonie 71, zaś w Paryżu 49. Ciekawy jest też stan posiadania Home Office, czyli Ministerstwa Spraw Wewnętrznych - do resortu należy m.in. główny policyjny komputer, który mieści akta 5,5 miliona przestępców oraz 4,5-milionowy zapas ich odcisków palców. Ministerstwo Handlu i Przemysłu posiada oprócz np. udziału wartości 32 milionów funtów szterlingów w poważnym przedsiębiorstwie British Nuclear Fuels także 466 faksów, 69 niszczarek dokumentów oraz 1055 automatycznych sekretarek. I właśnie taka lista ciągnie się przez 550 stron, bo tyle liczy "National Asset Register". Segregatory systemu Powersa W Polsce potrzeba spisania majątku po raz pierwszy (i jak się okazało przedostatni) została dostrzeżona w latach 20. tego stulecia. Polscy urzędnicy przed przystąpieniem do pracy przeczytali dwa dzieła. Francuskie "Tableau General les proprietes de l'etat" (5 tomów) oraz wydawnictwo o majątku włoskim, jednotomowe, ale za to pod dłuższym tytułem: "Legge e regolamento per L'administratione del Patrimonio e per la contabilita generale dello stato". Prace rozpoczęto w 1927 roku. Co prawda pierwsze rezultaty publikowano w roczniku Ministerstwa Skarbu za rok 1929, ale całkowite 410-stronicowe opracowanie wydano dopiero w 1931 roku. Książkę "Majątek Państwa Polskiego według stanu na dzień 1 stycznia 1927 r." opracował inżynier Stanisław Kruszewski. Metodologia pracy była prosta - do odpowiednich instytucji wysyłano odpowiednią ankietę i oczekiwano na rezultat. Profesor Jerzy Tomaszewski, znawca historii gospodarczej XX-lecia międzywojennego: "Efektem prac komisji ankietowej było, bez wątpienia najpoważniejsze, opracowanie ujmujące całość majątku w Polsce. Jednak mam głębokie przekonanie, że w jakiejś części była to «lipa». Pytania kierowano przecież do administracji, a administracja na całym świecie reaguje podobnie: «O znowu się czepiają. Trzeba im coś odpowiedzieć to będzie spokój»". Mimo podejrzeń profesora należy przyznać, że dzieło opracowane przez inżyniera Kruszewskiego imponuje, choć stopień jego szczegółowości jest różny. Pierwszą rzeczą należącą do Polski, którą opisano, jest Zamek Królewski, wówczas siedziba prezydenta Rzeczypospolitej. Już samo to, że można wyceniać Zamek Królewski jest rzeczą szokującą, ale warto wiedzieć, jak to zrobiono. Przede wszystkim nie zwracano uwagi na wartość historyczną. Zamek Królewski oszacowano biorąc pod uwagę ceny rynkowe gruntów i nieruchomości w tej części miasta. Z obliczenia wyszło na przykład, że plac pod zamkiem w górnej części powinien kosztować 100 złotych za metr, zaś teren pod folwarkiem zamkowym - na dole, pod skarpą - 50 złotych. Gdy dodano do tego metraż pomieszczeń i meble wyszło, że cały obiekt ma wartość 21 milionów 356 tysięcy złotych. Jak się okazało Łazienki Królewskie były znacznie bardziej wartościowe, wyliczono, że kosztują 38 milionów 670 tysięcy złotych. Wawel, w porównaniu z tym, to już zupełnie małe pieniądze - niecałe 5 milionów złotych. Oczywiście "cenę" budynków historycznych podawano bez wartości obiektów muzealnych, które się w nich znajdowały. Zabytkowe zbiory z zamków w Warszawie i Krakowie, Łazienek, a także Prezydium Rady Ministrów liczono osobno. I tak Polska przed wojną miała obrazy warte 4 miliony złotych, rzeźby i brązy warte 4,5 miliona złotych, meble za 1 milion złotych. Prawdziwym majątkiem były arrasy i gobeliny - 35 milionów złotych. Budynki Sejmu i Senatu były warte w sumie 16 mln 521 tys. zł, z tym że Sejm miał ogród kwiatowy - 330 tys. zł, warzywny - 160 tys. zł, owocowy - 1,7 mln zł (ogród owocowy był najdroższy, bo największy, a nie dlatego, że było w nim najwięcej ziemiopłodów - na te ostatnie przy wycenie w ogóle nie zwracano uwagi). Trzeba jeszcze napomknąć o środkach lokomocji, jakie mieli przedwojenni parlamentarzyści: zaledwie 4 samochody osobowe i 1 ciężarowy - wszystko razem 82 tys. zł. Już więcej środków lokomocji miało Prezydium Rady Ministrów - 7 osobowych i 1 ciężarowy warte 200 tys. złotych. Najbogatsze przed wojną było Ministerstwo Spraw Wojskowych - łącznie szacowane na ponad 2 miliardy 100 milionów złotych. Najbiedniejszy resort rolnictwa zaledwie 308 tysięcy złotych. W niektórych przypadkach zaskakiwała dokładność podawanych danych. Na przykład GUS (z natury rzeczy biegły w statystykach) poinformował, że ma dziurkarki i segregatory systemu Powersa o łącznej wartości 317 złotych. Straż celna donosiła o 55 psach o łącznej cenie 8200 złotych, 176 rowerach wartych 27 tysięcy zł oraz 273 koniach obliczanych na 116 tysięcy zł. Do tego celnicy posiadali bryczki, sanki i narty - o ogólnej wartości 38 tysięcy zł. Z tego wszystkiego wyłania się obraz pod tytułem, ile był wart majątek państwa 1 stycznia 1927 roku. Brutto było to 16 401 578 000, jeśli odjąć długi państwowe 3 784 373 000, to można powiedzieć, że Polska tego dnia była warta 12 miliardów 617 milionów 205 tysięcy złotych. Żeby przybliżyć te liczby można powiedzieć, że w styczniu 1927 r. kilogram chleba żytniego kosztował 65 groszy, 1 dolar - 8 złotych 99 groszy, minister zarabiał miesięcznie 1396 złotych, nauczyciel w szkole powszechnej 242 złote, a woźny w tej szkole 162 złote. Coś tam wiemy Po wojnie nikogo specjalnie nie obchodziło liczenie, ile ma Polska. Częściowe dane można było wyczytać w statystykach Głównego Urzędu Statystycznego, ale do osiągnięć przedwojennych było bardzo daleko. Dopiero po 1989 r. zaczęto interesować się sprawą. Mówiono o potrzebie zrobienia bilansu tego, co III Rzeczpospolita odziedziczyła po PRL, ale za słowami nie poszły poważne badania ani naukowe, ani statystyczne. Na serio obliczenia zaczęły się po powstaniu Ministerstwa Skarbu, gdyż ustawa z 8 sierpnia 1996 r. nakłada na ministra obowiązek ewidencjonowania mienia skarbu państwa. W tym celu w resorcie powołano osobny departament. Rychło okazało się, że rzecz nie jest prosta, bo mienie państwa to nie to samo, co majątek skarbu państwa. Na przykład PKP, Porty Lotnicze, Poczta Polska, Narodowy Bank Polski - to firmy, do których minister skarbu nic nie ma. Jeśli dodać do tego 2283 przedsiębiorstwa państwowe, które są własnością wojewodów, 284 jednostki kulturalne, Agencję Rynku Rolnego itd., to widać, że to, co ma prawo ewidencjonować Ministerstwo Skarbu jest zaledwie częścią całego majątku. Mimo to urzędnicy z Ministerstwa Skarbu wyliczyli szacunkowo, ile to wszystko warte. Wyszło, że 45 - 50 miliardów złotych. A jeśli chodzi o to, co powinni ewidencjonować z urzędu? Na blisko 33 miliardy złotych obliczono fundusze własne państwa, akcje i udziały, jakie ma skarb w spółkach, na ponad 95 miliardów, zasoby oddane w zarząd wynoszą 13 miliardów 300 milionów złotych, wierzytelności z tytułu przekazania mienia do odpłatnego użytkowania niecały miliard złotych. Całość 143 miliardy 278 milionów 885 tysięcy. Do tego trzeba dodać szacunkową wartość gruntów należących do państwa, która wynosi 616 miliardów 80 milionów złotych. Wydawałoby się, że gdyby dodać te wszystkie liczby (nie zapominając o owych 45 - 50 miliardach), otrzymalibyśmy majątek państwa polskiego brutto, a byłoby to 809 miliardów 358 milionów 885 tysięcy złotych. Gdy odjąć od tego zadłużenie budżetu państwa 185 miliardów 391 milionów 100 tysięcy złotych, to polski majątek netto można by oszacować na 623 miliardy 967 milionów 785 tysięcy złotych. Dlaczego można by oszacować, a nie można szacować? To proste. Po pierwsze nie wiadomo, jaka jest wartość bogactw naturalnych, są tylko dane ilościowe. Ministerstwo Ochrony Środowiska jest w stanie przeprowadzić odpowiednie wyliczenia w roku 2002. W sprawozdaniu nie ujęto też majątku komunalnego, bo należy do samorządów, ale przecież samorząd to także władza publiczna i forma organizacji państwa. Brak danych z 2 resortów - MON i MSZ. Minister Rosati nie potrafił poradzić sobie z pytaniem - co Polska ma za granicą. Ciekawostką jest, że z tym samym problemem błyskawicznie uporał się jego, można rzec, kolega po fachu minister August Zaleski (z pewnością biegły w rachunkach, bo był w swoim czasie prezesem Banku Handlowego). Z jego danych wnika, że wartość wszystkich ambasad wynosiła przed wojną niecałe 9 milionów złotych, najdroższa była placówka w Paryżu prawie 2,5 miliona, najtańszy konsulat w Kwidzynie, jedynie 3400 zł. Mówiąc krótko, w porównaniu z tym, co jest w Wielkiej Brytanii oraz z tym, co było w Polsce przed wojną "Sprawozdanie o stanie mienia skarbu państwa na dzień 31 grudnia 1996 r." nie wygląda imponująco - 24 strony (nie licząc załączników). Z drugiej strony początki są zawsze bardzo trudne, a nadzieją na przyszłość napawa stwierdzenie dyrektora Jerzego Życkiego odpowiedzialnego za ewidencję majątku Skarbu Państwa: "Nasz departament choć młody, to ambitny". - Jeżeli tylko byłoby takie zamówienie, to bylibyśmy to w stanie zrobić w dwa lata, coś takiego jak przygotowano przed wojną. Dobrą datą na podsumowania byłby rok 2000.
ile warte jest państwo. Majątek ewidencjonuje się z kilku powodów. Jest to kontrola ministra skarbu. Jest to także ważne dla procesów prywatyzacyjnych i reprywatyzacyjnych. W Polsce potrzeba spisania majątku po raz pierwszy została dostrzeżona w latach 20. tego stulecia. Po wojnie nikogo nie obchodziło liczenie, ile ma Polska. Dopiero po 1989 r. zaczęto interesować się sprawą. Mówiono o potrzebie zrobienia bilansu tego, co III Rzeczpospolita odziedziczyła po PRL. obliczenia zaczęły się po powstaniu Ministerstwa Skarbu, gdyż ustawa z 8 sierpnia 1996 r. nakłada na ministra obowiązek ewidencjonowania mienia skarbu państwa. W tym celu w resorcie powołano osobny departament.
HIMALAIZM Anna Czerwińska specjalnie dla "Rzeczpospolitej" z Katmandu po zejściu z Mount Everestu Zrobiłam to dla matki Anna Czerwińska i Saeed Toossi na lotnisku w Kathmandu po zejściu z Mount Everestu FOT. (C) EPA Anna Czerwińska 22 maja stanęła na szczycie Mount Everestu jako druga Polka. Jako pierwsza zaś skompletowała Koronę Ziemi - najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Jest najstarszą kobietą, która weszła na wierzchołek Everestu. Udało jej się to dopiero podczas czwartej wyprawy na tę górę. W czasie jednej z ekspedycji cały tlen, który wyniosła w butlach do najwyższego obozu, został zużyty do ratowania umierającego wspinacza, podczas innej miała wypadek - spadła po zerwaniu się liny poręczowej, do której była wpięta. Kilkanaście dni temu do Anny na stoki Everestu dotarła wiadomość o śmierci matki, żarliwie dotąd wspierającej córkę w jej alpinistycznych dokonaniach. Wczoraj Czerwińska przyleciała helikopterem do Katmandu. Oto, co opowiedziała "Rz" w rozmowie telefonicznej. - Kiedy w piątek, 12 maja, dowiedziałam się, że mama umarła, to chciałam się tylko spakować i jechać do domu. Wszystko się zawaliło. Ale potem pomyślałam, że takie zachowanie przekreśliłoby całą naszą wspólną drogę. "Mysza" (matka) żyła od lat górami tak jak ja, choć nie chodziła po nich. Była alpinistką z natury, z podejścia do tej pasji. Była po prostu człowiekiem gór. Miała 88 lat. Od trzech lat nie wstawała z fotela, ale wspierała każdy mój krok. Tyle serca włożyła w moje wyprawy. Trzy razy, rok po roku, próbowałam wejść na Everest. Kiedy rozmawiałam z tobą przez telefon satelitarny, powiedziałaś mi, że mama przed śmiercią wszystkim z wielkim przekonaniem opowiadała, że jestem już 100 m pod szczytem, choć ostatni raz kontaktowałam się z nią z bazy. I to mnie jakoś zmobilizowało, stwierdziłam, że muszę się wziąć w garść i doprowadzić sprawę do końca, dla niej. Tym razem ze względu na pogodę szansa była mizerna, ale zawiodłabym mamę, gdybym nie weszła. Miałam moment zawahania, ale wydarzyło się coś niesamowitego. Nawet nie wiem, czy powinnam o tym mówić. Lodospad zaczął się rozpadać Działałam sama z wynajętym Szerpą. Z takich samotników jak ja nepalska agencja obsługująca alpinistów zmontowała pięcioosobową "wyprawę". Łączyły nas: wspólne pozwolenie na wspinanie się na Everest, kuchnia i personel bazy. Poza tym każdy robił, co chciał. 16 maja, we wtorek rano, wyszliśmy z bazy do góry. Prognozy były nieciekawe, ale stwierdziliśmy, że już po prostu nie można dłużej czekać. Za kilka dni południowa strona Everestu miała zostać zamknięta dla wypraw. Na dole zrobiło się bardzo ciepło i Ice Fall, gigantyczny lodospad, którym wchodzi się do Kotła Everestu, zaczął się intensywnie rozpadać. Lawiny huczały, aluminiowe drabiny nad szczelinami znikały lub, zmiażdżone, rozsypywały się, liny poręczujące rwały się na strzępy. Była tak paskudna pogoda, że do obozu III na wysokości 7500 m doszliśmy dopiero 19 maja. Następnego dnia, choć okropnie wiało poszliśmy na Przełęcz Południową. Zgodnie z regułami panującymi tutaj od tego momentu używaliśmy tlenu z butli. Około godziny 15.00 dotarliśmy do przełęczy na 8000 m. Pieskie wesele - wichura, śnieg. Namioty ledwo stoją, ale nie nasze. Szerpowie ze sprzętem gdzieś w dole się zatracili. Próbujemy rozbić mój namiot i nic. Szerpowie pomylili maszty i te, które wzięliśmy, nie pasowały. Przycupnęliśmy w cudzym namiocie bez picia i jedzenia. O regeneracji, odpoczynku mowy nie było. Do godziny 19.00 zziębnięci i skostniali czekaliśmy na Szerpów z ekwipunkiem. Straciliśmy szansę wyjścia do góry jeszcze tego samego wieczoru. Do wspinania nadawała się bowiem tylko noc, kiedy wiatr trochę się uspokajał. Musieliśmy więc czekać całą dobę ze świadomością, że na tej wysokości szybko traci się siły. Zamieć pod gwiazdami Całą niedzielę, 21 maja, spędziliśmy w obozie IV. Koło godziny 23 wyszliśmy. Przez zamieć prześwitywały gwiazdy, więc uznałam, że zadymka wścieka się tylko nad Przełęczą, a wyżej powinno się wyjść ponad chmury. Wzięłam ze sobą tylko minimum: dwie butle z tlenem, każda po 3 kg (trzecią niósł mi Szerpa), pół litra picia, trochę jedzenia, płachtę biwakową i 10-metrowy kawałek liny. Dużo ludzi wyszło wtedy do góry, ale większość wróciła z powodu wiatru. Marsz kontynuowało dwóch Amerykanów, trzech Katalończyków, amerykański Irańczyk Saeed Toossi i ja. Ustawiłam sobie przepływ tlenu 2 litry na minutę. Świetnie się czułam i bardzo szybko szłam w czołówce całej grupy. Po trzyipółgodzinnym marszu osiągnęłam miejsce, które jest nazywane Balkonem. O 5.00 rano zamieniłam pustą butlę na pełną. Wszystko się wydawało piękne. Mój Szerpa został gdzieś w tyle. Miał jakieś problemy, wymiotował. Kiedy zmieniłam butlę, w przypływie energii po prostu pognałam do góry. Na Wierzchołku Południowym spojrzałam na reduktor i zaskoczona stwierdziłam, że tlen się prawie kończy. Dźwigałam z dołu prawie pustą butlę, o czym nie miałam pojęcia. Była już godzina 8.30 rano, 22 maja. Zdałam sobie sprawę, że tlenu wystarczy mi na godzinę, jeśli będę zużywała 2 litry na minutę. Do szczytu miałam półtorej godziny. Przekręciłam reduktor na pół litra na minutę i ruszyłam. Próg Hillary'ego przeszłam bez problemów. Z przodu widziałam Katalończyków. Za mną gdzieś się wlókł Toossi, niżej byli Szerpowie. 10 minut na wierzchołku Czułam wielką przyjemność bycia niemal samej na odcinku między Wierzchołkiem Południowym a głównym. Pogoda psuła się w błyskawicznym tempie. Od północy nadchodziły śnieżne chmurzyska. Zaczęło padać. Już taka szybka nie byłam. Minęliśmy się ze schodzącymi ze szczytu dwoma Amerykanami. Koło godziny godziny 10.00 postawiłam stopę na najwyższym punkcie najwyższego szczytu Ziemi. Nie widać, że to wierzchołek. Wielkie nawisy śnieżne wiszą z jednej strony. Zdjęto trianguł, który kiedyś postawili Chińczycy. Napotkani Katalończycy zrobili mi zdjęcia, ja zrobiłam im i zeszli. Zostałam sama. 10 minut spędziłam na wierzchołku. Przez moment widziałam całe potężne urwisko północnej strony. Trzeba było wracać. Tlen zaraz mi się skończył, co zdaje się trochę szkodzi. Przyznaję, że pewnych partii zejścia w ogóle nie pamiętam. W pewnym momencie zaczekałam na schodzącego już ze szczytu Saeeda. On szedł coraz wolniej, potem zaczął się przewracać. W końcu położył się na śniegu i koniec, ani rusz dalej. To było jeszcze powyżej Balkonu. Mówię do niego: "Siedź i nie wstawaj, ja lecę po pomoc". Szerpowie gdzieś się zawieruszyli. Ani Saeed, ani ja nie mieliśmy tlenu, a on go naprawdę bardzo potrzebował. W drodze po pomoc doznałam takiej euforii, że zaczęłam zjeżdżać na siedzeniu po śniegu, skałach, wzdłuż poręczówek. Szybciej, szybciej... Nagle obudziłam się. Leżałam wpięta w końcówkę umocowanej do podłoża liny i w ogóle nie wiedziałam, co się dzieje. Poruszanie się bez tlenu na takiej wysokości, jak widać, jest ryzykowną sprawą. Na szczęście znaleźli się nasi Szerpowie. Podali Saeedowi tlen. Ja sobie sama poradziłam. Około godz. 18.00 byliśmy oboje w namiocie na Przełęczy Południowej. Wichura, śnieżyca, jeden namiot doszczętnie porwany. Udało nam się nie doznać poważnych odmrożeń. Twarz tylko mam jak skorupę, ale to zejdzie, zanim przyjadę do Polski. Noc była koszmarna, zostaliśmy bez tlenu, obydwoje mieliśmy halucynacje. Następnego dnia zeszliśmy szybko na dół. Saeed - do "dwójki" ze swoim Szerpą, ja sama dotarłam tylko do III obozu, bo się troszkę bałam, że w pośpiechu zrobię jakiś błąd, źle się wepnę do liny poręczowej. Byłam oszołomiona. Doszłam do bazy 25 maja. Po dniu pobytu ruszyłam w dół. Miałam szczęście. Udało mi się zabrać do Katmandu helikopterem. Samoloty już nie latają do Lukli. W górach zapanowała typowa pogoda monsunowa - kłębowisko chmur. Stłumiona radość Dobrze, że weszłam na szczyt w miarę samodzielnie. Nikt mnie nie ciągnął, nie popychał. Nie towarzyszyła mi świta Szerpów. Wszyscy mnie tu fetują jako najstarszą kobietę na Evereście. Urodziłam się 10 lipca 1949 r., ale jakoś tych lat nie czuję na grzbiecie. Everest nie dał mi radości, jakiej się spodziewałam, bo nie mam się z kim tym wszystkim podzielić. Kiedy na Wierzchołku Południowym popatrzyłam na reduktor, to zawahałam się, czy nie powinnam wrócić. I wiesz, że usłyszałam wtedy głos "Myszy". To jest niesamowite, ale usłyszałam coś takiego: "Anulek! to jest tylko sto metrów, ty dojdziesz!" Tylko mama tak się do mnie zwracała. Wiem, że to głupio brzmi, lecz poczułam przypływ odwagi. Mama była moim niezawodnym filarem. Przepisywała mi rękopisy do druku i była dumna z moich książek. Wszystko wiedziała o górach, Everest nie mylił się jej z K2. Chodziłyśmy po tatrzańskich dolinkach. Jej największym osiągnięciem było dojście w wieku 75 lat do Doliny Pięciu Stawów. Miała tak stargane serce, że idąc tam, ryzykowała tak jak ja na Evereście. Po prostu kochała góry. Rozumiała, co robię. Anny Czerwińskiej wysłuchała Monika Rogozińska
Anna Czerwińska 22 maja stanęła na szczycie Mount Everestu jako druga Polka. Jako pierwsza zaś skompletowała Koronę Ziemi - najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Jest najstarszą kobietą, która weszła na wierzchołek Everestu. Udało jej się to dopiero podczas czwartej wyprawy na tę górę. Wczoraj Czerwińska przyleciała helikopterem do Katmandu. Oto, co opowiedziała "Rz" w rozmowie telefonicznej.Całą niedzielę, 21 maja, spędziliśmy w obozie IV. Koło godziny 23 wyszliśmy. Koło godziny godziny 10.00 postawiłam stopę na najwyższym punkcie najwyższego szczytu Ziemi.
ROSJA Niewyobrażalne trudności sądownictwa Temida żebrze o kopiejki BOGUSŁAW ZAJĄC Człowiek, który chce wszcząć sprawę, przychodzi do sądu z kopertą. Jest niezbędna do tego, by wysłać pisma procesowe. W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju, niekoniecznie prawnika, za to człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców. Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Rachmistrze wyliczyli, że ustanowienie sędziów pokoju kosztować będzie przynajmniej 1,2 mld rubli (ok. 66,6 mln dolarów), gdyby zaś umożliwić oskarżonym korzystanie z sądów przysięgłych na wszystkich terytoriach Rosji, to kwotę tę należałoby zwiększyć jeszcze o 37,3 mld rb (ok. 2 mld dol.). Tymczasem - zdaniem Wiaczesława Lebiediewa, prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł w pierwszej przymiarce zaledwie 8,3 mld rb., natomiast kwota wniesiona po zażartych targach i bojach do obecnego projektu budżetu całego sądownictwa powszechnego w Rosji, jak informują "Izwiestia", wynosi zaledwie 3,7 mld rb., tj. ok. 200 mln dol. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać. Być może taka sytuacja jest na rękę niezbyt sprawnym organom ścigania karnego. Prasa rosyjska jest zgodna w ocenie zjawiska, które zaskoczyło ideologów sądów przysięgłych. Obok bowiem znacznej srogości w wymierzaniu kar za czyny niewątpliwie udowodnione, sędziowie przysięgli z zapałem zagłębiają się w szczególiki dowodów przeprowadzanych na rozprawie, a ich odmienne doświadczenie życiowe sprawia, że podają w wątpliwość, a nawet negują wiele źródeł rzeczowych, sposobów ich badania, opinii biegłych i zeznań świadków. Zauważono już, że liczba uniewinnień przed sądem przysięgłych jest znacznie wyższa niż przed tradycyjnym składem sędziowskim. Pod koniec listopada 1998 r. moskiewski Sąd Okręgowy w składzie przysięgłych orzekał w sprawie Olega Lipkina i Tejmuraza Kurgina, oskarżonych m.in. o zabójstwo Siergieja Skoroczkina, deputowanego do Dumy Państwowej Rosji. Mimo wołania o srogie kary, napięcia wywołanego głośnym zabójstwem deputowanej Galiny Starowojtowej, przysięgli uznali dowody oskarżenia za niewystarczające, by skazać Lipkina i Kurgina za zabójstwo. Skazali ich więc jedynie za porwanie deputowanego na 5,5 oraz 4,5 roku więzienia. Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe, np. w jarosławskiej guberni, w powiecie poszechońskim sąd mieści się w domu zbudowanym 160 lat temu i dotychczas nie poddanym kapitalnemu remontowi; w Republice Mordowskiej, w powiecie staroszajgowskim nie zdołano odbudować dachu na budynku sądowym po pożarze z 1991 r. Ogółem jedna trzecia budynków sądowych woła o natychmiastowy remont kapitalny, a przecież w budżetach przez wiele lat nie przewidziano na ten cel ani kopiejki. Część sądów w ogóle nie ma własnych pomieszczeń, mimo że skonfiskowane po puczu Janajewa w 1991 r. budynki Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego miały być w pierwszej kolejności przeznaczone właśnie dla nich. Udało się to po kilkuletnim procesie jedynie w Kałudze. Coraz częściej, z powodu nieuregulowania opłat, w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie. Jesienią, kiedy w Moskwie była jeszcze dodatnia temperatura, kobiety-sędziowie orzekały w futrach i filcowych walonkach, a temperatura w sali rozpraw nie przekraczała + 6Ą C. Walka o przeżycie sądów wymaga niekiedy środków nadzwyczajnych. W okręgu nadamurskim, w Sądzie Miejskim w Białogorsku z powodu trzyletniej zaległości w opłacaniu energii cieplnej 11 listopada 1998 r. zamknięto jej dopływ. Nie znajdując wyjścia z sytuacji, prezes sądu Władymir Michalow posadził naczelnika od ciepłownictwa za lekceważenie sądu na trzy dni do aresztu. Prokurator obwodowy oprotestował wprawdzie to postanowienie, lecz co zrobić, gdy ogólne zadłużenie sądów przekroczyło 100 mln rb. Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. Jako gorzką anegdotę opowiadają historię pokrzywdzonego, który w kancelarii sądu usłyszał, że ma zjawić się następnego dnia z kopertą. Cały dzień spędził na dowiadywaniu się, ile ma włożyć do owej koperty, tymczasem była ona niezbędna jedynie do tego, by zapakować w nią pisma do przeciwnika procesowego. W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. Według informacji tychże "Izwiestii" w 1997 r. z wpisów w sprawach cywilnych sądy rosyjskie wpłaciły do budżetu 390 mld ówczesnych rubli (ok. 65 mln dol.), a z grzywien i innych opłat w sprawach karnych - 887 mld rb. (ok. 147 mln dol.). Na podstawie wszelkich sądowych tytułów wykonawczych ściągnięto 78,5 bln starych rubli (ok. 13,1 mld dol.). Niestety, zarówno u nas, jak i w Rosji sądom nie przysługuje od tych kwot żadna prowizja, dlatego zarządzający wymiarem sprawiedliwości wciąż stoją z wyciągniętą ręką przed kierownictwem finansów państwa. Nie sprzyja to uzyskaniu rzeczywistej niezależności sądownictwa, nie wpływa dodatnio na powagę orzeczeń sądowych. Jak podała agencja Interfaks, minister sprawiedliwości Rosji Paweł Kraszeninnikow określił warunki pobytu w zakładach penitencjarnych i aresztach śledczych Rosji jako niegodne człowieka, podkreślając, że sądy skazują winnych na pozbawienie wolności, a nie na bytowanie w nieludzkich warunkach. Wyliczył przy tym, że liczba osadzonych w koloniach i aresztach przekroczyła milion osób (liczba ludności Rosji wynosi ok. 147 mln). Zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa sędziom stanowi trudny problem: 20 lipca 1997 r. w Sądzie Miejskim w Ust' Ilimie skazany W. Mielnikow sięgnął po pistolet i ostrzelał sędziego W. Wiatkina; 20 kwietnia 1998 r. w Sądzie Rejonowym w Moskwie-Chamownikach podsądny I. Stecyk, niezadowolony z przebiegu rozprawy, pobił sedzię przewodniczącą B. Popową, powodując ciężkie uszkodzenia ciała. W sąsiadującym z Czeczenią chasawjurtowskim rejonie Dagestanu w maju 1998 r. uprowadzono 15-letniego syna miejscowego sędziego A. Chamałowa, a 2 lipca krewni i członkowie rodu zabitego zdemolowali salę rozpraw Sądu Najwyższego Karaczajewo-Czerkiesji i dotkliwie pobili sędziów oraz ochronę milicyjną. Z powodu braku środków zaniechano finansowania ochrony budynków sądowych, rozpoczęły się więc kradzieże, nie tylko przedmiotów wartościowych, lecz przede wszystkim akt spraw karnych; np. 23 lutego 1998 r. w gubernialnym Jarosławlu skradziono akta 81 spraw. Okazało się wówczas, iż od dwu lat sądu nikt nie dozoruje, zdjęto także sygnalizację alarmową. Tymczasem zaś, jak donoszą "Izwiestia", zrozpaczeni wielomiesięcznym oczekiwaniem na wypłacenie zaległych zarobków górnicy Zagłębia Kuźnieckiego coraz przychylniej zdają się odnosić do zabójstwa na zamówienie jako nowego środka walki klasowej, zwłaszcza że Moskwa twierdzi, iż pieniądze dawno przekazała, a wina za zwłokę spoczywa na miejscowym kierownictwie. Rzeczywiście, górnicy zauważyli, iż żaden z miejscowych dyrektorów niewypłacalnych, zaniedbanych, rozkradzionych kopalni nie odpowiada, w tym finansowo, za efekty swego zarządzania. Gorzej - nie zważając na rozpacz szeregowych górników, demonstrują swe bogactwo, jeżdżą nadal prestiżowymi samochodami, budują willę za willą na nazwiska podstawionych krewnych. W tej sytuacji górnicy zaczęli rozważać, by wśród załogi ogłosić zbiórkę na płatnego zabójcę. W rozmowie z dziennikarzem wiceszef tamtejszej gubernialnej milicji ppłk Wiktor Grińko powiedział: - Interesują pana pogłoski o możliwych zabójstwach na zamówienie? Na razie nie skierowaliśmy do sądu ani jednej takiej sprawy. Jednakże jest to powód do zastanowienia - myślę tu o materiałach w stadium dochodzenia. Autor jest doktorem prawa
W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju. Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Być może taka sytuacja jest na rękę niezbyt sprawnym organom ścigania karnego. Prasa rosyjska jest zgodna w ocenie zjawiska, które zaskoczyło ideologów sądów przysięgłych. Obok bowiem znacznej srogości w wymierzaniu kar za czyny niewątpliwie udowodnione, sędziowie przysięgli z zapałem zagłębiają się w szczególiki dowodów przeprowadzanych na rozprawie, a ich odmienne doświadczenie życiowe sprawia, że podają w wątpliwość, a nawet negują wiele źródeł rzeczowych, sposobów ich badania, opinii biegłych i zeznań świadków. Zauważono już, że liczba uniewinnień przed sądem przysięgłych jest znacznie wyższa niż przed tradycyjnym składem sędziowskim. Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe. Coraz częściej, z powodu nieuregulowania opłat, w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie. Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. Jak podała agencja Interfaks, minister sprawiedliwości Rosji Paweł Kraszeninnikow określił warunki pobytu w zakładach penitencjarnych i aresztach śledczych Rosji jako niegodne człowieka. Zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa sędziom stanowi trudny problem. Z powodu braku środków zaniechano finansowania ochrony budynków sądowych, rozpoczęły się więc kradzieże.
PARTIE O pozycji polityków powinni decydować wyborcy Drogi i bezdroża Akcji RYS. DARIUSZ PIETRZAK JAN MARIA JACKOWSKI Po wyborach prezydenckich rozpoczęto publiczną debatę o przyszłości Akcji Wyborczej Solidarność. Została ona zdominowana przez skrzętnie podchwyconą przez media dyskusję o sprawach personalnych. Mniej mówi się o tym, czym ma być AWS i jak należy zmienić platformę jej politycznego funkcjonowania. Nie jest tak, że w Polsce prawica nie ma poparcia społecznego, nie ma wizji, nie ma programu. Sukcesy obozu SLD biorą się w znacznej mierze ze słabości prawicy i z jej błędów. Warto się tu odwołać do doświadczeń Hiszpanii, kraju katolickiego o porównywalnej z Polską liczbie mieszkańców. Tam, po okresie rządów generała Franco, przez wiele lat rządzili socjaliści. Rozdrobniona prawica przegrywała kolejne wybory. Dopiero formuła Partido Popolare, zaproponowana przez Aznara, doprowadziła do wyjścia z impasu spowodowanego jałowymi sporami o ocenę przeszłości i o wizję nowoczesnej prawicy. Do dziś w środowiskach prawicowych w Madrycie trwa ożywiona dyskusja, jak zapewnić równowagę między skrzydłem konserwatywnym a liberalnym. Doświadczenie Hiszpanii jest o tyle pouczające, że tam prawica "dochodziła do siebie" kilkanaście lat, i to w sytuacji gdy środowiska prawicowe uczestniczyły - choć w warunkach ustroju autorytarnego - w oficjalnym życiu publicznym. Natomiast w III Rzeczypospolitej prawica zaczynała działać przed jedenastu laty, po prawie półwiecznym niebycie w okresie PRL, praktycznie od zera. Dwa skrzydła Akcji Podstawowym problemem AWS jest znalezienie w ramach różnych środowisk, tworzących obóz prawicy, optymalnej platformy politycznej, otwierającej drogę ku przyszłości. Sztuka polega na wypracowaniu takiej formuły, która przy zachowaniu kultury jedności szanowałaby odrębność i dzięki której przezwyciężono by ułomność procedur decyzyjnych. Wielonurtowość i wielopartyjność z jednej strony stanowią bowiem siłę, z drugiej jednak mogą być przyczyną słabości. Myślenie partykularne, a nie kategoriami całości, oraz brak spójnych zasad organizacyjnych osłabia cały obóz. Obecna formuła Akcji generuje konflikty między partiami (a w ramach partii między poszczególnymi ich frakcjami), spory personalne i bezwzględną walkę o stanowiska oraz pozycje poszczególnych "modułów". A między częścią "związkową" i "partyjną" utrzymuje się permanentne napięcie. Prawicowe środowiska tworzą interesujące szkoły polityczne, ale bez współpracy z najsilniejszym podmiotem, jakim jest związek zawodowy, nie są zdolne do samodzielnego funkcjonowania na scenie politycznej. Tymczasem w AWS istnieją dwa zasadnicze skrzydła: konserwatywno-liberalne i konserwatywno-narodowe. Ich podstawą są poglądy polityków, którzy je tworzą. Pierwsze skrzydło jest bardziej euroentuzjastyczne i odwołuje się do indywidualizmu oraz doktryny wolnorynkowej, drugie - bardziej eurosceptyczne, opiera się na personalizmie chrześcijańskim i nie ukrywa inspiracji społeczną nauką Kościoła. W Akcji są również i tacy, którzy nie identyfikują się z tymi nurtami przede wszystkim dlatego, że nie mają wyrazistej formacji ideowej i programowej. Ten podział przebiega przez prawie wszystkie środowiska tworzące AWS. Wydaje się więc, że zamiast dyskutować o parytetach, algorytmach i innych "technicznych" sposobach udoskonalania Akcji, należałoby wyciągnąć wnioski z tego zasadniczego kryterium podziału. Należy zatem dążyć, aby konfiguracja AWS, przynajmniej na razie, przebiegała wokół dwóch filarów: konserwatywno-liberalnego oraz konserwatywno-narodowego. Być może w przyszłości na drodze ewolucji powstanie jedna partia, być może każdy z tych nurtów będzie stanowił odrębne środowisko polityczne. Jeżeli zostanie zrealizowana propozycja Andrzeja Olechowskiego, który zaprosił UW i SKL do budowy nowego obozu politycznego z udziałem jego sztabów z wyborów prezydenckich, powstanie alternatywa dla AWS. Rozpocząłby się wtedy rozpad prawicy na akceptowaną przez lewicę oraz liberałów i na drugą - bezwzględnie zwalczaną i marginalizowaną. Zanim ten spór zostanie rozstrzygnięty, by uniknąć toczonych publicznie i wykorzystywanych przez przeciwników wyniszczających konfliktów personalnych oraz bitwy między zwolennikami jednej partii a tymi, którzy chcą (a byłoby to rozwiązanie najgorsze) zachować status quo, lepiej zdecydować się na rozwiązania realne. Nowa formuła Kluczem organizującym Akcję byłaby taka konstrukcja jej kierownictwa, by obok przewodniczącego (który jest zdolny do spojenia Akcji) do ścisłego kierownictwa należeli dwaj jego zastępcy będący liderami nurtu konserwatywno-narodowego i konserwatywno-liberalnego. Niezaspokojenie oczekiwań związanych z istnieniem tych dwóch frakcji i nadanie mu sformalizowanej struktury oznacza, że podziały będą nieuniknione, a dezintegracja będzie się pogłębiała. Nikt mnie nie przekona, że wszystkie grupy, związek czy poszczególne partie mają jakąkolwiek szansę samodzielnego politycznego występowania w imieniu prawicy. Poparcie dla prawej strony można mierzyć w skali między 40 a 50 procent społeczeństwa, podczas gdy poparcie dla poszczególnych środowisk w AWS można liczyć co najwyżej w skali od 4 do 5 procent. Organizacyjne usankcjonowanie dwóch skrzydeł Akcji zmniejszyłoby konflikty między częścią "związkową" a "partyjną", między poszczególnymi partiami i frakcjami wewnątrz nich. Gdyby taka była konstrukcja władz Akcji od początku, nie doszłoby do secesji, które osłabiły AWS. Nie obawiajmy się czerpania wzorów z trwałych formacji prawicowych na świecie. Na przykład wśród republikanów w USA zazwyczaj dwa lata przed wyborami prezydenckimi ujawniają się liderzy odległych od siebie frakcji: konserwatywnej i bardziej izolacjonistycznej oraz liberalnej i bardziej otwartej na nowinki. Ale po upływie czasu, na skutek publicznej debaty, opinia się uciera i wyłoniony zostaje lider, który potrafi połączyć oba skrzydła. Następuje zatem rozstrzygnięcie weryfikowane w sposób demokratyczny, a wybrany w ten sposób polityk jest kandydatem w wyborach prezydenckich. Nieliczenie się w z tym, że ugrupowanie musi być wewnętrznie podzielone, jest pisaniem wyroku śmierci. Jeżeli AWS nie zostanie uporządkowana według faktycznych linii podziału, będzie wewnętrznie rozrywana podziałami niepolitycznymi. Liczyć się będą prywatne ambicje w licznych partiach, branżowe i regionalne interesy części związkowej. Inwencja w dziedzinie dzielenia się jest nieograniczona. Rola polityków wywodzących się ze związku zawodowego polega na programowym wsparciu tego skrzydła, które bardziej im odpowiada. I na zabieganiu o realizację programu w tak uporządkowanej strukturze. Możemy sobie wyobrazić działacza kultury wywodzącego się ze związku, który będzie wspierał skrzydło konserwatywno-liberalne, i innego działacza podejmującego problematykę rolnictwa, który będzie się identyfikował ze skrzydłem konserwatywno-narodowym. Władza wyborców Zmieniając platformę politycznego funkcjonowania Akcji, nie można zapomnieć, że wybory parlamentarne mogą się odbyć za kilka miesięcy. Już dziś, choć to powinno być zrobione wiele miesięcy przed wyborami prezydenckimi, potrzebny jest consensus co do konstrukcji list w wyborach parlamentarnych. Powinien zostać określony katalog zasad programowych obligatoryjny dla wszystkich. Konieczne są kryteria oceniające kandydatów na listy wyborcze, uwzględniające przede wszystkim takie cechy, jak uczciwość, kompetencja, doświadczenie oraz ich dokonania. Niezbędne są także jasne kryteria zapewniające reprezentatywność obu nurtów oraz gwarancje ich przestrzegania. Takie porozumienie stonowałoby nastroje wewnątrz Akcji i działałoby na rzecz jedności, która jest poważnie zagrożona, ponieważ w części konserwatywno-liberalnej krąży pomysł wspólnego działania z Unią Wolności, a w skrzydle konserwatywno-narodowym mogą się pojawić pomysły stworzenia jakiejś przestrzeni politycznej na prawo. To wszystko może się zdarzyć wbrew doświadczeniom i rozsądkowi. Bo w okresach przedwyborczych ani rozsądek, ani doświadczenia nie muszą ogrywać decydującej roli, jak już niestety było w 1993 roku. Trzeba dać możliwość dokonania wyboru obywatelom. W ten sposób po wyborach 2001 r. zostałyby określone proporcje poszczególnych środowisk współtworzących Akcję. O pozycji polityków decydowaliby wyborcy. Wtedy prezydium klubu, skonstruowane nie na zasadzie parytetów, lecz działające w wyniku mandatu pochodzącego z demokratycznej weryfikacji przeprowadzonej przez sympatyków i zwolenników prawicy, miałoby silną władzę i stanowiłoby realne kierownictwo obozu prawicowego. Obozu, który nie byłby organizowany na podstawie mało czytelnych dla społeczeństwa kryteriów podziału i zakulisowych gier różnych grupek, ale działałby na podstawie porozumienia swoich rzeczywistych frakcji. Potrzeby jest też dialog ze środowiskami będącymi obecnie poza AWS. Na razie wszyscy deklarują dobrą wolę i chęć rozmów, lecz naprawdę ani Akcja, ani te środowiska nie są zdeterminowane, by dialog prowadzić. Istotne jest też porozumienie z Unią Wolności i Polskim Stronnictwem Ludowym dotyczące nowej ordynacji wyborczej do Sejmu. Paradoksalnie zarówno AWS, UW, jak i PSL mogłoby przyjąć wspólne stanowisko dotyczące wielkości okręgów wyborczych i sposobu liczenia głosów. Uniemożliwiłoby to powstanie sytuacji, kiedy lista -popierana np. przez 35 procent wyborców - zdobywa bezwzględną większość mandatów i jest w stanie zmonopolizować władzę w Polsce. Realne jest również porozumienie AWS z UW dotyczące przyszłorocznej ustawy budżetowej oraz terminu wyborów parlamentarnych. Po co inicjatywę dotyczącą kalendarza wyborczego oddawać w ręce SLD i Aleksandra Kwaśniewskiego. Autor jest posłem AWS. Nie należy do żadnej partii.
Podstawowym problemem AWS jest znalezienie w ramach różnych środowisk optymalnej platformy politycznej. w AWS istnieją dwa zasadnicze skrzydła: konserwatywno-liberalne i konserwatywno-narodowe. Pierwsze skrzydło jest euroentuzjastyczne i odwołuje się do indywidualizmu oraz doktryny wolnorynkowej, drugie - eurosceptyczne, opiera się na personalizmie chrześcijańskim. Należy dążyć, aby konfiguracja AWS przebiegała wokół dwóch filarów. Kluczem organizującym Akcję byłaby taka konstrukcja jej kierownictwa, by obok przewodniczącego do ścisłego kierownictwa należeli dwaj jego zastępcy będący liderami nurtu konserwatywno-narodowego i konserwatywno-liberalnego. Jeżeli AWS nie zostanie uporządkowana według faktycznych linii podziału, będzie wewnętrznie rozrywana podziałami niepolitycznymi. Już dziś potrzebny jest consensus co do konstrukcji list w wyborach parlamentarnych. Powinien zostać określony katalog zasad programowych obligatoryjny dla wszystkich. Konieczne są kryteria oceniające kandydatów na listy wyborcze. Trzeba dać możliwość dokonania wyboru obywatelom. po wyborach 2001 r. zostałyby określone proporcje poszczególnych środowisk współtworzących Akcję.
AWS Jeśli ponownie zlekceważymy siłę i bezwzględność postkomunistycznej lewicy, osłabiając siebie nawzajem, zapłacimy za to najwyższą cenę polityczną Dzwonek dla prawicy RYS. JERZY CZAPIEWKI JACEK RYBICKI, STEFAN NIESIOŁOWSKI, WIESŁAW WALENDZIAK Cztery lata temu, 8 czerwca 1996 r., powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Dziś AWS to koalicja najważniejszych nurtów polskiej prawicy, posiadających różne hierarchie celów programowych i nieco odmiennie definiujących swoje tożsamości ideowe. W ramach AWS udało się jednak zawiązać skuteczną współpracę ugrupowań o charakterze konserwatywno-ludowym, chrześcijańsko-narodowym i chrześcijańsko-demokratycznym. Przy dobrej współpracy z NSZZ "Solidarność" możliwe stało się skuteczne łagodzenie społecznych napięć związanych z modernizacją gospodarki i państwa. Dzięki współpracy różnych nurtów polskiej prawicy w ramach AWS podjęliśmy imponujący program reform, absolutnie koniecznych, a z powodu typowego dla postkomunistów oportunizmu - zaniechanych w latach 1993 - 1997. Istnienie tej szerokiej koalicji zbliża Polską scenę polityczną do standardów dojrzałych państw demokratycznych, w których istnieją od lat bloki centroprawicowe. Posiadają one, w zależności od specyfiki lokalnej, różną dominantę oraz uzyskują często poparcie także ze strony związków zawodowych, nawiązujących do tradycji chrześcijańskiego solidaryzmu społecznego. Bloki te pozostają skuteczną przeciwwagą dla silnej europejskiej lewicy. Pamięć tamtej klęski Obóz polityczny Polski posierpniowej potrafił w roku 1989 skutecznie uruchomić proces przemian, które wprowadziły kraj w gospodarcze, wojskowe i polityczne struktury demokratycznego Zachodu, gwarantując jej pewną i stabilną przyszłość. Sukces ten został okupiony wysoką ceną polityczną. Przegrane wybory parlamentarne i prezydenckie były jednak w dużej mierze zawinione przez kardynalne błędy popełnione przez formacje prawicy. Doświadczenie całej pierwszej dekady dowiodło w sposób jednoznaczny, że na polskiej scenie politycznej nie ma miejsca dla większej liczby partii politycznych, próbujących odwoływać się do poszczególnych elementów programu centroprawicy. Najwyraźniej wyczerpała się formuła istnienia prawicy w postaci kilku lub więcej partii politycznych, konkurujących o głosy tego samego elektoratu. Wszystkie sytuacje, w których zwalczające się partie prawicowe próbowały budować pozycję polityczną poprzez eksponowanie wolności gospodarczej przeciwko solidarności społecznej, modernizacji przeciwko polskiej tradycji albo na odwrót przedstawienie modernizacji państwa lub zbliżenia do zachodnich struktur wyłącznie jako zagrożenia - kończyły się klęską. Taka klęska przekraczała zawsze granice zwykłej przegranej politycznej, doprowadzając do oddania pełni władzy nad Polską w ręce silnego jednolitego obozu postkomunistycznego. W 1993 roku kompletna marginalizacja podzielonej centroprawicy (która znalazła się praktycznie poza parlamentem) doprowadziła do sytuacji, w której niekontrolowana władza byłych komunistów pogłębiła patologiczne zjawiska zarówno w gospodarce, jak i w życiu publicznym. Nawet rażące upartyjnienie mediów publicznych, które utrudnia dzisiaj prowadzenie zrównoważonej debaty politycznej i światopoglądowej, jest właśnie opóźnionym efektem tamtej klęski. Czy koniec koalicji nadziei Koalicja AWS i UW rządząca Polską od 1997 roku powstała w wyniku sukcesu wyborczego AWS. Koalicja ta ma na swoim koncie niekwestionowane osiągnięcia: rozwój gospodarczy, sukcesy w polityce międzynarodowej, wejście do NATO, wyznaczenie i obrona realistycznych terminów wejścia do Unii Europejskiej. Rząd utworzony przez tę koalicję odważnie realizuje programy zasadniczych reform ustrojowych; rozpoczyna program modernizacji wsi; walki z bezrobociem; poprawy bezpieczeństwa. Podejmuje zadania układające się razem w wielki proces dostosowywania kraju do wymagań cywilizacyjnych XXI wieku. Czyni to konsekwentnie, mimo twardej i szkodliwej obstrukcji opozycji i mimo braku warunków do prowadzenia rzeczowej debaty politycznej w mediach publicznych. Ponaddwuletnie rządy AWS oraz UW uruchomiły procesy definitywnego grzebania resztek PRL, które przetrwały w systemie społecznym i gospodarczym III Rzeczypospolitej. Podniosły zasadę pomocniczości państwa - jako filozofii, a także metody rozwiązywania trudnych problemów przebudowy kraju. Rząd Jerzego Buzka rozpędził lokomotywę zmian ustrojowych. Dlatego kwestionowanie dalszego wspólnego działania tej koalicji jest niezrozumiałe. Jej atakowanie i wypowiedzenie współpracy przez część działaczy Unii Wolności, graniczy z brakiem odpowiedzialności. Zagraża polskim przemianom. Konflikt wywołany decyzją kierownictwa Unii Wolności o wyjściu z rządu koalicyjnego prostą drogą zmierza do rozbicia obozu posierpniowego. Tymczasem, jak wskazują badania przeprowadzone ostatnio przez "Rzeczpospolitą", na podtrzymaniu jego jedności zależy także wielu wyborcom UW. Wyborcy zdają sobie sprawę, że destrukcja obozu posierpniowego zakończyć się może zdecydowaną wygraną SLD i długoletnimi rządami większościowymi na granicy monopolu władzy ("ich premier", "ich prezydent"). Taka powtórka z "monopartii", niezależnie jakiej jest barwy, stanowi zawsze zagrożenie dla ładu demokratycznego. Potrzebne opamiętanie Choćby z tego powodu potrzebny jest apel o opamiętanie. Kierujemy go do całej klasy politycznej o solidarnościowym rodowodzie. Już kiedyś, zahipnotyzowani własną siłą i poczuciem racji, skoncentrowaliśmy się na walkach wewnętrznych, miast na dokończeniu rozpoczętych w 1989 roku prac. Resztki z bratobójczych pobojowisk zbieraliśmy w 1991, 1993 i 1995 roku. "My" rozbijaliśmy jedność obozu "Solidarności" - "oni" zaś żmudnie odtwarzali PZPR-bis. Jeśli ponownie zlekceważymy siłę i bezwzględność postkomunistycznej lewicy, osłabiając siebie nawzajem, zapłacimy za to najwyższą cenę polityczną. Dziś wszyscy prawicowi partnerzy, wszystkie podmioty Akcji powinny jak najszybciej odtworzyć dobry, ożywczy klimat, który towarzyszył tworzeniu AWS. Powinni odnowić śluby z roku 1996 - wzajemnej wierności i lojalności, szacunku dla siebie oraz dla realiów politycznych, które nas otaczają. Trudno niekiedy zrozumieć niezdecydowanie i powolność kierownictwa AWS, ale nie można też godzić się na partykularyzm poszczególnych ugrupowań naszej koalicji. Olbrzymim zagrożeniem dla całej Akcji staje się też najzwyklejsze warcholstwo grupek interesów branżowych czy środowiskowych, które przestały już reprezentować dobro całej formacji. Panowania nad odśrodkowymi tendencjami nie ułatwia Unia Wolności, która rzadko rozumie istotę wewnętrznych kompromisów w AWS; która nie rozumie albo nie chce zrozumieć, że Akcja jest partią in statu nascendi, z wszelkimi wynikającymi z tego kłopotami. Przykładem nieudaczne głosowanie w Sejmie nad podatkiem VAT dla rolników, którego czas oraz formę wymusili właśnie politycy Unii, odrzucając argument, iż głosowanie VAT w pakiecie z innymi tematami pomogłoby przekonać radykałów. AWS a racja stanu Próba eliminacji naszych własnych błędów nie może jednak oznaczać powrotu do sytuacji sprzed powstania AWS. Oznaczałoby to roztrwonienie ogromnego kapitału społecznego poparcia, które wyraziło się sukcesem Akcji zarówno w wyborach parlamentarnych w 1997 roku, jak też w wyborach samorządowych w roku 1998. Obecny kryzys okołorządowy i zachowanie koalicjanta nie mogą zaowocować tendencjami odśrodkowymi w Akcji. Rozpad Akcji albo jej osłabienie poprzez doprowadzenie do znaczącego rozłamu w jej szeregach zaowocuje ukształtowaniem się monopolu władzy postkomunistów w perspektywie najbliższej dekady. SLD, pozbawiony silnej alternatywy politycznej na prawicy, stałby się również jedynym podmiotem zdolnym pozyskać do współpracy, a następnie trwale zmarginalizować lub wchłonąć zarówno PSL, jak też UW. Owa wewnętrzna nierównowaga polityczna miałaby także konsekwencje w dziedzinie polityki międzynarodowej naszego kraju. Już dzisiaj jesteśmy świadkami zdecydowanego lobbingu gospodarczych i politycznych interesów rosyjskich w Polsce prowadzonego przez polityków SLD. Jego elementem może być chociażby nielojalne wystąpienie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego oraz liderów SLD w czasie kryzysu spowodowanego odpowiedzią Rosji na wydalenie z Polski dyplomatów rosyjskich. Deklarowany przez wszystkie ugrupowania polityczne konsensus wokół polskiej polityki zagranicznej nie jest sprawą oczywistą, a długotrwała polityczna dominacja SLD mogłaby doprowadzić także do zakwestionowania obecnych celów polskiej polityki zagranicznej. Na kłopoty - jedność W tej sytuacji utrzymanie jedności AWS, jej wzmocnienie, a wreszcie sukces w wyborach prezydenckich i parlamentarnych, to nie tylko szansa na trwałe zrównoważenie polskiej sceny politycznej. Silna pozycja AWS w polskim życiu politycznym to także możliwość realizowania - w wymiarze wewnętrznym i międzynarodowym - takiej formuły polityki polskiej, która potrafi harmonijnie łączyć modernizację państwa i gospodarki z szacunkiem dla tradycji narodowej i zdecydowaną obroną polskiej suwerenności. Ale wzmocnienie pozycji AWS można osiągnąć nie tylko poprzez jej wewnętrzne zdyscyplinowanie, lecz przede wszystkim poprzez wyższy poziom integracji całej formacji - z zachowaniem pełnej tożsamości ideowej wchodzących w jej skład partii. Jeśli AWS ma się rozwijać, powinna zmierzać w kierunku usprawnienia własnego działania, a temu ma służyć jej wewnętrzna konsolidacja. Pytanie - czy wszystkich liderów AWS stać na takie decyzje, podejmowane często wbrew interesom niektórych środowisk politycznych. Naszym zdaniem - tak. Autorzy są posłami AWS.
Cztery lata temu powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Dziś AWS to koalicja najważniejszych nurtów polskiej prawicy. Obóz polityczny Polski posierpniowej potrafił w roku 1989 skutecznie uruchomić proces przemian. Sukces ten został okupiony wysoką ceną. Przegrane wybory parlamentarne i prezydenckie były zawinione przez błędy popełnione przez formacje prawicy. Koalicja AWS i UW rządząca Polską od 1997 roku powstała w wyniku sukcesu wyborczego AWS. Koalicja ta ma na swoim koncie niekwestionowane osiągnięcia. kwestionowanie dalszego wspólnego działania tej koalicji jest niezrozumiałe. Jej atakowanie i wypowiedzenie współpracy przez część działaczy Unii Wolności, graniczy z brakiem odpowiedzialności. potrzebny jest apel o opamiętanie. Kierujemy go do całej klasy politycznej o solidarnościowym rodowodzie. Obecny kryzys okołorządowy i zachowanie koalicjanta nie mogą zaowocować tendencjami odśrodkowymi w Akcji. Rozpad Akcji albo jej osłabienie zaowocuje ukształtowaniem się monopolu władzy postkomunistów.
AGRESJA Burdy na stadionie nie były przypadkiem Chamstwa coraz więcej Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli! Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy. Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie. Cmentarz Starsza kobieta płacze: - Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy. W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów. Stadion Sobota. Derby Polonii i Legii. - Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach. Konferencja prasowa - Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem. Prywatka Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych. Lumpy Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób. Cudzoziemcy Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia. Fala "Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu. Pociąg Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy. Kotka W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na 6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny. Psycholodzy o agresji Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. - Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak. - Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Społeczeństwo o agresji Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją. Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców. W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków. b.i.w., p.w.r., r.w.
Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie. W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów. - Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. - Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Teraz są rozgoryczeni. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii. Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa, przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem.
Senat może być antidotum na partyjniactwo. Dlaczego przeszkadza Leszkowi Millerowi? Gdy zabraknie gwaranta ZBIGNIEW ROMASZEWSKI Kampania wyborcza 2001 roku przebiega pod znakiem krytyki rządu Jerzego Buzka i gdyby nie rząd organizujący co pewien czas happeningi, obywatele nie bardzo by wiedzieli, na kogo głosować. A tak wiedzą: nie głosować na AWSP winną wszystkim nieszczęściom, poprzeć SLD, najbardziej radykalnego krytyka rządu. Cały kłopot polega na tym, że jeszcze miesiąc, półtora i rząd Jerzego Buzka poda się do dymisji, co więc robić? Kogo krytykować? Rząd Jerzego Buzka jest zły, bo minister Bauc chce zamrozić emerytury i uposażenia w sferze budżetowej. Rząd Jerzego Buzka jest jeszcze gorszy, bo zdymisjonował ministra Bauca i przyszłe decyzje strategiczne pozostawił SLD, a Sojusz woli obiecywać powszechną szczęśliwość, niż podejmować trudne decyzje. Chociaż czasami podejmuje, np. eksmisja na bruk wylansowana przez panią Blidę, sprzedaż mieszkań wraz z najemcami (ustawa z 1994 r.) to decyzje trudne, ale przecież niepodejmowane w czasie kampanii wyborczej przez ugrupowanie wrażliwe społecznie. Ale dość ironii. W kontekście załamania się koniunktury brak poważnej dyskusji w sprawie polityki społeczno-gospodarczej pomiędzy poszczególnymi ugrupowaniami startującymi w wyborach musi martwić. Mnie natomiast niezwykle zaniepokoiła wypowiedź pana Millera, który rozwiązania problemów społeczno-gospodarczych upatruje w sferze ustrojowej państwa. Śladem Łukaszenki Zdaniem przewodniczącego SLD demokracja za dużo kosztuje. Tych, którzy w to wierzą, pragnę zapewnić, że nie jest to pogląd oryginalny. Podobne stanowisko reprezentował prezydent Łukaszenko i jakoś Białoruś nie stała się krajem szczęśliwych i zamożnych obywateli. Likwidacja przerostów biurokratycznych to dobre i słuszne hasło, tylko czy na pewno to ma być 2500 etatów? Łatwo sobie wyobrazić, że np. Platforma Obywatelska przelicytuje pana Millera, i co wtedy? Na dodatek 2500 etatów to najwyżej 100 - 150 mln złotych, co w porównaniu z 40-miliardową dziurą budżetową jest niezauważalne. Wszystko, co wyżej powiedziano, to prawdę mówiąc populizm, ale dopuszczalny w trakcie kampanii wyborczej. Gorzej wygląda sytuacja, gdy pan Miller proponuje likwidację Senatu i ograniczenia Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu. To prawda, rozwiązania konstytucyjne w dziedzinie tych instytucji nie są najszczęśliwsze, co zawsze było wiadomo, ale to nie ja, tylko pan Miller ze swoim ugrupowaniem je popierał. O co chodzi z Trybunałem Stanu Najtrudniej zrozumieć, o co mu chodzi z tym Trybunałem Stanu. Przecież sędziowie Trybunału Stanu nie pobierają żadnych uposażeń, a Trybunał nie ma własnej obsługi. Ponadto, co można policzyć na palcach, mniej sędziów Trybunał już liczyć nie może. W pierwszej instancji sprawę rozpatruje pięciu sędziów, w drugiej siedmiu innych, to razem dwunastu w każdej sprawie. Rezerwa pięciu sędziów nie jest chyba przesadna, uwzględniając, że ludzie chorują, mają problemy rodzinne, wyjeżdżają za granicę, i powtarzam - nie biorą za swoją funkcję pieniędzy. O co więc chodzi? O likwidację Trybunału Stanu, o likwidację odpowiedzialności konstytucyjnej polityków? Trudno uwierzyć. Można mieć również zastrzeżenia do konstytucyjnych uregulowań dotyczących Trybunału Konstytucyjnego. Pozbawienie Trybunału możliwości dokonywania wykładni przepisów prawnych to nieporozumienie, które często dość boleśnie odczuwamy w parlamencie. Trudno również pogodzić się z sytuacją, kiedy w wypadku kontrowersji prawnych orzeczenie ostateczne zapada stosunkiem głosów 5 do 4 i głos jednego sędziego podważa pracę obydwu izb parlamentu. Ale na ten temat pan Miller się nie wypowiada, martwi go natomiast nadmierna liczba sędziów. I w tym momencie sprawa się chyba wyjaśnia. Nie martwiła go liczba sędziów w roku 1997, lecz martwi dzisiaj. Co się zmieniło? No, oczywiście, zmienił się skład Trybunału. Powstał Trybunał, który mógłby podważyć monopol władzy SLD, a to jest niedopuszczalne. Jeśli wmówi się ludziom, że to dużo kosztuje, może zgodzą się na powrót władzy monopartii. Zagrożona hegemonia Podobną przeszkodę w monopolu władzy stanowi Senat. To wprost nie do wiary, jak historia lubi się powtarzać. Zasiadając w Senacie, trudno sobie wyobrazić, że ma on aż tak wielkie znaczenie ideologiczne. A jednak ma. Kiedy przystępowano do budowy zrębów komunistycznego państwa, co było przedmiotem referendum 1946 roku? Istnienie Senatu. Co miało być gwarantem odradzania się demokracji w Polsce? Powstanie Senatu. Co dziś może pokrzyżować plany pana Millera? Również Senat. Dlaczego? Myślę, iż przede wszystkim dlatego, że w wyborach do Senatu funkcjonujące na scenie politycznej ugrupowania posierpniowe zdołały się porozumieć i utworzyć ponadpartyjny Komitet Wyborczy Blok Senat 2001, desygnujący kandydatów do Senatu. To może złamać SLD-owską hegemonię w parlamencie. Nawet osiągnięcie przez SLD większości w Senacie zaczyna być problematyczne. Ale to są doraźne problemy taktyczne. Argumenty oszczędnościowe również nie wytrzymują krytyki. Budżet Senatu wynosi 125 mln zł (w tym 75 mln na funkcjonowanie Senatu i 50 mln na wsparcie działalności Polonii zagranicznej, głównie na Wschodzie). Przy budżecie państwa 181,6 mld działalność Senatu kosztuje 0,041 proc. państwowych wydatków. Tak więc tezę, że likwidacja Senatu przyniesie znaczące oszczędności, trzeba po prostu odrzucić jako niepoważną. Spróbujmy sobie wobec tego odpowiedzieć na pytanie, po co jest Senat i dlaczego tak przeszkadza SLD. Po co Senat Zgodnie z zakresem kompetencji określonym przez Konstytucję III RP Senat poprawia ustawy przychodzące z Sejmu. W bieżącej kadencji Senat wniósł ponad 6000 poprawek, w ponad 750 rozpatrywanych ustawach. Różna była ranga tych poprawek i różny był ich los. Były poprawki usuwające oczywiste błędy legislacyjne i były poprawki merytoryczne proponujące rozwiązania inne od zaproponowanych przez Sejm. Część poprawek Sejm akceptował, część z dużą łatwością (przy odrzuceniu poprawki Senatu obowiązuje bezwzględna większość głosów) odrzucał. Niekiedy, odrzucone przez Sejm poprawki senackie powracały do nas jako kolejne inicjatywy ustawodawcze nowelizujące niedawno uchwalone ustawy, ponieważ Trybunał Konstytucyjny kwestionował przyjęte przez Sejm rozwiązania. Czasami Senat korzystał z inicjatywy ustawodawczej. Taką inicjatywą senacką było rozszerzenie uprawnień osób z Kresów Wschodnich do ubiegania się o odszkodowania za krzywdy doznane w wyniku walki o niepodległe państwo polskie. Senat zajmuje się przede wszystkim pracą legislacyjną i nie ma (z czego nie wszyscy zdają sobie sprawę) żadnego wpływu na władzę wykonawczą. W tych warunkach na osiągnięcia Senatu szczególnie zły wpływ ma partyjniactwo. Utrzymująca się od dwóch kadencji sytuacja zdominowania Senatu przez silne, poddane dyscyplinie partyjnej ugrupowanie prowadzi do zanegowania podstawowej roli Senatu jako izby refleksji. W trzeciej kadencji taką rolę odgrywał SLD, a w ostatniej, czwartej - AWS. Upartyjniony Senat powtarza w gruncie rzeczy z nieistotnymi zmianami ustalenia Sejmu prowadzącego grę partyjną. Rozmija się to z zasadniczą rolą, jaką powinien spełniać Senat. Najważniejsze w pracy legislacyjnej Senatu powinno być ponowne rozpatrzenie rozwiązań proponowanych przez Sejm w innym gronie, z wykorzystaniem innych ekspertów; oderwanie się od doraźnych uwarunkowań kierujących przedłożeniami rządu i Sejmu oraz spojrzenie na nie z perspektywy generalnej wizji rozwoju państwa. Polityka rzeczą partii Ażeby uniknąć nieporozumień, powiedzmy sobie jasno: politykę prowadzi się, opierając się na partiach politycznych. Rząd, jeśli ma sprawnie wykonywać władzę, musi dysponować stabilną większością w Sejmie. Dyscyplina partyjna jest w tym wypadku niezbędna. Jednocześnie ten sam rząd musi zdawać sobie sprawę, że może funkcjonować jedynie w granicach platformy politycznej wyznaczonej przez popierające go partie. W przeciwnym wypadku grozi mu zawężenie bazy parlamentarnej i chaos. Oczywiste jest, że rząd musi również rozwiązywać kwestie doraźne, zawierać kompromisy, a te muszą uwzględniać interesy partyjne. Jeśli interesy te zaczynają dominować nad interesem państwa, jeśli pojawia się korupcja, rodzi się patologia, zaczyna się partyjniactwo. Nie ma rozwiązań idealnych, ale jakimś antidotum na klęskę partyjniactwa może być Senat. Sprzyja temu większościowa ordynacja wyborcza, w której wyborca głosuje nie na enigmatyczne partie polityczne, ale wybiera poszczególnych ludzi, których poglądy, postawę, rzetelność jest w stanie ocenić. Za swoje decyzje i postawę odpowiadają przed wyborcami nie anonimowe partie, ale poszczególni ludzie, i to osobiście. Ta osobista odpowiedzialność powoduje, że nawet w upartyjnionej grupie trudno odbudować bezkrytyczny "centralizm demokratyczny". Myślę, że to jest główna przyczyna, iż Senat jest aż tak niepożądany. Senat nie jest w stanie i nie powinien ingerować w bezpośrednie działania władzy wykonawczej. Powinien natomiast stanowić układ odniesienia, z którego społeczeństwo mogłoby zorientować się, czy w wyniku dziesiątków meandrów wykonywanych przez rząd poruszamy się jeszcze w tym kierunku, w którym zamierzaliśmy, czy też idziemy już zupełnie gdzie indziej, a może z powrotem. Taką funkcję może spełnić jedynie odpartyjniony, w którym nie ma dyscypliny partyjnej, niezależny Senat, i taka koncepcja legła u podstaw utworzenia Bloku Senat 2001. Powołany w ten sposób Senat mógłby odgrywać dużo większą i znakomicie bardziej pozytywną rolę niż ta, jaką wyznacza mu konstytucja. Myślę, że powinna to być przede wszystkim rola kontrolna i parasądownicza. Prowadzenie przez Sejm - uwikłany w taktyczne okołorządowe intrygi - przesłuchań, śledztw, postępowań konstytucyjnych to chyba nieporozumienie. Dlaczego upartyjniony Sejm ma mianować funkcjonariuszy publicznych na stanowiska apolityczne: rzecznika praw obywatelskich, prezesa IPN, inspektora danych osobowych, rzecznika interesu publicznego, rzecznika praw dziecka i wielu, wielu innych? Czemu Senat, nieposiadający żadnego wpływu na rząd, jest rozwiązywany wraz z upadkiem rządu i Sejmu? Praktycznie likwiduje to niezależność Senatu i wikła go w doraźne rozgrywki polityczne. Warto by o tym pomyśleć. Jeśli komuś związano nogi, to pogląd, że słabo biega, jest na pewno prawdziwy, ale czy konstruktywny? Jak już pisałem, nie ma rozwiązań idealnych, ale bywają lepsze i gorsze. Istniejąca ordynacja wyborcza do Senatu, na pewno trudna i stawiająca przed wyborcą wyższe wymagania niż w wyborach do Sejmu, stwarza możliwość, by Senat stał się gwarantem demokracji. Na koniec jeszcze dwie uwagi. Niezależnie od postulatu likwidacji Senatu SLD wystawił w wyborach do tej Izby 100 kandydatów. Jaka ma być ich rola w Senacie? Piątej kolumny? Sądzę, że nie wszyscy sobie na nią zasłużyli. Autor jest senatorem od 1989 roku
pan Miller proponuje likwidację Senatu i ograniczenia Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu. Powstał Trybunał, który mógłby podważyć monopol władzy SLD. Podobną przeszkodę w monopolu władzy stanowi Senat. Najważniejsze w pracy legislacyjnej Senatu powinno być ponowne rozpatrzenie rozwiązań proponowanych przez Sejm, spojrzenie na nie z perspektywy generalnej wizji rozwoju państwa. Senat mógłby odgrywać dużo większą rolę niż ta, jaką wyznacza mu konstytucja. Istniejąca ordynacja wyborcza do Senatu stwarza możliwość, by Senat stał się gwarantem demokracji.
BOKS ZAWODOWY 20 października wyjdą na ring Andrzej Gołota i Mike Tyson. Czy pojedynek ten pobije rekordy oglądalności? Kat czy ofiara JANUSZ PINDERA "Odeślę go do Polski w czarnym worku", krzyczy na konferencjach prasowych Mike Tyson. "Nie chcę słuchać tego głupka", ripostuje Andrzej Gołota. Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu pojedynek ten będzie sędziował 48-letni Frank Garza. O walce Andrzeja Gołoty z Mike'em Tysonem mówiono od dłuższego czasu. Pisały o tym prestiżowe amerykańskie gazety, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych, więc polubił Europę. Dwukrotnie odwiedził Wyspy Brytyjskie, znokautował Juliusa Francisa i Lou Savarese i, jak to on, znów narobił sobie kłopotów. W Glasgow dołożył nie tylko Savaresemu, ale trafił też sędziego Johna Coyle'a. Wcześniej potrzymał za oknem swego brytyjskiego promotora Franka Warrena, który wprawdzie nie wniósł sprawy do sądu, ale przysiągł, że z "Bestią" nie chce mieć już nic wspólnego. Skończyło się na tym, że Brytyjski Związek Boksu Zawodowego ukarał Tysona grzywną 185,700 dol., co jest rekordem w tamtejszym orzecznictwie. Andrzej Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. Po wycieczce do Kantonu, gdzie zbił Marcusa Rhode'a, przyszedł dzień prawdy i walka z Michaelem Grantem. Dziwny to był pojedynek i dziwne jego zakończenie. W pierwszych rundach Gołota przekładał Granta z ręki do ręki i doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego nie wygrał z nim przez nokaut. Tak naprawdę jednak zadziwił świat w 10. rundzie, gdy odmówił kontynuowania walki i sędzia Randy Naumann ją przerwał. To po tej walce Gołota zmienił trenera, wymieniając Rogera Bloodwortha na Ala Certo. Porażka z Grantem zapoczątkowała czarną serię w życiu polskiego pięściarza. W Zakopanem zastrzelono mu przyjaciela, później, w wypadku samochodowym, Gołota cudem uniknął śmierci, która nie ominęła jednak kolegi. Do tego doszedł jeszcze pogrzeb w rodzinie. Gołota był wtedy bliski zawieszenia bokserskich rękawic na kołku. Zdecydował się jednak walczyć dalej, choć o walce z Tysonem mógł tylko marzyć. Nie lubi boksu "Tak naprawdę nie lubię boksu. Wchodzę do ringu tylko dlatego, że wiem, iż to jest miejsce, w którym mogę pokazać coś, na czym naprawdę się znam". Te słowa Andrzej Gołota mówił nieraz. Jak na kogoś, kto na dobre zapisał się w historii zawodowego boksu, takie wyznanie jest dość niezwykłe. Jego dwie dramatyczne, przegrane przez dyskwalifikację, walki z Riddickiem Bowe'em to wydarzenia, których się nie zapomina. Mógł znokautować Michaela Granta, miał go w pierwszej rundzie dwa razy na deskach, ale ostatecznie to on schodził z ringu pokonany. Walczył o mistrzostwo świata z Lennoksem Lewisem, ale został znokautowany, zanim zdążył się rozgrzać. Gołota to chyba jedyny bokser wagi ciężkiej na świecie, który przegrywając zyskuje. Nie traci wysokiej pozycji w rankingach, wciąż się o nim mówi i pisze, wreszcie dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Wielcy zawodowego boksu, pytani o Gołotę, są w kłopotliwej sytuacji. Nie za bardzo wiedzą, jak go zakwalifikować. Najczęściej wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. Tak mówił George Foreman, który nie może zrozumieć porażek Gołoty z Riddickiem Bowe'em i Grantem, podobne opinie na łamach "Rz" wyrażał też Evander Holyfield. Na poziomie głowy Nie ulega wątpliwości, że siłą i słabością Andrzeja Gołoty jest jego nieprzewidywalność. Jego zwycięstwa i porażki biorą się z głowy. O stronę czysto sportową, w jego przypadku, należy się martwić znacznie mniej. To bokser ukształtowany, nie mający właściwie słabych punktów. Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Czego chcieć więcej? Nerwów ze stali. Gdyby je miał, dawno byłby mistrzem świata. Lou Duva, który pracował z nim przez wiele lat, mówi, że nie wie, dlaczego Gołota przegrywa wygrane walki. "Myślę, że on to wszystko zbyt mocno przeżywa. Opada z niego jakaś zasłona, za którą już nic nie widać". Wzorcowa kariera Amatorska kariera Andrzeja Gołoty, jeszcze w czasach gdy był zawodnikiem Legii Warszawa, przebiegała wzorcowo. Wśród rówieśników nie miał sobie równych. W 1985 roku zdobył w Bukareszcie tytuł wicemistrza świata juniorów, rok później był mistrzem Europy w tej kategorii wiekowej. Mając 19 lat, został mistrzem Polski seniorów w Krakowie, a kilkanaście miesięcy później stał już na podium w Seulu. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. Miał przecież wtedy zaledwie 20 lat. Prawdopodobnie, gdyby nie zakręty życiowe, z których dopiero po latach wyszedł na prostą, Gołota nie byłby bokserem zawodowym. W 1990 roku, po bójce we Włocławku, groziło mu więzienie. To właśnie wtedy Gołota zdecydował się na wyjazd do USA, gdzie czekała na niego przyszła żona Mariola. Wielkie serce, mocna broda "Pewnego dnia, gdy byłem na sali treningowej, ktoś do mnie zadzwonił - wspomina trener z Chicago, Sam Colonna. - Młoda kobieta powiedziała, że jest tu polski bokser, który kiedyś był w Chicago z reprezentacją Polski na meczu ze Stanami Zjednoczonymi i powinienem go obejrzeć. Powiedziałem jej, żeby go przyprowadziła." Tym, który pojechał wtedy po Gołotę, był jego późniejszy menedżer Bob O'Donnnel. "Nigdy nie zapomnę jego pierwszej zawodowej walki - wspomina O'Donnel. - To było w Milwaukee, w stanie Wisconsin. Andrzej nagle zaczął narzekać na bóle ręki. Przestraszyłem się, że będzie kompletna klapa. Na szczęście, dziwnie szybko ręka przestała go boleć. Niczego nie sugeruję. To się zdarza, że bokserzy przed walkami mają jakieś tajemmnicze bóle lub kontuzje." Tym, który bardzo wierzył w talent i możliwości Gołoty, był słynny Lou Duva. "Ma wielkie serce, mocną brodę i wie, czego chce - mówił w zapale Duva. - Jest lepszy od Tysona, Holyfielda, pokona też Lennoksa Lewisa, ale życie nieco skorygowało te peany." Teraz w podobnym stylu wypowiada się nowy trener Gołoty Al Certo, więc lepiej mieć do tego, co mówi, zdrowy dystans. Mike rekordzista 32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Tyson jest też tym, który pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny, zarabiając w ringu grubo ponad 200 mln dolarów. Inna sprawa, że z tej fortuny niewiele mu zostało. Jego kontrakt za pamiętny, drugi pojedynek z Evanderem Holyfieldem też był rekordowy - 30 mln dolarów. Za odgryzienie ucha rywalowi odebrano mu trzy miliony. Do "Bestii" należy też inny, szalenie istotny ze względów finansowych, rekord. Na dziesięć najbardziej dochodowych pojedynków pokazywanych w systemie płatnej telewizji "pay per view" (płać za obraz), aż siedem to walki z jego udziałem. Znajomość tych danych w dużej mierze wyjaśnia fenomen zjawiska "Tyson" i gorączkową atmosferę związaną z każdą jego walką. Każdy z liczących się bokserów wagi ciężkiej marzył lub marzy o walce z "Bestią". Andrzej Gołota też należał do tego grona. Powód jest znany - pieniądze i sława. Nawet Lennox Lewis, najlepszy dziś i najlepiej opłacany mistrz zawodowego boksu, mówi, że chce walczyć z Tysonem. Najgorszy na tej planecie Mike Tyson urodził się 30 czerwca 1966 roku w Brownsville w Brooklynie, jako najmłodszy z trójki rodzeństwa. Matka Lorna była prostytutką, ojciec, Jimmy Kirkparick, alfonsem i drobnym gangsterem, który całe dnie spędzał w knajpach na pijaństwie, a noce na płodzeniu kolejnych nieślubnych dzieci. Miał ich w sumie 19, a matkę Mike'a porzucił na dwa miesiące przed narodzeniem przyszłego mistrza świata. Mike Tyson często powtarza, że jest najgorszym człowiekiem na tej planecie, i wie, że któregoś dnia po prostu ktoś go zabije. To, że nie zginął już w dzieciństwie, uważa za czysty przypadek. Gdy w wieku 13 lat wylądował w jednym z nowojorskich poprawczaków, miał na koncie 38 aresztowań. To też rekord trudny do pobicia. Z jednego z tych poprawczaków trafił jednak na salę bokserską i to był uśmiech losu. Opowiadał mi o tym jego pierwszy trener, Teddy Atlas, podczas pobytu w Polsce, gdy był bokserskim konsultantem filmu "Tryumf ducha". Z tłumu drobnych opryszków wyłowił go wtedy jeden z wychowawców poprawczaka - Bobby Sewart, kolega Atlasa. Tyson już na pierwszym sparingu pokazał, że boks to jego żywioł. "Od początku wiedziałem, że będzie mistrzem świata", wspominał Teddy Atlas. Zawodowa kariera Mike'a Tysona potoczyła się błyskawicznie. Ogromny wpływ wywarł na niego legendarny trener Cus d'Amato, który oficjalnie go usynowił. D'Amato nie doczekał jednak momentu, gdy Tyson zdobył tytuł mistrza świata. A szkoda, bo było na co patrzeć. Tyson zmiatał rywali z ringu jednego za drugim. 22 listopada 1986 roku był już mistrzem świata. Od tego momentu "Żelazny Mike" nie opuszcza łamów prasy. To już nie tylko ringowa bestia i milioner, który kolekcjonuje drogie samochody. Jest mężem znanej aktorki Robin Givens, która publicznie twierdzi, że bokser ją bije. Kilka miesięcy później wnosi sprawę o rozwód, a Mike Tyson pakuje się w kolejne kłopoty. Bije się w Harlemie z innym bokserem i rozwala na drzewie swoje BMW. Coraz częściej jest też pozywany do sądu przez młode dziewczyny, które skarżą go o molestowanie seksualne. Złe czasy Na ringu też nie wiedzie mu się najlepiej. 11 lutego 1990 roku w Tokio zostaje znokautowany w 10. rundzie przez Jamesa "Bustera" Douglasa i traci tytuły mistrzowskie. Dwa lata później traci też wolność. Ława przysięgłych daje wiarę Desiree Washington, która twierdzi, że została zgwałcona przez Tysona, i 28 marca 1992 roku sędzia Patrycja Gifford skazuje "Bestię" na 6 lat więzienia, nakazując natychmiastowe wykonanie kary. W październiku tego roku umiera ojciec Tysona, ale bokser nawet nie składa prośby o urlop, by móc wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych. "Więzienie to był najgorszy okres w moim życiu - wielokrotnie przyzna później Tyson. -Tam bowiem po raz kolejny zrozumiałem, że jestem nikim. Strach, który zawsze był moim najlepszym przyjacielem, od tego momentu stał się moim wrogiem." To słowa Mike'a zaraz po opuszczeniu zakładu karnego w Plainfield, po odbyciu połowy kary. 19 sierpnia 1995 roku Tyson wraca na ring i w 89. sekundzie pierwszej rundy nokautuje Petera McNeeleya. Później w podobnym stylu rozprawi się z Busterem Mathisem jr., Frankiem Bruno i Bruce'em Seldonem. Wreszcie dochodzi do pamiętnych pojedynków z Evanderem Holyfieldem. Te walki miały być tylko spacerkiem, a były klęską mistrza. Szczególnie rewanżowy pojedynek, który pobił wszelkie rekordy oglądalności (1,9 mln pay per view i 16 333 osoby w MGM Grand w Las Vegas). Jeszcze nigdy w historii show-biznesu żadne wydarzenie nie wzbudziło podobnego zainteresowania. Pojedynek ten oglądały 3 miliardy telewidzów w100 krajach świata, a rekordowe honoraria dla bokserów (35 mln dla Holyfielda i 30 mln dla Tysona) i 200 mln USD spodziewanego zysku nie pozostawiały cienia wątpliwości, że dzieje się coś niezwykłego. Don King, genialny, choć pozbawiony skrupułów, król promotorów zawodowego boksu promieniał. Wielki tytuł w sobotnim wydaniu "US Today": "Rozum ważniejszy niż mięśnie" okazał się proroczy. Rozbiegane, pełne strachu oczy Tysona i wyzywające, dumne spojrzenie Holyfielda pokazywały faworyta. Ten pojedynek pokazano i opisano na wszelkie możliwe sposoby, więc nie ma co do tego wracać. Zdjęcie, przedstawiające Tysona wbijającego się zębami w ucho Holyfielda, z podpisem "Drakula", mówiło wszystko. "Uliczny bandyta na zawsze pozostanie ulicznym bandytą", pisał "New York Post". Zdaniem gazety był to najbardziej tchórzliwy akt w historii wydarzeń sportowych i jednocześnie haniebny koniec kariery, która kiedyś wydawała się tak obiecująca. "Bestia" mówi o śmierci W tym przypadku dziennikarze "New York Post" popełnili jednak błąd. Nie docenili siły mitu Tysona i jego wartości rynkowej. Po 15-miesięcznej przerwie, spowodowanej odebraniem mu licencji bokserskiej, Tyson wrócił na ring i znokautował Fransa Bothę. "Bestia" znów mogła zarabiać dolary dla siebie i innych. Wprawdzie po tej walce Tyson znów trafił do więzienia za stare grzeszki, ale tym razem adwokaci zrobili wszystko, by zbyt długo tam nie siedział. To nie jest jednak już ten sam Tyson, co kiedyś. On sam zresztą powtarza, że to, co robi, nie ma większego sensu. "Nie lubię siebie. Ten facet, Mike Tyson, jest mi zupełnie obojętny. Dlatego nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy zostanę zabity, czy będę żył. Wiele razy próbowałem już się zabić, pakując się w różne, dziwne sprawy. Tak wygląda całe moje życie" - mówi człowiek, który, jak nikt inny od czasów Muhammada Alego, tak mocno zawładnął zbiorową wyobraźnią. Te słowa Mike'a Tysona są dowodem na to, że jego problemy z samym sobą nie są fikcją. To człowiek chory i wiedzą o tym wszyscy, którzy się z nim stykają. Tyson nie jest w stanie kontrolować swych emocji, co pokazał już w ostatnich latach wielokrotnie. Nie tylko w ringu, ale i poza nim. Wielu chce go widzieć dalej w roli "Bestii" i "Kata", ale on tak naprawdę jest już tylko ofiarą.
Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. O walce mówiono od dłuższego czasu, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu znów narobił sobie kłopotów. Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. przyszedł dzień prawdy i walka z Michaelem Grantem. doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego nie wygrał z nim przez nokaut. jednak zadziwił świat w 10. rundzie, gdy odmówił kontynuowania walki i sędzia ją przerwał. Nie ulega wątpliwości, że siłą i słabością Gołoty jest jego nieprzewidywalność. Jego zwycięstwa i porażki biorą się z głowy. Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Amatorska kariera Gołoty, jeszcze w czasach gdy był zawodnikiem Legii Warszawa, przebiegała wzorcowo. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces. 32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. jest też tym, który pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny, Na dziesięć najbardziej dochodowych pojedynków pokazywanych w systemie "pay per view" aż siedem to walki z jego udziałem.
System emerytalny Przyszłe świadczenia zależą od tak wielu czynników, że nie można dokładnie wyliczyć ich wielkości Wielka niewiadoma Z symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur, jakie dość licznie pojawiły się w ostatnich tygodniach m.in. w prasie, wyciąga się dwa główne wnioski: że emerytury będą bardzo niskie i że kobiety będą w znacznie gorszej sytuacji niż mężczyźni. Żeby zrozumieć podstawowe elementy wpływające na przyszłe emerytury, najlepiej prześledzić proces wyliczania przykładowej emerytury w nowym systemie emerytalnym. W systemie tym każdy ubezpieczony ma dwa konta - jedno w ZUS, a drugie w otwartym funduszu emerytalnym (OFE). Na każdym koncie gromadzone są składki na emerytury. Składka trafiająca na konto ZUS wynosi 12,22 proc. wynagrodzenia, do OFE - 7,3 proc. W sumie, na emerytury oszczędzamy 19,52 proc. zarobków. Wyobraźmy sobie osobę 20-letnią - nazwijmy ją X. - która rozpoczęła pracę w 1999 r. i zaczyna płacić składki do ZUS. Zakładamy, że przez całe życie zawodowe otrzymuje zarobki równe przeciętnemu wynagrodzeniu w kraju, czyli obecnie około 2100 zł. Zakładamy również, że zarobki te rosną z roku na rok o pewien wskaźnik wynoszący od 5,6 proc. w 2002 r. do około 3,5 proc. w 2020 r., a potem około 3,8 proc. po 2030 r. Oznacza to, że w wieku 40 lat osoba ta będzie zarabiać około 4,6 tys. zł, mając lat 60 - około 9,6 tys. zł, a w wieku 65 lat - około 11,5 tys zł. Zgromadzony kapitał i świadczenie ZUS na podstawie wartości konta wyliczy emeryturę, dzieląc stan konta przez średnie dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym, uśrednione dla kobiet i mężczyzn. Obecnie, osoba w wieku 60 lat przeciętnie ma przed sobą jeszcze niemal 19 lat życia, a w wieku 65 lat - nieco ponad 16 lat. Jednak dalsze trwanie życia się wydłuża i za 40 lat, według prognoz demograficznych, Polacy w wieku 60 lat będą mieli przed sobą (statystycznie rzecz ujmując) niemal 24 lata życia, a w wieku 65 lat - niemal 20 lat. Oznacza to, że w porównaniu z obecnymi statystykami dalsze trwanie życia może się wydłużyć o około 4 lata. Jeżeli Osoba X. przejdzie na emeryturę, mając 60 lat, jej kapitał w ZUS, podzielony przez dalsze trwanie życia w tym wieku, da jej emeryturę około 1,7 tysiąca złotych miesięcznie (czyli 18 proc. jej ostatnich zarobków). Jeśli natomiast przejdzie na emeryturę mając 65 lat - dostanie 2,4 tys. zł (około 22 proc. ostatnich zarobków). Nie wiadomo niestety, jaka będzie treść ustawy określającej zasady wyliczenia i wypłat emerytury z drugiego filaru i dlatego trudno przedstawić symulacje wysokości emerytury dożywotniej. Jeżeli zastosować tę samą formułę, co w przypadku ZUS, Osoba X. jako emeryt może oczekiwać świadczenia na poziomie około 1,1 tys. zł w wieku 60 lat i 1,7 tys. zł w wieku 65 lat. W tym wyliczeniu przyjęto, że koszty instytucji wypłacającej emerytury wyniosą około 3 proc. zgromadzonych oszczędności. Różnice w wielkości emerytury osoby 60- i 65-letniej będą większe, jeżeli zastosowano zróżnicowane tablice dalszego trwania życia - odrębne dla mężczyzn i kobiet. Na takie zróżnicowanie pozwalał projekt ustawy o zakładach emerytalnych. Zakładano w nim również, że koszty zakładów emerytalnych, czyli instytucji wypłacających emerytury dożywotnie, mogą wynieść nawet do 7 proc. zgromadzonych oszczędności. Im wyższe będą koszty wypłaty emerytur, tym oczywiście niższe emerytury. Trwa dyskusja nad tym, jaki powinien być kształt instytucji wypłacającej emerytury, aby po pierwsze, ograniczyć koszty, a po drugie, wypłacać świadczenia niezależne od płci. Istotne różnice Kobiety, przechodzące na emeryturę w nowym systemie, będą miały niższe świadczenia z dwóch powodów. Po pierwsze, mniej gromadzą na swoim koncie, a każdy rok przepracowany dłużej, to istotnie wyższy kapitał. Po drugie - dłużej pobierają emeryturę, co oznacza, że ich oszczędności emerytalne trzeba podzielić na więcej lat niż w przypadku mężczyzn. Połączenie tych dwóch przyczyn powoduje, iż kobiety przechodzące ma emeryturę 5 lat wcześniej mogą mieć nawet o 50 proc. niższe świadczenia niż mężczyźni z takimi samymi zarobkami. Poza tym, co nie zostało uwzględnione w symulacji, kobiety mają niższe zarobki niż mężczyźni i częściej przerywają pracę, aby na przykład opiekować się dziećmi. W nowym systemie emerytalnym budżet państwa płaci składki za urlopy macierzyńskie i wychowawcze. Ale w przypadku urlopów wychowawczych składkę płaci się od minimalnego wynagrodzenia. Symulacje dotyczące wysokości przyszłych emerytur opierają się na bardzo wielu założeniach dotyczących sytuacji ekonomicznej, kształtowania się wysokości wynagrodzeń, zatrudnienia, stopy zwrotu na rynku kapitałowym. Konieczne jest również uwzględnienie prognoz demograficznych, dotyczących dalszego trwania życia osób przechodzących na emeryturę. Dlatego informacje tego typu należy traktować jedynie jako bardzo ogólne próby przewidzenia przyszłych świadczeń. Wyniki w dużej mierze zależą od przyjętych założeń. Jeżeli na przykład założymy, że wynagrodzenia i stopa zwrotu na rynku kapitałowym rosną o jeden punkt procentowy szybciej, wysokość przyszłej emerytury, z obu filarów razem wynosić może 4,4 tys. zł (32 proc. ostatnich zarobków) w wieku 60 lat i 7,5 tys. zł (43 proc. ostatnich zarobków) w wieku 65 lat - przy tych samych założeniach demograficznych. Różnice są więc istotne. Ważny kapitał początkowy Kolejną sprawą, na którą należy zwrócić uwagę, jest wiek osób, dla których przeprowadza się symulacje. Praktycznie wszystkie prowadzone i publikowane analizy dotyczą osób, które w całości oszczędzają w nowym systemie emerytalnym, czyli rozpoczęły pracę po 1998 r. Dzisiaj mają one niewiele ponad 20 lat. W przypadku osób starszych, które przed 1999 rokiem pracowały, wysokość emerytury zależeć będzie nie tylko od tego, co zgromadzą na koncie, ale też od kapitału początkowego. Kapitał ten to nic innego jak emerytura należna danej osobie w starym systemie emerytalnym na koniec 1998 r. Im starsza w dniu wejścia w życie reformy była osoba, tym wyższy będzie jej kapitał początkowy. Jeżeli ktoś ma dzisiaj 40-50 lat, może się spodziewać emerytury w relacji do zarobków wyższej niż 20-30-latkowie. Emerytury tych osób będą również wyższe, dlatego że w ich przypadku dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym będzie niższe niż prognozowane na rok 2040. To tylko symulacje Na koniec należy podkreślić - wszelkie wyliczenia prezentowane zarówno w tym artykule, jak i przez różne urzędy czy instytucje mają charakter symulacji. Oparte są na założeniach odzwierciedlających pewne wyobrażenie przyszłości, prezentowane przez te instytucje. Symulacje mogą pokazać pewne trendy czy generalny kierunek zmian, natomiast nie odpowiedzą na pytanie, czy emerytura będzie wynosić dokładnie pewien procent wynagrodzenia. Podstawowym warunkiem godziwej wysokości emerytur w przyszłości jest odpowiedni wzrost gospodarczy, który spowoduje, że nasze zarobki i emerytury będą miały większą wartość niż teraz. Autorka współpracuje z Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową Waloryzacja w ZUS W ZUS składka zapisywana jest na koncie, które co kwartał jest waloryzowane. Skala waloryzacji to stopa inflacji powiększona o 75 proc. realnego wzrostu "sumy podstaw wymiaru składek", czyli sumy wynagrodzeń wszystkich ubezpieczonych, od których płaci się składki na ZUS. Na wielkość tę z jednej strony wpływa wysokość średniego wynagrodzenia, z drugiej - liczba ubezpieczonych. Na najbliższe lata zakładamy, że waloryzacja kont powinna odbywać się w tempie wyższym niż wzrost przeciętnego wynagrodzenia, gdyż zatrudnienie powinno rosnąć. Ponieważ w przyszłości prognozowane jest zmniejszenie się liczebności siły roboczej, spowodowane starzeniem się społeczeństwa, prawdopodobnie wskaźnik waloryzacji kont w dalszej perspektywie będzie niższy od wzrostu przeciętnego wynagrodzenia. Załóżmy, że będzie się kształtował na poziomie od około 7 proc. w 2002 r. do około 2,5-3 proc. po roku 2020. Oznacza to, że w wieku 60 lat osoba X. zgromadzi na swoim koncie niemal 410 tys. zł, a w wieku 65 lat - niemal 560 tys. zł. Widać tu istotną różnicę w kwocie oszczędności, która wynika przede wszystkim z przyrostu stanu konta spowodowanego jego waloryzacją. W wieku 61 lat na przykład osoba X. wpłaca na swoje konto około 12 tys. zł składek, a niemal drugie tyle dopisywane jest do jej konta w wyniku waloryzacji. W OFE: składki, prowizje i opłaty Od składki przekazanej przez ZUS powszechne towarzystwo emerytalne pobiera prowizję, obecnie jej przeciętna wysokość wynosi 6,8 proc. Zakładamy, że w dalszej perspektywie prowizja zmniejszy się do około 6 proc. Reszta przeliczana jest na jednostki rozrachunkowe i zasila rachunek osoby X. w OFE. Z oszczędności w funduszu potrącane są opłaty za zarządzanie, dla depozytariusza oraz prowizje maklerskie. Opłata za zarządzanie nie może być większa niż 0,6 proc. aktywów rocznie. Jeżeli ktoś zmienia fundusz emerytalny przed upływem dwóch lat od wstąpienia do funduszu, z jego oszczędności potrącona zostanie opłata za transfer. Przy założeniu, że stopa zwrotu z funduszy emerytalnych, po odjęciu opłaty za zarządzanie, będzie kształtować się na poziomie od 9 proc. w 2002 r. do 3,4 proc. po 2020 r., kiedy osoba X. osiągnie 60 lat, zgromadzi na swoim koncie ponad 300 tys. zł, a w wieku 65 lat - ponad 400 tys. zł. Jeżeli od jej składki nie byłyby pobierane żadne opłaty, zgromadzony kapitał w wieku 60 lat byłby o około 70 tys. większy, a w wieku 65 lat - o około 100 tys. większy. Zmniejszenie opłat pobieranych przez PTE zwiększyłoby nasze emerytury. Należy szukać możliwości redukcji tych opłat przez racjonalizację kosztów funkcjonowania instytucji drugiego filaru. Oszczędności można osiągnąć przez nowelizację przepisów ustawowych, które nakładają na PTE dodatkowe koszty. Przepisy te można dostosować tak, aby - nie obniżając bezpieczeństwa oszczędności emerytalnych - zmniejszyć koszty ogólne. To powinno prowadzić do obniżki opłat, a wówczas oszczędności emerytalne powinny być wyższe. AGNIESZKA CHŁOŃ
Z symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur, jakie dość licznie pojawiły się w ostatnich tygodniach m.in. w prasie, wyciąga się dwa główne wnioski: że emerytury będą bardzo niskie i że kobiety będą w znacznie gorszej sytuacji niż mężczyźni. Po pierwsze, mniej gromadzą na swoim koncie, a każdy rok przepracowany dłużej to istotnie wyższy kapitał. Po drugie - dłużej pobierają emeryturę, co oznacza, że ich oszczędności emerytalne trzeba podzielić na więcej lat niż w przypadku mężczyzn.
W sobotę do Białego Domu wprowadza się 43. prezydent Stanów Zjednoczonych Bush bez retuszu George W. Bush na poważnie zaczął zajmować się polityką 7 lat temu. W sobotę wprowadza się do Białego Domu. FOT. (C) AP KRZYSZTOF DAREWICZ Z WASZYNGTONU Entuzjaści widzą w nim odbicie szekspirowskiego portretu księcia Hala, poźniejszego króla Henryka V, urodzonego przywódcy, który pędził hulaszczą młodość. Krytycy przyrównują go do Henryka IV, co to został królem tylko dzięki urodzeniu. Jedni i drudzy odwołują się do tej samej biografii George'a Busha. Mało zdolnego studenta i mało udanego biznesmena, który jeszcze piętnaście lat temu kierował bankrutującą firmą. Człowieka jawnie i długo unikającego politycznych wyzwań i równie długo uzależnionego od alkoholu. Legitymującego się ledwie sześcioletnim stażem w służbie publicznej, w czasie którego na dodatek dwa lata poświęcił na zabiegi o prezydenturę. Kogoś, kto dokładnie dziesięć lat temu powiedział angielskiej królowej Elżbiecie II: "To ja jestem czarną owcą w naszej rodzinie." - Czy to nie zastanawiające, dlaczego to właśnie on został prezydentem - pytają zarówno entuzjaści, jak i krytycy George'a Busha, oczekując potwierdzenia swych tak odmiennych ocen nowego gospodarza Białego Domu. I w jego biografii poszukują również odpowiedzi na pytanie, jakim będzie prezydentem. Pierwsze kroki George Walker Bush urodził się 6 lipca 1946 roku w New Haven, w stanie Connecticut, jako pierwsze dziecko Barbary (Pierce) Bush i George'a Herberta Walkera Busha. Wywodząca się z Ohio rodzina Barbary jest spowinowacona, poprzez jej dziadka Scotta, z 14. prezydentem Franklinem Pierce. Rodzina Bushów, również pochodząca z Ohio, szczyci się koligacjami z brytyjską rodziną królewską i, według niektórych źródeł, George senior jest odległym, w trzynastej linii, kuzynem królowej Elżbiety II. Jego dziad, Samuel Prescott Bush, był magnatem stalowym w Ohio i doradzał prezydentowi Hooverowi. Jego ojciec zaś, Prescott Sheldon Bush, pomnożył rodzinną fortunę jako bankier i został senatorem ze stanu Connecticut. Barbara i George poznali się w 1941 roku na zabawie tanecznej, a po czterech latach pobrali się. Kiedy na świat przyszedł George Walker, jego ojciec (po służbie w czasie wojny w lotnictwie marynarki wojennej) kończył akurat studia na uniwersytecie Yale. Choć pochodzili z zamożnych rodzin, dorabiali się samodzielnie. W swym pierwszym, małym mieszkanku w czynszowej kamienicy łazienkę musieli dzielić z mieszkającymi po sąsiedzku prostytutkami. Bushowie wrócili do Teksasu i osiedli w Midland, wówczas stolicy naftowego biznesu. Zamieszkali na osiedlu nazywanym "Wielkanocne Pisanki", bo szeregowe domki, wszystkie takie same, pomalowane były na rozmaite krzykliwe kolory. Ich był niebieski. Barbara zajmowała się wychowywaniem dzieci, a George'owi wiodło się w pracy coraz lepiej. W roku 1953 założył z kolegami własną firmę wierceń naftowych, Zapata Petroleum Co., i wkrótce Bushowie mogli przenieść się do większego domu, z basenem w ogrodzie. George'a W. posłano do publicznej szkoły podstawowej. Uczył się przeciętnie, nie lubił czytać książek i czasem dostawał od dyrektora szkoły linijką po tyłku za urwisostwo. "Georgie" był dzieckiem niezwykle żywym, wszędzie go było pełno, zawsze skupiał na sobie uwagę. Zbierał karty z gwiazdami baseballa, które wysyłał idolom z prośbą o autograf. George jest ulubionym synem swojej matki. Zajęty biznesem ojciec rzadko kiedy miał czas zajmować się wychowywaniem dzieci i jego wpływ na charakter George'a był znacznie mniejszy niż matki. Ona wpajała mu takie wartości, jak przywiązanie do domowego ogniska, skromność. Obserwując ojca, George uczył się, że ciężka, systematyczna praca pozwala dorabiać się i jest podstawą życiowych sukcesów. Bushowie bowiem, choć z czasem sami stali się zamożni, nigdy nie uważali się za bogatych i nie nabrali "pańskich" manier. Z domu George wyniósł również tolerancję dla kolorowych. Gdy któregoś razu Barbara usłyszała, że jej 7-letni syn powtarza za dziećmi sąsiadów brzydkie określenia na Murzynów, mocno wytargała go za uszy. W 1954 roku ojciec zabrał George'a w odwiedziny do dziadka, senatora, w stołecznym Waszyngtonie. Wtedy po raz pierwszy zobaczył Biały Dom i Kongres. Pięć lat poźniej George, wówczas uczeń siódmej klasy, sam zadebiutował w "polityce", wygrywając wybory na klasowego "prezydenta". Notabene, chłopak, który z nim przegrał, Jack Hans, cztery lata poźniej pokonał w wyborach na "wiceprezydenta" harcerskiej organizacji chłopca z Arkansas, Billa Clintona. Śladami ojca Od jesieni 1961 roku zaczyna się nowy rozdział w życiu George'a - samodzielność. Rodzice postanowili bowiem posłać go do elitarnej i niezwykle rygorystycznej Phillips Academy w Adnover, w stanie Massachusetts. Tej samej, w której uczył się jego ojciec. Od tej też pory George będzie cały czas podążał śladami ojca, skazany na ciągłe, choć często frustrujące, porównania z jego dokonaniami. Obaj studiowali na uniwersytecie Yale, zostali pilotami, szukali szczęścia w biznesie naftowym w Midland, startowali w wyborach do Kongresu, no i zostali prezydentami Stanów Zjednoczonych. Ba, George nawet zaręczył się po raz pierwszy w wieku dwudziestu lat, podobnie jak ojciec. W Phillips Academy Bush senior był prymusem i kapitanem drużyny baseballowej. Jego synowi wiodło się o wiele gorzej. Już na egzaminie wstępnym z angielskiego otrzymał zero, uczył się słabo i choć wstąpił do drużyny baseballowej, to też nie był gwiazdą. Za to był duszą towarzystwa i szybko zyskał sobie przydomek "Lip" (Pyskacz), bo słynął z ciętego języka i miał zdanie na każdy temat. W szkole tej George objawił swe talenty organizatorskie i zamiłowanie do pracy zespołowej, "żeby wszyscy czuli się dobrze". Przewodził więc kibicom szkolnej drużyny futbolowej, a jako członek zespołu rockandrollowego "The Torqueys" ani nie grał, ani nie śpiewał, lecz klaskał, zachęcając innych do zabawy. Był przy tym zaprzeczeniem snobizmu. W odróżnieniu od kolegów, w przepisowych marynarkach i pod krawatami, nosił się w pomiętej koszuli, wojskowej kurtce i przy każdej okazji podkreślał, że jest z tej "prawdziwej Ameryki", czyli z Teksasu. Długich włosów nie zapuścił Gdy George w 1964 roku dostał się na uniwersytet Yale w New Haven, żeby studiować historię, jego ojciec właśnie sprzedał za milion dolarów swe udziały w firmie naftowej i miał już za sobą pierwszą dużą, nieudaną, kampanię polityczną. Na Yale Bush senior zaliczał się do najlepszych studentów, przewodził drużynie futbolowej i elitarnemu studenckiemu stowarzyszeniu Phi Beta Kappa, którego członkowie pomagają sobie poźniej w robieniu zawodowych karier. George do najlepszych studentów oczywiście nie należał, ale dzięki swej wrodzonej bezpośredniości i luzowi był na kampusie jednym z najbardziej lubianych studentów. Dlatego inne, wybitnie rozrywkowej natury, studenckie stowarzyszenie Delta Kappa Epsilon wybrało go na swego przewodniczącego. Zakrapianych alkoholem imprez było bez liku i choć koledzy George'a z owych czasów nie przypominają sobie, żeby przesadzał z piciem, to jednak dało to początek jego długo trwającej skłonności do nadużywania alkoholu. Na wrzącym od protestów przeciwko wojnie w Wietnamie uniwersytecie George trzymał się z dala od polityki i lewicujących "dzieci-kwiatów". Nie uczestniczył w demonstracjach, nie zapuścił długich włosów, zamiast rocka słuchał soul i udzielał się w "podziemnym" bractwie Skull and Bones. Tu też wybrano go na szefa za "zdolności przywódcze", nadając przydomek "Temporary" (Tymczasowy), bo sam nie mógł sobie żadnego wymyślić podczas inicjacji. Wraz z klubowymi kolegami George'a dwukrotnie aresztowano za "chuligaństwo". Raz za "pożyczenie" bożonarodzeniowego wianka z drzwi hotelu, a drugi raz za wyrwanie "na pamiątkę" tyczki na boisku po meczu drużyny futbolowej. Na Yale George przeżył swój pierwszy poważny romans, z Cathryn Wolfman, koleżanką z Houston. Zaręczyli się i nawet dali zapowiedzi na ślub, ale zanim do niego doszło, związek rozleciał się i do dziś nie za bardzo wiadomo, kto doprowadził do zerwania. Ponoć dotąd są przyjaciółmi. Koledzy z lat studenckich wspominają, że George nigdy nie dawał poznać po sobie, iż jest synem bogatego już wtedy i wpływowego polityka. On sam często podkreślał, że "nienawidzi snobizmu". Wszystko wskazuje na to, że George niezbyt przyjemnie wspomina uczelnię. Na jego życzenie Yale nie ujawnia jego, zapewne miernych, ocen, ani razu też w ciągu ostatnich trzydziestu lat George nie wziął udziału w spotkaniach absolwentów uniwersytetu. Lata latania W maju 1968 roku, na dwa tygodnie przed otrzymaniem dyplomu, George zgłosił się w bazie lotniczej Gwardii Narodowej pod Houston na kurs pilotów. Wojna wietnamska wkraczała właśnie w apogeum, a ojciec George'a był już wtedy kongresmanem. Nie brak opinii, że to Bush senior, choć głośno popierał udział Ameryki w wojnie, celowo "załatwił" synowi służbę w jednostce, z której poborowi akurat nie trafiali do Wietnamu. Kurs i aktywne latanie trwały dwa lata. W tym czasie George prowadził wieczorami bujne życie towarzyskie, a mieszkał w eleganckim osiedlu Chateaux Dijon w Houston. Nie wiedząc jeszcze, że jego mieszkanką jest również jego przyszła żona, młoda bibliotekarka Laura Welch. Zresztą wtedy George był nawet, choć krótko, kandydatem na męża córki prezydenta Nixona, Tricii. Na pierwsze spotkanie z nią Nixon przysłał po George'a do Houston swój samolot, ale oboje nie przypadli sobie do gustu. Za to kwitła przyjaźń Nixona z Bushem seniorem, który po nieudanej próbie zdobycia senatorskiego fotela został mianowany przez prezydenta ambasadorem przy ONZ. Egzaminu na prawo na uniwersytecie w Houston nie zdał, a praca w firmie zajmującej się importem tropikalnych roślin nie wciągnęła go. Latem 1972 roku George pojechał na wakacje do Waszyngtonu, gdzie jego ojciec został akurat przewodniczącym Partii Republikańskiej. Pewnego dnia George zabrał, wtedy 16-letniego, brata Marvina na piwo i obaj pijani zjawili się w domu. Gdy ojciec zaczął go rugać, George rzucił się na niego z pięściami. Do poważniejszej bójki podobno nie doszło, ale nauczką było to, że ojciec odesłał obu synów do Houston, żeby pracowali w ośrodku pomocy dla dzieci z patologicznych rodzin i "poznali życie od innej strony". Byli tam jedynymi białymi i, jak wspominają wychowankowie tego ośrodka, George okazał się nie tylko idealnym wychowawcą, ale wręcz pozbawionym krzty zarozumiałości kumplem. Po roku George dostał się na studia w najlepszej uczelni ekonomicznej - Szkole Biznesu Uniwersytetu Harvarda. W tym elitarnym przybytku, kuźni talentów dla Wall Street, syn lidera Partii Republikańskiej nie ukrywał, że kariera na Wall Street jest ostatnią rzeczą, która go interesuje. Uczył się byle jak, ostentacyjnie tępił chodzących do opery i sączących najlepsze koniaki "snobów", żuł tytoń, spluwał i pił coraz więcej ulubionej, podłej whisky "Wild Turkey". Zdobył to, co chciał - podstawy biznesu - i bez żalu rozstał się z uczelnią. Biznes i polityka Latem 1975 roku wrócił z Cambridge do Teksasu, "gdzie nie liczy się dyplom czy nazwisko, lecz praca i szczęście". Jednak George pracą urzędnika w firmie naftowej się nie zadowolił i ku powszechnemu zaskoczeniu postanowił w roku 1977 walczyć o fotel kongresmana. Bodaj najbardziej zdziwiona tym była jego matka, która uważała młodszego syna Jeba za lepiej nadającego się na polityka. George wprawdzie wygrał prawybory - i to z rywalem popieranym przez starającego się wtedy o prezydenturę Ronalda Reagana - ale starcie z kandydatem demokratów, stanowym senatorem Kentem Hence, sromotnie przegrał. Nie pomogły mu nawet manewry ze strony ojca, wówczas dyrektora CIA i przeciwnika Reagana w prezydenckich prawyborach. Cień ojca tak bardzo zraził George'a do polityki, że nawet gdy ten został wybrany na wiceprezydenta, a potem prezydenta, Bush junior konsekwentnie tkwił w postanowieniu, iż nie wróci do polityki, dopóki ojciec nie przejdzie na emeryturę. Kampania o wejście do Izby Reprezentantów miała dla George'a jedną jasną stronę. W jej trakcie bowiem poznał Laurę Welch, która akurat odwiedzała w Austin, stolicy Teksasu, wspólnych znajomych. Wystarczyły tylko trzy miesiące od pierwszego spotkania i 5 listopada 1977 roku odbył się ich ślub. Bo, jak wyznaje Laura, "na wiele sposobów czułam, jakbym go znała całe życie". W roku 1981 urodziły się im bliźniaczki, które ochrzczono Barbara i Jenna, po babciach. Rozgoryczony polityczną porażką George przeniósł się z żoną do jej rodzinnego Midland, wracając tym samym do miejsca, w którym karierę w biznesie naftowym zaczynał jego ojciec. Czy pozostało mu cokolwiek innego, jak znów pójść w jego ślady? Dzięki powiązaniom rodziny Bushów z bogatymi inwestorami George zgromadził pieniądze na własną firmę wierceń naftowych, Arbusto Energy Inc. A gdy Bush senior został w 1981 roku wiceprezydentem, w tę miernie prosperującą firmę wpompowało dodatkowy kapitał wielu magnatów amerykańskiego biznesu. Najprawdopodobniej z góry licząc się ze stratą, bo na początku 1985 roku ich inwestycje o łącznej wartości 4,5 mln dolarów przyniosły ledwie 1,5 mln dolarów zysku. Z tego ciągle ocierającego się o bankructwo przedsięwzięcia George ostatecznie wycofał się w 1986 roku, z kapitałem netto 835 tys. dolarów. To był przełomowy dla George'a rok, ale z zupełnie innego względu. 28 czerwca, w dzień po suto zakrapianym przyjęciu z okazji jego 40. urodzin, George postanowił: "koniec z piciem". Jak sam twierdzi, zerwać z niszczącym go nałogiem i na nowo odkryć wiarę w Chrystusa pomogły mu dwie osoby. Bezgranicznie wierna żona Laura, która w końcu powiedziała mu "albo ja, albo butelka", oraz przyjaciel rodziny, ewangelicki kaznodzieja Billy Graham. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w życiu George'a wszystko się odmieniło. Wycofane z naftowego biznesu pieniądze zainwestował w drużynę baseballową Texas Rangers, którą kupił do spółki z paroma kolegami. Na sprzedaży swych udziałów w tej drużynie dwa lata temu George zarobił prawie 16 mln dolarów. Szczęście zaczęło się również doń uśmiechać w polityce. Konsekwentnie doczekawszy, aż ojciec wyprowadzi się z Białego Domu, George stanął, w 1994 roku, do walki o posadę gubernatora Teksasu. Lojalny i ceniący lojalność, zaskarbił sobie zaufanie republikańskich konserwatystów i z ich pomocą pokonał arcytrudnego przeciwnika - urzędującą gubernator, demokratkę Ann Richards. Stawiając na pracę zespołową, współpracę z lokalnymi demokratami i udział przedstawicieli wszystkich grup etnicznych w zarządzaniu stanem, po czterech latach dokonał jeszcze większego wyczynu. Ponownie bowiem wygrał, w listopadzie 1998 roku, wybory na gubernatora, stając się pierwszym w historii Teksasu gubernatorem sprawującym urząd przez dwie kadencje. I od razu zaczął przygotowywać się do walki o Biały Dom. W sobotę wprowadzi się doń jako 43. prezydent Stanów Zjednoczonych. -
George Walker Bush urodził się 6 lipca 1946 roku, jako pierwsze dziecko Barbary i George'a. Barbara i George poznali się w 1941 roku. Choć pochodzili z zamożnych rodzin, dorabiali się samodzielnie. Barbara zajmowała się wychowywaniem dzieci, a George'owi wiodło się w pracy coraz lepiej. W roku 1953 założył firmę wierceń naftowych. George'a W. posłano do publicznej szkoły podstawowej. Uczył się przeciętnie i czasem dostawał linijką po tyłku za urwisostwo. George jest ulubionym synem swojej matki. Ona wpajała mu takie wartości, jak przywiązanie do domowego ogniska. Obserwując ojca, George uczył się, że ciężka praca jest podstawą życiowych sukcesów. Od 1961 roku zaczyna się nowy rozdział w życiu George'a - samodzielność. Rodzice postanowili posłać go do elitarnej Phillips Academy w Adnover. Tej samej, w której uczył się jego ojciec. Od tej też pory George będzie podążał śladami ojca, skazany na ciągłe porównania. W Phillips Academy Bush senior był prymusem. Jego synowi wiodło się gorzej. Za to był duszą towarzystwa. objawił swe talenty organizatorskie i zamiłowanie do pracy zespołowej. George w 1964 roku dostał się na uniwersytet Yale. do najlepszych studentów nie należał, ale dzięki swej bezpośredniości był na kampusie jednym z najbardziej lubianych studentów. Zakrapianych alkoholem imprez było bez liku i dało to początek jego skłonności do nadużywania alkoholu.Na wrzącym od protestów przeciwko wojnie w Wietnamie uniwersytecie George trzymał się z dala od polityki. W maju 1968 roku George zgłosił się w bazie lotniczej Gwardii Narodowej na kurs pilotów. Kurs i aktywne latanie trwały dwa lata. W tym czasie George prowadził bujne życie towarzyskie. Latem 1972 roku George pojechał na wakacje do Waszyngtonu. Pewnego dnia George zabrał brata Marvina na piwo i obaj pijani zjawili się w domu. Gdy ojciec zaczął go rugać, George rzucił się na niego z pięściami. nauczką było to, że ojciec odesłał obu synów do Houston, żeby pracowali w ośrodku pomocy dla dzieci z patologicznych rodzin. George okazał się idealnym wychowawcą.Po roku dostał się na studia w Szkole Biznesu Uniwersytetu Harvarda. Uczył się byle jak i pił. postanowił w roku 1977 walczyć o fotel kongresmana. starcie przegrał. Nie pomogły mu manewry ze strony ojca.Cień ojca tak zraził George'a do polityki, że tkwił w postanowieniu, iż nie wróci do polityki, dopóki ojciec nie przejdzie na emeryturę. przeniósł się z żoną do Midland. zgromadził pieniądze na własną firmę wierceń naftowych. Z tego przedsięwzięcia wycofał się w 1986 roku.To był przełomowy dla George'a rok. postanowił: "koniec z piciem". Wycofane z naftowego biznesu pieniądze zainwestował w drużynę baseballową Texas Rangers. Na sprzedaży swych udziałów w tej drużynie George zarobił 16 mln dolarów. Szczęście zaczęło się również doń uśmiechać w polityce. stanął, w 1994 roku, do walki o posadę gubernatora Teksasu. pokonał demokratkę Ann Richards. po czterech latach Ponownie wygrał wybory na gubernatora. I zaczął przygotowywać się do walki o Biały Dom.W sobotę wprowadzi się doń jako 43. prezydent Stanów Zjednoczonych.
Ponad dwa lata po przejęciu przez Chiny, Pekin nie wtrąca się w wewnętrzne sprawy Hongkongu Oaza swobody pod okiem Pekinu Dopóki głównym celem chińskiej dyplomacji jest powrót Tajwanu pod chiński sztandar, dopóty Hongkong pozostanie Hongkongiem, najbardziej wolnym rynkiem świata. FOT. ANNA BRZEZIŃSKA PIOTR GILLERT z Hongkongu Na pytanie, co zmieniło się w Hongkongu od czasu przejęcia tej byłej brytyjskiej kolonii przez Chiny, większość Hongkończyków przez chwilę się zastanawia, po czym odpowiada mniej więcej tak, jak Helen Mun-ying Woo, bibliotekarka z Uniwersytetu Hongkońskiego. - Od jakiegoś czasu dostajemy rachunki za prąd i wodę w języku chińskim - mówi. - Co poza tym? Poza tym wszyscy chcą się uczyć chińskiego, a z angielskim coraz gorzej. Wbrew obawom Zachodu Pekin, jak dotąd, nie zniszczył tej oazy obywatelskich swobód i wolnego rynku, jaką pozostawili po sobie Brytyjczycy. Chińczycy nie tknęli niezawisłych sądów, wolnych mediów, uszczypliwej opozycji, a przede wszystkim - bo Hongkong tym właśnie stoi - nie próbują regulować rynku. Pozostaje pytanie, na jak długo starczy im cierpliwości i czy proces subtelnego "dokręcania śruby" już się nie zaczął. Kłopoty z gospodarką Najwyraźniej widoczną zmianą na gorsze po lipcu 1997 roku był kryzys gospodarczy. W zeszłym roku, po raz pierwszy od czasu, gdy przed 38 laty zaczęto zestawiać dane gospodarcze, całoroczne PKB zmniejszyło się, i to aż o 5,1 procent. Wiele firm obniżyło zarobki pracownikom, niektóre zaczęły zwalniać ludzi. Nikt nie ma jednak wątpliwości, że ta zapaść nie miała związku z przejęciem Hongkongu przez Chiny, lecz była spowodowana głębokim kryzysem finansowym, który rozpoczął się właśnie w 1997 roku w Tajlandii, a potem przeniósł się po kolei na wszystkie kraje regionu. Według tegorocznego Indeksu Wolności Gospodarczej, publikowanego przez Heritage Foundation, Hongkong pozostaje (od pięciu już lat) najbardziej wolnorynkową gospodarką świata. - Pekin nie wtrąca się w nasze sprawy finansowe i gospodarcze - mówi Manohar Chugh, biznesmen i przewodniczący komisji europejskiej w Hongkońskiej Izbie Handlowej. - Nawet więcej, swą spokojną, odpowiedzialną polityką finansową pomógł nam przetrwać najgorsze momenty. Ten rok jest już lepszy dla hongkońskiej gospodarki i wszystko wskazuje na to, że odbiła się od dna. Jak zauważa Chugh, biznesmeni są generalnie zadowoleni z rządów mianowanego przez Pekin szefa lokalnych władz Tung Chee-hwa. Wolna prasa samoocenzurowana Gazety w Hongkongu nadal są najlepszym na świecie źródłem rzetelnej, dogłębnej informacji o tym, co dzieje się w chińskiej polityce. Gdy Pekin wypuszczał z więzienia dysydentów Wei Jingshenga i Wang Dana lub gdy 10 tysięcy zwolenników sekty Falun Gong demonstrowało przed siedzibą władz ChRL, prasa w Chinach milczała. Wystarczyło jednak, by mieszkaniec Shenzhen, przy granicy z Hongkongiem, przeszedł na drugą stronę granicy, a dowiedział się wszystkiego ze szczegółami z pierwszych stron hongkońskich gazet. Dziennikarze w Hongkongu narzekają jednak, że wolność słowa ma od czasu przejścia pod chińskie panowanie pewne granice. - Jeśli chodzi o krytykowanie lokalnych władz, to mamy pełną swobodę - mówi jeden z dziennikarzy, prosząc o zachowanie anonimowości. - Ale o władzach w Pekinie musimy pisać bardzo ostrożnie, może nie tyle przeinaczając informacje, ile powstrzymując się od naprawdę ostrych komentarzy. Przyczyną nie są zresztą naciski bezpośrednio z Pekinu. Komentatorzy w Hongkongu zgodnie zauważają, że chodzi tu raczej o samocenzurę - właściciele gazet sami powstrzymują co bardziej krewkich dziennikarzy od ataków na Pekin, bo większość z nich prowadzi różne interesy w ChRL i nie chce zadzierać z tamtejszymi władzami. Jak zauważa jednak dziennikarz, ta samocenzura jest dość subtelna, bo hongkoński czytelnik, przyzwyczajony do miarodajnych opinii, szybko wyczuje fałsz. Ostatnio największe poruszenie opinii publicznej w Hongkongu wywołała sprawa Cheung Man-yee, szefowej publicznej stacji telewizyjno-radiowej RTHK, która od lat pełni w Hongkongu rolę podobną do BBC w Wielkiej Brytanii - a więc medium sponsorowanego z państwowej kasy, ale niezależnego i często krytycznego wobec rządu. Niepokojąca sprawa pani Cheung Cheung bywała bardzo krytyczna i już przed dwoma laty ściągnęła na siebie ataki, m.in. ze strony propekińskich polityków w lokalnym parlamencie. Latem tego roku zaprosiła do studia przedstawiciela Tajwanu w Hongkongu, by wyjaśnił znaczenie deklaracji swego prezydenta Lee Teng-hueia w sprawie międzypaństwowego statusu stosunków między Pekinem i Tajpej. Pekin odebrał tę deklarację jako krok w kierunku formalnego oderwania się wyspy od ChRL. Dlatego też władze chińskie musiały być wściekłe, że w tym samym czasie, gdy w całych Chinach media jednym głosem potępiają Lee - jako zdrajcę narodu - hongkońska telewizja państwowa nadaje wypowiedzi przedstawiciela tegoż Lee. Przed trzema tygodniami władze niespodziewanie ogłosiły, że Cheung zostaje przeniesiona na stanowisko przedstawiciela handlowego do Tokio. W mediach zawrzało. Mimo zaprzeczeń, zarówno ze strony Tung Chee-hwa, jak i samej Cheung, większość komentatorów jest zdania, że szefowa RTHK została - choć w sposób możliwie mało bolesny - ukarana za "aferą tajwańską". Zdaniem Danny'ego Gittingsa, komentatora dziennika "South China Morning Post", przyczyna przeniesienia Cheung do Tokio jest oczywista. - Cheung podejmowała wiele decyzji kontrowersyjnych dla rządu - uważa Gittings. - Jej przeniesienie to sygnał dla innych urzędników rządowych, żeby nie zapominali, kto tu rządzi. Znany z ostrych wystąpień przeciw Pekinowi przywódca partii demokratycznej Martin Lee idzie jeszcze dalej: jego zdaniem cała sprawa to początek końca wolności słowa w Hongkongu. Parę dni po tym, jak ogłoszono przeniesienie Cheung do Tokio, w telewizji RTHK nadano na żywo dyskusję panelową, której uczestnicy krytykowali władze za próbę kontrolowania tejże telewizji. Nawet jeśli sprawa Cheung jest niepokojącym sygnałem na przyszłość, to na razie widzowie RTHK mogą spać spokojnie. Słaba opozycja a Tajwan Gdy podczas wizyty Jiang Zemina w Londynie brytyjska policja w wyjątkowo ostry sposób tłumiła wszelkie próby demonstracji obrońców praw człowieka, Emily Lau, jedna z liderek prodemokratycznej hongkońskiej opozycji, przyznała, że "chyba jest u nas pod tym względem nieco lepiej niż w Wielkiej Brytanii". W Hongkongu nawet antypekińskie demonstracje odbywają się w biały dzień bez żadnych przeszkód. (Choć Tung Chee-hwa wezwał niedawno ugrupowania prodemokratyczne, by zaprzestały corocznych zgromadzeń w rocznicę masakry na placu Tienanmen, jest mało prawdopodobne, by ktokolwiek go posłuchał.) Opozycja ma inny problem: coraz mniej ludzi chce jej słuchać. Ostatnie sondaże wykazują malejące zainteresowanie polityką, co oznacza ogólną aprobatę dla władz ("można zostawić politykę w ich rękach i zająć się biznesem") i rosnącą obojętność wobec opozycji, która jeszcze za rządów brytyjskich pełniła rolę nie tyle alternatywnego ośrodka władzy, ile cenzora rządu. - Opozycja, która w dużej mierze zawdzięczała swą popularność temu, że miała odwagę krytykować dwa wielkie mocarstwa - Londyn i Pekin - nagle nie ma się komu przeciwstawiać - uważa profesor Lau Siu-kai, renomowany socjolog i politolog z Uniwersytetu Hongkońskiego. - Ponieważ Pekin w zasadzie dotrzymuje słowa i nie wtrąca się w wewnętrzne sprawy Hongkongu, a lokalny rząd, określany jako "propekiński" nie prześladuje przeciwników Pekinu w Hongkongu, opozycji brakuje szlachetnej sprawy, na której mogłaby oprzeć swój prestiż. Skąd tak liberalne podejście Pekinu do spraw Hongkongu? - Erozja wolnej prasy i swobód obywatelskich nie byłaby korzystna dla Pekinu - twierdzi główny redaktor polityczny "South China Morning Post" Chris Yeung. - Sprawiłaby ona bowiem, że konstrukcja "jedno państwo, dwa systemy" stałaby się całkiem nieatrakcyjna dla 22 milionów Tajwańczyków, którzy widzieliby w niej zapowiedź podobnego losu dla siebie. Dopóki głównym celem chińskiej dyplomacji jest powrót Tajwanu pod chiński sztandar, dopóty Hongkong pozostanie Hongkongiem, najbardziej wolnym rynkiem świata. Gdyby Pekin próbował zbyt mocno dokręcić śrubę, pierwsza powiadomi nas o tym telewizja RTHK.
Ponad dwa lata po przejęciu przez Chiny Pekin nie wtrąca się w wewnętrzne sprawy Hongkongu. Wbrew obawom Zachodu Pekin, jak dotąd, nie zniszczył tej oazy obywatelskich swobód i wolnego rynku, jaką pozostawili po sobie Brytyjczycy. Chińczycy nie tknęli niezawisłych sądów, wolnych mediów, uszczypliwej opozycji, a przede wszystkim nie próbują regulować rynku. Pozostaje pytanie, na jak długo starczy im cierpliwości i czy proces subtelnego "dokręcania śruby" już się nie zaczął. Gazety w Hongkongu nadal są najlepszym na świecie źródłem rzetelnej, dogłębnej informacji o tym, co dzieje się w chińskiej polityce. Dziennikarze w Hongkongu narzekają jednak, że wolność słowa ma od czasu przejścia pod chińskie panowanie pewne granice. Przyczyną nie są zresztą naciski bezpośrednio z Pekinu. Komentatorzy w Hongkongu zgodnie zauważają, że chodzi tu raczej o samocenzurę - właściciele gazet sami powstrzymują co bardziej krewkich dziennikarzy od ataków na Pekin, bo większość z nich prowadzi różne interesy w ChRL i nie chce zadzierać z tamtejszymi władzami. Skąd tak liberalne podejście Pekinu do spraw Hongkongu?- Erozja wolnej prasy i swobód obywatelskich nie byłaby korzystna dla Pekinu - twierdzi główny redaktor polityczny "South China Morning Post" Chris Yeung. - Sprawiłaby, że konstrukcja "jedno państwo, dwa systemy" stałaby się całkiem nieatrakcyjna dla 22 milionów Tajwańczyków, którzy widzieliby w niej zapowiedź podobnego losu dla siebie.Dopóki głównym celem chińskiej dyplomacji jest powrót Tajwanu pod chiński sztandar, dopóty Hongkong pozostanie Hongkongiem, najbardziej wolnym rynkiem świata.
POLSKA KUCHNIA Trzeba ocalić od zapomnienia wiele rodzimych specjałów, na przykład pierogi, flaki staropolskie, zrazy wołowe z kaszą czy żur Sprawy stołu RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA EDMUND SZOT Globalizacja gospodarki, ale nie tylko gospodarki, powoduje, że obecnie na całej kuli ziemskiej część ludzi zamawia dokładnie to samo: hamburgera, frytki i colę. To prostactwo kulinarne objęło już prawie cały świat. Taki sam obiad można zjeść w Casablance i w Baku, w Buenos Aires i Paryżu, w Belgradzie i Bangkoku. Nic dziwnego, że niektóre kraje buntują się przeciwko takiemu zglajszaltowaniu menu, a opór jest tym większy, im większy był dorobek kuchni rodzimej. Tak jest m.in. we Francji. Francuska kuchnia uważana jest za jedną z najlepszych w świecie, a jedzenie służy Francuzowi nie tylko do zaspokojenia głodu. Mówi się, że Francuzi nie jedzą po to, by żyć, ale żyją po to, by jeść. Sprawy stołu są we Francji jednym z najważniejszych tematów rozmów. Kiedy Francuz zaczyna rozprawiać o winie, nie liczy się dlań wtedy nic innego. Inna rzecz, że z takim znawstwem nie rozmawia się o tym trunku w żadnym innym kraju. Zaczyna się od wyrabiania smaku W kuchni francuskiej także zachodzą jednak zmiany. Wynikają z coraz mniejszego zapotrzebowania na kalorie. Życie wymaga od ludzi coraz mniej wysiłku fizycznego. Ciężkie i tłuste potrawy znikają z jadłospisu również ze względów zdrowotnych. Dlatego częściowo ku pamięci potomnych, głównie zaś dla zachowania we francuskim społeczeństwie zamiłowania do dobrej kuchni w 1990 roku powstała Narodowa Rada Sztuk Kulinarnych. Utworzono ją z inicjatywy kilku ministerstw: Kultury, Rolnictwa i Rybołówstwa, Turystyki, Zdrowia i Edukacji. Oprócz przedstawicieli tych resortów w skład Rady wchodzą także reprezentanci przemysłu spożywczego oraz znani kucharze. Jednym z głównych celów Rady jest wyrabianie smaku u dzieci. Już w szkołach podstawowych poznają one smak słodki, kwaśny, słony i gorzki oraz dowiadują się, w jakich wyrobach i potrawach one występują. Młodych Francuzów uczy się też, co to jest równowaga żywnościowa, tzn. mówi się im, co i ile powinni jeść, aby zachować zdrowie. Zadaniem Rady jest także zinwentaryzowanie kulinarnych wyrobów regionalnych. Każdy z ponad dwudziestu regionów Francji znany jest m.in. ze specyficznej kuchni. Wszystkie te specjalności inwentaryzuje się i powstaje coś w rodzaju katalogu sztuki kulinarnej, z historycznym opisem potraw i recepturami, co służy zresztą konkretnemu celowi: uzyskaniu zastrzeżonych znaków jakości (rodzaj patentu). Innym celem Rady jest zinwentaryzowanie europejskich wyrobów kulinarnych, i to nie tylko krajów Unii Europejskiej, ale i Europy Środkowowschodniej (na razie sporządzono katalog wyrobów kulinarnych krajów UE). Trzy tysiące oryginalnych potraw Inwentaryzacja jest obiektywna, tzn. nie zawiera elementów oceny, na przykład, że jedna potrawa regionalna jest lepsza od drugiej. Aby jednak jakaś potrawa trafiła do katalogu, musi przedtem spełnić parę warunków, m.in. muszą ją znać co najmniej trzy pokolenia, do jej wykonania konieczne są specjalne umiejętności, można precyzyjnie określić jej pochodzenie geograficzne, wreszcie musi to być wyrób "żyjący", a więc obecny na rynku. W samej tylko Francji doliczono się około trzech tysiecy oryginalnych wyrobów kulinarnych, w całej Unii Europejskiej zinwentaryzowano ich aż osiem tysięcy. Ostatecznie do katalogu trafiły tylko cztery tysiące. Najwięcej oryginalnych potraw francuskich pochodzi z Sabaudii, doliny Rodanu i Martyniki. W krajach Europy Środkowowschodniej Rada nawiązała ściślejszą współpracę na razie tylko z Węgrami, gdzie już rozpoczęto inwentaryzację lokalnych specjalności kulinarnych. Budżet Narodowej Rady Sztuk Kulinarnych jest niewielki (około 10 mln FF, czyli około 6 mln zł); Rada finansowana jest przez państwo, samorządy regionalne oraz przez organizacje producentów. - Moim zdaniem podobna rada mogłaby powstać w Polsce - mówi dyrektor generalny Rady Alexandre Lazareff. - Myślę, że wasz kraj ma również wiele regionalnych specjalności kulinarnych, które mogą wzbogacić europejski stół i które warto zachować dla przyszłych pokoleń. Sugestia warta zastanowienia. W Polsce rzeczywiście istnieją regionalne specjalności. Inaczej odżywia się Podlasiak, a inaczej góral "spod samiuśkich Tater". Pierwszy pewnie w życiu nie słyszał o kwaśnicy, a drugi nie ma bladego pojęcia o pejzance. Jedzenie odzyskuje rangę Oprócz powołania takiej rady, która mogłaby ocalić dla potomności dorobek polskiej sztuki kulinarnej, warto by przy okazji organizować przegląd tego dorobku. We Francji okazją do poznania kuchni poszczególnych regionów są doroczne targi rolnicze w Paryżu, w czasie których przedstawia się francuskie rolnictwo i przemysł spożywczy, w tym także osiągnięcia niedoścignionej francuskiej gastronomii. Okazją do pokazania tradycji polskiej kuchni mogłyby być Targi Rolno-Przemysłowe Polagra lub inna impreza wystawiennicza, na przykład Wystawa Artykułów Spożywczych dla Gastronomii i Warszawski Festiwal Gastronomiczny. "Polagra" wydaje się jednak poręczniejsza (zwłaszcza że ostatnio traci nieco rozmach). Mówi Robert Sowa, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szefów Kuchni i Cukierników, zarazem szef kuchni w warszawskim hotelu Sobieski: - Potrzeba powołania takiej rady nie ulega wątpliwości. Kiedy powstawało nasze Stowarzyszenie, równiżeż słyszało się głosy: "Po co to?". A od 1994 roku liczba członków naszego Stowarzyszenia wzrosła z 20 do 150 osób. Powstało też w Polsce wiele podobnych organizacji: Stowarzyszenie Polskich Kucharzy, Stowarzyszenie Barmanów, Zachodniopomorskie Stowarzyszenie Restauratorów i Gastronomów, Dolnośląskie Stowarzyszenie Szefów Kuchni i parę innych. Taka rada mogłaby więc być rodzajem "czapy" nad wszystkimi organizacjami zrzeszającymi kucharzy, restauratorów, cukierników, izby turystyczne itd. Mogłaby dbać o zachowanie polskich potraw, ewidencjonować je, bo mamy w tej dziedzinie niemały dorobek, a niektóre polskie dania orientalne przeniesione zostały przed wiekami wprost na stoły francuskie. Zdaniem Roberta Sowy w Polsce nie ma na razie tradycji mówienia o jedzeniu, bo i, prawdę mówiąc, w poprzednim pięćdziesięcioleciu nie bardzo było o czym mówić. Dopiero teraz, gdy powstało wiele bardzo dobrych restauracji, jedzenie na powrót odzyskuje swoją rangę. - Do menu wracają polskie potrawy: żur i krupniok (Śląsk), potrawy z gęsi (Skalbmierz), precle z makiem i bez maku (Kraków), ciemne piwo kozicowe (Kurpie), sękacze (Sejny), pierniki (Toruń i Biecz), rogale marcińskie (sprzedawane w Poznaniu około 11 listopada), kiszka ziemniaczana i kluski kartacze (Białystok), wędzone i smażone ryby (Półwysep Helski), bulwiaczki (Błażowa koło Rzeszowa) - wylicza docent Jan Paweł Piotrowski, wiceprzewodniczący Krajowego Porozumienia Informacji Turystycznej. Warto, by potrawy z polskiej kuchni regionalnej trafiły do naszych restauracji, które obecnie najczęściej polecają tradycyjną polską... pizzę. Ważny element tradycji narodowej Tym, co wyróżnia polską kuchnię spośród innych kuchni europejskich, jest duża różnorodność produktów używanych do sporządzania potraw, duży udział dziczyzny, owoców lasu, świeżych ziół, przypraw korzennych. Charakterystyczne dla polskiej kuchni jest też to, iż jest - jak mówią kucharze - dosmaczona, co oznacza, że potrawy mają wyraźny smak. Jedynym jej mankamentem jest to, że bywa niekiedy nadto ciężka, że trochę za dużo w niej zasmażek i zawiesistych sosów, które odbierają niektórym potrawom cenioną obecnie "lekkość". Ale i na to są sposoby. Golonkę na przykład można przyrządzić w piwie lub w cienkim sosie albo w kwaśnej kapuście. We Francji też nie wszystkie potrawy są "lekkie". Kuchnia ta oparta w stu procentach na maśle i śmietanie nie może być w pełni lekko strawna. Francuzi umieją docenić walory polskich dań, o czym świadczy drugie miejsce zajęte w konkursie w Montpellier przez nasz comber z żubra w sosie żubrówkowym. - Kuchnia to podstawa rozwoju turystyki - uważa docent Jan Paweł Piotrowski. - Jest tym, z czym turysta styka się najwcześniej, już w pierwszych godzinach swojego pobytu na obcej ziemi. Dlatego tak ważna jest dbałość o podtrzymanie tradycji polskiej kuchni, której naprawdę nie musimy się wstydzić. Taka na przykład chluba uczt królewskich, czyli Przysmak króla Jana Sobieskiego: polędwica wołowa faszerowana musem z kasztanów, zapiekana w puszystym sosie estragonowym, ze smakowitym sosem z prawdziwków, albo sarnina w sosie wiśniowym, do tego leniwe pierogi i owoce, albo pierś perliczki z sosem żurawinowo-pomarańczowym z racuszkami sosnowymi i jarzynami - jak się ma do tego wspomniana pizza czy jakieś wietnamskie danie? Inna rzecz, że są to potrawy raczej odświętne. Ale i na co dzień mamy wiele rodzimych specjałów: żur polski, zrazy wołowe z kaszą, karp w szarym sosie, pierogi z kapustą i grzybami, flaki staropolskie, że o tradycyjnym schabowym nie wspomnimy. Dbałość o podtrzymanie tradycji rodzimej kuchni nabiera szczególnego znaczenia, kiedy państwa łączą się w większe ugrupowania; tracą część swojej "niepodległości", jako że wiele istotnych decyzji gospodarczych i politycznych zapada odtąd na szczeblu wspólnoty. Tym, co różni potem poszczególne kraje i regiony, jest ojczysty język i tradycyjne dla danego narodu obyczaje, których nieodłączną (i bardzo ważną) częścią jest rodzima kuchnia. Mówi się, że słynna Lucyna Ćwierciakiewiczowa (1829 - 1901), autorka "365 obiadów za 5 złotych" (20 wydań), zrobiła dla zachowania polskości więcej niż tabuny konspiratorów, które zsyłane w syberyjską tundrę czy tajgę raczej odstraszały, niż zachęcały do kultywowania obyczaju ojców.
Globalizacja powoduje, że obecnie na całej kuli ziemskiej część ludzi zamawia dokładnie to samo. niektóre kraje buntują się przeciwko takiemu zglajszaltowaniu menu, a opór jest tym większy, im większy był dorobek kuchni rodzimej. Tak jest m.in. we Francji. Francuska kuchnia uważana jest za jedną z najlepszych w świecie, a Sprawy stołu są we Francji jednym z najważniejszych tematów rozmów. W kuchni francuskiej także zachodzą jednak zmiany. Ciężkie i tłuste potrawy znikają z jadłospisu. dla zachowania we francuskim społeczeństwie zamiłowania do dobrej kuchni powstała Narodowa Rada Sztuk Kulinarnych. Jednym z głównych celów Rady jest wyrabianie smaku u dzieci. Młodych Francuzów uczy się, co i ile powinni jeść, aby zachować zdrowie. Zadaniem Rady jest także zinwentaryzowanie kulinarnych wyrobów regionalnych. powstaje coś w rodzaju katalogu sztuki kulinarnej, z historycznym opisem potraw i recepturami, co służy zresztą konkretnemu celowi: uzyskaniu zastrzeżonych znaków jakości. podobna rada mogłaby powstać w Polsce.
Usunięcie z USA wszystkich imigrantów, zamknięcie Żydów w gettach, rozwiązanie amerykańskiej armii - to postulaty kandydatów, którzy nie mają szans na prezydencki fotel Za plecami faworytów Keyes ze swym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. Dlatego murzyńska społeczność uważa go za dywersanta. FOT. (C) AP KRZYSZTOF DAREWICZ z Waszyngtonu O wynikach tegorocznych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych przesądzi rywalizacja między faworytami - republikanami George'em W. Bushem i Johnem McCainem oraz demokratami Alem Gore'em i Billem Bradleyem. Co nie oznacza, że apetyty na prezydencki fotel ma tylko owa czwórka. Drzwi do Białego Domu są bowiem teoretycznie otwarte dla każdego, a wszystkich kandydatów jest ponad stu dwudziestu, w tym jeden "bawiący" akurat w więzieniu. Ci "inni kandydaci", skazani na przebywanie w cieniu faworytów, też mają do zaproponowania wiele ciekawego. Keyes i stereotypy Legitymuje się doktoratem prestiżowego Uniwersytetu Harvarda i ma o wiele lepsze wykształcenie niż Gore, Bradley, Bush czy McCain. Jako doświadczony dyplomata potrafi przebić każdego z nich giętkością mowy. Z rutyną prowadzącego radiowe audycje typu talk-show bez trudu zapędza rywali w kozi róg doborem argumentów. Swym programem moralnej odnowy przekonuje zarówno skrajnych konserwatystów, jak i zagorzałych liberałów. Ale mimo to nie jest faworytem. W mediach wspomina się o nim trochę albo wcale. Czy dlatego, że jest Murzynem? Alan Keyes to bodaj najciekawszy z pretendentów do fotela prezydenckiego. Ma charyzmę, której kompletnie brakuje Bushowi, Gore'owi i Bradleyowi, a swą wyrazistością góruje nawet nad zbierającym najwięcej pochwał za naturalne zachowanie McCainem. Podczas debat z rywalami wypowiada się tak, jakby przed chwilą obył rozmowę z samym Panem Bogiem, i bez względu na to, czy debata dotyczy akurat podatków, czy służby zdrowia, Keyes tradycyjnie zaczyna swe wywody od inwokacji: "Panowie, przecież w ogóle nie o to chodzi". Po czym z zapałem kaznodziei wyjaśnia, że bez wiary w Boga, moralnej odnowy i przywiązania do wartości żadne reformy podatkowe, oświatowe czy jakiekolwiek inne nie będą miały większego sensu. Do historii wyborczych debat telewizyjnych przejdzie dyskusja przed pierwszymi prawyborami w stanie Iowa, podczas której Keyes zmusił republikańskich rywali do uznania prymatu wiary nad każdym innym aspektem życia. Kiedy bowiem na zamknięcie debaty jej uczestnicy mieli wygłosić końcowe przemówienia, Keyes zaintonował modlitwę. Chcąc nie chcąc pozostali musieli pochylić głowy i przyłączyć się do niej, by potwierdzić tym wyższość argumentów Keyesa. W rezultacie zdobył on w Iowa 14 proc. głosów, choć na kampanię w tym stanie wydał ledwie 250 tys. dol. Wydawcę Steve Forbesa, który zdobył wtedy 30 proc., Iowa kosztowała 10 mln dol. Jednak w kolejnych prawyborach Keyes plasował się już na szarym końcu. Stał się bowiem, co było nieuchronne, ofiarą stereotypów. "Czy jesteś ochroniarzem?" - zapytali jacyś dwaj faceci relacjonującego prawybory dla telewizji CNN znanego czarnoskórego dziennikarza Leona Harrisa. Ten sam stereotyp, że dobrze ubrany Murzyn może być raczej ochroniarzem, kierowcą lub kelnerem niż VIP-em (bardzo ważną osobą), mści się również na Keyesie. W małych północnych stanach, gdzie tolerancja wobec czarnoskórych jest większa, mógł on jeszcze liczyć na jakieś poparcie, ale na południu, gdzie wielu do dziś z łezką w oku wspomina niewolnictwo, nie może już liczyć na cokolwiek. Keyes jest też ofiarą stereotypu, że murzyński polityk powinien występować wyłącznie w imieniu swych czarnoskórych współbraci. On tymczasem, ze swym ortodoksyjnym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. W Iowa, na przykład, najwięcej głosów oddali na Keyesa zachwyceni nim biali studenci. Toteż murzyńskie media zupełnie ignorują Keyesa, a murzyńska społeczność uważa go za dywersanta lub wręcz za nowego "wuja Toma". Pieniądze i sondaże Wyborom prezydenckim nieodłącznie towarzyszy dyskusja o pieniądzach. Są więc tacy, którzy uważają, że pieniądze znaczą wszystko, i od nich wyłącznie zależy być albo nie być poszczególnych kandydatów. Zwolennicy tej teorii dowodzić będą, że to przecież głównie z powodu pustek w kasie już w przedbiegach musiała się wycofać republikanka Elizabeth Dole. Pani Dole sama zresztą uzasadniała w ten sposób swą rezygnację, nad którą niektórzy ubolewają do dziś, bo tym samym znów nie spełnią się przepowiednie, że prezydentem USA zostanie kobieta. Do teorii, że pieniądze są najważniejszym atutem kandydatów, będzie również pasował jak ulał Alan Keyes, którego rezygnacja jest tylko kwestią czasu. Ze swymi 3 milionami dolarów Keyes nie może się bowiem równać z dysponującym 15 milionami McCainem, nie wspominając o Bushu, który zgromadził 68 milionów dolarów. Tylko na swe telewizyjne i radiowe ogłoszenia w Karolinie Południowej, gdzie odbędą się następne prawybory republikańskie, Bush wydał dotąd tyle, ile wynosi cały budżet wyborczy Keyesa. Według innej szkoły myślenia bez przekonującego programu, osobowości i poparcia różnych grup społecznych nawet najzamożniejszy kandydat jest skazany na porażkę. Tu za najlepszy przykład może służyć superbogaty wydawca Steve Forbes, który po trzech rundach prawyborów wycofał się, choć stać go na przeznaczenie na kampanię nawet stu lub więcej milionów dolarów. Rzecz się ma podobnie ze stałym kandydatem Partii Reformatorskiej, teksańskim miliarderem Rossem Perotem, który teoretycznie mógłby kupić wszystkich pozostałych kandydatów, poparcie mediów oraz głosy wyborców i jeszcze zostałoby mu sporo na przyjemności. Skoro więc pieniądze nie przesądzają o wszystkim, a Keyes ma mocny program i niezaprzeczalną charyzmę, co w takim razie powoduje, że tak atrakcyjni kandydaci jak on czy pani Dole odpadają w konfrontacji z nieciekawymi medialnie i nieróżniącymi się zbytnio programami faworytami w rodzaju Busha czy Gore'a? Oczywistą przyczyną jest po części brak zaplecza w establishmencie i umiejętności dotarcia z postulatami do właściwego adresata. Keyes na własną zgubę ignoruje czarnoskórych, a pani Dole, choć wiadomo, że najsilniejszy kobiecy elektorat jest po stronie demokratów, startowała z ramienia republikanów. Na takich kandydatach jak Keyes czy Dole mści się też kreowany przez media i sondaże opinii publicznej wizerunek faworyta. Zadziwiające jest bowiem, jak wielu wyborców, którym podoba się Keyes, oddaje w końcu głosy na kogoś innego tylko dlatego, że ten ktoś prowadzi w sondażach i media cały czas to podkreślają. Na tym właśnie polega specyfika prawyborów, podczas których elektoratowi wmawia się, żeby "nie marnował głosów" i stawiał na faworyta partyjnego establishmentu, bo ponoć chodzi nie tyle o wypromowanie któregoś z kandydatów, ile o wizerunek całej partii. Ofiarą takich zachowań wyborców może wkrótce paść również John McCain, jeśli w Karolinie Południowej Bush, pokonany przez swego konkurenta w New Hampshire, zdoła nawet "za pięć dwunasta" wykazać się choćby minimalną przewagą w sondażach. Dopiero podczas właściwych wyborów konfrontacja między kandydatami nabiera największego znaczenia i dopiero wtedy takie osobowości jak Keyes mogłyby w pełni zademonstrować swą ewidentną przewagę nad konkurentem. Wtedy bowiem Amerykanie głosują bardziej sercem niż głową, ale do tego czasu o "innych kandydatach" nikt już nie będzie pamiętał. Ekstremiści i żartownisie Nieodłącznym elementem krajobrazu wyborczego są ekstremiści, którzy wprawdzie doskonale wiedzą, że nikt nie traktuje ich zbyt poważnie, ale też żal by im było zmarnować taką okazję do pofolgowania swym ambicjom. Pod tym względem prym tradycyjnie wiodą kandydaci Partii Reformatorskiej - grono postaci tak barwnych, że hollywoodzcy producenci powinni bić się o kontrakty z nimi na główne role w filmach. Już po raz trzeci startuje w kampanii Pat Buchanan, niegdyś autor prezydenckich przemówień i komentator prasowy, który uważa, między innymi, że Hitlerowi należą się pomniki, z Ameryki trzeba usunąć wszystkich imigrantów, a Żydów zamknąć w gettach. Ostatnio Buchanan otrzymał oficjalne poparcie dla swej kandydatury od byłego lidera Ku-Klux-Klanu Davida Duke'a. Poirytowało to nawet Jesse Venturę, innego barwnego działacza "reformatorów", który zanim został gubernatorem stanu Minnesota, był gwiazdą wrestlingu - amerykańskiej odmiany zapasów. Ventura wycofał swe poparcie dla Buchanana i przeniósł je na magnata budowlanego oraz bohatera skandali towarzyskich Donalda Trumpa. Trumpa też nikt poważnie nie traktuje, choć do annałów kampanii prezydenckich przejdzie zapewne jego obietnica wyborcza, że jeśli zostanie prezydentem, to nikomu nie poda ręki - bo jest to niehigieniczne. Na placu boju z ramienia zagrożonej rozłamem Partii Reformatorskiej pozostanie więc zapewne Ross Perot. Podczas poprzednich wyborów udało mu się zdobyć 8 proc. głosów i to jest w zasadzie wszystko, na co i tym razem mogą liczyć "ekstremiści". O ile o kandydatach Partii Reformatorskiej, za którymi bądź co bądź stoją wielkie pieniądze, media wspominają raz na jakiś czas, o tyle wieści o kandydatach drugiego bieguna "ekstremy" trzeba już szukać na łamach gazet ze świecą. A przecież kandydat i zarazem założyciel oraz lider Partii Pacyfistycznej Stanów Zjednoczonych Bradford Lyttle ma w swym programie kilka kapitalnych postulatów. Jednym z nich jest całkowite zlikwidowanie sił zbrojnych i przekształcenie Departamentu Obrony w Departament Działania Pozbawionego Przemocy. Lyttle proponuje też likwidację Centralnej Agencji Wywiadowczej, natychmiastową normalizację stosunków z Kubą i Irakiem, legalizację narkotyków i małżeństw homoseksualnych oraz redukcję inflacji do zera. Kongres, który jego zdaniem trwoni czas na bezsensowne debaty, powinien obradować nie więcej niż 90 dni w roku, a ponadto wszyscy kongresmani oraz prezydent powinni raz na jakiś czas pracować w czynie społecznym na rzecz obywateli. Byle nie przy wyrębie lasów, wierceniu szybów naftowych czy wypasie bydła na gruntach publicznych, gdyż to też, w myśl programu pacyfistów, powinno być zakazane.
O wynikach tegorocznych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych przesądzi rywalizacja między republikanami George'em W. Bushem i Johnem McCainem oraz demokratami Alem Gore'em i Billem Bradleyem. Drzwi do Białego Domu są teoretycznie otwarte dla każdego, a wszystkich kandydatów jest ponad stu dwudziestu, też mają do zaproponowania wiele ciekawego.Alan Keyes to najciekawszy z pretendentów do fotela prezydenckiego. Ma charyzmę, której kompletnie brakuje Bushowi, Gore'owi i Bradleyowi, a swą wyrazistością góruje nad McCainem.
ZJAZD PZPN Boniek, Listkiewicz, Kolator czy Dziurowicz ? Na dobry początek KRZYSZTOF GUZOWSKI Delegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji, jak obecnie. Nie ma mowy o żadnych kandydatach przyniesionych w teczce. Jest ich czterech. Każdy jest inną osobowością. Programy działania są od dawna znane i wiadomo, czego się można spodziewać, gdy wygrają wybory. Marian Dziurowicz, zdaniem przeważającej większości obserwatorów, uosabia całe zło w polskiej piłce i dlatego powinien ustąpić. Dziurowicz jest instytucją w polskiej piłce. Praktycznie sam potrafił zbudować wielkość klubu, GKS Katowice, który przez kolejnych10 lat kwalifikował się do europejskich pucharów. Było to przed 1989 rokiem i potem też. Był wytrawnym graczem. Zawsze wiedział, co i z kim należy załatwiać. Jak trzeba było, to szedł do sekretarza partii, albo do księdza. Doskonale poruszał się po meandrach futbolu, z każdym potrafił dobrze żyć. Jest niekwestionowanym przywódcą. Jak huknie, wszyscy kryją się po kątach. Kiedy w roku 1991 objął funkcję wiceprezesa PZPN, rozpoczął swą grę. Ominęły go wszystkie zawieruchy, związane z dziwnymi często kontraktami, zawieranymi przez związek, choć jego podpis widniał na wielu dokumentach. Był tak silną osobowością, że majestatyczny prezes Kazimierz Górski nie miał cienia wątpliwości, kto powinien zostać jego następcą. Przypomnijmy, było to nie tak dawno temu, w 1995 roku. Cztery lata jego prezesury są obecnie oceniane bardzo krytycznie. Nie brak głosów, że Dziurowicz powinien odpowiadać głową za sprzedawane mecze, machlojki sędziowskie, czy kiepskie wyniki reprezentacji. Popełnił bez wątpienia kilka błędów, choćby z dyskwalifikacją sędziego Czyżniewskiego, czy zerwaniem umowy z firmą Puma, za którą PZPN zapłaci pół miliona marek odszkodowania. Błędem była też zgoda na wypłacanie reprezentantom premii za sukcesy w poszczególnych meczach. Na świecie praktyka jest inna - za przyjazdy na mecze reprezentacji zawodnicy otrzymują tzw. startowe, a wielkie pieniądze dostają dopiero za sukces końcowy, czyli awans do finałów mistrzostw kontynentu lub świata. Dziurowicz tak bardzo chciał dogodzić Januszowi Wójcikowi i jego wybrańcom, że wpadł we własne sidła, bo potem ciągle musiał się kłócić z trenerem i piłkarzami, którzy żądali więcej i więcej. Reprezentacja Polski nigdy dotąd nie miała tak komfortowych warunków, jak obecnie. Wszystkie brudy w polskiej piłce zaczęły się jednak w latach 70. (mógłby coś o tym powiedzieć Zbigniew Boniek), przechodziły bez większego echa w latach 80. (na ten temat mogliby się wypowiedzieć Michał Listkiewicz i Eugeniusz Kolator) i trwają do dziś. Winą Dziurowicza jest to, że nie potrafił, albo nie za bardzo się starał im zaradzić. Nie on pierwszy i, podejrzewam, nie ostatni. Dziurowicz ma co innego na sumieniu. Jego sposób sprawowania funkcji po prostu nie przystaje do dzisiejszych czasów. Prezes najważniejszego związku sportowego nie może być antymedialny. Nie może nie słuchać głosów, które podpowiadają mu: "Marian, nie tak". Nie może grzmieć, gdy inni się z nim nie zgadzają. PZPN nie może być twierdzą warowną, do której wstęp mają tylko sami swoi. Prezes nie może się też otaczać wyłącznie ludźmi, którzy bez szemrania spełniają każde jego polecenie, choć na boku mówią, że to bez sensu. To może było dobre w GKS Katowice, ale nie w PZPN pod koniec XX wieku. Wiadomo, że na takim podejściu Dziurowicza do rzeczywistości zaważyła wojna futbolowa. W jej trakcie czasem dostrzegał wrogów tam, gdzie nie powinien, a atmosfera wojny udzieliła się w codziennej pracy wszystkim ludziom, zatrudnionym w PZPN. Prezesem PZPN nie może być człowiek, którego nie akceptuje szeroko pojęta społeczność piłkarska. Dziurowiczowi nie udowodniono przekrętów, związek działał za jego kadencji może nie doskonale, ale poprawnie. Dziurowicza jednak mało kto akceptuje i to powinno być decydujące. Powinien odejść z klasą i nie kandydować, bo dał słowo. Albo jeszcze raz wygrać i zrezygnować na rzecz tych, którzy są akceptowani. Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz, jak wynika z przedwyborczych sondaży, są akceptowani. Wszyscy mają jedną zaletę - jeśli któryś z nich zostanie prezesem, skończy się atmosfera wojny. Popiera ich zdecydowana większość społeczeństwa na zasadzie "obojętnie kto, byle nie Dziurowicz". Boniek stwierdził na łamach "Rz", że gdyby wybory prezesa odbywały się na wzór wyborów prezydenckich lub parlamentarnych, wygrałby w cuglach. Pewnie ma rację. Jego nazwisko kojarzy się z ostatnimi sukcesami polskiej piłki. Ludzie darzą go szacunkiem za gole, które zdobywał, za to, że jest bogaty, że po zakończeniu kariery piłkarza potrafił rozpocząć drugie życie i osiągnąć sukces w biznesie. Czy zostanie prezesem? Wydaje się, że jest radykalny i może zbyt często uderzać pięścią w stół, choć on deklaruje, że tak się nie stanie. Powszechne przekonanie, nawet mylne, może okazać się decydujące. Z głosów czytelników wynika też, że prezes PZPN nie może kojarzyć się z piwem i powinien być świętszy od żony Cezara (Boniek deklaruje, że nie zrezygnuje z prezesowania firmie Go & Goal, robiącej interesy na rynku piłkarskim). Michał Listkiewicz przyjrzał się piłce nożnej ze wszystkich stron. Był dziennikarzem, sędzią krajowym i międzynarodowym, szefował działowi zagranicznemu PZPN, sprawował funkcję sekretarza generalnego związku, jest członkiem władz Europejskiej Unii Piłkarskiej. Tyle lat spędzonych przez niego na samym szczycie futbolowej hierarchii może u niektórych wywołać lepsze lub gorsze wspomnienia. Listkiewicz funkcjonował przecież w tej piłce, o której wszyscy mówią, że była brudna. Ma jednak świadomość, jak powinien wyglądać kontakt z mediami i jak ma pracować związek. Potrafi dogadać się prawie z każdym. Jeśli zostanie prezesem, związek na pewno miękko wyląduje. Boniek i Listkiewicz chcą na początek narysować grubą kreskę. Eugeniusz Kolator jest ich cieniem. Założenia jego programu są podobne. Wydaje się, że ma mniejsze szanse, ponieważ nie ma mocnego nazwiska i nie jest silną osobowością. Przez lata był kojarzony wyłącznie ze środowiskiem sędziowskim i choć zna działalność związku od podszewki, może mu to nie wystarczyć do zwycięstwa. Polska piłka nożna nie stanie się ani o jotę silniejsza po wyborze nowego prezesa. Podczas poniedziałkowego zjazdu będzie chodziło o poprawienie atmosfery wokół futbolu. Na dobry początek. Sąd nie zakazał Sąd Okręgowy w Warszawie odrzucił w czwartek wniosek UKFiT o wydanie zakazu przeprowadzenia wyborczego walnego zgromadzenia PZPN - poinformował rzecznik PZPN Tomasz Jagodziński. W imieniu prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki Jacka Dębskiego wniosek do sądu skierowała we wtorek prywatna kancelaria prawnicza reprezentująca ten resort w sporze z PZPN. Sąd Okręgowy uznał wniosek za bezpodstawny, podkreślił Jagodziński. Prezes UKFiT Jacek Dębski nie uznał decyzji sądu za porażkę w sporze z władzami PZPN. "To nawet dobrze, że zjazd się odbędzie, bo być może dojdzie na nim do zmian w polskiej piłce. W sądzie jest złożony wniosek o ustanowienie kuratora dla PZPN. Jeśli nowy prezes będzie gwarantował przeprowadzenie koniecznych reform, to bardzo poważnie rozważę możliwość wycofania tego wniosku", powiedział Jacek Dębski Polskiej Agencji Prasowej. m.c., pap Czy Dziurowicz wystartuje? Marian Dziurowicz jest jednym z kandydatów na stanowisko prezesa PZPN, ale oficjalnie jeszcze ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, czy stanie w wyborcze szranki. Na piątek zaprosił do Warszawy przedstawicieli pierwszej i drugiej ligi, by omówić zasady pomocy finansowej Związku na rzecz klubów. Spotkanie nie było zbyt udane z powodu słabej frekwencji. PAP cytuje jednego z uczestników spotkania, Ryszarda Raczkowskiego, który przewiduje, że prezes Dziurowicz - po przeliczeniu potencjalnych głosów poparcia - nie zgłosi jednak swojej kandydatury. Dzięki temu będzie mógł z twarzą odejść z zajmowanego stanowiska. Z kolei telewizyjne "Wiadomości" podały, że Dziurowicz zdecydował się kandydować.
Delegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji. Jest ich czterech. Marian Dziurowicz, zdaniem większości obserwatorów, powinien ustąpić. Cztery lata jego prezesury są oceniane krytycznie. Nie brak głosów, że powinien odpowiadać głową za sprzedawane mecze, machlojki sędziowskie. Prezesem PZPN nie może być człowiek, którego nie akceptuje społeczność piłkarska. Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz są akceptowani. jeśli któryś z nich zostanie prezesem, skończy się atmosfera wojny. Boniek kojarzy się z ostatnimi sukcesami polskiej piłki. Listkiewicz przyjrzał się piłce nożnej ze wszystkich stron. Kolator jest ich cieniem. Dziurowicz jest jednym z kandydatów, ale oficjalnie ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, czy stanie w wyborcze szranki.
NAUKA Terapia genetyczna może doprowadzić do zmodyfikowania ludzkiego gatunku Homo sapiens geneticus ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Po wyhodowaniu małpy z fragmentem DNA meduzy, jedynie kwestią czasu są manipulacje genetyczne w zarodku człowieka, a nawet w ludzkich komórkach rozrodczych. Taka perspektywa jest znacznie większym wyzwaniem dla ludzkości niż możliwość sklonowania człowieka. Może doprowadzić do zmodyfikowania homo sapiens i wytworzenia nowego gatunku. "Science" poinformował wczoraj, że specjaliści Centrum Badania Naczelnych w Oregonie doprowadzili do narodzin rezusa o imieniu ANDi poczętego z jajeczka, do którego przemycili gen powodujący, że jego komórki świecą na zielono pod wpływem światła fluorescencyjnego ("Rz" 12.01.). Nie ma już wątpliwości, że podobnie do genomu naczelnych można wprowadzać także inne geny. A jeśli jest to możliwe u małp, już wkrótce podobne próby będzie można przeprowadzić także u ludzi. Manipulacje w łonie matki Prof. French Anderson z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, nazywany ojcem terapii genowej, uważa, że będzie gotowy do przeprowadzanie pierwszych takich doświadczeń u ludzi w ciągu trzech lat. Podobnie zaawansowane badania prowadzą także inni specjaliści. Charles Coutelle z Imperial College School w Londynie zamierza je rozpocząć za 4-5 lat. Obaj naukowcy czekają już tylko na uzyskanie zezwolenia na przeprowadzenie pierwszych prób klinicznych. Podanie w tej sprawie od prof. Andersona w 1998 r. wpłynęło do amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia (NIH). W żadnym kraju nie ma przyzwolenia dla takich praktyk, ale nie wszędzie - tak jak w Polsce - wprowadzono przepisy prawne w pełni regulujące granice manipulacji genetycznych w ludzkich komórkach. Tak czy inaczej należy liczyć się z tym, że stopniowo będą one rozluźniane, bo coraz większe jest zainteresowanie terapią genową - jedyną metodą leczenia chorób dziedzicznych. Najpierw będą wykonywane jedynie modyfikacje genetyczne w łonie matki - u rozwijającego się płodu. Uczeni chcą w ten sposób zapobiec rozwinięciu schorzeń, które zostaną wykryte podczas badań prenatalnych. Jest to najlepszy okres na przeprowadzenie takiego zabiegu, gdyż znacznie skuteczniej jest leczyć niektóre choroby przed narodzinami dziecka - zanim w pełni się rozwiną. Przykładem jest mukowiscydoza, wywołana mutacją tylko jednego genu, doprowadzającą do przedwczesnego zgonu na skutek powikłań płuc i trzustki (prawdopodobnie cierpiał na nią Chopin). Metoda ta ma być bezpieczniejsza niż wykonywana od ponad 10 lat terapia genowa u dzieci i dorosłych. Do organizmu rozwijającego się płodu łatwiej jest przemycić brakujące geny za pośrednictwem niegroźnych wirusów. Nie ma bowiem tak dużego ryzyka, że wywołają one gwałtowną reakcję układu odpornościowego, co zdarzyło się w Pensylwanii u 18-letniego Jesse Gelsingera, który cierpiał na zaburzenie metaboliczne spowodowane brakiem enzymu rozkładającego w wątrobie szkodliwe produkty przemiany materii. Wprowadzone geny powinny być też aktywne przez całe życie, a nie tylko np. przez kilka miesięcy, tak jak przy obecnie stosowanej genoterapii. Powinny być też czynne w większej liczbie odpowiednich komórek, a to zwiększa skuteczność leczenia. Naprawianie embrionów Potwierdziły to badania na owcach, którym na etapie życia zarodkowego uczeni przemycili gen kodujący czynnik krzepnięcia krwi IX: wytwarzał on 80 proc. potrzebnego białka, co oznacza całkowite wyleczenie. Specjaliści Szpitala Dziecięcego w Columbus (Ohio) przeprowadzili też na makakach pierwszą udaną próbę transferu genu do znajdującego się w macicy zarodka. - Eksperyment ten przekonuje, że również u ludzi za kilka lat będzie można bezpiecznie wykonywać terapię genową płodu w łonie matki - twierdzi dr Bruce A. Bunnell. Przy takiej argumentacji trudno będzie utrzymać bezwzględny zakaz manipulacji genetycznych w komórkach somatycznych płodu. Nawet jeśli grożą one tym, że przypadkowo może dojść do zmodyfikowania komórek rozrodczych, za pośrednictwem których geny są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Trzeba jednak pamiętać. że takie zaburzenia mogą wywołać także stosowane obecnie metody leczenia, np. wykorzystywana u chorych na raka chemioterapia. Nikt jednak z tego powodu jej nie zabrania. Poza tym nie można wykluczyć, że do komórek rozrodczych przypadkowo przeniknęły już geny przemycane za pomocą stosowanej terapii genowej. Przyznało to Amerykańskie Towarzystwo Postępu Nauk (AAAS) w raporcie opublikowanym jesienią 2000 r. Tak samo podejrzewa się, że przypadkowo mogło już dojść do sklonowania człowieka - podczas od ponad 20 lat wykonywanych zabiegów sztucznego zapłodnienia. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi, bo do czasu wyhodowania przed prawie 5 laty owcy Dolly biolodzy byli przekonani, że klonowanie ssaków z komórek somatycznych nie jest możliwe. Niektórzy specjaliści proponują, by jak najszybciej dokładnie określić granice, których terapia genowa nie będzie mogła przekroczyć: w jakich chorobach można ją stosować, by nie wkroczyć na drogę eugeniki - genoterapii kosmetycznej. Nie wiemy jeszcze na ile jest ona możliwe, ale już teraz przed tego rodzaju dążeniami ostrzega raport największego towarzystwa naukowego, jakim jest AAAS. - Na obecnym etapie badań dziedziczone modyfikacje genetyczne są zbyt niebezpieczne i jako takie nieodpowiedzialne, dlatego powinny być zabronione - przynajmniej na razie - twierdzą amerykańscy eksperci. Ich zdaniem, należałoby stworzyć publiczną komisję nadzorującą badania zmierzające, mniej lub bardziej jawnie, do doskonalenia człowieka. Gerald Schatten z Centrum Badania Naczelnych w Oregonie zapewnia, że wyhodowanie ANDi nie jest pierwszym krokiem do genetycznego projektowania dzieci. Chcemy tylko - podkreśla - badać u małp choroby atakujące ludzi, by uzyskać bardziej skuteczne metody leczenia. Wątpliwe jednak, by nauka zatrzymała się na genoterapii ludzkiego płodu. Po opanowaniu tej metody, co wydaje się być jedynie kwestią czasu, podobnie będzie można modyfikować ludzkie zarodki (przed wszczepieniem do narządów rodnych). Tym bardziej, że już teraz nie ma przeszkód moralnych dla tego rodzaju praktyk - od kilku lat jest przecież wykonywana selekcja ludzkich zarodków. Kilkaset dzieci urodziło się już na świecie po przeprowadzeniu sztucznego zapłodnienia połączonego z selekcją uzyskanych w ten sposób embrionów. Mimo ogromnych kontrowersji takich zabiegów, coraz więcej małżeństw nie chce ryzykować i woli wybrać do prokreacji jedynie zarodki nie zawierające żadnych wad genetycznych - hemofilii, mukowiscydozy czy anemii sierpowatej. Eugenika pozytywna W przyszłości oprócz diagnostyki preimplantacyjnej będzie można przeprowadzić także embrionalną terapię genetyczną - usunąć wady płodu powstałe w DNA zarodka (przed wszczepieniem do narządów rodnych). Byłaby to rewolucja w medycynie prenatalnej, która przestałaby się kojarzyć wyłącznie ze sztuczną aborcją. Jest to dość odległa perspektywa, ale nie trudno przewidzieć, że próby takie zyskają społeczne poparcie. Mogą doprowadzić również do tego, że coraz więcej rodziców będzie zainteresowanych zapewnieniem swym dzieciom od urodzenia większej inteligencji, dłuższego życia i piękniejszej sylwetki, jeśli tylko będzie to możliwe. Następnym etapem może być już tylko modyfikowanie komórek rozrodczych. Wprawdzie AAAS zastrzega się, że takim zabiegom w przyszłości będą poddawane jedynie niezdolne do zapłodnienia plemniki z wadami genetycznymi. Niedaleko jest jednak od naprawiania komórek rozrodczych do ich modyfikowania, szczególnie wtedy, gdy zostaną zaaprobowane manipulacje w ludzkim zarodku. A stąd jest już tylko jeden krok dzieli ludzkość od eugeniki - doskonalenia ludzkiego gatunku. Jeśli należy leczyć choroby genetyczne, to dlaczego nie warto sięgnąć po geny pozwalające znacznie zmniejszyć ryzyko zawału serca czy nowotworu? Eugenika miała najwięcej zwolenników w okresie "naiwnego ewolucjonizmu". Nigdy jednak nie straciła poparcia, nawet po II wojnie światowej. W latach 60. brytyjski zoolog Julian Huxley, brat Aldousa, słynnego autora "Nowego wspaniałego świata", uważał, że choć ludzie nigdy nie będą tolerowali eugeniki przymusowej, to mogą dobrowolnie przystać na nową jej odmianę - eugenikę pozytywną. Sądził, że wystarczy zapoczątkować ją dobrymi przykładami na ochotnikach, by ich śladem podążyli inni. Z czasem "świadome" społeczeństwo przyłączyłoby się do tej inicjatywy samorzutnie. Ludzkość znalazła się właśnie na takim zakręcie rozwoju cywilizacyjnego. -
"Science" poinformował wczoraj, że specjaliści Centrum Badania Naczelnych w Oregonie doprowadzili do narodzin rezusa o imieniu ANDi poczętego z jajeczka, do którego przemycili gen powodujący, że jego komórki świecą na zielono pod wpływem światła fluorescencyjnego. Nie ma już wątpliwości, że podobnie do genomu naczelnych można wprowadzać także inne geny. A jeśli jest to możliwe u małp, już wkrótce podobne próby będzie można przeprowadzić także u ludzi.W żadnym kraju nie ma przyzwolenia dla takich praktyk, ale nie wszędzie wprowadzono przepisy prawne w pełni regulujące granice manipulacji genetycznych w ludzkich komórkach.Niektórzy specjaliści proponują, by jak najszybciej dokładnie określić granice, których terapia genowa nie będzie mogła przekroczyć: w jakich chorobach można ją stosować, by nie wkroczyć na drogę eugeniki.
PROTESTY "Samoobrona" - nie skoszarowana grupa wielbicieli Andrzeja Leppera Ludzie są nieważni, ważny jest wódz FOT. PIOTR KOWALCZYK MICHAŁ MAJEWSKI Andrzej Lepper rozegrał koncertową partię. W jeden miesiąc sprawił, że jego pozbawiona struktur organizacja ma w sondażach sześć procent poparcia - to wystarczyłoby, żeby "Samoobrona" trafiła do Sejmu. Lepper ma grubą teczkę w redakcyjnym archiwum. Ta teczka z gazetowymi wycinkami tyje w ekspresowym tempie od początku roku. O przewodniczącym napisano już prawie wszystko. Napisano między innymi, że jest nieokrzesanym łobuzem, ludowym demagogiem, człowiekiem mającym za nic reguły demokracji, szefem organizacji sponsorowanej przez tajemniczych mocodawców. Co by złego o Lepperze nie powiedzieć, trzeba mu jedną rzecz oddać - przez lata rozrób, bezwzględnej walki, stał się nieprawdopodobnym spryciarzem. "Głośniej!, Głośniej!" W poprzednią sobotę przewodniczący ściągnął do Warszawy trzystu rolników. W sali konferencyjnej na warszawskim Powiślu nie było wątpliwości, kto jest najważniejszą postacią. Z trybuny płynął miód na serce wodza: "Wyrasta nam większa postać niż Witos", "Czekamy na głos generała", "Andrzej!, Andrzej!". Ludzie zrywali się z miejsc, śpiewali hymn narodowy i "Rotę". Odpowiedzialne zadanie miał Ireneusz Martyniuk, od niedawna pierwszy zausznik Leppera w "Samoobronie". Odpowiadał za doping dla pryncypała. Przeraźliwie grzmiał z mikrofonem w ręce: "Głośniej!, Głośniej!". Na znak Martyniuka tłum zrywał się z krzeseł i wołał: "Prawda!, Prawda!". Wszystko robiło niemałe wrażenie. Oto członkowie związku oddawali bezgraniczny hołd swojemu przewodniczącemu. Jedna rzecz budziła wątpliwości. Chociaż spotkanie oficjalnie nazywało się Radą Krajową "Samoobrony", większość zebranych nie należała do organizacji Leppera - byli po prostu sympatykami przywódcy. To wcale nie przeszkodziło przewodniczącemu zarządzić poważnych głosowań. I tak wątpliwa Rada Krajowa "Samoobrony" podejmowała uchwały podsunięte przez Leppera. - Treść napiszemy później, teraz przegłosujemy - postanowił przewodniczący. Po czym oddani sympatycy owacyjnie przyjęli uchwały o konieczności samorozwiązania Sejmu, dymisji rządu i wreszcie o wznowieniu blokad oraz marszu na Warszawę. Wszystko to wyglądało bardzo poważnie, jakiś zaniepokojony dziennikarz zwracał Lepperowi uwagę, że te uchwały to po prostu wezwanie do rewolucji. Ale przewodniczący wiele sobie z tego nie robił. Dał rządowi dwa tygodnie na rozwiązanie problemów rolnictwa, a potem udzielał sympatykom korepetycji z taktyki ulicznego pojedynkowania się z policją. Nie było w tym nic nowego i dziwnego, radykalne posunięcia to w końcu "wizytówka" przewodniczącego Leppera. Ciekawe jest to, że Lepper niespełna tydzień po tych radykalnych zapowiedziach wycofał się z pomysłu "marcowej rewolucji". Dlaczego zrezygnował? Partyzantka Lepper mówi, że jego "Samoobrona" ma milion członków. To kompletna bzdura, w którą z pewnością nie wierzy sam przywódca. Nie wierzy, ale bez wahania powtarza: "»Samoobrona« ma milion członków". Dlaczego opowiada oczywiste kłamstwa? Lepper mówił ostatnio, że studiował klasykę. Dokładniej miał na myśli napisaną przed ponad stu laty "Psychologię tłumu". Jej autor Gustaw Le Bon pisze tak: "Tłum nie pożąda prawdy i gardzi rzeczywistością, ubóstwia natomiast zwodnicze złudzenia". Gdyby związek Leppera miał milion członków, przewodniczący nie musiałby czekać z rewolucją do marca, bez wahania zmiótłby całą klasę polityczną w lutym. - "Samoobrona" to taka partyzantka, która od czasu do czasu wyskakuje z lasu - mówi Ryszard Miazek, polityk PSL i naczelny redaktor "Zielonego Sztandaru". - Wodzowska organizacja o bardzo słabej strukturze w terenie - określa "Samoobronę" Władysław Serafin, wiceprzewodniczący Kółek Rolniczych. Trudno się z takimi ocenami nie zgodzić po obejrzeniu niedawnej Rady Krajowej "Samoobrony". Z pewnością nie tak wyglądają zebrania organizacji, które mają milion członków. - Nie podawajcie dziennikarzom swoich nazwisk! Nie podawajcie informacji o strukturach! - nawoływał Ireneusz Martyniuk, jakby zdając sobie sprawę z tego, że na razie nie ma się czym chwalić. Większość osób w sali w ogóle nie była członkami "Samoobrony", wydelegowany przez Leppera człowiek dopiero w czasie spotkania zbierał numery telefonów i faksów do sympatyków rozrzuconych po kraju. Po tym wszystkim łatwiej zrozumieć, dlaczego Lepper odwołał planowane blokady i marsz na Warszawę. Prawda jest taka, że mimo najszczerszych chęci, Lepper nie dałby rady wyprowadzić ludzi na drogi. Warto przypomnieć, że kilka dni po zawieszeniu blokad Lepper wezwał do ponownego ich ustawiania. Ten apel spotkał się z mizernym odzewem. "Samoobrona", bez poparcia innych organizacji, jest teraz za słaba na wywołanie buntu rolników. Pewnie Lepper wiedział o tym obiecując niedawno z mównicy totalny paraliż kraju i marsz gwiaździsty na Warszawę. Ale i tak Rada Krajowa to był dobry pomysł przewodniczącego. Radykalne zapowiedzi sprawiły, że wiadomości o Lepperze jeszcze raz trafiły na kolumny gazet, do serwisów radia i telewizji. Poza tym Rada była okazją, żeby zebrać namiary najwierniejszych sympatyków, zachęcić ich do zakładania "Samoobrony" w małych ośrodkach. Przy okazji przewodniczący tradycyjnie obrzydzał rolnikom konkurencyjne organizacje, czyli Polskie Stronnictwo Ludowe, Kółka Rolnicze oraz chłopską "Solidarność". Nie zostawił wątpliwości, kto jest najważniejszy: - dowództwo jest jedno! W Warszawie przy Marszałkowskiej, w siedzibie "Samoobrony"! Z odrobiną zazdrości - Okazało się, iż struktury nie są ważne. Wyszło, że najważniejszy jest przywódca - z odrobiną zazdrości mówi Władysław Serafin z Kółek Rolniczych. Z odrobiną zazdrości, bo Serafin nie kwestionuje tego, że to Andrzej Lepper wyrósł na główną postać ostatnich protestów. Lider Kółek Rolniczych z zadumą dodaje: "Nastąpiła identyfikacja mas chłopskich z Andrzejem Lepperem". Stało się tak, mimo że protest organizowały na równi z "Samoobroną", Kółka Rolnicze i "Solidarność" RI. Gustaw Le Bon, na którego powołuje się Lepper, pisze w "Psychologii tłumu": "Chcąc owładnąć tłumem i pchnąć go do spełnienia jakiegoś czynu, np. by spalił pałac, ginął na barykadach, musimy go możliwie szybko zasugerować. Potrzeba jednak, aby tłum był już podniecony przez pewne okoliczności". W styczniu ludzie byli wystarczająco podnieceni tym, że cena wieprzowiny spadła na samo dno - za kilogram mięsa w skupie płacili ledwie 1,70 - 1,80 zł. Kiedy rolnicy byli już na drogach, Lepper sprytnie zaczął obrażać liderów związków, z którymi ręka w rękę organizował protest. Przyparci do muru panowie Wierzbicki, Maksymiuk, Serafin zaczęli się tłumaczyć przed rolnikami. O to tylko chodziło Lepperowi. Le Bon pisze tak: "Jeżeli przeciwnik nie zna psychologii tłumu, będzie starał się odeprzeć kłamliwe twierdzenia przez dostarczanie należytych dowodów, zamiast zbijać je równie oszczerczymi twierdzeniami, bo jedynie ten sposób zapewnia szansę wygrania". Ciekawe, że w wielu miejscach, gdzie stanęły blokady i z sympatią mówiono o Lepperze, nie było w ogóle członków "Samoobrony". Tak było na przykład na jednej z najbardziej uciążliwych blokad w Bedlnie, gdzie rolnicy zatamowali ruch na drodze Poznań - Warszawa. Nikt z kilkuset chłopów, którzy wylegli na szosę, nie należał do "Samoobrony", ale wszyscy z napięciem czekali na dalsze instrukcje właśnie od przewodniczącego. Kim byli ci rolnicy? Nie było reguły. Ręka w rękę stali obok siebie właściciele nowoczesnych gospodarstw 300- hektarowych i tzw. małorolni, którzy mają przysłowiowe 3 hektary, dwie kury i krowę. - Lepper ma doskonałą umiejętność wyczuwania nastrojów na wsi. Wie, kiedy ma szansę stanąć na czele. Posługuje się radykalnym językiem, który trafia do zawiedzionych rolników. Moi szwagrowie ostatnio doszli do wniosku, że liczy się tylko Lepper. Dla nich nawet prezes Kalinowski za miękko mówi - opowiada Ryszard Miazek. Wariant rumuński Władysław Serafin z Kółek Rolniczych mówi, że ambicje jego organizacji i chłopskiej "Solidarności" sięgają drugiego piętra, natomiast ambicje lidera "Samoobrony" to dach potężnego wieżowca. - Andrzej nie ukrywa, że chodzi mu o obalenie rządu, my takich postulatów nie popieramy - opowiada wiceprzewodniczący Kółek Rolniczych. Serafin uważa, iż Lepper gra nieczysto: "Andrzej powinnien wreszcie jasno powiedzieć dziennikarzom, że obok związku »Samoobrona« zarejestrował też partię polityczną »Samoobrona«, której jest przewodniczącym. Gdzie kończy się działalność związku, gdzie zaczyna partia polityczna?". Takich wątpliwości jest więcej. Ściśle tajne są w "Samoobronie" sprawy finansowe. Sam Lepper z trybuny podczas Rady Krajowej apelował o składki, bo w centrali brakuje na herbatę. Ireneusz Martyniuk, ten odpowiedzialny za doping w sali, zaproponował, żeby delegaci wpłacali do kasy "Samoobrony" po dwadzieścia złotych. Trzeba powiedzieć, iż ten apel nie spotkał się ze odzewem i przed stolikiem nieopodal wyjścia nie było tłumu chętnych do wpłacenia pieniędzy. Skąd więc środki na działalność? "Polityka" niedawno trafiła na ślad związków Leppera z budzącą grozę, tajemniczą organizacją amerykańskiego biznesmena Lyndona LaRouche. Instytut Schillera, bo o nim mowa, to trockistowska, prorosyjska organizacja zwalczająca m.in. zjednoczeniowe tendencje w Europie. Do tej pory Lepper wystarczająco jasno nie wyjaśnił swoich związków z tym instytutem. W czasie konferencji prasowych widać, że przewodniczący nie lubi pytań o pieniądze. - Pieniądze pochodzą ze składek rolników - tyle ma do powiedzenia na ten temat. Od niedawna Lepper nie lubi jeszcze jednego pytania. Nie lubi, kiedy dziennikarze pytają go o Rumunię, a konkretniej o Mirona Cozmę, wodza tamtejszych górników, który za awanturnictwo na ulicach Bukaresztu został skazany przed kilkoma dniami na 18 lat więzienia. Kiedy pada pytanie, Lepper wyraźnie się peszy, co nie jest zjawiskiem często spotykanym. Peszy się, bo sam we wtorek miał spotkanie z wymiarem sprawiedliwości. Sąd w Lublinie, co prawda nie odwiesił wczoraj roku więzienia za lżenie na wiecach przed kilkoma laty prezydenta RP, Sejmu, premiera i parlamentarzystów, ale nie można wykluczyć, że niekorzystny dla Leppera wyrok zapadnie w innym mieście. Tak się składa, że podczas niedawnych blokad przewodniczący wyrażał się nie mniej delikatnie o osobach, które teraz zajmują najwyższe stanowiska w państwie. Ma więc podstawy, żeby spodziewać się najgorszego. - Jesteśmy na to przygotowani. Są ludzie, którzy mogą mnie zastąpić - mówił dziennikarzom Lepper, bez charakterystycznej pewności głosu. Już raz w 1994 roku, kiedy przewodniczący siedział w areszcie, Janusz Bryczkowski, skrajny nacjonalista i opiekun skinheadów, próbował odebrać mu "Samoobronę". Od tego wydarzenia przewodniczący jest uważniejszy i od czasu do czasu przewietrza swoje otoczenie z ambitniejszych działaczy. Dzięki temu ma w związku władzę niepodzielną - wyrazów "Samoobrona" oraz Lepper można z powodzeniem używać zamiennie. Reszta "centrali" to gorliwi wykonawcy poleceń szefa. Bez Leppera, który koncertowo wykorzystał ostanie niezadowolenie rolników, nie byłoby "Samoobronie" łatwo. A następna okazja do wyciągnięcia chłopów na blokady nie przytrafi się szybko. Niedługo wiosna, zaczynają się prace w polu i rolnicy nie będą mieć czasu na protesty oraz zdobywanie Warszawy. Okazją mogą być żniwa i ewentualne problemy ze skupem zboża, co zdarzyło się w zeszłym roku. To może być dobry termin dla związkowców, którzy chcieliby wykorzystać niezadowolenie na wsi. Nie jest pewne, czy to jest termin, który odpowiada Andrzejowi Lepperowi. On sam jeszcze nie wie, czy w sierpniu będzie w sztabie "Samoobrony" przy Marszałkowskiej, czy w zupełnie innym, mniej dostępnym miejscu.
Andrzej Lepper rozegrał koncertową partię. W jeden miesiąc sprawił, że jego pozbawiona struktur organizacja ma w sondażach sześć procent poparcia - to wystarczyłoby, żeby "Samoobrona" trafiła do Sejmu. W poprzednią sobotę przewodniczący ściągnął do Warszawy trzystu rolników. W sali konferencyjnej na warszawskim Powiślu nie było wątpliwości, kto jest najważniejszą postacią. członkowie związku oddawali bezgraniczny hołd swojemu przewodniczącemu. Chociaż spotkanie oficjalnie nazywało się Radą Krajową "Samoobrony", większość zebranych nie należała do organizacji Leppera - byli po prostu sympatykami przywódcy.
Opera Narodowa wciąż nie może doczekać się stabilizacji Brak jasnych reguł RYS. ROBERT DĄBROWSKI JACEK MARCZYŃSKI O Operze Narodowej od pewnego czasu głośno w mediach. W dyskusji tej jednak, tak jak w sporach toczonych w minionych latach, pomija się rzeczy najistotniejsze. Dominują doraźne oceny i subiektywne sądy, które w żaden sposób nie mogą pomóc temu teatrowi. Jedni pragną zbulwersować opinię publiczną donosami rodem z PRL, że dyrektor naczelny wybudował sobie wspaniałą rezydencję. Inni chwalą osobiste dokonania szefa Opery Narodowej. Ani jedne, ani drugie wystąpienia nie służą rzeczywistej ocenie obecnego stanu Opery Narodowej. A jest o czym dyskutować. Chodzi o instytucję, która jako jedna z niewielu w naszym kraju ma potencjalne możliwości, by odegrać ważną rolę w życiu kulturalnym Europy. Musi mieć jednak zapewnione stabilne podstawy działalności. Zapomniany dokument Opera nie znosi improwizacji, organizacyjnych burz i nagłych zmian. Tu wielkie wydarzenia powstają wówczas, gdy nie tylko zgromadzone zostaną duże pieniądze, ale gdy wszystko planowane jest z odpowiednim, kilkuletnim wyprzedzeniem. Obecni szefowie Opery Narodowej (Waldemar Dąbrowski - dyrektor naczelny i Jacek Kaspszyk - dyrektor artystyczny) zaczęli pracę we wrześniu 1998 roku. Wynegocjowali z ówczesną minister kultury i sztuki, Joanną Wnuk-Nazarową, że ich kadencja będzie trwać do końca sierpnia 2002 roku. Pracują więc dostatecznie długo, by dokonywać podsumowań. Przyszła też pora, by zacząć o myśleć o losie Opery Narodowej po sierpniu 2002 roku. W najbliższych miesiącach minister kultury powinien podjąć decyzję, czy przedłuży im kontrakt, czy też wskaże innych kandydatów. W tej instytucji, z największą w Europie sceną, dekada lat 90. upłynęła na nieustannych zmianach dyrekcji, a co za tym idzie planów artystycznych. Powołanie w 1998 r. obecnego kierownictwa miało zmienić ten stan. Nowi dyrektorzy w kilka tygodni po objęciu stanowisk przedstawili swą koncepcję programową i artystyczną. Od tego czasu minęło ponad dwa lata i nikt już nie pamięta o tym dokumencie, łącznie z jego autorami. Niewiele udało się zrealizować zarówno w sferze założeń ogólnych, jak i szczegółowych. Nie zaprezentowano, wbrew zapowiedziom, "przeglądu polskiego dorobku operowego" ani "produkcji operowych w wersji estradowej lub półscenicznej, ilustrującej historię opery od czasów jej powstania". Na sezon 1999/2000 zaplanowano 11 premier, a powstały trzy. W planach na rok 2000/2001 wymieniono (już bez dat) dziewięć kolejnych tytułów, z czego jedynie "Don Carlos" doczekał się realizacji. Z ponadrocznym poślizgiem wystawiono "Straszny dwór", pojawiło się parę innych niezapowiadanych dzieł - przygotowane pospiesznie wznowienie "Walkirii", nieudany balet "Fortepianissimo". Owa koncepcja programowa już w chwili ogłoszenia była nazbyt optymistyczna. To, że niewiele z niej zostało, nie jest wszakże jedynie winą dyrekcji. Nie tylko bowiem ona jest odpowiedzialna za stabilizację organizacyjną Opery Narodowej. W równym stopniu obowiązek ten spada na ministra kultury. Obowiązki ministra Od dziesięciu lat każdy z szefów resortu ograniczał się do wyznaczania Operze Narodowej corocznej dotacji, a jego zapowiedzi i tak nie miewały pokrycia w rzeczywistości. Na przykład w 1999 roku dotacja dla Opery Narodowej według planu miała wynieść 39, 6 mln zł, a obcięto ją o 2 miliony. Podobne oszczędności budżetowe dotknęły teatr w roku 2000. To prawda, że na Operę Narodową państwo łoży olbrzymie pieniądze. W tegorocznym budżecie zapisano 47, 8 mln. Nie brakuje jednak głosów, iż i tak jest to suma niewystarczająca. Można Operę Narodową prowadzić za 40 milionów, można i za kwotę niższą, trzeba tylko wiedzieć, czego za określone pieniądze powinniśmy się spodziewać. Takich oczekiwań wobec Opery Narodowej nie sformułował żaden minister kultury. Na świecie władze państwowe, regionalne, miejskie angażując dyrektora, ustalają budżet, jaki mogą zapewnić na okres jego kadencji, kandydat zaś precyzuje profil teatru, liczbę premier oraz przedstawień w sezonie, które można wystawić za tę sumę, oraz liczebność zespołów artystycznych. Możliwości jest wiele. Opera Paryska, na przykład, na dwóch scenach oferuje około 350 spektakli rocznie, ale La Scala da w tym sezonie nieco ponad 100 przedstawień. Opera w Zurychu imponuje codziennym bogactwem repertuarowym od wczesnej jesieni do lipca, z kilkunastoma premierami. Ale już ceniona w Europie De Nederlandse Opera w Amsterdamie wystawia zaledwie kilka tytułów, każdy prezentowany 6 - 10 razy w miesiącu. Kiedy obecna dyrekcja obejmowała Operę Narodową, grano 200 spektakli rocznie, a minister Joanna Wnuk-Nazarowa twierdziła, że powinno ich być więcej. Tymczasem już w sezonie 1999/2000 liczba ta zmniejszyła się do około 150, a tendencja spadkowa się utrzymuje. Nie ma jasnych zasad określających długość trwania sezonu i nikt tego nie próbuje określić. Żaden z ministrów kultury nie sprecyzował też relacji między dotacją państwową a pieniędzmi od sponsorów. A przecież świat i w tym zakresie zna wiele wypróbowanych rozwiązań: od nowojorskiej Metropolitan, gdzie dotacje państwowe stanowią zaledwie 1 proc. budżetu, po stabilne teatry niemieckie mniej więcej w połowie finansowane przez rząd federalny lub landy. Nam najbliższy jest model włoski. Do niedawna we Włoszech państwo finansowało teatry operowe w 60 - 70 procentach, a niemal wszystkie sceny - tak jak u nas - krytykowano za ograny repertuar, niską jakość artystyczną i wysokie koszty utrzymania. Ale Włosi już rozpoczęli reformowanie teatrów operowych. Określono, że państwo może zapewnić maksymalnie 50 proc. budżetu, reszta musi pochodzić od sponsorów oraz z wpływów z biletów. La Scala w 1997 roku jako pierwsza przeszła przemianę organizacyjną (na czele zarządu administracyjnego stanął wówczas przedstawiciel koncernu Pirelli), a model ten rozpowszechniany jest obecnie w innych miastach Włoch. Przed tego typu rozwiązaniami nie uciekniemy i w Polsce. Im wcześniej się na nie zdecydujemy, tym lepiej. Tylko, który minister zapewni Operze Narodowej stałą dotację budżetową na kilka lat? To zresztą tylko jeden z problemów. Drugi, nie mniej istotny, to sposób zdobywania pieniędzy od sponsorów prywatnych oraz ich spożytkowanie i rozliczanie. Rozwiązanie obecnych dyrektorów Opery Narodowej, którzy we dwóch założyli fundację, jest niefortunne i ma charakter doraźny. Na świecie działają przede wszystkim niezależne rady nadzorcze, z udziałem największych sponsorów, kontrolujące sposób gospodarowania pieniędzmi, by wszystko w tej delikatnej materii było jasne. Dominująca prowizorka Potrzeba wielu decyzji, by Opera Narodowa stała się - przynajmniej organizacyjnie - teatrem europejskim. Na razie skazana jest na prowizorkę i działania doraźne. I takie działania w niej dominują. Przykładów można wskazać wiele. W marcu bez zapowiedzi odwołano spektakle "Halki" i "Don Carlosa" oraz dwa przedstawienia "Rigoletta" (w tym jedno zapowiadające się nader atrakcyjnie, z solistą La Scali Andrzejem Dobberem, i nadzieją polskiej wokalistyki Aleksandrą Kurzak). Te cztery propozycje wydrukowane zostały w lutowym folderze dla widzów, by można było rezerwować bilety. Teraz pozostało tylko odejść z kwitkiem od kasy. Nagminna stała się również praktyka przesuwania terminów premier. Tak było z "Królem Rogerem", "Don Carlosem" czy "Strasznym dworem" . Teraz "Jezioro łabędzie" przeniesiono z lutego na koniec maja, "Otella" z początku kwietnia na drugą połowę czerwca. Na taką niefrasobliwość terminową nie pozwala sobie żadna instytucja europejska. Teatry operowe podają do publicznej wiadomości repertuar na cały sezon jeszcze przed jego rozpoczęciem. Umożliwia to odpowiednią promocję w kraju i za granicą, pozwala na sprzedaż biletów w rozmaitych układach (cykle abonamentowe, premiery, specjalne wydarzenia) nawet po wyższych cenach. Jest bowiem odpowiednio dużo czasu, by z reklamą i informacją dotrzeć do znacznie większej liczby widzów. Nieterminowość obowiązująca w Operze Narodowej ma jeszcze jeden aspekt - podraża koszty produkcji. Za przedłużające się próby trzeba przecież płacić biorącym w nich udział artystom, zwracać koszty przejazdu i zakwaterowania. Na dodatek w Operze Narodowej obowiązuje zwyczaj, że premierową obsadę ustala się po próbach, a nie przed ich rozpoczęciem, jak to robią inni. Świat umie liczyć pieniądze, dlatego w Nowym Jorku, Paryżu czy Berlinie przedpremierowe próby trwają dwa, trzy tygodnie, a u nas dwa, trzy miesiące, a niekiedy i dłużej. To jeszcze jeden dowód, jak Operze Narodowej daleko do nowoczesnej Europy. -
O Operze Narodowej głośno w mediach. Chodzi o instytucję, która jako jedna z niewielu w naszym kraju ma potencjalne możliwości, by odegrać ważną rolę w życiu kulturalnym Europy. Obecni szefowie Opery Narodowej (Waldemar Dąbrowski - dyrektor naczelny i Jacek Kaspszyk - dyrektor artystyczny) zaczęli pracę we wrześniu 1998 roku. przedstawili swą koncepcję programową i artystyczną. nikt już nie pamięta o tym dokumencie, łącznie z jego autorami. Niewiele udało się zrealizować. koncepcja programowa była nazbyt optymistyczna. To, że niewiele z niej zostało, nie jest jedynie winą dyrekcji. W równym stopniu obowiązek ten spada na ministra kultury. Nie ma jasnych zasad określających długość trwania sezonu i nikt tego nie próbuje określić. Żaden z ministrów kultury nie sprecyzował relacji między dotacją państwową a pieniędzmi od sponsorów.
BUDŻET Dyscyplinowanie finansów publicznych Demokracja i ekonomiczna odpowiedzialność RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI JANUSZ JANKOWIAK Są dwie metody dyscyplinowania finansów publicznych: euro-amerykański zakaz i nowozelandzka "głasnost". Wielu ludziom wyda się to zapewne dziwaczne, bo w końcu budżet na ten rok nawet jeszcze nie wyszedł z parlamentu, ale pora by już była najwyższa zacząć w Polsce dyskusję o finansach publicznych przełomu wieków. Nie wdając się w szczegóły, można powiedzieć bowiem, że jest co najmniej dziesięć najważniejszych punktów orientacyjnych dla polskich finansów publicznych w przededniu startu negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską. Będziemy mieli: mniejszy budżet centralny - większe budżety samorządowe; słabnące tempo przyrostu dochodów w związku z zapowiedzią stopniowej redukcji stawek podatkowych; rosnące tempo przyrostu wydatków rządowych z powodu rosnących kosztów obsługi długu publicznego i budżetowych kosztów reformy systemu ubezpieczeń społecznych; urealnienie, czyli nominalne zwiększenie deficytu wynikające z uwzględnienia w bilansie zobowiązań wymagalnych, różnych rządowych obligacji restrukturyzacyjnych, odpuszczania długów budżetowych oraz trwałego wyłączenia z dochodów budżetu wpływów nadzwyczajnych (na przykład z prywatyzacji); trudności z finansowaniem deficytu na rynku krajowym w związku z rosnącą konkurencją o środki; wysokie realne stopy procentowe; skłonność do zadłużania się za granicą; szybki napływ kapitału zagranicznego i przyrost rezerw dewizowych netto (zdaniem władz polskich, bo według opinii Międzynarodowego Funduszu Walutowego już w tym roku powinna to być stagnacja); kłopoty z kontrolą podaży pieniądza; presję na aprecjację złotego, kończącą się groźbą kryzysu walutowego. Przy czym nie od rzeczy będzie dodać, że według międzynarodowych badań porównawczych ryzyko ataku spekulacyjnego rośnie, gdy deficyt jest monetyzowany, czyli finansowany bezpośrednio przez bank centralny lub też bonami skarbowymi. Ryzyko spada, kiedy deficyt pokrywany jest wieloletnimi obligacjami (porównaj pracę pod redakcją Jana Joosta Teunissena "Can Currency Crises Be Prevented or Better Managed?"). My, niestety, jesteśmy wciąż w grupie dużego ryzyka, bo co prawda na podstawie konstytucyjnego zapisu kończymy z pożyczaniem przez rząd od NBP, ale ciągle nie możemy się uwolnić od nadmiaru bonów. Do tych dziesięciu punktów należałoby chyba jeszcze dopisać jeden, sformułowany na podstawie całkiem świeżych doświadczeń z próbą zmiany zasad waloryzacji emerytur mundurowych. Otóż ten jedenasty punkt mógłby brzmieć tak: każda próba racjonalizacji wydatków budżetu, związana z naruszeniem interesów grupowych, napotykać będzie zaciekły opór. A to spowoduje, że modyfikacja któregokolwiek przeciwstawnego trendu wywołującego wzrost napięć w finansach publicznych, jak choćby spadek dochodów i wzrost wydatków, stanie się przedsięwzięciem karkołomnym. Są to wszystko wystarczające powody, by poważnie zabrać się za projekt zmian instytucjonalnych w finansach publicznych, który można nazwać regułą odpowiedzialności fiskalnej (ROF). Głównym celem zaimplikowania ROF do polskiego systemu politycznego byłoby wydłużenie w czasie podejmowanych decyzji. A to z kolei umożliwiłoby wyborcom identyfikację następstw średnio- i długookresowych rozwiązań forsowanych przez polityków sprawujących aktualnie władzę. Najkrócej mówiąc, chodzi o to, żeby polityków zniechęcić do podejmowania działań, których następstwa finansowe spadną na podatnika w przyszłości. Czyli zamiast zasady "biorę dziś - ktoś kiedyś zapłaci" polityków obowiązywałaby reguła "biorę dziś - płacę dziś". Wciąż matowe Utopia? Czyżby? Przecież dokładnie takie założenie, o samoskrępowaniu się polityków, legło u podstaw najważniejszych zapisów z dziedziny finansów publicznych, które trafiły do nowej polskiej konstytucji. Tyle że te zapisy, ograniczające swobodę radosnej twórczości budżetowej parlamentarzystów, nadal nie wykraczają poza najbliższy rok budżetowy, a jedyny konstytucyjny zapis o charakterze wieloletnim, ograniczający wielkość długu publicznego do 3/5 PKB (art. 216 pkt 5), nie wystarczy, gdy na dobrą sprawę nadal nie jest zdefiniowane samo pojęcie długu. Trudno wszakże zaprzeczyć, że pierwszy krok na drodze do ROF został już w konstytucji zrobiony. Nadal jednak naszym finansom publicznym brakuje przejrzystości. A to sprawia, że możliwe są takie sytuacje, z jaką mieliśmy do czynienia przy okazji ostatniej zmiany ekipy rządzącej. Zdaniem odchodzących finanse publiczne były w stanie zadowalającym; zdaniem przejmujących władzę - w opłakanym. Przeciętny wyborca nie miał najmniejszych szans wyrobić sobie zdania o faktycznym stanie finansów publicznych w perspektywie kilku najbliższych lat. W tej sytuacji zamiast racjonalnych wyborów politycznych pozostają często intuicyjne sympatie. Nie poprawia to z pewnością jakości naszej polityki, ale jest wygodne dla samych polityków. Dlatego najpoważniejszą przeszkodę do wprowadzenia reguły odpowiedzialności fiskalnej stanowią zawsze i wszędzie sami politycy. Bo co ma się w takiej ROF znajdować, to na podstawie doświadczeń światowych już wiadomo. Przy czym, co ciekawe, szczególnie inspirujący wydaje się tutaj być nie przykład któregoś kraju europejskiego czy Stanów Zjednoczonych, ale egzotycznej Nowej Zelandii. Przymus i zakaz Unia Europejska postanowiła uporać się ze zmorą nieodpowiedzialnej polityki fiskalnej niejako przy okazji wprowadzania wspólnej waluty. Tak zwane kryteria konwergencji, niezbędne do zakwalifikowania się do strefy euro, wymusiły niespotykaną dyscyplinę na rządach wielu państw tradycyjnie nieodpowiedzialnych pod względem ekonomicznym. Dlatego wzięły się takie dziwy natury, jak Hiszpania z najniższą w Europie inflacją czy Włochy ze zrównoważonym budżetem. Niestety, nikt dziś nie potrafi jeszcze powiedzieć, jak po roku 1999 wyglądać będzie polityka fiskalna w tych państwach, które dziś sprężyły się przed skokiem w euro. Spełnienie kryteriów konwergencji było aktem jednorazowym. Ale zachowanie zdrowych finansów publicznych na stałe to już inna para kaloszy. Unia Europejska ma zamiar utrzymywać dyscyplinę fiskalną za pomocą systemu kar i sankcji nakładanych na niezdyscyplinowanych członków wspólnoty monetarnej. Czy to się uda? Zobaczymy, ale jedno już teraz można powiedzieć: w wielu krajach europejskich wyraźnie brakuje rozwiązań systemowych samodyscyplinujących polityków. W tej sytuacji jedyne liczące się kryterium odpowiedzialności fiskalnej ma charakter zewnętrzny w stosunku do rozwiązań krajowych. I może to być zabezpieczenie niewystarczające. W końcu łatwiej kogoś do strefy euro dopuścić, niż później wykluczyć. Amerykanie z kolei podjęli próbę uporania się ze zmorą chorych finansów publicznych za pomocą prawnego zakazu uchwalania nie zbilansowanego budżetu. Pomysł zakazania deficytu wywołał w Stanach prawdziwą polityczną burzę. Najważniejsze jednak z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się to, że ograniczenie politykom swobody w ten akurat sposób ma wymierną cenę. System ekonomiczny z definicji pozbawiony deficytu staje się systemem sztywniejszym. Tak zwane dostosowania w polityce fiskalnej, czyli reakcja za pomocą instrumentów polityki gospodarczej na niespodziewane szoki zewnętrzne lub cykl koniunkturalny, ogranicza się do manewrowania kursem walutowym lub stopą procentową. Krótko mówiąc: zbilansowanie budżetu jest zawsze teoretycznie możliwe, pytanie tylko, kosztem jakiego bezrobocia, jak wysokich podatków i jaka będzie cena obsługi "historycznego" długu publicznego? Nie bez podstaw wielu ekonomistów podkreśla, że maksymalnie możliwa redukcja deficytu budżetowego nie jest tym samym, co jego prawny zakaz, a budżet zrównoważony nie przekłada się wcale wprost na stan finansów publicznych. Ponadto wystarczy prosty manewr: wyjęcie kilku najbardziej kosztownych elementów po stronie budżetowych wydatków i ulokowanie ich w funduszach parabudżetowych. Będziemy wówczas mieli formalnie zbilansowany budżet bez deficytu, a faktycznie kryzys finansów publicznych tuż za progiem. Niezależny zależny Wybrzydzanie na wzory europejskie i amerykańskie nabiera jeszcze większego sensu, jeśli spojrzymy na model odpowiedzialności fiskalnej z powodzeniem wdrożony w Nowej Zelandii. Charakteryzuje się on trzema właściwościami: przejrzystością, elastycznością i długofalowością. Wszystkich tych cech brakuje z pewnością rozwiązaniom unijnym i amerykańskim. Nowozelandzki "Fiscal Responsibility Act" stanowi - obok ustawy o banku centralnym - jeden z fundamentów instytucjonalnych reform, jakim swe finanse publiczne poddała w latach dziewięćdziesiątych Nowa Zelandia. Najważniejszym celem tych reform było przypisanie poszczególnym organom państwa jasno określonej odpowiedzialności za konkretne decyzje, dopasowanie do tego instrumentów i udostępnienie obywatelom jak najszerszej informacji o wpływie politycznych rozstrzygnięć na stan finansów publicznych teraz i w przyszłości. Rozwiązania nowozelandzkie są na gruncie tradycyjnie rozumianej niezależności banku centralnego, takiej niezależności, dla której miary dostarcza, powiedzmy, niemiecki Bundesbank, bardzo nietypowe. W Nowej Zelandii rząd ma zawsze prawo przesądzić o celach polityki monetarnej, tyle że dzieje się to w sposób całkowicie otwarty. Jak łatwo się domyślić, tak jednoznaczne determinowanie przez rząd kształtu polityki monetarnej ma wielu przeciwników (porównaj choćby: C. E. Walsh "Optimal contracts for central bankers?"), utrzymujących, że rezygnacja z maksymalnego duszenia inflacji stanowi zdradę misji niezależnego banku centralnego. Czysto i przezroczyście Model nowozelandzki eliminuje ten poważny mankament, jakim jest deficyt demokracji w niełatwo poddającej się demokratycznym procedurom polityce fiskalnej. Prawo o odpowiedzialności fiskalnej, dopełniające ustawę o banku centralnym, jest ni mniej, ni więcej tylko aktem "głasnosti" w dziedzinie finansów publicznych. Odkrywa to, co dotychczas niedostępne dla opinii publicznej. A tam, gdzie nie ma tajemnic, mniej jest podejrzliwości, więcej za to odpowiedzialności. "Fiscal Responsibility Act" nie zawiera żadnych wielkości liczbowych, nie nakłada na władzę żadnych konkretnych ograniczeń w postaci nieprzekraczalnych limitów. Jest więc pod tym względem rozwiązaniem znacznie bardziej elastycznym niż - powiedzmy - nasza konstytucja, żeby już nie wspomnieć o europejskich kryteriach konwergencji fiskalnej. Reguła odpowiedzialności w wydaniu nowozelandzkim tworzy wyłącznie ramy dla odpowiedzialnego i czytelnego z punktu widzenia opinii publicznej działania polityków. Każdy kolejny rząd ma prawo ogłosić własne cele fiskalne, czyli prowadzić politykę gospodarczą zgodnie ze swoimi preferencjami, pod warunkiem że działa otwarcie i pozostaje w zgodzie z generalnymi regułami odpowiedzialności fiskalnej. Każdy rząd ma na przykład prawo samodzielnie interpretować zapis mówiący o obowiązku uzyskiwania nadwyżki budżetowej do czasu osiągnięcia "rozsądnego poziomu" długu publicznego. Reguła odpowiedzialności fiskalnej, z grubsza biorąc, sprowadza się do kilku niegłupich postanowień. I tak rząd musi prowadzić rachunek finansów publicznych państwa na zasadach analogicznych do sektora prywatnego. Rząd musi tłumaczyć się przed opinią publiczną z każdego odstępstwa od zaaprobowanych w parlamencie wskaźników finansowych. Niewiele tu pozostaje miejsca na polityczne kuglarstwo. I to wszystko. Stworzony został system bezpieczeństwa dla finansów publicznych bazujący na zaufaniu do demokracji i poczuciu odpowiedzialności polityków za własne działania. System, w którym stanowcze zakazy są bardzo nieliczne, prawie w ogóle zaś nie ma sztywnych ograniczeń. I okazuje się, że to działa. Politycy nowozelandzcy nie są zapewne zasadniczo jakimś lepszym gatunkiem niż ich koledzy po fachu w innych krajach. Okazuje się jednak, że potrafią zachowywać się nad wyraz przytomnie, gdy tylko następstwa ich decyzji, również te ujawniające się po upływie kadencji, są dla obywatela-podatnika wystarczająco jasne. Sądzę, że kwestia przydatności w Polsce reguły odpowiedzialności fiskalnej nie budzi wątpliwości. Przed przyobleczeniem jej w postać prawa musimy jednak rozstrzygnąć kwestię podstawową: czy bardziej ufamy systemowi demokracji przyzwalającej, czy zakazującej? W pierwszym wypadku moglibyśmy spokojnie skopiować model nowozelandzki. W drugim - powinniśmy jak najszybciej rozbudować system zakazów i sztywnych ograniczeń, chroniący finanse publiczne przed żyjącymi od wyborów do wyborów politykami. Autor jest ekonomistą i publicystą. Współpracuje z Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych (CASE).
Są dwie metody dyscyplinowania finansów publicznych: euro-amerykański zakaz i nowozelandzka "głasnost". jest co najmniej dziesięć najważniejszych punktów orientacyjnych dla polskich finansów publicznych w przededniu startu negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską. Będziemy mieli: mniejszy budżet centralny - większe budżety samorządowe; słabnące tempo przyrostu dochodów w związku z zapowiedzią stopniowej redukcji stawek podatkowych; rosnące tempo przyrostu wydatków rządowych z powodu rosnących kosztów obsługi długu publicznego i budżetowych kosztów reformy systemu ubezpieczeń społecznych; urealnienie, czyli zwiększenie deficytu wynikające z uwzględnienia w bilansie zobowiązań wymagalnych; trudności z finansowaniem deficytu na rynku krajowym w związku z rosnącą konkurencją; wysokie realne stopy procentowe; skłonność do zadłużania się za granicą; szybki napływ kapitału zagranicznego i przyrost rezerw dewizowych netto; kłopoty z kontrolą podaży pieniądza; presję na aprecjację złotego, kończącą się groźbą kryzysu walutowego. według międzynarodowych badań porównawczych ryzyko ataku spekulacyjnego rośnie, gdy deficyt jest monetyzowany, czyli finansowany bezpośrednio przez bank centralny lub też bonami skarbowymi. Ryzyko spada, kiedy deficyt pokrywany jest wieloletnimi obligacjami. My jesteśmy wciąż w grupie dużego ryzyka. Do tych dziesięciu punktów należałoby jeszcze dopisać jeden: każda próba racjonalizacji wydatków budżetu, związana z naruszeniem interesów grupowych, napotykać będzie zaciekły opór. A to spowoduje, że modyfikacja któregokolwiek przeciwstawnego trendu wywołującego wzrost napięć w finansach publicznych stanie się przedsięwzięciem karkołomnym.Są powody, by poważnie zabrać się za projekt zmian instytucjonalnych w finansach publicznych, który można nazwać regułą odpowiedzialności fiskalnej (ROF). Głównym celem byłoby wydłużenie w czasie podejmowanych decyzji. A to z kolei umożliwiłoby wyborcom identyfikację następstw średnio- i długookresowych rozwiązań forsowanych przez polityków sprawujących aktualnie władzę. Unia Europejska postanowiła uporać się ze zmorą nieodpowiedzialnej polityki fiskalnej przy okazji wprowadzania wspólnej waluty. Tak zwane kryteria konwergencji, niezbędne do zakwalifikowania się do strefy euro, wymusiły dyscyplinę na rządach wielu państw tradycyjnie nieodpowiedzialnych pod względem ekonomicznym. Amerykanie z kolei podjęli próbę uporania się ze zmorą chorych finansów publicznych za pomocą prawnego zakazu uchwalania nie zbilansowanego budżetu. model odpowiedzialności fiskalnej wdrożony w Nowej Zelandii Charakteryzuje się trzema właściwościami: przejrzystością, elastycznością i długofalowością. Wszystkich tych cech brakuje rozwiązaniom unijnym i amerykańskim.
ELEKTROMIS Inwestycje w zakłady spożywcze i handel Nowe oblicze poznańskiej spółki PAP Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI Jak zapewniają przedstawiciele Elektromisu Dom Inwestycyjny sp. z o.o., spółka nie ma nic wspólnego z aferą podatkową i trwającym od kilku lat procesem wytoczonym kilkunastu pracownikom firm związanych z holdingiem Elektromis. Od dwóch lat Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, rozwija sieć sklepów Żabka i przez inną swoją spółkę Kuchnia Polska inwestuje w zakłady z branży spożywczej. Nad wejściem do budynku będącego siedzibą Elektromisu widnieje dziś duży szyld Żabka Polska. Także firmowa centrala telefoniczna informuje, że dodzwoniliśmy się do Żabki Polskiej, choć potem łączy także na numery wewnętrzne innych firm działających w tym samym miejscu - Elektromisu SA i Elektromis Domu Inwestycyjnego (Elektromis DI) sp. z o.o. Żadna z nich nie była wymieniona w grupie spółek Elektromis zamieszanych w aferę celno-podatkową (zdaniem prokuratury, w rezultacie skarb państwa stracił 40 mln zł) i trwający od '94 r. proces kilkunastu ich pracowników. W poniedziałek poznański Sąd Rejonowy skazał czterech głównych oskarżonych na kary więzienia i wysokie grzywny (wyrok jest nieprawomocny). Jak zapewnia Adam Iżykowski, członek zarządu spółki Elektromis Dom Inwestycyjny, ani sama firma, ani jej właściciel Mariusz Świtalski nie mają jednak nic wspólnego z tzw. aferą Elektromisu. - To pracownicy związani kiedyś z Elektromisem zakładali nowe spółki bez udziału właścicieli Elektromisu - wyjaśnia Iżykowski. Dzisiaj podstawą holdingu jest Elektromis DI (należący w 100 proc. do Mariusza Świtalskiego) Elektromis DI z kolei ma 100 proc. akcji Elektromisu SA, który działa na rynku nieruchomości handlowych, i 55 proc. Żabki Polskiej. Zarejestrowana na początku listopada tego roku Żabka Polska jest najmłodszą spółką należącą do holdingu, choć w małe osiedlowe sklepy Żabka Elektromis SA inwestował już od dwóch lat. W czerwcu 2000 r., gdy w sieci działało już kilkaset sklepów, Elektromis sam zmienił nazwę na Żabka SA. W połowie października spółka wróciła jednak do swej starej nazwy, a nazwę Żabka tym razem z przymiotnikiem Polska nadano nowej firmie, do której wydzielono działalność handlową (organizację, logistykę i hurtowe zaopatrzenie sieci Żabka). Żabi skok W Żabce Polskiej SA zarejestrowanej 1 listopada tego roku, z kapitałem akcyjnym 22,2 mln zł, 55 proc. akcji ma Elektromis Dom Inwestycyjny, a 45 proc. objął amerykański fundusz American International Group Inc. (AIG). Powołując się na nieoficjalne informacje, PAP podała że AIG zainwestował w ten pakiet ok. 40 mln USD. Jarosław Duszyński, prezes Żabki Polskiej, nie chce mówić o wielkości inwestycji AIG, ale podkreśla, że te środki pozwolą na szybki rozwój sieci. Na początku grudnia liczba działających już sklepów wynosiła ok. 430 placówek, a licząc sklepy przygotowywane do otwarcia - 550. Żabki to małe sklepy osiedlowe. Wcześniej Elektromis, a obecnie Żabka Polska, zawiera 10-letnie umowy najmu z właścicielami odpowiednich lokali, które potem remontuje i urządza, a następnie przekazuje prowadzącym działalność gospodarczą ajentom. Sama zarabia na dostawach do sieci. Prezes Duszyński zaprzecza pogłoskom, że Żabki, podobnie jak wcześniej Biedronki, tworzy się z myślą o dużym inwestorze branżowym. Docelowo sieć ma liczyć 7,5 tys. sklepów. Ile dotychczas zainwestowano w rozwój Żabek i ile wynoszą obroty sklepów, prezes nie chce powiedzieć. Zapewnia jednak, że Żabki nie są konkurencją dla - należących obecnie do portugalskiej grupy Jeronimo Martins - Biedronek, które były dla Elektromisu pierwszym doświadczeniem w handlu detalicznym. Sieć 234 tanich, dyskontowych sklepów Biedronka Jeronimo Martins odkupił od Elektromisu w styczniu '98 r. Wcześniej odkupił od niej sieć 48 hurtowni Cash &Carry (dziś Eurocash). Elektromis SA nadal współpracuje z Jeronimo Martins - zgodnie z umową z '98 r. spółka ma przekazać Portugalczykom łącznie 700 ofert lokalizacji Biedronek. Elektromis DI w 1999 r. osiągnął zaledwie 119,2 tys. zł przychodów ze sprzedaży i 515,4 tys. zł straty netto. Spółka, będąca w zasadzie funduszem inwestycyjnym (jej kapitały własne na koniec '99 r. wynosiły 82,1 mln zł), miała na koniec ubiegłego roku znaczący finansowy majątek trwały. Były to udziały i akcje, których wartość w bilansie spółki określono na koniec '99 r. na 346,7 mln zł. Jak wyjaśnia Adam Iżykowski, składają się na to akcje Elektromisu SA, Żabki Polskiej SA i kilku innych mniejszych spółek, m.in. produkującej cygara firmy Factoring Tobacco. Inną inwestycją osób związanych z Elektromisem jest Dom Inwestycyjny Kuchnia Polska (DI KP). O zyski boi się rewident W DI KP w Poznaniu, założonym w kwietniu 1998 r., z 105 mln zł kapitału założycielskiego, 50 proc. akcji ma Mariusz Świtalski, a po 25 proc. powiązani z nim wcześniej (m.in. w Elektromisie) Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke. Od '98 r. spółka inwestuje obecnie w akcje i udziały 7 zakładów przemysłu spożywczego. Wcześniej przedstawiciele spółki zapowiadali, że akcje DI KP będą wprowadzone na rynek publiczny. Teraz jednak zarząd realizuje już inną strategię; dla dwóch zakładów znaleziono zagranicznego inwestora i prawdopodobnie pozostałe również zostaną sprzedane. Mariusz Światalski nigdy nie wypowiadał się o pochodzeniu pieniędzy włożonych w DI KP. Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke wyjaśniają, że przez kilkanaście lat pracy w handlu wyspecjalizowali się w zakupie i "naprawie" firm zadłużonych, zagrożonych bankructwem lub poszukujących inwestora strategicznego. Spółka, działająca jak fundusz inwestycyjny, kontroluje obecnie Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim, ZPOW Międzychód, Stovit w Bydgoszczy, Zakład Mięsny w Małaszewiczach, Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń, szczecinecki Elmilk i spółkę w Jarowniewicach. Biegły rewident z firmy Ernst & Young Audit, w opinii do sprawozdania DI KP za 1999 r. wskazuje, że "w przypadku niepowodzenia procesów restrukturyzacyjnych w poszczególnych spółkach odzyskanie pełnych nakładów może okazać się niemożliwe i wówczas spółka może nie być w stanie kontynuować swojej działalności". Rewident podaje, że na majątek finansowy spółki składają się akcje i udziały w 9 spółkach. Tymczasem "Rz" doliczyła się jedynie 7 spółek i w sprawie pozostałych 2 spółek nie uzyskała wyjaśnień z DI KP. Na koniec grudnia 1999 r. w bilansie spółki zamieszczonym w Monitorze Polskim nr B-751 jej wpływy ze sprzedaży wyliczono na 88 mln zł i przy ponad 15 mln zł straty netto (w grudniu 1998 r. strata wyniosła 1,3 mln zł). W '99 znacząco wzrosły koszty działalności operacyjnej i wynagrodzenia. Najprawdopodobniej na początku przyszłego roku międzynarodowy koncern Heintz, mający polski oddział w Pudliszkach, przejmie należące do DI KP Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim i ZPOW Międzychód. DI KP nie powinien też mieć kłopotów z korzystną dla siebie sprzedażą pozostałych firm. Zakład w Jarowniewicach (jeden z największych polskich producentów płynnej śmietanki do kawy) dzięki modernizacji kilkakrotnie zwiększył wydajność i jest dochodowy. Coraz lepiej wiedzie się bydgoskiemu Stovitowi, specjalizującemu się w produkcji konfitur i dżemów. Na zbyt swoich płodów nie narzeka Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń. Szczecinecki Elmilk (margaryny i miksy) w porównaniu z ubiegłym rokiem (dane za 11 miesięcy) aż 3-krotnie zwiększył sprzedaż. Zdaniem Andrzeja Danieluka, wiceprezesa Elmilku, spółka ta na koniec tego roku będzie miała kilka mln zysku. Anita Błaszczak, Lidia Oktaba Spółkę Elektromis sp. z o.o. założył w 1987 r. z dwójką wspólników Mariusz Świtalski. Na początku spółka handlowała komputerami i sprzętem AGD i RTV, a potem artykułami spożywczymi, rozwijając sieć kilkudziesięciu hurtowni w całym kraju. Znany z reklam telewizyjnych Elektromis prowadził też handel papierosami m.in. z poznańską Strefą Wolnocłową, gdzie zainwestował jeden ze znajomych Mariusza Świtalskiego. Z czasem Elektromis stał się holdingiem kilkunastu powiązanych ze sobą i prowadzących wspólne interesy firm, także wydawniczych i finansowych (Bank Posnania). Według informacji prasowych, opartych na materiałach prowadzonego od 1994 r. procesu 13 osób z kierownictwa spółek holdingu, z których część używała nazwy Elektromis, wszystkie firmy były zakładane i prowadzone przez znajomych i kolegów Mariusza Świtalskiego. Spółki oskarżone o oszustwa celno-podatkowe i narażenie skarbu państwa na ok. 40 mln zł strat, prowadziły też interesy z Elektromisem sp. z o.o. Po sprzedaniu sieci hurtowni spółce Jeronimo Martins-Booker, Mariusz Świtalski zainwestował poprzez nową spółkę Poznańska Szkoła Handlowa, w sieć sklepów Biedronka, którą następnie kupił Jeronimo Martins rozpoczynajac inwestycje w Kuchnię Polską i w Żabki. A. B.
Jak zapewniają przedstawiciele Elektromisu Dom Inwestycyjny sp. z o.o., spółka nie ma nic wspólnego z aferą podatkową i trwającym od kilku lat procesem wytoczonym kilkunastu pracownikom firm związanych z holdingiem Elektromis. Od dwóch lat Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, rozwija sieć sklepów Żabka i przez inną swoją spółkę Kuchnia Polska inwestuje w zakłady z branży spożywczej.
Z prof. Leonem Kieresem, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Jan Ordyński Nie jestem człowiekiem rewanżu Fot. Bartłomiej Zborowski Czy przekonał pan już nowe władze do potrzeby istnienia Instytutu Pamięci Narodowej? Prof. Leon Kieres: Wciąż jestem pytany o stosunek obecnych władz do Instytutu i do mojej osoby oraz w jaki sposób oceniam obecną sytuację polityczną. Za każdym razem, kiedy odpowiadam, że nowe władze deklarują wolę współpracy, czuję, jak spogląda się na mnie podejrzliwie. Nie mam więc większych problemów z organizacją Instytutu, jak też kłopotów z prezentacją obecnym władzom wyników naszej działalności. Na nową ekipę rządzącą patrzę przez pryzmat tego, co się nazywa ciągłością władzy. Zdumiewa mnie stanowisko niektórych środowisk, które uważają moją postawę za niewłaściwą. Najprawdopodobniej powinienem rozpocząć wojnę z nowymi władzami, kontestując wynik wyborów parlamentarnych. I co pan na to? - Dla mnie jest to ta sama władza państwowa, tylko sprawowana przez innych ludzi. Dopiero teraz jednak odkrywam, że IPN miał być dla niektórych placówką rewanżu politycznego, instytutem jednej formacji politycznej. Tym bardziej doceniam postawę premiera Jerzego Buzka, który oświadczył mi swojego czasu, iż oczekuje, że będzie to instytut pamięci całego narodu. Były też formułowane inne życzenia. Słyszy się zarzut, że Instytut nie wywiązał się z ustawowego obowiązku udostępnienia pokrzywdzonym swoich zbiorów przed wyborami, co mogłoby zmienić ich wynik. Takie oczekiwanie w istocie oznaczało, że Instytut miał być aktywnym uczestnikiem kampanii wyborczej. Tak nie było i nie będzie. Nie chciałem, by instytucja, która ma tak istotną rolę i misję do spełnienia wobec narodu, jego historii i tradycji, stała się jednym z elementów gry przedwyborczej którejkolwiek ze stron. Dopóki jestem prezesem IPN, dopóty nie dopuszczę do takiej ewentualności także w przyszłości. - Wróćmy jednak do pierwszego pytania, czy nikt już nie kwestionuje potrzeby istnienia IPN? - Naturalnie nie pozostajemy wolni od opinii kwestionujących potrzebę istnienia IPN, są jednak to zdania marginalne. Czasem spotykam się z dość ostrym atakiem, jak na przykład ostatnio w "Tygodniku Solidarność". Tam niemalże wprost napisano, że IPN zdradził cele, dla których został powołany. - Właściwie jakie one były? - Z artykułu wynika, że miało to być udostępnienie teczek przed wyborami, a ja nie zdążyłem tego zrobić. Nie jestem człowiekiem rewanżu także wobec takich poglądów. Ale zapytam się tych, którzy tak chcą mnie konfrontować z polskim ustawodawcą: gdzie byli między 18 stycznia 1999 r. a 30 czerwca 2000 r., gdy trwały korowody z wyborem prezesa IPN i potem, gdy trzeba było przygotować Instytut do działania. Wtedy dyskutowano tylko, kto jest godny, a kto godniejszy do objęcia prezesury. Zapomniano, że sam prezes nie wystarczy. Można było mi przynajmniej wskazać budynki, a nie żebym ja sam się tym zajmował. Nie miałem niczego poza kilkoma pomieszczeniami w gmachu Sądu Najwyższego. Kiedy zresztą chcieliśmy szybciej przejąć akta, zakwestionowano warunki techniczne i tego budynku. Teraz mogę powiedzieć, że budynki już są i nie widzę ze strony obecnych dysponentów żadnych problemów z przejmowaniem archiwów. W 90 procentach one już są u nas. - Czytelnik "Trybuny" postulował w tej gazecie, by w ramach reorganizacji administracji państwowej zlikwidować IPN, bo dałoby to wiele milionów złotych oszczędności. Po co nam taka polityczna instytucja, skierowana przeciwko dawnej i obecnej lewicy? Przecież i bez IPN żadna zbrodnia nie może pozostać bez kary - pisze ów czytelnik. - Po pierwsze, nie jest to Instytut stworzony przeciw lewicy. Jesteśmy depozytariuszami narodowej pamięci. I to jest najważniejsze. Po drugie, w tej kampanii wyborczej pierwszy raz nie wypłynął problem teczek. Dlaczego? Może dlatego, iż one są tutaj i że pilnowałem, by tu się znalazły i nie działy się z nimi jakieś dziwne rzeczy. Nie komentowałem też i nie będę komentował kandydatur na ważne stanowiska państwowe, bez inicjatywy w tej sprawie właściwych osób czy instytucji. IPN nie jest bowiem stworzony dla wystawiania cenzurek: moralności, politycznych i fachowych dla kandydatów do służby publicznej. Jeśli ktoś chce powołać kogoś na stanowisko, może zwrócić się do nas o materiały. Tak właśnie było w sprawie prokuratora Andrzeja Kaucza. Zwróciły się do nas o to najpierw minister Barbara Piwnik, a potem minister Barbara Labuda. Do głowy by mi jednak nie przyszło, żeby z własnej inicjatywy brać udział w tej historii. Nie zamierzam też być lustratorem w podobnych sytuacjach. - Profesor Jerzy Wiatr napisał w "Gazecie Wyborczej", że w IPN zatrudnia się tylko prawicowych historyków? - Stanowczo się z tym nie zgadzam. Nie wiem zresztą, czy w tym wypadku można mówić o poglądach politycznych. Są tylko rzetelni lub nierzetelni historycy. Chciałem zresztą uczynić naczelnikiem biura edukacji publicznej jednego z oddziałów IPN cenionego historyka związanego z lewicą. Odmówił mi ze względu na nadmiar obowiązków. Zatrudniłem też wielu innych, których można posądzać o wszystko, tylko nie o prawicowość. Proponuję, by stosować tu zasadę "po owocach ich sądźcie". Zapewniam, że nie ma u nas tendencji do jednostronnej interpretacji naszych dziejów. W praktyce również tak nie jest. - Publicznie padł też zarzut, że Instytut stał się azylem dla funkcjonariuszy UOP szczególnie związanych z jego niedawnym kierownictwem? - Kolejne nieporozumienie. W naszym archiwach zatrudniliśmy od początku osiem osób, niektóre z dorobkiem naukowym, wcześniej pracujących w UOP. Nie widzę w tym nic złego. Problem byłby tylko wtedy, gdyby ci ludzie przyszli do nas z jakąś specjalną misją. Nigdy jednak nie będzie tak, że wcześniejsza praca stanie się barierą przy zatrudnianiu w IPN. Dotyczy to też funkcjonariuszy UOP. - Dla wielu ludzi Instytut i "teczki" to jedno. Jak temu zaprzeczyć, bo przecież hasło "teczki" ma fatalną konotację. Z czym więc powinien kojarzyć się IPN? - Z wiarygodnością opisu polskich dziejów. Bez Instytutu niemożliwy byłby powrót do weryfikacji oceny dziejów najnowszych. - A nie będzie to historia nasza i wasza? - Zapewniam, że nie. Dlatego powiedziałem, że nie odbieram historykowi prawa do autorskiej oceny faktów i materiałów, ale jednocześnie deklarowałem od samego początku, że ma to być instytut służący wszystkim, dlatego że do jego archiwów wszyscy będą mieli dostęp. Jedyne uprzywilejowanie historyka IPN polega na tym, że tu pracuje i szybko może zjechać windą do archiwum. Najważniejsza zasada jest jednak taka, że każdy polski historyk ma prawo zwrócić się do mnie i otrzymać interesujące go materiały, jeśli nie stoi to w sprzeczności z prawem, np. jeśli nie są one akurat objęte tajemnicą śledztwa. - Jakie sprawy chciałby pan przede wszystkim wyjaśnić podczas swojej kadencji? - Przede wszystkim pragnąłbym, by działalność Instytutu znacząco przyczyniła się do wyjaśnienia w historii naszej ojczyzny pewnych kontrowersji, niejasności. Chciałbym, byśmy znaleźli odpowiedź na następujące pytanie: czy w świetle informacji znajdujących się w naszych archiwach można wyjaśnić pewne fakty z losów narodu i jednostek. Albo, być może, na podstawie naszych badań trzeba będzie powiedzieć społeczeństwu, że niektórych wydarzeń nie da się wyjaśnić. Tak bywa nie tylko u nas. Pamiętajmy przecież, że nie wyjaśniono jednoznacznie zabójstwa prezydenta Kennedy'ego, czy premiera Palmego. W Polsce - syna Bolesława Piaseckiego. - Może uda się natomiast postawić kropkę nad "i" w sprawach zabójstw Marcelego Nowotki czy docenta Ludwika Widerszala? - Nie wiem. Mam nadzieję, że znajdziemy w naszych archiwach odpowiednie dokumenty, pozwalające jeśli nie na wszczęcie postępowania - bo to jest kwestia oceny, czy jest to zbrodnia nazistowska, komunistyczna, wojenna, czy inna zbrodnia przeciwko ludzkości - to na wyświetlenie tych zdarzeń. Szukamy. Spośród kilkuset spraw, którymi się teraz zajmujemy, wyjaśnienie czterech z nich jest przedmiotem szczególnego zainteresowania opinii publicznej, a także mojego własnego zaangażowania: Jedwabne, uwięzienie kardynała Stefana Wyszyńskiego, pacyfikacja kopalni Wujek i zabójstwo księdza Jerzego Popiełuszki. Chyba w ciągu najbliższych miesięcy będziemy w stanie poinformować o rezultatach podjętych działań. Na temat Jedwabnego wypowiemy się jeszcze w grudniu. - Na pewno ktoś pana zapyta: co w takim razie z wyjaśnieniem oskarżeń o zbrodnie dokonane przez niektóre oddziały NSZ? - Jestem na to pytanie przygotowany. Ponieważ docierają do nas takie informacje, rozmawiałem już o tym z prof. Witoldem Kuleszą, szefem pionu śledczego IPN, by podjąć stosowne czynności. Uhonorowanie postaw formacji podziemnej może nastąpić i przez to, że ujawnimy takich, którzy byli niegodni powoływania się na przynależność do nich. - Co trafiło dotąd do archiwów IPN? - Wszystko to, co powinno, i nic ponadto. Ponad dziewięćdziesiąt procent najbardziej "wrażliwych" akt z UOP wytworzonych do 6 maja 1989 r., a do 31 grudnia 1990 r. z WSI. - Jest pan pewien, że nie było tu żadnych dwuznacznych sytuacji? - Znowu odpowiadam krytykom, dlaczego przejmowanie akt szło tak wolno. Jak więc bym się obronił przed takim pytaniem jak pańskie, gdybym gwałtownie, dniami i nocami, zwoził tutaj dokumenty. Przyjęliśmy kardynalną zasadę: wspólne komisje - dotychczasowego dysponenta i IPN - kartka po kartce, parokrotnie liczyły, pakowały, selekcjonowały. Chciałbym bardzo wyraźnie zaznaczyć, że operacja przejmowania archiwów państwowych przez IPN, często bardzo poufnych, nie miała dotąd miejsca w historii żadnego narodu. Była to operacja na skalę światową, wymagająca szczególnej rozwagi i ostrożności. Ale oczywiście nikt nigdy nie będzie miał stuprocentowej pewności, że wszystko, co nakazuje ustawa, znajdzie się u nas. Trzeba mieć jednak zaufanie do konstytucyjnych organów państwa. Jeśli od początku kierowałbym się zasadą bardzo ograniczonego zaufania, podejrzliwości - do czego, nawiasem mówiąc, z różnych stron mnie namawiano - to nie powinienem tutaj trafić. - Jaki wpływ na wzajemne relacje z IPN miała ostatnia zmiana kierownictw UOP i WSI? - W życiu kieruję się zasadą dobrej woli, dlatego oświadczam raz jeszcze, że nie przyglądam się nowym władzom z podejrzliwością. Spotkałem się już z ministrem Zbigniewem Siemiątkowskim i płk. Markiem Dukaczewskim. Otrzymałem od nich gwarancję, że proces przekazywania dokumentów nie ulegnie żadnym perturbacjom. Minister Zbigniew Siemiątkowski uczestniczył niedawno w posiedzeniu kolegium IPN, w grudniu naszym gościem będzie płk Marek Dukaczewski. Rozmawiałem też z ministrem Jerzym Szmajdzińskim, nadzorującym WSI, który zapewnił mnie, że nie będzie żadnych problemów, bo ustawę muszą zrealizować obie strony. - Ile dotąd wpłynęło indywidualnych wniosków o ujawnienie tzw. teczek? - Szturmu nie było. Złożyło je około dziesięciu tysięcy osób. Materiały zaczęliśmy udostępniać najpierw ludziom starszym, po osiemdziesiątce i politykom. Jeśli nie nastąpią jakieś zawirowania wokół nas i sami nie popełnimy jakiegoś błędu, to zainteresowani dość szybko dowiedzą się o zawartości ich teczek. - Czy w związku z ich otwarciem nie obawia się pan, że może dojść do ludzkich tragedii? Nie można wykluczyć, że spowodują je wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat. Komuś mogła się wtedy powinąć noga, mógł popełnić nawet grube świństwo, a potem całym życiem zaświadczył o swojej przyzwoitości. - Oczywiście, że boję się. Zapewniam jednak, nie dołączę się do tych, którzy mówią, że syn ma cierpieć za grzechy ojca. Nie. W sprawie indywidualnych losów nigdy nie podniosę ręki z palcem wskazującym na syna czy brata jako wartego napiętnowania przez to, iż nosi to samo nazwisko. Wiem oczywiście, że tak może być i pewnie będzie. Mogę zapewnić jednak, iż nie będę nagłaśniał zawartości teczek, że nie będę ich reklamował. IPN to nie supermarket z sensacyjnymi towarami. Ta sfera naszej działalności nie była i nie będzie nigdy reklamowana. - W teczkach są aż tak straszne wiadomości? - Przygnębiające, jeśli chodzi o ocenę mechanizmów sprawowania władzy. Jestem przecież dzieckiem, choć duszą nim nie byłem, socjalizmu. Ale aż tego się nie spodziewałem. Jestem w stanie zrozumieć upadek prostego człowieka. Byłem do tego przygotowany. Joachim Gauck pokazał mi olbrzymią teczkę zwykłego robotnika z NRD, w której były wyznania, dlaczego zgadza się donosić i brać za to pieniądze. Dla mnie jednak czymś szczególnie hańbiącym jest postawa tych, którzy decydowali o losach własnej ojczyzny. Znajdowałem bowiem dokumenty, na których konkretne, bardzo ważne osoby zatwierdzały np. obrzydliwe prowokacje, także propagandowe, w stosunku do Kościoła, Episkopatu. - W jakim jest pan nastroju po osiemnastu miesiącach urzędowania w tym gabinecie? - Większych rozczarowań nie doświadczyłem, może natomiast sam jestem wielkim rozczarowaniem dla niektórych. Byli tacy, którzy dawali mi tu trzy miesiące. Uzbierało się ich trochę więcej. Mówiono, że mnie zadepczą. Tak się nie stało. I nie martwię się też o przyszłość Instytutu.
Z prof. Leonem Kieresem, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej Czy przekonał pan już nowe władze do potrzeby istnienia Instytutu Pamięci Narodowej? Nie mam więc większych problemów z organizacją Instytutu, jak też kłopotów z prezentacją obecnym władzom wyników naszej działalności. Dla mnie jest to ta sama władza państwowa, tylko sprawowana przez innych ludzi. Nie chciałem, by instytucja stała się jednym z elementów gry przedwyborczej którejkolwiek ze stron. czy nikt nie kwestionuje potrzeby istnienia IPN? są to zdania marginalne. ostatnio w "Tygodniku Solidarność" napisano, że IPN zdradził cele, dla których został powołany. jakie one były? Z artykułu wynika, że miało to być udostępnienie teczek przed wyborami, a ja nie zdążyłem tego zrobić. Czytelnik "Trybuny" postulował, by w ramach reorganizacji administracji państwowej zlikwidować IPN. Jesteśmy depozytariuszami narodowej pamięci. - Profesor Wiatr napisał, że w IPN zatrudnia się tylko prawicowych historyków? Stanowczo się z tym nie zgadzam. Publicznie padł też zarzut, że Instytut stał się azylem dla funkcjonariuszy UOP? nieporozumienie. Z czym więc powinien kojarzyć się IPN? Z wiarygodnością opisu polskich dziejów. nie będzie to historia nasza i wasza? nie. Jakie sprawy chciałby pan wyjaśnić podczas swojej kadencji? pragnąłbym, by działalność Instytutu przyczyniła się do wyjaśnienia w historii naszej ojczyzny pewnych kontrowersji, niejasności. Może uda się postawić kropkę nad "i" w sprawach zabójstw Nowotki czy docenta Widerszala? Nie wiem. Spośród kilkuset spraw, którymi się teraz zajmujemy, wyjaśnienie czterech z nich jest przedmiotem szczególnego zainteresowania opinii publicznej: Jedwabne, uwięzienie kardynała Stefana Wyszyńskiego, pacyfikacja kopalni Wujek i zabójstwo księdza Popiełuszki. co z wyjaśnieniem oskarżeń o zbrodnie dokonane przez niektóre oddziały NSZ? rozmawiałem z szefem pionu śledczego IPN, by podjąć stosowne czynności. Co trafiło dotąd do archiwów IPN? Wszystko to, co powinno, nic ponadto. Chciałbym zaznaczyć, że operacja przejmowania archiwów państwowych przez IPN nie miała dotąd miejsca w historii żadnego narodu. Jaki wpływ na relacje z IPN miała ostatnia zmiana kierownictw UOP i WSI? Spotkałem się już z ministrem Siemiątkowskim i płk. Dukaczewskim. Otrzymałemgwarancję, że proces przekazywania dokumentów nie ulegnie żadnym perturbacjom. Ile dotąd wpłynęło indywidualnych wniosków o ujawnienie tzw. teczek? Złożyło je około dziesięciu tysięcy osób. Czy w związku z ich otwarciem nie obawia się pan, że może dojść do ludzkich tragedii? boję się. nie będę nagłaśniał zawartości teczek, że nie będę ich reklamował. W teczkach są aż tak straszne wiadomości? Przygnębiające, jeśli chodzi o ocenę mechanizmów sprawowania władzy. W jakim jest pan nastroju po osiemnastu miesiącach urzędowania w tym gabinecie? Większych rozczarowań nie doświadczyłem, może natomiast sam jestem wielkim rozczarowaniem dla niektórych.
ANALIZA Zamknięty system źródeł prawa Jaka rachunkowość w bankach JAROSŁAW MAJEWSKI Dlaczego banki obowiązane są stosować się do ustawy o rachunkowości, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na jej podstawie? Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości (Dz. U. nr 121, poz. 591 ze zm.; dalej: u.r.) stosuje się m.in. do "jednostek organizacyjnych działających na podstawie prawa bankowego", czyli banków (art. 2 ust. 1 pkt 3 u.r.). W dwóch punktach art. 81 ust. 1 u.r. - jak należy przypuszczać, ze względu na specyfikę działalności prowadzonej przez banki - zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego do określenia: w porozumieniu z ministrem finansów szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków, po zasięgnięciu opinii ministra finansów zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków i sporządzania innych sprawozdań. Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia: nr 13/94 z 10 grudnia 1994 r. w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków (Dz. Urz. NBP nr 23, poz. 36 ze zm.), nr 1/95 z 16 lutego 1995 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 4, poz. 8 ze zm.), nr 10/95 z 29 grudnia 1995 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP z 1996 r. nr 1, poz. 1). 1 stycznia 1998 r. - mocą art. 190 ustawy z 29 sierpnia 1998 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939) - przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. Zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych: stosowne kompetencje utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego. Na podstawie znowelizowanego art. 81 ust. 1 pkt 1 u.r. KNB wydała dwie uchwały: nr 1/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 27), nr 2/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 28). Obie uchwały weszły w życie 1 lipca 1998 r., uchylając zarządzenia prezesa NBP: pierwsza - nr 1/95, druga - nr 10/95. Stosowne klauzule derogacyjne są zawarte odpowiednio w § 46 uchwały nr 1/98 KNB oraz § 20 uchwały nr 2/98 KNB. Ponadto w KNB toczą się prace legislacyjne nad uchwałą w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków, która zastąpiłaby przepisy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP. Wydanie przez KNB uchwały w tej sprawie stanowiłoby wykonanie delegacji zawartej w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r. w jego obecnym brzmieniu. Tyle może nieco nużącego, ale koniecznego dla zasadniczych rozważań przypomnienia. Ad rem! Wyłania się mianowicie kwestia, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisy aktów wykonawczych, wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Wprawdzie stawianie takiego pytania może nieco dziwić, zwłaszcza w pierwszym odruchu, bo przecież adresatami zakazów i nakazów zawartych w rzeczonych przepisach są właśnie banki, ale, jak pokaże bliższa analiza, kwestia ta nie jest wbrew pozorom banalna. Przy czym wątpliwość dotyczy zarówno przepisów zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, jak i uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB, choć w pierwszym wypadku ma inne źródło niż w drugim. Zacznijmy od wątpliwości związanej z zarządzeniem nr 13/94 prezesa NBP. Krótko można ją wyrazić w pytaniu: czy konsekwencją wejścia w życie nowelizacji art. 81 ust. 1 u.r. nie była aby utrata mocy wydanych wcześniej na podstawie tego przepisu przez prezesa NBP zarządzeń wykonawczych, w tym zarządzenia nr 13/94? Skąd to podejrzenie? Wedle powszechnie dziś uznawanej, ugruntowanej m.in. przez orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego reguły interpretacyjnej skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. A moim zdaniem z taką właśnie sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. Norma upoważniająca zawarta w art. 81 ust. 1 u.r. przed 1 stycznia 1998 r. (tj. do jego nowelizacji) oraz norma upoważniająca zawarta w tymże przepisie od tej daty (tj. po jego nowelizacji) to dwie różne normy. Druga z nich zastąpiła pierwszą - pierwsza 1 stycznia 1998 r. utraciła moc, skutkiem czego utraciły moc również akty wykonawcze wydane na jej podstawie: zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nie można ulegać pozorom, że cały czas chodzi o ten sam przepis ustawy. Nie można bowiem faktu utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego wiązać jedynie z uchyleniem (skreśleniem) przepisu, z którego ową normę się odtwarza. Równie dobrze może chodzić o zmianę tego przepisu, a już na pewno o taką zmianę, która polega - jak w analizowanym wypadku - na modyfikacji istotnych elementów upoważnienia. Przyjmuje się zwykle, że upoważnienie do wydania aktu wykonawczego charakteryzują trzy elementy: podmiot kompetentny do wydania aktu, forma aktu oraz zakres spraw przekazanych do uregulowania. Art. 92 ust. 2 konstytucji daje podstawę do wyodrębnienia jeszcze jednego elementu charakterystycznego: wytycznych dotyczących treści aktu. Zauważmy, że nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. przyniosła zmianę dwóch spośród tych elementów: organu właściwego do wydania aktu (prezes NBP utracił w tym zakresie kompetencję na rzecz KNB) oraz formy aktu (formę zarządzenia zastąpiła forma uchwały). W związku z tym naprawdę trudno przyjąć, że cały czas była to, i jest nadal, ta sama norma upoważniająca. Naturalnie mimo zmiany przepisu art. 81 ust. 1 u.r., powodującej uchylenie zawartego do tej pory w tym przepisie upoważnienia dla prezesa NBP do wydania aktów wykonawczych, ustawodawca mógł akty wykonawcze wydane na podstawie tego upoważnienia czasowo zachować w mocy. Jednak gdyby tak miało być, powinien to wyraźnie zaznaczyć w stosownym przepisie przejściowym. Skoro tego nie uczynił, to zgodnie z przywołaną regułą interpretacyjną akty te utraciły moc w tym samym czasie, w którym utraciła moc norma ustawowa zawierająca upoważnienie do ich wydania, czyli 1 stycznia 1998 r. Co się tyczy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, to gwoli ścisłości należy jeszcze dodać, że w jego podstawie prawnej zostało powołane nie tylko upoważnienie zawarte w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r., ale również w art. 100 ust. 5 pkt 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (tekst jedn.: Dz. U. z 1992 r. nr 72, poz. 359 ze zm.), uchylonej przez prawo bankowe z 1997 r. Ten wątek jednak bez szkody dla dalszych rozważań można pominąć. Podobnie trudno przyjąć, choć już z innego powodu, że banki są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB. Dlaczego? Koncepcja źródeł prawa, której hołdują postanowienia polskiej konstytucji, opiera się na rozróżnieniu prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, przeto mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Ale w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB żadną miarą nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. Jak wiadomo, konstytucja realizuje - przynajmniej w odniesieniu do stanowienia prawa powszechnie obowiązującego - ideę zamknięcia systemu źródeł prawa, zarówno w aspekcie przedmiotowym (wylicza wyczerpująco rodzaje aktów normatywnych, które mogą być źródłami prawa), jak i przedmiotowym (wylicza wyczerpująco podmioty wyposażone w kompetencje do stanowienia prawa). W tak zamkniętym systemie źródeł prawa uchwały KNB się nie mieszczą - do aktów prawa powszechnie obowiązującego ustrojodawca zaliczył jedynie konstytucję, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe, rozporządzenia oraz akty prawa miejscowego, a nadto rozporządzenia z mocą ustawy wydawane przez prezydenta RP w czasie stanu wojennego (art. 87 i 234 konstytucji). Ażeby adresowane do banków nakazy i zakazy określone w przepisach uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB istotnie mogły je wiązać, rzeczone nakazy i zakazy należałoby zawrzeć w akcie prawa powszechnie obowiązującego. Rzecz jednak w tym, że de lege lata nie może to być akt wydany przez KNB. Rozporządzenia, a więc jedyny rodzaj aktu normatywnego będący źródłem prawa powszechnie obowiązującego, który mógłby tu wchodzić w grę, mogą wydawać bowiem tylko organa wskazane w konstytucji (art. 92 ust. 1 konstytucji); pośród nich próżno by szukać KNB (szerzej o różnych aspektach konstytucyjnej reformy źródeł prawa oraz jej praktycznych konsekwencjach pisała Sławomira Wronkowska w cyklu artykułów "Koncepcja źródeł prawa", "Rz" z 7, 28 lipca i 10 sierpnia). Wprawdzie pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB, a zawierające nakazy i zakazy adresowane do banków, podobnie jak takież akty prezesa NBP oraz Rady Polityki Pieniężnej, traktować jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, przy czym owa szczególność miałaby polegać na tym, że akty te wiązałyby banki, mimo że nie są one jednostkami organizacyjnymi podległymi KNB czy organom NBP w rozumieniu art. 93 ust. 1 konstytucji (R. Tupin: "Status prawny i kompetencje organów Narodowego Banku Polskiego i Komisji Nadzoru Bankowego", "Przegląd Ustawodawstwa Gospodarczego" 1998, nr 7-8), jednak propozycji tej, moim zdaniem, nie można zaaprobować. Nie tylko nie znajduje ona żadnego oparcia w przepisach konstytucji, ale wręcz się im sprzeciwia. Jak wspomniałem, postanowienia konstytucji dotyczące źródeł prawa opierają się na wyraźnym rozróżnieniu aktów prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Łatwo zauważyć, że omawiana propozycja ów wyraźnie w konstytucji zarysowany dualizm w obrębie źródeł prawa burzy, wprowadzając trzecią kategorię aktów prawnych. Akty prawne należące do owej trzeciej kategorii miałyby charakter hybrydalny: byłyby niby to aktami prawa wewnętrznego, bo nie mieściłyby się w zamkniętym katalogu źródeł prawa powszechnie obowiązującego, niby to aktami prawa powszechnie obowiązującego, bo jednak wiązałyby podmioty nie pozostające w stosunku podległości względem organów, które je wydały. Wykładnia językowa przepisów obowiązującej konstytucji dotyczących źródeł prawa nie pozostawia miejsca dla takich hybryd. Podstawę dla nich mogłaby stworzyć jedynie wykładnia rozszerzająca tych przepisów. Taką wykładnię w tym wypadku uznać należy jednak za niedopuszczalną. Zgoda na nią oznaczałaby bowiem faktycznie przekreślenie idei zamknięcia systemu źródeł prawa, a więc zasadniczej idei, która legła u podstaw konstytucyjnej reformy źródeł prawa. Zbierzmy na koniec wnioski z przeprowadzonej analizy. Po pierwsze - 1 stycznia 1998 r. utraciły moc zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nieuzasadnione jest więc rozpowszechnione, jak wskazuje praktyka bankowa, przekonanie, jakoby przepisy tego pierwszego zarządzenia obowiązywały nadal, a przepisy pozostałych zakończyły żywot dopiero z końcem czerwca 1998 r. Po wtóre - banki nie są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB, mimo że zawierają one nakazy i zakazy właśnie do nich adresowane. Dodajmy też dla porządku, że banki nie będą związane również przepisami uchwały KNB mającej zastąpić zarządzenie nr 13/98 prezesa NBP, gdyby doszło do jej wydania. Cóż to oznacza w praktyce? Otóż to, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości, sporządzania informacji dodatkowej, skonsolidowanych sprawozdań finansowych czy też tworzenia tzw. rezerw celowych, formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1. W szczególności te ostatnie przepisy nie mogą stanowić podstawy decyzji podejmowanych wobec banków przez organa państwowe, np. rozstrzygnięć nadzorczych KNB. Autor jest doktorem prawa, pracownikiem naukowym UJ, zastępcą dyrektora Departamentu Prawnego Centrali PKO BP
Przepisy ustawy z 1994 r. o rachunkowości stosuje się m.in. do banków. W dwóch punktach art. 81 ust. 1 u.r. zawarto delegację dla prezesa NBP do określenia szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz sprawozdań finansowych banków, zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków.Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia.1 stycznia 1998 r. przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. kompetencje utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego.Na podstawie noweli KNB wydała dwie uchwały.Obie weszły w życie 1 lipca 1998 r.Wyłania się kwestia, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisy aktów wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r.Wedle powszechnie uznawanej reguły interpretacyjnej skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. z taką sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. Przyjmuje się, że upoważnienie do wydania aktu wykonawczego charakteryzują trzy elementy: podmiot kompetentny do wydania aktu, forma aktu oraz zakres spraw przekazanych do uregulowania. nowelizacja przyniosła zmianę dwóch elementów: organu właściwego do wydania aktu oraz formy aktu. trudno przyjąć, że to jest ta sama norma.Naturalnie ustawodawca mógł akty wykonawcze czasowo zachować w mocy. Jednak powinien to wyraźnie zaznaczyć w stosownym przepisie przejściowym. Skoro tego nie uczynił, to akty te utraciły moc1 stycznia 1998 r.trudno przyjąć, że banki są związane postanowieniami uchwał KNB. Koncepcja źródeł prawa opiera się na rozróżnieniu prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Ale w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB traktować jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, jednak propozycji tej nie można zaaprobować. omawiana propozycja wyraźnie w konstytucji zarysowany dualizm w obrębie źródeł prawa burzy, wprowadzając trzecią kategorię aktów prawnych. Taką wykładnię uznać należy za niedopuszczalną. Zgoda na nią oznaczałaby przekreślenie idei zamknięcia systemu źródeł prawa.od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość na zasadach ogólnych.
Polacy odrestaurowali świątynię sprzed 3500 lat Powrót królowej Egiptu KRZYSZTOF KOWALSKI W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari (po arabsku: "klasztor północy"), 520 kilometrów na południe od Kairu, na zachodnim brzegu Nilu polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut. Stan górnego portyku, obszernego dziedzińca oraz sanktuarium boga Amona pozwala na udostępnienie ich do zwiedzania. Obiekt ten wpisany jest na listę UNESCO światowego dziedzictwa jako wyjątkowy w dziejach architektury i sztuki świata. Zaproszenie w 1960 roku Polacy zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk i prac rekonstrukcyjnych części świątyni królowej Hatszepsut w Deir el-Bahari w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności; personalnie było ono skierowane do profesora Kazimierza Michałowskiego, twórcy i kierownika kairskiej Stacji Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Aktualnie badaniami kieruje dr Zbigniew Szafrański, już nie ze Stacji, ale z Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej UW im. Kazimierza Michałowskiego. Oprócz Polaków czterdzieści lat temu zaproszenie do Deir el-Bahari otrzymały najbardziej uznane i dysponujące największymi funduszami misje: brytyjska i amerykańska. Polakom został powierzony tzw. trzeci, najwyższy taras świątyni. W pierwszych latach prace koncentrowały się na usuwaniu dużej ilości usypisk skalnych. W ich trakcie odsłonięto w pobliżu jeszcze jedną nieznaną świątynię z XV wieku p.n.e. Z jej ruin wydobyto około dwudziestu tysięcy dekorowanych bloków ściennych, posągów, napisów - co wskazuje na skalę przedsięwzięcia. W samej świątyni Hatszepsut po siedmiu latach badań wstępnych rozpoczęli prace rekonstrukcyjne konserwatorzy z Pracowni Konserwacji Zabytków. A teraz - po czterdziestu latach zamknięcia dla zwiedzających - świątynia staje otworem, i to już nie w postaci ruin. Polska misja nie dysponowała i nie dysponuje dużymi zasobami pieniężnymi, jednak nasi specjaliści korzystali i korzystają ze wszelkich materiałów i ze sprzętu, jaki można sprowadzać z kraju (farby, pędzle, chemikalia i materiały budowlane). Skromne fundusze najpierw Stacji, a potem Centrum uzupełniali Komitet Badań Naukowych, rząd Egiptu, instytucje i sponsorzy prywatni - spoza Polski. W tych warunkach dokładnych kwot nie da się wyliczyć, ale roczne wydatki polskiej misji sięgają równowartości 200 tysięcy dolarów. Czerwona barwa Tarasowa świątynia grobowa została wzniesiona za panowania królowej Hatszepsut, właśnie dla niej. Królowa nie została tam jednak pochowana; nie wiadomo, gdzie spoczęła. Sprawowała władzę w latach 1503 - 1480 p.n.e. Budowla wkomponowana jest w masyw skalny. Zaprojektował ją architekt Senmut. Składa się z dziedzińca oraz tarasów z portykami pokrytymi płaskorzeźbami. W malowidłach i płaskorzeźbach świątyni odbija się ewolucja wizerunku władczyni, zresztą świadomie przez nią kreowanego. Ponieważ na tronie faraonów nie mogła zasiadać kobieta, dlatego Hatszepsut sprawowała najpierw władzę regentki, stopniowo przejmując ją całkowicie, i w miarę tego procesu przedstawiając siebie w coraz bardziej męski sposób. W rezultacie przeistoczyła się - w sztuce - w faraona, nawet barwa jej ciała zamiast tradycyjnie żółtej, cechującej kobietę, stała się czerwona, czyli męska. W napisach zamiast żeńskiej formy "byłam", "zrobiłam" - pojawia się męska forma "byłem", "zrobiłem". Świątynię zniszczył nie tylko upływ czasu, ale także świadome działania ludzi. I to zaraz po zniknięciu Hatszepsut. Panujący po niej wybitny faraon Tutmosis III, którego zdołała skutecznie odsuwać od tronu przez dwadzieścia dwa lata, nakazał usunąć ze świątyni wszystkie jej wizerunki, przez co świątynia straciła na znaczeniu. Przeróbki i rozbiórka W IX wieku p.n.e. Górny Egipt nawiedziło trzęsienie ziemi, które zniszczyło lub poważnie naruszyło wszystkie świątynie w regionie, ucierpiała wtedy również świątynia Hatszepsut. Poza tym obiekt ten podlegał wielokrotnie przeróbkom, adaptowali go do swoich potrzeb Grecy, którzy osiedli nad Nilem po podboju dokonanym przez Aleksandra Wielkiego, a także Rzymianie. Korzystali z niego anachoreci i chrześcijańscy Koptowie, zakładając tam klasztor, który przetrwał do XIX wieku. Został rozebrany dopiero sto lat temu na zlecenie kolonialnych władz brytyjskich. Ta rozbiórka uczyniła wiele szkód w samej strukturze obiektu. - W roku 2001 przypada setna rocznica urodzin profesora Kazimierza Michałowskiego, światowej sławy archeologa, twórcy polskiej szkoły archeologii śródziemnomorskiej oraz rozwijającej się bardzo prężnie nubiologii. Był członkiem PAN, doktorem honoris causa uniwersytetów w Oksfordzie, Uppsali i Strasburgu. Pod jego kierunkiem polska archeologia zyskała międzynarodowe uznanie, którym cieszy się do dziś - Polacy prowadzą wykopaliska w Egipcie, Sudanie, Syrii, Libanie, na Cyprze. Sukces polskiej archeologii Profesor Lech Krzyżaniak, dyrektor Muzeum Archeologicznego w Poznaniu: W ostatnich trzydziestu latach sam miałem okazję obserwować prace nad rekonstrukcją świątyni. Zakończenie restauracji górnej części budowli to ogromny sukces polskiej archeologii. Nieprzypadkowo władze Egiptu zwróciły się o pomoc przy rekonstrukcji świątyni do polskich specjalistów. Polacy odbudowali swój kraj ze zniszczeń wojennych, zwracając szczególną uwagę na zabytki. Niemcy na przykład, zamiast rekonstruować zniszczoną Norymbergę, przeznaczali środki na budowę mieszkań dla obywateli. Widzimy teraz, że pedantyczna dbałość o pomniki kultury przyniosła dobre efekty. Kiedy Egipcjanie w latach sześćdziesiątych rozważali kandydatury ekip z różnych krajów, każdego pytali o to samo - co zrobił w swoim kraju. Mocnym atutem Polski było również to, że nigdy nie prowadziła polityki kolonialnej. To bardzo ważne dla mieszkańców Afryki. Polska nauka wiele zyskała na polsko-egipskiej współpracy w dolinie Deir el-Bahari. Kilkudziesięciu naukowców z Polski zdobywało stopnie naukowe dzięki możliwościom, jakie współpraca ta otworzyła. Nie tylko archeolodzy i konserwatorzy, ale na przykład filologowie. Sukces rekonstrukcji świątyni królowej Hatszepsut obiecuje nowe perspektywy. Na pewno będziemy mieć udział w przygotowywaniu muzeum w dolinie Deirel-Bahari. Zwieńczenie ciężkiej pracy Profesor Michał Gawlikowski, Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej im. prof. Kazimierza Michałowskiego: Nie mamy do czynienia z nowinką, sensacyjnym odkryciem ani czymś podobnym. To coś dużo bardziej doniosłego - zwieńczenie kilkudziesięciu lat ciężkiej pracy. Zrekonstruowany przez nas trzeci, najważniejszy taras świątyni królowej Hatszepsut był doszczętnie zniszczony przez spadające skały, wszystko zostało rozbite na tysiące kawałeczków. Dlatego prace trwały tak długo. Rozpoczął je jeszcze profesor Michałowski, któremu w olbrzymiej mierze zawdzięczamy wysoki poziom polskiej egiptologii. Mawiał on: każdy cywilizowany naród prowadzi wykopaliska w Egipcie. Gdyby nie wykopaliska i prace konserwatorskie, nasza egiptologia byłaby wtórna i nie liczyłaby się zupełnie. Oczywiście niektóre kraje bogatsze - Francja, Niemcy, USA - wyprzedzają nas rozmachem prac. Ale zaraz za tą czołówką plasuje się Polska. Jesteśmy jedynym krajem w naszej części Europy o tak świetnie rozwiniętej egiptologii. Egipcjanie mają dla nas dużo sympatii. Propozycji współpracy otrzymujemy więcej, niż jesteśmy w stanie przyjąć. Zrekonstruowana przez nas część świątyni czeka na otwarcie od roku. Wydrukowano już przewodniki dla turystów. Brakuje tylko prezydenta Mubaraka, który chce dokonać inauguracji osobiście. Już dwa razy czekałem na niego przed świątynią z ceremonią dopiętą na ostatni guzik. Nowe, nieznane wizerunki Sabri Abdel Aziz, dyrektor Wydziału Starożytności Górnego Egiptu: Osiągnęliśmy sukces, ponieważ prace zostały wykonane całkowicie w zaplanowanym zakresie. Odrestaurowane są malowidła oraz całe elementy architektoniczne. Odtworzone zostały oryginalne konstrukcje z kamienia. W trakcie odczyszczania zabytku ukazało się wiele nieznanych wizerunków. Trzeci taras był najbardziej zniszczony. Światowe Centrum Usług Turystycznych podjęło we współpracy z misją polską szczegółowe studia nad każdym kamieniem i jego pierwotnym miejscem. Dodatkowo wykonano reperację posadzek świątyni dla ułatwienia zwiedzania. Teraz możemy spokojnie czekać na oficjalne otwarcie, którego zapewne zechce dokonać prezydent Hosni Mubarak, podkreślając tym rangę obiektu w skali zabytków świata. Spodziewamy się tu bardzo wielu turystów.
W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut. Obiekt ten wpisany jest na listę UNESCO światowego dziedzictwa. Polacy zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk i prac rekonstrukcyjnych w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności; personalnie było ono skierowane do profesora Kazimierza Michałowskiego, twórcy kairskiej Stacji Archeologii Śródziemnomorskiej. Polakom został powierzony tzw. trzeci, najwyższy taras świątyni. W pierwszych latach prace koncentrowały się na usuwaniu dużej ilości usypisk skalnych. Świątynię zniszczył nie tylko upływ czasu, ale także świadome działania ludzi. Polska nauka wiele zyskała na polsko-egipskiej współpracy. Zrekonstruowana część świątyni czeka na otwarcie od roku. Wydrukowano przewodniki dla turystów. Brakuje tylko prezydenta Mubaraka, który chce dokonać inauguracji osobiście.
POLITYKA PIENIĘŻNA Nie da się na trwałe zmniejszyć inflacji bez budowy sprawnych i konkurencyjnych rynków paliw czy energii Szukanie winnego RYS. MARCIN CHUDZIK BOGUSŁAW GRABOWSKI Ostatnia znaczna podwyżka stóp procentowych NBP oraz gwałtowne przyspieszenie inflacji wywołały ze strony niektórych ekonomistów, analityków i komentatorów krytykę poczynań Rady Polityki Pieniężnej. Niestety, trudno podjąć merytoryczną dyskusję z głosami, które nie zawsze mają charakter merytoryczny i często przeczą zasadom logiki. Ocena polityki pieniężnej i działań RPP jest zjawiskiem bardzo pożądanym, zważywszy rolę, jaką odgrywają w kształtowaniu sytuacji makroekonomicznej, oraz konstytucyjną pozycję RPP jako podmiotu w pełni niezależnego. Rada Polityki Pieniężnej w poczuciu odpowiedzialności przywiązuje wielkie znaczenie do przejrzystości swoich działań od początku istnienia. Dlatego chciałaby podjąć dyskusję z głosami krytycznymi, szczególnie w sytuacji niepowodzeń w ograniczaniu inflacji. Znaczna część ostatnich krytycznych wypowiedzi wobec Rady sprowadzała się właściwie do trzech zarzutów: o to, że ostatnia podwyżka stóp procentowych była "spóźnioną, zbyt nerwową i przesadną" reakcją Rady, której "optymizm co do inflacji trwał zbyt długo", i która "jakby próbowała nadrobić zaległości w walce z inflacją"; że jedną z głównych przyczyn obecnych kłopotów z inflacją była błędna i równie zaskakująca w swojej skali styczniowa obniżka stóp; oraz że "członkowie Rady starają się zrzucić większość winy na rząd i wydarzenia na rynku międzynarodowym", a przecież "to RPP, a nie rząd, jest odpowiedzialna za politykę antyinflacyjną". Wtedy, kiedy wiadomo Profesor Leszek Zienkowski sądzi, że "optymizm Rady co do inflacji trwał zbyt długo", a zdaniem Mirosława Gronickiego z CASE "Rada powinna już wcześniej, we wrześniu, podnieść nieco stopy procentowe". Przypomnieć chciałbym obu panom, którzy publikują regularnie swoje prognozy makroekonomiczne, że żaden z nich, ani zresztą nikt inny, nie przewidywał, przynajmniej do końca września, że w 1999 r. inflacja przewyższy cel inflacyjny NBP. Świadczy to chyba dobitnie o tym, że głównymi czynnikami tak gwałtownie od sierpnia przyspieszającymi inflację były szoki podażowe na rynku żywności i paliw. W przeciwnym wypadku należałoby stwierdzić powszechny brak kompetencji krajowych i zagranicznych analityków. Przypomnieć także chciałbym, że we wrześniu właśnie, ku zaskoczeniu rynków i komentatorów, RPP podniosła najważniejszą ze stóp procentowych NBP, ze względu na zagrożenie ze strony rozbudzonych oczekiwań inflacyjnych i dynamicznie rosnących kredytów. Inny komentator stawia z kolei zarzut, że Rada niepotrzebnie zwlekała z decyzją o podwyżce stóp do listopada, gdyż powinna to zrobić w październiku, kiedy wszyscy się tego spodziewali po ogłoszeniu danych o inflacji za wrzesień. Twierdzi także, że przesadzone "rozmiary podwyżki sugerują, że w szeregi Rady wkradła się nerwowość, tak jakby próbowała nadrobić zaległości w walce z inflacją". Świadoma decyzja Chciałbym poinformować, że Rada listopadową decyzję podejmowała w całkowitym spokoju, bez żadnej nerwowości. Ponadto decyzję tę nie dlatego podjęła w listopadzie, i aż w takiej skali, że "zaspała" w październiku, ale dlatego, by podjąć ją w takiej właśnie skali w listopadzie. Dla każdego, kto wie, co to jest efektywność mechanizmu transmisji impulsów polityki pieniężnej do gospodarki i jakie jest znaczenie oczekiwań w tym procesie, decyzja taka jest w pełni zrozumiała. Nie muszą oczywiście o tym wiedzieć, ani nadmiernie o tym myśleć, uczestnicy rynków finansowych czy analitycy makroekonomiczni. Nie jest im ta wiedza, właściwa bankowości centralnej, do niczego potrzebna. Ale krytyków poczynań banków centralnych nic od jej posiadania nie zwalnia. Każdy ma prawo twierdzić, że dokonane podniesienie stóp NBP jest za duże. Pamiętać jednak musi (biorąc pod uwagę, iż krótkookresowym celem RPP jest obniżenie inflacji na koniec 2000 r. do 5,4 - 6,8 proc.), że jego twierdzenie sprowadza się do następującej tezy: skala dokonanej podwyżki stóp procentowych doprowadzi do przestrzelenia celu inflacyjnego w dół, czyli poniżej 5,4 proc. w grudniu 2000 r. Czy rację mają ci, którzy krytykują teraz Radę za przesadę, dowiemy się za rok. Natomiast stosunkowo niedługo dowiemy się, na ile niektórzy krytycy ostatniej decyzji Rady będą pamiętali o przytaczanych przez siebie argumentach i z jaką konsekwencją będą je wykorzystywali w swoich analizach ekonomicznych. Otóż bowiem część obecnych krytyków ostatniej decyzji RPP regularnie publikuje własne prognozy makroekonomiczne (prof. Leszek Zienkowski i prof. Witold Orłowski z NOBE oraz Mirosław Gronicki z CASE). Inne przewidywania, inna rzeczywistość Przejdźmy teraz do zarzutu zbyt dużej redukcji stóp procentowych 20 stycznia 1999 r. Mam szczególne prawo do odpowiedzi na ten zarzut, gdyż w podejmowaniu tej decyzji nie uczestniczyłem. Z formy przytaczania tego zarzutu wynika, że skala styczniowej redukcji stóp była dość szeroko krytykowana. Mam jednak poważne kłopoty ze znalezieniem choćby jednej opinii krytycznej, z której wynikałoby, że ustalona przez Radę skala obniżki stóp była zbyt duża i w wyniku tego inflacja w końcu 1999 r. przekroczy wyznaczony przez RPP cel. Co więcej, nie mogę także przypomnieć sobie żadnej prognozy makroekonomicznej, dokonanej po tej decyzji (aż do września), która kwestionowałaby możliwość realizacji krótkookresowego celu inflacyjnego Rady na ten rok. Pamiętam za to bardzo dobrze, że o słuszności tej decyzji i jej zgodności z celem inflacyjnym napisała m.in. w swoim raporcie misja MFW, przebywająca wówczas w Polsce. Natomiast z zarzutu stawianego wtedy Radzie przez Gronickiego, że tak duża redukcja stóp doprowadzi do wzrostu deficytu w obrotach bieżących, nie wynika nic dla obecnej dyskusji o przyspieszającej inflacji. Sam zresztą autor tych zarzutów optymistycznie zapatrywał się na perspektywy inflacji we wszystkich swoich prognozach publikowanych do jesieni tego roku. Otóż, redukcja stóp w styczniu rzeczywiście była zbyt duża bądź w ogóle niepotrzebna. Problem polega jednak na tym, że o tym wiemy dopiero teraz. Jak sama Rada stwierdza w swoim komunikacie, że skala obniżki stóp procentowych dostosowana była do przewidywanego w 1999 r. przebiegu zjawisk makroekonomicznych. Było to działanie zgodne z zasadą forward looking. Rada przyjmowała wówczas za wiarygodną zapowiedź zaostrzenia polityki fiskalnej oraz przewidywała powolny wzrost eksportu wraz ze spodziewanym przez wszystkie ośrodki analityczne przyspieszeniem rozwoju gospodarek Unii Europejskiej i odbudową rynku rosyjskiego. Spodziewała się również negatywnych szoków podażowych na rynku żywności i paliw. Rzeczywisty przebieg zdarzeń makroekonomicznych był inny: wzrósł deficyt sektora budżetowego, eksport spadał, a szoki podażowe okazały się silniejsze (między innymi ze względu na skalę interwencji państwa) od przewidywanych. Czy Rada czyniła wówczas dobrze, dostosowując instrumenty polityki pieniężnej do prognozowanego przebiegu procesów makroekonomicznych? Oczywiście, że tak, bo przecież w polityce pieniężnej trzeba uwzględniać fakt opóźnień, z jakimi oddziałuje ona na gospodarkę. Czy przewidywany przez Radę scenariusz zdarzeń gospodarczych różnił się od powszechnie spodziewanego? Nie, był całkowicie zgodny z tym, co nazywamy konsensusem rynkowym. Prognozy Rady były więc wówczas powszechnie akceptowane. Diagnoza z użyciem termometru Czy Rada miała przesłanki do wcześniejszej zmiany swoich przewidywań? Bardzo mało i bardzo późno. Przypomnieć przecież należy, że o problemach ZUS dowiedzieliśmy się dopiero w lipcu i to z zapewnieniem, że zostaną do końca roku rozwiązane, bez zwiększenia deficytu sektora budżetowego. O zadłużeniu kas chorych dowiedzieliśmy się jesienią. Gwałtowny wzrost cen żywności rozpoczął się od sierpnia. Również w tym miesiącu najbardziej wzrosły ceny paliw. Z żadnych dostępnych w pierwszym półroczu branżowych analiz i prognoz nie wynikała taka skala wzrostu cen na rynku żywności i paliw, jakiej później doświadczyliśmy. Rząd nie informował o swoich zamiarach w zakresie wzrostu protekcji celnej czy przyspieszenia wzrostu stawek akcyzy na paliwa. Poważniejszy spadek eksportu i wzrost deficytu w obrotach bieżących rozpoczął się od kwietnia. Pamiętać przy tym należy, że informacje o wszystkich tych wydarzeniach dostępne były kilka tygodni po ich faktycznym wystąpieniu. Przypomnieć też muszę, że w połowie lipca z mojej wypowiedzi, udzielonej "Rzeczpospolitej", można było wyczytać większe prawdopodobieństwo podwyższenia aniżeli obniżenia stóp procentowych do końca bieżącego roku. Zasugerowanie takiego scenariusza polityki pieniężnej było pewnym zaskoczeniem dla rynku, który wciąż liczył na kolejne obniżki stóp procentowych. W bieżącym roku niską przewidywalność polityki gospodarczej rządu widać więc było gołym okiem. Doświadczyli jej także uczestnicy rynku walutowego w związku ze spekulacjami funkcjonariuszy Ministerstwa Finansów w zakresie zarządzania przychodami z prywatyzacji. Moją wypowiedź stwierdzającą, że kontynuacja tego zjawiska kwestionowałaby zasadę forward looking Janusz Jankowiak (ekonomista z CASE) nazwał "zbijaniem termometru zamiast gorączki". Otóż, gdyby niska przewidywalność polityki gospodarczej rządu (ze względu na jego słabość polityczną w stosunku do nacisków różnych grup społecznych i zawodowych) okazała się trwałą cechą polskiej rzeczywistości, fakt ten musiałaby uwzględnić polityka pieniężna. Oczywiście, podważyłoby to wiarygodność jakiejkolwiek polityki pieniężnej, opartej na silnej kotwicy nominalnej, czyli i na bezpośrednim celu inflacyjnym. To jest właśnie diagnoza z użyciem termometru. Niezbędny etap przed "zbijaniem gorączki". Nie winić strażaków W tym kontekście stawianie Radzie zarzutu, że będąc odpowiedzialną za walkę z inflacją, stara się zrzucić winę na rząd i wydarzenia na rynku międzynarodowym, lub że takie wyjaśnienie wzrostu cen nie jest dla Rady żadnym usprawiedliwieniem, jest po prostu nierzetelne. Nie można winić straży pożarnej za lekkomyślność dziecka z zapałkami, jeśli oczywiście okaże się sprawna w gaszeniu pożaru i sprawnie prowadzi działania prewencyjne. Owszem, średnio- i długookresowe przyczyny inflacji mają charakter monetarny. Ale, nie można przecież - szczególnie w gospodarce przekształcającej się - ignorować krótkookresowego wpływu na inflację czynników pozapieniężnych. A niektóre komentarze zdają się właśnie to sugerować. Gdyby takie "podpowiedzi" znalazły uznanie w działaniach jakiegokolwiek banku centralnego - skutki dla gospodarki byłyby opłakane. Nigdzie na świecie nie stosuje się więc takich praktyk i nie należy postulować, by Polska była tutaj wyjątkiem. To członkowie RPP pierwsi zaczęli zwracać uwagę na brak przejrzystości polityki fiskalnej, na skutkowanie zadłużenia ZUS deficytem sektora publicznego, kas chorych, gotówkowych wypłat rekompensat, wydatków finansowanych subwencjami z Unii Europejskiej. To członkowie Rady alarmują, że nie da się na trwałe zmniejszyć inflacji bez budowy sprawnych i konkurencyjnych rynków paliw czy energii. To członkowie Rady zwracają uwagę na to, że podnoszenie opłacalności produkcji rolnej przez inflacyjne opodatkowanie konsumentów nie może być trwałym rozwiązaniem istniejących problemów. Można to zdawkowo nazwać szukaniem winnego. Jeśli tak, to osobiście oświadczam, że tego winnego będę starał się szukać i demaskować przez cały okres swojego uczestnictwa w Radzie. Autor jest członkiem Rady Polityki Pieniężnej.
Rada Polityki Pieniężnej w poczuciu odpowiedzialności przywiązuje wielkie znaczenie do przejrzystości swoich działań od początku istnienia. Dlatego chciałaby podjąć dyskusję z głosami krytycznymi, szczególnie w sytuacji niepowodzeń w ograniczaniu inflacji. Rada listopadową decyzję podejmowała w całkowitym spokoju. redukcja stóp w styczniu rzeczywiście była zbyt duża bądź w ogóle niepotrzebna. Problem polega jednak na tym, że o tym wiemy dopiero teraz. stawianie Radzie zarzutu, że będąc odpowiedzialną za walkę z inflacją, stara się zrzucić winę na rząd, jest po prostu nierzetelne.
BUDŻET 2000 Ile dają na kulturę samorządy wojewódzkie Sposób na przetrwanie RAFAŁ KLIMKIEWICZ Kilkanaście dni temu w Muzeum Zamkowym w Pszczynie otwarto dla publiczności zrekonstruowane apartamenty cesarskie Wilhelma I i Wilhelma II. Dyrektor Janusz Ziembiński liczy, że przysporzą one Pszczynie rozgłosu i pieniędzy. Rok temu, gdy startowała reforma samorządowa, brak pieniędzy na kulturę w budżetach nowych województw można było zrzucić na centralę. To ona wówczas faktycznie rozdzielała pieniądze i zapominała z reguły o teatrach, muzeach czy bibliotekach. Budżet 2000 jest już dziełem samorządowców. Czy to oznacza, że dzięki temu kultura będzie miała lepiej? Odpowiedzi na to pytanie reporterzy "Rzeczpospolitej" poszukiwali w ośmiu województwach. Wybraliśmy różne regiony, takie jak Małopolska i Wielkopolska, w których działają instytucje znane w całym kraju i takie jak Zachodniopomorskie czy Warmia i Mazury, gdzie kultura ma wymiar bardziej lokalny, co nie oznacza wszakże, iż z tego powodu winna klepać biedę. Rewolucji nie będzie Jedno od razu wydaje się pewne. Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W województwie zachodniopomorskim na przykład o ponad 10 procent, mimo że już w 1999 roku było ich stanowczo za mało. W operze i operetce zabrakło nawet na płace dla zespołu. W kwietniu zamrożono wszystkie podwyżki poborów, a 70 pracowników posłano na przymusowe dwumiesięczne urlopy. Jednocześnie zrezygnowano z części planów repertuarowych. W Teatrze Polskim w Szczecinie w 1999 roku dotacja wystarczyła jedynie na płace i regulacje wobec ZUS oraz Zakładu Energetycznego. Z kolei dyrektor Książnicy Pomorskiej, Stanisław Krzywicki uważa, że jeśli dotacja na rok przyszły nie wzrośnie o 30 procent (biblioteka otrzymała kilka miesięcy temu nowy gmach, którego pełne wyposażenie wymaga dodatkowych środków), nie będzie pieniędzy na zakup wydawnictw i czasopism naukowych oraz na konserwację zbiorów. W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. - Jesteśmy ostatnią instytucją w województwie, która obecnie wypłaca pracownikom zaległe pensje - mówi na przykład Danuta Krełowska, zastępca dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki i Książnicy Miejskiej w Toruniu. - To świadczy o naszej kondycji finansowej. Kłopotliwy prezent Nawet więc jeśli tu i ówdzie w roku 2000 wzrosną nakłady na kulturę, nie polepszy to w radykalny sposób jej kondycji. Generalnie w całym kraju dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. To także wyraz nie skrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Samorządowi województwa śląskiego od stycznia 1999 roku podlega 17 instytucji kultury i jedna filmowa. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym, najczęściej miejskim, władzom. Dotyczy to na przykład znanego w całym kraju Teatru Rozrywki w Chorzowie czy Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Oszczędności szuka się też dążąc od pół roku do połączenia Biblioteki Śląskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Konsekwencje ubiegłorocznych decyzji związanych z reformą ponosi też sejmik dolnośląski. Żadna z dolnośląskich instytucji, mimo że są wśród nich placówki o znaczeniu ponadregionalnym (np. wrocławskie Muzeum Narodowe), nie została wówczas podporządkowana Ministerstwu Kultury. Sejmikowi Dolnośląskiem przydzielono natomiast aż trzy filharmonie (we Wrocławiu, Wałbrzychu i Jeleniej Górze), co jest fenomenem w skali krajowej. Z filharmonią w Jeleniej Górze sejmik przejął budowę nowej sali koncertowej, na której ukończenie nie ma pieniędzy. - Sejmikowi przypisano także wałbrzyski Teatr Dramatyczny, a teatry w Jeleniej Górze i Legnicy przekazano zaś samorządom grodzkim, które teraz oczekują równego traktowania ośrodków subregionalnych i domagają się od nas dotacji - mówi Grzegorz Roman, członek zarządu sejmiku dolnośląskiego. Trochę optymizmu Czy w tej sytuacji można więc znaleźć jakieś pozytywy? Okazuje się jednak, że tak. - Przejście pod samorząd wojewódzki poprawiło naszą sytuację finansową, choć ciągle jest to kropla w morzu potrzeb - powiedział "Rz" Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy. - W projekcie budżetu na 2000 rok samorząd zaproponował na działalność bieżącą Opery Nova dotację w wysokości 6 mln 512 tys. zł, zaś na dalszą budowę gmachu 7 mln zł. - Objąłem teatr w trudnej sytuacji finansowej - mówi Krzysztof Orzechowski, nowy dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. - Na początku 1999 roku miał on nie doszacowaną dotację w wysokości 3360 tys. zł, a ponadto kryzys artystyczny spowodował mniejsze wpływy własne. Ale władze wojewódzkie dołożyły trochę pieniędzy. W roku 2000 mamy dostać 4,4 mln zł. Ta kwota pozwoli już na realistyczne planowanie. Instytucje małopolskie są jednak w dość szczęśliwej sytuacji. W projekcie całego budżetu województwa małopolskiego na rok 2000 zaplanowano większe kwoty: prawie 39 mln zł. Np. Teatr im. Słowackiego ma dostać 4,4 mln zł, opera i operetka 7,3 mln zł, Filharmonia Krakowska 5,5 mln zł, Muzeum Archeologiczne 2,2 mln zł, Muzeum Etnograficzne 1,8 mln zł, Wojewódzka Biblioteka Publiczna 3,2 mln zł, Wojewódzki Ośrodek Kultury w Krakowie 1,7 mln zł, a w Nowym Sączu 1 mln zł. Z kolei dyrektor Filharmonii Bałtyckiej Roman Perucki twierdzi, że choć będzie miał o 20 proc. mniej pieniędzy, to jednak najważniejsze jest to, że po raz pierwszy budżet znany jest tak wcześnie: - Wiadomo przynajmniej, na co nas stać. Do tej pory otrzymywaliśmy zaliczkę i zapowiedź, że cały budżet będzie znany gdzieś w połowie roku. I wtedy okazywało się, że zaliczka była praktycznie wszystkim, na co mogła liczyć filharmonia. A poza tym trzeba wierzyć, że znajdzie się sponsorów. W 1999 roku udało się wygospodarować ponad 60 proc. tego typu środków w stosunku do otrzymanej dotacji. Próba innego podziału Wiele samorządów próbuje też w inny sposób dzielić skromne środki. Zmieni się więc na przykład struktura finansowania kultury z budżetu pomorskiego samorządu wojewódzkiego. Kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. - Dyrektorzy będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będą musieli bardziej stać się menedżerami niż administratorami - zapowiada Mira Mossakowska, rzeczniczka Pomorskiego Urzędu Marszałkowskiego. Dyrektorzy niektórych placówek kulturalnych stwierdzają (ale tylko nieoficjalnie), że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest nawet dobrym rozwiązaniem. Inaczej związki zawodowe wyciągnęłyby na płace wszystko do zera. W województwie śląskim na wtorkowej sesji budżetowej radni do planowanych 27 milionów złotych dodali w ostatniej chwili 800 tysięcy z przeznaczeniem na remont Opery Śląskiej, której budynek znajduje się w bardzo złym stanie. W Wielkopolsce, gdzie potrzeby kultury w roku 2000 oszacowano na 62,77 mln zł, a samorząd przeznaczył ostatecznie ponad 47,86 mln zł (tyle samo, co na drogi i dwa razy więcej niż na ochronę zdrowia), ponad 7,7 proc. tej kwoty przeznaczonej zostanie na wydatki inwestycyjne. Najwięcej, bo 3,5 mln zł otrzyma z tej puli poznański Teatr Nowy, mieszczący się w zabytkowym, wymagającym remontu obiekcie. Teatr poddawany jest przebudowie i modernizacji od kilku lat, w roku 2000 planowane są m.in. rozbudowa i nadbudowa nowej sceny, pod którą powstanie zaplecze techniczne placówki, a która mieścić będzie widownię na 145 osób. W sumie w wydatkach na wielkopolską kulturę największą pozycję stanowi pięć teatrów i opera (52 proc.) oraz osiem muzeów (20 proc.). Bardzo niewiele, bo zaledwie 324,5 tys. zł (0,7 proc.) zarząd chce przeznaczyć na ochronę zabytków. Na działalność bieżącą placówki otrzymają praktycznie tyle samo, co w tym roku plus planowany wskaźnik inflacji; w większości planuje się bardzo niewielkie podwyżki płac. Ryzykowny eksperyment Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne (ogółem 16) otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa celowa w wysokości 6,3 mln zł zostanie rozdzielona przez zarząd województwa na wyłonione w drodze konkursu najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne. - 80 procent ubiegłorocznej dotacji nie pozwoli na normalne funkcjonowanie opery, ponieważ w 1999 roku aż 82,5 proc. budżetu pochłaniały koszty osobowe - komentuje to rozwiązanie Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej. Jej zdaniem, jeśli opera nie otrzyma więcej pieniędzy, to jej działalność ograniczy się do czterech spektakli miesięcznie, konieczne będzie zrezygnowanie z premier i redukcja zatrudnienia o 20 procent. Teatr Polski podjął z kolei decyzję o rezygnacji ze Sceny na Świebodzkim, którą jednak wspólnie chcą uratować władze wojewódzkie i miejskie. W budżecie sejmiku zwiększone zostały jedynie dotacje na ochronę zabytków (z 1,1 mln zł do 1,7 mln zł) oraz stowarzyszenia muzyczne i kulturalne (z 433 tys. zł do 503 tys. zł). Kłopoty dodatkowe Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria na przykład w teatrach o około 30 procent. W niepewności żyją też organizatorzy rozmaitych imprez i wydarzeń kulturalnych, bo pieniądze na ten cel traktowane są w bardzo różny sposób. W województwie warmińsko-mazurskim środki przeznaczone na ten cel będą o połowę mniejsze niż w 1999 roku. Można oczywiście po raz kolejny przypominać, że kultura jest niedofinansowana, biedna i zaniedbana, a przejście wielu instytucji pod opiekę samorządów nie poprawiło ich losu. Można też apelować do tych, którzy układają budżet, by nie zapominali o artystach i twórcach, bo od poziomu naszej kultury zależy pomyślność i państwa, i społeczeństwa. Czy jednak takie apele odniosą skutek? Może więc zamiast podsumowania warto przytoczyć słowa dyrektora Romana Peruckiego z Filharmonii Bałtyckiej: - Cóż, na całym świecie kultura jest niedoinwestowana. Tylko nieliczne zespoły orkiestrowe oraz filharmonie same się finansują i zarabiają. W Polsce władza ma problemy z rolnikami, górnikami, służbą zdrowia, ZUS... Gdyby jeszcze orkiestra wyszła na ulicę z trąbami, ludzie powiedzieliby: może nareszcie wzięlibyście się do roboty, zamiast protestować. Opracował Jacek Marczyński WSPÓŁPRACA: D.L.-C., A.O., G.R., I.T., P.AD., R.B., EKI, J.SAD.
Rok temu brak pieniędzy na kulturę można było zrzucić na centralę. Budżet 2000 jest dziełem samorządowców. Rewolucji nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. w wyniku reformy przypisano im zbyt wiele instytucji kulturalnych. przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria o około 30 procent.
Polska-Austria Przedsiębiorcom przydaliby się pracownicy z krajów kandydujących do Unii. Związkowcy jednak ich nie chcą Najważniejszy jest spokój społeczny HALINA BIŃCZAK Austriacy coraz częściej uważają, że Polak to taki sam obcokrajowiec jak Hiszpan, Portugalczyk czy Grek. Zmiany nie zaszły jednak aż tak daleko, żeby godzić się na swobodę podejmowania pracy w Austrii przez obywateli Polski, Czech, Węgier czy Słowacji. Właśnie Niemcy i Austria przeciwstawiają się - jak dotąd, niezwykle skutecznie - objęciu tych krajów zasadą swobody przepływu osób jednocześnie z ich wejściem do Unii Europejskiej i domagają się długich okresów przejściowych. Rząd Austrii uzasadnia swoje stanowisko przede wszystkim sprzeciwem związków zawodowych. Argumenty czysto ekonomiczne przemawiają bowiem za umożliwieniem napływu pracowników - takiego zdania są przedstawiciele wielu austriackich firm. Według nich, włączenie krajów Europy Środkowej i Wschodniej do UE będzie dla gospodarki Austrii zdecydowanie korzystne. Tak uważa również Jan Stankovsky z WIFO - austriackiego instytutu badań ekonomicznych. Otwarcie na wschód będzie, według niego, korzystne dla austriackiej gospodarki choćby z tego powodu, że łatwiejsze staną się: handel (wolne granice) oraz inwestycje w Europie Środkowej i Wschodniej. Dodatnio wpłynie to również na poziom wzrostu gospodarczego w całej Europie: według wyliczeń WIFO, zarobi ona na tym 0,8 pkt. procentowego wzrostu PKB rocznie. Dla "nowych" krajów UE członkostwo oznaczałoby, zdaniem Stankovsky'ego, "zarobek" 1 pkt. proc. wzrostu gospodarczego rocznie przez 8-10 lat. - Dla Raiffeisen Zentralbank integracja Europy Środkowej z Zachodnią zaczęła się zaraz po rozpoczęciu zmian gospodarczych w tych krajach - uważa Herbert Stepic, wiceprezes zarządu. RZB ma spółki córki w jedenastu krajach regionu i formalne włączenie tych państw do Unii będzie oznaczać głównie uproszczenie działalności i ułatwienia w handlu międzynarodowym, który bank w dużym stopniu finansuje. Polska dla RZB stanowi jeden z sześciu kluczowych rynków (takich, na których chcą znaleźć się w pierwszej piątce banków) i dlatego austriacki bank jest zainteresowany jej szybkim wejściem do UE. Jego zdaniem, z ekonomicznego punktu widzenia banku, żadne okresy przejściowe nie są Austrii potrzebne. Ta opinia nie jest odosobniona. Opancerzona nisza rynkowa Franz Achleitner Fahrzeugbau und Reifenzentrum - to rodzinne przedsiębiorstwo z Tyrolu: poszczególnymi częściami zarządzają ojciec i dorośli synowie bliźniacy, a finansami zajmuje się matka. Firma jest niewielka (200 zatrudnionych, 50 mln euro sprzedaży rocznie, z czego 60 proc. na eksport), ale potrafiła znaleźć sobie intratną niszę rynkową. Wytwarza głównie pojazdy wyspecjalizowane - bankowe furgony do przewozu pieniędzy, pojazdy dla policji, wojska itp. Wśród odbiorców są Bundesbank, Europejski Bank Centralny, a także - NBP. - Przy Unii nie można spać spokojnie - mówi Franz Achleitner, szef przedsiębiorstwa, pytany o skutki, jakie dla jego firmy miało wejście Austrii do UE. Nasiliła się konkurencja i trzeba się było do tego dostosować. W jego firmie zaczęto od wymiany centralki telefonicznej na szybszą i rezygnacji z wytwarzania standardowych pojazdów na rzecz krótkich, unikatowych serii. Zdaniem Achleitnera-seniora, żaden rozsądny unijny przedsiębiorca nie może zadowalać się tym, co ma. Musi ciągle szukać czegoś nowego. - Firmie średniej wielkości łatwiej jest zmieniać profil produkcji niż gigantowi nastawionemu na długie serie - uważają zarówno ojciec, jak i syn (też Franz). Pożytki z Unii to, ich zdaniem, większa łatwość w nawiązywaniu kontaktów i współpracy, euro, które eliminuje ryzyko kursowe w handlu z pozostałymi krajami "piętnastki", i brak kontroli na granicach. Między innymi te właśnie kontrole powodują, że Achleitnerom odpowiadałoby jak najszybsze przyłączenie Polski do UE. Mają filię w Poznaniu (dwadzieścia osób, głównie serwisowców) i przy transporcie części ciągle stykają się z biurokratycznymi kłopotami na granicach. Pracowników filii szkolą w głównym zakładzie w Wurgl - ale tylko po trzech, bo na zatrudnienie większej liczby nie mogą dostać zezwolenia. Dla Achleitnerów swoboda napływu pracowników z krajów kandydackich nie stanowiłaby żadnego problemu i wszelkie okresy przejściowe uważają za niepotrzebne. - Jest za mało wykwalifikowanych pracowników, a produkcja rośnie - mówi Achleitner-senior. Uważa, że wielu przedsiębiorców ma ten sam kłopot. Nie tworzą oni jednak lobby na rzecz otwarcia rynku, bo na ogół, zwłaszcza ci z zachodniej części Austrii, nie stykali się z polskimi, węgierskimi czy czeskimi pracownikami i niewiele wiedzą o ich przygotowaniu zawodowym. Dobrzy nie tylko kolejarze Kwalifikacje polskich pracowników - zwłaszcza inżynierów budowy maszyn i kolejnictwa - bardzo dobrze ocenia natomiast Konrad Buder z Plasser & Theurer. Firma wytwarza urządzenia do układania i konserwacji torów kolejowych, sprzedawane do ponad 100 krajów. Zatrudnia na świecie ponad 3000 osób (przy sprzedaży wartości około 350 mln USD) i ma 80 proc. udziału w globalnym rynku tych urządzeń. Z Polską, a konkretnie z PKP, handluje od lat 60. Zdaniem Budera, rozwój handlu był następstwem m.in. wysokich kwalifikacji polskich inżynierów kolejnictwa. Wcześnie zrozumieli, że jeśli tory są tak intensywnie eksploatowane jak w Polsce do lat 90., to koniecznie trzeba je konserwować. Według Budera, PKP dotychczas czynią to skutecznie i polskie szyny są w znacznie lepszym stanie niż np. czeskie. Z racji długoletnich związków handlowych z Polską Konrad Buder również uważa, że wejście naszego kraju do UE powinno nastąpić jak najwcześniej. Ale zapytany, czy gotów byłby zatrudniać polskich pracowników w Linzu (tam jest główny zakład firmy) odpowiada, że to będzie możliwe dopiero za kilka lat, gdy starsi pracownicy zaczną odchodzić na emeryturę, a nowych nie będzie skąd wziąć. Bardziej prawdopodobne jest, jego zdaniem, przenoszenie w przyszłości serwisu i części produkcji na wschód, gdzie taniej, głównie do Polski. Już teraz firma ma u nas niewielką, ale bardzo dochodową filię serwisową. Od zaraz zatrudniłby Polaków, Słowaków, Czechów czy Węgrów Fritz Ebner z produkującej materiały budowlane firmy Leier (ma zakłady nie tylko w Austrii, ale też na Węgrzech i w Polsce, w Malborku). Jego zdaniem, Austriacy po prostu nie chcą już wykonywać niektórych prac - na przykład układać kostki brukowej - a pracowników brakuje także m.in. w gastronomii i hotelarstwie. Nielegalni już są Polacy, którzy od lat legalnie mieszkają w Wiedniu, mówią, że polskich pracowników już teraz jest dużo, tyle że pracują na czarno. Mężczyźni - głównie na budowach, kobiety - jako pomoce domowe i opiekunki osób chorych czy niepełnosprawnych. Na ulicach się ich nie zauważa, bo na wszelki wypadek wolą publicznie po polsku nie rozmawiać. Z prywatnych szacunków wiedeńskich Polaków wynika, że tych pracujących na czarno (głównie w stolicy) może być dobrze ponad sto tysięcy. Zdaniem Jana Stankovsky'ego z WIF0, ta liczba jest z pewnością zawyżona, bo tylu nielegalnych pracowników nie dałoby się ukryć. Za prawdopodobną uznaje ją natomiast Karl-Heinz Nachtnebel z austriackiej federacji związków zawodowych - zdecydowanie przeciwnej szybkiemu otwarciu granic przed pracownikami z krajów kandydackich. Związki bronią swego Na ten właśnie sprzeciw powołują się austriaccy politycy, m.in. minister spraw zagranicznych Benita Ferrero-Waldner. Austria natychmiast przyłączyła się do niemieckiego żądania, by okres przejściowy w dziedzinie swobody przepływu osób wynosił siedem lat - według polityków i tak nie usatysfakcjonowało to związków zawodowych, które domagały się, by otworzyć granice przed krajami kandydackimi dopiero wówczas, gdy dochód na osobę sięgnie tam 80 proc. austriackiej średniej (w 1998 r. wynosiła ona, licząc według parytetu siły nabywczej, 24 tys. dolarów). Karl-Heizn Nachtnebel mówi, że choć nie bardzo wiadomo, skąd się wzięło akurat tych 80 proc., to dla niego jest jasne, że napływ pracowników z uboższych krajów może spowodować zarówno kłopoty z zatrudnieniem, jak i spadek przeciętnej płacy - jeśli nie wszędzie, to w niektórych regionach, zwłaszcza przygranicznych. Według związkowych wyliczeń, otwarcie granic spowodowałoby napływ do Austrii około 150 tys. pracowników (na ok. 3,1 mln obecnie zatrudnionych). Zdaniem Nachtnebla, dla rynku pracy kłopotliwa byłaby imigracja nawet o połowę mniejsza. - Nie chcemy, by spadł poziom płac i żeby zwiększyła się stopa bezrobocia - mówi. I dodaje, że przecież prawie półtora miliona związkowców płaci składki właśnie po to, żeby ktoś taki jak on zabiegał o ich interesy. Przede wszystkim porozumienie Związkowcom sprzyja także praktykowana w Austrii od lat zasada porozumienia społecznego - długotrwałych i wyczerpujących negocjacji między pracodawcami, pracownikami i rządem. W ten sposób ustala się m.in. skalę corocznych obowiązkowych podwyżek płac, a także wiele drobniejszych, ale istotnych kwestii. Przedstawiciele Wirtschaftskammer Österreich (WIFI) - izby gospodarczej, do której muszą należeć wszyscy przedsiębiorcy -stwierdzają, że wprawdzie pozycja związkowców jest silna i pracodawcy często muszą w tych negocjacjach ustępować, ale per saldo ten sposób postępowania jest dla nich opłacalny, bo mają zapewniony spokój społeczny. Chociaż, jak mówi między innymi Georg Schramel, zastępca dyrektora generalnego WIFI, z czysto ekonomicznego punktu widzenia swobodny przepływ osób byłby korzystniejszy niż utrzymywanie ograniczeń wobec krajów kandydackich, to zasada porozumienia społecznego ma w tym przypadku priorytet. Już za parę lat Stankovsky podkreśla z kolei, że gdy Austria wchodziła do Unii, najważniejsze były dla niej kwestie rolnictwa i tranzytu. Teraz są to miejsca pracy. Wprawdzie stopa bezrobocia jest tu niska (według metodologii UE - 3,7 proc., według dawnej, miejscowej - 5,1 proc.), ale gorzej jest pod tym względem akurat w regionach graniczących z krajami kandydackimi. Tam właśnie silne są obawy przed konkurencją ze strony cudzoziemców przyjeżdżających do pracy codziennie (np. ze Słowacji) czy na tydzień-dwa (z Polski). Poza tym, zdaniem Stankovsky'ego, nie można negować faktu, że już 40 proc. różnicy w dochodach zachęca do przenosin za pracą do innego kraju. A relacja dochodów między Polską a Austrią wynosi prawie jeden do trzech (dane za 1998 rok, według parytetu siły nabywczej). Na razie zatem obecność Polaków w Austrii doceniają przede wszystkim właściciele pensjonatów i hoteli w miejscowościach narciarskich. - Co roku jest ich więcej, to już licząca się grupa klientów - mówi Hans Reichel z Innsbruck-Information, instytucji turystycznej obsługującej stolicę Tyrolu i okoliczne wioski. Jan Stankovsky pociesza jednak, że gdy austriacki system ubezpieczeń społecznych zacznie mieć kłopoty ze względu na starzenie się ludności, cudzoziemcy - a więc i Polacy - staną się bardzo potrzebni. Ma to nastąpić w latach 2010-2012. Wtedy, gdy skończyłyby się postulowane przez Niemcy i Austrię okresy przejściowe. -
Austriacy coraz częściej uważają, że Polak to taki sam obcokrajowiec jak Hiszpan, Portugalczyk czy Grek. Zmiany nie zaszły jednak aż tak daleko, żeby godzić się na swobodę podejmowania pracy w Austrii przez obywateli Polski, Czech, Węgier czy Słowacji.Właśnie Niemcy i Austria przeciwstawiają się - jak dotąd, niezwykle skutecznie - objęciu tych krajów zasadą swobody przepływu osób jednocześnie z ich wejściem do Unii Europejskiej i domagają się długich okresów przejściowych.Rząd Austrii uzasadnia swoje stanowisko przede wszystkim sprzeciwem związków zawodowych.
ROZMOWA Andrzej Chyra, aktor po filmowym "Długu", przed teatralnymi "Barbarzyńcami" Jest w naszych czasach napięcie BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Zaczyna pan próby do "Barbarzyńców" Gorkiego w reżyserii Agnieszki Glińskiej w warszawskim Teatrze Współczesnym. To efekt braku propozycji filmowych czy chęć odpoczynku od filmowego planu? ANDRZEJ CHYRA: Na razie nie zagrałem tyle, żebym miał od czego odpoczywać. Teatr zawsze traktowałem jako miejsce najpełniej realizujące aktora. Myślę, że kiedy dostaje się interesującą propozycję teatralną, przyjęcie takiej roli jest wręcz zawodowym obowiązkiem. Co do propozycji filmowych, to otrzymałem ich kilka. Czy na którąś już się pan zdecydował? Nie, jeszcze nie. Nie przeczytałem do tej pory scenariusza, który powaliłby mnie na kolana. Zresztą wcale na to nie liczyłem. Taka szansa, jak zagranie Gerarda w "Długu", trafia się aktorowi raz, może kilka razy w życiu. Czy to wina polskich scenarzystów? Nie tylko, ale z pewnością spoczywa na nich duży ciężar odpowiedzialności za nie najlepszy stan polskiego kina. Mam wrażenie, że autorzy scenariuszy są czymś skrępowani. Może chodzi tu o oczekiwania producentów, a może sami wpadli w jakąś pułapkę niemocy. Tworzą historie, które obfitują w przeróżne niesamowite wydarzenia, zamiast sięgać choćby do własnego życia. Za mało jest w polskim kinie historii, które opowiadałyby o prawdziwych emocjach i uczuciach. Uczucia są, ale dotyczą pieniędzy, władzy i podobnych problemów. Jest przecież w życiu tyle innych, istotnych spraw, które mogłyby stać się tematem filmowej opowieści. Ludzie kochają się i nienawidzą nie tylko z powodu pieniędzy. Większość polskich filmów powstaje na podstawie scenariusza pisanego przez reżysera... To świadczy o tym, że nie ma w Polsce rynku, który stwarzałby nowych autorów. Skoro nie jest najlepiej, komu należałoby oddać polskie kino? Wiadomo, że nikt nikomu niczego nie odda. Problem polega na tym, że młodzi ludzie, chcąc robić filmy, muszą mieć jakieś atuty w ręku. Niech takim atutem będzie na początek ciekawa historia do opowiedzenia. Pojawiają się pewne okazje do prezentacji własnego talentu. Duże możliwości daje na przykład kamera cyfrowa. W sytuacji, gdy mało jest pieniędzy na filmy, gdy mało kto chce te pieniądze dawać, trzeba się umieć do tego dostosować. Jedną z metod, zwłaszcza dla debiutantów, może być znalezienie grupy kolegów, którzy chcą się bawić w kino. Takich ludzi jest sporo i myślę, że wielu młodych aktorów czy operatorów nie wzięłoby honorarium za udział w ambitnym i świeżym przedsięwzięciu. Zdarzyło się panu odrzucić jakąś propozycję przed zagraniem w "Długu"? Dostawałem ich tak mało, że nie było czego odrzucać. A castingi? Chodziłem, choć czasem trochę z przymusu. Głupio jest nie pójść, będąc zaproszonym. Jednak, jeśli w trakcie czytania scenki czułem, że coś jest nie tak, nie wkładałem chyba wystarczająco dużo serca w jej zagranie. Czy teraz, po gdyńskiej nagrodzie, czuje pan, że mógłby już sobie pozwolić na rolę w mniej ambitnym przedsięwzięciu np. telenoweli? Widzowie pomyśleliby przecież: "no tak, Chyra się wygłupia"... Być może, ale z drugiej strony nie chcę stwarzać takiej sytuacji. To pułapka, w którą wpada wielu znanych aktorów. Wydaje im się, że mogą sobie pozwolić na żarty z samego siebie albo stać ich już na odcinanie kuponów. Wśród propozycji, które ostatnio otrzymałem, było kilka interesujących ról serialowych. Musiałem porozmawiać sam ze sobą i zdecydować, czy mam teraz brać wszystko, co mi życie podrzuca, czy też zaryzykować i brać rzeczy, które usatysfakcjonują mnie artystycznie. Wybrałem to drugie, stąd też m.in. próby w teatrze. Co potem? Mam pewne plany na drugą połowę roku. Na razie nie zdradzę konkretów, chodzi o film i dużą rolę. Podobną do tej w "Długu"? Nie chciałbym konkurować sam ze sobą. Byłoby niedobrze, gdyby widzowie czy krytycy zastanawiali się tylko nad tym, czy jestem lepszy, czy gorszy niż w nagrodzonej roli. Jeżeli pojawia się szansa grania innych typów psychologicznych, chcę z niej skorzystać. Wolę wzbogacać swój wizerunek. Studiował pan reżyserię teatralną. Zrobiłby pan ze sobą film? To zależy od scenariusza, ale nie tylko. Z aktorstwem jest tak: kiedy grasz, to znaczy, że dałeś się wynająć. Mówisz sobie: dobrze, spróbuję stworzyć taką a taką postać, zagrać takiego a takiego człowieka. Z reżyserią jest zupełnie inaczej, trzeba mieć nieodpartą potrzebę opowiedzenia jakiejś historii. W tej chwili nie czuję takiego imperatywu, ale pewnie kiedyś to wróci. Na razie mam co robić jako aktor i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Dzięki nagrodzie mogę spokojnie zabrać się do robienia rzeczy, o których myślałem w czasie studiów i potem. Ona otworzyła mi drzwi do wielu ważnych ludzi, sprawiła, że poznało mnie chyba całe środowisko filmowe w Polsce. Stałem się aktorem, który ma już jakieś osiągnięcie. Teraz w moim życiu jest czas na normalne uprawianie tego zawodu. Sukces nie psuje? Czy nie jest tak, że kiedy przebiera pan w scenariuszach i zastanawia się nad proponowaną rolą, to myśli pan sobie: "Nie, tej nie wezmę, bo za nią nie dostanę nagrody, bo jest zbyt mało efektowna"? Efektowność nie jest dla mnie ważna. Liczy się złożoność postaci i prawda. Myślenie w kategoriach nagród jest mi obce. Miał pan wiele koncepcji na zagranie Gerarda? Nie, ta rola ewoluowała tylko trochę. Byliśmy wszyscy w tej szczęśliwej sytuacji, że mieliśmy czas na aktorskie próby. Jestem aktorem, który lubi dużo wiedzieć. Ważna jest dla mnie konstrukcja psychiczna człowieka, którego mam grać. Zrozumienie, czym jest moja rola dla filmu czy spektaklu, jakie są jej zadania, jakie miejsce w całości - to dla mnie sprawy kluczowe. Kiedy już się gra, trzeba oczywiście odrzucić wszystkie te przemyślenia i po prostu odnaleźć w sobie tego drugiego człowieka. Czy Gerard jest uosobieniem tego, czego się pan boi? Tak. Od początku czułem, że ta rola wymaga bardziej ukrycia się niż eksponowania. To trochę antyaktorskie myślenie, ale w tej sytuacji wydawało mi się to najodpowiedniejsze. Musiałem wymyślić kogoś, kogo sam bym się przestraszył i komu bym ze strachu uległ. Z czego wynika, pana zdaniem, rosnąca fala przemocy w Polsce? Czy kino ma na to jakiś wpływ? Przede wszystkim jest w naszych czasach jakieś napięcie. Każdy walczy o swoje, Polacy chcą możliwie jak najszybciej zdobyć jak najwięcej. Przez to częściej zaczynają wykraczać poza przyjęte wcześniej normy. Co gorsza, coraz częściej nie widzą w tym nic złego. A kino? Z pewnością upowszechnia pewne sposoby zdobywania swojej przestrzeni i znieczula na brutalność, ale na pewno to nie ono jest jednym z ważniejszych czynników powodujących wzrost przestępczości. Krzysztof Feusette
Nie przeczytałem do tej pory scenariusza, który powaliłby mnie na kolana. Zresztą wcale na to nie liczyłem. Taka szansa, jak zagranie Gerarda w "Długu", trafia się aktorowi raz, może kilka razy w życiu. Za mało jest w polskim kinie historii, które opowiadałyby o prawdziwych emocjach i uczuciach. Z aktorstwem jest tak: kiedy grasz, to znaczy, że dałeś się wynająć. Z reżyserią jest zupełnie inaczej, trzeba mieć nieodpartą potrzebę opowiedzenia jakiejś historii. W tej chwili nie czuję takiego imperatywu, ale pewnie kiedyś to wróci. Na razie mam co robić jako aktor i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy.
ROZMOWA NA GORĄCO Jean Philippe Courtois, wiceprezes Microsoft Corporation Duża firma w trudnych czasach Rz: Jak zmiana nastrojów w gospodarce światowej odbiła się na Microsofcie? JEAN PHILIPPE COURTOIS: Recesja na razie jest w Stanach Zjednoczonych oraz w Niemczech. W innych krajach świata gospodarka może nie kwitnie, ale też nie odczuwa poważnych kłopotów. W Europie, według najnowszych danych, w tym roku wydatki na IT mają wzrosnąć o 11 procent. W przyszłym roku tempo wzrostu ma spaść, ale nadal będzie rosło, nawet w Stanach Zjednoczonych o około 8 procent. Jak na kraj, o którym się mówi, że jest w recesji, to niezła prognoza. Dzieje się tak, bo coraz więcej przedsiębiorstw zdaje sobie sprawę, że wykorzystując nowoczesne technologie potrafi sprzedać więcej, szybciej dociera do klienta i spadają koszty tego dotarcia. Ale z drugiej strony widać, że przemysł IT oszczędza. Chyba już wszystkie wielkie firmy z branży ograniczyły zatrudnienie? Nie tylko nasze. Dotyczy to również firm telekomunikacyjnych. Podobnie jest z biurami podróży, liniami lotniczymi, ubezpieczeniami. Rzeczywiście jest trudniej. Czy przewidując nadejście cięższych czasów Microsoft zmienił politykę cenową? Do trudniejszych warunków na rynku przygotowywaliśmy się wcześniej. Pół roku temu zmieniliśmy politykę licencyjną wobec naszych największych klientów. Daliśmy im możliwość "prenumeraty" nowych produktów. Druga oferta, to wprowadzanie niezbędnych zmian w tych wszystkich produktach, które sprzedaliśmy wcześniej. Nadal trudno mi zrozumieć tak duży wzrost w tym sektorze, podczas gdy inne tracą aż tyle. Czy zmieniło się coś w sposobie poszukiwania nowych klientów, którzy nie wiedzieli, że istnieją odpowiednie produkty właśnie dla nich? Wśród naszych zagranicznych klientów jest ok. 10 tysięcy największych firm w Europie, na Bliskim Wschodzie oraz w Azji. To 50 procent naszych obrotów. Kolejne 40 procent to małe i średnie firmy. Mamy wśród nich 20 milionów klientów. Pozostałe 10 procent to odbiorcy bezpośredni, pojedynczy. Taki podział klientów jest także efektem naszych poszukiwań dotarcia do nowych możliwości. Zauważyliśmy w porę, że gwałtownie wzrasta zainteresowanie IT właśnie ze strony małych firm. A po wynikach wszystkich widać, że większe wykorzystanie Internetu pomaga w uzyskaniu większej konkurencyjności. Dla agencji podróży koszty transakcji związanej ze sprzedażą biletu lotniczego wcześniej wynosiły ok. 70 dolarów. Teraz ten koszt spadł do 7 dolarów. Podobna sytuacja jest w wydawnictwach prasowych. Jeśli chce się ogłoszeniem prasowym w "The New York Times" dotrzeć do ponad miliona czytelników, trzeba wydać 150 tysięcy dolarów. Jeśli takie samo ogłoszenie zamieści się w Internecie, wyda się jedną dziesiątą tej sumy i dotrze się do 15 mln czytelników. To, co obecnie obserwujemy na świecie, to wielki odwrót od ogłoszeń drobnych publikowanych w gazetach, właśnie na rzecz publikowania ich w sieci. Zmieniły się również sposoby robienia zakupów przez firmy. To także pozwala wprowadzić wielkie oszczędności, w efekcie obniżyć koszty i ceny. To wyjaśnia skąd bierze się motywacja zwiększania wydatków na IT. Czy w tym wzroście popytu na usługi i produkty IT zagrożeniem nie jest piractwo? Zaskakujące, ale piractwo uległo ograniczeniu. W Europie 44 procent rynku to produkty i usługi pirackie. Jeśli chodzi o Polskę, jest to 55 procent. I udział ten szybko spada ze względu na podjętą walkę z piractwem komputerowym. Zdarza się naturalnie, że jakieś małe firmy kupują program i potem kilka razy go kopiują, ale coraz więcej ludzi rozumie, że jest to zwykła kradzież. Co robi Microsoft, by zabezpieczyć się przed nielegalnym kopiowaniem i sprzedawaniem swoich produktów? Część strategii to uproszczenie polityki licencyjnej. Wiele także można zrobić, jeśli chodzi o technologię. Wprowadzamy coraz doskonalsze programy, które uniemożliwiają nielegalne kopiowanie, ponieważ nie będą funkcjonowały w wersji, która nie jest oryginalna. Przyjechał pan do Polski z prezentacją najnowszego programu Microsoftu Windows XP. Czy nie sądzi pan, że to zbędny wysiłek w przypadku kraju, który przeżywa kłopoty gospodarcze? Rozumiem, że polskie PKB przestało rosnąć w tempie 5-6 procent rocznie i spadło do nieco ponad 1 procentu wzrostu. To przecież nie recesja. Polska wydaje na inwestycje w IT 1,7-1,8 proc. PKB, podczas gdy średnia europejska wynosi 3,5-3,6 procentu. Kiedy więc bierzemy pod uwagę polskie ambicje szybkiego wejścia do Unii Europejskiej jest dla nas zrozumiałe, że nie może to nastąpić bez posiadania odpowiedniej infrastruktury technologicznej. I tak postępuje większość kandydatów do UE. Czesi mieli 5-6 lat temu taki sam poziom wydatków, jak obecnie Polska, dzisiaj osiągnęli już średni poziom europejski. I nie jest to sztuka dla sztuki. Dzięki sprawnemu systemowi łączności, w tym Internetowi, zyskują przede wszystkim małe i średnie firmy, które łatwiej mogą się ze sobą komunikować. W efekcie powstaje samonapędzający się proces: więcej możliwości, większa produkcja, większe zatrudnienie. Zresztą i władze niektórych krajów europejskich starają się zrobić coś, aby ułatwić działalność firmom. I nie chodzi tylko o zmiany przepisów na prostsze, ale na przykład poprawiają komunikację pomiędzy poszczególnymi resortami i decyzje wydawane są szybciej. Szybciej następuje obieg dokumentów, mniej jest biurokracji. To również wpływ przedsiębiorstw na administrację, które wiedzą, że przyspieszenie obiegu informacji jest w ich interesie. Jak pan widzi możliwości rozwoju biznesu w Polsce? Z waszym krajem wiążemy duże nadzieje. Z drugiej strony, dla Polski korzystne jest to, że - decydując się na pewne rozwiązania później niż kraje rozwinięte przemysłowo - korzysta z nowocześniejszych rozwiązań niż podobne firmy w Europie Zachodniej, a zwłaszcza na południu kontynentu. Kilka miesięcy temu rozmawiałam z jednym z dyrektorów francuskiego ministerstwa zatrudnienia i solidarności. Poprosiłam też mojego rozmówcę o zeskanowanie i przysłanie mi elektronicznie zdjęcia. Powiedział, że nie ma takiej możliwości, bo komputery są stare, a skanerów nie mają. Czy we Francji ten resort jest waszym klientem? Tak, to nasz klient i wiemy, że mamy tam jeszcze wiele do zrobienia. Otoczenie, w którym działa pana firma jest niesłychanie konkurencyjne, zmienia się także bardzo szybko. Jak zmienia się sam Microsoft? Mam za sobą 18 lat pracy w Microsofcie. Wtedy pracowało w firmie 250 osób. Zawsze poruszały mnie w tej firmie stałe kontakty z klientami, wieloletnia współpraca i trwałe zobowiązania. Działamy jednocześnie w konkurencyjnym, ale też ryzykownym otoczeniu. Rzeczywiście kilka razy zaryzykowaliśmy i byliśmy w tym bardzo konsekwentni. Pierwszym takim projektem był pecet. Był to początek lat 80., w Microsofcie pracowało wtedy 50 osób, a największym naszym klientem był IBM. Jeszcze w 1985 roku ludzie śmiali się, kiedy sprzedawaliśmy Windows. Uważano, że jest zbyt wolny, że nie ma przyszłości, że nigdy nie uda nam się z nim przebić. Teraz wiadomo, że nie mieli racji. W jaki sposób wpłynął na działalność Microsoftu spór z administracją w Stanach Zjednoczonych? Jak wiadomo został niedawno polubownie załatwiony, ale to doświadczenie było bardzo bolesne dla firmy. Nikomu nie życzę, aby przydarzyło się firmie, w której pracuje. My z kolei zrozumieliśmy, że jeśli osiągnie się na rynku jakąś pozycję, o nowych produktach i planach dalszych innowacji, powinno się informować w sposób bardzo przemyślany i odpowiedzialny. Była to także lekcja, jak wprowadzać nowe produkty na rynek. Nie ukrywam, że chcielibyśmy o tym incydencie jak najszybciej zapomnieć. Rozmawiała Danuta Walewska
Jean Philippe Courtois, wiceprezes Microsoft Corporation Recesja na razie jest w Stanach Zjednoczonych oraz w Niemczech. W innych krajach świata gospodarka może nie kwitnie, ale też nie odczuwa poważnych kłopotów. Do trudniejszych warunków na rynku przygotowywaliśmy się wcześniej. Zaskakujące, ale piractwo uległo ograniczeniu. Część strategii to uproszczenie polityki licencyjnej. Wiele także można zrobić, jeśli chodzi o technologię. polskie PKB spadło do nieco ponad 1 procentu wzrostu. Polska wydaje na inwestycje w IT 1,7-1,8 proc. PKB, podczas gdy średnia europejska wynosi 3,5-3,6 procentu. Kiedy więc bierzemy pod uwagę polskie ambicje szybkiego wejścia do Unii Europejskiej jest dla nas zrozumiałe, że nie może to nastąpić bez posiadania odpowiedniej infrastruktury technologicznej.
PODRĘCZNIKI We wrześniu wielu książek będzie brakować - twierdzą wydawcy Walka o ucznia ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować. W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. W tym roku w czerwcu sprzedaż książek szkolnych była o 80-90 proc. mniejsza, niż w latach ubiegłych. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach. Bogata oferta - Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie dopiero pod koniec sierpnia - mówi Danuta Mieszkowska z departamentu kształcenia i wychowania MEN. - Wydłużyliśmy okres składania wniosków o wpis do rejestru na prośbę samych wydawców. Dotychczas wpłynęło ponad sto wniosków. Z naszego rozeznania wynika, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki. Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród wydawców książek szkolnych wynika, że będzie tych podręczników więcej: 3-4, a do niektórych przedmiotów nawet 6. Razem z zeszytami ćwiczeń, które nie wymagają aprobaty MEN, w tym roku pojawi się ok. 400 nowych tytułów adresowanych do uczniów klas objętych reformą oraz klas I-III (tu nie ma konieczności wymiany książki, jednak wielu wydawców przygotowało na ten rok nowoczesne zintegrowane podręczniki). Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na tym rynku - szykują nowe podręczniki do wszystkich zreformowanych klas, jednak nie wszystkie są już wydrukowane. - Najgorsza jest niewiedza - mówi Iwona Ring, dyrektor ds. promocji w wydawnictwie. - Nie wiemy, czy wszystkie nasze podręczniki uzyskają akceptację MEN. Wielką niewiadomą są nakłady. Trudno przewidzieć, jak będą się sprzedawały nowe tytuły. Postanowiliśmy zaryzykować i będziemy drukować więcej, niż sprzedawaliśmy w latach ubiegłych. Dzięki temu we wrześniu będzie dużo naszych książek. Jeśli się nie sprzedadzą - albo pójdą na przemiał, albo będą czekały na następny rok. Inni wydawcy są jednak ostrożniejsi niż WSiP. - Nie chcemy ryzykować i na początek drukujemy po 50 tys. każdego tytułu - mówi Piotr Oziębło, dyrektor wydawnictwa Juka-91. - Liczymy, że sprzedamy trzy razy więcej, ale nie chcemy ponosić strat. - Pierwszy nakład każdego z naszych nowych podręczników to 60 tys. egzemplarzy - mówi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Nie ryzykujemy i z drukiem czekamy na akceptację książek przez MEN. W oczekiwaniu na kolejki Pod koniec sierpnia odbędzie się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej. Wszystko w związku z reformą oświaty i panującym na rynku zamieszaniem, które spowodowało, że w wielu szkołach uczniowie dowiedzą się dopiero we wrześniu, z jakich książek mają się uczyć. Najgorzej, że nawet do klas, które nie są objęte reformą, sprzedaż książek bardzo spadła. - Ponieważ teraz rodzice nie kupują książek, należy oczekiwać, że we wrześniu, a nawet jeszcze w październiku, przed księgarniami będą ustawiały się kolejki - twierdzi Grzegorz Bartosiewicz, szef największej hurtowni książek szkolnych - Wkra. - Wielu tytułów we wrześniu zabraknie, bo wydawcy ostrożniej niż kiedykolwiek planują nakłady. Oznacza to, że w krótkim czasie do hurtowni wpłynie dużo tytułów, które stale trzeba będzie uzupełniać. W razie potrzeby, wprowadzę w swojej firmie pod koniec sierpnia 24-godzinny dzień pracy i przyjmę nowych pracowników. - Z całą pewnością we wrześniu będzie brakowało podręczników. Nauczyciele są zdezorientowani, wydawcy też. Ten rok dla wszystkich jest wielkim doświadczeniem - twierdzi Olgierd Buchocki, szef Gdańskiego Wydawnictwa Oświatowego. - To, co sprzedawano w pięć miesięcy, będzie trzeba sprzedać w 30 dni. Księgarze nie dadzą sobie z tym rady - uważa Marek Rożak, właściciel wydawnictwa edukacyjnego M. Rożak. Nowe firmy Reforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Wypromowanie nawet jednego podręcznika może oznaczać wzrost obrotów o kilkaset tysięcy złotych. Dlatego wydawcy od kilku miesięcy spotykają się z nauczycielami, wysyłają do szkół gratisowe egzemplarze książek, organizują konferencje metodyczne. - Nasze koszty na promocję w tym roku wzrosły kilkakrotnie - twierdzi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Zazwyczaj wysyłaliśmy nasze materiały do szkół raz w roku, a teraz, do czerwca, zrobiliśmy to już pięć razy (w tym 135 tys. egz. bezpłatnych książek). W tym roku o ucznia walczyć będzie wiele nowych na tym rynku firm: Znak, Prószyński i S-ka, Muza, LektorKlett. Reforma otwiera nowe możliwości. Wiadomo, że nauczyciele niechętnie zmieniają podręczniki, z których uczą. Teraz będą musieli. Ceny wzrosną Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne przygotowały w tym roku 114 nowych podręczników, z czego dopiero połowa została wydrukowana. Wydawnictwo M. Rożak szykuje nowy podręcznik do przyrody (nowy przedmiot, który pojawi się w klasie IV) oraz historię, polski, geografię i biologię do gimnazjum. Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe będzie miało nowe podręczniki do polskiego, historii i matematyki. Nowa Era szykuje książkę do przyrody oraz podręczniki do gimnazjum: biologię, chemię, fizykę, geografię, matematykę, technikę. Juka-91 drukuje nowy zintegrowany elementarz, podręcznik do przyrody i matematyki dla klas IV i historię dla gimnazjum. Res Polona będzie miała nową matematykę dla klas IV-VI i dla gimnazjum, fizykę dla gimnazjum i zintegrowany podręcznik do nauczania w klasach I-III. Zintegrowany podręcznik do nauczania początkowego szykuje też Didasko. Osiem nowych podręczników wyda oficyna Adam. Szesnaście nowych tytułów szykuje poznańska Arka... Wyliczać można długo, bo w Polsce działa blisko 200 wydawnictw specjalizujących się w książce oświatowej. Ceny podręczników nieznacznie wzrosną - o ok. 10 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym (przykładowe ceny podajemy w tabelce). Pojedyncza książka kosztuje dziś w detalu ok. 13-21 złotych, zeszyt ćwiczeń 4-12 złotych. Co roku rodzice muszą jednak wydać od 100 do 200 złotych na podręczniki, co dla wielu domowych budżetów jest sporym obciążeniem. Ceny książek szkolnych nie różnią się znacznie, konkurencja powoduje, że wydawcy nie mają zbyt dużych możliwości ani podnoszenia, ani obniżania cen. Wiele zależy tu od Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, do których polityki cenowej dostosowują się mniejsi edytorzy. W ostatnich latach WSiP stosunkowo drogo sprzedawał książki osiągając co roku ogromne zyski. Urok ćwiczeń Nauczyciel będzie miał w czym wybierać. A nowe podręczniki kuszą kredowym papierem, pięknymi ilustracjami, bogatym zestawem ćwiczeń. W niczym nie przypominają tych, z których uczyły się poprzednie pokolenia. Edytorsko są to obecnie jedne z najpiękniejszych książek na polskim rynku. Także tekst uległ przeobrażeniom. Nowe podręczniki mają uczyć samodzielnego myślenia, dlatego ich autorzy dbają o to, by uczeń utrwalał wiedzę dzięki licznym przykładom i ćwiczeniom, wykład zaś ograniczony jest do minimum tłumaczącego definicje i pojęcia. Liczne wykresy i ilustracje przemawiają do wyobraźni ucznia i ułatwiają szybkie zrozumienie tematu lekcji. Poziom podręczników jest wyrównany, tu wchodzą w grę zbyt duże pieniądze, by któryś wydawca mógł sobie pozwolić na wypuszczenie bubla.
Wprowadzona reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany podręczników. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana.Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach.
PIENIĄDZE PUBLICZNE Czy stać nas na polskie biuro UNIDO Poza kontrolą Utrzymanie warszawskiej placówki Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) kosztuje polskiego podatnika ponad pół miliona dolarów rocznie. Większość pieniędzy pochłaniają wyśrubowane płace personelu biura. Z roku na rok koszty rosną. Efekty pracy są dyskusyjne FOT. ANDRZEJ WIKTOR LESZEK KRASKOWSKI Utrzymanie warszawskiej placówki Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) kosztuje polskiego podatnika ponad pół miliona dolarów rocznie. Większość pieniędzy pochłaniają wyśrubowane płace personelu biura. Z roku na rok koszty rosną. Efekty pracy są dyskusyjne - projekty eksportu polskich autobusów do Kolumbii i samolotów do Brazylii wciąż pozostają na papierze. UNIDO powstało w 1967 roku, jest wyspecjalizowaną agencją ONZ zajmującą się uprzemysłowieniem krajów rozwijających się, transferem technologii, ochroną środowiska naturalnego. Do organizacji należy 168 państw - w 1996 roku wycofały się z niej Stany Zjednoczone i Kanada, krytykujące UNIDO za zbiurokratyzowanie i brak skuteczności. W Warszawie biuro UNIDO istnieje od 1983 roku. Powstało, gdy generał Jaruzelski ogłosił strategię reorientacji na kraje socjalistyczne i rozwijające się. Biurem kieruje nieprzerwanie od 17 lat Krzysztof Loth. Dyrektor droższy od premiera Mimo że polskie biuro UNIDO jest częścią organizacji międzynarodowej, w całości jest finansowane z budżetu państwa. Kontrola nad wydatkami jest iluzoryczna - warszawska filia UNIDO nie musi np. stosować ustawy o zamówieniach publicznych, nie dotyczy jej ustawa o "kominach płacowych", nie podlega też kontroli NIK. O zarobkach pracowników UNIDO krążą legendy - Krzysztof Loth przyznaje, że zarabia znacznie lepiej niż premier. Najprawdopodobniej ma stawkę zaszeregowania "P 5", a to oznacza zarobki od 94 tysięcy dolarów do 144 tysięcy dolarów rocznie. Co roku utrzymanie placówki UNIDO jest coraz droższe - w roku 1995 kosztowało 360 tys. dolarów, w 1999 r. - ok. 530 tys. dolarów (75 procent budżetu pochłaniają płace). Ostatnio wiedeńska centrala UNIDO zaproponowała rządowi polskiemu, aby w latach 2001 - 2003 przeznaczył na warszawskie biuro 2 mln 138 tys. dolarów (ok. 10 mln złotych). Na odpowiedź rząd ma czas do końca czerwca, wiążące decyzje zapadną najprawdopodobniej w przyszłym tygodniu. Oprócz wydatków na biuro Polska płaci składki roczne - w ubiegłym roku było to 304 tys. dolarów. Należymy do nielicznego grona państw, które nie zalegają ze składkami. 24 maja gościł w Polsce wiceszef UNIDO Yo Maruno. Ministerstwo Gospodarki nie chce jednak zdradzić, jakie są rezultaty tej wizyty. Złote jajo Czy efekty pracy polskiego biura UNIDO są adekwatne do wysokich kosztów jego utrzymania? O tym w Ministerstwie Gospodarki i w MSZ nikt nie chce rozmawiać. Nieoficjalnie o UNIDO mówi się z przekąsem: "złote jajo", "ambasada zagraniczna w Polsce", "dziczek i polowanko". Urzędnicy przyznają, że lepiej byłoby przeznaczyć owe pół miliona dolarów na wsparcie wydziałów ekonomiczno-handlowych polskich ambasad. Panuje jednak powszechne przekonanie, że nikt nie odważy się przeciwstawić Krzysztofowi Lothowi, który o Leszku Balcerowiczu mówi "mój młodszy kolega z roku niżej". Warszawskie biuro UNIDO traktowane jest jako zagraniczna placówka SLD. W 1997 r. Dariusz Rosati, ówczesny minister spraw zagranicznych w rządzie SLD - PSL, ubiegał się nawet o stanowisko dyrektora generalnego UNIDO, przepadł jednak w głosowaniu. - Pan Loth ma zwyczaj zasypywania rozmówcy nazwiskami polityków, z którymi jest zaprzyjaźniony - mówi urzędnik MSZ. - A są to wyłącznie nazwiska z "pierwszej ligi". - Formuła dotychczasowej działalności UNIDO w Polsce wyczerpała się - mówi Paweł Dobrowolski, rzecznik MSZ. - Warszawskie biuro UNIDO powinno zająć się przede wszystkim promocją polskich technologii, promocją eksportu, działaniem na zewnątrz, a nie do wewnątrz. Być może trzeba będzie zreorganizować biuro. O wystąpieniu Polski z UNIDO nie ma jednak mowy. Obowiązek niesienia pomocy Od dwóch lat Polska nie korzysta z pomocy UNIDO - programy restrukturyzacji polskich przedsiębiorstw zakończyły się. Warszawskie biuro zajmuje się ściąganiem do kraju zagranicznych inwestorów, jednak efekty tych działań są mierne. Według wyliczeń Ministerstwa Gospodarki obce firmy - zaproszone przez UNIDO - w ubiegłym roku zadeklarowały inwestycje rzędu 2 mln dolarów. Dla porównania Państwowa Agencja Inwestycji Zagranicznych, której utrzymanie kosztuje rocznie 1 mln dolarów, czyli dwa razy więcej niż biuro UNIDO, ściągnęła zza granicy 390 mln dolarów. Według Krzysztofa Lotha ministerialne wyliczenia są nieprawdziwe - twierdzi, że UNIDO przyciągnęło do Polski w ubiegłym roku 157 mln dolarów. - UNIDO nie jest już potrzebne jako organizacja, która ściąga kapitał do Polski - mówi Krzysztof Loth. - Zmieniamy profil działalności, będziemy wspierać polskie firmy na rynkach mniej zaawansowanych, gdzie często nie jesteśmy reprezentowani. Z racji członkostwa Polski w OECD, z racji aspiracji do Unii Europejskiej Polska ma nie tylko moralny, ale i formalny obowiązek niesienia pomocy krajom rozwijającym się. UNIDO ma charakter organizacji eksperckiej; dla wielu krajów jest to wygodny sposób promowania własnych interesów gospodarczych i eksportu technologii. Na przykład Włosi utworzyli biuro UNIDO w Kairze i mają zamiar otworzyć podobną placówkę w Indiach. Stworzyliśmy program ochrony lasów amazońskich przed pożarami, gdyż Polska dysponuje odpowiednimi samolotami oraz systemem monitorowania pożarów. Zaawansowany jest program eksportu i budowy montowni autobusów w Kolumbii, mówi się o eksporcie dwustu autobusów. Pracujemy nad tym kontraktem półtora roku. W mojej ocenie mamy 80 procent szans, że dojdzie on do skutku. Autobus do Bogoty W raporcie rocznym UNIDO, w rozdziale "Osiągnięcia regionalne" znajdujemy projekt zatytułowany "System ochrony przeciwpożarowej lasów w krajach Ameryki Łacińskiej" oraz informację, że powstał on podczas pobytu polskiej gospodarczej misji rządowej w Brazylii w maju 1999 r. (w innym dokumencie jest mowa o maju 1988 r.), a następnie "był intensywnie promowany". Jesienią rozmowy były kontynuowane. Z jakim skutkiem - nie wiadomo. W 2000 roku polscy leśnicy mieli się spotkać z Brazylijczykami i ustalić szczegóły. - Mieliśmy uczestniczyć w polsko-brazylijskiej konferencji na temat ochrony lasów, ale nic z tego nie wyszło, gdyż Brazylijczykom zabrakło pieniędzy - mówi dr Zygmunt Santorski z Zakładu Ochrony Przeciwpożarowej Instytutu Badawczego Leśnictwa. - Szkoda, bo byłaby okazja do wymiany doświadczeń. Produkowane w Mielcu samoloty "Dromader" to chluba naszej myśli technicznej, w ubiegłym roku mówiło się o otwarciu montowni w Brazylii. Grzegorz Kruszyński, rzecznik prasowy Polskich Zakładów Lotniczych w Mielcu, przyznaje, że rozmowy były zaawansowane, ale zostały zerwane przez stronę brazylijską. Kolejne "osiągnięcia regionalne" warszawskiego UNIDO to dwa projekty inwestycji w Kolumbii: modernizacja komunikacji miejskiej w Bogocie i montownia autobusów. Z raportu rocznego UNIDO wynika, że projektami zainteresowane są fabryki należące do Grupy Zasada (m.in. Jelcz) oraz spółka Bus Trading. Marcin Trzaska, rzecznik prasowy Grupy Zasada, był zdumiony, gdy dowiedział się od dziennikarza "Rzeczpospolitej", że mamy 80 procent szans na eksport dwustu autobusów do Brazylii. - Kolumbijczycy zwiedzali nasze zakłady latem ubiegłego roku, a potem wszelki ślad po nich zaginął - mówi Marcin Trzaska. - To były wstępne kontakty, nie było żadnych wiążących ustaleń. - Gdyby udało się podpisać ten kontrakt, Jelcz stanąłby na nogi, a załoga miałaby zatrudnienie na najbliższe lata - przyznaje Jerzy Borysewicz, prezes Bus Trading. - Bogota tworzy coś w rodzaju naziemnego metra i potrzebuje 2100 autobusów. W Kolumbii reprezentowaliśmy interesy Jelcza. Stworzyliśmy silny lobbing przy pomocy naszej ambasady w Bogocie, i UNIDO pomogło w nawiązaniu kontaktów z kolumbijskimi decydentami. Mieliśmy promesę kredytu na 100 mln dolarów. Jelcz wyszedł jednak ze straszną ceną - 250 tysięcy dolarów za autobus. Choć później zeszli z ceny poniżej 200 tys. dolarów, to i tak mercedesy czy volvo były tańsze. Kontrakt nie doszedł do skutku z winy Jelcza. Pracownicy UNIDO wykazali pełny profesjonalizm. Dublerzy Na forum międzynarodowym UNIDO jest często krytykowane za brak skuteczności i skostnienie urzędniczych struktur. Dlatego z organizacji wycofali się Amerykanie i Kanadyjczycy. Regionalne biura UNIDO zlikwidowali Austriacy (w Wiedniu nadal mieści się centrala organizacji), Niemcy, Szwajcarzy. W Londynie istnieje jedynie przedstawicielstwo zatrudniające jedną osobę. Utrzymanie biura moskiewskiego kosztuje znacznie mniej niż warszawskiego. - Trudno powiedzieć, czy polskie biuro jest tanie, czy drogie - mówi Krzysztof Loth. - Gdybyśmy mogli prowadzić działalność komercyjną, to z pewnością kosztowalibyśmy mniej. W ONZ obowiązuje zasada, że pracownicy organizacji międzynarodowych muszą mieć pensję na poziomie zarobków osiąganych u dziesięciu najlepszych pracodawców w danym kraju. Kryzys UNIDO był spowodowany rozproszeniem środków. Podejmowaliśmy różne drobne programy, ekspert tu, ekspert tam, ale to się zmieniło. Przeszliśmy na programy zintegrowane, które zostały zaaprobowane przez rządy krajów beneficjentów. W ubiegłym roku warszawskie UNIDO organizowało kursy szkoleniowe, seminaria międzynarodowe, sympozja gospodarcze, m.in. forum Polska - Chile, w którym wzięło udział 25 firm chilijskich i 82 polskie. Udzielało pomocy przedsiębiorcom przy uzyskiwaniu certyfikatów jakości ISO-9000 oraz weryfikacji biznesplanów. Wydało podręcznik dla inwestorów zagranicznych "How to do business in Poland", który jest dostępny w Internecie. Resort gospodarki nie jest jednak zadowolony z dokonań UNIDO, gdyż działalność biura pokrywa się z działalnością wielu innych instytucji. Nawiązywaniem kontaktów z inwestorami zagranicznymi zajmują się chronicznie niedoinwestowane wydziały ekonomiczno-handlowe ambasad, Państwowa Agencja Inwestycji Zagranicznych; restrukturyzacją przedsiębiorstw - Agencja Rozwoju Przemysłu i Agencja Prywatyzacji; szkoleniami - liczne stowarzyszenia i firmy prywatne; promocją jakości - Ministerstwo Gospodarki. - Porównywanie nas z Agencją Prywatyzacji, której zadaniem jest sprzedaż polskich przedsiębiorstw, jest nadużyciem intelektualnym - twierdzi Krzysztof Loth. - Trudno jest zmierzyć naszą działalność promocyjną. W forum Polska - Ukraina, które zorganizowaliśmy z lubelskim Klubem Biznesu w ubiegłym roku, uczestniczyło 350 firm. Ja ich na bieżąco nie monitoruję, nie sprawdzam, czy już zrobili interes, czy zrobią go za chwilę. Nie mogę przyjąć argumentu, że się dublujemy z innymi organizacjami. Ubiegłoroczny napływ inwestycji zagranicznych na poziomie 9 mld dolarów to o wiele za mało jak na możliwości Polski. Poziom inwestycji zagranicznych jest "na głowę" dwa razy niższy niż na Węgrzech. Im więcej będzie organizacji i instytucji, które zajmować się będą promocją Polski, tym lepiej.
Utrzymanie warszawskiej placówki Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) kosztuje polskiego podatnika ponad pół miliona dolarów rocznie. Większość pieniędzy pochłaniają wyśrubowane płace personelu biura. Z roku na rok koszty rosną. Efekty pracy są dyskusyjne - projekty eksportu polskich autobusów do Kolumbii i samolotów do Brazylii wciąż pozostają na papierze. UNIDO powstało w 1967 roku, jest wyspecjalizowaną agencją ONZ zajmującą się uprzemysłowieniem krajów rozwijających się, transferem technologii, ochroną środowiska naturalnego. Do organizacji należy 168 państw - w 1996 roku wycofały się z niej Stany Zjednoczone i Kanada, krytykujące UNIDO za zbiurokratyzowanie i brak skuteczności. W Warszawie biuro UNIDO istnieje od 1983 roku. Powstało, gdy generał Jaruzelski ogłosił strategię reorientacji na kraje socjalistyczne i rozwijające się. Biurem kieruje nieprzerwanie od 17 lat Krzysztof Loth. Od dwóch lat Polska nie korzysta z pomocy UNIDO - programy restrukturyzacji polskich przedsiębiorstw zakończyły się. Warszawskie biuro zajmuje się ściąganiem do kraju zagranicznych inwestorów, jednak efekty tych działań są mierne.
FINLANDIA Na przystąpieniu do Unii najbardziej ucierpieli rolnicy. Jednak zmiany i tak były konieczne. - Gdyby nie Unia, reforma ciągnęłaby się ze 20 lat - twierdzi minister rolnictwa. Pomnik zdrowego rozsądku TERESA STYLIŃSKA Osobliwy pomnik stoi w ruchliwym centrum Helsinek, naprzeciwko klasycznego w stylu, konnego pomnika marszałka Mannerheima z jednej strony, a monumentalnej bryły parlamentu z drugiej. Finowie nazywają go pomnikiem Paasikivi, chociaż wcale nie przedstawia powojennego prezydenta, twórcy polityki współpracy z ZSRR, a tylko dwa wielkie czarne kamienie. W dwóch oficjalnych językach Finlandii, fińskim i szwedzkim, jest napis: Prawdziwa mądrość polega na uznawaniu faktów takimi, jakie są. Tym jednym zdaniem Juha Kusto Paasikivi najtrafniej ujął istotę charakteru swych rodaków: pragmatyzm. Nie kierować się emocjami, nie rozdrapywać ran, patrzeć w przyszłość i szukać tego, co może okazać się pożyteczne... Ową umiejętność przystosowania Finowie wykształcili w sobie w walce z surowymi warunkami życia. To dzięki niej Finlandia, przez stulecia rządzona przez Szwecję, nie traciła sił na wojowanie ze Sztokholmem, dzięki niej później, prowadząc umiejętną politykę, z wroga Rosji stała się jej sojuszniczką. Finowie nie kochali Rosjan. Żywa była pamięć dwóch wojen, wojny zimowej (1939 - 1940) i wojny kontynuacji (1941 - 1944), wielkich strat - terytorialnych, ludzkich i finansowych - jakie ponieśli, i konieczności spłacenia ogromnych reparacji. Cóż jednak dałby otwarty opór? Najwyżej to, że Finlandia podzieliłaby los Litwy, Łotwy i Estonii. Finowie nauczyli się więc żyć w układzie który, za cenę ustępstw w polityce zagranicznej, dał im swobodę, demokrację i dobrobyt. Pragmatycznie myślą i teraz, gdy Finlandia przestała już być pomostem między USA a ZSRR, a stała się pomostem między Unią Europejską a Rosją. Wejście do Unii? Owszem, dla dobra gospodarki i bezpieczeństwa. A skoro tak, to lepiej przecież być w sercu Unii, z tymi, którzy chcą ją związać jak najściślej, a nie z tymi, którym ciągle coś się nie podoba. Euro? Nie ma co wzdychać nad fińską marką. NATO? Nie można wykluczać, chociaż na razie nie ma się też co spieszyć. Nie ironizuję. Sami Finowie przyznają, że w porównaniu z nimi inne narody Północy, Szwedzi czy Norwegowie, to ludzie łatwo ulegający emocjom. Mówią o tym bez dumy, ale i bez wstydu. Bo czyż można wstydzić się tego, że umie się dbać o swe interesy i że zawsze zachowuje się spokój, umiar i jasność osądu? Euro, rolnictwo i NATO Czym żyje dziś Finlandia? Wbrew mniemaniu, iż w kraju tak ustabilizowanym, wolnym od konfliktów, klęsk żywiołowych i napięć społecznych nic godnego uwagi nie może się zdarzyć, Finlandia też ma swoje problemy. Przez ostatnie miesiące tematem numer jeden był udział w europejskiej unii walutowej. Wiele mówi się o niełatwej sytuacji fińskich rolników, a od czasu do czasu pojawia się również nowy temat: czy warto myśleć o wejściu do NATO. Finlandia zakwalifikowała się do grona 11 państw strefy euro, ale wielu obywateli zadawało sobie pytanie, czy nie powinna raczej pójść w ślady Wielkiej Brytanii, Danii oraz Szwecji i z możliwości tej nie skorzystać. Wśród Finów euro ma mniej więcej tyle samo zwolenników co przeciwników, z lekką przewagą tych pierwszych. Pragmatyzm każe im dostrzegać przede wszystkim wymierne korzyści ekonomiczne, a fakt, że Finlandia po raz pierwszy wyłamała się z grona krajów nordyckich, stanowi powód do cichego zadowolenia (zaczynamy działać samodzielnie, nie oglądając się na Szwecję). Dla przeciwników przejście na euro oznacza jednak utratę jednego z istotnych atrybutów suwerenności. Ale z chwilą podjęcia decyzji przez rząd i parlament klamka zapadła. Finowie bowiem ufają rozsądkowi swych przedstawicieli i nie widzą powodu, by w nieskończoność podważać decyzje władz. - Jesteśmy zdyscyplinowani i posłuszni - z westchnieniem zauważa dziennikarz "Helsingin Sanomat", czołowego fińskiego dziennika. Na północy kukurydza nie rośnie Podobnie jak w wielu krajach ubiegających się o przyjęcie do Unii Europejskiej również w Finlandii najpoważniejszą grupę oponentów stanowili rolnicy, a cztery lata członkostwa bynajmniej ich nie przekonały. Ludzie, którzy w 1994 roku w referendum w sprawie wejścia do Unii głosowali przeciw, mówią, że dzisiaj postąpiliby tak samo. Konieczność dostosowania się do wspólnej polityki rolnej sprawiła bowiem, że podczas gdy całe społeczeństwo doświadczyło unijnych dobrodziejstw, przede wszystkim spadku cen żywności, ciężary spadły głównie na farmerów. I nie widać końca bolesnych doświadczeń. - Dla farmerów członkostwo w Unii oznaczało nadejście naprawdę trudnych czasów - przyznaje minister rolnictwa Kalevi Hemil. Minister jest zdeklarowanym zwolennikiem członkostwa. Trudności uważa za przejściowe. - Najcięższy moment mamy już za sobą - zapewnia. - Najtrudniejszy był sam początek. Teraz bardziej energiczni farmerzy odbili się już od dna i zaczęli inwestować. W Finlandii rolnictwo zawsze było bardzo silną gałęzią gospodarki. Ceny utrzymywały się na wysokim poziomie. Przyjęcie wspólnej polityki rolnej bez żadnej pomocy oznaczałoby, że musiałyby one spaść aż o połowę - dla farmerów zupełna katastrofa. Finlandia, aby do tego nie dopuścić, korzysta więc z unijnego wsparcia, ale ustalenia mają charakter przejściowy - na pięć lat - i okres ochronny nieuchronnie zbliża się do końca. - Obawiam się, że w 1999 roku nastąpi wyraźny spadek dochodów w rolnictwie, być może aż o 20 proc. - martwi się minister Hemil. Jest to jedna z tych spraw, które spędzają władzom fińskim sen z powiek. Drugą, według ministra, jest przewidywany spadek cen zbóż w całej Unii. - Cóż z tego, że jako rekompensatę Unia zamierza wesprzeć uprawę kukurydzy, skoro - rzeczowo zauważa - my z tego nie skorzystamy. Na północy kukurydza nie rośnie. Unia zdjęła z nas ciężar Specyfiką Finlandii jest rolnictwo arktyczne - najpoważniejszy problem w rozmowach z Unią. Na Dalekiej Północy, za kołem podbiegunowym, lato trwa krótko. Ze zbiorami trzeba się spieszyć, dlatego stopień mechanizacji musi być wysoki, a to wydatnie zwiększa koszty. Żaden kraj na świecie nie jest w sytuacji tak trudnej, nawet Szwecja. Jak na Skandynawię rolnictwo fińskie jest bardzo rozdrobnione. To skutek historii. Po wojnie Finlandia przyjęła 400 tys. Finów ze wschodniej Karelii, utraconej na rzecz ZSRR. Uchodźcom musiano dać ziemię. W efekcie przeciętna fińska farma ma tylko 22 ha gruntów uprawnych, podczas gdy w Szwecji średnia powierzchnia gospodarstwa wynosi ok. 100 ha. Dochodzi do tego 47 ha lasów na farmę i jest to okoliczność szczęśliwa, bo ułatwia fińskim farmerom przetrwanie trudnych czasów - w razie potrzeby po prostu sprzedają las. W rolnictwie pracuje teraz 6 proc. ludności, czyli ok. 150 tys. ludzi, którzy dostarczają 2,8 proc. produktu narodowego brutto. Na dłuższą metę tak duże zatrudnienie jest nie do utrzymania. Z chwilą wejścia do Unii przyjęto założenie, że po 10 latach liczba pracujących w rolnictwie powinna spaść o połowę. Niepotrzebni mają znaleźć zatrudnienie w usługach, zwłaszcza w turystyce. W chłodnej Finlandii? A jednak... Finlandia stawia na walory Laponii - jeziora i wędkowanie w lecie, śnieg i narty w zimie. - Dokonanie zmian w strukturze rolnictwa było i tak konieczne - zauważa trzeźwo minister Hemil. - Ale z uwagi na polityczny aspekt tej sprawy bardzo trudno było ruszyć ją z miejsca. Gdyby nie Unia, która zdjęła z nas ten ciężar, ciągnęłoby się to ze 20 lat. A tak pójdzie szybko. Bez suwerenności? Jan-Magnus Jansson, przed laty naczelny redaktor szwedzkojęzycznego dziennika, później profesor nauk społecznych, był jednym z liderów ruchu antyeuropejskiego, gdy Finlandia rozpoczęła zabiegi o członkostwo. Spotkaliśmy się wówczas w Helsinkach i Jansson nie krył zastrzeżeń, jakie budzi w nim perspektywa wejścia do Unii. Czy jego obawy się potwierdziły? A może zmienił zdanie? - Nie, na temat samej Unii zdania nie zmieniłem - odpowiada stanowczo i bez chwili wahania. - Ale zmieniły się warunki. W Unii, poza Norwegią, znalazły się wszystkie bliskie nam kraje. Wejście do niej jest nieodwracalne, tym bardziej że większość Finów je akceptuje. Dla Jana-Magnusa Janssona rolnictwo, choć ważne, nie jest bynajmniej pierwszoplanowe. Najważniejsza jest suwerenność, a ta, jego zdaniem, na wejściu do Unii bez wątpienia ucierpiała - chociaż, dorzuca z westchnieniem, "bez niej oczywiście też można żyć". Jednak przyznaje, że po stronie korzyści da się zapisać niemało: przede wszystkim dobry stan gospodarki (tempo wzrostu przekracza 5 proc., kwitnie handel, rozwija się przemysł, inflacja wynosi tylko 1,4 proc., nawet bezrobocie, najbardziej bolesny problem ostatnich lat, spadło z 20 do 12 proc.) i fakt, że odległa, peryferyjna, słabo zaludniona Finlandia jest teraz znacznie bliżej Europy. I że jej głosu teoretycznie słucha się tak samo jak głosu Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii. Jansson, tak jak inni eurosceptycy, jest zdania, że Finlandia niepotrzebnie spieszyła się z wchodzeniem do europejskiej unii monetarnej (EMU). Powinna poczekać tak jak Szwecja, Dania i Wielka Brytania. Jeszcze dobitniej wyraża to Paavo Vyrynen: - EMU nie jest bynajmniej zamierzeniem ekonomicznym, ale politycznym. Po jego wejściu w życie supremacja Unii stanie się jeszcze silniejsza. Eurosceptyk w Strasburgu Paavo Vyrynen wyrósł ostatnio na sztandarową postać nurtu eurosceptyków. W Europie jest dobrze znany - przez kilka lat był ministrem spraw zagranicznych. Jest młodszy (52 lata) do sędziwego Janssona, ambitny i energiczny, i choć uchodził za radykała, to ostatnio prezentuje się jako polityk umiarkowany. Na jego przykładzie widać jak na dłoni, w czym przejawia się fiński pragmatyzm: eurosceptyk Vyrynen jest deputowanym do Parlamentu Europejskiego. Zamiast bawić się w jałowe tyrady przeciwko Unii, dał się wybrać, by, jak wyjaśnia, w samym Strasburgu trzymać rękę na pulsie. Należy bowiem być tam, gdzie zapadają decyzje, a nie trzymać się na uboczu i dopuścić do tego, by we wspólnym parlamencie głos mieli wyłącznie zwolennicy Europy federalnej. Podobnie jak Vyrynen myśli zresztą połowa 16-osobowej reprezentacji fińskiej w Strasburgu i, jak twierdzi on sam, 10 - 15 proc. ogółu deputowanych europejskich. Cóż z tego jednak - ubolewa - skoro większość z nich boi się przyznać do swych poglądów, ponieważ nie chcą, by przylgnęła do nich etykietka przeciwników Europy. Vyrynen takich obaw nie żywi, choć premier Paavo Lipponen eurosceptyków nazywa "demagogami". - Niektórzy mówią o mnie, że jestem anty-Europejczykiem, ponieważ nie chcę Europy federalnej. Tymczasem ja chcę wspólnej Europy, ale uważam, że powinna to być Europa niezależnych państw. Vyrynen dobrze wie, że od Unii nie ma odwrotu. Jedyne, co jeszcze da się zrobić, to pilnować, by nie stała się ona jednorodnym zlepkiem krajów, które, choć mają odmienne tradycje, potrzeby i interesy, to będą musiały postępować tak samo. - Musimy zrobić z Unii federację zdecentralizowaną - uważa. Wyjście z cienia Szwecji Może się wydać dziwne, że Finlandia, przez wieki żyjąca w cieniu Szwecji - należała do niej do 1809 roku, gdy jako Wielkie Księstwo Finlandii przeszła pod panowanie Rosji - zdecydowała się sama na udział w euro. Faktem jest jednak, że właśnie Unia pomogła Finom wyemancypować się i rozluźnić ów szczególny związek, choć nadal, podkreślają, Szwecja jest ich główną sojuszniczką. Owo poczucie więzi to kwestia nie tylko bliskości położenia, wspólnej historii, neutralności, ale także ścisłych związków gospodarczych - Szwecja zawsze była największym partnerem handlowym Finlandii. Dorzućmy do tego względy demograficzne. W Finlandii 6 proc. ludności stanowią Szwedzi, potomkowie dawnych osadników. Problem mniejszości rozwiązano tu w sposób wzorowy. Szwedzi mają własne szkoły, własną prasę, język szwedzki jest językiem urzędowym. Gdy w jakiejś gminie Szwedzi dominują liczebnie, to na tabliczce z nazwą miejscowości najpierw widnieje nazwa szwedzka (jeśli proporcje ludnościowe się zmienią, to kolejność zostanie odwrócona). W Szwecji z kolei osiadły dziesiątki tysięcy Finów szukających pracy. Ale ten związek nie był nigdy całkiem równoprawny. Ton zawsze nadawała w nim - czy też wręcz dominowała - Szwecja. Dlatego tym bardziej wymowne są obserwowane ostatnio zmiany. Obszar zainteresowania Finów bowiem wyraźnie przesuwa się na południe, ku nowym partnerom z Unii Europejskiej. Współpraca ze Szwecją oscyluje raczej ku współpracy regionalnej - bałtyckiej i wokół Morza Barentsa - a także ku sferze bezpieczeństwa. Coraz częściej pada pytanie, czy należy zabiegać o wejście do NATO. Dla Finów jest oczywiste, że - gdyby w ogóle do tego doszło - najlepiej byłoby wejść do paktu razem ze Szwecją. Więcej: gdyby Szwecja zdecydowała się na członkostwo, to Finlandia musiałaby pójść w jej ślady. Nie miałaby wielkiego wyboru, wciśnięta między Rosję a NATO w Skandynawii. Paradoks jednak polega na tym, że podczas gdy Finlandia swe poczynania w dużej mierze uzależnia od Szwecji, dla niej samej członkostwo w pakcie znaczy o wiele więcej. Dlatego, choć politycy temu zaprzeczają, tym razem inicjatywa może należeć do Finów. Wystarczy dobrze przyjrzeć się mapie (1200 km granicy z Rosją) i mieć w pamięci historię.
Prawdziwa mądrość polega na uznawaniu faktów takimi, jakie są.Tym jednym zdaniem Juha Kusto Paasikivi najtrafniej ujął istotę charakteru swych rodaków: pragmatyzm. Nie kierować się emocjami, nie rozdrapywać ran, patrzeć w przyszłość i szukać tego, co może okazać się pożyteczne...Ową umiejętność przystosowania Finowie wykształcili w sobie w walce z surowymi warunkami życia. Wejście do Unii? Owszem, dla dobra gospodarki i bezpieczeństwa. Euro? Nie ma co wzdychać nad fińską marką. NATO? Nie można wykluczać, chociaż na razie nie ma się też co spieszyć. Finlandia też ma swoje problemy. Przez ostatnie miesiące tematem numer jeden był udział w europejskiej unii walutowej. Wiele mówi się o niełatwej sytuacji fińskich rolników, a od czasu do czasu pojawia się również nowy temat: czy warto myśleć o wejściu do NATO. Paavo Vyrynen wyrósł ostatnio na sztandarową postać nurtu eurosceptyków. Na jego przykładzie widać, w czym przejawia się fiński pragmatyzm: eurosceptyk Vyrynen jest deputowanym do Parlamentu Europejskiego. Zamiast bawić się w jałowe tyrady przeciwko Unii, dał się wybrać, by, jak wyjaśnia, w samym Strasburgu trzymać rękę na pulsie. Vyrynen dobrze wie, że od Unii nie ma odwrotu. Jedyne, co jeszcze da się zrobić, to pilnować, by nie stała się ona jednorodnym zlepkiem krajów.
ROZMOWA Profesor Mirosława Marody, socjolog, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego Przed pokusą władzy chroni mnie wiedza zawodowa FOT. MICHAŁ SADOWSKI Czy chciałaby Pani zasiąść w parlamencie, zostać ministrem albo, nie rezygnując z obecnego zawodu, wejść do rady jakiejś fundacji o określonej politycznie proweniencji? MIROSŁAWA MARODY: Nie chciałabym, choć równie dobrze mogłabym odpowiedzieć, że każdy by chciał. To pokusa - objąć stanowisko, które wydaje się dawać szansę wprowadzania w życie własnych pomysłów na ulepszenie rzeczywistości. Bardzo łatwo się myśli: gdybym miał władzę, mógłbym zrobić to i tamto, pokazać, że ten problem jest do rozwiązania. Mnie samą przed taką pokusą chroni wiedza zawodowa, np. dotycząca uwarunkowań podejmowania decyzji, dzięki czemu wiem, że w praktyce nie jest to tak proste. Jednak naukowcy, myślę głównie o przedstawicielach nauk społecznych, na początku lat 90. przechodzili do polityki. W dużej mierze był to naturalny odpływ osób, które miały temperament polityczny, niewykorzystany ze względu na wcześniejsze polityczne układy. Znaczna część z nich wybierała w latach 80. naukę, bo nie miała możliwości włączenia się w politykę w taki sposób, w jaki chciała. W tej chwili to zjawisko raczej nie istnieje. Jest natomiast łączenie pracy naukowej z polityką przez wspieranie określonej opcji politycznej, co występuje wśród socjologów, politologów, ale i historyków. Zastanawiam się, czy jest w ogóle możliwe oddzielenie poglądów politycznych od badań w dziedzinie społecznej? Oczywiście, można powiedzieć, że już sam wybór tego, co badam, jest wartościujący, gdyż dokonując go, zakładam, iż dane zjawisko jest ważne, czasami także ważne politycznie. Z sympatii politycznych może na przykład wynikać większe zainteresowanie mechanizmami odpowiedzialnymi za powiększanie się grupy osób zamożnych niż grupy osób biednych. Ale wśród naukowców są osoby o bardzo wyrazistych poglądach politycznych, którym mimo to udaje się rzetelnie opisywać badane zjawiska. Dla naukowca niebezpieczna jest raczej taka sytuacja, że jego zaangażowanie sprawia, iż zaczyna postrzegać obiekt swego badania przez pryzmat celów realizowanych przez własną opcję polityczną. No, może nie dla fizyka, ale na pewno dla reprezentanta nauk społecznych. Bo ten sam fakt społeczny zaczyna się różnie interpretować? To także, choć jawne fałszowanie czy manipulowanie danymi jest raczej zjawiskiem rzadkim. Częściej w grę wchodzi taka odmiana stronniczości, która sprawia, że pewne fakty, niewygodne politycznie, pomija się lub bagatelizuje, podkreślając znaczenie innych, podbudowujących kierunki polityki realizowane przez orientację polityczną, której jest się zwolennikiem. Co więcej, zmienia się rodzaj optyki i pytań właściwych postępowaniu naukowemu. Przestaje być ono podporządkowane rygorom wątpienia i całościowego oglądu, gdy ciąży nad nim jakiś cel zewnętrzny. Zaczynamy wtedy myśleć, czy to dobrze, czy źle z punktu widzenia owego celu. Wiedza przestaje być pełna, staje się selektywna i podporządkowana politycznym zadaniom. Dało to o sobie znać w pierwszej połowie lat 90., kiedy wszyscy w naukach społecznych byliśmy zafascynowani procesem transformacji. Wszystko, co wokół nas się działo, było analizowane z punktu widzenia zagrożeń i czynników sprzyjających transformacji, jej meandrów i zawirowań... Jak odbiło się to na socjologii? Fatalnie, także na naukach politycznych, gdyż obie te dyscypliny przestały właściwie zajmować się badaniami naukowymi. Zamiast tego sprowadzone zostały do roli termometru, skupiając się na pytaniu, w jakim stopniu zbliżyliśmy się do celu transformacji, i szukając na nie odpowiedzi głównie w wynikach badań opinii publicznej. Oczywiście, nie ma w tym nic zdrożnego, tyle że związek między badaniami opinii publicznej a socjologią jako nauką jest taki, jak między termometrem właśnie a fizyką. Ograniczenie się do badań opinii społecznej nie rozwija wiedzy o społeczeństwie, o procesach społecznych. Na szczęście coraz częściej pojęcie transformacji zastępowane jest pojęciem zmiany społecznej, co jest sygnałem, że przestajemy traktować obserwowane procesy jako coś wyjątkowego i związanego z celami określonej opcji politycznej, a zaczynamy na nie patrzeć jako na normalny problem badawczy. Innymi słowy, socjologowie zaczynają się powoli budzić z politycznego zaczarowania. Choć efekt jest taki, że oskarża się nas o czarnowidztwo... ... o "robienie atmosferki" nadchodzącej katastrofy, globalnej czy "odcinkowej". O działanie na szkodę zmian ustrojowych, podwyższające ich koszty, oskarżył naukowców - między innymi Panią - prof. Jan Winiecki ("Dwa nurty czarnowidztwa" "Rz" z 1.2.2000 r. - przyp. red.). On też jest naukowcem. Muszę wyznać, że jego tekst wprawił mnie w zakłopotanie. Są w nim zawarte dwie, bardzo mocno wyrażone tezy. Po pierwsze, że jest świetnie, a nawet jeśli coś jest nie tak, to wszystkiemu winne społeczeństwo, a zwłaszcza te jego odłamy, które mają "w głowie groch z kapustą" i "rzucają kłody pod nogi" tym, którzy coś zmieniają. Po drugie, że winni są socjologowie, którzy nie dość, iż nie lubią kapitalizmu, to jeszcze mącą w głowach społeczeństwu. Moje zakłopotanie bierze się z tego, że z takimi tezami trudno jest polemizować, zwłaszcza na gruncie naukowym. Nie jestem w dodatku pewna, czy prof. Winiecki zalicza mnie do grona krytyków romantycznych, czy celowych... Czy jednak nie ma on racji, stwierdzając, że naukowcy nie powinni w swych wystąpieniach skupiać się jedynie na problemach, lecz pokazywać także osiągnięcia, tak by mobilizować ludzi? Miałby rację, gdyby przebieg procesów społecznych zależał wyłącznie od ludzkiego entuzjazmu, ale przecież tak nie jest. Zależy także od wiedzy o mechanizmach tych procesów. Lepiej więc może, gdy naukowcy próbują tę wiedzę budować, pozostawiając wzbudzanie entuzjazmu politykom. Dlaczego politycy tak chętnie sięgają po naukę? By z niej skorzystać czy ją wykorzystać? Myślę, że przede wszystkim po to, by uzyskać legitymizację własnych działań poprzez naukę, ze względu na jej autorytet. I dlatego nie są zbyt zainteresowani wiedzą zobiektywizowaną, bo zazwyczaj jest ona przeciwna ich oczekiwaniom czy planom politycznym. Chociażby przez to, że pokazuje całą rzeczywistość, a nie tylko wybrany fragment. A mimo to nieraz występowała Pani w roli eksperta... I przy różnych ekipach. Zawsze staram się odpowiadać, zgodnie z moją najlepszą wiedzą, gdy mnie pytają. Choć dominującym uczuciem - nie tylko moim, ale i moich kolegów - jest: "ale przecież oni w ogóle nas nie słuchają". Politycy naprawdę uważają, że wiedzą lepiej. Wielokrotnie słyszałam frazę: "teoretycznie masz rację, ale nie wiesz, że istnieją pewne uwarunkowania, że musimy uwzględnić interesy tej grupy, bo w przeciwnym razie tamci... itd." To oczywiście frustrujące. Chociaż nie wiem, czy byłoby lepiej, gdyby politycy zawsze postępowali zgodnie z naszymi radami. Nie rozumiem, dlaczego? Bo naukowcy mają tendencję do preferowania radykalnych społecznie rozwiązań. W pozytywnym i negatywnym tego słowa znaczeniu. Łatwiej jest na papierze przesuwać olbrzymie sumy pieniędzy z jednego obszaru na drugi lub stwierdzać, że jeśli jakaś grupa sobie nie radzi w nowej rzeczywistości, to jest to jej problem. Pani zdaniem wszelka działalność ekspertów jest bezcelowa? Tego bym nie powiedziała. Uważam raczej, że i dla polityków, i dla naukowców szkodliwe jest nadmierne uzależnienie od siebie. Przede wszystkim dlatego, że są to dwie profesje ukonstytuowane na zupełnie odmiennych zasadach. Podstawową funkcją polityki jest formułowanie celów i mobilizowanie społeczeństwa do ich realizacji. Oznacza to, że polityk, jeśli już zdecyduje się na realizację jakiegoś programu, nie może się wahać. Naukowiec natomiast powinien mieć wątpliwości, bo jest to podstawowa metoda gwarantowania obiektywizmu. Polityk za bardzo przejmujący się złożonością zjawisk (a od tego wychodzi nauka) nie podejmie decyzji, chociaż oczywiście warto, aby przed jej wprowadzeniem w życie sprawdził chociażby, co może przeszkodzić mu w realizacji planów, i odpowiednio je zmodyfikował. Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
Profesor Mirosława Marody, socjolog, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego. Czy chciałaby Pani zasiąść w parlamencie, zostać ministrem albo, nie rezygnując z obecnego zawodu, wejść do rady jakiejś fundacji o określonej politycznie proweniencji? Nie chciałabym, choć równie dobrze mogłabym odpowiedzieć, że każdy by chciał. To pokusa - objąć stanowisko, które wydaje się dawać szansę wprowadzania w życie własnych pomysłów na ulepszenie rzeczywistości. Bardzo łatwo się myśli: gdybym miał władzę, mógłbym zrobić to i tamto, pokazać, że ten problem jest do rozwiązania. Mnie samą przed taką pokusą chroni wiedza zawodowa, np. dotycząca uwarunkowań podejmowania decyzji, dzięki czemu wiem, że w praktyce nie jest to tak proste. Jednak naukowcy na początku lat 90. przechodzili do polityki.W dużej mierze był to naturalny odpływ osób, które miały temperament polityczny, niewykorzystany ze względu na wcześniejsze polityczne układy. wśród naukowców są osoby o bardzo wyrazistych poglądach politycznych, którym mimo to udaje się rzetelnie opisywać badane zjawiska. Dla naukowca niebezpieczna jest taka sytuacja, że jego zaangażowanie sprawia, iż zaczyna postrzegać obiekt swego badania przez pryzmat celów realizowanych przez własną opcję polityczną. w grę wchodzi taka odmiana stronniczości, która sprawia, że pewne fakty, niewygodne politycznie, pomija się lub bagatelizuje, podkreślając znaczenie innych, podbudowujących kierunki polityki realizowane przez orientację polityczną, której jest się zwolennikiem. Co więcej, zmienia się rodzaj optyki i pytań właściwych postępowaniu naukowemu. Przestaje być ono podporządkowane rygorom wątpienia i całościowego oglądu, gdy ciąży nad nim jakiś cel zewnętrzny.
ORGANIZACJE POZARZĄDOWE Dotacje budżetowe przesądzają o ich bycie Przyciąganie polityczne ELIZA OLCZYK Organizacje pozarządowe w Polsce nie mają łatwego życia. Zbieranie pieniędzy od sponsorów idzie opornie, zarabianie pieniędzy jeszcze trudniej, a dotacje budżetowe zależą nie od programu działania, nie od osiągnięć, tylko od... koniunktury politycznej. Tak się bowiem utarło, że rządy preferują organizacje bliskie sobie ideologicznie, choć nie tym kryterium powinny się kierować. W Polsce istnieją tysiące organizacji pozarządowych (jak nazwa wskazuje działających poza obszarem zainteresowania administracji rządowej) zajmujących się najróżniejszymi sprawami. Są organizacje propagujące naturalny poród i karmienie piersią, są stowarzyszenia chorych na autyzm, są organizacje wspierające rozwój samorządów i małych przedsiębiorstw, kształcące liderów, organizujące kursy asertywnego zachowania, nauczające bezrobotnych aktywnego poszukiwania pracy itd. Elektorat zorganizowany Nie ma chyba dziedziny życia, w której nie działałaby organizacja pozarządowa służąca ludziom radą i pomocą. Działalność organizacji pozarządowych jest cechą społeczeństwa demokratycznego, które organizuje się w grupy dla realizacji konkretnych celów. Taki zorganizowany elektorat jest łakomym kąskiem dla partii politycznych. Coraz wyraźniej widać wciąganie organizacji pozarządowych w orbitę wpływów partii politycznych. Najłatwiej prześledzić to na przykładzie dwóch największych ugrupowań politycznych - Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Akcji Wyborczej Solidarność. Zarówno Sojusz, jak i Akcja mają swoich faworytów. Do AWS przylgnęły ruchy obrony życia oraz najróżniejsze organizacje katolickie. SLD wciąga w swoją orbitę organizacje feministyczne oraz działające na rzecz neutralności światopoglądowej państwa. Sojusz popiera Zrzeszenie Studentów Polskich i Związek Harcerstwa Polskiego, AWS - Niezależne Zrzeszenie Studentów i Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej. Są organizacje kombatanckie sympatyzujące z AWS i sympatyzujące z SLD. Tak więc, już na pierwszy rzut oka widać, że oba ugrupowania stanowią jednakowy magnes dla organizacji pozarządowych. Mechanizmy przyciągania są różne, ale najważniejszy z nich to pieniądze, a raczej ich brak. Dotacje budżetowe często bowiem przesądzają o być albo nie być organizacji pozarządowych. Wczoraj wy, dzisiaj inni Faworyzowanie jednych organizacji, a pomijanie drugich przy rozdziale publicznych środków zostało nagłośnione w ubiegłym roku, gdy niektóre organizacje pozarządowe zaczęły uskarżać się w prasie, że nie dostały dotacji z budżetu państwa na działalność. Podobne praktyki nie rozpoczęły się jednak przed rokiem, lecz znacznie wcześniej. Prawo stanowi, że rząd może zlecać organizacjom pozarządowym zadania do realizacji i przekazywać na to pieniądze podatników. Rzecz polega na tym, że organizacji pozarządowych jest znacznie więcej niż pieniędzy budżetowych, i tu właśnie pojawia się miejsce na sympatie polityczne. W ubiegłym roku część organizacji pozarządowych publicznie protestowała przeciwko obcięciu dotacji rządowych na zadania zlecone. Poszkodowany czuł się m.in. Związek Harcerstwa Polskiego, od lat organizujący wypoczynek dzieci i młodzieży, który jeszcze późną wiosną nie wiedział, czy dostanie pieniądze na ten cel, czy też nie. Pieniądze na dofinansowanie wypoczynku dzieci (i nie tylko) przyznawała komisja powołana wspólnie przez MEN i pełnomocnika rządu ds. rodziny. Przyjęte kryteria były mgliste, a wszelkie pretensje zbywano oświadczając, że jest wiele organizacji, które prowadzą podobną działalność, a każda ma prawo do pieniędzy budżetowych. ZHP, który narzekał, że brakuje mu środków na zorganizowanie obozów dla młodzieży, słyszał w odpowiedzi, że w latach 1993 - 1997 (a więc w okresie rządów SLD - PSL) dostawał dużo pieniędzy, a konkurencyjny ZHR mało. Nie trudno odgadnąć, że od momentu gdy władzę przejęła koalicja AWS - UW ma być odwrotnie, ZHR dostanie dużo, a ZHP mało. Katoliczki po feministkach Najwięcej skarg od organizacji pozarządowych, które czuły się dyskryminowane przez administrację rządową, dotyczyło działalności ministra Kazimierza Kapery, byłego pełnomocnika rządu ds. rodziny. O uchylanie się od współpracy oskarżały go przede wszystkim feministyczne organizacje. Minister Kapera rozwiązał Forum Organizacji Pozarządowych, odsuwając od współpracy wszelkie niekatolickie organizacje, za to chętnie współpracował np. z Forum Kobiet Polskich, zrzeszającym przede wszystkim stowarzyszenia katolickie i duszpasterstwa. Poglądy ministra Kapery znajdowały odzwierciedlenie w wielu jego działaniach - pełnomocnik rządu ds. rodziny anulował m.in. wyniki konkursu na prowadzenie ośrodków pomocy dla kobiet będących ofiarami przemocy rodzinnej i rozpisał nowy konkurs. Nie trudno zgadnąć, że wygrały go w dużej części organizacje katolickie. Niekoniecznie lepsze od poprzednich, wyłonionych w drodze konkursu, ale niekoniecznie też gorsze - po prostu, o słusznej orientacji politycznej. Biuro pełnomocnika ds. rodziny tłumaczyło się wówczas, że konkurs został powtórzony ze względu na zarzuty Departamentu Kontroli dotyczące sposobu organizacji poprzedniego konkursu (w protokole z posiedzenia komisji nie umieszczono informacji o jej składzie, o dacie i miejscu posiedzenia, o regulaminie oraz o kryteriach wedle, których był rozstrzygnięty) oraz z powodu presji ze strony organizacji pozarządowych, które prowadzą podobną działalność, a zostały pominięte w konkursie. Poprzedniczka ministra Kapery, Jolanta Banach, pełnomocniczka rządu ds. rodziny i kobiet w rządach Józefa Oleksego i Włodzimierza Cimoszewicza, na odmianę współpracowała głównie z organizacjami feministycznymi. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że minister Banach próbowała współpracować z organizacjami katolickimi, jednak z powodu różnicy poglądów owa współpraca zwykle szybko się kończyła. Organizacje katolickie niejednokrotnie protestowały przeciwko popieraniu przez minister Banach jednej opcji światopoglądowej. Mechanizm jest więc prosty - kto miał poczucie krzywdy, za czasów koalicji SLD - PSL przystał do AWS. Kto czuje się dyskryminowany przez rząd Jerzego Buzka, zwraca się w kierunku SLD. Kuszeni przez SLD Sojusz nie czeka zresztą, aby niezadowoleni przyszli się poskarżyć. Politycy SLD zachęcali kilka miesięcy temu organizacje pozarządowe do utworzenia wspólnej koalicji antyrządowej. W kwietniu SLD wysłał do organizacji pozarządowych list zawierający propozycję współpracy przy tworzeniu alternatywnego programu "obejmującego najważniejsze dziedziny życia" w ramach forum opozycyjnego "Można inaczej". - Klub Parlamentarny SLD oferuje państwu swoje możliwości parlamentarne, organizacyjne i intelektualne przy tworzeniu takiego programu - czytamy w liście skierowanym do jednej z organizacji. W ten sposób w krąg polityki wciąganych jest coraz więcej organizacji pozarządowych. Te natomiast, które nie są zainteresowane upolitycznianiem swojej działalności, dryfują bezradnie, próbując znaleźć dla siebie niszę. Liga Kobiet Polskich należy do tych organizacji, które czują się dyskryminowane przez obecny rząd, konnkretnie przez byłego pełnomocnika ds. rodziny Kazimierza Kaperę. Zarazem jednak nie bardzo chce zasilić szeregi sympatyków SLD. Być może taka postawa wynika z tego, że szefowa Ligi jest wiceprzewodniczącą Unii Pracy, a być może Liga uważa, że apolityczność jest niezbędna w jej działalności. Bez względu na przyczyny Liga Kobiet Polskich, choć kuszona przez SLD, zdystansowała się do propozycji utworzenia wspólnego antyrządowego frontu. Zarazem zarząd LKP zwrócił się do premiera z prośbą, by rząd "nie upolityczniał organizacji społecznych i nie dyskryminował tych, które inaczej niż oficjalna polityka obecnej koalicji patrzą na problemy kobiet i rodziny". - Organizacja nasza jest pomijana przy opiniowaniu czy konsultowaniu ważnych kwestii społecznych dotyczących rodziny, jest to przykład dyskryminowania jednej z największych organizacji pozarządowych, która swoją misję formułuje odmiennie od politycznych deklaracji obecnie rządzącej koalicji. Liczymy na to, że pan premier zechce podjąć interwencję w tej ważnej kwestii - czytamy w liście do szefa rządu. W odpowiedzi Jerzy Widzyk z Kancelarii Premiera napisał do Ligi Kobiet Polskich: "mam nadzieję, że przekonanie o potrzebie wspólnej odpowiedzialności za losy kraju pozwoli na dalszą owocną współpracę Ligi Kobiet Polskich z przedstawicielami władz centralnych i terenowych". Minister Widzyk postanowił zignorować postawione w liście zarzuty. W każdym razie, na pewno nie zamierza wnikać w problemy organizacji pozarządowych ani też nie jest zwolennikiem zmian obecnej polityki administracji rządowej wobec nich. Organizacje sympatyzujące z SLD zapewne pocieszają się, że przypuszczalnie za dwa lata zmieni się ekipa rządząca i wtedy powetują sobie chude lata pod rządami AWS - UW. I tak wahadło będzie się wychylało - raz na lewo, raz na prawo.
Coraz wyraźniej widać wciąganie organizacji pozarządowych w orbitę wpływów partii politycznych. Faworyzowanie jednych organizacji, a pomijanie drugich przy rozdziale publicznych środków zostało nagłośnione w ubiegłym roku, gdy niektóre organizacje pozarządowe zaczęły uskarżać się w prasie, że nie dostały dotacji z budżetu państwa na działalność. Podobne praktyki nie rozpoczęły się jednak przed rokiem, lecz znacznie wcześniej.
INTERNET Drzwi do biznesu XXI wieku Wielkie wojny wirtualne RAFAŁ KASPRÓW Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel. Po wojnie prowadzonej przez producentów proszków, margaryn i towarzystw ubezpieczeniowych czeka nas teraz wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią". Branża raczej przyszłości Na zewnątrz z tej wojny widać niewiele. Dopiero niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski, dwóch najpopularniejszych internetowych portali komercyjnych w naszym kraju. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu, w gabinetach prezesów największych polskich spółek komputerowych i telekomunikacyjnych. Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Według badań OPOB dostęp do Internetu ma dziś cztery procent gospodarstw domowych. Za pięć lat Internet stanie się powszechny. W 2004 - 2005 roku "surfować" w Internecie będzie już 30 procent Polaków. Wraz ze wzrostem liczby kart kredytowych w Polsce, których na razie wydano ponad pięć milionów, można się spodziewać, że już wkrótce Polacy będą wydawali coraz więcej pieniędzy, nie wychodząc z domu. A to oznacza coraz większe zyski dla firm internetowych. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze. Wyścig trwa Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA, znany dotychczas głównie ze składania i sprzedaży komputerów oraz kas fiskalnych. W ubiegłym roku notowany na warszawskiej giełdzie Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. W ten sposób powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem, najczęściej odwiedzanym portalem internetowym w Polsce (według Optimusa jest to 33 mln obejrzeń miesięcznie, ale warto zaznaczyć, że każda firma stosuje inne metody liczenia, które nie są przez nikogo weryfikowane). Jakie następne inwestycje w Internet planuje Optimus i ile chce zainwestować, nie wiadomo. Spółka odmawia bowiem ujawnienia planów rozwoju. - Inwestora do Optimus Pascal znajdziemy w ciągu pół roku. Internet to jednak gorący temat i nie chciałbym mówić o wszystkim - powiedział prezes Optimusa, Roman Kluska, podczas konferencji prasowej. Wiadomo, że w technologiach internetowo-informatycznych Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin (znanym głównie z produkcji dla wojska, ale również dużym potentatem informatycznym). W 1998 roku powołano spółkę Optimus Lockheed Martin, która będzie się starała wejść na rynek dużych zamówień administracji publicznej i wojska. Jednym z największych sukcesów Onetu jest dostępna na jego stronach popularna wyszukiwarka Infoseek. Od niedawna polski Infoseek jest też własnością konkurencyjnego Internet Ventures Partners SA (IVP). - Mamy coś więcej niż Onet. Jesteśmy upoważnieni do reprezentowania w Polsce Infoseeka i posiadamy bazę wszystkich dokumentów - mówi Leszek Bogdanowicz z IVP. W opinii analityków IVP zajmie mocną pozycję na rynku. Firma jest własnością czterech udziałowców, od których pochodzą pieniądze na działalność. W najbliższym czasie pojawi się branżowy inwestor, jak twierdzi Bogdanowicz, raczej zagraniczny. Kto i ile zamierza zainwestować w IVP - to tajemnica. Kupić, co się da Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce". Prokom objął 25 procent akcji, ale w ciągu kilku lat będzie mógł zwiększyć udziały do 40 procent. Centrum Nowych Technologii przygotowało wiele znanych projektów internetowych, w tym "Rzeczpospolitą On Line", gdzie można zapoznać się z elektroniczną wersją gazety (liczba wejść na strony "Rz" z zewnątrz redakcji wzrosła z 1,4 mln w styczniu do do 3 mln w listopadzie tego roku, w tym na pierwszą stronę blisko 0,5 mln). Na inne zakupy Prokomu nie trzeba było długo czekać. Na początku października gdyńska firma zakupiła za milion złotych w gotówce i dziewięć milionów dolarów w akcjach krakowską spółkę The Polished Group (TPG), wśród klientów której są tacy giganci Internetu jak Netscape, Microsoft czy Sun Microsystems. W listopadzie 1999 r. Prokom zakupił mniejszą spółkę Safe Computing z Warszawy za niespełna 200 tysięcy dolarów. Jak zapowiedział prezes spółki Ryszard Krauze, połowa tegorocznego zysku netto spółki, czyli około 40 - 45 milionów złotych, pójdzie na inwestycje w Internet. "Dziś jest faza inwestycji w Internet. To już się zaczęło i będzie trwało cały przyszły rok" - powiedział Krauze na niedawnym spotkaniu z dziennikarzami. Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel. - Podpisaliśmy z Intelem umowę inwestycyjną. Intel będzie miał w Wirtualnej Polsce 6 procent udziałów - mówi Marek Borzestowski, prezes WP. Jest to pierwsza inwestycja Intela w Europie Środkowej. Na technologii Intela opierają się tacy giganci światowego Internetu jak Yahoo. Intel dostarczy WP swoje technologie. Dla WP oznacza to z pewnością również lepszą pozycję w negocjacjach z zagranicznymi firmami, gdyż obecność Intela dla wielu z nich jest gwarancją dalszego rozwoju firmy. Pojawienie się Intela w wojnie o polski Internet jest pierwszym przykładem udanego poszukiwania sojuszników wśród liderów światowego rynku. Potentat w sieci Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. Polski gigant telefoniczny powołał w tym celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. Analitycy uważają, że na tym rynku Telekomunikacja na pewno będzie się liczyć, zwłaszcza że być może do spółki wejdzie jedna z firm zagranicznych. "Jest cały szereg firm zagranicznych, które chcą z nami współpracować w dziedzinie Internetu" - powiedział dziennikarzom na targach telekomunikacyjnych w Kielcach szef firmy TP Internet, Sławomir Kułakowski. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce, co zapewne wiąże się z przyszłymi inwestycjami internetowymi. Wiele wskazuje na to, że tak jak w wypadku połączeń międzymiastowych sieć światłowodowa Tele-Energo stanie się najbardziej łakomym kąskiem wojny o Internet. - Tele-Energo będzie jednym z najważniejszych graczy i wszyscy chcieliby z nimi prowadzić interesy. Na razie jesteśmy na etapie rozmawiania wszystkich ze wszystkimi - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Portal "Z"? Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą. Prawdopodobnie współpracować z tą grupą będzie jeden z dużych tygodników. Radio "Z", należące do najbardziej popularnych w Polsce, współpracuje z amerykańskim potentatem medialnym CNN. Dysponuje również dużym inwestorem, więc jego szanse na uruchomienie ciekawego portalu są znaczne. - Planujemy uruchomienie własnego przedsięwzięcia internetowego na pierwszy kwartał przyszłego roku. Będziemy inwestować tyle, ile będzie trzeba - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Również inne stacje radiowe chcą znaleźć się w sieci. Radio RMF FM i giełdowy ComArch SA starają się znaleźć miejsce na coraz bardziej konsolidującym się rynku internetowym. Firmy te założyły spółkę Internet FM z kapitałem założycielskim trzech milionów złotych. Jeszcze w tym roku ma ona uruchomić internetowe centrum handlowe. Z telefonu w sieć W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, należąca w 33 procentach do szwedzkiej Telii oraz do firm izraelskich, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ. We wrześniu 1999 r. Netia, która jest drugim co do wielkości operatorem telefonii stacjonarnej w Polsce, kupiła za 800 tysięcy dolarów internetową firmę TopNet sp. z oo. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. Niedawno zainteresowanie Polską wykazał izraelski Internet Gold, który zamierza wydać 25 mln dolarów na inwestycje w Warszawie (oraz w innych krajach Europy Wschodniej). Przedstawiciele tej firmy deklarują, że rozmawiać chcą nie tylko z Netią, ale ze wszystkimi firmami zajmującymi się Internetem. O ile Netia ma szansę zająć istotną pozycję na tym rynku, o tyle wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim. Nadzieja w Vivendi Do niedawna wyglądało, że poważnie na rynku internetowym będzie się liczył właśnie Elektrim SA. Dlatego też spółka zależna od Elektrimu, Bresnan International, miała kupić za 2,2 miliona dolarów spółkę internetową Polska OnLine. I kiedy się wydawało, że Elektrim dołączy do czołówki walczącej o rynek internetowy, okazało się, że spółka ma poważne kłopoty finansowe, a na dodatek toczy wyniszczającą wojnę o kontrolę nad operatorem telefonii komórkowej PTC z Deutsche Telekom, a inwestowanie w Internet będzie musiała raczej odłożyć. Polskę OnLine zamiast Elektrimu przejął giełdowy Softbank. Firma kupiła ten atrakcyjny portal dosłownie sprzed nosa Prokomowi, którzy również prowadził rozmowy o kupnie. W ocenie analityków Softbank ma duże szanse zająć dobrą pozycję na rynku bankowych usług internetowych. Agora wszystkich zaskoczy? Pismo Editor&Pablisher (www.mediainfo.com), informujące o przedsięwzięciach w Internecie, oceniło, że w tym roku światowe gazety stracą na korzyść reklam w Internecie około 200 mln dolarów. W 2003 roku będzie to już 3,2 mld dolarów. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale od dawna wiadomo, że zmiany również w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Do niedawna analitycy spodziewali się, że Agora zdecyduje się na inwestycje wraz z ComputerLandem SA, co byłoby zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że prezes ComputerLandu, Tomasz Sielicki, zasiada w radzie nadzorczej Agory. - To, że ktoś zasiada w radzie nadzorczej, nie ma nic wspólnego z planami internetowymi Agory - mówi Piotr Niemczycki, wiceprezes zarządu Agory SA. Agora przy budowie stron internetowych będzie wykorzystywała również sieć regionalnych oddziałów i stacji radiowych (np. www.radiopogoda.pl). W udostępnianych w kwietniu tego roku informacjach dla zagranicznych inwestorów Agora zapewniała, że ma bardzo dobrą pozycję na rynku i w przyszłości stanie się liderem. - Mamy rozpędzony projekt internetowy. Przygotowujemy informację dla giełdy na ten temat - mówi Piotr Niemczycki. Plany powinny być znane w tym tygodniu. ComputerLand chce samodzielnie brać udział w wojnie o Internet, ale prawdopodobnie będzie szukał partnerów. Tomasz Sielicki, prezes ComputerLandu, na razie nie chce ujawniać planów firmy. Na razie dużo strat Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Firma ta jest właścicielem największej w Polsce sieci telewizji kablowej PTK oraz platformy cyfrowej Wizja TV. Jako jedną z nielicznych stać ją na kompleksową usługę Internetu, telewizji cyfrowej i telefonii za pomocą tego samego kabla. Prowadzone są obecnie rozmowy o wejściu UPC we francuski Canal Plus. Ważnym atutem będzie to, że udziałowcem UPC (7 procent) jest firma Billa Gatesa, Microsoft. Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. Kapitalizacja spółek internetowych w USA wynosi 250 mld dolarów. Wszystko dlatego, że choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy (analitycy szacują, że będzie rósł w tempie 40 procent rocznie), by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy. Zysków z tych inwestycji można się będzie bowiem spodziewać w wariancie optymistycznym za trzy lata, a w pesymistycznym nawet za sześć. Boleśnie się o tym przekonał Optimus SA, który już od ubiegłego roku inwestuje w Internet i usługi integracyjne. Jego zysk po trzech kwartałach tego roku spadł do 1,8 miliona złotych wobec 28,2 miliona złotych rok wcześniej. Inwestorzy jednak nie odwrócili się od niego, gdyż wiedzą, że zyski prędzej czy później przyjdą. To branża przyszłości. - portal - brama do Internetu, rozbudowana strona, która kieruje do źródła informacji. Portal zawiera katalogi odsyłaczy oraz najczęściej - wyszukiwarkę. - wyszukiwarka - miejsce w Internecie, w którym można zapoznać się ze spisem wszystkich dokumentów dotyczących wybranego hasła. - e-commerce - handel w Internecie. Odbywa się za pomocą karty kredytowej. Podając jej numer, kupujemy poszukiwany produkt. - Infoseek - jedna z najpopularniejszych wyszukiwarek. - on line - sieć, obecność w Internecie.
Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią". Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze. Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications. Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko.
KONGO Prostytutki nie mają pracy, nocne kluby pieniędzy, a państwowa telewizja daje wykłady rewolucyjnej moralności. Rządy Laurenta Desire Kabili zmieniły Kinszasę nie do poznania. Mzee znaczy mądry Mały, krępy, uśmiechnięty, nie krzyczący na nikogo Kabila buduje swoje Kongo. Zawsze o tym marzył. FOT. (C) AP RYSZARD MALIK Nie udziela wywiadów, nie jeździ po świecie (z jednym wyjątkiem), w ciszy Pałacu Narodu ciężko, od rana do nocy, pracuje. Nad czym? Jakie Kongo chce zbudować nowy władca dawnego Zairu, Laurent Desire Kabila? Tego nie wie nikt. Opozycja, która w normalnie funkcjonującym państwie demokratycznym mogłaby zadać te pytania, nie ma prawa pytać. Kabila wprowadził zakaz działalności partii opozycyjnych do kwietnia 1999 roku. Dopiero wtedy, jak zapowiada prezydent, tuż przed wyborami, które mają być wolne i demokratyczne, wszystkie siły polityczne będą mogły zaprezentować swój program i zgłosić udział w walce wyborczej. Porządki postkolonialne W swoją pierwszą i dotychczas jedyną podróż zagraniczną Kabila wybrał się do Pekinu. Nie do Moskwy, co nie dziwi, bo dawne imperium sowieckie leży w gruzach, nie do Waszyngtonu, a byłyby powody, i nie do Paryża, co zrozumiałe, bo było to ulubione miasto Mobutu, rywala i wroga Kabila, którego obalił. Obserwując karierę polityczną Kabili, jego bliskie związki z Tanzanią, bardzo prochińską za rządów prezydenta Juliusa Nyerere, a potem kolejne kroki, wreszcie styl - połączenie mądrości wiejskiego chłopa z szacunkiem dla wolnego rynku - można mieć podejrzenia, że efektem pracy Kabili nad przyszłością Konga będzie model chiński. W innym kierunku idą podejrzenia Paryża. Kabila daje za duże fory Amerykanom - mówią nad Sekwaną. Francuzi, którzy wspierali Mobutu aż do końca jego rządów w Kinszasie, nie chcą i nie mogą się pogodzić z tym, że ich Afryka (byłe kolonie i kraje frankofońskie) wymyka się ze sfery wpływów. Przykładem jest sąsiednia Republika Konga, gdzie Pascal Lissouba, legalny prezydent, walczący z puczystami byłego szefa państwa, nie otrzymał wsparcia Paryża. Otrzymał je za to generał Nguesso, który popierał ekspansję francuskiego koncernu Total na nowo odkryte pola ropy naftowej. W końcu roku ten zapomniany przez lata kąt Afryki nieprzypadkowo odwiedziła pani Madeleine Albright, amerykańska sekretarz stanu. Była w Ugandzie, której przywódca, Yoweri Museveni, jest uznawany za lidera proamerykańskich państw Afryki. Była w Etiopii, gdzie też dzięki wsparciu Waszyngtonu rządzi prezydent Melas Zenawi. W marcu wielki Tour de Afrique planuje Bill Clinton. O wpływy na tym kontynencie toczy się walka, zapomniana przez lata Afryka ma przed sobą lata świetności. Po tym jak upadł mit superprodukcyjnej Azji, mogą nadejść tłuste lata dla Afryki. Jak pokazuje przykład sąsiadującej z Kongiem Ugandy, dobre postępy gospodarcze w Etiopii, umacnianie się gospodarki angolskiej, w Kongo, gdzie nie brakuje bogactw mineralnych i innych surowców, żyznej ziemi i hektarów egzotycznych lasów, również istnieje szansa na sukces. Świeży nacjonalizm O tym, co planuje Kabila, wiemy mało. Jego bliscy mówią o nim w języku suahili: mzee - co znaczy mądry. Bardzo wyraziste są jego posunięcia w samej stolicy. Młodzi, 15-letni żołnierze, którzy przyszli razem z nim z północy kraju, opanowali Kinszasę. Pilnują porządku według bardzo prostych zasad. Gonią złodziei, prostytutki, pijaków, oszustów. Dla mieszkańców miasta żyjącego z uciech, rozboju i łajdactw nie są to dobre czasy. Telewizja co wieczór uświadamia, co to jest moralność, poszanowanie pracy i mienia, tym, którzy tego nie wiedzą albo nigdy o tym nie słyszeli. Głośno mówi się o bohaterach walki o niepodległe Kongo: Patriku Lumumbie, Mulele, Gizengdze. Kongijczycy stali się bardzo nacjonalistycznym narodem - mówią cudzoziemcy. Czy to jest możliwe? Podobno tak. Pierwszym posunięciem nowych władz była odmowa zgody na międzynarodową inspekcję miejsc zbrodni na uchodźcach rwandyjskich. Mimo apeli Kofiego Annana, mimo próśb Waszyngtonu rząd w Kinszasie blokował skutecznie prace misji ONZ. W końcu ONZ ustąpiła, nie ma śledztwa w sprawie mordu na uchodźcach. W Kinszasie oceniają to prosto: kiedy Mobutu mordował, nikogo to nie interesowało, ale gdy rzuca się podejrzenia na nowe władze, to zaraz jest komisja. Mamy swoją dumę, jesteśmy wielkim państwem, jeśli wyrazimy zgodę na śledztwo, to tak będzie. Nikt jednak nie będzie nam narzucał tego, co mamy robić. Naród złożony z 250 plemion rozrzuconych na obszarze ponad dwóch milionów kilometrów kwadratowych pod wpływem Kabili, jego powrotu do tradycji walk o niepodległość dojrzewa. W barach słychać melodię modną w latach 60.: "Independence cza, cza". Jednocześnie Kabila oskarżany przez Mobutu i jego ludzi o posługiwanie się żołnierzami z Ugandy i Rwandy po raz pierwszy przyznał się do tego i zapowiedział, że oficerowie i doradcy z tych państw wracają do siebie. Pozbył się też kłopotliwego sojusznika, jednego z liderów Sojuszu Sił Demokratycznych na Rzecz Wyzwolenia Konga (AFDL), a jednocześnie przywódcy kongijskich Tutsi zwanych Baniamulenge, Anselma Masasu. Teraz przeciwnicy nie będą już mogli oskarżać go o wykorzystywanie obcych dla utrwalania władzy. Choć są jeszcze w rządzie dwaj "obcy": minister spraw zagranicznych Bizima Karaha, pochodzący z Rwandy, oraz sekretarz generalny AFDL Deogratias Bugera, wywodzący się z Ugandy. Coraz silniej dają znać o sobie rodzinne i plemienne związki Kabili z Katangą, najbogatszą prowincją Konga, z której się wywodzi. Wielu ludzi pracujących dla Mobutu dalej stoi na czele firm państwowych i ma dużo do powiedzenia. Dlatego, że są Katangijczykami. Zajrzeć do historii Mały, krępy, uśmiechnięty, nie krzyczący na nikogo Kabila buduje swoje Kongo. Zawsze o tym marzył. 59-letni Kabila z politycznej emerytury wrócił do Zairu dzięki ruchowi kongijskich Tutsi, którzy atakowani przez Hutu i armię zairską we wrześniu 1996 r. wywołali zbrojną rebelię na wschodzie Zairu. Militarne sukcesy dobrze zorganizowanej grupy powstańców, liczącej kilka tysięcy żołnierzy, zaskoczyły wszystkich. Choroba Mobutu, jego długa nieobecność w kraju, fatalna sytuacja ekonomiczna państwa, chaos i dezorganizacja armii, a także korupcja - wszystko to pomogło rebeliantom. W momencie narodzin niepodległego Konga w 1960 r. Kabila był jednym z wielu młodych zwolenników pierwszego premiera Patrika Lumumby i walczył z oddziałami secesjonisty Moisa Czombego. Kiedy Lumumba zaginął, zabity - jak się później okazało - z rozkazu Mobutu, Kabila razem z innymi zwolennikami zabitego przywódcy uciekł na drugą stronę rzeki Kongo, do Brazzaville. Kabila nie wysiedział tam długo. Rozpoczął walkę z wojskami Mobutu w prowincji Kiwu. W odezwie wydanej wtedy, a wydrukowanej w stolicy Burundi, Bujumburze, wzywał powstańców do "zradykalizowania walki rewolucyjnej", aby doprowadzić do obalenia rządu w Leopoldville - tak dawniej nazywała się Kinszasa. Spotkanie z ministrem Dziś jego chłopcy simbas (lwy w języku suahili) są panami Kinszasy. Nie lubianymi przez mieszkańców metropolii. Podobnie jak Kabila, który jest mało popularny. Za to jakże inny od cesarskiego Mobutu Sese Seko. W końcówce swych rządów też niepopularnego, ale mającego w sobie majestat władcy. Kabila tego daru nie posiada. Skromny, nie afiszuje się ze swoją osobą. Za jego rządów nie ma problemu z dostępem do ministrów. Wystarczy w holu ministerstwa wpisać do zeszytu powód domagania się audiencji u ministra i jest szansa na spotkanie jeszcze tego samego dnia. Na pewno Kabili nie zależy na rozgłosie, a praca, jakiej się podjął, jest podobna do czyszczenia stajni Augiasza. Mobutu zostawił pustą kasę państwa, wielkie zadłużenie i same problemy. W tym roku rząd zamierza zamiast starych zairów, w końcówce rządów nieżyjącego już dyktatora zwanych przekornie "prostata" (Mobutu był chory na raka prostaty) nie mających żadnej wartości (1 mln zairów = 1 dolar), wprowadzić nową, wymienialną walutę. Są planowane zmiany w systemie zarządzania gospodarką, likwidacji mają ulec wielkie monopole państwowe. Przed drzwiami czekają wielkie światowe firmy gotowe wydobywać kongijskie bogactwa. Wśród nich są też Polacy. Swoją pierwszą kopalnię miedzi po cichu uruchomiła w końcu roku polsko-kongijska spółka z większością kapitału Polskiej Miedzi.
Rządy Laurenta Desire Kabili zmieniły Kinszasę nie do poznania. nowy władca dawnego Zairu wprowadził zakaz działalności partii opozycyjnych. Dopiero tuż przed wyborami, które mają być wolne i demokratyczne, wszystkie siły polityczne będą mogły zaprezentować swój program i zgłosić udział w walce wyborczej. W swoją pierwszą podróż zagraniczną Kabila wybrał się do Pekinu. Obserwując karierę polityczną Kabili, styl - połączenie mądrości wiejskiego chłopa z szacunkiem dla wolnego rynku - można mieć podejrzenia, że efektem pracy Kabili nad przyszłością Konga będzie model chiński. Bardzo wyraziste są jego posunięcia w samej stolicy. Młodzi żołnierze, którzy przyszli razem z nim z północy kraju, opanowali Kinszasę. Pilnują porządku według bardzo prostych zasad. Gonią złodziei, prostytutki, pijaków, oszustów. Dla mieszkańców miasta żyjącego z uciech, rozboju i łajdactw nie są to dobre czasy. Telewizja co wieczór uświadamia, co to jest moralność, Głośno mówi się o bohaterach walki o niepodległe Kongo. Kongijczycy stali się bardzo nacjonalistycznym narodem. Pierwszym posunięciem nowych władz była odmowa zgody na międzynarodową inspekcję miejsc zbrodni na uchodźcach rwandyjskich. rząd w Kinszasie blokował skutecznie prace misji ONZ. W końcu ONZ ustąpiła. Naród złożony z 250 plemion rozrzuconych na obszarze ponad dwóch milionów kilometrów kwadratowych pod wpływem Kabili dojrzewa. Kabila oskarżany przez Mobutu o posługiwanie się żołnierzami z Ugandy i Rwandy przyznał się do tego i zapowiedział, że oficerowie i doradcy z tych państw wracają do siebie. Pozbył się też kłopotliwego sojusznika, jednego z liderów Sojuszu Sił Demokratycznych na Rzecz Wyzwolenia Konga (AFDL), a jednocześnie przywódcy kongijskich Tutsi, Anselma Masasu.
PLUSKWA MILENIJNA Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA Państwo podwyższonej gotowości Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Japonia wita wcześniej Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. - Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). - Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów. Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. Mundurowe gotowe Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000. W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach. Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Sterowanie ręką Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy. Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów. Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii. - Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu. Respiratory muszą działać Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu. - Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS. Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji. Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich. Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne". W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów. Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Premier Jerzy Buzek zapewnia, że wszystkie zasadnicze systemy, energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane, jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty. Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń. Nie wiemy, co się stanie, kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów.W Komendzie Głównej Policji oraz w komendach wojewódzkich i powiatowych będą działać sztaby kryzysowe, znajdą się w nich specjaliści od łączności i informatyki. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. przygotowane jest wojsko. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska.Producenci energii zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Do zmiany daty przygotowują się szpitale. muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory.Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi rzeczniczka ZUS.Polski system bankowy nie obawia się roku 2000.W bankach będą dyżury związane z zamknięciem finansowym roku. 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Czynne będą bankomaty. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy.
UKRAINA Czy Leonid Kuczma kroczy śladami Aleksandra Łukaszenki Prezydencka republika OLGA IWANIAK, KLAUS BACHMANN Kiedy Łukaszenko zdobywał władzę, kierowała nim prosowiecka nostalgia - integracja z Rosją, regulowane przez państwo ceny, kontrola nad jednostką. Kuczma wygrał głosząc hasła liberalizacji gospodarki, odważnych reform, decentralizacji państwa i integracji z Europą, oderwania się od Rosji. Obaj kroczą jednak podobną drogą. Białoruski prezydent Aleksander Łukaszenko zdobył władzę w 1994, wygrywając wybory prezydenckie. Skorzystał z istniejącej wówczas próżni politycznej wokół urzędującego premiera Wiaczesława Kiebicza, przeciw któremu buntowała się znaczna część młodszej kagebowskiej i partyjno-administracyjnej elity. Początkowo Łukaszenko skupiał wokół siebie niektórych stosunkowo liberalnych i samodzielnie myślących polityków; odeszli oni lub zostali zmuszeni do odejścia, w miarę jak ukształtował się dzisiejszy oligarchiczny system władzy. Łukaszenko kolejno podporządkował sobie lokalne struktury władzy (znosząc faktycznie samorządy), gospodarkę i finanse, a potem media. W 1996 r. przeprowadził nie uznane przez nikogo (poza Rosją) referendum, zastępując i tak słaby parlament ciałem jeszcze bardziej uległym wobec siebie, w którym znaczna liczba posłów jest przez niego mianowana. Podobną drogę przeszedł też Kuczma Prozachodni kurs polityki Kuczmy, ogłoszony tuż po wyborach, i odpowiednia retoryka przez pierwsze dwa lata były przyjmowane na Zachodzie za dobrą monetę i z entuzjazmem. Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił jednak już w połowie kadencji Kuczmy, gdy nie zostały urealnione ceny na usługi komunalne, nie została sprywatyzowana ziemia, nie przeprowadzono prywatyzacji pieniężnej. Nie przeprowadzona została też reforma samorządowa. Jedynym sukcesem, którym mogła pochwalić się Ukraina, było powstrzymanie inflacji dzięki konsekwentnej polityce monetarnej, ale za cenę niewypłacania pensji i emerytur. Klan dniepropietrowski W wyborach prezydenckich w 1994 roku wraz z Kuczmą zwyciężył też klan dniepropietrowski, reprezentujący interesy sektora wojskowo-przemysłowego. Jego naturalnym przeciwnikiem był klan doniecki, bazujący na strukturze surowcowej. Ten klanowo-terytorialny system Ukraina odziedziczyła w spadku po systemie sowieckim, a wojna o polityczne synekury wojskowo-przemysłowego Dniepropietrowska oraz Doniecka trwała przez co najmniej 50 ostatnich lat. Dwa pierwsze lata okopywania się ludzi z Dniepropietrowska w Kijowie przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Ówczesny premier państwa, Jewhen Zwiahilski, tuż po zwycięstwie Kuczmy salwował się ucieczką do Izraela (on właśnie w 1993 roku za pomocą górniczych strajków w Donbasie "wysadził" Kuczmę z premierowskiego fotela). W Doniecku w powietrze został wysadzony Achat Bragin, prezes znanego klubu piłkarskiego "Szachtior" oraz jeden z ważniejszych ludzi w klanie donieckim. Likwidację donieckiego klanu przypieczętowała publiczna egzekucja w 1995 roku na donieckim lotnisku jego faktycznego przywódcy, deputowanego Jewhena Szczerbania. Donieck nie podniósł się po tamtej lekcji. Po rozgromieniu grupy donieckiej ujawniają się "rozbieżności" po stronie zwycięzcy - wyłamuje się z niej ówczesny premier Pawło Łazarenko, który jak napisała otwarcie jedna z prokuczmowskich gazet "nie chciał się z nikim dzielić". W rezultacie Łazarenko, po wyborach parlamentarnych w 1998 roku, w obawie o swoją głowę, zbiegł do USA. Monopolizacja władzy Próba stworzenia w Ukrainie drugiego centrum politycznego, mogącego zrównoważyć układ władzy, nie powiodła się. W kwietniu 1998 roku, tuż przed wyborami do parlamentu w centrum Kijowa, przed swoim domem został zastrzelony prezes ukraińskiej Giełdy Walutowej, eks-prezes banku centralnego Ukrainy, Wadim Hetman. Pozornie znajdował się on na uboczu polityki, jednak jego wpływ na elity finansowe był wielki. Był jednym z twórców ukraińskiej waluty - hrywny i nieformalnym przywódcą powstającej elity bankowo-przemysłowej. Kandydatem tej grupy na prezydenta miał być obecny prezes NBU, Wiktor Juszczenko. Po zabójstwie Hetmana Juszczenko usunął się w cień. Przegrać, aby wygrać Proces monopolizacji władzy przez klan dniepropietrowski kończy się na początku 1998 roku, wraz z zabójstwem Hetmana i odsunięciem "nielojalnego" skrzydła związanego z byłym premierem Pawłem Łazarenką. Wybory parlamentarne 1998 roku były okazją do skonstruowania silnego lobby proprezydenckiego w Radzie Najwyższej. Kuczma przegrał je tylko pozornie. Wprawdzie jednoznacznie manifestująca swoje przywiązanie do prezydenta tzw. partia władzy (Narodowo-Demokratyczna Partia, w skład której wchodziła znaczna część urzędników państwowych z premierem rządu Pustowojtenką) ledwie pokonała czteroprocentowy próg, ale w przededniu wyborów pojawiło się kilka nowych formacji partyjnych, których liderzy swoje sukcesy biznesowe zawdzięczali albo zażyłości z Kuczmą (Ołeksandr Wołkow, doradca prezydenta ds. polityki wewnętrznej), albo rodzinnym związkom (Andriej Derkacz - chrześniak i syn obecnego szefa Służby Bezpieczeństwa Ukrainy i Wiktor Pinczuk - przyjaciel córki prezydenta). Dzięki takiej konsolidacji głosów obóz Kuczmy nie może wprawdzie narzucać ustaw, ani tym bardziej wprowadzać zmian do konstytucji, ale za to udało mu się zapobiec wyborowi na stanowisko spikera Rady Najwyższej starego, i w tym momencie bardziej popularnego od Kuczmy przewodniczącego Partii Socjalistycznej, Ołeksandra Moroza. Dopiero po dwudziestu głosowaniach i dwu miesiącach targów deputowani wybrali w końcu byłego kołchoźnika Ołeksandra Tkaczenko, finansowo uzależnionego od rządu z powodu wielomilionowego długu. Demontaż głównego konkurenta Na długo przed wyborami wyrosła Morozowi radykalna opozycja w postaci Natalii Witrenko, ukraińskiej odmiany Stana Tymińskiego. Witrenko założyła własną partię - Postępowo-Socjalistyczną Partię Ukrainy - odbierając Morozowi część radykalnie nastrojonego elektoratu. Rozbiła też obóz lewicowy na trzy nurty, co zostało skwapliwie wykorzystane przez Kuczmę. Ułatwiło to Kuczmie prowadzenie kampanii straszenia "komunistycznym rewanżem" i "nadejściem drugiego Łukaszenki". Witrenko nie jest samodzielnym graczem na ukraińskiej scenie politycznej - zbierała podpisy poparcia za pomocą struktur powiązanych z Kuczmą i mogła występować w mediach zdominowanych przez niego - w przeciwieństwie do Moroza. Wirtualna kampania Kuczma mógł tak sterować kampanią wyborczą, ponieważ większość ukraińskich mediów została "spacyfikowana" przy pomocy różnego rodzaju kontroli inspekcji podatkowych, straży pożarnej i tym podobnych służb. O sytuacji wokół ukraińskich mediów najdobitniej świadczy apel misji obserwatorów z Rady Europy, która na dwa tygodnie przed wyborami wezwała władze do wprowadzenia moratorium na administracyjne szykany wobec środków przekazu. Uzupełnianie parlamentu Kuczma już dziś jest silniejszy niż był kiedykolwiek jego poprzednik, Leonid Krawczuk. Struktura władzy została utrwalona i podporządkowana prezydentowi, konkurenci do władzy pokonani. Rozwiązana została też kwestia krymskiego separatyzmu - zapanował spokój, od kiedy rosyjskiemu biznesowi pozwolono na cichy podbój półwyspu. Pozostaje więc problem rozszerzenia władzy w samym centrum. Prezydent Kuczma nie ukrywa, że przyjęta trzy lata temu konstytucja nie spełnia jego oczekiwań. Według niego, konstytucję powinien przyjmować w ogólnonarodowym referendum naród. Od kilku tygodni zbierane są podpisy pod referendum na temat zmiany konstytucji. Jedną z propozycji jest wprowadzenie drugiej izby w parlamencie, do której weszliby przedstawiciele obwodów, tj. gubernatorzy. Wówczas wpływ prezydenta na ukraiński parlament będzie większy niż wpływ Jelcyna na Dumę, bo ukraińscy gubernatorzy - w przeciwieństwie do rosyjskich - są mianowani, a nie wybieralni. Powstałaby analogiczna sytuacja jak na Białorusi, gdzie Łukaszenko wbrew konstytucji "uzupełnił parlament" mianowanymi przez siebie posłami. Zatrzymać niewygodnych Zmiana konstytucji - choć na razie nikt oficjalnie nie mówi o takich planach - umożliwiłaby także prezydentowi przedłużenie kadencji o kolejnych 5 lub 10 lat, podobnie jak na Białorusi. Pozbawienie zaś deputowanych immunitetu poselskiego daje administracji wolną rękę w zatrzymaniu niewygodnych polityków przez uległych wobec prezydenta prokuratorów, sędziów i służbę bezpieczeństwa. Tak np. zdarzyło się w 1998 roku w przypadku Michaiła Brodskiego, związanego z Łazarenką biznesmena i wydawcy wpływowej w Kijowie gazety "Kijewskije Wiedomosti". Pod błahym pretekstem w trakcie kampanii wyborczej Brodski został aresztowany, i o mandat poselski ubiegał się z więzienia. Udało mu się zdobyć mandat, ale w tym czasie jego firmy zbankrutowały, a gazeta została kupiona przez związanego z Kuczmą innego przedsiębiorcę. Łukaszenkizacja Po pięciu latach rządów Kuczmy trudno oczekiwać, że przez kolejnych pięć lat popchnie on Ukrainę na drogę reform. Zwycięstwo komunisty Symonenki też nie wróżyłoby cudu gospodarczego. Mogłaby jednak nastąpić wymiana rządzących elit i dniepropietrowski klan nie byłby w stanie na trwałe umocnić swoich pozycji. Po wygranej Kuczmy, Ukraina stanie się republiką prezydencką, w sytuacji, kiedy prezydent i tak już faktycznie kontroluje wymiar sprawiedliwości, system bankowy, władze w regionach, największą część karteli gospodarczych i wszystkie ważne media. Łukaszenko osiągnął to szybciej i bezpośrednio - wywłaszczając prywatne banki, łamiąc konstytucję i otwarcie naciskając na wymiar sprawiedliwości. Administracja prezydenta Kuczmy nie stosuje takich prostackich metod. Prawie wszystkie popierające Kuczmę media nadal są prywatne, ale teraz należą do karteli powiązanych z prezydentem. Dylematem ukraińskich wyborców nie był więc wybór między światłym, proreformatorskim i demokratycznym prezydentem, a "komunistycznym rewanżem" z drugiej strony. Po wygranej Kuczmy Ukrainie może grozić łukaszenkizacja - inaczej niż przedstawiało to wielu komentatorów na Ukrainie i w Polsce.
Kiedy Łukaszenko zdobywał władzę, kierowała nim prosowiecka nostalgia - integracja z Rosją, regulowane przez państwo ceny, kontrola nad jednostką. Kuczma wygrał głosząc hasła liberalizacji gospodarki, odważnych reform, decentralizacji państwa i integracji z Europą, oderwania się od Rosji. Obaj kroczą jednak podobną drogą.Prozachodni kurs polityki Kuczmy i odpowiednia retoryka przez pierwsze dwa lata były przyjmowane na Zachodzie z entuzjazmem. Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił, gdy nie zostały urealnione ceny na usługi komunalne, nie została sprywatyzowana ziemia, nie przeprowadzono prywatyzacji pieniężnej. Nie przeprowadzona została też reforma samorządowa.Jedynym sukcesem było powstrzymanie inflacji za cenę niewypłacania pensji i emerytur. wraz z Kuczmą zwyciężył klan dniepropietrowski, reprezentujący interesy sektora wojskowo-przemysłowego. pierwsze lata okopywania się ludzi z Dniepropietrowska w Kijowie przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Próba stworzenia w Ukrainie drugiego centrum politycznego nie powiodła się. Wybory parlamentarne 1998 roku były okazją do skonstruowania silnego lobby proprezydenckiego w Radzie Najwyższej. obóz Kuczmy nie może narzucać ustaw, ani wprowadzać zmian do konstytucji, ale udało się zapobiec wyborowi na stanowisko spikera Rady Najwyższej Ołeksandra Moroza. przed wyborami wyrosła Morozowi radykalna opozycja w postaci Natalii WitrenkoWitrenko zbierała podpisy poparcia za pomocą struktur powiązanych z Kuczmą i mogła występować w mediach zdominowanych przez niego.Kuczma mógł tak sterować kampanią wyborczą, ponieważ większość ukraińskich mediów została "spacyfikowana" przy pomocy kontroli inspekcji. zbierane są podpisy pod referendum na temat zmiany konstytucji. Jedną z propozycji jest wprowadzenie drugiej izby w parlamencie, do której weszliby gubernatorzy. są mianowani. Pozbawienie deputowanych immunitetu poselskiego daje wolną rękę w zatrzymaniu niewygodnych polityków. Po wygranej Kuczmy, Ukraina stanie się republiką prezydencką, może grozić łukaszenkizacja.
Na końcu "Folwarku zwierzęcego" świnie i ludzie urządzają sobie raut. Ta scena przychodziła mi do głowy, kiedy czytałem rozmowę Michnika z Kiszczakiem Dziejów honoru ciąg dalszy RYS. PAWEŁ GAŁKA BRONISŁAW WILDSTEIN Pisanie o "Pożegnaniu z bronią", wywiadzie, jakiego do spółki z Czesławem Kiszczakiem Adam Michnik udzielił gazecie, której jest naczelnym, to zajęcie niewdzięczne i trudne. Trudnym, gdyż prostowanie wszystkich fałszów, przeinaczeń, półprawd, z jakich się on składa, wymagałoby polemiki znacznie dłuższej niż blisko trzynastokolumnowy tekst; niewdzięcznym, gdyż jedynym uzasadnieniem zajmowania się tym tekstem jest miejsce jego ogłoszenia i rola, jaką pełni jego główny twórca, a zarazem bohater, Adam Michnik. Strategia Michnika Pisanie na ten temat jest zajęciem trudnym jeszcze z tego powodu, że "Pożegnanie z bronią" budowane jest w specyficznie przebiegły sposób. Specyfika ta polega na wtrącaniu w kolejne fragmenty wywodu zdań, które przeczą głównej myśli danego fragmentu, a dla autora stanowią rodzaj alibi. To za ich pomocą będzie mógł on kwestionować ewentualną polemikę. Przyjrzyjmy się tej strategii na przykładzie być może najbardziej bulwersującego fragmentu tekstu, w którym Michnik usprawiedliwia autorów masakry na Wybrzeżu w 1970 roku. Tekst na ten temat zaopatruje on w kwestię: "Nie chcę, uchowaj Boże, bronić ludzi, którzy kazali strzelać do robotników. Ale we Francji nie ma takiego człowieka władzy, który nie wydałby takiego rozkazu, gdyby tłum palił merostwo w Paryżu". Tak więc Michnik nie broni - broniąc. Reszta to już oczywista nieprawda. W 1968 roku studenci sporo naniszczyli się w Paryżu, spalili wiele samochodów i pobili wielu ludzi, ale nikt do nich nie strzelał. Przykłady można by mnożyć. Może by Michnik przytoczył, kiedy zdarzył się ostatni akt strzelania do obywateli ze strony władzy francuskiej. Zresztą zdaje on sobie sprawę z innych dwuznaczności swojego porównania i twierdzi dalej, że nie chce utrzymywać, iż Polska była demokracją, ale - dodaje - generałowie traktowali ją jako swoje państwo, którego muszą bronić: "wbrew temu, co ja wtedy sądziłem - duża część tamtej strony też miała jakąś rację". Jak mówi dalej, żołnierze nie mogli odmówić wykonania rozkazu, gdyż prowadziłoby to do "latynoskiej logiki". Czyli odmowa wykonania zbrodniczego rozkazu prowadziłaby do jeszcze bardziej przerażających konsekwencji. W ten sposób bronili się naziści. Całe "Pożegnanie z bronią" zbudowane jest na tej formule. "Ja miałem rację, i oni mieli rację". To "ja" eksponowane jest w sposób nieprzyzwoity w całym tekście - można odnieść wrażenie, że za miliony cierpiał wyłącznie Michnik i to daje mu prawo do podejmowania decyzji w ich imieniu: "Mnie wolno powiedzieć, że generałowie Kiszczak i Jaruzelski to ludzie honoru, bo ja byłem ich ofiarą". "To nie generał strzelał. To strzelał system dyktatury komunistycznej, którego jednym z elementów był generał". Można odpowiedzieć, że system sam nie strzela. Gdyby nie armia Kiszczaków, system by nie istniał. I chociaż system był złem, to nie posiada on w przeciwieństwie do generała odpowiedzialności moralnej ani prawnej i w przeciwieństwie do generała przed sądem nie sposób go postawić. Ale choć tezy Michnika są oczywiste, ich autor nie zapomina zaopatrywać ich w krótkie, przeczące im zdania. Zwykły czytelnik nie zauważy ich, jednak mogą one posłużyć do zdezawuowania każdej polemiki. Skuteczność tej strategii Michnik zdążył już zademonstrować. Gdy abp Życiński skrytykował go za usprawiedliwianie grudniowej masakry, w "Gazecie Wyborczej" skomentowane zostało to poprzez przytoczenie zdania temu przeczącego, o reszcie tekstu, który uzasadniał krytykę Życińskiego, nie było oczywiście mowy. Rehabilitacja PRL i Okrągły Stół "Pożegnanie z bronią" jest ze strony Michnika kolejną próbą rehabilitacji PRL i to idącą najdalej w stosunku do wszystkich poprzednich. Dokonywane jest to poprzez rehabilitację, a nawet nobilitację twórców i strażników komunistycznego systemu w Polsce. Wprawdzie, jak w przytoczonym fragmencie, retorycznie potępiony zostaje system, ale okazuje się on czymś w rodzaju zrządzenia natury, komuniści są nie tylko niewinni, ich wybór w interpretacji Michnika okazuje się wyborem patriotyzmu, tylko nieco innego niż czyniła to opozycja. Komunistyczni aparatczycy okazują się "ludźmi honoru". A żeby było to jeszcze bardziej jaskrawe, na czołowego "człowieka honoru" Michnik promuje zwierzchnika policji politycznej, odpowiedzialnego za śmierć i prześladowania wielu ludzi, Czesława Kiszczaka. Punktem wyjścia tej apologii jest Okrągły Stół. W rzeczywistości tekst "Pożegnania z bronią" kompromituje uparcie lansowany tak przez Michnika i jego środowisko, jak i ekskomunistów mit przekazania władzy w czasie tych układów. Kiszczak: "Jeśli ktoś mówi, że ja chciałem rozmyślnie przekazać władzę opozycji, to mówi nieprawdę. [Jednocześnie w liście do Michnika przytoczonym na zakończenie "Pożegnania z bronią" Kiszczak pisze o "przekazaniu władzy na złotym talerzu".] Chciałem tylko, organizując Okrągły Stół, ucywilizować polską scenę polityczną, zdemokratyzować ją. Chciałem dopuścić opozycję do współrządzenia i współdecydowania o losach kraju". Mówi więc Kiszczak, że w sytuacji kryzysu władzy komunistycznej chciał zastosować klasyczną komunistyczną strategię kooptacji. Stosowali ją komuniści w chwili zdobywania władzy także w Polsce. Stosowali ją na mniejszą skalę w 1956 roku, kiedy godzili się z Kościołem i akceptowali Koło Poselskie Znak. Był to model, zwykle czasowego, wprowadzania do elity władzy na ograniczonych zasadach nowych ludzi bez zmiany zasad systemu. Nie znaczy to, że nie należało przystępować do Okrągłego Stołu, ale że nieprawdą są wszystkie opowieści o dobrowolnym oddaniu rządów przez komunistów w efekcie owych negocjacji. To dynamika historycznych wydarzeń pozbawiła ich władzy, pomimo rozpaczliwych prób jej zachowania z ich strony. Trzeba docenić, że tym razem nie sięgnęli po rozwiązanie siłowe, najprawdopodobniej zdając sobie sprawę, ile ryzykują. Świadczy to o ich rozsądku, ale z pewnością nie o żadnych innych cnotach. Suwerenność a moskiewskie zwierzchnictwo Kiszczak jednoznacznie stwierdza, że Okrągły Stół był "suwerennym" projektem jego i Jaruzelskiego, i nie miał żadnego związku z wydarzeniami w Moskwie. Opowiada, że przy tej okazji trzeba było nawet trochę oszukać towarzyszy radzieckich. Dowodzi to sporej dozy autonomii przywódców PRL. Na antypodach tych deklaracji leżą, podnoszone przez Kiszczaka, tradycyjne uzasadnienia stanu wojennego jako jedynej możliwości zapobiegnięcia sowieckiej inwazji. Michnik zgadza się i taką samą dozą odpowiedzialności za stan wojenny obciąża "Solidarność". Równocześnie w relacji Kiszczaka odsunięcie od władzy Gomułki to oddolne działania (w których pułkownik Kiszczak odgrywa niepoślednią rolę), i znowu okazuje się, że w sprawach tych sowieccy przywódcy nie mieli nic do powiedzenia. Ten brak konsekwencji jest obrazem sytuacji szerszej. Obrońcy PRL zaciekle rewindykują tezę o jego "ograniczonej suwerenności", która - ich zdaniem - stanowić miała o wartości tego państwa, kiedy natomiast pojawia się kwestia odpowiedzialności za jego zło, winnym okazuje się sowiecki suweren. Tymczasem gdyby nawet przyjąć za dobrą monetę niesłychanie wątpliwe uzasadnienia stanu wojennego, to pozostaje pytanie, dlaczego ekipa Jaruzelskiego nie wykorzystała pełni władzy, jaką uzyskała po pacyfikacji "Solidarności" dla ekonomiczno-administracyjnych reform państwa? Chyba nikt nie utrzymuje, że poprawa gospodarki i funkcjonowania kraju sprowadziłaby sowiecką interwencję. A więc dlaczego kraj w roku 1989 znajdował się w stanie "katastrofy ekonomicznej", jak stwierdził to na plenum KC PZPR ówczesny premier Mieczysław Rakowski? Komunistyczne władze powstawały drogą selekcji negatywnej. Trzeba było dużej dozy cynizmu, aby robić karierę drogą partyjną. Potwierdzają to pośrednio współcześni postkomuniści, opowiadając, że komunistami nigdy nie byli. Oznacza to tylko tyle, że komunistyczne kariery robili jako najzwyklejsi oportuniści władzy. Opowieści o tym, że byli "łagodniejszymi katami", należą do rzędu argumentów, którymi można usprawiedliwić wszystko. Ludzie honoru Czesław Kiszczak jest z siebie zadowolony: "z wielu rzeczy jestem w tej Polsce dumny. Jestem dumny, że tymi rękami odgruzowywałem Warszawę, że tymi rękami zasiedlałem ziemie zachodnie, że odbudowywałem przemysł, że rozbudowywałem tę Polskę". Zostawiając na boku wątpliwą metaforykę, warto przypomnieć, że Polska pod rządami komunistycznymi rozwijała się średnio cztery razy wolniej niż kraje o porównywalnym z nią standardzie, którym komunizmu oszczędzono. Nie ma więc sukcesów komunistycznych, są wyłącznie komunistyczne klęski, a jeśli w tym czasie pojawiły się jakieś osiągnięcia (np. w dziedzinie kultury), to nie dzięki, ale wbrew komunizmowi. Refleksji nad tym nie znajdziemy jednak w "Pożegnaniu z bronią". Oczywiście zdarzały się brzydkie rzeczy w PRL, co Kiszczak skłonny jest przyznać, sęk w tym, że on o nich nie wiedział. Nie wiedział nic o sfałszowaniu wyborów w 1947 roku, był wtedy w Londynie - skądinąd jak na początkującego oficera w PRL są to podróże zdumiewające. W sadze o swoich losach Kiszczak przemilcza lata sześćdziesiąte, marzec i inwazję w Czechosłowacji, choć domyślamy się, że wtedy właśnie awansował. Za ofiary stanu wojennego nie odpowiada: podwładni nie wykonali rozkazu, tak jak w wypadku niedostarczenia kolorowego telewizora Michnikowi do celi. Ciekawe jednak, że odmowa wykonania rozkazów ministra, która, jak w wypadku "Wujka" doprowadziła do śmierci dziewięciu ludzi, nie skończyła się nawet naganą. Michnik się tym nie interesuje. Nic dziwnego. Przecież wie, jak było, wie, że opowieść generała o kilkunastu ofiarach stanu wojennego jest kłamstwem. Doskonale wie, że służby podległe Kiszczakowi ostatnie morderstwa (np. księdza Suchowolca) popełniały w 1989 roku. Ich zwierzchnik opowiadać będzie znowu, że nic o tym nie wiedział. Jednak w wypadku zabicia licealisty, Grzegorza Przemyka, Kiszczak osobiście pisał na aktach, jak należy prowadzić sprawę, aby odciążyć zabójców milicjantów i skazać niewinnych ludzi. Potwierdził to zaciekły przeciwnik dekomunizacji i lustracji, pierwszy niekomunistyczny minister spraw wewnętrznych, Krzysztof Kozłowski, i Michnik o tym wie. Ale przecież sądy w PRL były niezawisłe i do więzienia pakowały tylko tych, którzy na to zasłużyli, upiera się Kiszczak, i to jest przyczyna pewnej kontrowersji między nim a Michnikiem. Redaktor uznaje, że sądy, które jego skazywały, niezawisłe nie były (o innych się nie wypowiada), ale te drobne różnice nie psują pogawędki przyjaciół. Świadome przemilczenie Bo Michnik wie o tych wszystkich oraz wielu innych kłamstwach i zbrodniach Kiszczaka, ale świadomie je przemilcza i nie waha się po wielekroć określać go jako "człowieka honoru". Na pytanie, czy nie powinno być "żadnych rozliczeń", odpowiada "Z nimi nie. Z nimi zamykamy rachunek, wojna skończona". I być może to jest sedno sprawy. Z "nimi" wojnę Michnik skończył, bo zaczął prowadzić z kim innym. To ci inni "są nikczemni" i z nimi policzyć się chce redaktor "Wyborczej", i dlatego sprzymierza się z kimś takim jak Kiszczak. Ktoś, kto tak jak on honor rozumie jako narzędzie walki, wystawia świadectwo swojemu honorowi. Na końcu "Folwarku zwierzęcego" Orwella świnie i ludzie urządzają sobie raut. Zdumione zwierzęta przez okna dostrzegają, że oblicza tych gatunków dziwnie zaczynają się do siebie upodabniać. Scena ta wciąż przychodziła mi do głowy, kiedy czytałem "Pożegnanie z bronią" w wydaniu Michnik - Kiszczak. *** P.S. "Pożegnanie z bronią" zaczyna się od zdjęcia, na którym dawni przeciwnicy gawędzą w przyjacielskiej atmosferze. Dwie dziennikarki pozują do zdjęcia skulone skromnie w rogu stołu. I taka jest ich rola. Wypowiedzi obu panów pełne są oczywistych niekonsekwencji, sprzeczności i, oględnie mówiąc, miejsc wątpliwych, które wymagałyby interwencji od dziennikarza niezależnie od jego przekonań. Ale nie od Agnieszki Kublik i Moniki Olejnik, które nie zadają ani jednego niewygodnego pytania, nie kwestionują najbardziej jaskrawych nonsensów, nie zgłaszają żadnych wątpliwości, a suflują jedynie formułki ułatwiające zadanie Michnikowi. Kublik pracuje w jego gazecie, ale cóż za przemożny wpływ zmienił Olejnik, tygrysicę polskiego dziennikarstwa, w słodko miauczące kocię?
Pisanie o "Pożegnaniu z bronią", wywiadzie, jakiego do spółki z Czesławem Kiszczakiem Adam Michnik udzielił gazecie, to zajęcie niewdzięczne i trudne. "Pożegnanie z bronią" budowane jest w przebiegły sposób. Specyfika ta polega na wtrącaniu zdań, które przeczą głównej myśli. Przyjrzyjmy się tej strategii na przykładzie fragmentu tekstu, w którym Michnik usprawiedliwia autorów masakry 1970 roku: "Nie chcę, uchowaj Boże, bronić ludzi, którzy kazali strzelać do robotników. Ale we Francji nie ma takiego człowieka władzy, który nie wydałby takiego rozkazu, gdyby tłum palił merostwo w Paryżu". Tak więc Michnik nie broni - broniąc. choć tezy Michnika są oczywiste, ich autor nie zapomina zaopatrywać ich w przeczące im zdania. mogą one posłużyć do zdezawuowania każdej polemiki. "Pożegnanie z bronią" jest ze strony Michnika próbą rehabilitacji PRL. Dokonywane jest to poprzez nobilitację twórców i strażników komunistycznego systemu w Polsce. na czołowego "człowieka honoru" Michnik promuje Czesława Kiszczaka.Punktem wyjścia tej apologii jest Okrągły Stół. W rzeczywistości tekst kompromituje mit przekazania władzy w czasie tych układów. Kiszczak Mówi, że w sytuacji kryzysu władzy komunistycznej chciał zastosować strategię kooptacji. znaczy to, że nieprawdą są opowieści o dobrowolnym oddaniu rządów przez komunistów. Kiszczak stwierdza, że Okrągły Stół był "suwerennym" projektem jego i Jaruzelskiego, i nie miał związku z wydarzeniami w Moskwie. Na antypodach tych deklaracji leżą uzasadnienia stanu wojennego jako jedynej możliwości zapobiegnięcia sowieckiej inwazji. Michnik zgadza się i za stan wojenny obciąża "Solidarność". Równocześnie w relacji Kiszczaka odsunięcie od władzy Gomułki to oddolne działania. Ten brak konsekwencji jest obrazem sytuacji szerszej. Obrońcy PRL rewindykują tezę o jego "ograniczonej suwerenności", kiedy natomiast pojawia się kwestia odpowiedzialności za jego zło, winnym okazuje się sowiecki suweren. Oczywiście zdarzały się brzydkie rzeczy w PRL, co Kiszczak skłonny jest przyznać, sęk w tym, że on o nich nie wiedział. Kiszczak przemilcza lata sześćdziesiąte, marzec i inwazję w Czechosłowacji, choć domyślamy się, że wtedy właśnie awansował. Za ofiary stanu wojennego nie odpowiada. Ciekawe, że odmowa wykonania rozkazów ministra nie skończyła się nawet naganą. Michnik się tym nie interesuje. Bo Michnik wie o kłamstwach i zbrodniach Kiszczaka, ale świadomie je przemilcza i nie waha się określać go jako "człowieka honoru". Na pytanie, czy nie powinno być "żadnych rozliczeń", odpowiada "Z nimi nie". Z "nimi" wojnę Michnik skończył, bo zaczął prowadzić z kim innym.
Zamiast ośrodka dla turystów starosta ostrołęcki wybudował sobie daczę. Sąsiedzi żądają rozbiórki. Spór rozstrzygnie NSA Na kajaki do starosty Dacza czy "baza sprzętu pływającego"? FOT. IWONA TRUSEWICZ IWONA TRUSEWICZ Stanisław Kubeł, były wicewojewoda ostrołęcki i obecny starosta powiatu Ostrołęka, postawił tuż nad brzegiem jeziora Giławskiego na Mazurach dom. Miała to być "baza sprzętu pływającego na cele kwalifikowanej turystyki wodnej", a jest okazała dacza. W marcu Samorządowe Kolegium Odwoławcze w Olsztynie unieważniło decyzję burmistrza Pasymia o warunkach zabudowy i zagospodarowania działki pana starosty. Kolegium wskazało, że kilkakrotnie złamane zostało prawo. Stanisław Kubeł odwołał się najpierw do kolegium, a kiedy utrzymało ono w mocy swoje postanowienie, do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jeżeli sąd podtrzyma decyzję olsztyńskiego kolegium, dacza starosty zostanie rozebrana. Jest wielce prawdopodobne, że za rozbiórkę zapłacą podatnicy. Agencja sprzedaje bez przetargu O inwestycji starosty ostrołęckiego "Rzeczpospolita" pisała rok temu. Rynnowe, otoczone zielonymi wzgórzami i położone z dala od głównych szlaków turystycznych jezioro Giławskie w gminie Pasym Stanisław Kubeł upodobał sobie w 1996 r. Był wtedy wicewojewodą ostrołęckim (urzędował od 1991 do 1997 r.). Olsztyński oddział Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa wydzierżawił wicewojewodzie jezioro na 15 lat, a następnie sprzedał (bez przetargu) 8 arów ziemi tuż nad jeziorem. Zdaniem warszawskiego mecenasa Jacka Urbaniaka agencja nie miała prawa sprzedawać działki bez przetargu, gdyż nie istnieje stosowna podstawa prawna. Mogła grunt wydzierżawić, podobnie jak jezioro. W 1997 r. burmistrz Pasymia Wiesław Nosowicz (urzęduje w dalszym ciągu) wydał decyzję o warunkach zabudowy działki starosty "urządzeniem związanym z obsługą turystyki kwalifikowanej tj. »bazy sprzętu pływającego«". Burmistrz zgodził się, aby "urządzenie", które okazało się budynkiem, stanęło na działce rolnej oraz w stumetrowej strefie ochronnej, w której rozporządzenie wojewody warmińsko-mazurskiego zakazuje budowy jakichkolwiek "obiektów kubaturowych". Projektantem bazy był Grzegorz Radawiec, syn Juliana Radawca, powiatowego inspektora nadzoru budowlanego w Szczytnie (gmina Pasym należy do powiatu szczycieńskiego). Julian Radawiec był inspektorem nadzoru budowy starosty ostrołęckiego. - Powstał budynek większy, niż przewidziano w projekcie - powiedział kontrolujący inwestycję Leopold Ażgin, wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego w Olsztynie. Latem ubiegłego roku "baza sprzętu" ukazała się oczom zdumionych sąsiadów Stanisława Kubła. Okazały, piętrowy budynek z niebieskim dwuspadowym dachem stał kilka metrów od jeziora. Otaczał go solidny drewniany płot dochodzący do lustra wody i uniemożliwiający swobodny spacer nad brzegiem Giławskiego. Tuż przy wodzie ustawiono betonowy wychodek, w którym za urządzenie sanitarne służyło... wiadro. Inspektor występuje do kolegium - Prowadzę gospodarkę rybacką na jeziorze. Zarybiam regularnie, dzięki temu w Giławskim są i karpie, i amury, i karasie. Uznałem, że budując bazę sprzętową, mogę przyciągnąć więcej wędkarzy i turystów - mówił "Rzeczpospolitej" w sierpniu 2000 r. Stanisław Kubeł. Minął rok. Sierpień jest jeszcze bardziej gorący. "Baza sprzętu" otynkowana na biało, drewniane okiennice zamknięte. Solidny ceglany komin pozwala się domyślać, że we wnętrzu wybudowano gustowny kominek. Także wychodek zyskał niebieski metalowy daszek i białą elewację, wiadro zasłoniła metalowa płyta. Przedłużenie dachu domu okrywa niewielki hangar. Ile się tam zmieści łodzi? Przed rokiem starosta Kubeł tłumaczył "Rzeczpospolitej", że zamierza tu trzymać trzydzieści kajaków i łódek. Tylko gdzie? Leopold Ażgin, wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego, do którego piątka sąsiadów Stanisława Kubła wystąpiła o interwencję, nie ma wątpliwości, że to, co stanęło nad Giławskim, jest domem letniskowym. Inspektor wystąpił do Polskiej Izby Turystyki o zdefiniowanie pojęcia "turystyka kwalifikowana", na potrzeby której baza pana starosty miała zostać postawiona. Izba wyjaśniła, że taki obiekt musi leżeć na szlaku, w tym wypadku - wodnym. Mieć "miejsca noclegowe, kuchnię samoobsługową, dobre sanitariaty czy pole biwakowe". "W moim odczuciu nie można nazwać obiektem turystyki kwalifikowanej pojedynczego budynku usytuowanego w najbardziej atrakcyjnym miejscu, ale służącego pobytom rekreacyjnym" - zakończył wyjaśnienia Stanisław Harajda, przewodniczący oddziału PIT. Leopold Ażgin wystąpił do kolegium odwoławczego o zbadanie zgodności z prawem decyzji burmistrza Nosowicza. Podał, że jezioro Giławskie nie leży na szlaku kajakowym i nie należy do wód żeglownych (jest małe i połączone strugą z jeszcze mniejszym jeziorkiem Krzywym i z Gąsiorowskim). Inspektor zwrócił też uwagę, że plan zagospodarowania przestrzennego gminy Pasym zakazuje w miejscu usytuowania działki starosty budowy jakichkolwiek obiektów. Kolegium przyznało rację inspektorowi i unieważniło decyzję burmistrza. Kurp kontra "rolnicy z Marszałkowskiej" - To jest nasz sukces - mówi Wiktor Bruszewski, jeden z protestujących sąsiadów starosty. - Ale aby się Kowalskiemu nie wydawało, że wygra z urzędnikami, dyrektor Marian Staszewski z wydziału gospodarki przestrzennej Urzędu Wojewódzkiego w Olsztynie zawiesił, na wniosek pana Kubła, wszczęte postępowanie administracyjne z uwagi "na możliwość poniesienia znacznych strat przez inwestora". Jakaż troska o ostrołęckiego starostę panuje w olsztyńskim urzędzie! - kręci głową Bruszewski. W sumie jest ich osiem osób z pięciu gospodarstw. Stanisław Kubeł nazywa sąsiadów "rolnikami z Marszałkowskiej", bo są warszawiakami, którzy 15 - 20 lat temu kupili rozrzucone na wzgórzach nad Giławskim gospodarstwa od emigrujących do Niemiec miejscowych. Jedna osoba na stałe przeprowadziła się nad Giławskie, inni spędzają tu średnio po pół roku. Stanisław Kubeł uważa, że to warszawiacy naruszyli prawo, budując bez pozwolenia betonowe schody i trzy pomosty do jeziora. - Przez lata sprawdzano nas nieustannie, czy wywozimy szamba, śmieci. I dobrze, bo sami cenimy urodę i wyjątkowość tego miejsca. Siedliska są rozrzucone na wzgórzach, z dala od wody. Jedyne, co przez te prawie dwadzieścia lat postawiliśmy, to niewielkie drewniane pomosty, aby łatwiej było kąpać się w jeziorze. I tu nagle, w tej enklawie spokoju i czystej natury, pojawiła się nad samą wodą budowla. To był policzek dla tego miejsca i prawa - opowiada inny z protestujących, Henryk Dąbrowski i zapowiada, że sąsiedzi sprawiedliwości szukać będą choćby w Strasburgu. Setki spraw Wiktor Bruszewski: - Takich spraw jest w Polsce setki, ale dla nas ta urasta do miary symbolu. Pan Kubeł to wysoki urzędnik, najpierw państwowy, teraz samorządowy. Takich ludzi ma obowiązywać nienaganne działanie zgodnie z prawem i jego dobra znajomość, aby potem nie przerzucać odpowiedzialności na innych. Jak jest naprawdę, każdy widzi. Leopold Ażgin jest realistą: - Do rozbiórki może dojść i za sześć lat. Wiesław Szubka, wiceburmistrz Pasymia: - Czy my zapłacimy za rozbiórkę? A kto to wie, co będzie za parę lat. Stanisław Kubeł: - Ja tutaj niczemu nie zawiniłem. Nie mam wpływu na to, że urzędnicy, do których zwracam się o zgodę, nie dopełniają swoich obowiązków. Nawet jeżeli każą mi rozebrać budynek, to zgodnie z przepisami skarb państwa mi za to zapłaci (wypowiedź dla "Gazety Warmii i Mazur", lokalnego dodatku "Gazety Wyborczej" z 2.03.2001 r.). Do 20 sierpnia pan starosta był na urlopie. Wraz z rodziną i znajomymi wypoczywał między innymi w "bazie sprzętu pływającego" nad jeziorem Giławskim. -
jezioro Giławskie w gminie Pasym Stanisław Kubeł upodobał sobie w 1996 r. Był wtedy wicewojewodą ostrołęckim. Olsztyński oddział Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa wydzierżawił wicewojewodzie jezioro na 15 lat, a następnie sprzedał (bez przetargu) 8 arów ziemi tuż nad jeziorem.Zdaniem warszawskiego mecenasa Jacka Urbaniaka agencja nie miała prawa sprzedawać działki bez przetargu, gdyż nie istnieje stosowna podstawa prawna. Mogła grunt wydzierżawić, podobnie jak jezioro.W 1997 r. burmistrz Pasymia Wiesław Nosowicz wydał decyzję o warunkach zabudowy działki starosty "urządzeniem związanym z obsługą turystyki kwalifikowanej. Leopold Ażgin, wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego, do którego piątka sąsiadów Stanisława Kubła wystąpiła o interwencję, nie ma wątpliwości, że to, co stanęło nad Giławskim, jest domem letniskowym.Inspektor wystąpił do Polskiej Izby Turystyki o zdefiniowanie pojęcia "turystyka kwalifikowana", na potrzeby której baza pana starosty miała zostać postawiona.Izba wyjaśniła, że taki obiekt musi leżeć na szlaku, w tym wypadku - wodnym. Mieć "miejsca noclegowe, kuchnię samoobsługową, dobre sanitariaty czy pole biwakowe".Leopold Ażgin wystąpił do kolegium odwoławczego o zbadanie zgodności z prawem decyzji burmistrza. jezioro Giławskie nie leży na szlaku kajakowym i nie należy do wód żeglownych.Inspektor zwrócił też uwagę, że plan zagospodarowania przestrzennego gminy Pasym zakazuje w miejscu usytuowania działki starosty budowy jakichkolwiek obiektów. Kolegium przyznało rację inspektorowi i unieważniło decyzję burmistrza.
DOKUMENTY Tłumacze przysięgli Jak odróżnić prawdziwe od podrobionych BOGUSŁAW ZAJĄC Prawidłowa ocena autentyczności mrowia różnorakich dokumentów krążących w obiegu międzynarodowym wymagać będzie od tłumaczy przysięgłych specjalizacji obsługi, a więc odejścia od ustanowionej w obowiązujących przepisach wszechstronności. Regulacja prawna działalności tłumaczy przysięgłych zawarta jest w rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 8 czerwca 1987 r. w sprawie biegłych sądowych i tłumaczy przysięgłych (Dz. U. nr 18, poz. 112), wydanym na podstawie art. 133 prawa o ustroju sądów powszechnych w ówczesnym brzmieniu (Dz. U. z 1985 r. nr 31, poz. 137). Osoba ustanowiona tłumaczem przysięgłym uprawniona jest (par. 21) m.in. do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń oraz do sporządzania (proponuję, by nazwać to funkcją quasi-notarialną) poświadczonych odpisów pism w języku, dla którego został ustanowiony. Postulowane zaś w składanym przy obejmowaniu funkcji tłumacza urzędowym przyrzeczeniu takie cechy jego pracy jak sumienność i bezstronność powodują - jak można sądzić - konieczność szczególnie starannego podejścia do kwestii autentyczności rozpatrywanych dokumentów, rzetelnego ich sprawdzania, oczywiście jedynie w takim zakresie, w jakim stan zmysłów, fachowe wiadomości oraz oprzyrządowanie warsztatowe tłumacza pozwalają mu to uczynić lege artis. Rozporządzenie ministra sprawiedliwości odwołuje się jedynie do fachowych oraz moralnych ("daje rękojmię") kwalifikacji tłumacza, nie zawiera zaś żadnych wymagań, ogólnych bądź szczegółowych, dotyczących jego stanu zdrowia, w tym występowania ewentualnych trudności w postrzeganiu zmysłowym (wzrokiem, słuchem) przekładanych treści, nie wymaga również żadnych umiejętności z dziedziny kryminalistycznych badań dokumentów ani też dostępu do instrumentarium używanego zazwyczaj podczas takich badań. Wynikałoby z tego, że wymagane w pkt 2 par. 24 rozporządzenia odnotowywanie wątpliwości co do rzeczywistej treści opracowywanego przez tłumacza pisma dotyczy jedynie tych wypadków, w których mógł on powziąć takie wątpliwości tylko na podstawie swego przeciętnego, życiowego doświadczenia oraz przeciętnej staranności podczas oględzin dokumentu. Specjalistyczna przecież wiedza wymagana jest nie od przysięgłego tłumacza, lecz od pomocnika procesowego innego rodzaju - od biegłego sądowego z dziedziny badania autentyczności dokumentów. Wcale nie przeczy to i takiej możliwości, by w skład grupy ekspertów, której wymiar sprawiedliwości zleci zbadanie dla celów sądowych jakiegoś dokumentu, sporządzonego czasem w kilku językach lub alfabetach, nie mógł wejść na prawach jej równorzędnego, równoprawnego członka również językoznawca - tłumacz przysięgły. Od dawna utarło się w prawie polskim, że fałszerstwo dokumentu może występować w postaci fałszu intelektualnego, np. potwierdzenia nieprawdy, lub w formie fałszu materialnego, przy którym dokumenty nieautentyczne mogą występować bądź jako przerobione, bądź jako podrobione. Dokument przerobiony to taki, w którym osoba nieuprawniona dokonała zmian: usunięć, przesunięć bądź uzupełnień treści znaków niosących informacje. Dokument podrobiony wykonany jest przez nieuprawnionego wytwórcę zazwyczaj na wzór dokumentu autentycznego, spotyka się jednak i takie nieautentyczne dokumenty, które nie mają swych wzorców w dokumentach autentycznych, są jedynie płodem wyobraźni, fantazji swych projektantów, wykonawców. Klasycznym tego przykładem są wachlarze wzorów dokumentów wystawianych przez nie istniejące państwa (np. Dominion of Melchizedech, adres dla doręczeń - Jerusalaim, 16 King George street), stosowanych podczas operacji oszukańczych na szeroką skalę nie tylko w poczcie klasycznej, lecz i w Internecie. Najczęściej spotykany sposób podrabiania dokumentów polega na wniesieniu nowej treści odpowiadającej potrzebom zamawiającego w miejsce poprzedniej, autentycznej, usuniętej z dokumentu lub zniszczonej tak, by uniemożliwić jej odczytanie. Starą treść w dokumentach, które mają uchodzić za oryginalny druk, maszynopis czy rękopis, usuwa się zazwyczaj przez wymazywanie, wyskrobywanie, lub wycinanie (fotografie). Innym sposobem usuwania treści w takich dokumentach jest jej wywabianie przy użyciu różnorakich chemikaliów. Zarówno zabiegi mechaniczne, jak i traktowanie chemią nie pozostają bez śladów, często nadających się do wstępnego wyselekcjonowania bez użycia specjalistycznej aparatury. Najczęściej stosuje się skośne oświetlenie snopem białego światła z tradycyjnej żarówki elektrycznej (występują różnice połysku powierzchni oraz grubości papieru w miejscach wymazania lub różnica barwy papieru w miejscach wywabiania) bądź oświetlenie widzialnym promieniowaniem mlecznej żarówki przechodzącym przez warstwę papieru (wyraźna zmiana barwy miejsca poddanego obróbce). Nadto, przy nanoszeniu nowej treści atramentem, mazakiem lub kiepskiej jakości tuszem linie przechodzące przez obszar oddziaływania chemikaliów będą mieć rozlane krawędzie, a wyraźnie zmienią swój rysunek linie krętych wzorów i arabesek tzw. giloszu. Ów rysunek, spełniający funkcję tzw. protekcji kryminalistycznej właśnie w celu sygnalizacji niepowołanej ingerencji, nakłada się na ochraniany blankiet w procesie produkcji. Na odwrotnej stronie arkusza papieru czasami pozostają wypukłe, zwierciadlane odwzorowania liter autentycznego, pierwotnego tekstu. Często sztywnieje podłoże papierowe, poddane nieumiejętnemu wywabianiu poprzedniej treści, papier w tym miejscu kruszy się, powstają ubytki. Dopisane fragmenty tekstu bardzo często różnią się wielkością, pochyleniem, krojem poszczególnych znaków ręcznych lub maszynowych, kolorem tuszu, atramentu, a nawet kłócą się z pozostawioną treścią. Współczesne techniki kserograficzne (emocjonujący spór sprzed kilkunastu lat o autentyczność listów Chopina do Delfiny) oraz komputerowe dostarczają nowych pokus fałszerzom i stawiają kryminalistykę wobec nowych wyzwań. Powyższe wskazówki odnoszą się do wstępnego oglądu, oceny dokumentów mających cechy oryginalnych, nowych lub starannie zachowywanych. Domorosłe ocenianie autentyczności dokumentu starego, niestarannie przechowywanego, zużytego, spleśniałego jest wielce zawodne, podobnie jak dokumentów nie noszących śladów przeróbek, które mogą być podrobione. Jednym z elementów pozwalających na wstępną, szybką ocenę autentyczności dokumentu wystawionego na typowym, znanym tłumaczowi druku jest przyrównanie dat figurujących w jego treści z datą produkcji druku, uwidocznioną w treści notki edytorskiej. Podejrzany jest dokument o egzaminach zdanych w 1985 r., jeśli druk, na którym go wystawiono, wyprodukowano kilka lat później. Tego typu świadectwa często można nabyć na targowiskach i bazarach. Wszelkie błędy ortograficzne, składniowe, terminologiczne i inne językowe mogą świadczyć o nieautentyczności dokumentu jedynie wtedy, gdy wystawiony jest on w imieniu władz lub poważnych instytucji, np. banków, sądów, poczt itp. w krajach o z dawien dawna ugruntowanym porządku i rzetelności w administracji. Gdy zaś owe błędy, mające czasami postać naleciałości lokalnych - regionalizmów, kolokwializmów bądź nawet obsceniów - występują w dokumentach wydanych w krajach, w których język dokumentu był jedynie językiem oficjalnym, środkiem porozumiewania się różnorakich językowo, różnoplemiennych grup ludności - lingua franca, pidgin English, russkij kancelarit - wniosek o nieautentyczności dokumentu zda się przedwczesny. Praktyka obrotu prawnego spotyka bowiem dokumenty autentyczne, wypełniane na oryginalnych niekiedy formularzach przez nie przygotowanych urzędników, tylko chwilowo lub z braku lepiej wykwalifikowanych wystawiających niezbędny dokument, niekiedy w bardzo trudnych warunkach, przy braku jakichkolwiek materiałów kancelaryjnych. Można spotkać się ze sporządzonymi w takich okolicznościach zawiadomieniami o śmierci żołnierza - niemieckiego w 1945 r., radzieckiego nieco wcześniej, uchodźcy lub uciekiniera. Czasami jeszcze ze sprawkami/zaświadczeniami o zwolnieniu z obozu, o zezwoleniu na wyjazd do Polski, o tym, że syn, mąż diejstwitielno służit w polskoj diwizii Kostiuszko, wydanymi przez osoby niewprawnie posługujące się pisanym rosyjskim w wojenkomatach i sielsowietach Azji Środkowej lat wojny. Do tłumaczy zgłaszają się sami zainteresowani lub ich zstępni, zwłaszcza szukający swych korzeni, krewnych, bliskich, grobów. O podobnych wypadkach kontaktu z dokumentami urzędowymi, wykonanymi w miejscowym anglopochodnym narzeczu, donoszą także tłumacze dokumentacji handlowej, sporządzonej m.in. w krajach Afryki, nawet należących do Wspólnoty. Odrębną kwestię, nasuwającą podejrzenia celowego użycia nieporadnego business English przy sporządzaniu dokumentów służących międzynarodowym oszustwom bankowym na szeroką skalę, tzw. oszustwom nigeryjskim, interesująco omawia Jerzy Wojciech Wójcik w broszurce "Kryminalistyczne problemy zapobiegania oszustwom zaliczkowym (nigeryjskim)", Toruń 1996, TNOiK. * * * Nie sposób nie zauważyć, że wzmagający się międzynarodowy obrót bankowy, handlowy i prawny powoduje lawinowy przyrost masy dokumentacji sporządzanej w językach obcych, nie zawsze należycie starannie wykonanej i wypełnionej, z tych też przyczyn nasuwającej wątpliwości co do autentyczności. Szybkie i staranne opracowywanie tych dokumentów, ocena ich autentyczności, zwłaszcza świadectw pochodzenia i certyfikatów jakości, będzie wymagać międzynarodowej standaryzacji badania autentyczności i poprawności dokumentów, roboczych kontaktów z ich autorami, wykonawcami, wystawcami dokumentów, specjalizacji obsługi, odejścia od obowiązującej, ustanowionej w istniejącym prawie wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych. Autor jest tłumaczem przysięgłym języka rosyjskiego, pracownikiem Biura Bezpieczeństwa Narodowego Tekst jest wynikiem prac VI Jesiennych Szczecińskich Warsztatów Przekładu Prawniczego i Ekonomicznego Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Ekonomicznych, Prawniczych i Sądowych TEPIS
odnotowywanie wątpliwości co do rzeczywistej treści opracowywanego przez tłumacza pisma dotyczy tych wypadków, w których mógł on powziąć takie wątpliwości na podstawie swego przeciętnego, życiowego doświadczenia oraz przeciętnej staranności podczas oględzin dokumentu. fałszerstwo dokumentu może występować w formie fałszu materialnego, przy którym dokumenty nieautentyczne mogą występować jako przerobione bądź podrobione. ocena ich autentyczności będzie wymagać odejścia od wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych.
TECHNOLOGIE Automatyczne skrzynie biegów z możliwością wyboru Zmieniaj, kiedy chcesz ARCHIWUM ADAM JAMIOŁKOWSKI Automatyczne skrzynie biegów zdecydowanie nie cieszą się sympatią Europejczyków. Udział samochodów z takimi przekładniami w całkowitej sprzedaży aut osobowych z trudem zbliża się do 10 proc., podczas gdy w USA przekracza 90 proc. Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian, a to głównie za sprawą wynalazków dopasowanych do "sportowych" aspiracji kierowców ze Starego Kontynentu. Chodzi przede wszystkim o skrzynki automatyczne, które błyskawicznie przełączyć można na ręczne sterowanie. Trudno podać racjonalne przyczyny niechęci do przekładni automatycznych. Wprawdzie Europa to nie Kalifornia, ale kryzys paliwowy dawno już odszedł w niepamięć i różnica w kosztach eksploatacji między wersjami ze skrzynką automatyczną i manualną jest w gruncie rzeczy znikoma. Kijkiem w podłodze Pozostaje więc przyznać, że po prostu nie lubimy "tramwajów", uważając je za samochody dla kierowców "niedzielnych" - ofermowatych, niedouczonych i leniwych. Nie chcemy, by automat decydował za nas o zmianie przełożenia, nie pozwalając w dodatku - i to jest po części prawdą - na maksymalne wykorzystanie możliwości silnika. Wolimy "grzebać kijkiem w podłodze", nie wiedząc, że nawet kierowcy Formuły I tylko czasami sami zmieniają biegi. Posługując się przy tym przyciskami na kierownicy, które wymuszają tylko odpowiednie zachowanie przekładni będącej w gruncie rzeczy sportową przekładnią automatyczną. Jednak mimo wszystko cały czas obserwuje się tendencję wzrostową - każdego roku aut ze skrzynią automatyczną sprzedaje się o kilkanaście procent więcej. Co sprawia, że powoli, ale jednak przekonujemy się do nich? Wydaje się, że przede wszystkim nowoczesne rozwiązania techniczne, które sprawiają, że także mając sportowe ambicje można korzystać z "automatu" bez przykrości. Najbardziej interesujący wydaje się system pozwalający mieć na co dzień skrzynię automatyczną, a od święta - manualną, i to o wyraźnie rajdowym image'u. Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni selektora (wybieraka) przekładni automatycznej. Patrząc na nią w pierwszej chwili nie zobaczymy nic nadzwyczajnego - widać normalne położenia Parking, Neutral, Drive Jednak w położeniu Drive można przechylić dźwignię w bok, tak by znalazła się w polu oznaczonym symbolami "+" i "-". Jeśli zrobimy to podczas jazdy, auto będzie nadal poruszać się na tym biegu, na którym jechało wcześniej. Przekładnia przestaje jednak działać jako automatyczna - aby zmienić bieg na wyższy, trzeba pchnąć dźwignię do przodu, w kierunku znaku "+", redukcję biegu uzyskuję się zaś przyciągając ją do siebie. Jak rajdowiec W sumie działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej dość powszechnie w autach rajdowych czy wyścigowych. Trzeba wprawdzie przyzwyczaić się do innego sposobu zmiany przełożeń, ale jest to dość łatwe do opanowania. A system jest naprawdę nieoceniony, gdy przed ciasnym zakrętem trzeba nagle przejść z "piątki" na "dwójkę". Trzy krótkie pociągnięcia dźwigni i po wszystkim To się chyba w Europie spodobało, bowiem coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody. Alfa Romeo w modelu 156 proponuje przekładnię tego rodzaju określaną jako Selespeed. Technologia została ponoć zapożyczona z wytwarzanego przez siostrzaną firmę samochodu Ferrari 355 F1. W tym rozwiązaniu biegi zmieniać można zarówno za pomocą drążka selektora, jak też i przycisków na kierownicy. Inne rozwiązanie Alfy to skrzynia biegów Sportronic, dostępna w modelu 166 z dwoma najmocniejszymi silnikami. Nawet największy leniuch może dzięki niej poczuć się sportowcem. Oto dźwignia selektora skrzyni biegów ma aż trzy ważne położenia. Po przesunięciu jej w prawo, samochód jest normalnym autem z automatyczną skrzynią biegów. Zmianą przełożeń kieruje wyłącznie układ elektroniczny, który dostosowuje sposób pracy do stylu jazdy kierowcy. Jeśli jedzie on spokojnie, auto przeistacza się w dostojną limuzynę. Gdy zdecydowanie operuje pedałem gazu, przełączanie biegów odbywa się w sposób bliski sportowemu. Zdecydowanie sportowy tryb jazdy można wybrać przesuwając dźwignię w położenie środkowe. Samochód jest nadal "automatem", ale o typowo sportowym trybie zmiany przełożeń. Na tym jednak nie koniec - przesuwając dźwignię dalej w lewo włączamy ręczne sterowanie zmianą biegów, które odbywa się w opisany już sposób sekwencyjny: krótkie popchnięcie dźwigni do przodu powoduje włączenie biegu wyższego, a przyciągnięcie jej do siebie - redukcję przełożenia. Na początku było Porsche Za protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche, który pojawił się jeszcze na początku lat 90. i jest nieustannie udoskonalany. Obecnie Porsche proponuje skrzynię pięciobiegową, sterowaną za pomocą przycisków na kole kierownicy. Trzeba zań dopłacić - bagatela - 2500 dolarów w wypadku modelu Boxster i ok. 2800 dolarów w wypadku modelu 911. Jednak dla kupujących auta Porsche nie są to chyba zbyt wielkie pieniądze, skoro - według komunikatu producenta - na automat z ręcznym sterowaniem decyduje się prawie co piąty nabywca. Koncern Audi wprowadził system Tiptronic do swego pakietu opcji w roku 1994. Oferowany jest w ponad 40 modelach aut, począwszy od serii A4 po serię A8. Standardowo system ten montuje się do wozów Audi z silnikami ośmiocylindrowymi. Inni nabywcy muszą dopłacić około 2100 dolarów za wersję sterowaną ruchami dźwigni selektora. Aby sterować przekładnią przyciskami na kierownicy, trzeba zapłacić dodatkowo 200-350 dolarów za odpowiednio wyposażone, sportowe koło sterowe. Za zbliżoną cenę, Volkswagen, macierzysty koncern firmy Audi, oferuje również system Tiptronic we flagowym modelu Passat. Własne rozwiązanie, określane jako Steptronic zaproponowała swym klientom w 1995 roku firma BMW. Automatyczną skrzynię z możliwością sterowania sekwencyjnego dźwignią selektora można zamówić we wszystkich modelach serii od 300 do 700 za sumę od 1900 do 2300 dolarów. W samochodach BMW z najwyższej półki - począwszy od modelu 735i - inteligentna przekładnia montowana jest jako wyposażenie standardowe. Jako rozwiązanie alternatywne w modelu M3 bawarski producent proponuje układ określany skrótem SMG, pozwalający na zmianę biegów za pomocą przycisków na kierownicy. Jak informuje BMW, około połowy wszystkich nabywców sportowych "trójek" zdecydowało się na tę opcję kosztującą 2300 dolarów, tak więc układ SMG będzie na pewno oferowany w kolejnych modelach. Lepiej poczekać Trudno wyliczyć wszystkich producentów mających w ofercie to zarazem wygodne i przyjemne rozwiązanie problemu zmiany biegów. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy flagowego modelu Volvo o oznaczeniu S80 z silnikiem sześciocylindrowym. Proponuje ją też Chrysler w modelu 300M, a nawet koreański Hyundai w swym najlepszym aucie oznaczonym XG 30. Co mają zrobić nabywcy wozów tańszych? Po prostu poczekać. Przykład dał maleńki Smart. Jego konstruktorzy od początku zrezygnowali z ręcznej zmiany biegów i wyposażyli auto w sześciobiegową przekładnię automatyczną o sterowaniu sekwencyjnym. Wprawdzie Smart to raczej ekskluzywny "maluch", ale na pewno śladem jego producenta pójdą niedługo inni. To przecież ogromnie przyjemne - móc zmieniać biegi tylko wtedy, kiedy ma się na to ochotę
Automatyczne skrzynie biegów nie cieszą się sympatią Europejczyków. Nie chcemy, by automat decydował za nas o zmianie przełożenia, nie pozwalając w dodatku na maksymalne wykorzystanie możliwości silnika. Jednak każdego roku aut ze skrzynią automatyczną sprzedaje się o kilkanaście procent więcej. nowoczesne rozwiązania techniczne sprawiają, że można korzystać z "automatu" bez przykrości. Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni selektora przekładni automatycznej. działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej powszechnie w autach rajdowych czy wyścigowych. coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody. Alfa Romeo w modelu 156 proponuje przekładnię tego rodzaju określaną jako Selespeed. Inne rozwiązanie Alfy to skrzynia biegów Sportronic, dostępna w modelu 166. Za protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche. Koncern Audi wprowadził system Tiptronic do swego pakietu opcji w roku 1994. Volkswagen, macierzysty koncern firmy Audi, oferuje również system Tiptronic we flagowym modelu Passat. Własne rozwiązanie, określane jako Steptronic zaproponowała swym klientom firma BMW. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy flagowego modelu Volvo o oznaczeniu S80 z silnikiem sześciocylindrowym. Proponuje ją też Chrysler w modelu 300M, a nawet koreański Hyundai w aucie oznaczonym XG 30. Co mają zrobić nabywcy wozów tańszych? Po prostu poczekać. Przykład dał maleńki Smart. Jego konstruktorzy od początku zrezygnowali z ręcznej zmiany biegów.
ROZMOWA Zbigniew Kaczmarek, mistrz olimpijski z Montrealu w podnoszeniu ciężarów, któremu odebrano medal za doping Pomost w garażu Jak wspomina pan swoje starty olimpijskie? ZBIGNIEW KACZMAREK: Byłem na trzech olimpiadach. Debiutowałem w 1972 roku w Monachium, od razu stając na podium. Byłem solidnie przygotowany. Najładniejszą olimpiadę przeżyłem cztery lata później w Montrealu. Czy pan żartuje? Najpierw było miło. Kiedy dowiedziałem się, że mój start wyznaczono na 21 lipca, odczułem dodatkowe emocje. Tego dnia obchodziłem bowiem 30. urodziny. Uznałem to za dobrą wróżbę. Tak mnie to zmobilizowało, że w rwaniu ustanowiłem rekord świata wynikiem 139,5 kilogramów. W efekcie wygrałem. Ponieważ konkurs zakończył się późnym wieczorem, dekoracja odbyła się dopiero następnego dnia. Do dziś pamiętam, jak słuchałem Mazurka Dąbrowskiego ze złotym medalem na szyi. Kiedy zabrano panu ten medal? Najpierw było świętowanie i to dość długie. Jeszcze w wiosce olimpijskiej złoci medaliści otrzymywali telegramy z gratulacjami podpisanymi przez przewodniczącego Rady Państwa, Henryka Jabłońskiego. Już w kraju, na specjalnym spotkaniu, odznaczenia w klapy marynarek rodem z Bytomia wpinał nam premier Piotr Jaroszewicz, a pierwszy sekretarz KC PZPR, Edward Gierek, chętnie się z olimpijczykami fotografował i wzniósł radzieckim szampanem toast za naszą pomyślność. W nagrodę za sukcesy władający wówczas na Górnym Śląsku sekretarz partii Zdzisław Grudzień obiecał talon na małego fiata. Słowa nie dotrzymał. Tymczasem jesienią pod adresem Polskiego Komitetu Olimpijskiego nadeszło oficjalne pismo od Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Z żalem informowano o pozytywnym rezultacie mego testu dopingowego, przeprowadzonego zaraz po konkursie w Montrealu. Unieważniono mój występ, żądając zwrotu medalu. Oddał pan? Początkowo nie chciałem, lecz nie miałem wyjścia. Dowiedziałem się o tym podczas obozu wypoczynkowego na czarnomorskim wybrzeżu w Bułgarii. Podtrzymywali mnie na duchu koledzy. Trener Klemens Roguski swoimi kanałami próbował dowiedzieć się czegoś konkretniejszego, ale wskórać wiele nie mógł. Lekarz kadry, Michał Firsowicz, nabrał wody w usta. Odwieczny prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, Janusz Przedpełski, też sugerował milczenie. Chciałem się bronić, ale nie wiedziałem jak. Na nic zdały się starania, by przebadano mnie ponownie. Dano mi wybór: zwracam medal i dostaję półroczną dyskwalifikację, bez odebrania stypendium i z możliwością treningów, albo zdobycz zostaje mi odebrana, a ja tracę miejsce w drużynie narodowej oraz klubie i wracam do wyuczonego fachu górnika. Tylko pierwsze rozwiązanie dawało możliwość powrotu na pomost, więc długo się nie namyślałem. Po karencji wystartowałem w kolejnych mistrzostwach Europy i świata w Stuttgarcie, zdobywając srebrny i brązowy medal. Medalistów testowano na doping, ale byłem czysty jak łza. Czuje się pan zawiedziony? Na pewno. Zabrano mi najcenniejsze trofeum sportowe, nie przedstawiając konkretnych zarzutów. I nie wysłuchując moich racji. Ale nie lamentuję. Nie jestem w tym względzie wyjątkiem. Wielu sportowcom wyrządzono większą krzywdę. Nie zamierza pan walczyć o zwrot olimpijskiego złota? Nie chcę jeszcze raz przez to wszystko przechodzić. Po co mam się denerwować? Czy dyskwalifikacja dopingowa nie zraziła pana do podnoszenia ciężarów? Jestem fanatykiem swojej dyscypliny. Jeszcze cztery lata temu startowałem w zawodach Bundesligi. Dla pieniędzy czy przyjemności? To nie były wielkie kwoty. Jakieś 500 marek. Wystarczało na pokrycie kosztów podróży. Dźwiganie wciąż sprawia mi frajdę. Auto moknie pod chmurką, gdyż w garażu kazałem zamontować minipomost. Zamiast opon trzymam w nim "fajery". Po kilku latach przerwy, spowodowanej operacją, bez przygotowania wyrwałem 90 kilogramów i podrzuciłem 120. Chciałbym wystartować w mistrzostwach weteranów, jeśli odbędą się gdzieś blisko. W Niemczech jest trudno o sponsora. W Niemczech też pan miał dopingową wpadkę. Tym razem sam byłem sobie winny. Wspomagałem się medykamentami bez konsultacji z lekarzem. Jedno z lekarstw zawierało niedozwolony środek. Nie znałem jeszcze biegle języka niemieckiego i czytając skład tabletek, o tym nie wiedziałem. Dlatego test dał wynik pozytywny. Sędziowie zwrócili jednakże uwagę, że sam postanowiłem po zawodach dać się przebadać, co dowodziło, że doping przyjąłem nieświadomie. Dodam, że był to mój debiut ciężarowy w Niemczech. Wracając do pana olimpijskich startów, w Moskwie nie było medalu. To był jeden z lepszych występów w mojej karierze, ale nigdy nie miałem tak silnej konkurencji. Bardzo chciałem ponownie stanąć na olimpijskim "pudle" i udowodnić, że potrafię się tam dostać w sposób uczciwy. Niestety, skończyło się na 6. pozycji. Nie kryłem rozczarowania, w dodatku słyszałem komentarze, że Kaczmarek może zdobyć medal jedynie "na koksie". A pan jak ocenia swój moskiewski start? Z perspektywy lat z szóstego miejsca jestem zadowolony. 317 kilogramów dawałoby mi medal jeszcze na kolejnej olimpiadzie w Los Angeles. W Moskwie padły rekordowe rezultaty. Na pytanie, czy zostały one uzyskane uczciwie, odpowiadam: nie wiem. Nigdy nie poznamy prawdy w tej kwestii. Niemniej dziwna wydaje się lawina rekordów na olimpijskim pomoście w stolicy ZSRR. Zaraz potem zakończył pan karierę. Miałem już 34 lata i zaczynało brakować motywacji. Szczyt możliwości na pewno miałem już za sobą. Wydawało mi się, że pora kończyć z dźwiganiem, tym bardziej iż czułem ciężary w kościach. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że mogłem jeszcze kilka sezonów walczyć na pomoście. A może stanąłbym na podium podczas igrzysk w Los Angeles? W roku 1981 wyjechał pan na stałe do RFN. Dlaczego? Nie bardzo wiedziałem, co dalej robić. Trener Roguski miał mi pomóc w wyjeździe zagranicznym, gdzie miałbym pomagać w szkoleniu sztangistów, ale nic z tego nie wyszło. Jako górnik w kopalni "Siemianowice" nie miałem prawa narzekać na zarobki. Tyle że w tym czasie w polskich sklepach bez kolejki można było kupić chyba jedynie ocet. Ale ekonomia nie była decydująca. W Polsce jak ogon ciągnęła się za mną przeszłość. Dostawałem listy dotyczące dopingowej wpadki. Zdarzało się, że pytali mnie o to napotkani na ulicy przypadkowi kibice. To było bardzo uciążliwe psychicznie. Ile razy miałem mówić: jestem niewinny, to była pomyłka. W RFN stałem się postacią anonimową i odzyskałem spokój. Zresztą wyjazdy sportowców zauważano, bo byli znani. A wyjeżdżała przecież w tym czasie cała masa Polaków. I nie tylko do Niemiec, lecz przede wszystkim do Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii. Jeżeli ktoś decydował się pozostać w RFN, traktowano go podejrzliwie, nie bacząc, że tam ma rodzinę. W przypadku Ślązaków było to na porządku dziennym. Kupił pan bilet w jedną stronę? Nie. Sądziłem, że dwa, trzy lata posiedzę, zarobię i wrócę. Ale tymczasem wybuchł stan wojenny. W niemieckiej telewizji zobaczyłem na polskich ulicach czołgi i patrole żołnierzy. Pojawiły się informacje o ofiarach śmiertelnych. Zamiast myśleć o powrocie, coraz głębiej zapuszczałem korzenie. Wolna Europa podała nawet, że poprosiłem o azyl, co nie było prawdą. Co pan robi w Niemczech? Pracuję w fabryce Volkswagena. Mieszkam w mieście Kassel w Hesji. Polskę odwiedzam coraz częściej. Zawsze wpadam do Tarnowskich Gór, gdzie odwiedzam rodziców, klub i stare kąty. Lato spędza pan nad Bałtykiem. Tak jak dawniej. Staram się spędzać urlop w mniejszych miejscowościach, gdzie nie ma tłoku na plaży. Moje ostatnie wakacyjne hobby to łowiectwo, którym "zainfekował" mnie zaprzyjaźniony strzelec, srebrny medalista olimpijski z Montrealu, Wiesiek Gawlikowski. Najchętniej polujemy na Pomorzu, w okolicach Tuczna. Nie myślał pan o trenerce? To nie dla mnie. Ja sobie lubię wypić piwko, zapalić papierosa. Nie mógłbym tego robić jako trener. Rozmawiał Tomasz Zbigniew Zapert
ZBIGNIEW KACZMAREK: Najładniejszą olimpiadę przeżyłem cztery lata później w Montrealu. Kiedy dowiedziałem się, że mój start wyznaczono na 21 lipca, odczułem dodatkowe emocje. Tego dnia obchodziłem bowiem 30. urodziny. Uznałem to za dobrą wróżbę. Tak mnie to zmobilizowało, że w rwaniu ustanowiłem rekord świata wynikiem 139,5 kilogramów. W efekcie wygrałem. Kiedy zabrano panu ten medal? Najpierw było świętowanie i to dość długie.Jesienią pod adresem Polskiego Komitetu Olimpijskiego nadeszło oficjalne pismo od Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Z żalem informowano o pozytywnym rezultacie mego testu dopingowego, przeprowadzonego zaraz po konkursie w Montrealu. Unieważniono mój występ, żądając zwrotu medalu. Oddał pan? Początkowo nie chciałem, lecz nie miałem wyjścia. Zabrano mi najcenniejsze trofeum sportowe, nie przedstawiając konkretnych zarzutów. I nie wysłuchując moich racji. Ale nie lamentuję.
Moje życie nie należy do mnie PAWEŁ LISICKI Jak słusznie zauważył Wojciech Sadurski w sprawie legalizacji eutanazji, nie zgadzamy się ze sobą w 95 procentach. Pięć procent racji, które przyznaje mi Sadurski, to wspólne przeświadczenie, że trzeba dbać o wykluczenie "patologicznych nadużyć każdej ustawy". Według niego prawdopodobieństwo nadużyć nie może jednak być argumentem przeciw eutanazji. Podobnie argumentem przeciw istnieniu policji nie są błędy funkcjonariuszy, a argumentem przeciw sądownictwu przekupni sędziowie. To brzmi rozsądnie. A raczej brzmiałoby rozsądnie, gdyby nie pewien drobiazg. W przypadku eutanazji pomyłka nigdy nie zostanie naprawiona. Niewinna osoba, która umarła, życia nie odzyska. Jednocześnie nie ma innego etycznego celu, który usprawiedliwiałby takie ryzyko. Mój oponent zgodzi się chyba, że lekarze wciąż nie mogą z całkowitą pewnością przewidzieć, czy dana choroba jest nieuleczalna. W jeszcze mniejszym stopniu potrafią bezbłędnie określić, jak długo konkretny pacjent będzie żył. To jedno źródło nadużyć. Ale nie jedyne. Nie jest przypadkiem, że zwolenników legalizacji eutanazji jest znacznie więcej wśród ludzi młodych niż starych. Łatwo zatem wyobrazić sobie, że cierpiący pacjent m o ż e stać się ofiarą presji. Skoro inni w jego sytuacji poddali się eutanazji, to dlaczego nie on? A więc: z większą gorliwością walczymy o życie pacjenta, jeśli sądzimy, że nie wolno mu życia odebrać, niż gdy rezygnacja z tej walki jest czymś dopuszczalnym. To wszystko twierdzenia, które, wierzę, są dla Sadurskiego do przyjęcia i które powinny go skłonić do wystąpienia przeciw dopuszczalności eutanazji. Pisze jednak, że "minimalne ryzyko nadużyć nie może stanowić argumentu przeciwko normom, które dążą do osiągnięcia ważnego celu", Odpowiem: są wartości, a taką jest życie niewinnej osoby, które muszą być chronione bezwarunkowo, bez dopuszczania ryzyka. Poza tym chciałbym wiedzieć, jak minimalne jest to ryzyko. Innymi słowy, jaką liczbę błędów lekarskich, jaką liczbę nieprawdziwych i wątpliwych orzeczeń gotów jest zaakceptować Sadurski. Czy na przykład jeden wypadek na sto? A może jeden na dwadzieścia? Podstawowy zarzut Sadurskiego brzmi: "Jeśli mam do jakiegoś dobra "prawo" (a nie "obowiązek"), to obejmuje ono też uprawnienie do rezygnacji z tego dobra - zwłaszcza gdy staje się ono ciężarem nie do zniesienia". Z tego wynika twierdzenie, że każdy może swobodnie podejmować decyzję dotyczącą swego życia, łącznie z rezygnacją z niego. Nie ma zgody. Prawo niewinnej osoby do życia nie oznacza swobody dysponowania życiem, lecz obowiązek innych ludzi, by tego prawa nie naruszali. Sadurski pyta, w stosunku do czego życie niewinnej osoby jest nieproporcjonalne. Otóż, po pierwsze, w stosunku do każdej innej wartości materialnej. Ową dysproporcję można wyrazić patetycznie, jak uczynił to Pascal, pisząc o większej godności człowieka niż całego materialnego wszechświata. Albo bardziej prozaicznie. Wyobraźmy sobie, że w czasie jakiejś wojny w pewnym budynku zgromadzono wszystkie największe dzieła ludzkiego ducha: obrazy, rzeźby, pierwodruki arcydzieł, projekty wynalazków, które mogą polepszyć i uczynić wygodnym życie ludzkości. Budynek zaminowano w ten sposób, że każdy, kto się do niego zbliży, spowoduje jego zniszczenie bez uszczerbku dla siebie. I wyobraźmy sobie, że podąża ku niemu przypadkowy przechodzień, którego możemy powstrzymać, tylko zabijając go. Czy i teraz nieproporcjonalność życia jest niezrozumiała? Po drugie, życie człowieka ma wartość nieproporcjonalnie większą niż życie zwierząt. Sadurski stwierdza, że "potoczne i historyczne doświadczenia zadają kłam" twierdzeniu o nieporównywalnej wartości życia. Przedziwny argument. Z faktu, że ludzie nie przestrzegali jakiegoś prawa, nie wynika jeszcze, iż ono nie obowiązuje. Z faktu, że przez wieki łamano prawo człowieka do decydowaniu o sobie w systemach niewolnictwa, nie wynika, iż człowiek tego prawa nie ma. A może się mylę? To prawda, że bohaterowie i męczennicy porównywali wartość swojego życia z innymi dobrami. To prawda, że przedkładali wierność tym innym wartościom nad przetrwanie. Ale co to ma do rzeczy? Czy jest to argument na rzecz swobody dysponowania swoim życiem czy raczej na rzecz istnienia niezależnej hierarchii wartości? Są bohaterami, bo woleli dochować wierności pewnemu ideałowi, a nie dlatego, że odebrali sobie życie. Tych, którzy w historii swobodnie odebrali sobie życie, nie znajdziemy jednak w gronie bohaterów, ale, zwyczaj być może barbarzyński, poza granicami poświęconej ziemi. Swobodne odebranie sobie życia i złożenie z niego ofiary są czymś zupełnie różnym. W pierwszym przypadku celem jest śmierć, w drugim celem jest określone dobro - wolność, ojczyzna, honor, śmierć zaś (zadana przez innych) skutkiem wierności. I nieco mniej heroicznie. Pozwalamy na palenie papierosów ze względu, mimo wszystko, na jego ograniczoną szkodliwość. Nie zezwalamy już jednak na swobodny handel narkotykami. Zgadzam się, że człowiek może swoje życie uczynić lepszym lub gorszym, mądrzejszym lub głupszym. Ale nie ma moralnego prawa pozbawić się życia. Z różnych powodów odstępujemy od karania samobójców: przede wszystkim dlatego, że sądzimy, iż rozpacz i słabość nie pozwala im rozpoznać zła swego czynu. Nie możemy wszakże odstąpić od moralnego potępienia samobójstwa. Uznalibyśmy wówczas, że to człowiek rozstrzyga i decyduje o wartości życia. Jeśli mam prawo decydować o zniszczeniu swego życia, to dlaczego nie mogę też decydować o zniszczeniu cudzego? Jaka wyższa zasada ogranicza moją wolę? Chciałbym wiedzieć, na mocy jakiej normy mam respektować niezbywalne i nienaruszalne prawo do decydowania o swoim życiu u innych, jeśli nie uważam, że życie jest dobrem samym w sobie, dobrem wiążącym również moją wolność? Na czym opiera się pewność Sadurskiego, że jednostka ma niezbywalne prawo do dysponowania swoim życiem, a nie życiem innych? Czy zostało ono objawione? Czy po prostu tak się umówiliśmy? Jeśli godność osoby i wartość życia (również mojego) nie są przyjmowane jako wartości obiektywne, to, śmiem twierdzić, nic oprócz strachu nie powstrzyma ludzi przed traktowaniem innych jak instrumenty. A oto punkt, w którym najwyraźniej widać, do czego musi doprowadzić rozumowanie Sadurskiego. Utożsamia on "prawo do decyzji o własnej śmierci" z "prawem do uzyskania pomocy lekarskiej w jej przeprowadzeniu". A co, jeśli lekarz w swoim sumieniu, zgodnie ze swoim kodeksem moralnym, uważa eutanazję za zabójstwo? Dla mnie słowa o "pomocy przy samobójstwie" są eufemizmem. Wolałbym raczej "zabójstwo na życzenie". Z rozumowania Sadurskiego trzeba wyciągnąć wniosek, że obowiązkiem państwa jest albo zapewnienie wśród lekarzy odpowiedniej liczby zwolenników stosowania zabójstwa na życzenie albo zmuszenie niektórych, by zmienili zdanie. Inaczej "prawo do decyzji o własnej śmierci" (zakładamy, że pacjent sam nie jest w stanie się zabić) okaże się puste. By z niego skorzystać, muszą istnieć lekarze, dla których zabójstwo na życzenie nie jest złem. A zatem, jeśli zgodzić się z Sadurskim, skutkiem przyznania pacjentowi "prawa do decyzji o własnej śmierci" będzie kontrola sumień lekarzy. Nie zamierzam nikomu narzucać "wzorca umęczonego heroizmu". Wszakże sądzę, że źle służy sprawie wolności ten, kto kwestionuje nienaruszalność wartości życia.
Jak słusznie zauważył Wojciech Sadurski w sprawie legalizacji eutanazji, nie zgadzamy się ze sobą w 95 procentach. Według niego prawdopodobieństwo nadużyć nie może być argumentem przeciw eutanazji. W przypadku eutanazji pomyłka nigdy nie zostanie naprawiona. Mój oponent zgodzi się chyba, że lekarze wciąż nie mogą z całkowitą pewnością przewidzieć, czy dana choroba jest nieuleczalna. To jedno źródło nadużyć. nie jedyne. są wartości, a taką jest życie niewinnej osoby, które muszą być chronione bezwarunkowo, bez dopuszczania ryzyka. Podstawowy zarzut Sadurskiego brzmi: "Jeśli mam do jakiegoś dobra "prawo", to obejmuje ono też uprawnienie do rezygnacji z tego dobra". Prawo niewinnej osoby do życia nie oznacza swobody dysponowania życiem, lecz obowiązek innych ludzi, by tego prawa nie naruszali. Sadurski stwierdza, że "potoczne i historyczne doświadczenia zadają kłam" twierdzeniu o nieporównywalnej wartości życia. Z faktu, że ludzie nie przestrzegali jakiegoś prawa, nie wynika jeszcze, iż ono nie obowiązuje. człowiek nie ma moralnego prawa pozbawić się życia. Na czym opiera się pewność Sadurskiego, że jednostka ma niezbywalne prawo do dysponowania swoim życiem, a nie życiem innych? Z rozumowania Sadurskiego trzeba wyciągnąć wniosek, że obowiązkiem państwa jest zapewnienie wśród lekarzy odpowiedniej liczby zwolenników stosowania zabójstwa na życzenie albo zmuszenie niektórych, by zmienili zdanie. Inaczej "prawo do decyzji o własnej śmierci" okaże się puste.
GOSPODARKA Nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy Dysonanse rozwoju RYS. ALICJA KRZETOWSKA HENRYKA BOCHNIARZ Skutki polskiej przemiany w sferze gospodarki są zaskakujące: prywatne firmy tworzą dziś 75 procent PKB, zatrudniają 70 procent wszystkich pracowników i mają 79-procentowy udział w eksporcie. Tej dominującej pozycji w gospodarce nie towarzyszą proporcjonalne wpływy w sferze polityki i miejsce w społecznej hierarchii. Dysonans stał się tak poważny, że wśród pracodawców i przedsiębiorców pojawił się nawet kontrowersyjny pomysł stworzenia własnej reprezentacji politycznej, własnej partii, która miałaby artykułować interesy tej grupy wobec gremiów politycznych. To pokazuje, jak bardzo przedsiębiorcy są zdeterminowani w poszukiwaniu swojego miejsca w rzeczywistości społecznej i politycznej. W obecnym układzie czują się niedobrze: stali się motorem polskich przemian, a jednocześnie nie są akceptowani - na listach grup cieszących się społecznym uznaniem i autorytetem zajmują ostatnie miejsca. Układ czy system Jest to po części efekt zaszłości: wybierania dróg na skróty, omijania prawa, chorób wieku dziecięcego polskiego kapitalizmu, które, choć dotyczą przecież marginesu, chętnie są przenoszone na wszystkich przedsiębiorców. Częściowo to skutek politycznego populizmu, który wolny rynek i przedsiębiorców czyni odpowiedzialnymi za biedę, bezrobocie, słabość służby zdrowia, edukacji czy wysoką przestępczość. W ślad za tym podejmuje się decyzje niejednokrotnie podważające prawne i ekonomiczne podstawy bytu i rozwoju firm. Z jednej strony głosi się deklaracje o konieczności utrzymania tempa wzrostu gospodarczego i potrzebie walki z bezrobociem, z drugiej - narzuca coraz wyższe koszty pracy, coraz wyższe podatki, coraz większe obciążenia, które pogarszają konkurencyjność polskiej gospodarki nie tylko wobec krajów Unii Europejskiej, ale i sąsiadów, podobnie jak my dopiero do niej aspirujących. To efekt układu: dwie główne siły polityczne w kraju o gospodarce kapitalistycznej stanowią partie o zapleczu związkowym. Trudno im, wobec bliskiej perspektywy wyborczej, decydować się na niepopularne rozwiązania systemowe, a tylko takie na dalszą metę mogą zapewnić rozwój. Jednak bez partnerskich stosunków z owymi siłami pozycja przedsiębiorców i pracodawców nie zmieni się, nie określimy priorytetów społecznych, gospodarczych czy prawnych. Dlatego, moim zdaniem, stworzenie partii przedsiębiorców niczego tu nie poprawi, a tylko pogorszy, umocni bowiem i tak już klasowy układ sceny politycznej. Zabiegi przedsiębiorców o dobre prawo gospodarcze zamienią się w walkę polityczną, w walkę o władzę, która przy nielicznym elektoracie, mimo siły ekonomicznej biznesu, musi być przegrana. Większość polskich przedsiębiorców i pracodawców tkwi w przekonaniu, że nadal zwyciężają "gospodarka układowa" i klientelizm polityczny, że nie rozwiązania legislacyjne, a dobry układ towarzyski czy korupcyjny zapewnią konkurencyjność firmie. I co gorsza na bliską metę w części przypadków tak jest. Niestety ciągle wielu przedsiębiorców zapytanych, czy warto walczyć o zmianę złego prawa, która wymaga ich zaangażowania i czasu, odpowiada, że nie warto, a taniej i szybciej będzie, jeśli oni się przystosują, nawet jeśli wymaga to jakichś kombinacji, poddania się absurdowi. Taki jest skutek niewiary w sprawność i rzetelność systemu politycznego, ale też braku perspektywicznego myślenia. Tylko zmiany systemowe mogą stworzyć realne podstawy gospodarczej pomyślności. Pakt dla pracy Trudno dziwić się tej niewierze w racjonalność decyzji politycznych. Każdy dzień przynosi bowiem nowe dowody dominacji krótkowzrocznego populizmu, który stał się podstawą działań politycznych i sejmowych głosowań. Kuriozalnym przykładem jest batalia o nowelizację kodeksu pracy. Nie da się tworzyć nowych miejsc pracy i walczyć z bezrobociem przy wzrastających kosztach i dążeniu do utrzymania wszelkich możliwych gwarancji socjalnych. W przekonaniu części polityków, szczególnie z partii związkowych, cud może się jednak zdarzyć. Rząd skierował do Sejmu nowelizację kodeksu pracy uwzględniającą zaledwie dwa spośród kluczowych czternastu postulatów pracodawców, które miały obniżać koszty i uelastycznić stosunki pracy. Równocześnie w Sejmie będzie głosowany projekt poselski skracania tygodniowej normy czasu pracy z 42 do 40 godzin, pięć dni w tygodniu, i traktowania wolnych sobót jak niedziel i świąt. W efekcie koszty pracy zamiast maleć, wzrosną co najmniej o 7,5 proc., zaś dla firm o czterobrygadowym systemie pracy o 10,5 proc. Gdzie tu logika, gdzie liczenie się z realiami społecznymi i gospodarczymi? W deklaracjach Sejm chce zmniejszenia bezrobocia i szybkiego wzrostu gospodarczego, a równocześnie przyjmuje regulacje, których skutki dla gospodarki będą fatalne. Ile umów, kontraktów i planów biznesowych nie zostanie dotrzymanych, jeśli praktycznie z dnia na dzień koszty pracy wzrosną od 7,5 - 10,5 proc.? Tak znaczące skrócenie czasu pracy i wolne soboty z pewnością nie przyniosą wzrostu eksportu, nie poprawią efektywności gospodarowania, nie zmniejszą bezrobocia. Zgubne gwarancje Postulat "Solidarności" sprzed dwudziestu lat z pewnością zasługuje na uwagę. Trzeba jednak wyraźnie ocenić, czy możemy go zrealizować. Czy Polskę stać już dziś na takie rozwiązanie, skoro godzina pracy kosztuje więcej niż na Węgrzech czy w Czechach, efektywnie pracujemy w roku o 150 godzin mniej niż Brytyjczycy, produktywność netto w przeliczeniu na jednego pracownika jest siedmiokrotnie niższa niż w USA, a produkt krajowy brutto na obywatela sięga ledwie jednej trzeciej średniej w Unii Europejskiej. Która firma jest w stanie konkurować w takich warunkach? Kto będzie tworzył coraz droższe miejsca pracy? Kto będzie ryzykował przyjmowanie nowych pracowników, których nawet w trudnej sytuacji zakładu pracy nie sposób zwolnić! Wysokie koszty pracy to ryzyko nie tylko pracodawców, ale i samych pracowników, i to nie tylko tych, którzy pracę mają, lecz przede wszystkim tych, którzy są bezrobotni, w znacznej części długotrwale. Decydując się na podnoszenie kosztów, trzeba myśleć także o ich interesie. W zaciszu komisji sejmowych przyjęto i inne rozwiązania normujące stosunki zbiorowe pracy. Związki zawodowe narzekają, że w Polsce mało jest układów zbiorowych pracy, szczególnie branżowych i ponadzakładowych. To prawda. Jak ma być inaczej, skoro w świetle obowiązującego prawa takie układy są praktycznie nierozwiązywalne! Można w Polsce się rozwieść, ale układu zbiorowego pracy skutecznie wypowiedzieć nie można. W ten sposób związkowi politycy wyobrażają sobie gwarancje socjalne dla swoich członków. W taki sposób odpowiadają na dylemat wielu firm: czy lepiej racjonalizować zatrudnienie i utrzymać firmę, choć z mniejszą załogą, czy też bankrutować, skutkiem czego wszyscy pójdą na bruk. Przegrana pracodawców jest w rzeczywistości przegraną pracowników: nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy, a więc bezrobocie się nie zmniejszy. Tylko czy związkowi politycy powiedzą o tym członkom swoich związków zawodowych, czy tylko będą powiewać sztandarami, że oto znowu spełnili obietnice, choć na wyrost i na cudzy rachunek? Siła złego Podobnie dzieje się z podatkami. Z jednej strony proponuje się obniżenie stawek podatkowych, z drugiej poszerza kategorie kosztów, które nie mogą stać się kosztem uzyskania przychodu. W efekcie, nawet przy niższej stopie, podatki są wyższe. I tak na każdym kroku. W pomysłach dotyczących nowelizacji ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy, inspektor pracy stał się nie tylko kontrolerem, ale i prokuratorem, sędzią, a nawet komornikiem. Jeśli uzna, że pracodawca zalega wobec pracownika z należnościami, sam miałby wydawać postanowienie w tej sprawie i sam wydać tytuł wykonawczy zajmujący konto pracodawcy. Nowelizacja ustawy o ubezpieczeniu społecznym nakazuje pracodawcom elektroniczne przekazywanie danych do ZUS, co dla najmniejszych firm oznacza bezwzględny nakaz zakupu komputera i odpowiedniego oprogramowania. Teraz coraz głośniej o podwyższeniu składki na ubezpieczenia zdrowotne i składki na ubezpieczenia wypadkowe. Tu opowieści o obniżaniu podatków, a tylnymi drzwiami - kolejne obciążenia. Farmaceutom niemal z dnia na dzień zmniejsza się marże na leki importowane z 14 na 11 proc., i to, wedle opinii prawników PKPP, w drodze niekonstytucyjnego rozporządzenia ministra finansów. W projekcie nowelizacji ustaw podatkowych w zakresie leasingu ustawodawca chce przenieść na leasingobiorcę odpowiedzialność za nabycie przez leasingodawcę ulgi podatkowej. W takim przypadku rata leasingowa nie mogłaby być kosztem uzyskania przychodu. W uzasadnieniach wielu kosztownych dla firm regulacji autorzy powołują się na dyrektywy Unii Europejskiej, tylko jeśli je sprawdzić, okazuje się, że albo one są mniej rygorystyczne, albo mają dłuższe okresy przejściowe, albo nie są dyrektywą, lecz zaleceniem. Ani ministerstwa, ani rząd, ani parlament nie sumują obciążeń, jakie w ostateczności spadają na przedsiębiorcę. Za każdym razem w przedłożeniu znajduje się uwaga na temat skutków ustawy dla budżetu państwa. Zdaniem pracodawców i przedsiębiorców każdorazowo powinno się także szacować skutki, jakie po nowych regulacjach poniosą przedsiębiorcy. Docenić pracodawców Nieustanna walka przedsiębiorców i pracodawców jest między innymi skutkiem słabości dialogu społecznego w Polsce. Ten dialog bardziej przypomina targi o dzielenie krótkiej kołdry, w których zawsze zwycięża liczniejszy, niż rzeczywistą dyskusję związaną z wyborami priorytetów społecznych i gospodarczych, z wyznaczaniem strategii i taktyki rozwoju, z poszukiwaniem rozwiązań doraźnych i przyszłych. Jedna z przyczyn leży w tym, że dialog toczy się bez głównych sprawców gospodarczego rozwoju - prywatnych pracodawców i przedsiębiorców. Działająca dziś Komisja Trójstronna i jej skład nie odpowiadają ani społecznej, ani gospodarczej rzeczywistości Polski. Dlatego tak ważne jest, by nowe ustawowe regulacje dotyczące Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych, jakie trafiły do Sejmu, przełamały ten impas. Kluczową kwestią staje się skład komisji, dopuszczenie do dialogu nowych partnerów społecznych, szczególnie po stronie pracodawców. Utrzymywanie monopolu Konfederacji Pracodawców Polskich oznaczałoby konserwowanie starej komisji z wszystkimi negatywnymi konsekwencjami. To w końcu ta konfederacja, która działa od ponad dziesięciu lat, jest odpowiedzialna za tak daleką marginalizację pracodawców, za dzisiejszą bezsilność. Rozczarowanie zbyt drapieżnym w społecznym odczuciu kapitalizmem, choć bardzo subiektywne i oderwane od prawdziwych kosztów bezpieczeństwa socjalnego realnego socjalizmu, jest faktem, z którym nawet najzagorzalsi zwolennicy wolnego rynku muszą się liczyć. Z kolei pozbawianie przedsiębiorców i pracodawców poczucia podmiotowości i sprowadzanie ich roli do roli przysłowiowego chłopca do bicia kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i logiką rozwoju. W dialogu społecznym, jeśli ma być skuteczny, muszą być także poruszone te zasadnicze kwestie. Potrzebna jest dyskusja o tym, w jaki sposób ta grupa społeczna ma uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym. Minione dziesięć lat transformacji udowodniło, że jest to grupa odpowiedzialna, świadoma swojej, nie tylko biznesowej, misji. Grupa coraz częściej nie bacząca na kryteria ekonomiczne, wspierająca edukację, służbę zdrowia, kulturę, lokalne inicjatywy samorządowe, lokalne organizacje. Tę odpowiedzialność trzeba docenić, trzeba zaakceptować. Autorka jest prezydentem Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych, wiceprezesem Polskiej Rady Biznesu.
Skutki polskiej przemiany w sferze gospodarki są zaskakujące: prywatne firmy tworzą dziś 75 procent PKB, zatrudniają 70 procent wszystkich pracowników i mają 79-procentowy udział w eksporcie. Tej dominującej pozycji w gospodarce nie towarzyszą proporcjonalne wpływy w sferze polityki i miejsce w społecznej hierarchii.Dysonans stał się tak poważny, że wśród pracodawców i przedsiębiorców pojawił się nawet kontrowersyjny pomysł stworzenia własnej reprezentacji politycznej, własnej partii, która miałaby artykułować interesy tej grupy wobec gremiów politycznych. To pokazuje, jak bardzo przedsiębiorcy są zdeterminowani w poszukiwaniu swojego miejsca w rzeczywistości społecznej i politycznej.Rozczarowanie zbyt drapieżnym w społecznym odczuciu kapitalizmem jest faktem, z którym nawet najzagorzalsi zwolennicy wolnego rynku muszą się liczyć. Z kolei pozbawianie przedsiębiorców i pracodawców poczucia podmiotowości i sprowadzanie ich roli do roli przysłowiowego chłopca do bicia kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i logiką rozwoju. Potrzebna jest dyskusja o tym, w jaki sposób ta grupa społeczna ma uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym.
OCHRONA KONSUMENTA Jak to robią gdzie indziej Informacja musi byś jasna, niedwuznaczna i zrozumiała EWA ŁĘTOWSKA Anachroniczna jest koncepcja, u nas bynajmniej nierzadko wyznawana, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. Otóż poszło o poręczenia. TK (BVerfG 19 października 1993 r. i 5 sierpnia 1994 r.) uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i wręcz zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia, gdzie podsuwa się papier do podpisania, są tak wadliwe, że aż nieważne. A kwestię istnienia takiej nierównowagi (i nieważności umowy) powinien rozważać sąd powszechny z urzędu. TK wypowiedział się także w sprawie remedium na dostrzeżone zło. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi bowiem nierówność pozycji rynkowej. Prawnicy nastawieni tradycjonalnie obruszą się: przecież jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. Po co więc nakładanie powinności, wręcz obowiązku, informacji i ostrzeżeń? To bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Tradycjonaliści zapominają jednak o jednym. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Przy tej skali interesów jedna wpadka nie ma znaczenia. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę i przez wiele lat życie pod groźbą, że co zarobi, będzie zabrane na poczet długu. W konsekwencji wspomnianych orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Gdy mający 1500 DM żołdu żołnierz ręczy za kredyt wartości 30 tys. DM, uznaje się (ze wskazanych przyczyn) taką umowę za nieważną. Podobnie poręczenie gospodyni domowej bez własnych zarobkowych dochodów. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela (bo jest on tam zaskoczony i nie przygotowany na przemyślenie ryzyka podobnych transakcji). Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji. W opisywanej ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja (u nas bynajmniej nierzadko wyznawana), że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Do czego konstytucja może się przydać Nie tak dawno byłam recenzentką w przewodzie doktorskim, gdzie młoda i zdolna adeptka z wielkim sceptycyzmem wypowiadała się o art. 76 konstytucji, gdzie powiedziano, iż "władze publiczne chronią konsumentów (...) przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. Zakres tej ochrony określa ustawa". Otóż doktorantka była zdania, że chodzi tu o czystą deklarację, bo przecież to nie sama konstytucja, lecz "ustawodawca zwykły" ma określić poziom ochrony konsumenta. Niezależnie więc od tego, co ten zwykły ustawodawca zrobi w zakresie spraw konsumenckich, konstytucja "będzie musiała" to zaakceptować. To prawda, że z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta, ale to nie jest przecież jedyny możliwy sposób "użycia konstytucji" do takich celów. Wedle mnie ustawa zasadnicza w cytowanym artykule da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" (w zakresie wymienionych w konstytucji, szczególnie chronionych praw konsumenta) i "antykonsumenckiej" lub choćby "konsumencko neutralnej". Albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, które sąd musi odkodować, nadać im konkretną treść. Pisałam dwa miesiące temu o pułapce klauzul generalnych, o tym, że zamiast wyraźnie napisać (tak czynią na Zachodzie), o czym np. bank ma wyraźnie i przed zawarciem umowy poinformować klienta, u nas koledzy prawnicy uznają za wystarczające, że kodeks cywilny wymaga tu poziomu informacji nakazanego "przez dobre obyczaje". A skoro już mamy tak generalną regulację, trzeba, aby ktoś w konkretnym wypadku rozstrzygnął, czy - przykładowo - podanie oprocentowania kredytu przy przemilczeniu, że obok procentu płaci się jeszcze różne koszty, opłaty i prowizje, jest czy nie jest zgodne z dobrymi obyczajami? Czy zmiana warunków kredytu w czasie jego spłaty może dokonać się zawsze, czy tylko w wypadkach z góry klientowi podanych w umowie? Czy jeżeli taka zmiana jest - zgodnie z umową - możliwa "z ważnych powodów", to czy równie zgodne z dobrymi obyczajami będzie zastrzeżenie sobie przez bank wyłączności interpretacji tych "ważnych powodów"? Otóż podaję przykłady wzięte z praktyki, i to takie, gdzie "na Zachodzie" rozstrzygano na korzyść konsumenta. Czyniono tak dlatego, że tamtejsze ustawodawstwo, stanowiące zresztą implementację dyrektyw dotyczących kredytu konsumenckiego (87/102 z 22 grudnia 1986 r., 90/88 z 22 lutego 1990 r.), akurat w tych kwestiach jest przychylne konsumentom. A u nas? Może właśnie wypełnienie treścią naszych klauzul generalnych i zwrotów niedookreślonych w podobnym kierunku mogłoby się dokonać (skoro nie mamy do tej pory, a szkoda, żadnej regulacji umowy kredytu konsumenckiego) przez wybór prokonsumenckiej wykładni, dokonany dlatego, że sugeruje go art. 76 naszej konstytucji? Przecież odwoływanie się do wartości, aksjologii konstytucyjnej, jest jedną z przesłanek decydujących o wyborze interpretacji. Nie namawiam do rewolucji w stylu niemieckim (u nas nie ma normy, która byłaby ścisłym odpowiednikiem art. 2 niemieckiej konstytucji), ale do skromnego użytku skromnych narzędzi wykładni w klasycznym stylu. Ostrzeżony - uzbrojony Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta, co akcentuje niemiecki TK. Pisałam już wiele razy, że w europejskim prawie wspólnotowym kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku". Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach i ich implementacjach wewnątrzkrajowych przepisy mówiące, o czym, kiedy (przed zawarciem umowy i w czasie jej trwania) i jak trzeba konsumenta informować (na piśmie, oddzielne potwierdzanie ustnych informacji, czasem konieczność odręcznego pisma wobec niektórych klauzul, niekiedy wymaganie specjalnej szaty graficznej). I tak tylko tytułem przykładu wspomnę, że właśnie w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu (kwotowym i procentowym; w tym ostatnim zakresie dyrektywa z 1990 r. zawiera nawet wzory matematyczne i przykłady pełnego obciążenia finansowego konsumenta!). Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. W takim wypadku wymaga się, aby obciążenia klienta zostały "w godziwym stopniu" obniżone. Dyrektywy kredytowe w aneksach wskazują szczegółowe postanowienia, jakie powinny być zamieszczone w umowach kredytu na finansowanie zakupu towarów i usług, kredytu realizowanego za pomocą kart kredytowych, za pomocą rachunku bieżącego, a nawet, jak wspomniałam, zawierają specjalny wzór matematyczny sposobu obliczania kosztów kredytu i przykłady. Podobnie jest w dyrektywach ubezpieczeniowych. Zwłaszcza dwie z nich, dyrektywa 92/49 z 18 czerwca 1992 r. o ubezpieczeniach bezpośrednich z wyjątkiem ubezpieczeń na życie i dyrektywa 96/92 z 11 listopada 1992 r. dotycząca ubezpieczeń na życie, mają bardzo rozbudowany obowiązek informacji klienta. A ostatni z wymienionych aktów w aneksie zawiera szczegółowy wykaz informacji podzielonych na grupę udzielanych przed zawarciem umowy i w jej czasie, które instytucja ubezpieczeniowa musi przekazać konsumentowi. Kazuistyka tych rozwiązań (i w ogóle rozwiązań w prawie europejskim dotyczącym tego, o czym i jak należy konsumenta informować w rozmaitych umowach konsumenckich) jest dla nas wręcz porażająca. Ale tym, którzy chcieliby na nią kręcić nosem, przypomnę, że dzieje się to w krajach, gdzie obywatele w "masie" są znacznie bardziej oświeceni i wyedukowani w transakcjach rynkowych. Polacy zajęli ostatnie miejsce w robionych przed kilkoma laty na zlecenie OECD badaniach, mających na celu sprawdzenie, jak sprawnie ludzie sobie radzą ze zrozumieniem urzędowego tekstu, odczytaniem piktogramu, językiem, jakiego używa otaczająca nas cywilizacja. Sama w czasie wakacji widziałam u mojej gospodyni umowę kredytu sformułowaną tak, że nie było wiadomo, ile w ratach spłaty szło na odsetki, a ile na dług główny. A urzędniczka bankowa sama się w tym plątała i usiłowała wmówić nieszczęsnej klientce, że raty powinna płacić miesięcznie, a nie kwartalnie. Ma więc rację niemiecki TK: zrozumiała informacja orężem konsumenta. Ponadto od czasu dyrektywy 93/13 (o klauzulach abuzywnych) uważa się, że w prawie konsumenckim wspólnot istnieje "nakaz radykalnej transparencji", co oznacza, że każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte w przygotowanych wcześniej wzorach umów są zgodnie tłumaczone na niekorzyść proferenta (tego, który je opracował). To nie jest frazes Tu nie mogę się oprzeć dygresji. Zasada, o której piszę, wyrażająca się w łacińskiej formule "in dubio contra proferentem", jest klasycznym i szacownym instrumentem prawa cywilnego. Jej brak w naszym prawie był przedmiotem krytyki w literaturze fachowej. Działanie zasady: "niejasności tłumaczy się przeciw autorowi interpretowanej klauzuli", polega na możliwości wyboru przez sąd interpretacji korzystnej dla konsumenta. Piszę o tej klasycznej instytucji prawa cywilnego celowo. Spotkałam się niedawno z poglądem (wyrażonym na piśmie przez osobę, która w Bardzo Ważnym Departamencie Bardzo Ważnego Urzędu sprawuje funkcję określoną bodajże jako "starszy legislator"), iż odwołanie się do pojęć "jasność i zrozumiałość" informacji oznacza użycie sformułowań "wieloznacznych i mających potoczny charakter", a także że "brak możliwości egzekwowania" przepisu nakładającego obowiązek udzielania tego rodzaju informacji przez kontrahenta konsumenta. Jak to dobrze, że nie wiedzą tego w Brukseli. Pewno dyrektywa 93/13 w ogóle nie byłaby powstała. A także kilka innych dyrektyw konsumenckich. A poważnie: jeżeli nasi legislatorzy (choćby i "starsi") nie mają pojęcia o mechanizmie egzekwowania w nowoczesnym prawie skutków zasady "in dubio proferentem", jeśli sądzą, że klasyczna triada wymagań, aby informacja była "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", to tylko czczy frazes, jeśli sankcja kojarzy im się tylko z sankcją karną, a nie np. z nieważnością umowy - to te poglądy, a nie niewiedza przeciętnego konsumenta, wyznaczają nasz dystans wobec prawa europejskiego. Ile ochrony w prawie europejskim, ile w wewnętrznym Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Pisałam nie tak dawno, że dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Czasem same dyrektywy mówią, że jakieś kwestie mogą być przez państwa pominięte lub uregulowane inaczej, albo że można dokonać wyboru spośród kilku możliwości wskazanych w samej dyrektywie. Skoro można "nie mniej", to oczywiście można więcej. Ale tutaj tkwi pułapka. Bo przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony, np. przez stworzenie szczególnie wysokich standardów informacyjnych w interesie konsumentów, może być uznane za rzeczywistą czy ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. I niejednokrotnie różne postanowienia prawa wewnętrznego państw Unii Europejskiej chroniące konsumentów były przedmiotem krytycznej oceny Trybunału w Luksemburgu, który dopatrzył się w nich praktyk protekcjonistycznych, niedopuszczalnych z punktu widzenia zasad funkcjonowania wspólnoty. Słynna sprawa Cassis de Dijon (1979 r.), która dała początek doktrynie, iż wyroby spełniające warunki przewidziane przez prawo we własnym państwie mogą swobodnie cyrkulować na rynku wspólnoty, także miała aspekt ochronno-konsumencki. Niemcy, którym zarzucono praktyki dyskryminacyjne, gdyż zakazały importu likieru porzeczkowego mającego niższy procent alkoholu, niż przewidywały przepisy niemieckie, broniły się charakterystycznym zarzutem. Otóż wskazany poziom alkoholu był ustanowiony w interesie ochrony konsumenta! Czy było tak naprawdę, czy argumentację tę powołano tylko na okazję sprawy w Luksemburgu, nie warto dziś dociekać. Co ważne, i o czym trzeba pamiętać, to to, że chęć ochrony konsumenta przez stworzenie w prawie wewnętrznym bardzo rygorystycznych przepisów go chroniących może stać się podstawą podejrzenia o praktyki dyskryminacyjne i w konsekwencji - sprawy w Luksemburgu o dyskryminacyjne i nieproporcjonalne zastosowanie "środków o podobnym działaniu", o których mówi art. 30 traktatu europejskiego. Istnieje stosowne orzecznictwo dotyczące prokonsumenckiego ustawodawstwa ochronnego Francji, Holandii, Hiszpanii, Niemiec. Nam to nie grozi nie tylko dlatego, że jeszcze nie jesteśmy na wspólnym rynku, ale i dlatego, że naszemu ustawodawstwu ochronnemu bardzo daleko do poziomu przewyższającego poziom określony jako "minimalny". Klient może się rozmyślić Nie tylko informacja i nie tylko określenie minimalnego poziomu uprawnień zagwarantowanych konsumentowi w dotyczącym danej umowy prawie wspólnotowym czy wewnętrznym są cechami charakterystycznymi europejskiego prawa konsumenckiego. Klasyczna zasada, że "umowy powinny być dotrzymywane" (pacta servanda sunt), na naszych oczach doznaje wyłomu właśnie w prawie dotyczącym konsumenta. Otóż cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo "wycofania się z transakcji". Przez krótki czas, siedem do dziesięciu dni, ma on prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji czy następstw, zrezygnować z transakcji, wycofać się z niej. Możliwość ta jest czasem ujęta jako prawo odstąpienia od umowy (tak w umowach zawieranych poza lokalem handlowym czy na odległość albo przy time sharingu) albo jako konsekwencja ustawowego warunku zawieszającego (tak w umowach o kredyt konsumencki we Francji; sama dyrektywa europejska o kredytach konsumenckich - minimalny charakter dyrektywy - tego uprawnienia nie przewiduje, choć wielu państwom UE w ich regulacjach umów kredytowych jest znana). Określenie konstrukcji prawnej tego wycofania się z transakcji to zadanie dla ubiegających się o stopnie naukowe z prawa. Pewno dawniej takie dysertacje byłyby zatytułowane "Tempus ad deliberandum w umowach z konsumentami". Teraz, z duchem czasu, inaczej: "Cooling off period w prawie konsumenckim". W praktyce i u nas nowa technika ochronna zaczyna się pojawiać: zna ją polskie prawo ubezpieczeniowe (art. 6 pkt 3 ustawy o działalności ubezpieczeniowej mówiący o konieczności przewidzenia tego rodzaju instytucji w ogólnych warunkach ubezpieczeń - zresztą nie tylko tyczących konsumenta). Co charakterystyczne: tego rodzaju możliwość wycofania się z transakcji służy (w prawie europejskim) jedynie konsumentowi, nie jego kontrahentowi. I znów jest to jeden ze środków, który przyznaje się tylko stronie instytucjonalnie słabszej, środek dodatkowy, używany w umowie niesymetrycznie, by zrównoważyć siłę rynkową konsumenta wobec profesjonalisty. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
Przed kilkoma laty niemiecki TK uznał, że nawet osoba pełnoletnia, nie poddana przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy.Konieczna jest jasna informacja ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się oceny z konstytucyjnego punktu widzenia. ustawa zasadnicza da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" i "antykonsumenckiej" lub "konsumencko neutralnej". na Zachodzie ustawodawstwo jest przychylne konsumentom. kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. każda informacja musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała".dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny, poszczególne państwa nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. cechą współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo wycofania się z transakcji.
PRAWA TELEWIZYJNE Polsat nową siłą w sportowych przekazach Teoria gwizdka RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI Zakupienie przez Polsat praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2002 roku (Japonia i Korea Płd.) oznacza kolejną porażkę TVP. Jest też zagrożeniem dla stacji komercyjnych, takich jak Wizja TV czy Canal Plus, bo oznacza, że Polsat stanie się nową siłą w przekazach sportowych. Tym bardziej że piłkarskie mistrzostwa świata w 2006 r. niemiecka grupa Leona Kircha też najprawdopodobniej sprzeda Polsatowi. Z nieoficjalnych informacji wynika, że suma, jaką zaoferował Polsat za prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002, znacznie przewyższała ofertę TVP. Zarząd telewizji publicznej zdecydował, że nie będzie się licytował z Polsatem, bo "poziom sumy", jak to określił jeden z pracowników TVP, z góry wykluczał takie działanie. "Oni po prostu mają więcej pieniędzy" - dodał, nie chcąc zajmować oficjalnego stanowiska w tej sprawie. Piotr Nurowski z Rady Nadzorczej Polsatu nie chce mówić o stronie finansowej całego przedsięwzięcia. "Mogę tylko powiedzieć - stwierdził w rozmowie z »Rz« - że suma zakupu nie była niższa od 20 mln dolarów." Oprócz praw do transmisji MŚ 2002 stacja ta kupiła w pakiecie mistrzostwa świata juniorów w Nowej Zelandii (z udziałem reprezentacji Polski), losowanie eliminacji i finałów MŚ 2002, MŚ U-20 w 2000 roku, MŚ U-17 w 2001 roku, Puchar Konfederacji 2001, mecze Juventusu Turyn (1999 - 2000) i magazyn FIFA TV (2000 - 2002). Będzie też w Polsacie sporo dobrego tenisa (Wimbledon 2000 i 2001, ATP Super 9 w latach 2000 - 2002, Finał ATP Tour 2000 - 2002. Oczywiście dochodzi do tego jeszcze Liga Mistrzów (2000 - 2003) zakupiona przez Polsat wcześniej. To nie wszystko Telewizja Zygmunta Solorza atakuje dalej. "Jesteśmy na etapie finalizacji zakupu praw do transmisji meczów reprezentacji Polski w eliminacjach piłkarskich mistrzostwach świata 2002 roku - powiedział Piotr Nurowski. - Mecze Polaków w Polsce chcemy pokazywać na żywo, natomiast spotkania wyjazdowe sprzedamy stacjom komercyjnym, by obniżyć koszty. Obowiązywać będzie tzw. teoria gwizdka. Retransmisje rozpoczynać będziemy bezpośrednio po gwizdku sędziowskim kończącym spotkanie w stacji komercyjnej" - twierdzi Piotr Nurowski. Zapytany przez "Rz", jak Polsat zamierza rozwiązać problem obsługi tak potężnej machiny sportowej, powiedział: "Nie zamierzamy korzystać z gwiazd telewizji publicznej. Skorzystamy z dziennikarzy radiowych i prasowych. Zajmie się tym zastępca dyrektora programowego naszej stacji, Marian Kmita". To jeszcze nie koniec ekspansji Polsatu. Z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2006 roku, które niemiecka grupa Leona Kircha kupiła od FIFA za miliard dolarów, też zostaną sprzedane Polsatowi. Jaka będzie odpowiedź TVP, trudno przewidzieć. "Moim zdaniem - mówi Piotr Nurowski - powinna ona w większym stopniu wypełniać swą funkcję publiczną. To TVP, a nie my, powinna transmitować mecze polskich juniorów, którzy grają w Nowej Zelandii w mistrzostwach świata." W telewizjach komercyjnych sportowa ekspansja Polsatu specjalnie nikogo nie dziwi. "Nie wykluczamy współpracy z tą stacją. Nie ulega jednak wątpliwości, że na sportowym rynku pojawiła się nowa siła i bardzo poważny konkurent. Polsat jest popularny, ma duży zasięg i pieniądze. Pytanie tylko, jaką nada jakość programom przez siebie serwowanym" - powiedział dyrektor ds. sportu w Canal Plus, Janusz Basałaj, który jednocześnie potwierdził, że Canal Plus nie brał udziału w przetargu na zakup praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002. Władysław Puchalski z Wizji TV nie przecenia sukcesu Polsatu: "Zakup praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002 na razie jest śmiałą inwestycją. Te prawa mogą zyskać na wartości, mogą też stracić. Wszystko zależy od tego, czy na MŚ w 2002 zagrają polscy piłkarze." Futbolowa siła przyciągania Z wykonanych po ostatnich mistrzostwach świata we Francji badań telemetrycznych OBOP wynika, że siła przyciągania piłki na światowym poziomie jest w Polsce ogromna. Mecze w fazie finałowej oglądało prawie 30 procent polskiej widowni, chociaż było to tylko smakowanie piękna futbolu, bez uniesień patriotycznych. Mondial 1998 pokazała Polakom telewizja publiczna. Tylko początek nie był obiecujący, pierwsze mecze eliminacji miały nieco ponad 2 procent widowni. Im bliżej finału, tym szybciej krzywe oglądalności wspinały się do góry. Oto przykłady: mecz Brazylia - Holandia zaczęło oglądać 26 procent Polaków, w drugiej połowie wskaźnik ten wzrósł do 28 procent. OBOP zbadał wówczas dokładnie, że 38 proc. mężczyzn powyżej szesnastego roku życia oglądało pierwszą połowę tego meczu, ale gdyby policzyć wszystkich panów, którzy włączyli wówczas telewizory (choćby na krótko), to byłoby ich 75 proc. Druga połowa meczu Francja - Chorwacja przyciągnęła jeszcze więcej widzów (29 procent). Jego pierwszą część obejrzało 34 procent dorosłych mężczyzn, drugą - 41 procent. Włączyło telewizory prawie 90 proc. mężczyzn. Podobne wskaźniki osiągają tylko największe wydarzenia polityczne, a nie ma wątpliwości, że ewentualny awans drużyny polskiej do finałów mistrzostw świata 2002 roku oznaczałby powiększenie widowni. Prawie we wszystkich krajach, których reprezentacje grały na francuskich stadionach, bito rekordy oglądalności telewizyjnej. W kraju gospodarza mistrzostw mecz półfinałowy Francja - Chorwacja obejrzało ponad 17 mln obywateli, w tym połowa kobiet. Szczyt oglądalności przypadł na koniec meczu, gdy prawie 24 mln telewidzów przełączyło się na transmisję ze Stade de France. Finał Francja - Brazylia widziało ponad 10 mln kobiet i znów była to niemal połowa wszystkich (20,5 mln) telewidzów oglądających transmisję w FT1. France Télécom, oficjalny operator łączności i obrazu mistrzostw, który przesłał 60 tys. godzin transmisji dla 350 sieci telewizyjnych na świecie, zarobił 120 mln franków. Stawki za telewizyjne spoty reklamowe wzrosły ze średniego poziomu 700 tys. franków do 1,5 mln w meczu Francji z Brazylią. Oceniono, że spotkanie to obejrzało ponad 2 mld ludzi na świecie. Ostatni mecz Anglików z Argentyną oglądało na Wyspach ponad 26 mln telewidzów. Podczas spotkania Danii z Brazylią przed telewizorami zgromadziło się 2,8 miliona obywateli Danii (kraj ten liczy 5,2 mln mieszkańców). Kiedy Duńczycy walczyli w 1992 roku o mistrzostwo Europy, finałowy mecz z Niemcami zobaczyło 2,736 miliona rodaków, a półfinał z Holandią 2,776 mln. Gdy grała Japonia z Chorwacją, w telewizory wpatrywało się ponad 9 milionów mieszkańców Tokio (60,9 proc. mieszkańców) i była to największa frekwencja telewizyjna od 30 lat. Cztery głosy w sprawie Robert Kwiatkowski, prezes Zarządu TVP S.A., jest realistą: "Oczywiście nie cieszę się. Bardziej niż ktokolwiek inny mamy związane ręce w zakresie wydatków. Padają różne liczby. Przyjmijmy dolną granicę. Załóżmy, że Polsat zapłacił za prawa do mistrzostw 20 mln dolarów. Dla porównania podam, że Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni kosztował nas 6 mln dolarów. TVP w trzech czwartych finansuje polską produkcję filmową. Co to oznacza? To znaczy, że te półtora miesiąca festiwalu piłkarskiego to ponad trzy lata produkcji filmowej w Polsce. A przecież w ramach misji telewizji publicznej musimy wspierać film, teatr, w ogóle kulturę. Takie zadania nakłada na nas prawo. Czy stracimy przez to widzów? Nie sądzę. Z własnego doświadczenia wiemy, że transmisje na żywo o drugiej czy czwartej w nocy nie mają dużej oglądalności. Retransmisje to już nie to. Rzecz jasna chciałoby się to mieć. Ale chciałoby się mieć, być może, program kosmiczny. Nie stać nas na to. Współczesny sport, w swojej widowiskowej części, to element potężnego show-biznesu. Nie ma wiele wspólnego z misją telewizji publicznej. W sumie lepiej się stało, że prawa do mundialu kupił Polsat, a nie któraś ze stacji kodowanych. W końcu jest to telewizja ogólnie dostępna. Zrozumiałe, że sprawie towarzyszą wielkie emocje, bo było, a nie ma. No cóż, mamy rynek ze wszystkimi tego konsekwencjami." Jacek Wszoła, mistrz olimpijski w skoku wzwyż, wskazuje także na inne przyczyny porażki TVP: "Polsat teraz to taka sama telewizja jak publiczna. Mam na myśli szeroką dostępność, zasięg ogólnopolski. Toteż nie robiłbym dramatu z tego, że TVP straciła prawa do piłkarskich mistrzostw świata, a nabył je Polsat. Kibic na tym nie straci. Będzie sobie siedział na Mazurach czy na działce pod Warszawą i oglądał to, co lubi. Jest natomiast inny problem. Kiedyś TVP była silna i sport był silny w TVP. W Jedynce, w Dwójce, wszystko jedno. Ale zaczęli sami siebie torpedować. Przypomnę ten słynny play-off w koszykówce. Przerwanie decydującego meczu na dwie minuty przed końcem, to się po prostu nie mieści w głowie. Tego nie robi żadna telewizja na świecie. Chyba że byłoby trzęsienie ziemi, wybuch wojny. Nic takiego się nie działo. Kibicowi wszystko jedno, gdzie ogląda, co chce oglądać. No, ale takiego numeru nikt nie wytrzyma. Kiedyś TVP miała dobrą publicystykę sportową. Teraz jej nie ma. Sport nadawano o ludzkich porach. Dzisiaj godziny transmisji urągają zdrowemu rozumowi. Przecież sport ogląda także młodzież. A może nawet przede wszystkim młodzież. Kiedy ma oglądać? Po pierwszej w nocy? Być może suma tych wszystkich okoliczności zaważyła na przegranej z Polsatem. TVP brakuje nie tylko pieniędzy, ale i siły." Dariusz Szpakowski, komentator futbolu w TVP, mówi o żalu: "Cokolwiek powiem, obróci się to przeciwko mnie. Czy żałuję? Pewnie, że żałuję. Komentowałem dotychczas sześć finałów mistrzostw świata, dwa w radiu i cztery w telewizji. Miałem przyjemność przeżywać ostatni sukces polskiego futbolu, trzecie miejsce drużyny Piechniczka w Hiszpanii. Jest czego żałować, bo bez względu na to, czy w finałach grają Polacy, czy też nie, piłkarskie mistrzostwa świata to wielkie sportowe wydarzenie. Podczas ostatnich mistrzostw komentowałem dwa najbardziej oglądane mecze, półfinał i finał. To są emocje, których się nie zapomina." Janusz Zaorski, reżyser filmowy, były prezes Radiokomitetu, jest zaniepokojony: "Jeśli Polsat, tak jak zapowiada, będzie pokazywał w telewizji otwartej tylko mecze reprezentacji Polski (jeśli ta zakwalifikuje się do finałów 2002) i faworytów turnieju, a całą resztę w swych programach satelitarnych, to nie chciałbym być w skórze kibica z Parzęcina Dolnego, który tych meczów po prostu nie obejrzy. Ja wiem, że dziś ten, który sprzedaje prawa telewizyjne, nie tylko chce milionów dolarów, ale też daje kupującemu niewiele czasu do namysłu. Przy obecnej strukturze w TVP proces decyzyjny jest znacznie dłuższy. Jeśli dodamy do tego, że część ludzi z establishmentu chce zdyskredytować telewizję publiczną, a sport jest ku temu dobrą okazją, lepiej zrozumiemy to, co się stało." Janusz Pindera, Marek Jóźwik, Krzysztof Rawa
Zakupienie przez Polsat praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2002 roku oznacza kolejną porażkę TVP. Jest też zagrożeniem dla stacji komercyjnych, takich jak Wizja TV czy Canal Plus, bo oznacza, że Polsat stanie się nową siłą w przekazach sportowych. To jeszcze nie koniec ekspansji Polsatu. Z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2006 roku, które niemiecka grupa Leona Kircha kupiła od FIFA za miliard dolarów, też zostaną sprzedane Polsatowi.