source
stringlengths 6.68k
29.9k
| target
stringlengths 287
6.76k
|
---|---|
Pracownicy Biblioteki Raczyńskich protestują przeciwko uwłaszczeniu Telekomunikacji na gruncie, który niegdyś hrabia darował narodowi polskiemu
Spadkowa próba honoru
Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu opodal rynku dużą działkę, przy której zbudował pałac. Pruskim urzędnikom tłumaczył, że pałac stawia na nową siedzibę rodową, w rzeczywistości urządził bibliotekę
FOT. (C) MARIUSZ FORECKI/TAMTAM
HARALD KITTEL
Byłoby dla Poznania lepiej, gdyby 172 lata temu hrabia Edward Raczyński nie darowywał narodowi polskiemu ufundowanej przez siebie biblioteki wraz z obszerną działką. Hrabia nie mógł wiedzieć, że sprawa własności jego darowizny wywoła w mieście wielką kłótnię, podzieli urzędników, bibliotekarzy postawi na baczność i zmusi do walki o schedę po szlachetnym darczyńcy, a poznaniaków zachęci do organizowania demonstracji w obronie książnicy.
Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu opodal rynku dużą działkę, przy której zbudował pałac. Pruskim urzędnikom tłumaczył, że pałac stawia na nową siedzibę rodową, w rzeczywistości urządził bibliotekę. Książnicę umyślił za swojego życia podarować narodowi. Zarząd powierzył fundacji, a nieruchomości dał na własność miastu. Już na początku książnica miała księgozbiór liczący 13 tysięcy woluminów. Wśród nich wiele specjalistycznych dzieł z niemal wszystkich dziedzin wiedzy.
Pech fundacji hrabiego
W pierwszej wojnie światowej żelazny kapitał, który miał bibliotekę zabezpieczyć na długie lata, przepadł. W tarapaty wpadła fundacja zarządzająca biblioteką.
- Ostatnie posiedzenie zarządu odbyło się 30 maja 1924 roku. Był na nim prezydent Poznania Cyryl Ratajski. Na zebraniu ustalono, że kuratelę nad biblioteką przejmuje miasto. Grunt i gmach książnicy od tej chwili należały do miasta - mówi miejski urzędnik, który prosi o nieujawnianie nazwiska.
Oryginalny protokół spotkania podaje: "Prezydent Ratajski oświadcza, że fundacja zadanie swoje spełniła, a ponieważ jej majątek został przez wojnę zniszczony, więc bibljotekę utrzymuje miasto. [...] Ponieważ niektórzy członkowie kuratorjum, jak p. Wojewoda i p. Marszałek Sejmiku Wojewódzkiego często się zmieniają, jest opieka miejska najtrwalszą, tem więcej, że grunt i budynek są własnością miasta".
Drugiej wojny gmach nie przetrwał. Spłonął w lutym 1945 roku. Część najcenniejszych zbiorów uratowano. Biblioteka została odbudowana i oddana do użytku w 1956 roku.
W 1950 roku ustawa orzekła, że nieruchomości należące do samorządów przejdą na własność państwa. Tak Biblioteka Raczyńskich w momencie otwarcia i działka, która do niej przylega, były znacjonalizowane. Choć kilka razy chciano gmach rozbudować, nigdy się to nie udało.
W 1973 roku część parceli bibliotecznej na tyłach książnicy została oddzielona. Na niej i sąsiednich działkach zamierzano zbudować miejskie centrum telekomunikacji. Powstał projekt, zgodnie z którym biblioteka miała dostać część powierzchni. Nic nie zbudowano. W 1977 roku teren, który hrabia Raczyński zostawił bibliotece, dostało na centralę telefoniczną Przedsiębiorstwo Państwowe Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Centrala nie powstała, a gdy przedsiębiorstwo podzielono na dwa: Pocztę i Telekomunikację Polską, ziemię wzięła ta druga. Od tamtej pory tysiącem metrów, podarowanych kiedyś przez hrabiego razem z biblioteką narodowi, zarządzała Telekomunikacja Polska.
Tajne przekazanie
Dwa lata temu wybuchła bomba: działka pod rozbudowę biblioteki ma prywatnego właściciela. Wojewoda Telekomunikację uwłaszczył jednym podpisem.
- Nikt tu nie wiedział o przekazaniu bibliotecznego gruntu Telekomunikacji Polskiej. To była najściślejsza tajemnica, którą znało zaledwie kilka osób. Na pewno nie wiedziały o tym władze miasta ani dyrekcja biblioteki, sprawdziliśmy to - mówi proszący o anonimowość bibliotekarz.
"W 1993 roku wojewoda poznański wydał decyzję o ustanowieniu Telekomunikacji Polskiej wieczystym użytkownikiem tego terenu", podało pismo Biblioteki Raczyńskich "Winieta" w lutym 1999 roku. Rok przed tą publikacją firma została wpisana do ksiąg wieczystych jako użytkownik.
- Sześć lat sprawa była całkowicie tajna - mówi pracownica biblioteki. - Dowiedzieliśmy się o niej przypadkowo.
Dyrektor biblioteki Wojciech Spaleniak opisał w "Winiecie" latem 1998 roku wizytę Joanny Wnuk-Nazarowej, ówczesnej minister kultury i sztuki w książnicy. "Skoncentrowaliśmy się głównie na kwestii przyszłej rozbudowy", pisze dyrektor Spaleniak. W tym samym czasie Telekomunikacja była właścicielem gruntu przeznaczonego przez hrabiego pod przyszłą rozbudowę. Plany dyrektora były mrzonkami.
- Byłam wtedy członkiem zarządu miasta. Nie wiedzieliśmy o tym fakcie - mówi radna Katarzyna Kretkowska.
Teraz władze Poznania muszą szanować decyzję wojewody.
- Miasto nie było stroną i dowiedziało się o tym po fakcie - uważa wiceprezydent Maciej Frankiewicz.
Ruszenie bibliotekarzy
Pracownicy Biblioteki Raczyńskich nie zgadzają się z uwłaszczeniem Telekomunikacji na gruncie, który darował hrabia.
- To miała być biblioteka. Dobro narodowe, polskie. I dlatego założyliśmy stowarzyszenie, które teraz walczy o dar hrabiego - mówi pracownica biblioteki.
Pierwsze zebranie odbyło się 7 czerwca ubiegłego roku. Stowarzyszenie od razu skrytykowało porozumienie zarządu miasta z Telekomunikacją.
- To był list intencyjny. Zresztą teraz już nieważny - mówi przewodniczący Komisji Kultury w Radzie Miasta profesor Jan Skuratowicz.
Bibliotekarze nagłośnili sprawę przejęcia gruntu. Przygotowano dwa wielkie happeningi na placu Wolności przed biblioteką. Zaczęło się zbieranie podpisów i wysyłanie protestów.
Związek Literatów Polskich w Poznaniu: "Ten akt nie jest pomyłką, lecz świadomym przekroczeniem prawa usankcjonowanego historią i tradycją naszego regionu. Nie powinno się realizować interesów spółki akcyjnej kosztem wspólnych interesów społeczności naszego miasta".
- Postępowanie urzędników i prywatnej spółki jest naganne - mówi Przemysław Bystrzycki, wiceprezes stowarzyszenia. - To są już kwestie honorowe. Telekomunikacja chce coś stawiać na terenie, który został darowany na bibliotekę, a został nikczemnie odebrany bibliotece decyzjami peerelowskich urzędników, których postanowienia są dziś potwierdzane.
Antenat zdradzony
"Wydaje nam się, iż darowizna Edwarda Raczyńskiego nie może być złamana i do tego nie przez władze komunistyczne, ale przez przedstawicieli uczciwego samorządu! Jako osoby zainteresowane tym, co rodzina Raczyńskich zrobiła dla Wielkopolski i w ogóle dla Polski - jesteśmy córkami prezydenta RP na uchodźstwie, również Edwarda - sprzeciwiamy się z głębi serca temu projektowi", napisały w liście do prezydenta Poznania Wanda Dembińska, Wirydiana Rey i Katarzyna Raczyńska. Prapraprawnuczka dobroczyńcy poznaniaków Edwarda hr. Raczyńskiego - Cecylia Rey - jest oburzona postępowaniem władz Poznania. "Naszym pragnieniem jest, by wola naszego dziada została uszanowana", napisała do Towarzystwa Przyjaciół Biblioteki Raczyńskich.
Podobnie oburzony jest Stanisław Rostworowski, starosta Koła Nałęczów. Przysłał do Poznania wyrazy poparcia.
- Nikt tu naprawdę nie chce, żeby bibliotekę na siłę uszczęśliwiać. Tylu poznaniaków dzwoniło do nas z poparciem, że mamy obowiązek walczyć - mówi bibliotekarz.
Zyskowny układ
Władze Poznania utrzymują, iż miasto zyska na układzie z Telekomunikacją Polską. Za wpłacone 30 mln zł otrzyma na własność powierzchnię dla książek.
- To jest najlepsze w tej chwili wyjście z sytuacji. Działka należy do Telekomunikacji, przeszła w jej ręce w zgodzie z prawem. A że kiedyś była darowana na rozbudowę biblioteki? Ależ tutaj w planowanej siedzibie Telekomunikacji będzie 6 tysięcy metrów dla biblioteki - mówi dyrektor Wojciech Spaleniak. - Dostaniemy magazyny biblioteczne, skarbiec biblioteczny, wszystko nowoczesne i z zachowaniem wszelkich rygorów. To będą pomieszczenia dla biblioteki. Prowadzimy rozmowy z Telekomunikacją, biorę w nich udział, bierze zarząd miasta. Wszyscy się zgadzają, że biblioteka musi się rozbudowywać i się rozbuduje. Tylko gmach będzie zbudowany nie przez nas ani nie przez miasto, ale przez TP SA.
Wojciech Spaleniak mówi, że tak naprawdę to w snach widzi na tyłach biblioteki jej nowe skrzydło przeznaczone w całości na książki. Zbudowane przez bibliotekę dla niej samej. Ale zaraz się mityguje i mówi, że tak się nie da.
- Jeśli się rozmowy wreszcie zakończą porozumieniem, będziemy mieli bibliotekę najpóźniej za trzy lata - planuje Spaleniak.
- Są prowadzone rozmowy i w tej chwili to jedyne wyjście. Plany się skoryguje - mówi prof. Skuratowicz. - Nie ma innego sposobu na budowę pomieszczeń dla biblioteki.
Rzecznik prasowy Telekomunikacji wciąż podkreśla, że jego firma wcale nie chce krzywdy biblioteki.
- Nie wiem, czego ludzie się obawiają. Nie zgadzamy się ze stwierdzeniem, że Telekomunikacja chce rozbić bibliotekę - mówi Piotr Kostrzewski, rzecznik prasowy poznańskiej TP SA. - Biblioteka, która jako instytucja miejska nie może liczyć na duże pieniądze, mogłaby pod naszym mecenatem wykorzystywać najnowsze zdobycze techniki, tworząc choćby czytelnię internetową. Jest to dla niej jedyna dziś szansa na rozbudowę. Nie ustąpimy jednak ze swego tytułu do gruntu, gdyż mamy do niego pełne prawo.
- Tylko tak wprowadzimy się do gotowego budynku. Sami nigdy nie znajdziemy pieniędzy, bo miasto ich nie ma - mówi Spaleniak.
Prawo nie protestuje
W sylwestra ubiegłego roku wygasła decyzja prezydenta o warunkach zabudowy terenu za biblioteką. Mimo to po pięciu dniach Telekomunikacja miała już nową decyzję, która przedłużyła wygasłe warunki do 30 maja 2002 roku.
- Na takie decyzje o warunkach zabudowy czeka się miesiącami. Dlaczego Telekomunikacja dostała je od ręki? - pyta jeden z bibliotekarzy.
Choć urzędnicy podkreślają, że prawo nie zostało złamane i wszystko jest w najlepszym porządku, Samorządowe Kolegium Odwoławcze wszczęło w sprawie tej decyzji postępowanie administracyjne. Ma ono ewentualnie stwierdzić nieważność decyzji prezydenta Poznania.
Kolegium poprosiło magistrat o przesłanie akt sprawy z "wypisem z tekstu i wyrysem z planu zagospodarowania przestrzennego obowiązującego dla tego terenu".
Nikt nie wie, co wyniknie z tej sprawy i jak się ona skończy.
- Problem w tym, że centrum Poznania nie ma szczegółowego planu zagospodarowania terenu. Jest tylko ogólny - mówi prof. Jan Skuratowicz. Na tym planie biblioteka i działka na jej tyłach to zaledwie mały kwadracik.
Przemysław Bystrzycki, wiceprezes stowarzyszenia, opisał historię biblioteki w piśmie do ministra sprawiedliwości. Wydział Skarg i Wniosków Ministerstwa Sprawiedliwości odesłał pismo do Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
O bibliotekę walczy też działająca w niej "Solidarność". Jej przewodnicząca Gwidona Kempińska wniosła skargę do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jej zdaniem warto sprawdzić, czy firma jest faktycznym spadkobiercą Przedsiębiorstwa Państwowego Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Według niej nie. Wyroku jeszcze nie ma.
Bezsilność bibliotekarzy
- Nawet jeśli wywalczymy unieważnienie decyzji o warunkach zabudowy, to i tak nic się nie zmieni. Przecież Telekomunikacja postawi tu sobie, co będzie chciała. A gdy się na nas obrazi, to i bibliotekę gotowa wykurzyć już całkiem - mówią pracownicy książnicy. Bojownicy o książkę w większości nie chcą ujawniać nazwisk. - Zarząd miasta lubi Telekomunikację. My jej nie lubimy, dlatego miasto może nas znienawidzić. A wtedy wyrzucą nas z pracy, bo przecież biblioteka jest miejska - mówią. I ostrożnie walczą dalej. -
|
Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu działkę, przy której zbudował pałac. w rzeczywistości urządził bibliotekę. Książnicę umyślił podarować narodowi.
W pierwszej wojnie światowej kapitał, który miał bibliotekę zabezpieczyć, przepadł.
ustalono, że kuratelę nad biblioteką przejmuje miasto.
Drugiej wojny gmach nie przetrwał. Spłonął w lutym 1945 roku. Biblioteka została odbudowana.
W 1950 roku ustawa orzekła, że nieruchomości należące do samorządów przejdą na własność państwa. Tak Biblioteka i działka były znacjonalizowane. W 1977 teren dostało na centralę telefoniczną Przedsiębiorstwo Państwowe Poczta Polska, Telegraf i Telefon. gdy przedsiębiorstwo podzielono na Pocztę i Telekomunikację Polską, ziemię wzięła ta druga. Od tamtej pory tysiącem metrów zarządzała.
Dwa lata temu wybuchła bomba: działka pod rozbudowę biblioteki ma prywatnego właściciela.
W 1993 roku wojewoda poznański wydał decyzję o ustanowieniu Telekomunikacji wieczystym użytkownikiem tego terenu. Sześć lat sprawa była całkowicie tajna.
Pracownicy Biblioteki nie zgadzają się z uwłaszczeniem Telekomunikacji na gruncie, który darował hrabia.
To miała być biblioteka. Dobro narodowe, polskie.
Rzecznik prasowy Telekomunikacji podkreśla, że jego firma nie chce krzywdy biblioteki.
|
Remont czy kosmetyka
Papier szeleści najgłośniej
RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI
W porządku obrad dzisiejszego posiedzenia Sejmu znajduje się czytanie ustawy o bibliotekach. Jej projekt rządowy rozpatrywała od lutego ubiegłego roku specjalnie powołana komisja nadzwyczajna.
- Ta ustawa będzie nijaka, ksiądz Pirożyński powiedziałby, że moralnie obojętna - mówi dr Jerzy Maj, kierownik Zakładu Bibliotekoznawstwa w Instytucie Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej. - Ona kodyfikuje stan istniejący, niczego nie porządkuje. Była Państwowa Rada Biblioteczna, teraz proponuje się Krajową Radę Biblioteczną. Zaręczam: po staremu pełnić będzie funkcje dekoracyjne. Funduszami nie będzie dysponować żadnymi bądź co najwyżej znikomymi, bo może liczyć wyłącznie na sponsoring, a to rzecz niepewna.
Resortowe ambicje
Poprzednią ustawę o bibliotekach uchwalono w 1968 r., środowisko bibliotekarskie przyjęło ją przychylnie. Ciekawe, że Sejm II Rzeczypospolitej nie uporał się z ustawą o bibliotekach, choć jej projektów było kilkanaście. Przeciwne im były samorządy lokalne, które nie chciały się godzić na minimum płatności, jakie łączyło się z obowiązkiem utrzymywania bibliotek na ich terenie. Niemniej jednak dopracowano się przed wojną sensownego modelu bibliotekarstwa, głównie publicznego, korzystającego przede wszystkim ze sprawdzonych wzorów skandynawskich. Z przedwojennych projektów ustawy skorzystano w 1946 r., tworząc dekret o bibliotekach, który jednak po dwu latach - z uwagi na zasadniczą zmianę sytuacji politycznej - istniał już tylko na papierze.
Ustawa z 1968 r. funkcjonowała dość sprawnie przez 6 lat. Początek jej końca miał miejsce w latach 1974-75, a wiązał się z reformą administracyjną. Likwidacja powiatów, a przy okazji bibliotek powiatowych, wyeliminowała najważniejsze ogniwo organizacyjne sieci bibliotek publicznych, osłabiając całą strukturę biblioteczną w Polsce. Regulacje ustawowe przestały odtąd pasować do sytuacji, rozmijały się z nią.
Jedną ze słabości ustawy z 1968 r. było podporządkowanie tzw. ogólnokrajowej sieci bibliotecznej, obejmującej wszystkie typy bibliotek: publiczne, szkolne, naukowe, specjalistyczne, słowem wszystkie (z wyjątkiem kościelnych) - ministrowi kultury i sztuki. Polska tymczasem stawała się coraz bardziej resortowa. Nie chodziło tylko o ambicje poszczególnych szefów resortów, ale ministrowie zdrowia, oświaty czy obrony narodowej naprawdę nie mogli pojąć, dlaczego książnice bliskie im merytorycznie podporządkowane są komuś innemu.
Czy Polska dzisiejsza w mniejszym stopniu jest resortowa niż tamta, z okresu gierkowskiego? Trudno o odpowiedź, ale z tym, że niezależność i samorządność uczelni znacznie się zwiększyła, zgodzi się każdy. Czy rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego będzie potulnie wykonywał rozporządzenia ministra kultury i sztuki, któremu podległa ma być "Jagiellonka"? Śmiem wątpić, a nowa ustawa - niestety - powiela stary błąd, pozostawiając nadzór nad całością bibliotekarstwa polskiego ministrowi kultury i sztuki. Ani to potrzebne, ani możliwe.
- Tę ustawę streścić można złośliwie jednym zdaniem - mówi dr Jerzy Maj. - Ustawa stanowi, że biblioteki mogą istnieć, a minister kultury może sobie wyobrażać, że nimi rządzi.
Odkrywanie Ameryki
Doktor Maj jest współautorem tzw. społecznego projektu ustawy o bibliotekach. Pracować nad nim zaczął już w 1990 r., znajdując się w składzie nieformalnego zespołu doradców powołanego przez ówczesnego wiceministra kultury i sztuki - Stefana Starczewskiego. Po dymisji rządu Mazowieckiego i odejściu z ministerstwa Starczewskiego, inicjatywę podjęło Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich. Społeczny projekt ustawy, przygotowany w ostatecznym kształcie przez dr. Maja i dyrektora Biblioteki Akademii Medycznej w Poznaniu - Bolesława Howorkę, publikowany był w prasie fachowej i szeroko konsultowany w środowisku bibliotekarskim. Nie zyskał jednak uznania w Ministerstwie Kultury i Sztuki, czemu za bardzo nie można się dziwić, gdyż przewidywał ustanowienie pełnomocnika rządu ds. bibliotek, powoływanego i odwoływanego przez Radę Ministrów i usytuowanego ponad resortami, z resortem kultury i sztuki włącznie.
Społeczny projekt ustawy wprowadzał zupełnie nową formę organizacyjną bibliotek nazwaną Krajowym Systemem Biblioteczno-Informacyjnym. Nie wnikając w szczegóły spraw, które miał ogarniać, zwrócę uwagę tylko na Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych, jaki znalazłby się w jego dyspozycji. Ministerstwo dopatrzyło się w Systemie skłonności centralistycznych.
- Mnie się nie marzy Centralny Zarząd Bibliotek - wyjaśnia dr Jerzy Maj. - Czym innym jest przynależność organizacyjna poszczególnych bibliotek i sieci i pełnienie przez nie służebnych funkcji w stosunku do organizatora czy sponsora, a czym innym ich podstawowe obowiązki: bibliotek szkolnych wobec uczniów, uniwersyteckich wobec studentów, gminnych wobec mieszkańców pobliskich wsi. Ale też wszystkie biblioteki powinny mieć jedną wspólną podstawę profesjonalną i znajdować się wewnątrz pewnego, nie wymuszonego obligatoryjnie, lecz opłacalnego dla zainteresowanych, systemu współpracy, dzięki czemu np. zanim podejmie się decyzję o zakupieniu książki można będzie sprawdzić, czy nie ma jej gdzieś w pobliżu. W naszym projekcie nie odkrywaliśmy Ameryki. Ona została dawno odkryta. Rada Systemu przez nas proponowana nie byłaby żadnym zarządem, lecz gronem fachowców, organem wykonawczym pełnomocnika rządu ds. bibliotek. Nie wykluczaliśmy też podporządkowania Rady Komitetowi Badań Naukowych.
Rządowy projekt ustawy zapowiada stworzenie ogólnokrajowej sieci bibliotecznej w celu "prowadzenia jednolitej działalności bibliotecznej i informacyjnej". W jej skład wejść mają biblioteki publiczne oraz te, które "na wniosek właściwego organizatora" włączy do sieci minister kultury i sztuki. Ustali on też, w drodze rozporządzeń (oczywiście, "w porozumieniu z właściwymi ministrami"), zasady, jakie będą obowiązywały w sieci bibliotecznej odnośnie: gromadzenia i przechowywania materiałów, ich specjalizacji, wymiany i ewidencji, wypożyczeń międzybibliotecznych, prowadzenia katalogów centralnych, koordynacji działalności bibliograficznej, uczestnictwa w systemach informacji, kształcenia pracowników, wreszcie współpracy bibliotek we wszystkich tych sprawach.
Na marginesie; sądzę, że nie wszyscy wiedzą, iż kadra bibliotekarska dzieli się na: pracowników służby bibliotecznej - młodszych bibliotekarzy, bibliotekarzy, starszych bibliotekarzy, kustoszy i starszych kustoszy oraz bibliotekarzy dyplomowanych: asystentów, adiunktów, kustoszy dyplomowanych i starszych kustoszy dyplomowanych. Cała ta bibliotekarska nomenklatura powinna zmienić rodzaj: z męskiego na żeński. W bibliotekarstwie pracuje 96 proc. kobiet i 4 proc. mężczyzn.
Niewyobrażalne, ale prawdziwe
Autorów społecznego projektu ustawy o bibliotekach cechował pragmatyzm. To dlatego dr Maj zwraca uwagę na fakt, że w wielu polskich bibliotekach znajdują się te same czasopisma naukowe i zarazem brakuje innych, wszędzie tych samych tytułów. Przez długie lata, gdy każdy dolar oglądano przed wydaniem dziesięć razy, brakowało między bibliotekami jakiejkolwiek współpracy. Wyjściem stała się komputeryzacja, która jednak w polskich bibliotekach przeprowadzana jest zbyt wolno, przy czym w sposób chaotyczny, przez nikogo nie koordynowany.
W Danii, której system biblioteczny uchodzi za wzorowy, po skomputeryzowaniu kilku najważniejszych książnic, zapewniono komputery najmniejszym placówkom. Jest to logiczne - to tam najtrudniej zdobyć poszukiwaną książkę, a nie w dużym mieście, w wielkiej bibliotece z ogromnym księgozbiorem.
U nas komputery trafiają nie zawsze do tych bibliotek, gdzie byłyby najpotrzebniejsze, skąd zresztą są kradzione, a brak wyobraźni, zarówno bibliotekarzy, jak i darczyńców, którzy o ubezpieczeniu ani pomyślą, sprawia, że straty bywają nie do powetowania. Ponadto sprzęt się starzeje, a mało gdzie jest odnawiany.
W wielu krajach zachodnich na poszukiwaną książkę czeka się maksymalnie 48 godzin. Obowiązkiem bibliotekarza jest sprowadzenie w tym czasie danego tytułu dla czytelnika. Ba, w Wielkiej Brytanii abonent biblioteki książkę wypożyczoną w Sheffield może oddać w Nottingham. Niewyobrażalne - zgoda, ale prawdziwe.
Podstawą finansowania współpracy bibliotek powinny być fundusze wygospodarowane ze środków budżetowych przeznaczonych na naukę. Centralne finansowanie z Ministerstwa Kultury i Sztuki skończyło się z chwilą wejścia w życie ustawy samorządowej. Za pośrednictwem wojewodów pieniądze otrzymują jedynie Wojewódzkie Biblioteki Publiczne i to nie wszystkie, bo np. w Opolu wojewódzka książnica została skomunalizowana. Proponowany w społecznym projekcie ustawy Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych mógłby powstać z części pieniędzy z Komitetu Badań Naukowych; sponsoring byłby tylko jego uzupełnieniem. Informatyzacja bibliotek polskich - od najmniejszej do największej - jest sprawą priorytetową, a postulowany System Biblioteczno-Informacyjny byłby dla niej dobrą podstawą organizacyjną. Koszty takiego przedsięwzięcia byłyby niemałe, ale komputeryzacja całej sieci bibliotecznej jest nieunikniona. Francuzi, którzy to zaniedbali, płacą dziś za swoją niefrasobliwość. Powstały bowiem komercyjne bazy danych, konkurencyjne dla bibliotecznych. Można powiedzieć, że dla czytelnika to nawet wygoda, ale nie dla każdego. Dane dotyczące przemysłu i usług z pewnością byłyby - oczywiście, za opłatą - dostępne, ale kto zająłby się np. niedochodową humanistyką?
Skrzecząca rzeczywistość
Z dotychczasowych regulacji prawnych bynajmniej nie wynika obligatoryjność istnienia bibliotek publicznych w gminach. "W zakresie nie uregulowanym ustawą - cytuję art. 2 projektowanej ustawy - do bibliotek stosuje się odpowiednio przepisy ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej". A ta ostatnia pozwala w pewnych okolicznościach zlikwidować placówkę bez podania przyczyn. Biblioteki nie są zbytnio kochane przez większość samorządów - to wiemy nie od dziś. Nieprzypadkowo o ponad 7 procent zmalała liczba bibliotek w Polsce. Naprawdę zresztą straty w bibliotekarstwie publicznym są większe, gdyż w wielu bibliotekach nie dokonuje się uzupełnień księgozbioru o nowości, co w końcu prowadzi do utraty czytelników. Zakupy książek, czemu zresztą nie można zbytnio się dziwić, zawsze będą mniej ważne od pomocy miejscowej lecznicy czy szkole lub budowy wodociągu.
A rzeczywistość skrzeczy. Przed dwoma laty Organizacja ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) przeprowadziła badania, których wynik jest dla nas kompromitujący. 72 proc. Polaków uznanych zostało za niepiśmiennych! Nie znaczy to, że są analfabetami, lecz m.in. nie są w stanie zrozumieć nie tylko przekazu radiowego czy telewizyjnego, ale i pojąć instrukcji obsługi jakiegoś urządzenia, dodajmy - mało skomplikowanego, czy wykonać prostych zadań obliczeniowych korzystając z przedstawionych objaśnień. Dla porównania, w Szwecji niepiśmiennych - w rozumieniu Organizacji ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju - jest tylko 26 proc. Marnym dla nas pocieszeniem są nieoczekiwanie złe rezultaty tych badań przeprowadzonych w Szwajcarii (58 proc. niepiśmiennych).
- Pieniądze wydaje się u nas nierzadko na bardzo wątpliwe działania kulturalne - z żalem mówi Jerzy Maj. - A biblioteka ma w sobie element homeostatu. Wystarczy zgromadzić trochę książek, znaleźć lokal, wywiesić szyld z godzinami otwarcia i zaraz zjawią się czytelnicy. Oczywiście, przyciągnie ich nie sama biblioteka, lecz książka, literatura, wartości w niej tkwiące. Jeśli tu będziemy skąpili pieniędzy albo wydawali je, jak dotąd, bez ładu i składu - efekty będą opłakane. To może duże słowa, ale półanalfabetów w zjednoczonej Europie nikt nie potrzebuje.
Posłowie najprawdopodobniej uchwalą nową ustawę o bibliotekach. Jej projekt zapisany jest na jedenastu stronach maszynopisu. Szeleszczących wyjątkowo głośno.
KRZYSZTOF MASŁOŃ
|
W porządku obrad dzisiejszego posiedzenia Sejmu znajduje się czytanie ustawy o bibliotekach. Jej projekt rządowy rozpatrywała od lutego ubiegłego roku specjalnie powołana komisja nadzwyczajna.
Poprzednią ustawę o bibliotekach uchwalono w 1968 r., środowisko bibliotekarskie przyjęło ją przychylnie. Sejm II Rzeczypospolitej nie uporał się z ustawą o bibliotekach. Przeciwne im były samorządy lokalne, które nie chciały się godzić na minimum płatności. Niemniej jednak dopracowano się przed wojną sensownego modelu bibliotekarstwa, głównie publicznego, korzystającego przede wszystkim ze sprawdzonych wzorów skandynawskich. Ustawa funkcjonowała dość sprawnie przez 6 lat. Początek jej końca miał miejsce w latach 1974-75, a wiązał się z reformą administracyjną. Likwidacja powiatów, a przy okazji bibliotek powiatowych, wyeliminowała najważniejsze ogniwo organizacyjne sieci bibliotek publicznych, osłabiając całą strukturę biblioteczną w Polsce. Regulacje ustawowe przestały odtąd pasować do sytuacji, rozmijały się z nią.
Doktor Maj jest współautorem tzw. społecznego projektu ustawy o bibliotekach. Społeczny projekt ustawy, przygotowany w ostatecznym kształcie publikowany był w prasie fachowej i szeroko konsultowany w środowisku bibliotekarskim. Nie zyskał jednak uznania w Ministerstwie Kultury i Sztuki, czemu za bardzo nie można się dziwić, gdyż przewidywał ustanowienie pełnomocnika rządu ds. bibliotek, powoływanego i odwoływanego przez Radę Ministrów i usytuowanego ponad resortami, z resortem kultury i sztuki włącznie.
Autorów społecznego projektu ustawy o bibliotekach cechował pragmatyzm. w wielu polskich bibliotekach znajdują się te same czasopisma naukowe i zarazem brakuje innych, wszędzie tych samych tytułów. Przez długie lata, gdy każdy dolar oglądano przed wydaniem dziesięć razy, brakowało między bibliotekami jakiejkolwiek współpracy. Wyjściem stała się komputeryzacja, która jednak w polskich bibliotekach przeprowadzana jest zbyt wolno, przy czym w sposób chaotyczny, przez nikogo nie koordynowany.
Podstawą finansowania współpracy bibliotek powinny być fundusze wygospodarowane ze środków budżetowych przeznaczonych na naukę. Centralne finansowanie z Ministerstwa Kultury i Sztuki skończyło się z chwilą wejścia w życie ustawy samorządowej. Z dotychczasowych regulacji prawnych bynajmniej nie wynika obligatoryjność istnienia bibliotek publicznych w gminach.
Posłowie najprawdopodobniej uchwalą nową ustawę o bibliotekach.
|
PLAGIATY NAUKOWE
Władze uczelni nie były zainteresowane rozgłaszaniem wstydliwej sprawy... Nie braliśmy udziału w redagowaniu prac - mówią współautorzy prac, które okazały się plagiatami...
Wątpliwości w sprawie plamy na honorze
BARBARA CIESZEWSKA
Sprawa ponad trzydziestu plagiatów popełnionych przez dr. hab. Andrzeja Jendryczkę ("Rzeczpospolita" opisywała sprawę 9. bm., 10 -11. bm. i 14. bm.), kiedy był pracownikiem naukowym Śląskiej Akademii Medycznej, budzi wciąż wiele pytań i wątpliwości. Zwróciliśmy się z nimi do naukowców katowickiej uczelni. Współautorów artykułów, które okazały się plagiatami zapytaliśmy, jak tłumaczą swój udział w ich powstawaniu. Czy badająca wówczas sprawę Komisja Dyscyplinarna nie mogła uczynić nic więcej poza umorzeniem postępowania? Czy rektor nie mógł wówczas zrobić nic poza zdegradowaniem dr. Jendryczki? Czy środowisko naukowe, w tym Komitet Etyki w Nauce PAN, nie powinno było od razu głośno wyrazić swej dezaprobaty wobec nieuczciwości naukowej?
Po raz pierwszy, przypomnijmy, informacje o popełnieniu plagiatu przez dr. Jendryczkę pojawiły się w 1995 roku, także w lokalnej prasie. Władze uczelni nie były zainteresowane rozgłaszaniem wstydliwej sprawy. Komisja Dyscyplinarna, która zajmowała się doniesieniem, potępiła popełnienie plagiatu, lecz sprawę umorzyła. Zgodnie z literą prawa. Obowiązuje bowiem trzyletni okres przedawnienia.
Jesienią ubiegłego roku problem wypłynął ponownie, ponieważ dr Marek Wroński, polski lekarz naukowiec z Nowego Jorku odkrył kolejnych trzydzieści plagiatów. Można było się spodziewać, że udowodnione, wielokrotnie popełnione plagiaty wywołają publiczną reakcję Komitetu. Do opinii publicznej nie dotarło jednak żadne oficjalne stanowisko ani władz uczelni, ani Komitetu Etyki w Nauce, ani żadnej innej instytucji z nauką związanej.
Komitetowi Etyki przewodniczy profesor Kornel Gibiński, nestor śląskiej medycyny, prezes oddziału PAN w Katowicach. Profesor wyjaśnia, że sprawa ta wpłynęła do Komitetu ponad miesiąc temu, ale twierdzi, że ciało to nie ma żadnych kompetencji do rozstrzygania tego typu prolemów. Nie ma środków ani możliwości prowadzenia śledztwa na skalę międzynarodową, a chodziło tu o plagiaty z zagranicznych pism. Takimi sprawami zajmuje się Komisja Dyscyplinarna przy ministerstwie nauki lub zdrowia.
Ponieważ sprawa została połowicznie załatwiona w samej uczelni, Komitet prof. Gibińskiego wystosował pismo do komisji przy ministrze zdrowia. Drugie pismo skierował do przewodniczącego Komitetu Badań Naukowych. KBN finansuje badania, powinien więc też dbać o rzetelność nauki. "Zaproponowaliśmy, by przy KBN powstała specjalna jednostka, która zajmowałaby się nierzetelnością w nauce. O ile wiem, zajęto się tym problemem" - twierdzi profesor Gibiński.
Prawo a moralność
Komitet nie zabrał jednak publicznie głosu w tej konkretnej sprawie. Dlaczego?
- Od kilku lat zabieramy bez przerwy głos na ten temat, wydaliśmy cały szereg publikacji, których nikt nie czyta. Proszę przejrzeć, jak wiele publikacji wydała nasza komisja. Wciąż powtarzają się tam problemy fałszu, błędu lekarskiego, plagiatów. Kodeks naukowca, nazwany "Dobre Obyczaje w Nauce", został rozesłany w 60 tysiącach egzemplarzy do wszystkich samodzielnych pracowników naukowych, do wszystkich doktorantów... Teraz do studenckich kół naukowych wysyłamy przedruk broszury wydanej przez Akademię Nauk Stanów Zjednoczonych pt. "On Beeing a Scientist". Krzewienie zasad i reguł uczciwości naukowej to nasza podstawowa działalność, ale kto się tym przejmuje?! Nigdy nie słyszałem, aby ktoś z prasy zajął się naszymi wydawnictwami. Mam pretensje do środków przekazu, że nie chcą zajmować się tak istotnymi sprawami jak rzetelność i uczciwość nauki, dopóki nie pojawią się jako sensacje.
Kiedy odkryto pierwszy plagiat, władze uczelni, zarówno obecne, jak i z poprzedniej kadencji, dowodziły, że nie mogły zrobić nic ponad to, co uczyniły. Nie można było zwolnić Andrzeja Jendryczki, odsunąć od działalności naukowej. Czy rzeczywiście prawo, czyli obowiązująca ustawa o szkolnictwie wyższym uchwalona w 1992 roku, utrudnia karanie sprawców plagiatów?
Profesor Gibiński odpowiada, że "... to nieprawda, ponieważ tutaj chodzi o coś zupełnie innego. Z punktu widzenia prawnego sprawa może ulec przedawnieniu, ale my nie jesteśmy prawnikami. Walka o etykę jest walką o moralność i nie ma nic wspólnego z prawem. Prawo buduje się na zasadach moralności. Prawo może karać, posyłać do aresztu czy nakładać grzywny. Nam nie o to chodzi. Wystarczy, że uwidocznimy i wywołamy negatywną postawę, ostracyzm wobec plagiatora. Z człowiekiem, który jest plagiatorem nie utrzymuje się żadnych kontaktów, pozbawia się go możliwości działania w nauce. Normy prawne pozostawmy sądom. Wystarczy, że my jako społeczność naukowa eliminujemy kogoś takiego ze środowiska. W tym wypadku panuje jednak atmosfera tuszowania sprawy".
- Może dlatego właśnie do badania nierzetelności w nauce powinna powstać instytucja niezależna od uczelni, bo ta nie jest zainteresowana ujawnianiem wstydliwej prawdy?
- A czyj interes stawiać trzeba wyżej: uczelni czy nauki?
- Nauki?
- Oczywiście, że nauki.
Komisja Dyscyplinarna, która przed dwoma laty badała pierwszy przypadek docenta Jendryczki nie miała wątpliwości, że jest to plagiat, twierdzi profesor Barbara Buntner, która przewodniczy pracom Komisji. - "To nie są »rzekome plagiaty«, choć nie mogę wypowiadać się w sprawie następnych trzydziestu prac. Uczestniczyłam ostatnio w pracach jednej z trzech powołanych komisji badających kolejne plagiaty. Każdy z nas dostał do opracowania artykuł. Muszę stwierdzić, że tekst, który ja analizowałam, niestety jest w dużej części powtórzeniem badań, które przeprowadzili anglosascy naukowcy.
Jeśli chodzi o moje osobiste odczucie... jest mi bardzo przykro, że w nauce polskiej dzieje się coś takiego. Dwa lata temu nie miałam jakichkolwiek wątpliwości, że popełniony został plagiat. Nie miałam jednak żadnych możliwości prawnych, by spowodować sankcje karne. Zarówno prawo, jak i karta nauczyciela nie przewidują takich sankcji. Nasze prawo nie jest precyzyjne. Doktor Wroński powiedział mi, że Polska podpisała konwencję międzynarodową, że prawa autorskie wygasają po 50 latach. Natomiast w ustawie nie jest to sprecyzowane. Dlatego Komisja Dyscyplinarna musiała uznać sprawę za przedawnioną. Osobiście uważam, że za takie wysoce nieetyczne postępowanie powinna nastąpić dyskwalifikacja naukowa."
Czy nie należało jednak wtedy ostrzec innych naukowców, opublikować oświadczenia w tej sprawie? Profesor Buntner dowodzi, że "Komisja nie była władna, by wydawać takie oświadczenie czy nadawać sprawie rozgłos".
Myśmy się tego wstydzili
- Myśmy się po prostu tego wstydzili i to nam dzisiaj zarzucają. Oficjalnie tego nie nagłaśniano, lecz po cichu wszyscy wiedzieli....
Trudno obrzucać kogoś błotem, jeśli nie mamy jeszcze dowodów, twierdzi natomiast profesor Franciszek Kokot, znany nefrolog, członek Centralnej Komisji Tytułów Naukowych. Profesor twierdzi, że "pan Jendryczko był rasowym chemikiem". Na razie wstrzymuje się ze stanowczą opinią, ponieważ do komisji nie dotarły jeszcze bezsporne dowody. Nie ulega, jego zdaniem, wątpliwości, że każdy plagiat zasługuje na absolutne potępienie. Jest to dyshonor dla nauki. Profesor boleje nad kryzysem zaufania, na który cierpi zresztą cały świat. Sprawę określa jako "bolesną i dramatyczną".
Sławy naukowe tarczą ochronną?
Przed kilkoma laty centralna komisja odrzuciła wniosek Andrzeja Jendryczki o przyznanie tytułu profesora. Mówiono wówczas, że do czasu habilitacji sprawiał wrażenie solidnego naukowca, natomiast po niej zaczął produkować ogromną liczbę prac, zabiegał o doktorantów, co wzbudziło nieufność co do jakości jego naukowej pracy. Sam Andrzej Jendryczko, bohater dramatu, o plagiatach udowodnionych przez dr. Wrońskiego i uczelnię w liście do "RZ" pisze "rzekome plagiaty", przytacza też nazwiska kilkunastu autorytetów w medycznym świecie naukowym, wydających mu znakomite opinie. Tonąc, pociąga za sobą innych.
Wśród kilkunastu profesorskich sław, które wymienia, jest też prof. Zbigniew Herman (w latach 1980 - 1982 rektor Śląskiej Akademii Medycznej), który oceniał pracę habilitacyjną doktora Jendryczki. Dziś jest poruszony tym, co się stało. Sprawę określa jako niezwykle bolesną. Mówi o szoku spowodowanym na uczelni sprawą plagiatów.
- "To było wiele lat temu. Pan Jendryczko habilitował się na Uniwersytecie Śląskim. Przez Radę Wydziału wybrany zostałem recenzentem i faktem jest, że ten jeden jedyny raz go oceniałem. Recenzentów było trzech. Rada Wydziału dała mu habilitację, centralna komisja kwalifikacyjna ją zatwierdziła".
Prof. Herman, farmakolog, nigdy później nie zajmował się już działalnością naukową Andrzeja Jendryczki, który jest biochemikiem. Wiedział jedynie, że bardzo wielu klinicystów dawało docentowi Jendryczce "materiał do obróbki, ale co on później z nim robi, tego już koledzy nie wiedzieli."
Czy jednak recenzent pracy habilitacyjnej może stwierdzić, że jest to plagiat lub opiera się na plagiacie, bo już wtedy dr Jendryczko popełnił ich kilka, o czym nikt jeszcze nie wiedział?
"Po pierwsze nie pamiętam już mojej recenzji. Ale załóżmy, że otrzymuję pracę z dobrym wstępem, dyskusją z interesującymi, dobrze opisanymi wynikami, z prawidłowymi wnioskami, przyjętą w nauce metodyką, wtedy trudno pracę odrzucić."
Wśród naukowców, którzy wydawać mieli pozytywne opinie, Andrzej Jendryczko wymienia także prof. Annę Dyaczyńską-Herman. Jest zdziwiona, kiedy dowiaduje się o swojej jakoby pozytywnej opinii. Nie mogła ocenić jego dorobku, bo nie jest specjalistą w dziedzinie biochemii. Jest klinicystą, anestezjologiem, kierownikiem Katedry Anestezjologii i Intensywnej Terapii. Profesor Dyaczyńska pamięta natomiast, że docent Jendryczko usilnie zabiegał o doktorantów, a ponieważ w jej klinice pracowało kilkudziesięciu asystentów, "odstąpiła" docentowi Jendryczce kilku, chyba trzech. I nic więcej.
Jak zostać współautorem plagiatu
Na niemal wszystkich pracach oprócz nazwiska Andrzeja Jendryczki, głównego autora, widnieją nazwiska kilku pracowników naukowych Śląskiej Akademii, najczęściej profesorów. Na udowodnionych już plagiatach doliczono się 17 nazwisk współautorów. Na kilkunastu pracach widnieje też nazwisko prof. Mariana Pardeli z II katedry i Kliniki Chirurgii Ogólnej i Naczyń Śląskiej Akademii Medycznej.
Zapytany przez "RZ" o współautorstwo, profesor Pardela powiedział wręcz, że jest to dla niego "wyjątkowo obrzydliwa sprawa." "Można kogoś naśladować - stwierdził - lecz nie wolno przywłaszczać sobie cudzej pracy. Współpracę z profesorem, a wtedy docentem Jendryczką, rozpoczęliśmy bodaj w 1989 roku, a może w 1990, kiedy został nam przedstawiony i polecony przez znakomite sławy (przez nieżyjącego już dziś profesora - B. C.) jako znakomity biochemik, mający doskonały warsztat pracy."
Klinika prof. Pardeli finansowana jest z funduszy opieki zdrowotnej, zajmowała się więc nie tyle nauką, ile leczeniem chorych. Akademia natomiast ma swoje wymogi i "rozliczając nas z nauki, traktowała nas tak jak inne znakomite kliniki posiadające najlepszą aparaturę na miarę XXI wieku (...) Dzisiaj nie wymyśli się czegoś na wielką miarę ani nowej operacji żołądka, przełyku... To wszystko zostało już dokładnie przebadane. Nasze możliwości są tu ograniczone. Stąd działalność naukowa zaczęła się koncentrować na badaniach podstawowych. My jesteśmy chirurgami, na wielkich badaniach biochemicznych się nie znamy... Od tego są specjaliści. Profesor Jendryczko zaproponował nam współpracę, a polegała ona na tym, że nie dyktował żadnych warunków. Prosił o przysyłanie materiałów do badań od chorych miażdżycowych, z chorobami tarczycy, z onkologii. Profesor Jendryczko sam dyktował tematy, nie porozumiewał się w tej kwestii z nami. Nie braliśmy udziału w redakcji prac, czasami udzielaliśmy mu porad czy konsultacji telefonicznej, gdy pytał na przykład o liczbę chorych z danego zakresu. Na nasze uwagi odpowiadał, że coś ciekawego wymyśli, bo ma doskonałe warunki badawcze. Nigdy nie byłem u niego, zresztą nie zapraszał. Powstało wtedy kilka prac. Dowiadywaliśmy się o nich już po ich ogłoszeniu. Profesor Jendryczko dziękował nam za materiał, za współpracę, za konsultacje co do badań... Jeśli polecały go nam znakomitości naukowe, skąd mieliśmy wiedzieć, czym się kieruje? Wierzyliśmy mu, cieszyliśmy się z tej współpracy, uważaliśmy to za wyróżnienie, że w swych badaniach, dzisiaj już wiemy, że pseudonaukowych, opierał się na naszych materiałach."
Czy jednak współautorzy czytają tekst dawany do druku?
Profesor Pardela odpowiada, że powinno się go czytać, lecz kiedy poprosił kiedyś pana Jendryczkę o tekst, ten spytał, czy powątpiewa w jego umiejętność pisania.
- "Nie widziałem powodu, by się upierać, tym bardziej że nie były to tematy typowo chirurgiczne, a biochemiczne, stąd nam chirurgom nie wypadało się dopytywać. Nie przyszło nam nawet do głowy, że mogła powstać taka sytuacja. O pierwszym, »duńskim« plagiacie dowiedzieliśmy się dopiero w 1995 roku. Do przywłaszczonego tekstu nie dostarczaliśmy akurat żadnych danych, nie prowadziliśmy takiej grupy chorych jaką opisywał, a mimo to docent Jendryczko wpisał nas jako współautorów, o czym nie wiedzieliśmy. Pracy tej nie uwzględniałem w moim dorobku, ponieważ nawet o niej nie wiedziałem. Oczywiście od razu zaprzestaliśmy współpracy z panem Jendryczką. Ogarnęło nas przerażenie, że coś takiego się stało."
Pytany o wnioski z całej tej sprawy, profesor Marian Pardela twierdzi, że profesor Jendryczko spowodował utratę wiary i zaufania do innych. Kiedy ostatnio zwrócił się do swego współpracownika o przeprowadzenie badania biochemicznego z zakresu wątroby, bo pojawiły się bardzo ciekawe przypadki chorobowe, wtedy ten z przerażeniem prosił, by nie kazać mu już z nikim współpracować. Odbije się to na pewno na nauce, przynajmniej przez pewien czas. "Ja sam nie wiem już, czy nawiązywać w przyszłości z kimkolwiek współpracę, bo sprawdzenie, czy ktoś skopiował inną pracę jest praktycznie niemożliwe. Musiałbym usiąść do Medline'a, wyciągać z całego świata prace z tego zakresu i sprawdzać, czy nasza została prawidłowo napisana."
Może należałoby bardziej polegać na opiniach recenzentów naukowych pism lekarskich, którzy są ostatnim sitem, sugeruje. Są to specjaliści w danej dziedzinie, choć nawet recenzenci mogą mieć z tym duże problemy.
Zrobiłem więcej niż mogłem
twierdzi profesor Władysław Pierzchała, który przed dwoma laty, kiedy sprawę ujawniono, sprawował funkcję rektora. Wykładnię prawa już znamy, sprawę trzeba było umorzyć. "Wykorzystałem moje uprawnienia rektorskie i zdegradowałem go w hierarchii akademickiej, mówi profesor. Z samodzielnego stanowiska profesorskiego dr Jendryczko został zdegradowany do adiunkta. W tym czasie było to i tak więcej niż zalecała Komisja Dyscyplinarna. Wyraziłem wtedy opinię, że Komisja nie rozwiązała problemu moralnego... Środowisko naukowe odsunęło się od niego, sądzę, że miał poczucie, że jest trędowaty. Środowisko było zszokowane, nastąpiło coś w rodzaju paraliżu."
Pytany o prywatną już ocenę całej sprawy, profesor Pierzchała twierdzi, że do takich sytuacji dochodzi, gdy nie funkcjonuje rynek nauki. Przez całe lata byliśmy krajem zamkniętym, a i dziś jeszcze kontakt z nauką mamy dość ograniczony, bo na przykład w bibliotekach brak czasopism naukowych. Rynek naukowy jest, zdaniem profesora, najlepszym weryfikatorem.
Koło historii
Zostaliśmy zaskoczeni i zbulwersowani, twierdzi Anna Kulesza, rzecznik prasowy Politechniki Częstochowskiej, gdzie w Instytucie Inżynierii Środowiska w lutym 1997 roku Andrzej Jendryczko został przyjęty na stanowisko profesorskie. Przyjęto go na podstawie otwartego konkursu. O plagiacie ujawnionym w 1995 roku władze częstochowskiej Politechniki nic nie wiedziały, twierdzi rzecznik. Rektor odmówił "RZ" rozmowy, do czasu zakończenia sprawy.
Andrzej Jendryczko został obecnie zawieszony w obowiązkach dyrektora instytutu.
- Sądzę, że zostanie odsunięty od zajęć dydaktycznych - informuje rzecznik. Rektor powołał komisję, która przygotowuje sprawy formalnoprawne, by skierować sprawę do rzecznika dyscyplinarnego.
Jak przed dwoma laty.
|
Sprawa ponad trzydziestu plagiatów popełnionych przez dr. hab. Andrzeja Jendryczkę budzi wciąż wiele pytań i wątpliwości. Po raz pierwszy, przypomnijmy, informacje o popełnieniu plagiatu przez dr. Jendryczkę pojawiły się w 1995 roku. Komisja Dyscyplinarna, która zajmowała się doniesieniem, potępiła popełnienie plagiatu, lecz sprawę umorzyła. Zgodnie z literą prawa. Obowiązuje bowiem trzyletni okres przedawnienia.Jesienią ubiegłego roku problem wypłynął ponownie, ponieważ dr Marek Wroński, polski lekarz naukowiec z Nowego Jorku odkrył kolejnych trzydzieści plagiatów. Do opinii publicznej nie dotarło jednak żadne oficjalne stanowisko ani władz uczelni, ani Komitetu Etyki w Nauce, ani żadnej innej instytucji z nauką związanej. Sam Andrzej Jendryczko o plagiatach pisze "rzekome plagiaty". Na udowodnionych już plagiatach doliczono się 17 nazwisk współautorów.
|
Ziomkostwa liczą, że po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej otrzymają odszkodowania za majątek pozostawiony za Odrą. Procesów nie da się uniknąć
Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia
Kamienica we wrocławskim Rynku, w której mieści się Dom Handlowy Feniks, to jedna z tysięcy nieruchomości należących przed wojną do Niemców. Dziś ma ona ogromną wartość rynkową.
FOT. GRZEGORZ HAWAŁEJ
PIOTR JENDROSZCZYK
Z BERLINA
W dziesięć lat po traktatowym uregulowaniu stosunków polsko-niemieckich nie ma w Niemczech człowieka, który publicznie i otwarcie mówi źle o Polsce. Coraz mniej jest też kawałów w rodzaju: "jedź do Polski, twój samochód już tam jest". Ta pozytywna przemiana w postrzeganiu naszego kraju może się niedługo okazać chwilowa, może się też pogorszyć atmosfera w stosunkach wzajemnych. A wszystko to za sprawą - nieuregulowanego traktatem - problemu własności. Chodzi zwłaszcza o majątki wysiedlonych, czyli Niemców, którzy zmuszeni byli opuścić tereny przyznane Polsce po II wojnie przez zwycięskie mocarstwa.
Niemieccy znawcy prawa międzynarodowego nie mają wątpliwości, że problem własności może być źródłem pewnych niespodzianek. Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia na drodze sądowej w Polsce, Niemczech, USA, w Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu oraz - jak twierdzi berliński adwokat Stefan Hambura - także w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości w Luksemburgu.
Nie zrujnujemy Polski
Erika Steinbach, przewodnicząca Związku Wypędzonych - podobno zawdzięczająca to stanowisko byłemu kanclerzowi Helmutowi Kohlowi, który dał jej wskazówki, aby działała w kierunku polsko-niemieckiego pojednania - ogranicza się do symbolicznych, jak mówi, żądań odszkodowawczych. - Nie chcemy Polski zrujnować - twierdzi, posługując się przykładem Węgier, gdzie Niemcy otrzymali symboliczne rekompensaty. Podobnie było w Estonii. Tam bony reprywatyzacyjne miały wartość zaledwie 50 dolarów.
Wysiedleni nie domagają się oficjalnie od rządu niemieckiego, aby zmusił Polskę do wypłaty odszkodowań za ich mienie. Mają inną strategię. Czekają z rozpoczęciem kampanii odszkodowawczej na moment wstąpienia Polski do Unii Europejskiej.
Profesor Dieter Blumenwitz, specjalista międzynarodowego prawa publicznego z uniwersytetu w Wurzburgu, zajmujący się problematyką majątków wypędzonych uważa, że ponieważ kwestie własnościowe nie zostały rozstrzygnięte w stosunkach polsko-niemieckich, nie wygasły więc roszczenia wysiedlonych pod adresem Polski zarówno restytucyjne, jak i odszkodowawcze. Zwraca on uwagę na twierdzenia ziomkostw, że okres starania się Polski o przyjęcie do Unii jest ostatnią okazją do uregulowania spraw majątków wysiedlonych. Niemcy mogłyby zgłosić weto blokujące przyjęcie Polski. Oczywiście władze niemieckie tego nie uczynią, ale wtedy pokrzywdzeni mogą mieć pretensje do rządu, że nie dość zdecydowanie chroni ich prawa majątkowe i - teoretycznie - mogliby wystąpić wobec niego z roszczeniami odszkodowawczymi.
Podobne konsekwencje może mieć sprawa obrazu księcia Liechtensteinu, skonfiskowanego po wojnie w Czechosłowacji jako mienie poniemieckie. Kiedy obraz pojawił się na wystawie w Kolonii, książę bezskutecznie domagał się jego zajęcia jako swoją własność. Niemieckie sądy nie przyznały mu racji. Sprawa oparła się o Federalny Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe, który odmówił jej rozpatrzenia, powołując się na porozumienie trzech mocarstw okupacyjnych, które orzekły w 1954 roku, że zajęcie niemieckiego mienia w celu zaspokojenia żądań reparacyjnych nie może być podstawą do roszczeń majątkowych. Wtedy książę uznał, że naruszone zostały prawa człowieka, i zwrócił się do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Orzeczenie spodziewane jest w tym roku.
Dla wysiedlonych jest to ważna kwestia, ponieważ uznanie, iż ich dawne mienie zostało potraktowane przez niemiecki wymiar sprawiedliwości jako część wojennych reparacji, może stanowić podstawę zgłoszenia roszczeń pod adresem niemieckiego państwa, które zobowiązane jest chronić mienie obywateli, a nie nim handlować.
Zajęcie dla tysięcy adwokatów
Oczywiście to, że wysiedleni mogą się domagać odszkodowań od rządu niemieckiego, nie dotyczy bezpośrednio Polski. Ale sprawa ta musiałaby się odbić głośnym echem nad Wisłą, co nie sprzyjałoby dobrej atmosferze w stosunkach między obu krajami.
Zdaniem Marka Cichockiego z warszawskiego Centrum Stosunków Międzynarodowych prawdziwie katastrofalne konsekwencje dla stosunków wzajemnych miałoby pojawienie się indywidualnych pozwów odszkodowawczych pod adresem Polski. - Obawiam się, że polscy politycy oraz media muszą być przygotowani na takie pozwy i ważne będzie wyjaśnienie, że to nie niemieckie państwo, ale poszczególni obywatele zgłaszają pretensje - mówi Markus Mildenberger, politolog zajmujący się sprawami polskimi w Niemieckim Stowarzyszeniu Polityki Zagranicznej. Na niebezpieczeństwo wykorzystania tej sprawy przez polskie ugrupowania nacjonalistyczne i antyeuropejskie wskazuje również polityk partii Zielonych, Helmut Lippelt.
Adwokat Stefan Hambura zwraca uwagę na artykuł 17. Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej, przyjętej w Nicei, która będzie częścią europejskiego prawa konstytucyjnego. Mowa jest w nim o prawie każdej osoby do posiadania własności "nabytej zgodnie z prawem". Taki zwrot zachęca do sporu nad jego interpretacją, twierdzi Hambura, który szczegółowo przedstawia ten problem w najnowszym wydaniu pisma polsko-niemieckiego "Dialog". Rzecz w tym, że tę samą własność wysiedlonych, położoną dzisiaj bezspornie na obszarze Polski, chroni zarówno artykuł 14. Konstytucji RFN, jak i artykuł 21. Konstytucji Rzeczypospolitej. Adwokat nie wyklucza, że sprawy dotyczące własności na byłych obszarach niemieckich znajdą się wkrótce na wokandzie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu.
Po rozszerzeniu UE wysiedleni mogą także spróbować występować z pozwami odszkodowawczymi do sądów polskich. Wśród imponującej liczby 110 tysięcy niemieckich adwokatów zawzięcie walczących o klientów znajdzie się sporo takich, którzy podejmą się takich spraw. Tym bardziej że już wkrótce będą mogli swobodnie występować w roli doradcy lub pełnomocnika procesowego także w Polsce, kraju członkowskim Unii.
Profesor Blumenwitz uważa jednak, że pozwy odszkodowawcze trafią przede wszystkim do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, jeżeli skarżącym uda się udowodnić, że wnioskodawcy są dyskryminowani w procesie reprywatyzacji w Polsce. A więc, że nie uczestniczą w restytucji mienia w takim stopniu jak Żydzi czy Kościół katolicki. W jego opinii prezydent Aleksander Kwaśniewski dobrze wiedział, co robi, zgłaszając weto wobec ustawy reprywatyzacyjnej, gdyż jej konsekwencją mogłoby być powstanie nierównego traktowania pozbawionych własności osób lub ich spadkobierców.
Zdaniem Blumenwitza można sobie także wyobrazić złożenie pozwów odszkodowawczych w sądach amerykańskich przeciwko polskim przedsiębiorstwom, jeżeli wnioskodawcy zdołają dowieść, że firmy te przejęły ich własność. Precedens już istnieje - chodzi o pewną firmę ubezpieczeniową, która działała w Czechosłowacji.
Wysiedleni są cierpliwi
Prawne możliwości dochodzenia roszczeń odszkodowawczych nie oznaczają automatycznie ich zaspokojenia.
- Gdybym była polskim rządem, rozwiązałabym sprawę odszkodowań we własnym interesie przed wstąpieniem do Unii - ostrzega Erika Steinbach. Wysiedleni czekają. Tak samo czekali przez lata właściciele mienia pozostawionego w byłej NRD. Po zjednoczeniu nic nie stało na przeszkodzie do jego odzyskania. Nie jest więc całkowicie bezsensowne twierdzenie, że podobną rolę odegrać może wejście Polski do Unii. Należy jednak wykluczyć kłopoty ze strony niemieckiego rządu - wyraźnie podkreślił to kanclerz Gerhard Schroder przy okazji 50. rocznicy podpisania Karty Niemieckich Wypędzonych. Chodzi wyłącznie o indywidualnych obywateli Niemiec, którzy coraz częściej pojawiają się w kancelariach adwokackich i składają zlecenia sprawdzenia ksiąg wieczystych w Polsce. To o czymś świadczy. Do tej pory wysiedleni nie podejmowali działań proceduralnych, wiedząc doskonale, że skazane są na niepowodzenie.
Niemiecki adwokat Andrzej Remin w wieloletniej praktyce spotkał się zaledwie z kilkoma przypadkami żądania przez obywateli niemieckich pochodzących ze Śląska zwrotu swej własności. - Z powodu przedawnienia roszczenia te skazane były z góry na niepowodzenie - mówi Remin. Przypomina, że w sprawach odszkodowań dla robotników przymusowych w Trzeciej Rzeszy także nie było podstaw prawnych uzyskania odszkodowań, a jednak ofiary je dostały. Niemcy nie ustają w podkreślaniu, że odszkodowania nie były zadośćuczynieniem za cierpienia, lecz moralnym gestem i znakiem dobrej woli.
Co robić?
Wśród znawców zagadnienia przeważają opinie, że problem własności osób wysiedlonych trzeba jakoś rozwiązać. Marek Cichocki zastanawia się, czy gestem dobrej woli ze strony polskiej nie byłaby zgoda na utworzenie Fundacji Berlinki, polsko-niemieckiej instytucji, która stałaby się właścicielem części bezcennych zbiorów Biblioteki Pruskiej, przechowywanych w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Gest taki musiałby jednak być powiązany z nowym traktatem, w którym zarówno Polska, jak i Niemcy potwierdziliby wyraźnie, że nie mają względem siebie żadnych roszczeń.
Profesor Bogdan Koszel z Instytutu Zachodniego w Poznaniu proponuje swego rodzaju opcję zerową - zawarcie porozumienia w sprawie wzajemnego zrzeczenia się przez Polskę i Niemcy wszelkich roszczeń materialnych. Wychodzi on z założenia, że suma strat poniesionych w czasie wojny przez Polskę rekompensuje wszelkie straty materialne strony niemieckiej na ziemiach polskich. W tym wypadku obecny status Berlinki nie uległby zmianie.
Na gruncie prawnym odrzuca takie rozwiązanie znany specjalista z dziedziny prawa międzynarodowego profesor Gilbert Gornick z uniwersytetu w Marburgu. Zwraca on uwagę, że ewentualne zrzeczenie się przez rząd niemiecki roszczeń majątkowych w imieniu obywateli umożliwiłoby wysiedlonym skierowanie pozwów pod adresem władz niemieckich. - Żaden niemiecki rząd nie może sobie na to pozwolić - twierdzi Markus Meckel, przewodniczący polsko-niemieckiej grupy parlamentarnej w Bundestagu.
Nie brak jednak opinii, że sprawę tę można by rozwiązać na podobnej zasadzie, jak zrobił rząd USA w sprawach pozwów byłych robotników przymusowych, czyli wysłania do sądów rekomendacji z prośbą o oddalenie wniosków odszkodowawczych, gdyż ich rozpatrywanie nie leży w interesie państwa. To jednak rozwiązanie mało prawdopodobne.
Adwokat Hambura jest zdania, że państwo niemieckie mogłoby skutecznie bronić się przed roszczeniami wysiedlonych. Dowodzi, że otrzymali oni już odszkodowania w różnej postaci - zapomóg, ulg podatkowych i innych świadczeń. Niemcy miałyby więc wyjście.
Co zrobi jednak Polska, tkwiąca w przekonaniu, że ze strony wysiedlonych nic nam już realnie nie grozi? Nawet jeżeli tak jest, to czy całe zamieszanie wokół ich byłych majątków i przewidywanych batalii prawnych nie zmieni nastrojów w Polsce? I czy nie pojawią się kłopoty z uzyskaniem akceptacji większości narodu dla członkostwa w Unii, w której "na polską własność czyhają niepoprawni Niemcy". -
|
W dziesięć lat po traktatowym uregulowaniu stosunków polsko-niemieckich nie ma w Niemczech człowieka, który publicznie i otwarcie mówi źle o Polsce. Ta pozytywna przemiana może się okazać chwilowa za sprawą problemu własności. Chodzi o majątki wysiedlonych Niemców.
Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia na drodze sądowej w Polsce, Niemczech, USA, w Trybunale Praw Człowieka w Strasburguoraz w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości w Luksemburgu.
Po rozszerzeniu UE wysiedleni mogą także spróbować występować z pozwami odszkodowawczymi do sądów polskich.
|
Wojsko
Po katastrofie iskry na lotnisku zapadła cisza
Schody w chmurach
Odnowione iskry uwięzione po wiosennych awariach
Fot. Piotr Kowalczyk
Po zeszłorocznym pamiętnym Dniu Niepodległości - nad Sadkowem zapadła cisza. W ciszy na lotnisku jest coś nienaturalnego, tragicznego, mówią mieszkańcy pobliskiego Radomia. Z powodu dręczącej ciszy nawet najzagorzalsi przeciwnicy lotniczego hałasu, których w osiedlach najbliższych pasa startowego coraz więcej, skłonni są spuścić z tonu. Niechże już wreszcie polecą, modlą się w takich chwilach w duchu żony pilotów w wojskowych blokach. Ryk silnika iskry czy szkolnego orlika schodzącego do lądowania dokładnie znad wieży radomskiej katedry to sygnał, że na lotnisku jest znowu normalnie. Można już przestać nerwowo wpatrywać się w oficerskim domu w milczącą telefoniczną słuchawkę. Można odetchnąć.
- Po pamiętnej katastrofie iskry pod Otwockiem, w której zginęło dwóch doświadczonych pilotów, w tym znany wszystkim w Sadkowie kapitan Mariusz Oliwa, ludzie w pułku zamilkli, jakby się skurczyli w sobie, zatrzasnęli - podpułkownik Marek Bylinka dowódca 60. Lotniczego Pułku Szkolnego w Sadkowie imponuje spokojem w swym świeżo odnowionym gabinecie pełnym pucharów, dyplomów i zdjęć samolotów na tle błękitnego nieba.
Listopad to w pułku okres zwolnionych obrotów, podsumowań minionego sezonu szkoleń, porządkowania sprzętu i papierów. Tym donośniejszym echem odbiły się przed rokiem wydarzenia pod Otwockiem. - Ryzyko w zawodzie pilota istnieje, lecz na lotnisku się o tym nie mówi. O tym nawet nie da się myśleć zbyt często, bo wtedy latanie straciłoby sens.
Po śmierci kapitana Oliwy każdy w pułku próbował się uporać z tą sprawą sam. Kilku pilotów z dnia na dzień zrezygnowało z obecności w zespole akrobacyjnym. - Po takiej katastrofie i zwyczajnie ludzkiej tragedii powinna wystarczyć jedna notatka w prasie - głośno myśli ppłk Bylinka.
- Czyż nie było tak po rozbiciu się zaraz potem kolejnej iskry pod Dęblinem? Śmierć dwóch oblatywaczy media skwitowały zdawkowo. A tu jątrzącą się ranę rozrywano z premedytacją i uporczywie dopisywano polityczne wątki.
Trzy komisje
Czy w przypadku katastrofy pod Otwockiem przyczyną było oblodzenie samolotu, czy też awaria sztucznego horyzontu - tego nikt i nigdy nie rozstrzygnie.
Zgodnie z procedurą ustalenia z badań omówiono w radomskim pułku z dowódcami jednostek lotniczych.
- Jeśli w duchu ktoś był przekonany do własnych przypuszczeń i ocen, przy swoim pozostał - jest pewien ppłk Bylinka.
Dziś największym zmartwieniem dowódcy jest przedłużająca się martwa cisza przed hangarem kryjącym dziewięć iskier. Pomalowanym w biało czerwone barwy samolotom, należącym do zespołu akrobacyjnego od maja, nie wolno oderwać się od ziemi. Nie miały szczęścia. Już po ubiegłorocznej katastrofie w Otwocku, w ciągu dwóch wiosennych tygodni w czterech zmodernizowanych maszynach ujawniono usterki. - Nadal więc obowiązuje zakaz lotów, a iskry zostały wzięte pod lupę przez trzy komisje jednocześnie: jedna z zakładów remontowych w Bydgoszczy, kolejna - czeskich producentów instalowanego w iskrach sztucznego horyzontu i specjalna komisja Instytutu Techniki Lotniczej.
NATO Airport
W pułku na Sadkowie mówią z przekąsem, że z NATO mają na razie tylko napis Airport na wieży kontroli lotów. Nie rozkaz marszu do sojuszu, lecz raczej przypadek zrządził, że do pułku trafił w tym roku nowoczesny sprzęt meteo. Wśród komputerowych monitorów tkwi jednak nadal wciąż ten sam miernik siły wiatru, a napis na szarej skrzynce - "skorost' wietra" namalowano jeszcze w czasach wczesnego Układu Warszawskiego. Starszy chorąży sztabowy, Marian Chylicki, nie może się nachwalić zmyślnego barometru Veisala, dzięki któremu na ekranach widać każdą chmurkę, a żołnierz nie musi już co pół godziny wychodzić i mierzyć temperatury na zewnątrz. Chylicki długo zastanawia się jednak, czy można wyliczyć jakieś wyraźne zwiastuny nowego, zachodniego porządku w jego placówce. Wreszcie z widoczną ulgą konstatuje: stosują już przecież w pełni natowskie pogodowe klucze. Śladów NATO próżno szukać w systemach radiolokacji. Major Krzysztof Jelonkiewicz wpatruje się w fosforyzujące w półmroku ekrany radarów. Pamiętają lata pięćdziesiąte, choć przyznać trzeba generalnie, że sprzęt radiolokacyjny to era Gierka - kiedyś dodawano z dumą: eksportowa wersja libijska.
Piękne, świeżo odnowione schody wiodą na górę. Major Andrzej Gadaszewski ma tu przed sobą, za panoramiczną szybą, jak okiem sięgnąć - równą płaszczyznę betonowego pasa. Dyżurny kierownik lotniska to praktycznie dubler dowódcy pułku. Dzisiaj już od szóstej steruje lotami. Gadaszewski za swoje 1700 zł na rękę miesięcznie utrzymuje żonę zredukowaną właśnie ze służby zdrowia i troje dzieci. Syn studiuje ekonomię w Krakowie, więc domowy budżet rozpisują drobiazgowo, doliczając każdą premię, nawet dodatek mundurowy.
Nie narzekają, skądże. Tuż obok Radom, duże miasto, a nie jakiś tam zapomniany przez Boga i ludzi zielony garnizon. Mimo że chętnych nie brak, wciąż w pułku nie można obsadzić wszystkich wakatów. Barierą jest brak mieszkań, już dziś 115 wojskowych rodzin czeka cierpliwie na przydział służbowego lokum. Szanse są mizerne - wie aż za dobrze podpułkownik Bylinka. To już nie te czasy, gdy dowódca rządził mieszkaniami i miał w ręku zasadniczy argument w polityce kadrowej. Odkąd mieszkaniami rządzi wojskowa agencja, nie ma znaczenia nawet to, że dowódca pułku wciąż jest kimś w mieście, bo radomscy gospodarze wiedzą, że mogą liczyć na wojskową orkiestrę, asystę żołnierską podczas wzniosłych uroczystości, drobną pomoc.
Dowódca to dziś przede wszystkim menedżer, księgowy, czyli dysponent budżetowych funduszy. Muszą szanować go przedsiębiorcy: rok temu gruntownie remontowali koszary. W tym roku z jednej strony jest nieźle, bo nie brakowało na przykład paliwa do samolotów. Za to znów lawirować trzeba było z opłatami za podstawowe świadczenia komunalne, tak by za wszelką cenę oddalić ryzyko naliczania karnych odsetek. Piętą achillesową pułku od lat są samoloty. Piętnaście wyeksploatowanych maszyn po tym sezonie pozostało na ziemi. O samolotach treningowych przyszłości, których pełno tylko w gazetach, w Sadkowie przestali już marzyć.
Najważniejsze kroki w przestworzach
Kapitan Piotr Jabłoński (starszy instruktor, dwójka dzieci i żona, która za chwilę będzie bez pracy, 2100 złotych na rękę) nie traci wiary, że mimo przeciwnych wiatrów iskry w końcu wystartują. Młody instruktor wie, że zwłaszcza w akrobacyjnej drużynie obowiązuje najwyższa szkoła jazdy. To zresztą nic nadzwyczajnego, lataniu Jabłoński podporządkowuje niemal wszystko, bo nie da się pasji sprowadzić do zwyczajnego rzemiosła.
- Nawet w domu najważniejsze jest lotnisko, a żona i rodzina pilota po prostu nie mają wyboru - rozkłada ręce instruktor.
Uśmiechnięty Jabłoński, w ciemnozielonym kombinezonie pokrytym kieszeniami aż po końce nogawek, o ryzyku wpisanym w fach nie myśli. Potknąć się przecież można również na prostej drodze - i żaden z pilotów w Sadkowie nie odpowie inaczej - bagatelizuje. W 60. pułku w tym sezonie załogi spędziły w powietrzu już blisko 4,5 tysiąca godzin. Szczęście dopisywało. A przecież każdy ze słuchaczy Dęblińskiej szkoły Orląt właśnie pod Radomiem wykonuje swe pierwsze loty czy, jak kto woli, pierwsze kroki w chmurach.
Każdy uczeń jest inny - mówi kpt. Jabłoński. Są tacy, którym latanie idzie na początku jak z płatka, a potem trzeba nie lada mozołu, by brnąć dalej. Najciekawsze, że z reguły to ci, którzy zaczynają z trudem, zazwyczaj potem zostają świetnymi pilotami. Mając w instruktorskiej pamięci zawodowe ryzyko, kapitan Jabłoński trzyma się żelaznej zasady: tam w górze, zawsze trzeba stosować przynajmniej podwójny system asekuracji przed niespodziankami. - Dbam skrupulatnie, by mieć zawsze margines bezpieczeństwa, w którym mysi być jeszcze miejsce na popełnienie błędu - mówi. Pierwsze przykazanie brzmi: nade wszystko zdrowy rozsądek. Choć nie wszystko da się przewidzieć, nie warto sobie samemu fundować sytuacji bez wyjścia.
Major Adam Ziółkowski, zastępca dowódcy pułku ds. szkolenia, ocenia rzecz bardziej filozoficznie: zasad stosowanych w górze nie wolno lekceważyć. Każdą z reguł obowiązujących w powietrzu napisano krwią.
Próba lądowania
W słoneczne południe do niskiego domku pilota sadkowskiego lotniska schodzą się grupkami mężczyźni w jaskrawopomarańczowych kombinezonach. Podchorążowie pierwszego rocznika mają już za sobą ponad siedemdziesiąt godzin lotu, a pierwsze kroki w chmurach stawiali wiosną tego roku. Tomek Hachuła do Dęblina trafił z Bojszowych na Śląsku. Po maturze w Krakowie miał już otwartą drogę na cywilną politechnikę. Wybrał latanie. - W dęblińskiej szkole tak naprawdę żyjemy praktykami. Na wykładach i lekcjach teorii, na które jest czas od stycznia do kwietnia, wszyscy myślą tylko o lotnisku.
Pierwszą prawdziwą próbą na drodze do kariery pilota jest lądowanie. Trzeba zejść nisko, wytracić prędkość, wyrównać lot nad samym pasem i delikatnie usiąść. Okazuje się szybko, że niektórzy nie potrafią ocenić odległości maszyny od ziemi. Wtedy człowieka spisują na straty i jest dramat.
Pułkownik Bylinka bierze na siebie decyzję, leci z uczniem i potem przesądza o "spisaniu": - Wiem, co to znaczy, jeśli człowiek już sobie życie w myślach ułożył i nagle odkrywa tę swoją ułomność. Umiejętności oceny sytuacji podczas lądowania nie można się wyuczyć, ma się bożą iskrę albo nie.
Kolejnym sitem są akrobacje. Błędnik pilota wystawiony na coraz ostrzejsze próby potrafi zawieść, wtedy łatwo stracić panowanie nad maszyną. Ostatnim stopniem wtajemniczenia jest lot w szyku. Tu znowu przyrządy pokładowe są bezużyteczne. Lecieć trzeba jak w szynach: 30 metrów z tyłu za poprzedzającym i 20 metrów od najbliższego sąsiada.
Tomek Hachuła, jak inni początkujący, nie mógł najpierw zmieścić się w czasie. Jak w ułamkach sekund ocenić bowiem wskazania przyrządów, rozejrzeć się, dopilnować sterów, zrozumieć uwagi instruktora, i to wszystko naraz w błyskawicznie poruszającym się ptaku? - Na początku szło opornie i któregoś razu zdarzył się cud: "zaskoczyłem", samolot posłuchał, czułem się jak dziecko, gdy nagle stwierdzi, że naprawdę bez niczyjej pomocy jedzie na rowerze. Dwudziestolatki Robert Gałązka rodem spod Kocka, Marek Bobak z Krakowa i Marcin Brot z Rokicin są w stopniu szeregowego podchorążego, lecz zupełnie nie myślą jeszcze o armii. Mundur to przecież jedynie przepustka do latania, przynajmniej na razie.
W świecie pilotów zaskoczyło ich szczególne koleżeństwo. To proste - bez zaufania do kolegi czy instruktora na ziemi nie da się współpracować i ryzykować w powietrzu. Zaczynali wszyscy od ścigania się z czasem. Mieli największą tremę, kiedy ich umiejętności oceniali przełożeni. Najcudowniejsze było to, że panika mijała jak ręką odjął tam w górze, kiedy już człowiek wzniósł się na dobre i płynął.
Co czuje pilot, kiedy już żegluje, hen wysoko? Wolność - mówi bez wahania ostrzyżony na jeża Marcin Brot. Po prostu wolność.
Zbigniew Lentowicz
|
Po katastrofie iskry pod Otwockiem, w której zginęło dwóch doświadczonych pilotów, ludzie w pułku zamilkli. W pułku na Sadkowie mówią z przekąsem, że z NATO mają tylko napis Airport na wieży kontroli lotów. Śladów NATO próżno szukać w systemach radiolokacji. Piętą achillesową pułku są samoloty. Piętnaście maszyn po tym sezonie pozostało na ziemi. Kapitan Piotr Jabłoński (instruktor) nie traci wiary, że iskry wystartują. instruktor wie, że w akrobacyjnej drużynie obowiązuje najwyższa szkoła jazdy. trzyma się zasady: w górze trzeba stosować podwójny system asekuracji przed niespodziankami.
|
ANALIZA
Uzasadnienie orzeczenia jako środek wypowiedzi trzeciej władzy w debacie publicznej
Być sędzią w trudnych czasach
RYS. JACEK FRANKOWSKI
EWA ŁĘTOWSKA
To, co czynią sądy, w ewidentny sposób staje się elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, poprzez media, pretenduje społeczeństwo.
Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Oznacza to, że tzw. zewnętrzna funkcja motywów - zazwyczaj przypisywana tylko wyrokom wyższych instancji, dzięki ich wpływowi na niższe instancje sądowe i publikacji orzeczeń - zaczyna oddziaływać także na szerszy krąg odbiorców, i to nie tylko ze sfer profesjonalnych. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje obecnie bardziej działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. Rozszerza się bowiem grono osób aspirujących do tego, aby być objętymi działaniem tej funkcji. To, co czynią sądy, staje się w ewidentny sposób elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, przez media, pretenduje społeczeństwo.
Nie zamykać się w wieży z kości słoniowej
W naszym kraju można często spotkać się z twierdzeniem, że "sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie". Twierdzenie to wypowiada się jako argument za wstrzemięźliwością w kontaktach sędziów (sądów) z mediami i w ogólności ze społeczeństwem. Innymi słowy, owo stwierdzenie ma służyć jako wyjaśnienie, a jednocześnie usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów.
Jednakże rzadko dostrzega się, że jest to w pewnej mierze broń obosieczna. Staje się bowiem oczywiste, że wszystkie współcześnie zwiększone aspiracje, wymagania, oczekiwania - kierują się pod adresem uzasadnienia orzeczenia, które w ten sposób staje się jedynym środkiem wypowiedzi władzy sądowniczej w debacie publicznej.
Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu (i to nie tylko w uzasadnieniu sądu wyższych instancji - tak np. przy sprawach głośnych terytorialnie), jest przyjmowane przez sądy ze zdziwieniem i traktowane jako atak na ich pozycję i poważna niedogodność. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy i sędziów jest błędem owocującym oskarżeniami sądów o arogancję, naraża je na krytykę, podważa legitymizację ich działania i daje pożywkę podejrzeniom o skostnienie, konserwatyzm i zamknięcie się w wieży z kości słoniowej. Inna sprawa, czy w warunkach zapaści sądownictwa (a tak jest właśnie w Polsce) akurat samo uzasadnienie wyroku może sprostać nowym zadaniom. Być może konieczne są tu jeszcze inne działania. Wtedy jednak zrezygnować wypadnie z wygodnej wymówki o wyroku jako jedynym medium, za pośrednictwem którego "wypowiada się" judykatywa.
Legalizm biurokratyczny już nie wystarcza
Współcześnie nikogo nie przekonuje proste stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", "słuszne" czy nie podlegające krytyce, ponieważ jest "zgodne z prawem", bez próby przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym, jako zdawkowa, powierzchowna, a nawet arbitralna. I nie można się dziwić. W końcu świadomość, iż interpretacja prawa (czytaj: tekstu) jest codziennością życia prawnego i że w związku z tym możliwe są różne sposoby rozumienia tego, co "jest prawem" - nie jest już właściwa tylko sędziom czy tylko ogółowi prawników. "Legalizm biurokratyczny", a więc powołanie się na czysto formalną zgodność czegoś z prawem - nie ma dziś siły przekonywania. Oczekuje się nie zwięzłej formuły: "prawo (ustawa, wyrok, decyzja) są legalne, a więc wszystko jest w porządku". Uzasadnienie musi przekonywać albo przynajmniej wskazywać na podjęcie starań. Ma to służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności faktycznych i prawnych to uzasadniających. Ponadto takie perswazyjne wyjaśnienie jest elementem obywatelskiego zdawania sprawy przez władzę - przed obywatelami. Zaniechanie w tym względzie jest odbierane jako arogancja władzy. Bo przecież sądy są - konstytucyjnie - trzecią władzą. Mają zatem obowiązki z racji pełnienia funkcji przypadającej im z tego tytułu. Funkcją tą jest uczestnictwo w zaprogramowanym w konstytucji mechanizmie "checks and balance" - a więc kontroli i równoważenia - innych władz. Ale "bycie władzą" pociąga za sobą ograniczenia, ciężary i niedogodności właściwe dla każdej władzy. Takim ograniczeniem jest obowiązek uczestnictwa w publicznym dyskursie, w zdawaniu sprawy społeczeństwu, aby oddalić od władzy (tu mam na myśli judykatywę) zarzut (czy podejrzenie) arbitralności.
Grzech zaniedbania
Twierdzenie to można zilustrować wieloma przykładami. Dotyczą one procesów, gdzie sądy motywujące swój werdykt - skądinąd dający się bronić - skoncentrowały się na argumentacji typu: "rozstrzygnięcie jest zgodne z obowiązującym prawem, wyłożonym przez nas zgodnie z zasadami sztuki prawniczej". Nie zadbały natomiast o dostępne wyłożenie tych zasad (sądząc, że są powszechnie znane). Dotyczy to np. procesów tzw. historycznych, odraczanych bezterminowo ze względu na stan zdrowia oskarżonego albo "łopatologicznego" wyjaśnienia sensu wydzielenia do odrębnego postępowania w sprawach niektórych oskarżonych. Sądy nie są świadome, że czasem ich dążność do wzmocnienia argumentacji przez mnożenie formalnych argumentów prawniczych osiąga (zwłaszcza przy podawaniu ustnych motywów wyroku) wręcz przeciwny skutek. Jest oczywiste, że w motywach pisemnych konieczne jest ustosunkowanie się do wszelkich kwestii zgłaszanych i podnoszonych w czasie procesu. Ale w wielkim historycznym procesie, gdzie przyczyną wyroku źle przyjętego przez publiczność była dowodowa bezradność sądu w kwestii indywidualizacji odpowiedzialności oskarżonych, osłabia się wręcz społeczną siłę przekonywania takiego wyroku, przywiązując w ustnych, publicznych motywach wiele wagi do wątku działania sprawców w obronie koniecznej.
Inny problem to nieumiejętność czy niechęć sądów do przekonania, że np. w procesach "dziennikarskich", gdzie w oczywisty sposób pojawia się wątek prawa do informacji - ten aspekt jest brany pod uwagę. (O to, aby świadomość istnienia i doniosłości tego prawa zasadniczego stała się powszechna - zadbały już media i można być pewnym, że zostanie ono przypomniane w każdym procesie tego typu).
Przypomnijmy słynne orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Krytyka - nawet ta dla sądów najżyczliwsza - nie kwestionowała tego ich rozumowania. Wykazywała jednak, że z uzasadnienia orzeczeń nie wynika, by sądy w ogóle brały pod uwagę aspekt praw człowieka i prawa do informacji, rozumianego z jednej strony jako znajdujące "prawnoczłowiecze" uzasadnienie wymagania społeczeństwa "do bycia poinformowanym" (art. 10 europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Podkreślić należy, że chodzi tu o coś więcej niż tylko "wolność słowa", bo o "prawo do informacji", którego beneficjentem jest ponadto nie jednostka, ale społeczeństwo. Z drugiej strony zarzucano sądom, że ochronę tajemnicy dziennikarskiej (bo o to przede wszystkim chodziło) redukują do "przywileju" żurnalistów. Uzasadnienie wyroku uznano więc za niedostateczne ze względu na niepodjęcie przez sąd rozważań w płaszczyźnie praw człowieka oraz nieprzeprowadzenie stosownych, wymaganych przez konwencję testów legalności ograniczeń istniejących w prawie wewnętrznym. Krytyka zatem dotyczyła raczej tego, czego w uzasadnieniu nie powiedziano, niż tego, co w nim zawarto. Być może zresztą, że stosowne rozumowania sąd nawet przeprowadził, tyle że o tym publiczności nie poinformował.
Najprawdopodobniej nawet przy przeprowadzeniu oceny, której brak zarzucano, orzeczenie byłoby identyczne. Jednakże wstrzemięźliwość uzasadnienia nie przekonywała i ona właśnie była główną przyczyną krytyki. Działaniu sądu można więc było postawić zarzut biurokratycznego formalizmu.
Można inaczej
Oczywiście można wskazać również przykłady odmienne, gdy sądy odważyły się na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej i poszukały alternatywnych sposobów motywowania stanowiska, a to w imię dodatkowej legitymizacji zewnętrznej.
I tak, przed kilkoma laty Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie (nowość w naszym kraju) publikacji zdań odrębnych. Niewątpliwie podniosło to jego autorytet, a jednocześnie uwiarygodniło przez wskazanie, jakie możliwości rozstrzygnięcia wchodziły w rachubę, a których nie przyjęto i dlaczego. W odniesieniu do podobnego postulatu zgłaszanego pod adresem sądów powszechnych słyszy się stareńki i oparty na kompletnym nieporozumieniu argument o rzekomej sprzeczności takiej możliwości z zasadą tajemnicy pokoju narad.
Kolejny znany przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w drastycznej politycznie sprawie (inspiratorzy zabójstwa ks. Popiełuszki). Uniewinnienie oskarżonych (w ocenie sądu: brak dowodów winy) spowodowało tumult na sali. Sędzia zareagował improwizowaną konferencją prasową, w czasie której wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. To, co uznano (biorąc za wyróżnik formę działania) za konferencję prasową, w istocie było próbą przedstawienia motywów ustnych w sposób bardziej przystępny i dostosowany do poziomu wątpliwości publiczności, dla której zrozumienie rutynowego uzasadnienia okazało się niewystarczające, nie rozumiejącej konsekwencji zasad in dubio pro reo, konsekwencji stanu non liquet i skutków nieprzełamania domniemania niewinności. Sędzia jednak osiągnął jeżeli nie akceptację, to przynajmniej powszechniejsze zrozumienie swoich racji i racji wymiaru sprawiedliwości.
Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się (a nie musiała) na pełną jawność postępowania. Nie dość, że sprawę rozpatrywano na rozprawie (co wynikało z decyzji samego sądu, który wszak mógł się tu ograniczyć do działań rutynowych: posiedzenie niejawne), że była ona transmitowana przez telewizję, ale jeszcze przy tej okazji opublikowano - znów wyłom w tradycji - zdania odrębne. W konsekwencji te działania przyniosły Izbie duże uznanie społeczne. Ta właśnie Izba zdecydowała się, przełamując w tym względzie odmienną tradycję sądownictwa, na publikację wszystkich swych orzeczeń. I to działanie wyraźnie umocniło prestiż sądu, czego wyrazem było przyznanie mu nagrody "za przekonywające wykazanie, że w państwie prawa prawo ma prymat nad polityką".
Kolejny przykład dotyczy Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekając w kontrowersyjnej sprawie koncesji dla "Polsatu", wyraźnie dostrzegł potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizacyjnej funkcji jawności (tu w postępowaniu administracyjnym): "Skoro poziom funkcjonowania administracji w państwie w znacznym stopniu decyduje o jakości życia społeczeństwa, zarówno prawa, na podstawie których administracja działa, jak i efekty tych działań muszą być przedmiotem najwyższego społecznego zainteresowania i wnikliwej kontroli. Rzeczywista i efektywna kontrola społeczna nie jest zaś możliwa bez powszechnego prawa do wszelkiej informacji o sprawach administracyjnych (...)" W konsekwencji NSA - i to nawet praeter legem, bo tradycja nakazywała raczej ścieśniającą wykładnię przepisów o jawności postępowania - opowiedział się za transparencją działania (administracji) w imię kontynuacji dyskursu społecznego. Ten sąd dostrzega przy tym zmianę w funkcjach jawności: chodzi już nie tylko o stworzenie przez jawność gwarancji dla strony postępowania, ale o legitymizowanie władzy wobec społeczeństwa i umożliwienie dialogu społeczeństwo-władza.
Wskazane próby przełamania rutyny i poszukiwanie w intensyfikacji rozwiązań perswazyjnych, wiążących się z wyższym stopniem przejrzystości (i to nie tylko działań, ale czasem i intencji działań) władzy sądowniczej - nie spotkały się z powszechną aprobatą. Nowatorom zarzucano gwiazdorstwo i naruszenie tajemnicy pokoju narad (w związku z ujawnieniem treści zdań odrębnych). Istoty sprawy nie dostrzeżono.
Nie tylko dla fachowców
Sądy w Polsce, niezbyt świadome zmiany oczekiwań społecznych wobec władzy i nie do końca rozumiejące, że same są jednym z jej składników, a więc że same podlegają prawidłowościom uznawanym za charakterystyczne dla innych władz, nazbyt często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji, która od fachowej strony ma sprawdzić działanie i rozumowanie sądu pierwszej instancji (realizacja "wewnętrznej" funkcji uzasadnienia sądowego). Dlatego uzasadnienia nie są pisane (a zwłaszcza wygłaszane, bo szczególne możliwości daje tu wygłoszenie ustnych motywów, także co do formy ich przedstawienia) "dla ludzi", lecz wyłącznie dla fachowców - kolegów z wyższych instancji. W gruncie rzeczy u podstaw takiego nastawienia (częstego wśród sędziów) leży także wspomniany już "biurokratyczny formalizm": skoro sędzia sam wie, że wydał wyrok zgodny z prawem i sumieniem, nie odczuwa potrzeby dodatkowego wyjaśnienia tego faktu. Uzasadnienie pisze zaś po to, aby oceny dokonali fachowcy z drugiej instancji. A ponieważ procedura nic nie mówi o konieczności perswazji (jej poziom powinien być dostosowany do poziomu odbiorcy), sędzia uważa się za zwolnionego z powinności dokonywania czegokolwiek więcej, ponad to, co koniecznie musi - wobec wymagań nieco w tym względzie mało odpowiadającej współczesności procedury. W ten jednak sposób sądy same pozbawiają siebie możliwości edukacyjnego oddziaływania, a co gorsza, zaprzepaszczają okazję do przekonania społeczeństwa, pozyskania go dla siebie, zdobycia zaufania do swej działalności: wymiaru sprawiedliwości jako takiego.
Każda arbitralność jest odrzucana
Ciekawe, że to NSA - może dlatego, że przypadło mu zadanie kontrolowania "innej" władzy - okazuje się znacznie bardziej wyczulony na nieaktualności postaw, jakie nazwaliśmy "legalizmem biurokratycznym", energicznie od lat protestuje przeciw biurokratycznemu legalizmowi uzasadnienia decyzji administracyjnych, z którymi się styka.
Reakcja przeciw "legalizmowi biurokratycznemu" i poszukiwanie dodatkowej legitymizacji nie opartej na tylko czysto formalnym argumencie, iż "władza" działała w zakresie swych prawem określonych kompetencji - i to dla wszystkich trzech władz: legislatywy, egzekutywy i judykatywy - jest znakiem naszych czasów.
To, że każda arbitralność władzy ("mam kompetencję i z niej korzystam, bez tłumaczenia się") jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka, których kariera po drugiej wojnie światowej była reakcją na rozwój totalitaryzmów. Arbitralność państwa wobec własnych obywateli przestała być kwestią wewnętrzną i przynajmniej w zakresie minimalnego poziomu, jaki stwarzają prawa człowieka - stała się sprawą uniwersalną. O ile w XVIII stuleciu reakcja na arbitralność władzy wykonawczej, egzekutywy, dała początek państwu prawa, eksponując potrzebę sądowej kontroli administracji i konieczność zapewnienia priorytetu ustawie (nad normatywnym działaniem egzekutywy), o tyle aspiracją praw człowieka stało się chronienie jednostki przed każdą arbitralnością. Obecnie więc także arbitralność legislatywy czy sądów daje jednostce prawo do bezpośredniej ochrony w ramach systemu kontroli ponadpaństwowej. Tak więc grają tu rolę aspiracje wzbudzone przez prawa człowieka. Podobnie działają inne mechanizmy kontrolne i ograniczające swobodę władz wewnętrznych poszczególnych państw (np. na skutek procesów integracyjnych: znany procesualista M. Capeletti nazywa to "skutkami transnacjonalizmu" dla wymiaru sprawiedliwości). Z punktu widzenia Strasburga czy Luksemburga każda z trzech władz: ustawodawcza, wykonawcza czy sądownicza, państw narodowych jest swoistą władzą wykonawczą - z punktu widzenia wdrażania zasad, nad którymi czuwają ponadpaństwowe instancje sądowe. Jest to trudne do zrozumienia, a tym bardziej do zaakceptowania przez legislatywę i judykatywę. Jest to jednak proces nieuchronny, wpływający z jednej strony na wzrost krytycyzmu wobec poczynań establishmentu własnego państwa.
Z drugiej zaś - uznanie każdej arbitralności za aksjologicznie niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach czysto formalnych, wywodzących się z przekonania, że samo powołanie się na legalistyczną legitymizację jest wystarczające. Taka formalna legitymizacja działań władzy jest przesłanką konieczną wprawdzie, lecz obecnie nie wystarczającą dla zyskania zaufania obywateli, akceptacji przez nich dotyczących ich decyzji ustawodawczych, administracyjnych czy sądowych. Władze wydające te decyzje są tej zmiany chyba nie całkiem świadome - stąd też i rozminięcie się intencji władz i oczekiwań publiczności.
Jesteśmy więc świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji, jakie otrzymują rządzeni, będący adresatami decyzji legislatora, administracji, sądów. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach, chociaż w zdaniu sprawozdania z tych działań, przy okazji motywowania rozstrzygnięć tej władzy nie tylko powołaniem się na legalizm, ale przez uczytelnienie racji konkretnego rozstrzygnięcia: rzetelne podanie motywów, "dlaczego" podjęto konkretną decyzję legislacyjną, administracyjną czy sądową (legitymizacja przez informację, jawność, transparencję). Podobnie: jeżeli nie jest możliwe lub zbyt trudne osiągnięcie sprawiedliwości w materialnym sensie, i w ten sposób usatysfakcjonowanie społeczeństwa, to przynajmniej można się usprawiedliwić ("ulegitymizować") sprawiedliwością proceduralną, fairness w działaniu władz wobec obywateli (legitymizacja przez procedurę).
Prawo, które przekonuje
W tym właśnie kierunku idą też społeczne oczekiwania. Granica tego, co uważa się za arbitralność władzy, znacznie się obniżyła w społeczeństwie ludzi już wychowanych na prawach człowieka i w przekonaniu o "normalności" społeczeństwa obywatelskiego. Jednocześnie rozszerzeniu uległa liczba tych aktorów życia społecznego, którzy uważają się za uprawnionych do żądania od władzy (i to każdej - legislatywy, egzekutywy i judykatywy) rachunku. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". Także obecne relacje między sądami a mediami, wyraźny wzrost zainteresowania tych ostatnich problematyką sądową (czasem bałamutny z punktu widzenia prawników i uciążliwy z punktu widzenia sądów) wymaga odpowiedzenia przez sądy - właśnie w uzasadnieniach ustnych i pisemnych - na to zapotrzebowanie. Proste ignorowanie tego zwiększonego (i uciążliwego, zgoda) zapotrzebowania będzie odbierane (i znów nie bez racji) jako arogancja sądów. Jeżeli nawet środowisko prawnicze uzna ten zarzut za nieuzasadniony, to nie znaczy, że nie będzie on wobec niego formułowany. Mówiąc nieco żartobliwie: teraz są takie czasy, że oczekuje się bardziej dobitnego wyartykułowania potrzeby stosunków właściwych dla społeczeństwa obywatelskiego. Istnieje więc większa wyrazistość, będąca konsekwencją kontrastu z tym, co uznawano za "normalne" w minionym czasie. Także w innych krajach sądownictwo jest konfrontowane z żądaniami zwiększenia "legitymizacji poprzez transparencję", co w konsekwencji ma wpływ na wymagania dotyczące stylu uzasadnień i kontaktów sądu z otoczeniem właśnie przez uzasadnienie.
W niemieckiej gazecie "Frankfurter Rundschau" z 26 czerwca 1995 r. pod znamiennym tytułem "Dzisiejszy wymiar sprawiedliwości budzi wspomnienia C. K. monarchii" zabrał głos Horst Hauser, przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech. Zarzuca on niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości i sędziom nienowoczesność i nieumiejętność odpowiedzenia na wymagania współczesnej demokracji. W szczególności przypisuje im część winy za przyblaknięcie idei państwa prawa, a to ze względu na biurokratyzację wymiaru sprawiedliwości, sprowadzenie go (w świadomości samych sędziów) do "pracy nad aktami" i "opracowywania przypadków" przy jednoczesnym zaniechaniu udziału sądów w społecznym dyskursie z obywatelami.
Autor stawia tezę, że sędziowie niemieccy zbyt nikłą wagę przywiązują do poszukiwania społecznej akceptacji dla swych orzeczeń. I w końcu powiada, że zbliża się czas, gdy sędziowie będą musieli poświęcić równą staranność co sporządzaniu motywów wyroków opracowaniu sądowych komunikatów do prasy, towarzyszących wydaniu orzeczenia. Zwróćmy uwagę, że te poważne i dobrze uzasadnione zrzuty dotyczą wymiaru sprawiedliwości, gdzie tradycją jest motywacja wyroków znacznie bardziej rozbudowana i gruntowna, niż wymaga tego tradycja np. francuska (będąca wszak wzorem dla polskiej), gdzie w orzeczeniach cytuje się piśmiennictwo i gdzie tak zredagowane uzasadnienie staje się w gruncie rzeczy formalnym dowodem erudycji i oczytania sędziego. A przecież i tam odczuwa się kryzys legitymizacji rozstrzygnięć sądowych.
Więcej światła
Wniosek: więcej światła, więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem, nie każącym się wobec nikogo tłumaczyć. Wyroki "komunikowane", a nie "uzasadniane" - w sensie "objaśniające publicznie", co i dlaczego zrobił sąd, mający wszak do wyboru kilka dróg postępowania, nie mają racji bytu w warunkach kryzysu legitymizacji władzy, charakterystycznego dla współczesności. Ale płyną z tego konsekwencje dla uzasadnienia wyroku, dla sposobu przygotowania jego motywów: nie tylko dla kolegów po fachu i wyższej instancji, lecz także dla publiczności. Być może konieczna jest zmiana stylu pisania wyroków; być może konieczne jest - w celu uwolnienia samych uzasadnień od presji wywołanych tym, że one są obecnie jedyną formą udziału sądów w społecznym dyskursie - poszukiwanie innych form alternatywnych, a zerwaną więź legitymizacyjną i brak dialogu społecznego zastąpić można (lub uzupełnić) obowiązkowym komunikatem prasowym, jak proponuje H. Hauser?
Jedno jest pewne. Powrót władzy sądowniczej do grona "trójcy władz", co wynika dobitnie z nowej konstytucji, kładzie jej na barki powinność udziału we wspomnianym dyskursie ze społeczeństwem. Jest to bowiem konieczna konsekwencja "bycia władzą". Zmusza ją także do podporządkowania się wymaganiom co do legitymizacji przez perswazję i transparencję. Potrzebom i oczekiwaniom nie może sprostać utrzymane w tradycyjnym stylu uzasadnienie orzeczenia, zwłaszcza jeżeli chce się je uznawać za jedyny przejaw tego dyskursu ze strony sądów. Działaniu sprawiedliwości stawia się wymaganie zdobycia aprobaty stron i opinii publicznej; nie wystarczy samo posiadanie i powołanie się na formalną legitymizację orzeczenia i sędziego.
Ustawa jest tylko narzędziem
"Współczesne koncepcje prawnicze nie przyrównują już sędziego do ust wygłaszających brzmienie ustawy, gdyż nie sprowadza się już do niej całego prawa: ustawa jest tylko podstawowym narzędziem wskazującym sędziemu kierunek w wypełnianiu jego zadania, tj. rozstrzygania konkretnych wypadków" (Ch. Perelman: Logika prawnicza, nowa retoryka, Warszawa, 1984). Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje ustawicznie wyborów: preferencjom aksjologicznym i stanowi jednostkowej wiedzy odpowiada wybór technik rozumowania i sposobów wykładni, aprobata jednych i odrzucenie drugich. "Rzadko się zdarza, by sądy, jeśli tego naprawdę pragną, nie znalazły w technice prawniczej sposobu pogodzenia swej troski o możliwe do przyjęcia stanowisko z wiernością ustawie" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Ukrycie w tym zakresie roli sędziego jest fikcją, hipokryzją i wykrętem - i nie jest to określenie moje, lecz wybitnych prawników francuskich, kierowane pod adresem własnej konfraterni, popadającej w te właśnie grzechy.
Jeżeli zatem we Francji (skąd czerpaliśmy wzory do naszej praktyki, o czym już zapomnieliśmy) zarzuca się przestarzałość rutyny, to ten sam zarzut nie może ominąć i nas. Rozumowanie sędziego może przebiegać w danej sprawie różnie i nie da się tego obecnie ukryć - zarówno wobec innych prawników, jaki i wobec szerszej publiczności. Gdy tak się dzieje, autorytet decyzji będzie się opierał na fikcji. Czy może to jednak umacniać szacunek i autorytet wymiaru sprawiedliwości?
Przekonywanie audytorium - przez to, co się samemu zrobiło, a nie ukrywanie się za pozorem formalnego "zastosowania ustawy", komunikowane tylko przez sędziego stronom i publiczności - tak można określić istotę różnicy między modelem, który jest rozpowszechniony u nas jako typowy, a tym, co uważam za odpowiadające znakowi czasu opracowanie motywów. A to po to, aby ujawnić, na co publiczność czeka: nie tylko na rozstrzygnięcie wymierzające sprawiedliwość, ale demonstracyjnie wskazujące, że sprawiedliwość wymierzono.
Oczywiście nie chodzi o zastępowanie tradycyjnego uzasadnienia traktatem teoretycznym czy sprowadzanie sprawy do zwiększania objętości pisemnych motywów. Problem w większej szczerości wobec przedstawienia tego, co się robi. Sędzia jest nie tylko "ustami ustawy" i nie jest automatem subsumcyjnym. W konsekwencji pisane przez niego uzasadnienia nie mają służyć kamuflowaniu istnienia i dokonania wyboru technik prawnych. Czasem lektura publikowanych orzeczeń czyni wrażenie, że ukrycie tego rodzaju wyborów wynika nawet nie z przemyślanej decyzji, lecz nieświadomości istnienia i dokonania wspomnianych wyborów, braku wiedzy o istniejących w tym względzie możliwościach. Inaczej mówiąc, powstaje wrażenie, że sędzia albo nie wiedział, że to, co czyni, jest dokonaniem wyboru, a nie tylko "przemówieniem jako usta ustawy", albo nie zdawał sobie sprawy ze stojących przed nim możliwości. Jeżeli zarzut niskiej samoświadomości sędziów ktoś uznałby za obraźliwy, to odpowiem, że maniera uzasadnienia ukrywająca całkowicie sędziego za plecami ustawodawcy - nie daje obserwatorowi i czytelnikowi szans na weryfikację innego wniosku.
Między dawnymi normami a zmienioną aksjologią
Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Dlatego stosowanie prawa (odczytanie abstrakcyjnej normy i jej aplikowanie do konkretnego wypadku) jest nie tylko dedukcją, lecz stałym przystosowywaniem przepisów prawnych (ich rozumienia) do przeciwstawnych wartości podnoszonych w sporach sądowych. Oczywiste jest, że zapotrzebowanie na tego rodzaju przystosowanie jest większe w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych. Celu tego nie da się osiągnąć przez budowę sylogizmów w uzasadnieniu orzeczenia i pominięcie procesu myślowego, który kamufluje rzeczywisty proces myślowy. Główny wysiłek sędziego jest skierowany na poszukiwanie decyzji, która będzie rozwiązaniem rozsądnym i sprawiedliwym, gdyż daje się włączyć do obowiązującego systemu prawnego. Zbudowanie wspomnianego sylogizmu, demonstrowanego w tekście uzasadnienia jest poprzedzone procesem ocennym - dlaczego więc udawać (przez eliminację go z uzasadnienia), że on nie istnieje?
Współcześnie w Polsce jesteśmy właśnie świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. To zaś stawia przed sądami zadania wyjątkowe. "(...) Sprawiedliwe rozwiązanie sporu nie jest po prostu, jak chciał pozytywizm prawniczy, kwestią zgodności z prawem, to znaczy legalności. W istocie rzadko się zdarza, by był tylko jeden sposób rozumienia zgodności rozwiązania z prawem: to raczej uprzednio podjęte przekonanie o tym, co będzie rozwiązaniem sprawiedliwym, rozsądnym i możliwym do przyjęcia, kieruje sędzią w poszukiwaniu przyjęcia zadowalającego prawnie uzasadnienia" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Jeżeli jednak tak jest, a tak jest z pewnością zwłaszcza w warunkach burzliwych przemian, to osiągnięcie akceptacji dla rozstrzygnięcia przez strony i publiczność nie może nastąpić za pomocą uzasadnienia skrywającego ten cały proces i samego sędziego za rzekomym, podawanym za jedyne możliwie i pozbawione alternatywy rozstrzygnięciem determinowanym wprost i wyłącznie wolą ustawodawcy. A nastąpić nie może, ponieważ tego rodzaju ograniczenie uzasadnienia w gruncie rzeczy jest w tej sytuacji czysto woluntarystyczne. I z tej przyczyny jego procesowe i pozaprocesowe funkcje pozostaną nie zrealizowane (...)
Jest to fragment referatu przygotowanego na spotkanie organizowane przez Stowarzyszenie Sędziów "Iustitia" poświęcone tematowi "Sędzia w społeczeństwie", które odbędzie się 24-25 stycznia.
Ucz się łaciny
In dubio pro reo - w razie wątpliwości na korzyść oskarżonego (wyrokuje się)
Non liquet - nie jest jasne
Praeter legem - obok ustawy
|
Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Oznacza to, że "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. To, co czynią sądy, staje się elementem demokratycznego dyskursu. Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu, jest przyjmowane przez sądy ze zdziwieniem i traktowane jako atak na ich pozycję. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy naraża je na krytykę.
Współcześnie nikogo nie przekonuje stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", ponieważ jest "zgodne z prawem". Uzasadnienie Ma służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności faktycznych i prawnych to uzasadniających. Ponadto takie perswazyjne wyjaśnienie jest elementem obywatelskiego zdawania sprawy przez władzę - przed obywatelami.
Sądy nie są świadome, że czasem ich dążność do wzmocnienia argumentacji przez mnożenie formalnych argumentów prawniczych osiąga wręcz przeciwny skutek. w wielkim historycznym procesie, gdzie przyczyną wyroku źle przyjętego przez publiczność była dowodowa bezradność sądu w kwestii indywidualizacji odpowiedzialności oskarżonych, osłabia się wręcz społeczną siłę przekonywania takiego wyroku, przywiązując wiele wagi do wątku działania sprawców w obronie koniecznej. Inny problem to nieumiejętność czy niechęć sądów do przekonania, że np. w procesach "dziennikarskich", gdzie w oczywisty sposób pojawia się wątek prawa do informacji - ten aspekt jest brany pod uwagę. Przypomnijmy słynne orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Uzasadnienie wyroku uznano za niedostateczne ze względu na niepodjęcie przez sąd rozważań w płaszczyźnie praw człowieka.
Oczywiście można wskazać również przykłady odmienne, gdy sądy poszukały alternatywnych sposobów motywowania stanowiska w imię dodatkowej legitymizacji zewnętrznej. przed kilkoma laty Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie publikacji zdań odrębnych. Kolejny znany przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w drastycznej politycznie sprawie (inspiratorzy zabójstwa ks. Popiełuszki). Uniewinnienie oskarżonych (w ocenie sądu: brak dowodów winy) spowodowało tumult na sali. Sędzia zareagował improwizowaną konferencją prasową, w czasie której wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się na pełną jawność postępowania. Kolejny przykład dotyczy Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekając w kontrowersyjnej sprawie koncesji dla "Polsatu", dostrzegł potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizacyjnej funkcji jawności (tu w postępowaniu administracyjnym). Wskazane próby przełamania rutyny i poszukiwanie w intensyfikacji rozwiązań perswazyjnych nie spotkały się z powszechną aprobatą. Nowatorom zarzucano gwiazdorstwo i naruszenie tajemnicy pokoju narad.
Sądy w Polsce często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji. W ten sposób sądy zaprzepaszczają okazję do przekonania społeczeństwa, zdobycia zaufania do swej działalności. To, że każda arbitralność władzy jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka. Arbitralność państwa wobec własnych obywateli przestała być kwestią wewnętrzną - stała się sprawą uniwersalną. Podobnie działają inne mechanizmy kontrolne i ograniczające swobodę władz wewnętrznych poszczególnych państw (np. na skutek procesów integracyjnych). uznanie każdej arbitralności za aksjologicznie niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach czysto formalnych. Jesteśmy świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji, jakie otrzymują rządzeni. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach.
W tym właśnie kierunku idą też społeczne oczekiwania. Granica tego, co uważa się za arbitralność władzy, znacznie się obniżyła. Jednocześnie rozszerzeniu uległa liczba tych aktorów życia społecznego, którzy uważają się za uprawnionych do żądania od władzy rachunku. obecne relacje między sądami a mediami, wzrost zainteresowania tych ostatnich problematyką sądową wymaga odpowiedzenia przez sądy na to zapotrzebowanie. Także w innych krajach sądownictwo jest konfrontowane z żądaniami zwiększenia "legitymizacji poprzez transparencję". Horst Hauser, przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech stawia tezę, że sędziowie niemieccy zbyt nikłą wagę przywiązują do poszukiwania społecznej akceptacji dla swych orzeczeń. Wniosek: więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem. Być może konieczna jest zmiana stylu pisania wyroków; być może konieczne jest poszukiwanie innych form alternatywnych?
Współczesne koncepcje prawnicze nie przyrównują już sędziego do ust wygłaszających brzmienie ustawy. Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje ustawicznie wyborów. Rozumowanie sędziego może przebiegać w danej sprawie różnie i nie da się tego obecnie ukryć. Gdy tak się dzieje, autorytet decyzji będzie się opierał na fikcji. Czasem lektura publikowanych orzeczeń czyni wrażenie, że ukrycie tego rodzaju wyborów wynika z nieświadomości istnienia i dokonania wspomnianych wyborów.
Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. zapotrzebowanie na tego rodzaju przystosowanie jest większe w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych. Współcześnie w Polsce jesteśmy świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. To zaś stawia przed sądami zadania wyjątkowe.
|
ENERGETYKA
Zamknięcie elektrowni jądrowych w Niemczech będzie kosztowało kilka miliardów marek
Koniec ery nuklearnej
KRYSTYNA FOROWICZ
Rząd Niemiec postanowił przedłożyć 29 stycznia w Bundestagu projekt ustawy ogłaszającej zaplanowany i ostateczny koniec energetyki jądrowej dla celów cywilnych.
Niemieccy użytkownicy elektrowni jądrowych protestują przeciw planowanemu zamykaniu elektrowni jądrowych. Pomysł Partii Zielonych, jak i sam projekt ustawy, przedstawiony w Bonn uznali jako "zbyt brutalny i kosztowny" dla nich - podał Reuters.
Decyzje polityków niepokoją naukowców niemieckich i francuskich. W zeszłym roku został zakończony wspólny projekt Europejskiego Ciśnieniowego Reaktora Wodnego. Rozpoczęcie jego budowy zaplanowano na początek przyszłego stulecia. Nowy typ reaktora - superbezpiecznego i nowoczesnego - miał, gdy nadejdzie potrzeba, zastąpić starzejące się siłownie jądrowe.
Kosztowny pogrzeb
Zamknięcie elektrowni atomowych będzie kosztowało rząd Niemiec kilka miliardów marek. Do końca roku 2001 ma być wyłączonych sześć najstarszych elektrowni atomowych - Obrigheim, Stade, Biblis A i B, Neckarwestheim 1 oraz Brunsbuettel. Z właścicielami 13 nowszych reaktorów zamierza się wynegocjować konkretne terminy wycofania z eksploatacji. Ostatni z 19 reaktorów czynnych obecnie w Niemczech miałby zostać wyłączony w 2010 roku.
Przemysł atomowy zapowiedział, że wystąpi o odszkodowania w miliardowej wysokości.
Hans Dieter Harig, dyrektor Preussenelektra - jednej z największych niemieckich elektrowni jądrowych powiedział, że rezygnacja z energetyki jądrowej będzie kosztowała przemysł powyżej 7 mld marek. - Zamknięcie elektrowni do 2001 r. lub wcześniej - jak się mówi - wymaga zatem ponownego rozważenia.
O rekompensatę zamierza także wystąpić Francja, bowiem doszłoby do zerwania kontraktu na przetwarzanie odpadów radioaktywnych, pochodzących z niemieckich elektrowni jądrowych, i wysyłanych do Francji - podała AFP.
Minister ochrony środowiska Juergen Trittin, najgłośniejszy przeciwnik energii nuklearnej powiedział: - Uczynimy wszystko, aby możliwie szybko zaprzestać korzystania z energii jądrowej. Dodał też, że nie ma podstaw prawnych do wypłacenia odszkodowania za zaprzestanie przerobu zużytego paliwa jądrowego. Umowy łączące przemysł nuklearny jego kraju z Francuzami tracą ważność, gdyż działa "siła wyższa", a za taką można uznać przegłosowanie ustawy o rezygnacji z energetyki jądrowej oraz zaprzestanie przerobu odpadów w roku 2000 - powiedział Juergen Trittin w rozmowie z ministrem zdrowia Francji - Dominique Voynet.
Co zrobić z odpadami
Do 30 grudnia zeszłego roku przerobiono we francuskich zakładach La Hague 3800 ton niemieckich odpadów. Część tego zużytego paliwa i odpadów z tego przerobu znajduje się nadal na ziemi francuskiej, podczas gdy ustawa z 31 grudnia 1991 r. o zarządzaniu odpadami radioaktywnymi zakazuje ich magazynowania poza terminy określone możliwościami technicznymi.
Juergen Trittin potwierdził w piątek w Paryżu, że Niemcy gotowe są sprowadzić z powrotem swoje odpady jądrowe, nie tylko te najbardziej promieniotwórcze jak pluton, ale także słabo i średnioradioaktywne.
Po ponad 6 latach od zatwierdzenia ustawy w 1991 r. jedynie udało się zorganizować 5 transportów odpadów: trzy do Japonii i dwa do Niemiec - co stanowi zaledwie 5 proc. całości odpadów. W krajach tych każdy transport wywołuje liczne demonstracje i protesty.
Kraje UE produkują rocznie 50 tys. m sześc. odpadów promieniotwórczych łącznie, czyli mniej niż kilka lat temu. W 1993 produkowały 80 tys. m sześc. - podaje raport opublikowany w piątek przez Komisję Europejską. Naukowcy opracowują nowe technologie i same elektrownie wiele robią dla zmniejszenia odpadów już u źródła.
Zakaz przerobu paliwa jądrowego od 1 stycznia 2000 r. - zgodnie z planowaną ustawą - może zagrozić eksploatacji elektrowni - wyjaśniają szefowie RWE, Veba i VIAG (są to największe firmy energetyczne i usług komunalnych). Prawo niemieckie zezwala na użytkowanie elektrowni jądrowej tylko wówczas, jeżeli będzie zagwarantowany przerób powstałych podczas użytkowania odpadów radioaktywnych. Niemieccy użytkownicy elektrowni są zobowiązani z kolei do odbioru powstałego podczas przerobu odpadów plutonu. Nie bardzo jednak wiedzą, co z nim zrobić. Właściciele elektrowni przestrzegają rząd przed polityką faktów dokonanych, bo w przeciwnym razie szanse kompromisu, do jakiego się zmierza - będą nikłe.
Projekt ustawy przewiduje, że istniejące elektrownie jądrowe zostaną wyposażone w ośrodki magazynowania odpadów w pobliżu elektrowni, aby unikać ich transportu. Z tym że tylko trzy elektrownie na 19 mają takie obiekty. AFP podaje, że 720 mln euro wyniesie koszt zerwania umów zawartych z Francją w sprawie przerobu zużytego paliwa oraz blisko 1,02 mld euro z W. Brytanią, nie licząc kosztów spowodowanych zatrzymaniem budowy centralnych ośrodków magazynowania odpadów w Niemczech, które to inwestycje nie będą już miały sensu.
Firmy grożą wystąpieniem o ogromne odszkodowania od skarbu państwa w wysokości nawet od 50 do 100 mld euro. Elektrownie otrzymały zezwolenie na pracę na czas nieokreślony.
Rezygnacja będzie grzechem
Przeciwnicy energii atomowej twierdzą, że w Niemczech dojdzie w ciągu 8-12 lat do zaspokojenia krajowego zapotrzebowania na energię bez korzystania z energii nuklearnej. Obecnie na siłownie atomowe przypada w Niemczech jedna trzecia produkowanej energii. Obecne zużycie energii elektrycznej na osobę w ciągu roku wynosi 6500 kWh (dla porównania w Polsce 3600 kWh).
Przedstawiciele przemysłu ostrzegają, że wycofanie się z energii jądrowej, to tym samym wycofanie niemieckiej gospodarki ze światowej ligi technologicznej i stwarza to wielkie zagrożenie dla miejsc pracy w Niemczech.
- Rezygnacja z wykorzystania energetyki jądrowej, gdy świat walczy z efektem cieplarnianym, będzie grzechem - napisała AFP.
Decyzje polityków o rezygnacji z energii atomowej niepokoją naukowców po obu stronach Renu. Prace nad przyszłymi reaktorami lekkowodnymi trwają we Francji i w Niemczech od niemal 10 lat, ale nabrały rzeczywistego rozmachu dopiero w ostatnich kilku latach. Od roku 1989 Framatome i Siemens, za pośrednictwem wspólnego towarzystwa akcyjnego NPI (Nuclear Power International), w którym obie firmy mają jednakowe udziały, pracowały wspólnie nad projektem przyszłego energetycznego reaktora jądrowego. Projekt ten nazwano EPR - Europejski Ciśnieniowy Reaktor Wodny.
EPR stanowi najambitniejszy przykład współpracy francusko-niemieckiej w dziedzinie energetyki jądrowej. Nowy reaktor obecnie znajduje się w "fazie optymalizacji", która rozpoczęła się w lipcu 1997 r. i ma potrwać półtora roku, ma pracować w obu państwach, we Francji i w Niemczech, w Europie i na rynku światowym. EPR uznano za najbezpieczniejszy w świecie (korzysta z 30 lat doświadczeń eksploatacji siłowni jądrowych w tych państwach) i najbardziej ekonomiczny. Bloki energetyczne będą produkować elektryczność przy kosztach za kWh konkurencyjnych w porównaniu z innymi źródłami. Przewidywany czas eksploatacji został zwiększony do 60 lat.
Zgodnie z planami budowa pierwszej siłowni EPR ma się rozpocząć na początku przyszłego stulecia.
Francja i Niemcy są państwami wiodącymi pod względem produkcji energii w siłowniach jądrowych. Energetyka jądrowa za pośrednictwem 58 reaktorów dostarcza we Francji 80 proc. całkowitej produkowanej energii elektrycznej oraz 30 proc. elektryczności w Niemczech z 19 reaktorów.
Stosowana w tych krajach technologia jądrowa jest uznawana i wykorzystywana na całym świecie. Firma Framatome dostarczyła siłownie jądrowe Belgii, Afryce Południowej, Południowej Korei i Chinom, podczas gdy firma Siemens eksportowała do Szwajcarii, Holandii, Hiszpanii, Argentyny i Brazylii. Rezygnacja z planowanej wspólnej budowy nowego typu reaktora, którego projekt jest już właściwie ukończony, praktycznie będzie oznaczać koniec ery nuklearnej w Niemczech.
|
Rząd Niemiec postanowił przedłożyć 29 stycznia w Bundestagu projekt ustawy ogłaszającej zaplanowany i ostateczny koniec energetyki jądrowej dla celów cywilnych.
Niemieccy użytkownicy elektrowni jądrowych protestują. Decyzje polityków niepokoją naukowców niemieckich i francuskich. W zeszłym roku został zakończony wspólny projekt Europejskiego Ciśnieniowego Reaktora Wodnego. Rozpoczęcie jego budowy zaplanowano na początek przyszłego stulecia. Nowy typ reaktora miał zastąpić starzejące się siłownie jądrowe.
Zamknięcie elektrowni atomowych będzie kosztowało rząd Niemiec kilka miliardów marek. Do końca roku 2001 ma być wyłączonych sześć najstarszych elektrowni atomowych. Przemysł atomowy zapowiedział, że wystąpi o odszkodowania w miliardowej wysokości. O rekompensatę zamierza także wystąpić Francja.
Do 30 grudnia zeszłego roku przerobiono we francuskich zakładach 3800 ton niemieckich odpadów. Część zużytego paliwa i odpadów znajduje się nadal na ziemi francuskiej. Niemcy gotowe są sprowadzić swoje odpady jądrowe. Prawo niemieckie zezwala na użytkowanie elektrowni jądrowej tylko wówczas, jeżeli będzie zagwarantowany przerób powstałych podczas użytkowania odpadów radioaktywnych. Projekt ustawy przewiduje, że istniejące elektrownie jądrowe zostaną wyposażone w ośrodki magazynowania odpadów, aby unikać ich transportu. Z tym że tylko trzy elektrownie na 19 mają takie obiekty. Obecnie na siłownie atomowe przypada w Niemczech jedna trzecia produkowanej energii. Przedstawiciele przemysłu ostrzegają, że wycofanie się z energii jądrowej, to tym samym wycofanie niemieckiej gospodarki ze światowej ligi technologicznej i stwarza to wielkie zagrożenie dla miejsc pracy w Niemczech.
|
W Unii Europejskiej każdy rolnik ma szansę, ale każdy inną
Jaka polityka - takie korzyści
RYS. JANUSZ MAJEWSKI MAYK
ROMAN JAGIELIŃSKI
Jeśli prawdziwe jest przysłowie, że "wiara czyni cuda", to wiara w korzyści z integracji z Unią Europejską jest za słaba, aby ów cud uczynić. Jest paradoksem, że im bardziej owe korzyści stają się mierzalne i konkretne , tym bardziej rosną obawy społeczne przed członkostwem Polski w UE.
Obawy te dotyczą szczególnie ludności wiejskiej, a głównie rolników, którzy mają poczucie większego zagrożenia i niedostatecznych gwarancji równości w wyścigu różnych grup społeczno-zawodowych oraz podmiotów gospodarczych do owych niewątpliwych korzyści.
Szansa dla każdego
Niedostateczna wiedza wśród samych zainteresowanych powoduje, iż są oni wyjątkowo podatni na obawy i lęki przekazywane przez polityków, decydentów, parlamentarzystów i inne autorytety, które raczej straszą Unią Europejską niż rzetelnie informują. Dobrym przykładem może tu być kwestia jednolitego rynku produktów rolnych i jego wymagania.
Nie jest on szansą dla wszystkich 2 mln polskich gospodarstw rolnych, tak jak nie wszyscy producenci butów czy mebli sprzedadzą je za obecną zachodnią granicą. Wspólnotowy rynek to przyszłość dla tych, którzy potrafią owe wymagania spełnić, wyprodukować dobre mleko, mięso, warzywa czy owoce i zająć wcale nie gorszą pozycję niż rolnik z okolic Brukseli, Hamburga lub Kopenhagi. Takich gospodarstw, które będą mogły i chciały wytworzyć tak samo dobry produkt, ale także osiągnąć takie same korzyści, jak rolnik unijny, w Polsce nie brakuje. I to właśnie dla nich jest liberalizacja handlu, standardy i normy jakościowe, rywalizacja na rynku i dbałość o utrzymanie jak najlepszej pozycji wśród konkurentów.
W Unii Europejskiej każdy rolnik ma szansę, ale każdy inną. Uczestniczyć w rynku rolnym może tylko cześć rolników. Pozostali korzystają jednak z licznych programów dla regionów problemowych. Dotyczą one zmiany zawodu, podniesienia kwalifikacji, tworzenia alternatywnych źródeł zarobkowania. Specjalne preferencje są dla tych, którzy wykorzystują swoje gospodarstwa w celach turystycznych i rekreacyjnych. Łatwiej za pieniądze Unii Europejskiej "sprzedać" ludowe pieśni i tańce, dobrą kuchnie, wyroby rękodzieła, tradycję i zwyczaje, niż dostać dotacje do zboża czy mięsa. Europejska szansa otwiera się więc przed każdym - stosownie do jego pomysłu, aktywności, posiadanego gospodarstwa, stosownie do chęci, pracy, otwartości na zmiany, do skłonności chwytania tego, co nowe.
Różnorodność ofert
Obawy przed członkostwem w UE wiążą się również z brakiem informacji na temat tego, co trzeba zrobić, jak i za ile, aby z którejkolwiek szansy rozwoju swojego gospodarstwa móc skorzystać. Brakuje wyraźnie adresowanej oferty pomocy ze strony państwa. To rząd jest odpowiedzialny za przygotowanie polskich producentów rolnych do korzystania z owoców członkostwa UE. To państwo dysponuje środkami finansowymi na realizację programów restrukturyzacyjnych, ustala kryteria i warunki pomocy interwencyjnej, określa cele i zadania programów, które gotowe jest wesprzeć, aby przybliżyć polskie rolnictwo do wymogów i struktur Unii Europejskiej (np. zasady i warunki programu mleczarskiego, zalesiania gruntów, poprawy jakości surowców rolnych, łagodzenia bezrobocia na wsi, modernizacji gospodarstw rolnych itp.). Obowiązkiem rolników jest do tych wymagań się dostosować przy pomocy publicznych pieniędzy.
Na państwie więc spoczywa obowiązek przygotowania ofert restrukturyzacyjnych. Oferty te muszą być zróżnicowane, bo niejednorodne jest polskie rolnictwo. Inny więc powinien być pakiet adresowany do gospodarstw rozwojowych, korzystających z preferencyjnych kredytów, ulg w cenach paliwa rolniczego, interwencyjnych cen skupu (gdy zawodzi rynek), inwestycyjnych ulg podatkowych, inny dla gospodarstw produkujących na małą skalę.
Gospodarstwa "butikowe" mogą produkować na rynek niewielką ilość wysoko jakościowego towaru, często ekologicznego, dla konsumentów o niemal zindywidualizowanych gustach. Ich właściciele muszą upatrywać głównego źródła dochodu w pracy poza gospodarstwem rolnym. W tych przypadkach pakiet interwencyjny objąć powinien takie instrumenty, jak przygotowanie do alternatywnego zawodu, doradztwo, kredyty i pożyczki preferencyjne na tworzenie nowych miejsc pracy, pomoc na zalesianie gruntów itp.
Inna oferta pomocy powinna być skierowana do właścicieli gospodarstw, którzy nie mogą być aktywni na żadnym rynku pracy (inwalidztwo, podeszły wiek, inne przyczyny trwałej niezdolności do pracy). W tej grupie pakiet interwencyjnej pomocy powinien obejmować rentę lub emeryturę wspieraną w maksymalnej wysokości ze środków publicznych
Polityką restrukturyzacyjną musi zostać objęte w sposób zharmonizowany otoczenie rolnictwa: zakłady przetwórstwa rolno-spożywczego, giełdy, rynki hurtowe, ale także - banki, instytucje doradcze, jednostki badawczo-rozwojowe.
Naczynia połączone
Polityka ekonomiczno-społeczna dla różnych grup gospodarstw rolnych musi być spójna z polityką rozwoju obszarów wiejskich, a w szczególności z polityką łagodzenia bezrobocia, sprzyjającą odchodzeniu od rolnictwa, polityką edukacyjną przygotowującą rolników do dobrego zarządzania gospodarstwami rolnymi i poprawiającą ich mobilność na lokalnych rynkach pracy, polityką dotyczącą ochrony środowiska, rozwoju regionalnego itp.
Aby polityka restrukturyzacji była skuteczna - sami rolnicy dokonać muszą wyboru: z jakiej oferty pomocy, zaproponowanej przez państwo chcą korzystać. Wybór ten musi oznaczać opowiedzenie się za korzystaniem z odpowiedniego pakietu interwencji, ze wszystkimi tego konsekwencjami dla rolnika i gospodarstwa. Będzie to bowiem wywierać wpływ na dalsze decyzje dotyczące albo kierunku produkcji, podaży, skali inwestycji - albo zaniechania produkcji i odejścia z rynku. Dokonanie wyboru oznacza akceptację ze strony rolnika dla proponowanych przez państwo instrumentów interwencyjnych. Rolnik musi jednak znać prawa i rygory korzystania ze środków publicznych. Musi wiedzieć, jakie ma uprawnienia (nie przywileje), a jakie obowiązki gospodarstwo rozwojowe; jakie są formy i warunki wspierania preferencyjnego poszczególnych kierunków produkcji rolnej, w tym - udzielania pomocy kredytowej; jaka jest pomoc państwa i jakie warunki tej pomocy dla tych, którzy zamierzają zrezygnować z rolnictwa; kto ma prawo i na jakich warunkach do korzystania z pomocy socjalnej oraz jakie są warunki i zachęty do wcześniejszego przechodzenia rolników na emeryturę, przekazywania gospodarstw następcom, odprzedaży ziemi sąsiadom, wyłączania ziemi z intensywnego użytkowania, zalesiania gruntów itp.
Decydujący głos
Proponowane rozwiązania mogą stworzyć mechanizm przyspieszający modernizację rolnictwa i łagodzący napięcia między państwem a rolnikami. Zniknie bowiem zarzewie konfliktów: przypadkowość interwencji podejmowanej na skutek blokad dróg i innych form protestu, niezadowolenie rolników ze zbyt małej skali pomocy państwa, a nade wszystko - kierowanie środków publicznych nie na zmniejszanie dolegliwości wynikających z pojawienia się na rynku nadwyżek produktów rolnych (część z nich z powodu jakości nigdy na rynek nie powinna trafić!), ale na likwidowanie przyczyn tych nadwyżek, tj. na przemiany strukturalne. Rolnicy zaś - wybierając pakiet pomocy prorozwojowej, mieszanej lub socjalnej - będą znali zasady stabilnej polityki państwa wobec własnego gospodarstwa.
Dla całego społeczeństwa nie jest obojętne, jak będą się kształtować losy 4,5 milionów zawodowo czynnej ludności w Polsce, zaangażowanej w rolnictwie. Jej głos przesądzi o tym, czy Polska skorzysta z dobrodziejstw integracji. A nie będzie to głos pozytywny, jeśli nieskuteczność i bierność państwa utrwali lęki, strach i obawy, jeśli o integracji będzie się toczyć dyskusja "na salonach", jeśli zamiast na rzetelnej wiedzy i mrówczej pracy od podstaw skupimy się prawie wyłącznie na ekwilibrystyce liczb i dat: ile będzie okresów przejściowych, ile dostaniemy, ile pójdzie na co, w którym roku będziemy członkiem UE.
Autor jest przewodniczącym Partii Ludowo-Demokratycznej, był wicepremierem i ministrem rolnictwa.
|
rosną obawy społeczne przed członkostwem Polski w UE. dotyczą głównie rolników.Niedostateczna wiedza wśród samych zainteresowanych powoduje, iż są oni wyjątkowo podatni na obawy i lęki przekazywane przez polityków, decydentów, parlamentarzystów i inne autorytety, które straszą Unią Europejską.W Unii Europejskiej każdy rolnik ma szansę, ale każdy inną. Uczestniczyć w rynku rolnym może tylko cześć rolników. Pozostali korzystają jednak z licznych programów dla regionów problemowych. Dotyczą one zmiany zawodu, podniesienia kwalifikacji, tworzenia alternatywnych źródeł zarobkowania. preferencje są dla tych, którzy wykorzystują gospodarstwa w celach turystycznych i rekreacyjnych. rząd jest odpowiedzialny za przygotowanie polskich producentów rolnych do korzystania z owoców członkostwa UE. Na państwie spoczywa obowiązek przygotowania ofert restrukturyzacyjnych.
|
Koalicja Sojuszu Lewicy Demokratycznej - Polskiego Stronnictwa Ludowego - Unii Pracy rozpoczęła wymianę urzędników
Początek kadrowej karuzeli
RYS. RAFAŁ ZAWISTOWSKI
Dyrektorzy generalni ministerstw, dyrektorzy departamentów i ich zastępcy, a nawet dyrektorzy biur - tak głęboko w niektórych resortach już teraz sięga wymiana urzędników prowadzona przez rząd koalicji SLD - PSL - UP. W tych ministerstwach, w których jeszcze zmiany nie zaszły, przygotowuje się restrukturyzację, której skutkiem pod koniec roku lub na początku następnego będą także zmiany personalne. W Polsce rozpoczęła się kolejna kadrowa karuzela.
Do 31 grudnia ma się zakończyć przegląd stanowisk i kadr w całej administracji. W nielicznych urzędach centralnych i agencjach przeprowadzono zmiany kierownictwa. Rząd chce około trzydziestu z nich zlikwidować, niektóre łącząc, a zadania innych przekazać bezpośrednio ministerstwom. Agencje, które działają jako spółki akcyjne skarbu państwa, też czekają zmiany organizacyjne. Ma powstać na przykład agencja informacji i promocji Polski, która wchłonie m.in. Państwową Agencję Inwestycji Zagranicznych (jednoosobowa spółka skarbu państwa).
Ochroniarz w drzwiach
W resorcie zdrowia zmiany personalne już dziś są bardzo głębokie. Zdymisjonowano dyrektor generalną Michalinę Rusin, jej obowiązki sprawuje Małgorzata Poręba, dyrektor Departamentu Ochrony Zdrowia, której pozycja w resorcie jest raczej niezagrożona. Zdymisjonowano natomiast jej zastępcę, Krystynę Czarnecką, odpowiedzialną za program restrukturyzacji. Odwołano też całe kierownictwo Departamentu Nauki i Kadr Medycznych (szefa Jacka Molickiego i jego zastępców). Stracili lub najprawdopodobniej stracą stanowiska szefowie departamentów Informacji i Promocji oraz Integracji Europejskiej.
Wymiana kadr odbywa się na razie bez spektakularnych kłótni między koalicjantami
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Odwołanych urzędników nie tylko zwolniono z obowiązku świadczenia pracy, ale wręcz - o czym pisało "Życie" - nie wpuszczono w ubiegły piątek do resortu. Wśród zatrzymanych przez firmę ochroniarską przy wejściu byli także Ładysław Nakanda-Trepka, do niedawna naczelnik Departamentu Nauki i eksdyrektor Biura Administracyjno-Gospodarczego Mirosław Rzepka. W agendach podległych Ministerstwu Zdrowia (Główny Inspektorat Sanitarny oraz główny inspektor farmaceutyczny) dotychczas zmiany personalne nie nastąpiły.
W Ministerstwie Kultury karuzela kadrowa najprawdopodobniej ruszy lada dzień - wtedy minister poinformuje, którzy dyrektorzy departamentu stracą pracę, a którzy zostaną na stanowiskach. Dotyczy to także szefów niemal czterdziestu agend podległych temu resortowi.
Byli esbecy "pełnią obowiązki"
Krzysztof Janik, minister spraw wewnętrznych i administracji, zmienił komendanta głównego policji - generała Jana Michnę zastąpił generał Antoni Kowalczyk, dotychczasowy komendant stołeczny. Komendantem głównym Straży Granicznej po generale Marku Bieńkowskim został pułkownik Józef Klimowicz. Nowym szefem Biura Ochrony Rządu jest natomiast podpułkownik Grzegorz Mozgawa, który zastąpił na tym stanowisku generała Mirosława Gawora. Ponadto minister zmienił wiceszefów straży pożarnej. Wakuje natomiast stanowisko wiceministra, który będzie odpowiedzialny za administrację.
Pełniący obowiązki szef UOP Zbigniew Siemiątkowski dotychczas odwołał kilkunastu dyrektorów zarządów i biur w centrali oraz trzech szefów delegatur UOP. Stanowiska stracili m.in. dyrektor Zarządu Śledczego UOP i jego zastępczyni oraz osoby z kierownictwa Biura Kadr, Inspektoratu, Biura Analiz i Koordynacji oraz Biura Ewidencji i Archiwum. Odwołany został także wicedyrektor Zarządu Zabezpieczenia Technicznego (zajmującego się m.in. podsłuchami). Stanowiska stracili też szefowie delegatur UOP w Łodzi (Adam Ostoja-Owsiany), w Olsztynie (Marek Wachnik) i w Szczecinie (Jan Wesołowski). W miejsce odwołanych szefów powołał pracowników UOP, głównie takich, którzy zaczynali służbę jeszcze w SB, powierzając im "pełnienie obowiązków".
Na swoich stanowiskach pozostali szefowie zarządów Wywiadu i Kontrwywiadu, a także Departamentu Ochrony Tajemnicy i Współpracy z NATO, czyli tych struktur UOP, które odegrały najistotniejszą rolę w światowej walce z terroryzmem.
Resorty przed restrukturyzacją
W Ministerstwie Pracy zmiany personalne dopiero będą - mają wynikać z nowej struktury resortu, która jest właśnie opracowywana. Najprawdopodobniej zlikwidowany zostanie Krajowy Urząd Pracy. Powołany zostanie także nowy szef Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych - ma zostać wyłoniony w drodze konkursu.
Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Obrony Narodowej. Przygotowywana jest restrukturyzacja tego resortu, w wyniku której - jak powiedział nam nowy rzecznik prasowy Eugeniusz Mleczak - zostanie zlikwidowanych 150 - 160 etatów. Zmiany zostaną przeprowadzone przypuszczalnie na przełomie roku. Jerzy Szmajdziński, szef resortu, odwołał natomiast szefa WSI Tadeusza Rusaka i na jego miejsce powołał Marka Dukaczewskiego z Kancelarii Prezydenta.
W MON dotychczas został powołany tylko jeden wiceminister - Janusz Zemke. Dwa stanowiska wiceministerialne wciąż wakują.
Zmienił się szef Agencji Mienia Wojskowego (został nim dotychczasowy zastępca Jerzy Wasilewicz), a przypuszczalnie wkrótce zostanie zmieniony szef Wojskowej Agencji Mieszkaniowej. Agencje pozostają w gestii resortu skarbu państwa, ale MON chciałoby je przejąć.
Także w MSZ są przeprowadzane poważne zmiany strukturalne, jedne departamenty są likwidowane, inne łączone. Został przygotowany nowy statut ministerstwa. Do MSZ jest włączany Urząd Komitetu Integracji Europejskiej. Nowym szefem została Danuta Hübner, która zajmowała się już integracją europejską w poprzednich rządach koalicji SLD - PSL. W Urzędzie pozostało dwóch z czterech podsekretarzy stanu mianowanych przez Jerzego Buzka: Jarosław Pietras i Paweł Samecki. Innych zmian formalnie jeszcze nie przeprowadzono.
Bez wstrząsów w sprawiedliwości i edukacji
W Kancelarii Premiera restrukturyzację już przeprowadzono - z trzydziestu jednostek wchodzących w skład Kancelarii pozostało dziewiętnaście. Liczba etatów została ograniczona z 602 do 530 (w tym 21 etatów to rezerwa dla rady ds. uchodźców).
Szykuje się zmiana na stanowisku dyrektora gospodarstwa pomocniczego Kancelarii Premiera i zapewne w jednostkach podległych gospodarstwu.
W resorcie sprawiedliwości dotąd jest tylko jeden nowy dyrektor departamentu - sędzia Hanna Pawlak, która zastąpiła Barbarę Piwnik, nową minister, na jej poprzednim stanowisku w Departamencie Sądów i Notariatu. Odwołani zostali zastępcy prokuratora generalnego - Stefan Śnieżko, Włodzimierz Blajerski i Waldemar Smardzewski. Zastępcami prokuratora generalnego zostali Ryszard Stefański i Andrzej Kaucz. Kaucz podał się we wtorek, po kilkudniowym zamieszaniu, do dymisji.
Zmieniła się obsada kierownictwa dwóch departamentów w Ministerstwie Edukacji i Sportu. Departamentem Kształcenia i Wychowania kieruje Małgorzata Oszmaniec (była dyrektor warszawskiego Liceum im. Stefana Batorego), a Departamentem Edukacji dla Rynku Pracy - Halina Cieślak. Odwołany został dotychczasowy szef Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu. Kieruje nim Adam Giersz, podsekretarz stanu w Ministerstwie Edukacji. Urząd jest przeznaczony do likwidacji. Jego zadania przejmie najprawdopodobniej Konfederacja Sportu Wyczynowego i Profesjonalnego.
W resorcie nauki (Komitecie Badań Naukowych) podała się do dymisji i odeszła podsekretarz stanu Małgorzata Kozłowska, pozostał na stanowisku sekretarz stanu Jan Frąckowiak. Nie doszło dotąd do wymiany dyrektorów departamentów i ich zastępców.
Agencje do likwidacji
W resorcie ochrony środowiska nie było zmian wśród urzędników na poziomie departamentów. Od dłuższego czasu wakuje stanowisko dyrektora generalnego ze względu na nierozstrzygnięty konkurs. Obowiązki dyrektora generalnego pełni Anna Różanek, dyrektor Wydziału Legislacyjno-Prawnego. Minister zmienił natomiast skład rady nadzorczej Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska (jej przewodniczącym jest teraz wiceminister Krzysztof Szamałek, a nowym członkiem został m.in. Marek Michalik, który był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Ochrony Środowiska w rządzie Jerzego Buzka). Od dłuższego czasu wakuje stanowisko głównego inspektora ochrony środowiska, ale powinno być obsadzone lada dzień.
Stanisław Żelichowski powołał też nowego dyrektora Lasów Państwowych Janusza Dawidziuka, który zastąpił na tym stanowisku Konrada Tomaszewskiego.
Dyrektora generalnego w Ministerstwie Rolnictwa zastępuje Grzegorz Liwiński. Wcześniej stanowisko to zajmował Janusz Warakomski, związany z SKL. Teraz jest na urlopie bezpłatnym. Innych zmian na poziomie dyrektorów departamentów na razie nie ma. Nowym prezesem Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa został Andrzej Śmietanko. Poprzednio był ministrem w Kancelarii Prezydenta, zajmował się sprawami wsi. Związany z PSL. Śmietanko zastąpił Mirosława Mielniczuka z SKL. W Agencji Rynku Rolnego nowym szefem jest Jan Sobiecki. Jego poprzednikiem w rządzie Buzka był Andrzej Łuszczewski. Wczoraj wicepremier i minister rolnictwa Jarosław Kalinowski odwołał ze stanowiska Głównego Lekarza Weterynarii Andrzeja Komorowskiego. Jego miejsce zajmie Piotr Kołodziej (bezpartyjny) z Wrocławia.
Część urzędów i agencji ma być zlikwidowana. Najprawdopodobniej powstanie jeden urząd inspekcyjny, który przejąłby kompetencje inspekcji: Skupu i Przetwórstwa Artykułów Rolnych, Ochrony Środowiska, Nasiennej oraz Weterynaryjnej.
Zmiany będą głębokie
W resorcie gospodarki dotychczas nie było większych zmian na stanowiskach niepolitycznych. W gabinecie politycznym pozostała nawet była doradca ministra Janusza Steinhoffa - Lucyna Roszyk. Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Skarbu Państwa - zmiany przeprowadzono wyłącznie na stanowiskach ministerialnych (jedno stanowisko wiceministra wakuje). W jednostkach podległych resortowi skarbu państwa zmiany dopiero się szykują i zapewne będą głębokie, gdyż wymiana rad nadzorczych spółek skarbu państwa jest regułą przy każdej zmianie rządu.
W Ministerstwie Finansów odwołano dyrektora Departamentu Podatków Bezpośrednich. Następcy jeszcze nie powołano. Dopiero we wtorek nominację otrzymał ostatni z wiceministrów w tym resorcie. Tak więc w Ministerstwie Finansów jest jeden sekretarz stanu i czterech podsekretarzy.
Ministerstwo Infrastruktury powstało z działów, które wcześniej były podporządkowane różnym ministrom (gospodarki, transportu, łączności). Kierownictwo Generalnej Dyrekcji Dróg Publicznych objął Tadeusz Suwara. Urzędowi Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast szefuje Marek Bryx, podsekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Oba te urzędy są przeznaczone do likwidacji, podobnie jak Urząd Regulacji Telekomunikacji. Na przykład Generalną Dyrekcję Dróg Publicznych oraz Agencję Budowy i Eksploatacji Autostrad rząd chce połączyć w jeden urząd podporządkowany ministrowi infrastruktury.
M.D.Z., E.O., A.M., MA.S.
|
Dyrektorzy generalni ministerstw, dyrektorzy departamentów i ich zastępcy - tak głęboko w niektórych resortach już teraz sięga wymiana urzędników prowadzona przez rząd koalicji SLD - PSL - UP. W tych ministerstwach, w których jeszcze zmiany nie zaszły, przygotowuje się restrukturyzację, której skutkiem pod koniec roku lub na początku następnego będą także zmiany personalne. Wymiana kadr odbywa się na razie bez spektakularnych kłótni między koalicjantami
|
MEDIA
Znani dziennikarze odchodzą z Radia Zet
Konflikt wartości czy konflikt osobowości
LUIZA ZALEWSKA
Radio Zet musi się zmieniać, bo zmieniają się rynek i słuchacze - mówi prezes stacji Robert Kozyra. Niedawno świętowano dziesięciolecie, w październiku rozgłośnia zdobyła najwyższą w historii słuchalność, a mimo to największe gwiazdy nie chcą już w niej pracować.
10 lat temu zajmowali dwa pokoje i jedno studio. Przez trzy miesiące reporterzy pracowali na starym sprzęcie pożyczonym od francuskiego radia RFI, a serwisy informacyjne wystukiwano na starej maszynie do pisania.
Mało kto miał doświadczenie i na antenie trudno było to ukryć. Raz poważną rozmowę przerywało szczekanie psa, bo dziennikarka nie miała co z nim zrobić i wzięła do studia, kiedy indziej didżej dusił się ze śmiechu podczas czytania serwisu. - Jak się uspokoję, to poczytam wam dalej - obiecywał.
Słuchaczom to nie przeszkadzało. Tylko w Zetce można było usłyszeć czterogodzinne autorskie audycje z muzyką, której jak ognia bały się wówczas państwowe media. Nieograniczonej wolności muzycznej towarzyszyły nowoczesne serwisy informacyjne - szybkie jak karabin maszynowy, niezwykle treściwe, z dnia na dzień coraz bardziej profesjonalne. Emocjonalne relacje na żywo po raz pierwszy wzbudzały u słuchacza wrażenie, że jedną nogą jest na miejscu wydarzeń. W porannych rozmowach z politykami ("Gość Radia Zet") twórca stacji Andrzej Woyciechowski narzucił standardy, na których wzorowała się większość dziennikarzy. Wkrótce politycy zaczęli przychodzić do studia nawet w niedzielę - na "Śniadania z Radiem Zet" Krzysztofa Skowrońskiego.
By podać najświeższą wiadomość, przerywano najbardziej atrakcyjny program. W szczególnych przypadkach uruchamiano "otwarte studia". Gdy w czerwcu 1992 r. wybuchła afera lustracyjna, Zetka do później nocy relacjonowała gorącą debatę sejmową, która zakończyła się upadkiem rządu Jana Olszewskiego. Wyborom parlamentarnym i prezydenckim towarzyszyły audycje i wieczory wyborcze. Za "Pojedynek wyborczy" - program z udziałem publiczności, która uczestniczyła w dyskusji polityków z przeciwnych obozów - Woyciechowski i Radio Zet otrzymali nagrodę mediów "Słoń '93".
Najpierw informacja
Naturalne było, że Radio Zet stanie do konkursu na ogólnopolską koncesję i naturalne było, że ją otrzyma. - Chcemy przypominać BBC. Być profesjonalnym, spokojnym radiem politycznym, bez oper mydlanych, porad dla emerytów itd. Robimy radio jak dla siebie - mówił Woyciechowski.
Miały być przede wszystkim debaty polityczne, wywiady i relacje na żywo. Z deklaracji przedkoncesyjnych: 60 proc. czasu antenowego dla informacji i publicystyki, 30 proc. to muzyka, 10 proc. - reportaże i słuchowiska literackie.
W przeciwieństwie do konkurencji, czyli krakowskiego RMF FM, Radio Zet nie prosiło Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji o prawo do tzw. rozszczepiania reklam, czyli nadawania w różnych miastach różnych reklam. - Ten proceder niszczy małe rozgłośnie - tłumaczył Woyciechowski.
Obie stacje miały się uzupełniać: Zetka miała być stacją informacyjną, RMF FM - rozrywkowo-muzyczną.
Woyciechowski twardo pilnował wprowadzonych standardów. Rygorystyczny kodeks reklamy wykluczał emitowanie treści wykraczających poza dobre obyczaje i naruszających dobry smak. Z tego powodu w 1993 r. nie zgodzono się na emisję przed 22.00 kontrowersyjnej reklamy filmu, w której dyskutowano o wielkości męskiego członka. - Ten fragment jest pornograficzny. Nie chcę, jako tata dwojga dzieci, siedzieć przy śniadaniu i odpowiadać na pytania: Tato, a co to znaczy... - wyjaśniał.
Tych, których nie interesowała zbytnio polityka, przyciągały konkursy, np. "Kuferek Radia Zet", do którego przez cały dzień wkładano rozmaite rzeczy, a ten słuchacz, który żadnej nie przeoczył, otrzymywał całą jego zawartość.
Pod numerem "Czerwonego telefonu" wysłuchiwano każdego, kto za pięćset złotych chciał się podzielić ważną wiadomością, o której jeszcze nikt inny nie wiedział. (Dziś stawka wzrosła do tysiąca złotych.)
Do "Zielonego telefonu" można się było - ale już za darmo - wypłakać. Dziś uruchamiany jest w szczególnych przypadkach, gdy zbierane są opinie w konkretnej sprawie.
Najpierw słuchacz
Takie radio przyciągało słuchaczy, ale nie były ich miliony. W połowie 1995 r. słuchalność Zetki wynosiła 13 proc., podczas gdy programu I PR sięgała 47 proc., a RMF - 23 proc. (odsetek słuchaczy, którzy w ciągu tygodnia słuchali stacji przez co najmniej kwadrans, dane OBOP). - Radio, które ma takie wyniki, albo musi się zmienić, albo czekać na śmierć - mówiła wdowa po Woyciechowskim, Dorota Zawadowska-Woyciechowska.
Wybrano pierwszy wariant. Sprecyzowano adresata programu (25 - 35-latkowie, aktywni zawodowo i atrakcyjni dla reklamodawców) i do jego upodobań dostosowano program. Wynajęto amerykańskich doradców, zatrudniono nowego dyrektora programowego Roberta Kozyrę, którego wypatrzył sam Woyciechowski. Wcześniej Kozyra pracował w poznańskich rozgłośniach S i RMI FM, poznańskim oddziale TVP, gdańskim Radiu Plus.
Zmieniono ramówkę. Programy publicystyczne zastąpiły żywe magazyny informacyjne, np. "Świat o szóstej". Ambitną, alternatywną muzykę zastąpiły światowe przeboje. O ich emisji przestał decydować autor audycji, a zaczął - program komputerowy. - Musieliśmy się rozejść. Moje eksperymenty dźwiękowo-muzyczne przestały się mieścić w nowej formule - wspomina Wojciech Szymocha, przez cztery lata jeden z najoryginalniejszych didżejów Radia Zet.
Większość jednak akceptowała zmiany. By przyciągnąć młodych słuchaczy, wprowadzono "Komputerową listę przebojów". Dla nich powstało też "Party mix" z muzyką z zachodnich dyskotek. Pojawiły się programy satyryczne i rozrywkowe, wywiady z gwiazdami muzyki i show-biznesu. Do dzisiaj artyści, aktorzy, sportowcy - w ramach projektu "Znani tylko z nami" - goszczą na antenie nawet w weekendy. Niedawno, w listopadzie tego roku, byli to aktorzy sitcomu "Miodowe lata", emitowanego przez Polsat.
Masowej publiczności zaproponowano wielkie bezpłatne koncerty: "Niebieskie lato", "Niebieską zimę", "Wielką majówkę".
Najpierw muzyka
Zaczęły znikać radiowe reportaże, które za czasów Woyciechowskiego były codziennym punktem programu. Zredukowano je do jednej, sobotniej audycji "Raport specjalny". Była za mało komercyjna i w październiku tego roku zniknęła z anteny. Robert Kozyra, który dziś jest już prezesem i redaktorem naczelnym radia, uznał, że reportaż nie jest w tej chwili stacji potrzebny.
- Nie ma czasu na wytłumaczenie słuchaczowi, dlaczego jeden ważny pan spotkał się z drugim ważnym panem i co z tego wynika. Ważniejsze są postacie z okładki "Vivy" - coraz częściej narzekali sfrustrowani dziennikarze i coraz częściej porównywali nowego prezesa z założycielen stacji. - Mówienie o tym, co dzisiaj robiłby Andrzej Woyciechowski, jest czysto teoretyczne. Nie wiadomo, jak pogodziłby niezależność polityczną stacji z jej niezależnością finansową - odpowiada na to Kozyra.
Ponad dwa lata temu na antenie pojawiła się nowa postać, która szybko stała się symbolem zmian - Irek Bieleninik. Do tegorocznych wakacji prowadził trzygodzinne "Poranki z Radiem Zet". Wielu pamięta do dziś jeden z jego telefonów do przypadkowej osoby, wybranej z książki telefonicznej. - Czy jest pan X? - zapytał.
- Nie. Nie żyje - odpowiedziała wdowa.
- To ma pani wielkie szczęście, bo wygrała pani nagrodę - odparował Bieleninik.
Kozyra: - Bieleninik to niewątpliwie kontrowersyjna postać, ale też osobowość. Jest zadziorny i prowokujący, ale wiele znanych osób, m.in. Marek Borowski, Władysław Frasyniuk i prezydent Aleksander Kwaśniewski, chwaliło jego audycję.
W połowie 2000 r. (według firmy badawczej ARC Rynek i Opinia) słuchacze uznali, że dwie największe stacje komercyjne są do siebie bardzo podobne - dynamiczne, nowoczesne, nadające modną muzykę. Pierwszy raz badani stwierdzili też, że to RMF bardziej kojarzy im się ze stacją informacyjną i publicystyczną, a Radio Zet z rozrywką i muzyką.
Kozyra przyznaje: Radio Zet jest dziś stacją muzyczno-informacyjną. - Rynek się zmienił i nie udźwignąłby takiego radia, jakie robił Andrzej Woyciechowski - wyjaśnia.
Radio poważnieje
Jednak od września tego roku zmieniono strategię rozwoju rozgłośni. Radio Zet spoważniało. W jesiennej ramówce poranne wejścia Bieleninika zredukowano do trzech minut. Według nowej strategii stacja ma być "prestiżowa i aspiracyjna". - Oznacza to radio, którego słuchanie jest w dobrym tonie - wyjaśnia prezes. Więcej wagi przywiązuje się do sposobu komunikacji ze słuchaczem. Do starszego i bardziej wykształconego odbiorcy adresowany jest ambitny projekt "Sto twarzy Krystyny Jandy". Składa się z konkursu dla słuchaczy nawiązującego do trwającego właśnie wielkiego tournée aktorki, co w całości finansuje radio.
Efekt był piorunujący. W październiku Radio Zet osiągnęło najwyższą słuchalność w historii. W grupie docelowej (od 25 do 44 lat ze średnim i wyższym wykształceniem) prześcignęło RMF FM.
Dziennikarze: - Przez lata narastało rozgoryczenie - radio tak się zmieniło, że czasem musimy się wstydzić. Ale teraz doszło do paradoksu, bo nasze niezadowolenie wybuchło akurat w chwili, kiedy zaczęto powoli wracać do tego, co kiedyś było w nim najlepsze.
Otwarty konflikt zaczął się, gdy Kozyra postanowił zwolnić didżeja, który współtworzył rozgłośnię. Dziennikarze stanęli w jego obronie, ale to nie pomogło. Zaczęły wybuchać kolejne konflikty, aż w końcu dziennikarze zaczęli składać wypowiedzenia. Największe gwiazdy, które od dziesięciu lat pracowały w stacji, i ci, którzy przyszli tam kilka lat temu. Razem 28 osób. W liście, jaki skierowali w piątek do właścicieli stacji, postawili jeden warunek - Kozyra musi odejść.
Prezes przeprasza i zwalnia
"Nie negujemy prawa zarządu do określania strategii i celów programowych. Nie możemy jednak akceptować sposobu realizacji tej strategii, polegającego na przedmiotowym traktowaniu dziennikarzy, którzy gwarantują Radiu Zet jego poziom, niezależność i pozycję na rynku mediów" - napisali odchodzący.
- To my stworzyliśmy to radio i jego markę. Dlatego uważamy, że mieliśmy prawo zaprotestować, bo dziś o wszystkim decydują sympatie i antypatie prezesa. On mówi: "Zet jak zmiany". My odpowiadamy na to: "Zet jak zasady"- mówi jeden z dziennikarzy.
Odchodzący podkreślają, że to nie zmiany, jakim podlega radio, są przyczyną ich protestu. - Doskonale zdajemy sobie sprawę, że to przedsięwzięcie, które musi na siebie zarabiać. Akceptujemy, że w radiu musi być szef, ale powinien mieć autorytet. I powinien szanować pracowników.
Kozyra odpowiada na to: - Nie jest moim celem przedmiotowe traktowanie dziennikarzy. Każdy ma prawo do błędu, szczególnie gdy kieruje zespołem tak wybitnych osobowości. Ale z tego powodu nie można przekreślić człowieka w taki sposób, w jaki robią to dziś dziennikarze Radia Zet. Tym bardziej że jeszcze niedawno publicznie deklarowali oni, iż Radio Zet to wyjątkowe miejsce pracy.
- Wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób czują się dotknięci moimi decyzjami lub sposobem ich podejmowania, przepraszam. Ale nie mogę zaakceptować publicznego sposobu załatwiania tej sprawy - mówił prezes w miniony piątek.
Tego samego dnia podpisał wypowiedzenia pierwszych siedmiu dziennikarzy, m.in. Krzysztofa Skowrońskiego, Andrzeja Morozowskiego i szefowej serwisów informacyjnych Pauliny Stolarek. - Nie odbije się to na finansowej sytuacji radia, bo będziemy starali się zapewnić słuchaczom równie dobrych dziennikarzy i równie dobry program - uważa Kozyra. Równocześnie namawia pozostałych dziennikarzy, by pozostali w radiu.
- Przyczyną konfliktu części pracowników nie są sprawy finansowe, polityczne, merytoryczne, a jedynie spór personalny. Nie ma więc wiele o czym rozmawiać. Bo ja nie wyobrażam sobie, by pracownicy sami wybierali sobie prezesa. To nie była i nie jest spółka pracownicza - mówi prezes EuroZetu Sławomir Suss.
|
Radio Zet Niedawno świętowano dziesięciolecie.10 lat temu Tylko w Zetce można było usłyszeć autorskie audycje z muzyką, której bały się wówczas państwowe media. Nieograniczonej wolności muzycznej towarzyszyły nowoczesne serwisy informacyjne.
Naturalne było, że Radio Zet stanie do konkursu na ogólnopolską koncesję i że ją otrzyma. - Chcemy przypominać BBC. Być profesjonalnym, spokojnym radiem politycznym.
Takie radio przyciągało słuchaczy, ale nie były ich miliony. - Radio, które ma takie wyniki, albo musi się zmienić, albo czekać na śmierć
Wybrano pierwszy wariant.
Zmieniono ramówkę. Programy publicystyczne zastąpiły żywe magazyny informacyjne. Ambitną, alternatywną muzykę zastąpiły światowe przeboje. Pojawiły się programy satyryczne i rozrywkowe. Robert Kozyra, który dziś jest już prezesem i redaktorem naczelnym radia, uznał, że reportaż nie jest w tej chwili stacji potrzebny.
Kozyra przyznaje: Zet jest dziś stacją muzyczno-informacyjną. od września tego roku zmieniono strategię rozwoju rozgłośni. stacja ma być "prestiżowa i aspiracyjna". osiągnęło najwyższą słuchalność w historii.
Dziennikarze: - Przez lata narastało rozgoryczenie - radio tak się zmieniło, że czasem musimy się wstydzić. dziennikarze zaczęli składać wypowiedzenia. Przyczyną konfliktu jedynie spór personalny.
|
Piłka nożna Ulice Krakowa przez cały rok są areną "świętej wojny" toczonej przez fanów Wisły i Cracovii. Zadymy z udziałem kibiców nikogo już w Krakowie nie szokują.
Jak uratować Cracovię
Bilans ostatnich awantur to 51 zatrzymanych, kilku rannych policjantów i straty materialne wynoszące ponad 100 tysięcy złotych
FOT. ŁUKASZ TRZCIŃSKI
WOJCIECH HARPULA
Cracovia w tym roku obchodzi 95-lecie istnienia. Będzie to chyba najsmutniejszy jubileusz w dziejach "Pasów" - klub stoi bowiem na krawędzi bankructwa, a jego kibice urządzili niedawno burdy, jakich Kraków nie widział od czasów stanu wojennego.
Historia Cracovii rozpoczyna się w czerwcu 1906 roku. W Krakowie goszczą dwie najlepsze drużyny piłkarskie z Lwowa - Czarni i IV Gimnazjum. Piłkarze ze stolicy Galicji przyjechali sprawdzić, co potrafią młodzi krakowianie, którzy kopią piłkę na Błoniach. Do rywalizacji z lwowiakami stają dwie ekipy - "biało-czerwoni" i "akademicy". Krakowianie mecze przegrywają, ale już tydzień później organizują zespół piłkarski z prawdziwego zdarzenia. Nowy klub przyjmuje nazwę Cracovia i barwy biało-czerwone. W 1910 roku krakowski zespół otrzymuje tytuł drużyny I Klasy Austriackiej. Dwa lata później ma już własne boisko u wylotu Błoń, na którym rozgrywa mecze do dziś. Po powstaniu niepodległego państwa polskiego Cracovia przeżywa najlepszy okres. W 1921 roku zdobywa pierwszy tytuł piłkarskiego mistrza kraju. Siedmiu piłkarzy Cracovii gra w reprezentacji Polski, w pierwszym meczu międzypaństwowym z Węgrami. Do 1939 roku krakowski klub jeszcze trzykrotnie sięga po mistrzostwo Polski. Ostatni raz jego piłkarze zwyciężają w lidze w 1948 roku.
Trzecia liga
Rok później "Pasy" świętowały jeszcze zdobycie wicemistrzostwa, ale potem rozpoczął się powolny upadek. Ostatni raz Cracovia grała w I lidze w 1983 roku. Teraz jej piłkarze występują w grupie małopolskiej III ligi. Po rundzie jesiennej zajmują trzecie miejsce, ze stratą 7 punktów do lidera, krakowskiego Hutnika. Z kilkudziesięciu sekcji (między innymi hokej na trawie, golf, żużel, a nawet bobsleje) do dzisiaj pozostały cztery: piłki nożnej, juniorskiej koszykówki, kolarska i hokejowa. Starzy kibice "Pasów" winą za upadek klubu obarczają komunistyczne władze. Mają trochę racji. Sekretarze różnych szczebli nie lubili Cracovii. "Pasy" spotkał los podobny do Polonii Warszawa. "Inteligenckie" i "burżuazyjne" kluby zostały skazane na wegetację w cieniu kombinatów sportowych, otoczonych opieką przez wpływowe resorty. W Warszawie najważniejsza była wojskowa Legia, pod Wawelem zaś milicyjna Wisła. Polonia i Cracovia przetrwały "realny socjalizm" dzięki przywiązaniu wiernych sympatyków i osobistemu zaangażowaniu działaczy.
Polonii udało się odnaleźć w kapitalistycznej rzeczywistości. Cracovia po 1989 roku działała nadal według starych zasad, zupełnie nie pasujących do nowych warunków. Pieniędzy starczało na związanie końca z końcem, ale na nic więcej. Efektem była dalsza sportowa i organizacyjna degrengolada klubu. Nadzieja na lepsze czasy pojawiła się w 1997 roku. Terenami Cracovii zainteresował się bogaty inwestor - niemiecki holding Ivaco, który postanowił zrobić w Krakowie dobry interes.
W lipcu 1997 roku powstał Miejski Klub Sportowy Cracovia Spółka Akcyjna. 95 procent udziałów stało się własnością miasta Kraków, które wniosło aportem do spółki zajmowane przez Cracovię tereny przy ul. Kałuży i alei 3 Maja. Niedługo potem została podpisana umowa między Radą Miasta Krakowa, Cracovią i Ivaco. Na jej mocy niemiecki inwestor zobowiązywał się do zbudowania na terenie Cracovii centrum handlowo-usługowego i podziemnego parkingu na 500 samochodów, z którego zyski miał czerpać klub. Niemcy mieli też wybudować Cracovii nową siedzibę. "Pasy" oddawały swoje tereny w dzierżawę na 50 lat, w zamian zyskiwały długoletnią stabilizację finansową.
Dobra martwej ręki
Planowana inwestycja wywołała jednak prawdziwą burzę pod Wawelem. Przeciwko budowie zaprotestowali okoliczni mieszkańcy i "zieloni". Mieszkańcy chcieli spokoju w sąsiedztwie. Ekolodzy obawiali się zabudowy części Błoń (wielka łąka niemal w środku miasta), które w Krakowie darzy się szacunkiem porównywalnym z najsłynniejszymi zabytkami. Najmocniejsze argumenty miały jednak ss. norbertanki, które już kilka lat przed planowaną inwestycją zgłosiły roszczenia do części terenów przekazanych Ivaco przez Cracovię. W 1912 roku Cracovia wydzierżawiła od klasztoru tereny, na których powstał stadion. W 1950 roku ss. norbertanki straciły do nich prawo - ówczesne władze odebrały je siostrom jako tzw. ziemskie dobra martwej ręki. Od 1992 roku przed Wspólną Komisją Episkopatu i Rządu trwa postępowanie w sprawie zwrotu terenów przy ul. Kałuży. Plany Ivaco i Cracovii tylko zaogniły sytuację. Siostry złożyły bowiem deklarację, że po odzyskaniu własności nie wyrażą zgody na budowę centrum handlowego.
Mimo protestów i niewyjaśnionej sytuacji własnościowej, w 1999 roku została wydana decyzja zezwalająca na rozpoczęcie budowy. Niedługo potem uchylił ją jednak wojewoda, nakazując dopracowanie projektu. Inwestor poprawił projekt zgodnie z zaleceniami wojewody i po raz drugi można było ruszać z budową. Wojewoda jednak i tym razem doprowadził do wstrzymania inwestycji. Jacek Lackowski przesłał całą dotyczącą sprawy dokumentację do Wspólnej Komisji Episkopatu i Rządu. Zrobił to na prośbę jej współprzewodniczącego ks. Tadeusza Nowoka. To opóźniło rozpoczęcie prac i spowodowało, że przedstawiciele Ivaco zaczęli tracić cierpliwość. Ze spornego terenu wycofała się ekipa budowlana, a prezes Cracovii otrzymał pismo nakazujące opuszczenie prowizorycznej siedziby klubu przy ul. Kraszewskiego, mieszczącej się w barakach będących własnością niemieckiej firmy. Dotychczasowa siedziba, znajdująca się na terenie planowanej budowy, została wcześniej rozebrana.
Nowy lokal klubowy, obiecany przez Ivaco, można było obejrzeć tylko na papierze. Cracovia została bez dachu nad głową i, co gorsza, bez pomysłu na przyszłość. Żaden z działaczy nie opracował bowiem planu B. Zarząd "Pasów" przyszłość klubu wiązał wyłącznie z powodzeniem przedsięwzięcia Ivaco. Wtedy na ulice Krakowa wyszli szalikowcy.
Starsi panowie, snoby i szalikowcy
Na trybunach stadionu przy Kałuży generalnie można spotkać trzy typy osób. Pierwszy to starsi panowie, którzy po raz pierwszy na mecz "Pasów" przyszli bardzo dawno temu. Bez końca rozpamiętują czasy minionej świetności, narzekają na ciężki los ukochanego klubu, ale gdyby nawet Cracovia grała w lidze okręgowej i tak przychodziliby na jej mecze. Drugą kategorię tworzą ludzie, dla których "chodzenie na Cracovię" jest pewnego rodzaju snobizmem. Czymś lepszym i bardziej wartościowym jest przecież kibicowanie drużynie grającej w III lidze, niż Wiśle, która kroczy po tytuł mistrza Polski. Kibicowanie Wiśle jest proste, łatwe i przyjemne. Bycie fanem Cracovii wymaga szlachetnego samozaparcia i poświęceń. Trzeci typ fanów "Pasów" to szalikowcy.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat nazwa "Cracovia" pojawiała się w mediach najczęściej z dwóch powodów - noworocznego treningu, rozgrywanego zawsze 1 stycznia w samo południe lub kolejnej zadymy urządzonej przez krakowskich szalikowców. Cieszą się oni bardzo złą sławą. Należą do najbardziej niebezpiecznych kibiców piłkarskich w Polsce. W "lidze chuliganów" od lat plasują się w ścisłej czołówce. Są nieobliczalni i brutalni. Często zachowują się jak zwykli bandyci. Szalikowiec Cracovii śmiertelnie ranił nożem kibica ze Szczecina przed meczem Polska - Anglia w 1993 roku. Ulice Krakowa przez cały rok są areną "świętej wojny" toczonej przez fanów Wisły i Cracovii. Dlatego zwykłe pobicia i zadymy z udziałem kibiców "Pasów" nikogo już w Krakowie nie szokują. Podobnie jak kominiarki i kije bejsbolowe znajdowane w ich domach przez policję. Dla wielu z nich kibicowanie jest tylko wygodnym pretekstem do urządzenia kolejnej rozróby z wrogimi szalikowcami lub policjantami.
Ukradli czapkę
Trzecioligowe boiska nie dostarczają ku temu wielu możliwości - dlatego fani Cracovii należą do najbardziej aktywnych uczestników rozrób podczas meczów reprezentacji Polski. W światku kibiców ich przyjaciółmi są fani Arki Gdynia, Polonii Warszawa, Sandecji Nowy Sącz i Tarnovii. Najwięcej szalikowców "Pasów" mieszka w staromiejskiej dzielnicy Kazimierz oraz peryferyjnych blokowiskach - Bieżanowie, Prokocimiu i Kurdwanowie. Ich protest przeciwko decyzjom wojewody przerodził się szybko w pospolitą zadymę, która różniła się od dotychczasowych jedynie skalą. Jej bilans to 51 zatrzymanych, kilku rannych policjantów i straty materialne wynoszące ponad 100 tysięcy złotych. Kibice Cracovii nie oszczędzili nawet portiera w Wierzynku - ukradli mu czapkę od liberii.
Prezes Cracovii Andrzej Palczewski potępił zachowanie szalikowców, a Rada Miasta uchwaliła rezolucję rozpoczynająca się od słów - "Klub Cracovia musi zostać uratowany". Także wojewoda nie zraził się jajkami rzucanymi w budynek Urzędu Wojewódzkiego i zaproponował powołanie "okrągłego stołu", który miałby ostatecznie wyjaśnić wszystkie sprawy związane ze spornym terenem i planowaną inwestycją. Mają przy nim zasiąść przedstawiciele ss. norbertanek, Kurii, Ivaco, Cracovii i Rady Miasta. Jego szybkie powołanie jest w zasadzie jedyną szansą na to, by Cracovia doczekała swojego 100-lecia. -
|
Cracovia w tym roku obchodzi 95-lecie istnienia. Będzie to chyba najsmutniejszy jubileusz w dziejach "Pasów" - klub stoi bowiem na krawędzi bankructwa, a jego kibice urządzili niedawno burdy, jakich Kraków nie widział od czasów stanu wojennego.Historia Cracovii rozpoczyna się w czerwcu 1906 roku. Ostatni raz jego piłkarze zwyciężają w lidze w 1948 roku. potem rozpoczął się powolny upadek. Ostatni raz Cracovia grała w I lidze w 1983 roku. W ciągu ostatnich dziesięciu lat nazwa "Cracovia" pojawiała się w mediach najczęściej z dwóch powodów - noworocznego treningu lub kolejnej zadymy urządzonej przez krakowskich szalikowców. Cieszą się oni bardzo złą sławą. Należą do najbardziej niebezpiecznych kibiców piłkarskich w Polsce. Są nieobliczalni i brutalni. Dla wielu z nich kibicowanie jest tylko wygodnym pretekstem do urządzenia kolejnej rozróby z wrogimi szalikowcami lub policjantami.
|
POLSKA - UNIA
Tam, gdzie ziemia jest częścią obrotu kapitałem, nie ma możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie
Anachroniczna walka o ziemię
RYS. TOMASZ NIEWIADOMSKI
KLAUS BACHMANN
W negocjacjach z UE Polska ubiega się o pięcioletni okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i osiemnastoletni okres przejściowy dla gruntów rolnych i lasów. Jednak cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy o obrocie nieruchomościami.
Ustawa jest nieprecyzyjna. Dacze na terenach odrolnionych nie są bowiem objęte wnioskiem. Również niewiele wyjaśnia twierdzenie, że w polskim wniosku chodzi o dalsze obowiązywanie obecnej ustawy o sprzedaży nieruchomości obcokrajowcom po przystąpieniu do UE. Pojęcie "inwestycja", zasadnicze dla wniosku o okres przejściowy, w ogóle nie pojawia się w ustawie. Niejasne jest też, jaka część ustawy miałaby obowiązywać jeszcze przez pięć lat, a jaka część przez osiemnaście lat.
Nieracjonalne ograniczenia
Ustawa w obecnym brzmieniu i tak nie przeżyje negocjacji z UE, ponieważ znacznie odbiega od zasad stosowanych przez inne kraje UE, które w przeszłości uzyskały okresy przejściowe. Podczas gdy w Austrii i Danii ograniczenia w obrocie nieruchomościami są regionalnie regulowane, polska ustawa traktuje wszystkie regiony jednakowo, niezależne od tego, czy większy popyt na ziemię byłby tam korzystny, czy nie. W ten sposób tymi samymi ograniczeniami objęte są tereny upadłych pegeerów, gdzie napływ kapitału z zewnątrz mógłby rozwiązać problem strukturalnego bezrobocia, i wysoce atrakcyjne działki nad Bałtykiem, gdzie zbyt duży napływ kupców grozi wzrostem cen, wyparciem miejscowych mieszkańców i ekologicznymi problemami.
Ustawa nie rozgranicza obcokrajowców z UE i obcokrajowców spoza niej, rozróżnia ich co prawda według statusu prawnego (czy mają kartę stałego pobytu), ale nie według stałego miejsca zamieszkania. Zawiera też anachroniczne ograniczenia obrotu nieruchomościami w strefie nadgranicznej, które Europejski Trybunał Sprawiedliwości uznał już kilka lat temu w przypadku Grecji za niezgodne z prawem europejskim. To wszystko jednak przesłania fakt, że cel, do którego zmierza polski rząd, da się łatwiej osiągnąć bez okresu przejściowego, poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy regulującej obrót nieruchomościami. Byłoby to skuteczniejsze, zgodne z prawem europejskim i znacznie bardziej strawne dla negocjatorów "piętnastki".
Jeżeli nie przez drzwi, to przez okno
Po przystąpieniu do UE żaden okres przejściowy i żadna polska ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości - tak samo jak obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom nie zapobiegła wzrostowi cen gruntów. Wzrost cen nie zależy bowiem od tego, czy bogaci kupcy będą kupować legalnie lub nielegalnie, lecz od tego, czy jest większy popyt, czy nie. Załóżmy, że polskiemu rządowi uda się przeforsować swój wniosek o okres przejściowy i że obejmie on też działki rekreacyjne i dacze. Wtedy zachodnia firma nie mogłaby bez zezwolenia kupić dużej działki rolnej na Mazurach.
Ale polska firma mogłaby całkiem legalnie kupić na przykład dwieście tysięcy hektarów, a potem wypuścić akcje na giełdzie w Londynie, gdzie również całkiem legalnie może je objąć w stu procentach zagraniczny inwestor. Bez zezwolenia, ponieważ polskie prawo po przystąpieniu do UE nie może zakazać notowania akcji polskiej firmy na zagranicznej giełdzie, a brytyjskie prawo nie zakazuje przejęcia notowanej tam firmy przez kapitał zagraniczny. Zresztą byłoby to bardzo zabawne, gdyby na przykład niemiecka firma chcąca kupić akcje notowane na londyńskiej giełdzie musiała najpierw uzyskać zezwolenie na nabycie ziemi od polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji.
Nie broni, lecz szkodzi
Widać jak na dłoni, że obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom pochodzi z zupełnie innej epoki. Jak w świetle tej ustawy wygląda na przykład transakcja giełdowa, podczas której większość akcji firmy posiadającej ziemię w Polsce znajdzie się przez dwie godziny w rękach zagranicznego inwestora? Czy giełda zawiesza wtedy obrót na miesiąc, aby nowy inwestor mógł uzyskać odpowiednie zezwolenie? Czy MSWiA zamierza też blokować internetowy handel papierami wartościowymi, aby za każdym razem, kiedy rozproszeni akcjonariusze uczestniczący na przykład w przetargu internetowym przypadkiem - i być może wcale o tym nie wiedząc - nabywają razem więcej niż 50 procent kapitału polskiej firmy posiadającej nieruchomości?
Tam, gdzie ziemia i nieruchomości są częścią obrotu kapitałem, nie ma ani sensu, ani możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie. Obecnie MSWiA jest jeszcze w stanie opracować wnioski o zezwolenie na nabycie gruntów. Jeśli jednak Polska stanie się bardzo atrakcyjnym terenem dla inwestycji zagranicznych, to wydawanie zezwoleń stanie się albo fikcją, albo wielkim hamulcem tych inwestycji. Więcej, jeżeli Polska będzie objęta wszystkimi dotacjami Wspólnej Polityki Rolnej i opłacalność rolnictwa znacznie wzrośnie (o co zabiega polski rząd) - to i polskie grunty orne staną się atrakcyjne dla inwestorów zagranicznych, przyspieszy to koncentrację gruntów, a bezrobotni na wsi znajdą nowe miejsca pracy, ponieważ wieś będzie miała większą siłę nabywczą. Jeżeli UE pozbawi polskich rolników dobrodziejstw Wspólnej Polityki Rolnej, to nie będzie powodu, dla którego zagraniczni inwestorzy mieliby tu kupować więcej niż dotychczas.
Nieruchomości rolne i nierolne
Mimo wszystko istnieje jednak parę powodów, dla których utrzymanie pewnej kontroli nad obrotem nieruchomości może być korzystne. Restrukturyzacji rolnictwa będzie towarzyszyć komasacja gruntów. Nagły wzrost cen może ją utrudnić, szczególnie wtedy, kiedy transakcje nieruchomościami nierolnymi będą silnie wpływały na poziom cen nieruchomości rolnych. Jeżeli w ramach komasacji gruntów rolnik chciałby objąć dodatkową działkę, a tuż przedtem wieść o usytuowaniu supermarketu w okolicach spowodowałaby nagły wzrost cen, to ów rolnik musiałby dużo dopłacić lub zdecydować się na mniejszą działkę. Można tego uniknąć, oddzielając rynek ziemi rolnej od ziemi nierolnej. Jeżeli Polska przejmie acquis communitaire z zakresu Wspólnej Polityki Rolnej, to bardzo trudno będzie nierolnikom kupić ziemię rolną w celach spekulacyjnych. Wtedy też wzrost cen ziemi odrolnionej nie będzie już tak wpływać na poziom cen gruntów ornych jak dziś.
Pochodzenie i popyt na ziemię
Problemy, które może spowodować liberalizacja handlu nieruchomościami, nie wiążą się z pochodzeniem nabywców. Są one wywołane nagłym wzrostem popytu na ziemię - obojętnie, czy stoją za tym niemieccy, angielscy, czy polscy klienci. Dlatego też nie ma sensu, aby z przyczyn ekonomicznych ograniczyć obrót nieruchomościami według obywatelstwa potencjalnego nabywcy. Stosowanie "klucza obywatelskiego" ma sens, ale w innych przypadkach.
Duży napływ obcokrajowców może stanowić problem społeczny, zwłaszcza na obszarach, na których ludność polska żyje dopiero od 1945 i ma - co łatwo udowodnić za pomocą badań socjologicznych - słabe poczucie zakorzenienia. Jest to sytuacja, która ani w Alzacji, ani na Majorce, ani na pograniczu niemiecko-duńskim nie ma miejsca i która może usprawiedliwić wyjątkowe rozwiązania. Jest to uzasadnienie przekonujące na terenach zachodnich, natomiast nie ma powodu, aby z tej przyczyny domagać się szczególnego traktowania na przykład Podlasia, Podkarpacia lub Gór Świętokrzyskich. Ograniczenia w nabywaniu gruntów nie muszą też stanowić bariery w osiedlaniu się większej liczby obcokrajowców na jakimś szczególnie atrakcyjnym terenie - mogą oni tam po prostu wynająć mieszkania, w wyniku czego wzrastają najpierw czynsze, a potem ceny nieruchomości, a temu ani obecna ustawa, ani jakikolwiek okres przejściowy nie zapobiegną.
Limity wzrostu cen
Podstawowym problemem w negocjacjach z UE nie jest więc, jak bronić się przed wykupem nieruchomości przez obcokrajowców. Nawet nie wstępując do UE, Polska nie mogłaby się przed tym skutecznie chronić. Musiałaby zamknąć się, wprowadzić samowystarczalność gospodarczą, wyłączyć się z międzynarodowego podziału pracy, znieść obrót giełdowy i zakazać używania Internetu. Podstawowym problemem jest natomiast, jak bronić się przed niektórymi negatywnymi następstwami ewentualnego gwałtownego wzrostu cen nieruchomości po przystąpieniu do UE.
Problemom wywołanym nagłym wzrostem popytu na nieruchomości można zapobiec za pomocą odpowiedniego mechanizmu przeglądowego, jaki zresztą polscy negocjatorzy sami zaproponowali w związku z okresami przejściowymi dotyczącymi ochrony środowiska. Mogłoby to wyglądać tak: Polska i UE ustalają pewne limity wzrostu cen na danym terenie (na przykład w powiatach). Jeśli wzrost cen w jednym powiecie będzie wyższy niż ów limit, MSWiA na wniosek starosty może ponownie wprowadzić obowiązek uzyskania pozwolenia na kupno nieruchomości przez osoby nie mieszkające na stałe w danym powiecie. Przepis ten nie stosuje sprzecznego z prawem europejskim "klucza obywatelskiego" i nie ogranicza swobody transferu kapitału dopóty, dopóki nie następuje istotnie zachwianie równowagi na rynku nieruchomości w danym powiecie. Do czasu pojawienia się rzeczywistego problemu praktyka będzie więc całkowicie zgodna z prawem europejskim. Lekkie naruszenie zasad Wspólnego Rynku - ale bez dyskryminacji według klucza obywatelskiego - następuje dopiero wtedy, kiedy rzeczywiście pojawi się problem. Obecne ustawodawstwo nakłada obowiązek uzyskania zezwolenia przez zagranicznego nabywcę nawet wtedy, kiedy jest on w całej Polsce jedynym chętnym do kupna jakiejś większej działki.
Problem wody i betonu
Pozostaje jeszcze wiele pozaekonomicznych problemów spowodowanych nagłym wzrostem popytu na nieruchomości, którym ani obecna ustawa, ani żaden okres przejściowy nie są w stanie zapobiec. Gwałtowny wzrost cen nieruchomości w Międzyzdrojach miał miejsce wskutek wielkiego popytu na "drugie miejsca zamieszkania" wśród berlińczyków, z których jednak wielu ma polskie paszporty. Problemem stają się tam nie konflikty narodowościowe lub komasacja gruntów (w obrębie Wolińskiego Parku Narodowego i tak nie ma rolnictwa), lecz brak wody pitnej i "zabetonowanie krajobrazu" - zjawiska znane skądinąd z wysp środziemnomorskich. Przed tym można się uchronić - ale nie za pomocą ustawy, która jedynie obcokrajowcom zakazuje zabetonowywanie polskiego Wybrzeża.
|
W negocjacjach z UE Polska ubiega się o pięcioletni okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i osiemnastoletni okres przejściowy dla gruntów rolnych i lasów. Jednak cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej ustawy o obrocie nieruchomościami.
Po przystąpieniu do UE żaden okres przejściowy i żadna polska ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości. Wzrost cen zależy bowiem od tego, czy jest większy popyt, czy nie. Tam, gdzie ziemia i nieruchomości są częścią obrotu kapitałem, nie ma ani sensu, ani możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie. Jeśli Polska stanie się atrakcyjnym terenem dla inwestycji zagranicznych, to wydawanie zezwoleń stanie się albo fikcją, albo hamulcem tych inwestycji.
Problemy, które może spowodować liberalizacja handlu nieruchomościami, nie wiążą się z pochodzeniem nabywców. Problemom wywołanym nagłym wzrostem popytu na nieruchomości można zapobiec za pomocą odpowiedniego mechanizmu przeglądowego.
|
USA
Uciekinierzy z "Zawiszy Czarnego" stali się bohaterami mediów. Przez wiele lat zmagali się z mitem "polskich żeglarzy".
Wielka ucieczka
Waldemar Kaczmarski dziś
JAN PALARCZYK
JAN PALARCZYK z San Francisco
Dzień Niepodległości to w Stanach Zjednoczonych święto szczególne. 4 lipca w całym kraju odbywa się wielki festiwal wolności, po południu trwa pokaz ogni sztucznych, a przed kamerami i mikrofonami ustawiają się imigranci, którzy opowiadają, z jakiego trudu i cierpienia wyzwoliła ich Ameryka, jak w nowym kraju odnaleźli szczęście, spokój i godziwy zarobek. Są to ulubione programy Amerykanów - tego dnia tysiące cudzoziemców podnoszą prawą rękę w geście przysięgi, by stać się obywatelami Stanów Zjednoczonych.
Piętnaście lat temu do portu w Detroit zawinął "Zawisza Czarny", aby swą obecnością uświetnić polski festiwal przy Hart Plaza. Polski żaglowiec przypłynął z Kanady szlakiem wodnym rzeki św. Wawrzyńca oraz jezior Ontario i Erie. W Detroit witała go Polonia. "Zawisza" zabierał na pokład gości i odbywał z nimi krótkie rejsy po rzece. Niejaki Roman Rewald, amerykański prawnik polskiego pochodzenia, zabrał w taką podróż swoją dziewczynę, Paulę Gribbs. Na statku poznał żeglarza, któremu zostawił swą wizytówkę. Rewald był adwokatem w prestiżowej firmie Lopatin, Miller & Plunkett. Firma zajmowała wieżowiec z widokiem na Hart Plaza i rzekę Detroit.
We dwóch raźniej
Był sierpień 1984. W trakcie pożegnalnej nocy "Zawiszy" w Detroit - jacht odpływał rano do Toronto - Waldemar Kaczmarski z Nowej Soli, 23-letni student architektury Politechniki Wrocławskiej, ów żeglarz, któremu Rewald zostawił wizytówkę, podszedł do kapitana i powiedział, że schodzi na ląd. Kapitan Jan Sauer dał mu pół godziny na zastanowienie się i podjęcie decyzji. - Chciałem grać fair - wspomina dziś Kaczmarski. - Wróciłem, podziękowałem mu za to, że był kapitanem, i powtórzyłem, iż opuszczam statek. Kapitan strasznie się wtedy zdenerwował, zwyzywał mnie od najgorszych i powiedział, żebym się wynosił. A potem dodał, że nie wyda mi paszportu, bo dokument ten jest własnością Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i do niej należy.
Parę minut przed północą 12 sierpnia 1984 roku Kaczmarski zszedł z pokładu "Zawiszy". Towarzyszył mu 25-letni Grzegorz Sołowiej, student ostatniego roku budownictwa na politechnice w Rzeszowie. - We dwójkę ucieka się łatwiej. Byliśmy bez dokumentów. W kieszeniach mieliśmy razem może 20 dolarów.
Polonia żegnała jacht, który z Kanady miał powrócić do Gdańska. - Na molo poprosiliśmy jakichś Polaków, by wzięli nasze podręczne torby.
- Nocą chodziliśmy po centrum Detroit i było jak w "Emigrantach" Mrożka. Tam i z powrotem, chociaż nie było nikogo. Staraliśmy się chodzić szybko i zdecydowanie, bo jak się idzie szybko, to znaczy, że się dokądś zmierza. A my chodziliśmy tak donikąd do piątej nad ranem.
Kiedy zaczęło świtać, poszli na kawę na pokład innego polskiego jachtu. - Czy wiecie o tym, że dwóch z "Zawiszy" dało tej nocy nogę? Uciekinierzy udali zdziwienie.
Jak przechytrzyć "federalnych"
W poniedziałek 13 sierpnia rozpoczął się wyścig z czasem. Kapitan "Zawiszy" zawiadomił straż graniczną o ucieczce dwóch członków załogi. Straż powiadomiła urząd imigracyjny INS. "Federalni" zarządzili obławę. - To nie są żadni prześladowani żeglarze, to są kadeci - mówił potem mediom rzecznik federalnego urzędu.
Zarówno Kaczmarski, jak i Sołowiej nie przypłynęli na pokładzie "Zawiszy" z Gdańska. Do Kanady przylecieli z Warszawy samolotem i na pokład weszli w Quebecu jako żeglarze praktykanci. - Mam gotowy helikopter i jak tylko ich znajdziemy, zaraz odstawimy na jacht - odgrażał się szef urzędu INS w Detroit, James Montgomery.
O 9.00 rano Kaczmarski wyciągnął z kieszeni wizytówkę, podszedł do telefonu przy słupie na Hart Plaza i zadzwonił do firmy Rewalda.
- May I help you? - zapytała sekretarka.
- Kobieto, żebyś ty wiedziała, jak możesz mi pomóc - pomyślał nie mówiący jeszcze po angielsku uciekinier i wydukał do słuchawki swoje nazwisko. O dziwnym telefonie firma zawiadomiła prawnika. W gabinecie jego szefa znajdowała się luneta. Polak zaczął przez nią oglądać teren Hart Plaza. Polecił, by wszystkie telefony były przełączane bezpośrednio do niego. Kiedy na biurku zadzwonił telefon, Rewald namierzył lunetę na słup z aparatem telefonicznym, gdzie stali dwaj żeglarze. - Nie ruszajcie się stamtąd ani na krok - polecił i zadzwonił do swej ukochanej. Chodziło o to, kto pierwszy dotrze do uciekinierów.
Mecenas Paula Gribbs była szybsza od "federalnych". Wsadziła dwóch żeglarzy do swego samochodu. Przez telefon komórkowy połączyła się z urzędem INS, by uprzedzić, że wiezie "swoich klientów", którzy złożą wniosek o azyl polityczny. Tym samym uciekinierzy uzyskali chwilową "nietykalność". Władze federalne nie ukrywały potem w mediach swej wściekłości. Dwudziestoparoletni chłopcy z "Zawiszy" nie mogli bowiem lepiej trafić: Paula była córką byłego burmistrza Detroit, a potem sędziego Sądu Apelacyjnego w Michigan. I dziewczyna postawiła całe Detroit na nogi.
Media oszalały
- W tym urzędzie przesłuchania trwały parę godzin - wspomina Kaczmarski. - Chodzili koło nas agenci z wielkimi rewolwerami u pasa. Jakaś Murzynka zadawała nam pytania z formularza, a my musieliśmy na nie odpowiadać. Na koniec stwierdziła, że nie mamy podstaw do azylu i że możemy wracać do Polski. A wtedy Paula powiedziała, że w takim razie złożymy uzupełniające zeznania na piśmie, ale potrzebujemy na to parę dni. I tak też się stało.
Na schodach urzędu czekała na nich pierwsza ekipa telewizyjna, potem druga, trzecia. W swoim biurze Rewald zorganizował uciekinierom konferencję prasową. - "Polscy żeglarze" mają niezwykle małe szanse na otrzymanie azylu - mówił dziennikarzom. - Przeciwko nim działają statystyki.
Rewald poprosił o pomoc swego kolegę Mariusza Ziomeckiego z "Detroit Free Press". - Tak jak rodzimy się i umieramy bez doświadczenia, także uciekamy, nie wiedząc, jak to należy właściwie zrobić - wyjaśniał Ziomecki na drugi dzień na łamach tej gazety. Ktoś inny przypominał, że minęło dopiero 5 tygodni od wielkich obchodów Święta Niepodległości w Detroit.
Wtedy amerykańskie media oszalały. Zejście na ląd po trapie zacumowanego "Zawiszy" zamieniło się w "skok ze statku", "wybór wolności", "brawurowy czyn". Telewizja pokazywała "Zawiszę" na festiwalu, a potem uciekinierów jeszcze wśród załogi, na koniec zaś - już na wolności i bez swego jachtu. Była to jedna z najlepiej sfilmowanych "ucieczek" w historii mediów w Detroit. O "polskich żeglarzach" nakręcone zostały wtedy setki metrów taśmy. Stali się bohaterami metropolii.
Azyl dla żeglarzy
Był to rok wyborów. W Białym Domu urzędował Ronald Reagan. - Zrobię wszystko, aby pomóc "polskim żeglarzom" - zapewniał media demokratyczny senator Carl Levin - już rozmawiałem w tej sprawie z Departamentem Stanu. Prasa twierdziła, że na terenie Metro Detroit mieszka około 800 tys. wyborców polskiego pochodzenia. Za sprawą Ziomeckiego gazeta "Detroit Free Press" ogłosiła ankietę z pytaniem, czy "polscy żeglarze" powinni otrzymać azyl polityczny. Prawie wszyscy czytelnicy domagali się, aby Ameryka zatrzymała swych nowych bohaterów.
- Takie przypadki zdarzają się od czasu do czasu, ale nie towarzyszą im powody polityczne - mówił w mediach Jacek Gaca z Konsulatu PRL w Chicago. - Kapitan nas nawet o tej ucieczce nie zawiadomił.
- Przecież to nie jest zgodne z prawem. "Polscy żeglarze" winni złożyć wniosek o azyl po przekroczeniu granicy, czyli w Kanadzie, a nie dopiero w USA - coraz słabiej bronił się rzecznik urzędu INS.
Wobec tak wielkiej kampanii prasowej, nacisku polityków oraz przypuszczalnych monitów z Waszyngtonu szef urzędu James Montgomery poczuł, że traci grunt pod nogami. Uświadomił sobie, że nikt nie popiera stanowiska urzędu, a społeczność Detroit oczekuje happy endu. Wkrótce "polscy żeglarze" dostali azyl. Federalni przegrali pojedynek z Paulą Gribbs. Zwyciężyli uciekinierzy oraz ich prawnicy, którzy sprawę prowadzili bezpłatnie.
Ucieczka od sławy
Ceną wolności uciekinierów stała się utrata anonimowości. Telewizja towarzyszyła im, kiedy szli na zakupy lub na spacer z psem. Niewielu znało ich nazwiska, ale każdy mieszkaniec rozpoznawał na ulicy Sołowieja i Kaczmarskiego jako "polskich żeglarzy". Mijały lata, a oni podczas każdego Święta Niepodległości musieli znowu odgrywać swe role. Byli pod dużą presją. Przez pierwszy rok pracowali razem w fabryce. Potem ich drogi się rozeszły.
Grzegorz Sołowiej zmarł na zawał serca. Kaczmarski poznał prof. Jerzego Staniszkisa, który pomógł mu w kontynuowaniu studiów na uniwersytecie w Detroit. Dzięki Staniszkisowi został amerykańskim architektem. Ale kiedy nadchodził czwarty lipca, znowu musiał stawać przed kamerami. - Tego się już nie dało wytrzymać. Wszystko zaczynało się od nowa.
W 1989 roku Kaczmarski uciekł przed mitem "polskich żeglarzy". Z Detroit przeprowadził się do Kalifornii. - Zamieniłem cygańskie życie w światłach reflektorów na życie rodzinne w kalifornijskiej hacjendzie.
Co robią dzisiaj:
Roman Rewald i Paula Rewald Gribbs - małżeństwo prawników amerykańskich polskiego pochodzenia. Rewald jest wiceprzewodniczącym Polsko-Amerykańskiej Izby Handlowej. Mieszkają w Warszawie.
Mariusz Ziomecki - dziennikarz, szef "Komputer świat" (Alex Springer), mieszka w Warszawie.
Jerzy Staniszkis - emerytowany prof. architektury, mieszka w Warszawie, autor pomnika AK przed budynkiem Sejmu.
Waldemar Kaczmarski - architekt w Kalifornii, mieszka we własnym domu w Palo Alto z żoną i dwiema córkami.
|
W trakcie pożegnalnej nocy "Zawiszy" w Detroit Kaczmarski zszedł z pokładu. Towarzyszył mu Sołowiej. Kapitan "Zawiszy" zawiadomił straż graniczną o ucieczce dwóch członków załogi. Mecenas Gribbs była szybsza od "federalnych". Przez telefon komórkowy połączyła się z urzędem INS, by uprzedzić, że wiezie "swoich klientów", którzy złożą wniosek o azyl polityczny. uciekinierzy Stali się bohaterami metropolii.Był to rok wyborów. Wobec wielkiej kampanii prasowej Wkrótce "polscy żeglarze" dostali azyl.
|
USA
Uciekinierzy z "Zawiszy Czarnego" stali się bohaterami mediów. Przez wiele lat zmagali się z mitem "polskich żeglarzy".
Wielka ucieczka
Waldemar Kaczmarski dziś
JAN PALARCZYK
JAN PALARCZYK z San Francisco
Dzień Niepodległości to w Stanach Zjednoczonych święto szczególne. 4 lipca w całym kraju odbywa się wielki festiwal wolności, po południu trwa pokaz ogni sztucznych, a przed kamerami i mikrofonami ustawiają się imigranci, którzy opowiadają, z jakiego trudu i cierpienia wyzwoliła ich Ameryka, jak w nowym kraju odnaleźli szczęście, spokój i godziwy zarobek. Są to ulubione programy Amerykanów - tego dnia tysiące cudzoziemców podnoszą prawą rękę w geście przysięgi, by stać się obywatelami Stanów Zjednoczonych.
Piętnaście lat temu do portu w Detroit zawinął "Zawisza Czarny", aby swą obecnością uświetnić polski festiwal przy Hart Plaza. Polski żaglowiec przypłynął z Kanady szlakiem wodnym rzeki św. Wawrzyńca oraz jezior Ontario i Erie. W Detroit witała go Polonia. "Zawisza" zabierał na pokład gości i odbywał z nimi krótkie rejsy po rzece. Niejaki Roman Rewald, amerykański prawnik polskiego pochodzenia, zabrał w taką podróż swoją dziewczynę, Paulę Gribbs. Na statku poznał żeglarza, któremu zostawił swą wizytówkę. Rewald był adwokatem w prestiżowej firmie Lopatin, Miller & Plunkett. Firma zajmowała wieżowiec z widokiem na Hart Plaza i rzekę Detroit.
We dwóch raźniej
Był sierpień 1984. W trakcie pożegnalnej nocy "Zawiszy" w Detroit - jacht odpływał rano do Toronto - Waldemar Kaczmarski z Nowej Soli, 23-letni student architektury Politechniki Wrocławskiej, ów żeglarz, któremu Rewald zostawił wizytówkę, podszedł do kapitana i powiedział, że schodzi na ląd. Kapitan Jan Sauer dał mu pół godziny na zastanowienie się i podjęcie decyzji. - Chciałem grać fair - wspomina dziś Kaczmarski. - Wróciłem, podziękowałem mu za to, że był kapitanem, i powtórzyłem, iż opuszczam statek. Kapitan strasznie się wtedy zdenerwował, zwyzywał mnie od najgorszych i powiedział, żebym się wynosił. A potem dodał, że nie wyda mi paszportu, bo dokument ten jest własnością Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i do niej należy.
Parę minut przed północą 12 sierpnia 1984 roku Kaczmarski zszedł z pokładu "Zawiszy". Towarzyszył mu 25-letni Grzegorz Sołowiej, student ostatniego roku budownictwa na politechnice w Rzeszowie. - We dwójkę ucieka się łatwiej. Byliśmy bez dokumentów. W kieszeniach mieliśmy razem może 20 dolarów.
Polonia żegnała jacht, który z Kanady miał powrócić do Gdańska. - Na molo poprosiliśmy jakichś Polaków, by wzięli nasze podręczne torby.
- Nocą chodziliśmy po centrum Detroit i było jak w "Emigrantach" Mrożka. Tam i z powrotem, chociaż nie było nikogo. Staraliśmy się chodzić szybko i zdecydowanie, bo jak się idzie szybko, to znaczy, że się dokądś zmierza. A my chodziliśmy tak donikąd do piątej nad ranem.
Kiedy zaczęło świtać, poszli na kawę na pokład innego polskiego jachtu. - Czy wiecie o tym, że dwóch z "Zawiszy" dało tej nocy nogę? Uciekinierzy udali zdziwienie.
Jak przechytrzyć "federalnych"
W poniedziałek 13 sierpnia rozpoczął się wyścig z czasem. Kapitan "Zawiszy" zawiadomił straż graniczną o ucieczce dwóch członków załogi. Straż powiadomiła urząd imigracyjny INS. "Federalni" zarządzili obławę. - To nie są żadni prześladowani żeglarze, to są kadeci - mówił potem mediom rzecznik federalnego urzędu.
Zarówno Kaczmarski, jak i Sołowiej nie przypłynęli na pokładzie "Zawiszy" z Gdańska. Do Kanady przylecieli z Warszawy samolotem i na pokład weszli w Quebecu jako żeglarze praktykanci. - Mam gotowy helikopter i jak tylko ich znajdziemy, zaraz odstawimy na jacht - odgrażał się szef urzędu INS w Detroit, James Montgomery.
O 9.00 rano Kaczmarski wyciągnął z kieszeni wizytówkę, podszedł do telefonu przy słupie na Hart Plaza i zadzwonił do firmy Rewalda.
- May I help you? - zapytała sekretarka.
- Kobieto, żebyś ty wiedziała, jak możesz mi pomóc - pomyślał nie mówiący jeszcze po angielsku uciekinier i wydukał do słuchawki swoje nazwisko. O dziwnym telefonie firma zawiadomiła prawnika. W gabinecie jego szefa znajdowała się luneta. Polak zaczął przez nią oglądać teren Hart Plaza. Polecił, by wszystkie telefony były przełączane bezpośrednio do niego. Kiedy na biurku zadzwonił telefon, Rewald namierzył lunetę na słup z aparatem telefonicznym, gdzie stali dwaj żeglarze. - Nie ruszajcie się stamtąd ani na krok - polecił i zadzwonił do swej ukochanej. Chodziło o to, kto pierwszy dotrze do uciekinierów.
Mecenas Paula Gribbs była szybsza od "federalnych". Wsadziła dwóch żeglarzy do swego samochodu. Przez telefon komórkowy połączyła się z urzędem INS, by uprzedzić, że wiezie "swoich klientów", którzy złożą wniosek o azyl polityczny. Tym samym uciekinierzy uzyskali chwilową "nietykalność". Władze federalne nie ukrywały potem w mediach swej wściekłości. Dwudziestoparoletni chłopcy z "Zawiszy" nie mogli bowiem lepiej trafić: Paula była córką byłego burmistrza Detroit, a potem sędziego Sądu Apelacyjnego w Michigan. I dziewczyna postawiła całe Detroit na nogi.
Media oszalały
- W tym urzędzie przesłuchania trwały parę godzin - wspomina Kaczmarski. - Chodzili koło nas agenci z wielkimi rewolwerami u pasa. Jakaś Murzynka zadawała nam pytania z formularza, a my musieliśmy na nie odpowiadać. Na koniec stwierdziła, że nie mamy podstaw do azylu i że możemy wracać do Polski. A wtedy Paula powiedziała, że w takim razie złożymy uzupełniające zeznania na piśmie, ale potrzebujemy na to parę dni. I tak też się stało.
Na schodach urzędu czekała na nich pierwsza ekipa telewizyjna, potem druga, trzecia. W swoim biurze Rewald zorganizował uciekinierom konferencję prasową. - "Polscy żeglarze" mają niezwykle małe szanse na otrzymanie azylu - mówił dziennikarzom. - Przeciwko nim działają statystyki.
Rewald poprosił o pomoc swego kolegę Mariusza Ziomeckiego z "Detroit Free Press". - Tak jak rodzimy się i umieramy bez doświadczenia, także uciekamy, nie wiedząc, jak to należy właściwie zrobić - wyjaśniał Ziomecki na drugi dzień na łamach tej gazety. Ktoś inny przypominał, że minęło dopiero 5 tygodni od wielkich obchodów Święta Niepodległości w Detroit.
Wtedy amerykańskie media oszalały. Zejście na ląd po trapie zacumowanego "Zawiszy" zamieniło się w "skok ze statku", "wybór wolności", "brawurowy czyn". Telewizja pokazywała "Zawiszę" na festiwalu, a potem uciekinierów jeszcze wśród załogi, na koniec zaś - już na wolności i bez swego jachtu. Była to jedna z najlepiej sfilmowanych "ucieczek" w historii mediów w Detroit. O "polskich żeglarzach" nakręcone zostały wtedy setki metrów taśmy. Stali się bohaterami metropolii.
Azyl dla żeglarzy
Był to rok wyborów. W Białym Domu urzędował Ronald Reagan. - Zrobię wszystko, aby pomóc "polskim żeglarzom" - zapewniał media demokratyczny senator Carl Levin - już rozmawiałem w tej sprawie z Departamentem Stanu. Prasa twierdziła, że na terenie Metro Detroit mieszka około 800 tys. wyborców polskiego pochodzenia. Za sprawą Ziomeckiego gazeta "Detroit Free Press" ogłosiła ankietę z pytaniem, czy "polscy żeglarze" powinni otrzymać azyl polityczny. Prawie wszyscy czytelnicy domagali się, aby Ameryka zatrzymała swych nowych bohaterów.
- Takie przypadki zdarzają się od czasu do czasu, ale nie towarzyszą im powody polityczne - mówił w mediach Jacek Gaca z Konsulatu PRL w Chicago. - Kapitan nas nawet o tej ucieczce nie zawiadomił.
- Przecież to nie jest zgodne z prawem. "Polscy żeglarze" winni złożyć wniosek o azyl po przekroczeniu granicy, czyli w Kanadzie, a nie dopiero w USA - coraz słabiej bronił się rzecznik urzędu INS.
Wobec tak wielkiej kampanii prasowej, nacisku polityków oraz przypuszczalnych monitów z Waszyngtonu szef urzędu James Montgomery poczuł, że traci grunt pod nogami. Uświadomił sobie, że nikt nie popiera stanowiska urzędu, a społeczność Detroit oczekuje happy endu. Wkrótce "polscy żeglarze" dostali azyl. Federalni przegrali pojedynek z Paulą Gribbs. Zwyciężyli uciekinierzy oraz ich prawnicy, którzy sprawę prowadzili bezpłatnie.
Ucieczka od sławy
Ceną wolności uciekinierów stała się utrata anonimowości. Telewizja towarzyszyła im, kiedy szli na zakupy lub na spacer z psem. Niewielu znało ich nazwiska, ale każdy mieszkaniec rozpoznawał na ulicy Sołowieja i Kaczmarskiego jako "polskich żeglarzy". Mijały lata, a oni podczas każdego Święta Niepodległości musieli znowu odgrywać swe role. Byli pod dużą presją. Przez pierwszy rok pracowali razem w fabryce. Potem ich drogi się rozeszły.
Grzegorz Sołowiej zmarł na zawał serca. Kaczmarski poznał prof. Jerzego Staniszkisa, który pomógł mu w kontynuowaniu studiów na uniwersytecie w Detroit. Dzięki Staniszkisowi został amerykańskim architektem. Ale kiedy nadchodził czwarty lipca, znowu musiał stawać przed kamerami. - Tego się już nie dało wytrzymać. Wszystko zaczynało się od nowa.
W 1989 roku Kaczmarski uciekł przed mitem "polskich żeglarzy". Z Detroit przeprowadził się do Kalifornii. - Zamieniłem cygańskie życie w światłach reflektorów na życie rodzinne w kalifornijskiej hacjendzie.
Co robią dzisiaj:
Roman Rewald i Paula Rewald Gribbs - małżeństwo prawników amerykańskich polskiego pochodzenia. Rewald jest wiceprzewodniczącym Polsko-Amerykańskiej Izby Handlowej. Mieszkają w Warszawie.
Mariusz Ziomecki - dziennikarz, szef "Komputer świat" (Alex Springer), mieszka w Warszawie.
Jerzy Staniszkis - emerytowany prof. architektury, mieszka w Warszawie, autor pomnika AK przed budynkiem Sejmu.
Waldemar Kaczmarski - architekt w Kalifornii, mieszka we własnym domu w Palo Alto z żoną i dwiema córkami.
|
Piętnaście lat temu do portu w Detroit zawinął "Zawisza Czarny". Niejaki Roman Rewald, amerykański prawnik polskiego pochodzenia, Na statku poznał żeglarza, któremu zostawił swą wizytówkę. W trakcie pożegnalnej nocy "Zawiszy" Waldemar Kaczmarski, 23-letni student architektury zszedł z pokładu "Zawiszy". Towarzyszył mu 25-letni Grzegorz Sołowiej, student budownictwa. Kaczmarski zadzwonił do firmy Rewalda. O "polskich żeglarzach" nakręcone zostały setki metrów taśmy. Stali się bohaterami metropolii. Wkrótce "polscy żeglarze" dostali azyl.
|
SCENA POLITYCZNA
W koalicji z SLD Unia Wolności nie utworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE
Nie zmieniać premiera
RYS. JÓZEF KACZMARCZYK
JAN MACIEJA
Formalnych powodów zmiany premiera jest wystarczająco wiele, by dokonać takiego manewru.
Można jednakże dostrzec okoliczności usprawiedliwiające premiera. Niewątpliwie zdaje on sobie sprawę z tego, że rządzenie państwem z pozycji silnego człowieka przyniosłoby mu może nawet pochlebną opinię większości społeczeństwa, ale doprowadziłoby do rozpadu AWS i całej koalicji. Przed oceną wniosku o dymisję premiera należy się zastanowić, co kraj, gospodarka i polskie państwo zyska dzięki takiemu zabiegowi.
Osiągnięcia obecnej koalicji
Największą historyczną zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rządów koalicji SLD - PSL i wyprowadzenie kraju z kręgu powszechnej niemożności. Tamte rządy nie mogły podjąć reform ustrojowych, tj. samorządowej, ubezpieczeń społecznych, opieki zdrowotnej i oświaty, ani reform restrukturyzacji tzw. sektorów konfliktowych, gdyż korzyści ówczesnej koalicji wynikające z niepodejmowania problemów trudnych były większe od korzyści możliwych do osiągnięcia przez angażowanie się na rzecz ich rozwiązania. Niewątpliwie reformy można było lepiej przygotować i wprowadzić w życie. Pewien bałagan był jednak nieunikniony. Nie mam żadnych wątpliwości, że obecny rząd będzie uznany za reformatorski i zajmie trwałe miejsce w historii Polski. Odwlekanie wymienionych reform groziło bowiem paraliżem gospodarki i państwa za kilka lat.
Uważam, że warunkiem wykształcenia się systemu politycznego i społecznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić znacząco poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Inny mariaż polityczny nie daje takich szans.
Historyczne zasługi
Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Lech Wałęsa odegrał historyczną rolę w obaleniu PRL, a Tadeusz Mazowiecki i Leszek Balcerowicz w tworzeniu zasad ustrojowych III Rzeczypospolitej. Zasługą Mazowieckiego jest wykształcenie się państwa demokratycznego, w którym główne spory rozwiązuje się w sposób negocjacyjny, a nie siłowy. Również jemu trzeba przypisać znaczny zakres redystrybucji dochodu na rzecz biednych. Zasługa Leszka Balcerowicza polega na tym, że najlepiej zrozumiał sposób przeprowadzenia ustrojowej transformacji w Polsce i umiał wcielić go życie. Uznał, iż deficyt budżetowy, nierównowagę rynku, inflację i zadłużenie trzeba rozwiązać w sposób szokowy, podczas gdy sprawę przekształceń własnościowych - stopniowo. Historia potwierdziła słuszność takiego podejścia.
Kto poszedł inną drogą - jak to uczyniły np. Rosja, Bułgaria, Ukraina, Rumunia, Białoruś - nie może dotychczas wydźwignąć się z kryzysu. Przezwyciężenie skutków błędnego wyboru drogi transformacji gospodarki centralnie planowanej w rynkową zajmie im dziesięciolecia. Społeczeństwa straciła wiarę w sukces. Zrodziła się nostalgia za starym systemem.
Kraje, które wybrały drogę polską - Węgry, Czechy, Słowenia, Estonia, Łotwa i Litwa - mają szansę na przezwyciężenie zapaści cywilizacyjnej w krótkim okresie, czyli w czasie życia jednego pokolenia.
Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, troski o finanse państwa, przezwyciężenia deficytu na rachunku bieżących obrotów, zwalczania inflacji, twardych ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego, choć ich realizacja jest warunkiem osiągnięcia dobrobytu w Polsce. To nie są hasła nośne, miłe dla ucha większości Polaków. Dlatego UW jest i na długo pozostanie partią małą, bez szerokiego poparcia, a jednocześnie posiadającą dobrze zorganizowanych przeciwników. Reformy ustrojowe prowadzące do zbudowania w Polsce współczesnego państwa kapitalistycznego z dobrze rozwiniętą konkurencyjną gospodarką może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Praktycznie ma do wyboru SLD lub AWS.
Zastanówmy się, co może przynieść Polsce intelektualne i ideowe zasilenie UW z lewej strony, tj. koalicja z SLD. Na przykładzie Anglii i Niemiec widać, że współczesna lewica ma niewiele do wniesienia w budowanie modelu społeczno-ekonomicznego, w którym ludzie mogliby realizować swoje aspiracje w warunkach globalizacji życia gospodarczego, oznaczającej pełne wystawienia krajowych podmiotów gospodarczych na konkurencję z firmami zagranicznymi.
Profesor Michał Nowak z American Enterprise Institute niedawno powiedział, że "globalizacja oznacza koniec socjalizmu, którego istnienie było możliwe dzięki zamknięciu przez rządzących granic swojego państwa i ścisłemu kontrolowaniu tego, co się w nim dzieje".
Zobaczmy, jakie wartości programowe oferuje polska lewica.
Do wyborów choć blisko, jeszcze daleko
Jakie będą wyniki wyborów, nie można przewidzieć na podstawie dzisiejszych sondaży opinii publicznej. Trzeba się bowiem liczyć z tym, że lewicowo-populistyczni konkurenci obecnej koalicji napotkają na ograniczenia w formułowaniu radykalnych haseł wyborczych. Polskie Stronnictwo Ludowe już musiało złagodzić ton swej retoryki, gdyż jako ugrupowanie skrajnie radykalne byłoby łakomym kąskiem, łatwym do połknięcia przez Andrzeja Leppera.
Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, wbrew zapowiedziom, nie udało się wypracować programu, który byłby jednocześnie radykalny i skuteczny. W istocie, jeśli pominąć wątki krytyczne, w warstwie pozytywnej kierownictwo eksploatuje jedynie trzy postulaty tego programu: wolniejsze obniżenie inflacji, wolniejsze wychodzenie z deficytu budżetowego oraz zachowanie wysokiego opodatkowania bogatych. Do dwu pierwszych wydaje się być bardziej przywiązany Leszek Miller (słynny wykład londyński), a do trzeciego Marek Borowski (postulat nękania bogatych wysokimi podatkami jest niemal stałym punktem jego wypowiedzi telewizyjnych). Realizacja takiego programu nie może jednak przynieść wzrostu gospodarczego ani przezwyciężyć nierówności.
Pod tymi trzema hasłami nie można też wygrać wyborów. Liderzy SLD wiedzą, że im obietnice będą bardziej nierealne, tym zwycięstwo wyborcze będzie pewniejsze i wyższe, ale zarazem tym większe będą zastępy niezadowolonych. Po zwycięstwie w wyborach maszerującymi będą ci sami, co przed rokiem, jedynie na ich czele zamiast Millera, Wiadernego, Kalinowskiego, Leppera iść będą inni: biedni, pokrzywdzeni. Przywódcy SLD już doświadczyli, że wygrać wybory w Polsce nie jest trudno (oczy wielu politykom otworzył Stan Tymiński), gorzej jest z utrzymaniem się przy władzy. Dlatego należy oczekiwać, że w miarę zbliżania się wyborów, obietnice będą się stawały skromniejsze.
Przywódcy SLD muszą ponadto zdawać sobie sprawę z tego, że duże zaangażowanie się państwa w gospodarkę, przejawiające się utrzymaniem znacznego sektora państwowego, poważnym zakresem regulacji życia gospodarczego i społecznego oraz szeroką redystrybucją, nieuchronnie wykształca system polityczny typu familijnego, tj. o dużej uznaniowości w dostępie do wytworzonego produktu, rozwiniętej korupcji, powszechności nepotyzmu, ograniczonej wolności.
Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE, a jej gospodarka sprosta wyzwaniom wynikającym z globalizacji.
Można poprawić polski kapitalizm
Przezwyciężanie słabości polskiego kapitalizmu nie wiedzie zatem przez jego modyfikację za pomocą programu SLD. O wiele więcej można by się spodziewać po wykorzystaniu przez liberałów przesłania płynącego z konserwatyzmu.
Nie podlega dyskusji, że efektywne funkcjonowanie gospodarki rynkowej zależy od zapewniania podmiotom gospodarczym stabilnych warunków funkcjonowania tj., stabilizacji makroekonomicznej, niskich podatków, oraz od wystawienia ich na konkurencję zewnętrzną. Zależy też od jakości infrastruktury i oświaty, a więc od tego, czego rynek nie zapewnia samorzutnie. Te uwarunkowania są w pełni uznawane przez liberałów. Dlatego nie negują roli państwa, jedynie postrzegają ja inaczej niż lewica.
Jednakże trwały wzrost gospodarczy, niezakłócony wstrząsami społecznymi, zależy od spełnienia ważnych warunków, które nie znajdują się na wysokim miejscu w hierarchii systemu wartości liberałów.
Troska o rodzinę w konserwatywno-chrześcijańskiej tradycji, o jej ciągłość, bezpieczeństwo materialne, wychowanie i wykształcenie dzieci jest obowiązkiem największym. Rodzina dostarcza dzieciom dobra, którego nie może dostarczyć państwo, czyli miłości. W rodzinie można znaleźć wzorce godne naśladowania. Wiele spraw rozwiązywanych jest kolektywnie, a więc łatwiej i taniej. Rodzina wyrabia zarazem tak użyteczne dla rozwoju społeczno-gospodarczego cechy człowieka, jak nawyk oszczędzania, poszanowania pieniądza i rzeczy, pracowitość, szacunek dla przełożonego. Rodzina pomaga sobie w nieszczęściu, wskutek czego łatwiej przezwyciężyć przejściowe niepowodzenia.
W Polsce z powodu nieodpowiedzialnych działań różnych ruchów feministycznych, nierozumnej postawy rządów, importu złych wzorców, wystąpi spadek ludności do ok. 20 mln w 2050 roku. Kto wie, jakie to wywoła skutki, jaka będzie przyszłość naszego kraju. Czy można zatem tak łatwo odrzucać - jak to czyni UW - politykę prorodzinną?
Poprawienie kapitalizmu w Polsce wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi. Politycy koalicji powinni zatem podjąć wysiłek na rzecz dobrego funkcjonowania obecnej koalicji, w tym zwalczania warcholstwa politycznego, a nie koncentrować się na śmiesznym dla społeczeństwa poszukiwaniu sposobów obalenia premiera.
Ku zazdrości części świata Polakom udaje się od pewnego czasu rozwiązywać problemy wydawałoby się nierozwiązywalne. Miejmy nadzieję, że tak będzie i teraz.
Autor jest kierownikiem Zakładu Funkcjonowania Gospodarki Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN.
|
Formalnych powodów zmiany premiera jest wystarczająco wiele, by dokonać takiego manewru.Można jednakże dostrzec okoliczności usprawiedliwiające premiera. Niewątpliwie zdaje on sobie sprawę z tego, że rządzenie państwem z pozycji silnego człowieka przyniosłoby mu pochlebną opinię społeczeństwa, ale doprowadziłoby do rozpadu AWS i całej koalicji. Przed oceną wniosku o dymisję premiera należy się zastanowić, co kraj, gospodarka i polskie państwo zyska dzięki takiemu zabiegowi. Uważam, że warunkiem wykształcenia się systemu politycznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Inny mariaż polityczny nie daje takich szans.
Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, troski o finanse państwa, zwalczania inflacji nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego, choć ich realizacja jest warunkiem osiągnięcia dobrobytu w Polsce. Dlatego UW jest i pozostanie partią bez szerokiego poparcia, posiadającą dobrze zorganizowanych przeciwników. Reformy ustrojowe prowadzące do zbudowania w Polsce współczesnego państwa kapitalistycznego może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Praktycznie ma do wyboru SLD lub AWS. Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE, a jej gospodarka sprosta wyzwaniom wynikającym z globalizacji. Przezwyciężanie słabości polskiego kapitalizmu nie wiedzie zatem przez jego modyfikację za pomocą programu SLD. O wiele więcej można by się spodziewać po wykorzystaniu przez liberałów przesłania płynącego z konserwatyzmu.Ku zazdrości części świata Polakom udaje się od pewnego czasu rozwiązywać problemy wydawałoby się nierozwiązywalne. Miejmy nadzieję, że tak będzie i teraz.
|
Po telewizji publicznej przyszedł czas na upolitycznienie stacji komercyjnych
Dajecie to, czy nie dajecie?
LUIZA ZALEWSKA
Czy gdyby, nie daj Boże, dziś przytrafiły się prezydentowi kłopoty z golenią prawą, moglibyśmy dowiedzieć się o tym z telewizji? Z TVP, która nie dała nam szansy przyjrzeć się nawet ubiegłorocznemu incydentowi z Charkowa? Z Polsatu, gdzie nad treścią serwisów informacyjnych czuwa były rzecznik komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego? Czy może z TVN, której prezes w dniu wyborów świętował wygraną razem ze zwycięzcą?
Pogłoski o planach mianowania Dariusza Szymczychy szefem agencji, która będzie produkować informacje aż dla trzech kanałów - Polsatu, Polsatu Info i ponadregionalnej stacji TV 4, krążyły po Warszawie od wielu tygodni. Jednak mało kto w nie wierzył. Właściciel Polsatu Zygmunt Solorz słynął przecież z tego, że umie świetnie ustawić się w każdej politycznej konstelacji i z każdej partii może w razie potrzeby liczyć na poparcie. Wiele można było o nim powiedzieć, ale nigdy, że jest związany z jedną opcją polityczną. Nikt nie miał wątpliwości, iż właściciel Polsatu czyni to świadomie. Nikogo nie dziwił więc dobór jego najbliższych doradców: jeden dbał o to, by Polsat miał dobre stosunki z lewicą, drugi zabiegał o poparcie prawicy. Równowaga, jaką udawało się Solorzowi zachować przez lata rozmaitych politycznych koalicji, świadczyła o jego sile. Mówiono, że to politycy są zależni od właściciela Polsatu, a nie, że on zależy od polityków.
Tak silna pozycja stwarzała Solorzowi komfortową sytuację i pozwalała zachować spory dystans do bieżących rozgrywek. Dzięki temu właściciel Polsatu politycznie się nie afiszował, nikogo publicznie nie musiał wspierać. Zdarzały się co prawda incydenty, na przykład "policyjny" film o Lidze Republikańskiej w trakcie kampanii prezydenckiej w 1995 r., ale można je policzyć na palcach. Także na antenie Polsatu polityka nigdy nie była priorytetem i jeśli już politycy pojawiali się w programach, to zgodnie z parytetem (np. program "Bumerang"). Ale ostatnie miesiące dla dziennikarzy tej stacji nie były tak beztroskie - dziennikarka, która w grudniowym "Politycznym Graffiti" zbyt dociekliwie przepytywała gen. Jaruzelskiego, została odsunięta od tego programu. Nominacja Dariusza Szymczychy potwierdza, że w Polsacie nadeszły nowe czasy. Trudno jednak uwierzyć, iż zabiegający dotychczas o niezależność Solorz z radością zdecydował się na tak oczywistą politycznie decyzję, jak mianowanie na kluczowe stanowisko w stacji byłego redaktora naczelnego "Trybuny" z rekomendacji SdRP, a potem rzecznika komitetu wyborczego Kwaśniewskiego.
Co mogło Solorza - choć bardziej właściwe wydaje się słowo: musiało - do tego skłonić? Najpewniej układ sił w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, w której już dziś obóz prezydenta i SLD ma mocną pozycję, a jeśli dać wiarę sondażom wkrótce może mieć na Radę jeszcze większy wpływ. Nie dość więc, że organ ten - w założeniu apolityczny - jest całkowicie upolityczniony, to istnieje obawa, że zostanie całkowicie zdominowany przez jedną tylko opcję polityczną. Rada zamiast stać na straży pluralizmu mediów i niezależności (także od polityki), tę niezależność ogranicza.
Widz był ważniejszy
Jeszcze do niedawna mieliśmy w Polsce gwarancję, że informacja, jaką oferują nam stacje telewizyjne, może być odporna na polityczne naciski. Prywatne stacje dawały tego dowody. Kiedy podczas kampanii samorządowej w 1997 r. publiczna stacja arbitralnie wstrzymała emisję reklamówki wyborczej, ostro atakującej prominentnych działaczy lewicy, znalazła się stacja komercyjna, która nie bała się tej samej reklamówki wyemitować. Była to decyzja odważna, bo TVN naraziła się z tego powodu na proces (właśnie wygrany). Ale dzięki temu opinia publiczna mogła żyć w przeświadczeniu, że stacje czymś się od siebie różnią, że walka o widza, polegająca na dostarczaniu mu wszystkich, nie tylko wybranych informacji, jest ważniejsza od politycznych znajomości, a manipulacje, które przytrafiają się TVP, ujawniane będą przez konkurencję. Potwierdził to incydent z Charkowa, który - mimo telefonów prezydenckich ministrów - upubliczniły i Polsat i TVN, choć wielu narzekało, że zbyt późno.
Rzeczywiście, musieliśmy czekać na to pięć dni, ale czy dziś stacje telewizyjne w ogóle pokazałyby taki film? Czy bliski współpracownik Kwaśniewskiego może uznać, iż jest to temat, którym podlegające mu serwisy informacyjne powinny się zająć? Czy podobną decyzję podjąłby prezes TVN Mariusz Walter?
"Coraz częściej w polskich mediach pada pytanie: dajecie to, czy nie dajecie? Jest wydarzenie, którego nie sposób ignorować, a ludzie dzwonią do siebie i pytają: dajecie to? A jak dajecie? Dajecie teraz, czy dopiero w wieczornym wydaniu? Okrojone, czy nie? Czyli przeszliśmy już na poziom, na którym wszyscy się w jakimś stopniu przyzwyczaili do ograniczania wolności słowa" - mówił niedawno podczas dyskusji o wolności prasy Tomasz Lis z TVN.
Niedawna kampania wyborcza ujawniła, z jak wielkim trudem dziennikarzom udaje się przekonać swoich szefów do wyrwania się ze świata politycznych wpływów. Co prawda TVN informowała o mieszkaniu prezydenckiej pary wykupionym za niewielkie pieniądze czy niefortunnym zachowaniu prezydenckiego ministra na lotnisku pod Kaliszem, ale już po wyborach nie odważyła się na emisję pełnego filmu z lotniska, kompromitującego Pałac Prezydencki. Było to kilka dni po tym, jak prezes TVN Mariusz Walter świętował w sztabie Kwaśniewskiego wygrane wybory.
Musimy być wiarygodni
Trudno uwierzyć, by Walter nie zdawał sobie sprawy z rangi tego gestu. Na wieczory wyborcze nie przychodzą przecież przypadkowi ludzie, lecz ci, którzy kampanię wspierali, albo chociaż życzyli kandydatowi zwycięstwa. Tymczasem Walter, jeśli popierał kandydata lewicy, nigdy przedtem nie robił tego tak ostentacyjnie. Zaledwie cztery lata wcześniej w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" zapewniał: "Musimy być maksymalnie wiarygodni. Nie myślimy, jak politycy, od wyborów do wyborów, ale w dłuższej perspektywie. Uleganie żadnym politykom nam się nie opłaca".
Wygląda jednak na to, że Walter musi rezygnować nie tylko z marzeń o prowadzeniu telewizji ambitnej, ale też niezależnej. "Nie ma powodów bać się polityków. Co złego mogą nam zrobić? Odebrać koncesję? Z nami to nie jest takie proste" - mówił wówczas. I chociaż istotnie trudno spodziewać się nawet po tak upolitycznionej KRRiTV, by podczas procesu rekoncesjonowania zaczęła niepokornym stacjom odbierać częstotliwości, przez minione lata prezesi komercyjnych telewizji z pewnością dobrze zrozumieli, że aby ich interes mógł się rozwijać potrzebują nie tylko pieniędzy, ale też dobrych układów w coraz bardziej jednostronnej Radzie
Rada mogłaby na przykład nieoczekiwanie zapałać chęcią zwalczania w TVN programów, które mogą niekorzystnie wpływać na dzieci, a mimo to emitowane są tam od rana. I nagle nakładać dotkliwe kary finansowe, co mogłoby popsuć opinię stacji wśród reklamodawców. Rada mogłaby zastanowić się, czy przygotowywany właśnie "Big Brother" jest naprawdę niewinnym programem. Ale co gorsza, mogłaby poważnie ograniczyć rozwój stacji i uznać, że TVN nie zasługuje na nowe częstotliwości, które właśnie są do rozdania. Byłaby to kara wyjątkowo dotkliwa, bo poszerzenie zasięgu jest priorytetem dla każdego właściciela stacji, której nie może odbierać 40 proc. mieszkańców kraju.
Sporo do stracenia mógłby mieć też Polsat. Teoretycznie Krajowej Radzie mogłoby przecież przyjść do głowy, że co najmniej dziwny na słabym i koncesjonowanym rynku telewizyjnym jest fakt, iż z trzech dużych stacji aż dwie są związane z Solorzem.
Politycy zawsze gotowi pomóc
Skoro szefowie stacji telewizyjnych w coraz większym stopniu zależni są od świata polityki, powoli przestaje dziwić coś, co tuż po 1989 r. było nie do pomyślenia - że po prezesach przyjdzie czas na dziennikarzy i oni szukać będą poparcia u polityków. Tymczasem dziesięć lat po odzyskaniu wolności na sejmowym korytarzu usłyszeć można dziennikarkę, która prosi lidera ludowców, by załatwił jej i grupie jej znajomych wyrzuconych właśnie z pewnej medialnej instytucji, pracę w telewizji publicznej. Kiedy wydawca zdejmuje materiał z konferencji na temat sytuacji kobiet, dziennikarz, który ten materiał przygotowywał (ale na nim nie zarobił), odwołuje się do posłanki, która na tej konferencji występowała. I namawia ją do złożenia oficjalnej skargi. Dyrektora, który nie może pogodzić się z tym, że stracił pracę w TVP, spotkać można pod drzwiami lidera SLD. Nawet dziennikarz komercyjnej stacji, który przegrał walkę o pozycję w swojej firmie, idzie do prezydenta, który co prawda miał okazję dobrze poznać ten zawód, ale dziś ma z dziennikarstwem niewiele wspólnego.
Niezwykle trudno w takiej sytuacji wyobrazić sobie rzetelną relację z konferencji z udziałem tych polityków. Tak samo trudno, jak to, że ktoś, kto wcześniej prosił prezydenta o poparcie, zdobędzie się na przygotowanie rzetelnej relacji, gdyby głowie państwa zdarzyły się inne przykre incydenty.
Laureatka prestiżowej nagrody Grand Press Monika Olejnik radziła przed kilkoma laty, by dziennikarz nie zaprzyjaźniał się z politykami. Dziś takie rady wydają się mocno nieaktualne. Teraz już nie ma mowy o przyjaźni. Dziennikarze, którzy z założenia powinni kontrolować polityków, nawet nie tyle im ulegają, ile podlegają. Jeśli komuś się wydaje, że zależność od polityków powinna być dla dziennikarza równoznaczna z końcem kariery, winien przyjrzeć się zwolnieniom grupowym w TVP. Kryteria zwolnień są tak niejasne, iż zwolnić można każdego. Jednak nie przypadkiem tracą pracę akurat ci, którzy ze światem polityki nie mają nic wspólnego. Niebezpieczne dotychczas związki są teraz jawnie premiowane.
Trudno usprawiedliwić dziennikarzy, którzy szukają poparcia u polityków. Ale warto pamiętać, że takie sytuacje nie miałyby miejsca, gdyby telewizyjni prezesi mogliby zdobyć się na absolutną niezależność. Prezesi tymczasem może i o takiej niezależności marzą, ale przede wszystkim muszą liczyć się z realiami. Nie znajdą przecież wsparcia w Krajowej Radzie, bo jej członkowie nie są zainteresowani udzielaniem takiej pomocy. Skoro sami są w większości politykami, nie można od nich wymagać, by w związkach mediów z polityką widzieli coś niewłaściwego.
Za żadną ze swych błędnych decyzji (od przyznania koncesji kodowanej stacji, która przez kilka lat blokowała cenne częstotliwości, a teraz uznała, że ich nie potrzebuje, po nierówne - jak uważa NIK - traktowanie ogólnopolskich nadawców radiowych) Krajowa Rada nie została rozliczona, trudno więc oczekiwać, że będzie można wyciągnąć konsekwencje za to, czego nie robi.-
|
Niedawna kampania wyborcza ujawniła, z jak wielkim trudem dziennikarzom udaje się przekonać swoich szefów do wyrwania się ze świata politycznych wpływów. Dziennikarze, którzy z założenia powinni kontrolować polityków, nawet nie tyle im ulegają, ile podlegają. Jeśli komuś się wydaje, że zależność od polityków powinna być dla dziennikarza równoznaczna z końcem kariery, winien przyjrzeć się zwolnieniom grupowym w TVP. nie przypadkiem tracą pracę akurat ci, którzy ze światem polityki nie mają nic wspólnego. Niebezpieczne dotychczas związki są teraz jawnie premiowane.Trudno usprawiedliwić dziennikarzy, którzy szukają poparcia u polityków. warto pamiętać, że takie sytuacje nie miałyby miejsca, gdyby telewizyjni prezesi mogli zdobyć się na absolutną niezależność. Prezesi może i o takiej niezależności marzą, ale muszą liczyć się z realiami. Nie znajdą przecież wsparcia w Krajowej Radzie, bo jej członkowie nie są zainteresowani udzielaniem takiej pomocy. Skoro sami są w większości politykami, nie można od nich wymagać, by w związkach mediów z polityką widzieli coś niewłaściwego.
|
POLSKA - UNIA
Zniesienie barier na granicy zachodniej jest możliwe za cenę postawienia znacznie wyższych murów na granicach ze wschodnimi sąsiadami
Schengen i polityka strachu
RYS. DARIUSZ PIETRZAK
HEATHER GRABBE
W Europie Zachodniej straszy nowy upiór: jej mieszkańcy nie obawiają się już czołgów i pocisków Układu Warszawskiego - teraz boją się zalewu imigrantów i przestępczości międzynarodowej.
Wszyscy się obawiają: nie możemy polegać na wojsku, które ochroni nas przed atakiem zbrojnym, ponieważ nowe zagrożenia są zagrożeniami ze strony osób indywidualnych, a nie sił kontrolowanych przez państwo. Obywatele Unii Europejskiej czują, że potrzebne im są nowe metody obrony przed nowymi rodzajami ryzyka - siły policyjne, straż graniczna, wizy i dowody tożsamości.
Unia się boi
Strach w Unii Europejskiej leży u podstaw jej nalegań na to, by Polska przyjęła ustalenia z Schengen. Czym jest Schengen, ten szeroko dyskutowany, ale nie w pełni pojmowany element polityki Unii Europejskiej? Samo Schengen jest małym miasteczkiem w Luksemburgu, gdzie w 1985 r. pięć państw członkowskich Unii Europejskiej zawarło porozumienie o znoszeniu kontroli na swoich wspólnych granicach. W ciągu kolejnej dekady do grupy tej przystąpiły dalsze kraje, porozumienie pozostawało jednak porozumieniem międzyrządowym, nie będącym częścią systemu Unii Europejskiej, mimo iż jego sygnatariuszami były państwa członkowskie. Podczas szczytu w Amsterdamie w 1997 r. Unia Europejska uznała porozumienie z Schengen za swą integralną instytucjonalno-prawną część. Unia podejmuje obecnie prace mające na celu stworzenie wspólnego systemu wizowego oraz ujednoliconych procedur na granicach lądowych, w portach i na lotniskach, jak również szeroką współpracę policyjną, obejmującą korzystanie ze wspólnej bazy danych wywiadu (zwanej systemem informacyjnym z Schengen).
Transakcja wiązana
Porozumienie z Schengen jest pod wieloma względami korzystne: tworzy strefę, dzięki której towary, osoby, usługi i kapitał mogą się swobodnie przemieszczać po terytorium całej Unii Europejskiej, nie napotykając na takie przeszkody, jak kontrola paszportowa czy straż graniczna. Polska też na tym skorzysta, kiedy zostanie członkiem Unii. Wspólny system wizowy, imigracyjny oraz udzielania azylu oznacza, że obcokrajowcy posiadający wizę Schengen, wjeżdżający na terytorium któregoś kraju członkowskiego (np. Niemiec), mogą swobodnie podróżować po wszystkich pozostałych krajach - od Morza Arktycznego w Finlandii aż po śródziemnomorskie wybrzeża Hiszpanii.
Problem Polski i innych krajów ubiegających się o członkostwo polega na tym, że porozumienie z Schengen stanowi pewnego rodzaju transakcję: przystąpienie do wspomnianej strefy swobodnego przepływu oznacza dla danego państwa, że jego granice - po zniesieniu mechanizmów kontroli granicznej - po wewnętrznej stronie strefy stają się "porowate", natomiast po zewnętrznej muszą stać się znacznie trudniejsze do przeniknięcia, ponieważ odtąd będą jedyną barierą dla niepożądanych osób z innych krajów.
Biała i czarna lista wizowa
Państwa Unii Europejskiej obawiają się imigrantów i przestępców ze Wspólnoty Niepodległych Państw, dlatego też zezwolą Polsce na przystąpienie do porozumienia z Schengen jedynie wtedy, gdy wzniesie ona wysokie bariery na swoich granicach wschodnich, między innymi wprowadzając wizy dla Ukraińców, Rosjan i Białorusinów, a także dla obywateli innych krajów trzecich. Jest tak dlatego, że Unia Europejska stosuje system wspólnych "białych list" i "czarnych list" wizowych: obywatele państw znajdujących się na "białej liście" mogą otrzymać wizę ważną w całej strefie Schengen, natomiast obywatele państw z "czarnej listy" muszą ubiegać się o wizę wjazdową do każdego kraju tej strefy.
Tak więc Polacy (znajdujący się obecnie na "białej liście") mogą podróżować do dowolnego kraju - sygnatariusza porozumienia z Schengen bez wizy, podczas gdy obywatele państw z "czarnej listy" (między innymi Bułgarzy, Rumuni, Ukraińcy i Rosjanie) muszą uzyskać wizę wjazdową. Po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej osoby te będą również musiały ubiegać się o wizy wjazdowe do Polski - Unia twierdzi, że nie są tu możliwe żadne wyjątki czy specjalne ustalenia.
Jest to dla Polski trudny dylemat: uzyskanie korzyści wynikających z eliminacji barier na granicy zachodniej jest możliwe jedynie za cenę wzniesienia znacznie wyższych murów na granicach ze wschodnimi sąsiadami. Te wyższe bariery na wschodzie stanowią przeszkodę dla handlu, inwestycji i przyjaznego współdziałania z sąsiednimi narodami. Są również sprzeczne ze wschodnią polityką zagraniczną Polski, zakładającą budowanie mostów łączących Polskę z Ukrainą i Rosją, gdyż na mostach tych staną uzbrojeni strażnicy żądający wiz.
Nie będzie wyjątków
Problem polega na tym, że pozycja negocjacyjna Polski jest bardzo słaba, ponieważ porozumienie z Schengen stanowi integralną część Unii Europejskiej, a polityka strachu sprawia, że państwa położone na obecnych granicach Unii (takie jak Niemcy i Austria) nalegają na uzyskanie przez kraje ubiegające się o członkostwo pełnej zgodności z polityką wizową i mechanizmami kontroli granicznej przed ich wstąpieniem do Unii.
Dla nowych członków nie będzie żadnych wyjątków, chociaż w przypadku obecnych państw członkowskich możliwe były odrębne ustalenia - Wielka Brytania, Irlandia i Dania dzięki specjalnym uzgodnieniom znajdują się częściowo poza systemem z Schengen, podczas gdy Norwegia i Islandia częściowo do tego systemu należą, chociaż nie są członkami Unii. Kandydaci do członkostwa nie mogą, niestety, negocjować takich wyłączeń - muszą w pełni przyjąć zasady ustalone przez obecnych członków, a ci stanowczo pragną ochronić się przed zagrożeniami ze Wschodu. Porozumienie z Schengen różni się od innych części systemu Unii Europejskiej: nie chodzi jedynie o standardy techniczne czy harmonizację prawa, w grę wchodzi również kwestia zaufania.
Państwa członkowskie, jak Niemcy czy Austria, mające skrajnie prawicowych polityków wysuwających argumenty przeciw imigracji muszą dbać o to, by ich obywatele byli pewni, iż są chronieni przez wysoki mur na granicach Europy Środkowej - w przeciwnym wypadku, ich parlamenty mogłyby całkowicie zablokować poszerzenie Unii o kraje Europy Środkowej.
Irracjonalne obawy
Wspomniane obawy są, w pewnym sensie, irracjonalne: badania naukowe wskazują na to, że liczba osób zmieniających miejsce pobytu nie jest duża, a przestępczość zorganizowaną znacznie skuteczniej zwalcza się przez właściwie ukierunkowane, oparte na wywiadzie patrolowanie miast niż wyłącznie za pośrednictwem mechanizmów kontroli granicznej i wiz.
Przestępcy często mają do dyspozycji liczne paszporty i fałszywe dokumenty, dlatego nowe mechanizmy kontroli granicznej wywrą znacznie większy wpływ na ukraińskich handlowców i białoruskich chłopów niż na przestępców i osoby zdecydowane wyemigrować na Zachód. Polityka jest jednak często irracjonalna - oportunistyczni politycy (tacy jak Jörg Haider) wykorzystują silne obawy przed niekontrolowaną imigracją, nawet jeżeli obawy te są bezpodstawne. Rządy państw Unii Europejskiej muszą reagować na ten strach, okazując stanowczość w kwestii budowania silnej granicy na Wschodzie, tak by przyjęcie Polski i innych krajów ubiegających się o członkostwo do strefy Schengen nie naraziło na szwank ich bezpieczeństwa.
Współpraca, negocjacje, terminy
Istnieje kilka spraw mogących doprowadzić do zmiany stanowiska Unii w odniesieniu do sposobu zastosowania ustaleń z Schengen na granicach Polski. Warto na nie zwrócić uwagę przed integracją:
1. Współpraca. Unia Europejska pracuje obecnie nad poszerzaniem współpracy między siłami policyjnymi i systemami wymiaru sprawiedliwości w sprawach karnych. Polska może na tym skorzystać, pokazując Unii, że jej policja, sędziowie i straż graniczna osiągają coraz większą sprawność i skuteczność w rozpatrywaniu spraw sądowych i regulowaniu przepływu towarów i usług.
2. Pertraktacje. Polska może prowadzić negocjacje akcesyjne w taki sposób, by skłonić Unię Europejską do wykazania większej elastyczności w odniesieniu do wyłączeń z systemu wizowego. Szczególnie ważne jest podkreślanie tego, że jeżeli Unia próbuje ograniczać możliwości podejmowania przez Polaków pracy na terytorium unijnym przez wiele lat po akcesji, to jednocześnie powinna mieć bardziej elastyczne podejście do ruchu na wschodnich granicach Polski.
3. Terminy. Unia Europejska pragnie, by Polska nałożyła wymagania wizowe na sąsiednie kraje wiele lat przed uzyskaniem członkostwa w celu wykazania, że jest w stanie skutecznie stosować system z Schengen. W Brukseli toczy się debata dotycząca tego, czy nowe państwa członkowskie powinny zastosować się do wszystkich zasad z Schengen bezpośrednio po wstąpieniu do Unii, czy też należy dać im możliwość wprowadzenia niektórych mechanizmów kontroli granicznej w późniejszym czasie. Ostateczna decyzja w tej sprawie nie została jeszcze podjęta, poglądy są zróżnicowane. System wizowy nie podlega jednak negocjacjom: nie ma żadnego wyboru co do jego wprowadzenia, pozostaje natomiast pytanie, czy wprowadzenie to musi nastąpić przed akcesją.
Rozproszyć wątpliwości
Polscy negocjatorzy mają rację, pozostając przy swoim obecnym stanowisku, zgodnie z którym nowe wymagania wizowe powinny wejść w życie na kilka dni przed akcesją. Koszty, jakie musiałaby ponieść Polska w związku ze wznoszeniem barier na wschodzie, są zbyt wysokie, by uzasadniać podjęcie takich działań na wiele lat przed uzyskaniem członkostwa w Unii. Opóźnienie we wprowadzaniu wiz oznacza jednak, że polski rząd będzie musiał znaleźć inne sposoby rozproszenia wątpliwości Unii Europejskiej.
Co Polska może zrobić w tej sytuacji? Jak ma przekonać Unię Europejską, że nie pozwoli na przejazd obywateli trzecich krajów przez swoje terytorium do Niemiec, a jednocześnie zapewnić Ukrainę, że nie zostanie ona odizolowana? Ukraińcy już obawiają się, że żelazną kurtynę zastąpi papierowa kurtyna wiz. Najlepszym rozwiązaniem jest prowadzenie otwartego dialogu ze wschodnimi sąsiadami oraz przekonywanie Unii Europejskiej o tym, że dobre stosunki Polski z Rosją, Ukrainą i Białorusią mogą stanowić niezwykle cenny wkład w bezpieczeństwo europejskie.
Jednocześnie Polska może skorzystać ze znacznych sum udostępnianych przez Unię Europejską w celu wzmocnienia granic - środki te muszą jednak zostać mądrze wykorzystane na otwarcie nowych przejść granicznych, tak by na nielicznych istniejących przejściach nie tworzyły się olbrzymie kolejki osób czekających na przekroczenie granicy. Polska musi także wyszkolić bardziej skuteczną, kompetentną i niepodatną na korupcję straż graniczną, aby ruch osób i towarów na nowej wschodniej granicy przebiegał sprawnie i nie był uzależniony od łapówek. To wszystko przekonałoby Unię Europejską, a jednocześnie pomogłoby zmniejszyć przeszkody w handlu i podróży - przyczyniając się także do utrzymania właściwej równowagi między otwieraniem granic na zachodzie a koniecznym ich zamykaniem na wschodzie.
Autorka jest wykładowcą na Uniwersytecie w Birmingham w Wielkiej Brytanii. Jako gość Centrum Stosunków Międzynarodowych prowadziła badania w Warszawie.
|
W Europie Zachodniej straszy nowy upiór: jej mieszkańcy boją się zalewu imigrantów i przestępczości międzynarodowej. Obywatele Unii Europejskiej czują, że potrzebne im są nowe metody obrony przed nowymi rodzajami ryzyka - siły policyjne, straż graniczna, wizy i dowody tożsamości. Strach w Unii Europejskiej leży u podstaw jej nalegań na to, by Polska przyjęła ustalenia z Schengen. Porozumienie z Schengen jest pod wieloma względami korzystne: tworzy strefę, dzięki której towary, osoby, usługi i kapitał mogą się swobodnie przemieszczać po terytorium całej Unii Europejskiej. Problem Polski polega na tym, że porozumienie z Schengen stanowi pewnego rodzaju transakcję: przystąpienie do strefy swobodnego przepływu oznacza dla danego państwa, że jego granice po wewnętrznej stronie strefy stają się "porowate", natomiast po zewnętrznej muszą stać się znacznie trudniejsze do przeniknięcia, ponieważ odtąd będą jedyną barierą dla niepożądanych osób z innych krajów. Państwa Unii Europejskiej obawiają się imigrantów , dlatego też zezwolą Polsce na przystąpienie do porozumienia z Schengen jedynie wtedy, gdy wzniesie ona wysokie bariery na swoich granicach wschodnich, między innymi wprowadzając wizy dla obywateli krajów trzecich. Jest to dla Polski trudny dylemat: uzyskanie korzyści wynikających z eliminacji barier na granicy zachodniej jest możliwe jedynie za cenę wzniesienia znacznie wyższych murów na granicach ze wschodnimi sąsiadami. Te wyższe bariery na wschodzie stanowią przeszkodę dla handlu, inwestycji i przyjaznego współdziałania z sąsiednimi narodami. Problem polega na tym, że pozycja negocjacyjna Polski jest bardzo słaba, ponieważ porozumienie z Schengen stanowi integralną część Unii Europejskiej, a państwa położone na obecnych granicach Unii nalegają na uzyskanie przez kraje ubiegające się o członkostwo pełnej zgodności z polityką wizową przed ich wstąpieniem do Unii. Co Polska może zrobić w tej sytuacji? Najlepszym rozwiązaniem jest prowadzenie otwartego dialogu ze wschodnimi sąsiadami oraz przekonywanie Unii Europejskiej o tym, że dobre stosunki Polski z Rosją, Ukrainą i Białorusią mogą stanowić cenny wkład w bezpieczeństwo europejskie.
|
Polacy odrestaurowali świątynię sprzed 3500 lat
Powrót królowej Egiptu
KRZYSZTOF KOWALSKI
W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari (po arabsku: "klasztor północy"), 520 kilometrów na południe od Kairu, na zachodnim brzegu Nilu polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut.
Stan górnego portyku, obszernego dziedzińca oraz sanktuarium boga Amona pozwala na udostępnienie ich do zwiedzania. Obiekt ten wpisany jest na listę UNESCO światowego dziedzictwa jako wyjątkowy w dziejach architektury i sztuki świata.
Zaproszenie w 1960 roku
Polacy zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk i prac rekonstrukcyjnych części świątyni królowej Hatszepsut w Deir el-Bahari w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności; personalnie było ono skierowane do profesora Kazimierza Michałowskiego, twórcy i kierownika kairskiej Stacji Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Aktualnie badaniami kieruje dr Zbigniew Szafrański, już nie ze Stacji, ale z Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej UW im. Kazimierza Michałowskiego. Oprócz Polaków czterdzieści lat temu zaproszenie do Deir el-Bahari otrzymały najbardziej uznane i dysponujące największymi funduszami misje: brytyjska i amerykańska. Polakom został powierzony tzw. trzeci, najwyższy taras świątyni.
W pierwszych latach prace koncentrowały się na usuwaniu dużej ilości usypisk skalnych. W ich trakcie odsłonięto w pobliżu jeszcze jedną nieznaną świątynię z XV wieku p.n.e. Z jej ruin wydobyto około dwudziestu tysięcy dekorowanych bloków ściennych, posągów, napisów - co wskazuje na skalę przedsięwzięcia. W samej świątyni Hatszepsut po siedmiu latach badań wstępnych rozpoczęli prace rekonstrukcyjne konserwatorzy z Pracowni Konserwacji Zabytków. A teraz - po czterdziestu latach zamknięcia dla zwiedzających - świątynia staje otworem, i to już nie w postaci ruin.
Polska misja nie dysponowała i nie dysponuje dużymi zasobami pieniężnymi, jednak nasi specjaliści korzystali i korzystają ze wszelkich materiałów i ze sprzętu, jaki można sprowadzać z kraju (farby, pędzle, chemikalia i materiały budowlane). Skromne fundusze najpierw Stacji, a potem Centrum uzupełniali Komitet Badań Naukowych, rząd Egiptu, instytucje i sponsorzy prywatni - spoza Polski. W tych warunkach dokładnych kwot nie da się wyliczyć, ale roczne wydatki polskiej misji sięgają równowartości 200 tysięcy dolarów.
Czerwona barwa
Tarasowa świątynia grobowa została wzniesiona za panowania królowej Hatszepsut, właśnie dla niej. Królowa nie została tam jednak pochowana; nie wiadomo, gdzie spoczęła. Sprawowała władzę w latach 1503 - 1480 p.n.e. Budowla wkomponowana jest w masyw skalny. Zaprojektował ją architekt Senmut. Składa się z dziedzińca oraz tarasów z portykami pokrytymi płaskorzeźbami. W malowidłach i płaskorzeźbach świątyni odbija się ewolucja wizerunku władczyni, zresztą świadomie przez nią kreowanego. Ponieważ na tronie faraonów nie mogła zasiadać kobieta, dlatego Hatszepsut sprawowała najpierw władzę regentki, stopniowo przejmując ją całkowicie, i w miarę tego procesu przedstawiając siebie w coraz bardziej męski sposób. W rezultacie przeistoczyła się - w sztuce - w faraona, nawet barwa jej ciała zamiast tradycyjnie żółtej, cechującej kobietę, stała się czerwona, czyli męska. W napisach zamiast żeńskiej formy "byłam", "zrobiłam" - pojawia się męska forma "byłem", "zrobiłem".
Świątynię zniszczył nie tylko upływ czasu, ale także świadome działania ludzi. I to zaraz po zniknięciu Hatszepsut. Panujący po niej wybitny faraon Tutmosis III, którego zdołała skutecznie odsuwać od tronu przez dwadzieścia dwa lata, nakazał usunąć ze świątyni wszystkie jej wizerunki, przez co świątynia straciła na znaczeniu.
Przeróbki i rozbiórka
W IX wieku p.n.e. Górny Egipt nawiedziło trzęsienie ziemi, które zniszczyło lub poważnie naruszyło wszystkie świątynie w regionie, ucierpiała wtedy również świątynia Hatszepsut.
Poza tym obiekt ten podlegał wielokrotnie przeróbkom, adaptowali go do swoich potrzeb Grecy, którzy osiedli nad Nilem po podboju dokonanym przez Aleksandra Wielkiego, a także Rzymianie. Korzystali z niego anachoreci i chrześcijańscy Koptowie, zakładając tam klasztor, który przetrwał do XIX wieku. Został rozebrany dopiero sto lat temu na zlecenie kolonialnych władz brytyjskich. Ta rozbiórka uczyniła wiele szkód w samej strukturze obiektu. -
W roku 2001 przypada setna rocznica urodzin profesora Kazimierza Michałowskiego, światowej sławy archeologa, twórcy polskiej szkoły archeologii śródziemnomorskiej oraz rozwijającej się bardzo prężnie nubiologii. Był członkiem PAN, doktorem honoris causa uniwersytetów w Oksfordzie, Uppsali i Strasburgu. Pod jego kierunkiem polska archeologia zyskała międzynarodowe uznanie, którym cieszy się do dziś - Polacy prowadzą wykopaliska w Egipcie, Sudanie, Syrii, Libanie, na Cyprze.
Sukces polskiej archeologii
Profesor Lech Krzyżaniak, dyrektor Muzeum Archeologicznego w Poznaniu:
W ostatnich trzydziestu latach sam miałem okazję obserwować prace nad rekonstrukcją świątyni. Zakończenie restauracji górnej części budowli to ogromny sukces polskiej archeologii.
Nieprzypadkowo władze Egiptu zwróciły się o pomoc przy rekonstrukcji świątyni do polskich specjalistów. Polacy odbudowali swój kraj ze zniszczeń wojennych, zwracając szczególną uwagę na zabytki. Niemcy na przykład, zamiast rekonstruować zniszczoną Norymbergę, przeznaczali środki na budowę mieszkań dla obywateli. Widzimy teraz, że pedantyczna dbałość o pomniki kultury przyniosła dobre efekty. Kiedy Egipcjanie w latach sześćdziesiątych rozważali kandydatury ekip z różnych krajów, każdego pytali o to samo - co zrobił w swoim kraju. Mocnym atutem Polski było również to, że nigdy nie prowadziła polityki kolonialnej. To bardzo ważne dla mieszkańców Afryki.
Polska nauka wiele zyskała na polsko-egipskiej współpracy w dolinie Deir el-Bahari. Kilkudziesięciu naukowców z Polski zdobywało stopnie naukowe dzięki możliwościom, jakie współpraca ta otworzyła. Nie tylko archeolodzy i konserwatorzy, ale na przykład filologowie. Sukces rekonstrukcji świątyni królowej Hatszepsut obiecuje nowe perspektywy. Na pewno będziemy mieć udział w przygotowywaniu muzeum w dolinie Deirel-Bahari.
Zwieńczenie ciężkiej pracy
Profesor Michał Gawlikowski, Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej im. prof. Kazimierza Michałowskiego:
Nie mamy do czynienia z nowinką, sensacyjnym odkryciem ani czymś podobnym. To coś dużo bardziej doniosłego - zwieńczenie kilkudziesięciu lat ciężkiej pracy. Zrekonstruowany przez nas trzeci, najważniejszy taras świątyni królowej Hatszepsut był doszczętnie zniszczony przez spadające skały, wszystko zostało rozbite na tysiące kawałeczków. Dlatego prace trwały tak długo.
Rozpoczął je jeszcze profesor Michałowski, któremu w olbrzymiej mierze zawdzięczamy wysoki poziom polskiej egiptologii. Mawiał on: każdy cywilizowany naród prowadzi wykopaliska w Egipcie. Gdyby nie wykopaliska i prace konserwatorskie, nasza egiptologia byłaby wtórna i nie liczyłaby się zupełnie. Oczywiście niektóre kraje bogatsze - Francja, Niemcy, USA - wyprzedzają nas rozmachem prac. Ale zaraz za tą czołówką plasuje się Polska. Jesteśmy jedynym krajem w naszej części Europy o tak świetnie rozwiniętej egiptologii.
Egipcjanie mają dla nas dużo sympatii. Propozycji współpracy otrzymujemy więcej, niż jesteśmy w stanie przyjąć. Zrekonstruowana przez nas część świątyni czeka na otwarcie od roku. Wydrukowano już przewodniki dla turystów. Brakuje tylko prezydenta Mubaraka, który chce dokonać inauguracji osobiście. Już dwa razy czekałem na niego przed świątynią z ceremonią dopiętą na ostatni guzik.
Nowe, nieznane wizerunki
Sabri Abdel Aziz, dyrektor Wydziału Starożytności Górnego Egiptu:
Osiągnęliśmy sukces, ponieważ prace zostały wykonane całkowicie w zaplanowanym zakresie. Odrestaurowane są malowidła oraz całe elementy architektoniczne. Odtworzone zostały oryginalne konstrukcje z kamienia. W trakcie odczyszczania zabytku ukazało się wiele nieznanych wizerunków. Trzeci taras był najbardziej zniszczony.
Światowe Centrum Usług Turystycznych podjęło we współpracy z misją polską szczegółowe studia nad każdym kamieniem i jego pierwotnym miejscem. Dodatkowo wykonano reperację posadzek świątyni dla ułatwienia zwiedzania. Teraz możemy spokojnie czekać na oficjalne otwarcie, którego zapewne zechce dokonać prezydent Hosni Mubarak, podkreślając tym rangę obiektu w skali zabytków świata. Spodziewamy się tu bardzo wielu turystów.
|
W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari na zachodnim brzegu Nilu polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut. Polacy zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk i prac rekonstrukcyjnych części świątyni w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności. Zakończenie restauracji górnej części budowli to ogromny sukces polskiej archeologii.
|
USA stają wobec zupełnie nowych wyzwań, polegających na znalezieniu skutecznej formuły międzynarodowej współpracy
Ameryka potrzebuje sojuszników
KRZYSZTOF DAREWICZ
Z WASZYNGTONU
Od wtorku Ameryka jest w stanie wojny. Z pewnością bardzo trudno to sobie tak od razu uzmysłowić, ale fakt jest faktem. Od wtorku Ameryka jest innym krajem, a co za tym idzie, świat też będzie odtąd inny. Przynajmniej w tym sensie, że oto nastąpił kres postzimnowojennej dekady nacechowanej naiwną wiarą, iż demokracja zwyciężyła i nie ma już wroga, z którym musi walczyć. Teraz można, a nawet trzeba zadawać sobie pytanie: jaki będzie jego kolejny ruch? Przemycona w bagażniku samochodu miniaturowa bomba atomowa? Śmiercionośne wirusy wysypane z ampułki do miejskiego wodociągu albo rzeki? Właśnie dlatego świat musi być odtąd inny, żeby odpowiedź na to pytanie mogła być negatywna.
A więc wojna. Najpierw jednak trzeba szybko, jak najszybciej ustalić to co najważniejsze - z kim i jak?
Na razie owym "kimś" jest zachowujący anonimowość "terroryzm". Ale tylko na razie, bo, jak wiadomo, organizacji terrorystycznych, które są w stanie przeprowadzić tak świetnie zaplanowany, skoordynowany i zmasowany atak na Amerykę, nie jest na świecie aż tak wiele. Nietrudno też domyślić się, że organizacje te nie byłyby w stanie działać bez poparcia rządów, które programowo nienawidzą Ameryki i demokracji. Jakich rządów? Ich lista nie jest zbyt długa. To im od wtorku Ameryka wypowiedziała wojnę.
Grzech zaniechania
Długo będzie się toczyła dyskusja, jakie błędy popełniły Stany Zjednoczone i inne światowe demokracje, iż terroryści oraz ich mocodawcy odważyli się na aż tak brutalny atak. Bo że błędy zostały popełnione, to nie ulega wątpliwości. Przede wszystkim błędne okazuje się założenie, iż ekstremalne działania można rozgrzeszać okolicznościami społecznymi i je traktować jako wykroczenia kwalifikujące się li tylko do sądowych rozpraw. Terroryści i dyktatorzy właśnie tym umacniają swe poczucie bezkarności. Obłaskawiani przez polityków, rozgrzeszani przez socjologów, rozpieszczani przez wielki biznes. W rezultacie wychodzi na to, że tylko oni potrafią wyciągać lekcje z historii. Mogą mordować narody, mogą niszczyć całe kraje. Hitler, Pol Pot, Stalin, Miloszević, Kim Ir Sen, Husajn. Wszyscy byli lub są tak pewni siebie, gdyż wiedzieli i wiedzą, że demokracja ma jedną genetyczną wadę - nazywaną potocznie "grzechem zaniechania". Zaniechania wojny, o której tutaj mowa.
To zaniechanie krwawo zemściło się we wtorek na Ameryce. Ameryce, która, wiedząc, że w Afganistanie chroni się pod skrzydłami fanatycznych Talibów główny podejrzany, Osama bin Laden, wypłacała Afganistanowi 40 mln dol. rocznie tylko po to, żeby w państwie tym nie hodowano marihuany. Ameryce, która przeznaczyła setki miliardów dolarów na uzbrojenie po zęby Pakistanu i Arabii Saudyjskiej, skąd Osama bin Laden i Talibowie czerpią nie tylko broń i pieniądze. Ameryce, która wydała kolejne setki miliardów dolarów na bezproduktywną wojenkę z Saddamem Husajnem, który teraz pewnie śmieje się do rozpuku i, co nie ulega najmniejszej wątpliwości, stanowi nie lada inspirację dla wszelkich terrorystów. Ameryce, która wyobrażała sobie dotąd, że w odwecie za zorganizowane trzy lata temu przez bin Ladena zamachy bombowe na ambasady USA w Kenii i Tanzanii wystarczy odpalić parę rakiet na obozowisko Talibów w Afganistanie. We wtorek okazało się, że Ameryka najzwyczajniej nie jest przygotowana ani politycznie, ani psychicznie na inną walkę z terrorystami i dyktatorami. Walkę, która musi być wojną.
Szok bezbronności
Właśnie świadomość tego, że ta wszechpotężna, zdawałoby się, Ameryka jest de facto aż tak bezbronna czy też nieprzygotowana do wojny w erze postzimnowojennej, jest dla Amerykanów największym szokiem. 30 miliardów dolarów rocznie pochłania utrzymanie CIA, FBI i Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, na zapobieganie atakom terrorystycznym. I oto okazuje się, że ani te agencje, ani dysponujące globalnym systemem rozpoznania amerykańskie siły zbrojne nie były w stanie wyłowić ani jednego, dosłownie ani jednego sygnału, który pozwoliłby zapobiec atakowi. Sprawcy tego ataku uderzyli w to, co chcieli - gdyby zechcieli, z równym powodzeniem mogliby uderzyć w elektrownie atomowe, szpitale, szkoły, wielkie zakłady chemiczne, muzea, dosłownie cokolwiek.
Ich atak nareszcie obalił mit, że terroryści to tylko desperaci. O nie, to nie byli i nie są desperaci, lecz świetnie wyszkoleni i zdyscyplinowani żołnierze. Toteż, w jakimś sensie, można ich wręcz podziwiać za to, że z taką precyzją i perfekcją potrafili wykonać wydane im rozkazy. A skoro wiadomo, iż przeprowadzenie ataku wymagającego jednoczesnego porwania aż czterech samolotów, nauki pilotażu i rozpracowania systemów ochrony na lotniskach musiały poprzedzić lata przygotowań oraz wesprzeć gigantyczne nakłady finansowe, to ktoś, kto wydał te rozkazy, też musi być dobrym żołnierzem. Osama bin Laden? Saddam Husajn? Jaser Arafat? A może Iran? Arabia Saudyjska? Izrael? Korea Północna? Czeczeni?
Potrzebni sojusznicy
Ameryka musi ustalić dokładnie, gdzie kryje się jej największy wróg, i zapewne jej się to uda. Musi też zmienić się, w sensie gruntownej reorganizacji wywiadu i kontrwywiadu, wprowadzenia nowych zabezpieczeń na lotniskach, dokładniejszej kontroli imigrantów, zabezpieczenia się w nowe systemy obronne itp. To też, z czasem, zapewne jej się uda. Ale po to, żeby przystąpić do nowej wojny z wrogiem, który ją tak bezlitośnie zaatakował i poniżył, a już szczególnie po to, żeby tę wojnę wygrać, Ameryka nie może działać sama. Musi bardzo skrupulatnie zrewidować swą dotychczasową politykę zagraniczną. Bo będzie potrzebowała sojuszników.
To właśnie dlatego świat od wtorku będzie i powinien być inny. Jakie tego będą globalne, regionalne i wszelkie inne implikacje, trudno jeszcze przewidzieć. Wiadomo jednak, że - potrzebując sojuszników - Stany Zjednoczone muszą wyzbyć się wszelkich pokus dryfowania w stronę unilateralizmu, które ostatnio zaczęły dawać o sobie znaki. Amerykańska i światowa dyplomacja stają teraz wobec zupełnie nowych wyzwań, polegających na znalezieniu znacznie skuteczniejszej formuły międzynarodowej współpracy i koordynacji działań politycznych, ekonomicznych oraz militarnych.
Zwłaszcza postępowe państwa muzułmańskie powinny jak najszybciej przewartościować swą "braterską solidarność" i wesprzeć zachodnie demokracje w wysiłkach na rzecz zapobiegania i zwalczania międzynarodowego terroryzmu. Niejednego przewartościowania powinna też dokonać Europa, której terroryzm wprawdzie nie zagroził aż tak dotkliwie jak Ameryce, ale która równie niespodziewanie może stać się obiektem następnego ataku, gdyż wyznaje te same co Ameryka wartości. I wreszcie, nie do pomyślenia jest, by wojna z terroryzmem i jego mocodawcami mogła toczyć się bez współudziału Rosji oraz Chin, z którymi Stany Zjednoczone także muszą wypracować formuły produktywnej współpracy. To wszystko razem powinno oznaczać powrót do realizmu i rozsądku, którego najwyraźniej zaczynało brakować w zadowolonym z kresu zimnej wojny świecie. -
|
Od wtorku Ameryka jest w stanie wojny. Najpierw trzeba ustalić to co najważniejsze - z kim i jak?Na razie owym "kimś" jest zachowujący anonimowość "terroryzm". Ale tylko na razie, bo organizacji terrorystycznych, które są w stanie przeprowadzić tak świetnie zaplanowany, skoordynowany i zmasowany atak na Amerykę, nie jest na świecie aż tak wiele.
|
ROZMOWA
Zbigniew Boniek, kandydat na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej
Nikomu nic nie obiecałem
BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Czy ktoś, kto reklamuje piwo, może być prezesem PZPN?
ZBIGNIEW BONIEK: Dlaczego nie? Mam długoletni kontrakt z kompanią piwowarską z Poznania. Zgodnie z hasłem: "Po godzinach, po pracy" napić się dobrego piwa to przyjemność. Jedno dobre piwo jest lepsze od wielu innych napojów, które piją dzieci i o których teraz tak głośno jest w Europie. Nie widzę żadnego związku między tym, że kandyduję na stanowisko prezesa PZPN, i reklamowaniem przeze mnie piwa. Jeśli zostanę prezesem, to może coś się w tym układzie zmieni, choć nie sądzę.
Czy kandydat na prezesa PZPN może zajmować się sprzedażą zawodników za granicę?
To całkowita nieprawda, wiadomość wyssana z palca. Pewnie chodzi o plotki związane z Arturem Wichniarkiem z Widzewa. Kilka razy rozmawiałem z Arturem Zgłosił się do mnie jeden menedżer z Włoch z pytaniem, jak mógłby się spotkać z Wichniarkiem. Spotkali się. To wszystko. Nie mam z tym nic wspólnego. Nigdy nie miałem nic wspólnego ze sprzedawaniem polskich piłkarzy za granicę.
Jeśli zostanie pan prezesem PZPN, zrezygnuje pan z prezesowania firmie Go & Goal? Firma zawiera kontrakty telewizyjne i reklamowe z klubami piłkarskimi i jako prezes PZPN mógłby pan mieć znaczny wpływ na jej sytuację finansową.
Chciałbym zwrócić uwagę, że obecny prezes PZPN przez 3 lata łączył tę funkcję z szefowaniem GKS Katowice, mniej lub bardziej formalnym. W poniedziałek zostanie wybrany prezes na 17 miesięcy. W PZPN wszystko sprzedano na najbliższych kilka lat. Go & Goal pozwala dużo zarabiać klubom. Gdyby mojej firmy nie było na rynku, to sumy z kontraktów telewizyjnych byłyby o wiele mniejsze. W przeszłości moja firma nie startowała w żadnym przetargu organizowanym przez PZPN. Poza tym ostatnią rzeczą, którą bym zrobił, jako prezes PZPN, byłoby sprzedanie czegoś sobie samemu. Uważam, że prezes, ktokolwiek nim zostanie, nie powinien sprzedawać niczego na okres dłuższy od swojej kadencji. Takie zasady obowiązują na świecie.
Czy wybory wygrywa się przed zjazdem czy w jego trakcie?
Dotychczas wygrywało się przed zjazdem. To, co się działo na zjeździe, miało niewielki wpływ na wynik głosowania. Wiem, że podobne zabiegi są czynione również teraz.
Na ile głosów może pan liczyć na zjeździe?
Nie wiem. Lekarz nie zalecał mi, że muszę być prezesem PZPN. Do każdego delegata wysłałem prywatny list. Oddzwoniło około 100 delegatów zainteresowanych jego treścią. Porozmawialiśmy, ale naprawdę nie wiem, czy zdecydują się na mnie głosować. Moja kandydatura jest alternatywą. Na zjeździe możemy wybrać dwie drogi. Jedną, która obowiązuje obecnie - skomplikowaną, pełną procesów, problemów, kłótni. Jest też droga prowadząca w przeciwnym kierunku. Jeśli wyborcy będą chcieli ją wybrać, to zastanowią się nad moją kandydaturą. Prezes Dziurowicz może rządzić przez kolejnych 17 miesięcy, ale to będzie droga donikąd.
Co pan zrobił, żeby zostać prezesem?
To, co powinien zrobić każdy kandydat. Powiedziałem publicznie, jaki jest mój program, skontaktowałem się z każdym delegatem i zostawiłem wszystkim prawo wyboru. Czemu mają służyć wyjazdy w teren i rozmowy z delegatami?
Przekonywaniu ich do swoich racji.
Na wyjazdy, rozmowy, przekonywanie i obiecywanie ludziom funkcji w nowym związku, bo na tym to polega według innych kandydatów, nie mogę sobie pozwolić. Obiecałem wszystkim, że nikomu nic nie obiecam. To chyba szczere postawienie sprawy. Obiecuję za to ewolucję, a nie rewolucję. Trzeba zacząć działać, a nie krzyczeć, namawiać i rozliczać przeszłość. Piłka musi nabrać wiarygodności. Liczę na współpracę na tym polu ze wszystkimi działaczami w Polsce. Nie chcę żadnym podstępnym ruchem zdobyć dla siebie fotela prezesa. Związkiem powinien zarządzać menedżer, co wcale nie znaczy, że przyjdzie Boniek i miotłą wszystkich wymiecie. Ludziom trzeba stworzyć warunki do pracy, muszą oni być odpowiedzialni za swoje działki. Kluczowe stanowiska w związku powinni pełnić: sekretarz generalny, księgowy i kierownik biura. Prezes nie jest od rządzenia, tylko od kierowania.
Co w PZPN było złe za prezesa Dziurowicza?
On może byłby dobrym prezesem, ale w innych czasach. Nawet jego najlepsze chęci obracają się przeciwko niemu. Wszystkim chce zarządzać sam. To go gubi.
Czy wie pan, w jaki sposób kampanię wyborczą prowadzą inni kandydaci na prezesa?
Panowie Listkiewicz i Kolator jeżdżą po Polsce i rozmawiają z delegatami. Wybrali taką drogę, ja inną. Nie będę tego komentował, choć uważam, że gdybym poszedł ich śladami, to moje szanse by wzrosły. Byłoby to jednak działanie wbrew moim zasadom. Zakończmy tę kwestię żartobliwie - na takich spotkaniach reklamowane przeze mnie piwo by nie wystarczyło. A ja swoją wątrobę szanuję.
A nieoficjalni kandydaci?
Pana Dziurowicza na swój sposób cenię. Współpracowałem z nim przez 6 miesięcy, uważam, że owocnie. To, że mam dużo uwag do sposobu, w jaki kieruje związkiem, nie znaczy, że nie cenię go jako człowieka. Rozwiązanie przez niego kontraktu z firmą Puma swego czasu uznałem za skandal i dlatego się rozstaliśmy. Słyszę, że Dziurowicz dopiero w trakcie zjazdu podejmie decyzję, czy kandydować. Nie będę więc oceniał tego, co robi przed zjazdem. Stawiam grubą kreskę.
Obiecuje pan II-ligowym klubom pieniądze na przetrwanie. Skąd pan, jako prezes PZPN, zamierza je wziąć?
W przyszłym sezonie ma być 24-drużynowa II liga. Każdy rozegra 46 meczów. Wiele drużyn będzie umierać pod względem finansowym. Mam pomysł na to, żeby pomóc im przeżyć ten rok przekształceń. Jednym ze sposobów jest zawarcie kontraktu z telewizją. Na razie nie chciałbym mówić więcej, bo w Polsce często podkrada się pomysły.
Czy nakłania pan dwa czołowe kluby, Wisłę i Lecha, do zrywania obowiązujących kontraktów telewizyjnych?
Firma Go & Goal ani ja nigdy nie podpisaliśmy żadnej umowy telewizyjnej z Wisłą Kraków. Nie pośredniczyłem również w sprzedaży praw telewizyjnych meczu Wisła - Parma do Włoch. Ja tylko pomogłem RAI, by otrzymała sygnał telewizyjny z Krakowa. Nie zarobiłem na tym żadnych pieniędzy. Wisła na tym meczu zarobiła 1,25 mln marek, bo sama podpisała kontrakt z telewizją RAI. Gdyby sprzedała prawa firmie UFA, to zarobiłaby 350 tys. marek. Jaki więc może być mój wpływ na działania Wisły? Żaden. Lech Poznań ma kontrakt z Go & Goal na następnych kilka lat. Ostatnio Canal Plus zawarł umowę ze świeżym pierwszoligowcem, Petrochemią Płock. Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że kwota wynosi ok. 450 tys. dolarów za jeden sezon. Będąc odpowiedzialny za sprzedaż praw telewizyjnych Lecha, który jest klubem zdecydowanie mocniejszym od Petrochemii, dążę do tego, żeby doszło do spotkania z przedstawicielami Canalu Plus i renegocjowania kontraktu z Lechem. Lepszy klub musi zarabiać więcej niż słabszy.
Zawsze pan mówił, że wychodzi na boisko po to, aby wygrać. Teraz pan mówi, że nic wielkiego się nie stanie, jeśli prezesem zostanie kto inny. Zmienił się pan?
Kiedy wychodziłem na boisko, wiedziałem, że zwycięstwo będzie zależało tylko ode mnie. Teraz oddaję się w ręce innych. Jedna trzecia delegatów nie ma dziś nic wspólnego z piłką. Jedna trzecia jest błędnie przeświadczona, że nadal może działać w piłce tylko w starym układzie. Gdyby wszyscy ludzie mogli wybrać prezesa PZPN, to myślę, że bym wygrał. Świadczą o tym wszystkie ankiety. Prezesa wybiera jednak 180 osób. Jeśli przegram w normalnej rywalizacji, podam przeciwnikowi rękę.
Czy liczy pan, że któryś z polityków poprze pańską kandydaturę na prezesa?
To nie jest dla mnie szczególnie ważne, ponieważ nie mam żadnych antypatii. Żywię szacunek dla każdego, kto robi coś, żeby Polakom było lepiej. Mam koneksje z panem Balcerowiczem, ale nie ukrywam, że z pozostałymi reprezentantami sceny politycznej też utrzymuję dobre kontakty. Dzielę Polaków na dobrych i złych, mądrych i mniej mądrych. Chętnie poszedłbym na kolację z panem Buzkiem i panem Krzaklewskim, nie mniej chętnie z panem prezydentem. Jestem człowiekiem sportu i chcę nim pozostać.
Czy trzech kandydatów przeciwko Dziurowiczowi na zjeździe to nie za dużo?
Uważam, że ostatecznie kandydatów będzie dwóch - ja i Michał Listkiewicz. Jeśli pan Dziurowicz zgłosi się jako kandydat, to sporo ludzi mogłoby zacząć o nim źle myśleć. Dziurowicz powiedział władzom FIFA i UEFA, prezydentowi RP, delegatom i wszystkim ludziom, że nie będzie kandydował. Powinien się nad tym zastanowić. Nawet jeśli wygra, to jego zwycięstwo do niczego nie doprowadzi.
Dziurowicz będzie kandydował?
Moim zdaniem nie.
A jeśli będzie?
To nie wiem, czy ja będę kandydował.
Rozmawiał: Krzysztof Guzowski
|
Nie widzę żadnego związku między tym, że kandyduję na stanowisko prezesa PZPN, i reklamowaniem przeze mnie piwa. Nigdy nie miałem nic wspólnego ze sprzedawaniem polskich piłkarzy za granicę. W przeszłości moja firma nie startowała w żadnym przetargu organizowanym przez PZPN. Poza tym ostatnią rzeczą, którą bym zrobił, jako prezes PZPN, byłoby sprzedanie czegoś sobie samemu.
Dotychczas wygrywało się przed zjazdem. To, co się działo na zjeździe, miało niewielki wpływ na wynik głosowania. Powiedziałem publicznie, jaki jest mój program, skontaktowałem się z każdym delegatem i zostawiłem wszystkim prawo wyboru. Obiecałem wszystkim, że nikomu nic nie obiecam. Związkiem powinien zarządzać menedżer, co wcale nie znaczy, że przyjdzie Boniek i miotłą wszystkich wymiecie. Kluczowe stanowiska w związku powinni pełnić: sekretarz generalny, księgowy i kierownik biura. Prezes nie jest od rządzenia, tylko od kierowania.
|
ROSJA
Władimir Putin już teraz zdobył olbrzymi kredyt zaufania wśród przeciętnych Rosjan. Są regiony, w których poparcie dla niego deklaruje ok. 80 proc. wyborców.
Program twardego liberała
Władimir Putin budzi nadzieję
FOT. (C) REUTERS
SŁAWOMIR POPOWSKI
W Rosji rozpoczęła się kampania prezydencka, ale nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że faworytem jest Władimir Putin, którego Rosjanie - o czym świadczą wszystkie sondaże i badania opinii publicznej - pokochali, zanim przejął obowiązki od ustępującego prezydenta. To jeszcze nie jest tak wielka miłość jak ta, którą dziesięć lat wcześniej obdarzyli Borysa Jelcyna, ale mechanizm kreowania nowego charyzmatycznego przywódcy został już uruchomiony. Z jedną tylko różnicą: Jelcyna Rosjanie pokochali za to, że miał odwagę przeciwstawić się wszechwładnym rządom KPZR i jej aparatu. Putin budzi zaś nadzieję, że po latach chaosu uda mu się zaprowadzić w kraju porządek i przywrócić Rosji jej dawną wielkość.
Nadzieja Rosjan
Władimir Putin już teraz zdobył olbrzymi kredyt zaufania wśród przeciętnych Rosjan. Są regiony, w których poparcie dla niego deklaruje ok. 80 proc. wyborców. I chociaż mało kto ma złudzenia co do tego, jakie były rzeczywiste powody błyskawicznego awansu Putina (kontrolowane przekazanie rządów człowiekowi, który zapewni trwałość stworzonego przez Jelcyna systemu politycznego i wpływów związanych z nim klanów), to przecież wiara wyborców jest najważniejsza. A większość z nich chce wierzyć, że Władimir Putin przyszedł tylko po to, aby uratować państwo, i - jak twierdzą jego zwolennicy - już dokonał rzeczy niemożliwej. W czasie największego kryzysu i upadku pokazał, że można się odbić od dna i ponownie skonsolidować naród, przywrócić mu wiarę w jego zdolności i wielkość. Bo przecież - dowodzą - dysponująca tak olbrzymimi zasobami i potencjałem intelektualnym Rosja jest skazana na bycie mocarstwem. Inaczej grozi jej rozpad i degradcja.
- Rosja znowu musi stać się potężnym państwem, szanowanym na całym świecie. Ale aby to się spełniło, należy powstrzymać proces rozpadu, a zacząć trzeba od przywrócenia porządku na Kaukazie oraz likwidacji siedliska zarazy w Czeczenii - powtarza Putin. I tego oczekują od niego wyborcy. On sam ze swoim zachowaniem, z retoryką, niekiedy żołnierską, jest - jak słusznie zauważył Bartłomiej Sienkiewicz z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie - dokładnie taki, jakim chcą go widzieć Rosjanie. I to może jest najgroźniejsze.
Putin reformator
U schyłku wieku w Moskwie podjęto dwie wielkie próby reformatorskie. Pierwszą realizował Michaił Gorbaczow, który przegrał, ponieważ uwierzył, że można zbudować nowoczesne państwo z efektywną gospodarką, nie burząc systemu komunistycznego. Drugą próbę, o wiele bardziej udaną, podjął Borys Jelcyn, który wprawdzie bez wahania pożegnał się z komunizmem, ale uruchomił procesy, nad jakimi nie był w stanie zapanować. Stworzony przez niego system polityczny opiera się na procedurach demokratycznych, lecz jednocześnie - jak to określiła Lilia Szewcowa z moskiewskiej Fundacji Carnegie - jest to swego rodzaju "monarchia elekcyjna", w której parlament ma niewiele do powiedzenia, a cała władza pozostaje w rękach prezydenta odpowiedzialnego przed Bogiem i historią. Prawie całkiem nieskuteczne okazały się natomiast jelcynowskie reformy rynkowe. W rezultacie narodziła się hybryda - do cna skorumpowany system kapitalizmu politycznego, w którym kryzys ekonomiczny i chaos gospodarczy mają charakter chroniczny.
Teraz Władimir Putin zapowiada trzecią próbę, która ma być naprawą obu poprzednich. Po raz pierwszy od czasów Gorbaczowa (przed ogłoszeniem swojej pieriestrojki zorganizował on wielką naradę nad postępem naukowo-technicznym, której rezultatem była bardzo krytyczna ocena stanu państwa radzieckiego i jego szans w wyścigu technologicznym z Zachodem) Putin powołał specjalne Centrum Studiów Strategicznych, które ma przygotować kompleksową strategię rozwoju Rosji do roku 2015. Jednocześnie kilka dni przed nowym rokiem, ale - jak wynika z relacji samego Putina - już po tym, jak dowiedział się o planowanej dymisji Borysa Jelcyna, opublikował w Internecie swój artykuł programowy "Rosja na przełomie tysiącleci".
Jedni dostrzegli w nim wyłącznie wolę kontynuowania reform liberalnych i demokratycznych, lekceważąc etatystyczne i mocarstwowe ambicje jego autora, podczas gdy inni - przeciwnie - skoncentrowali się na krytyce tych ostatnich. Pierwsi zwracali uwagę przede wszystkim na współpracę Putina z liberalnym demokratycznym merem Petersburga Anatolijem Sobczakiem, podczas gdy dla drugich najważniejszy był okres służby w KGB.
Liberalna w formie, narodowa w treści
Główną ideę artykułu - szeroko już prezentowanego w "Rz" - można sprowadzić do próby połączenia dwóch przeciwstawnych koncepcji: liberalizmu z rządami twardej ręki, tak jak to rozumieją Rosjanie. Z jednej więc strony Putin stwierdza, że Rosja nie ma innej drogi jak demokratyczna, ale z drugiej domaga się ustanowienia silnej władzy państwowej, gdyż - jak dowodzi - w warunkach rosyjskich jedynie państwo może być gwarantem porządku oraz główną siłą przemian i tylko taka prawdziwie silna władza może uchronić kraj przed kolejnymi kataklizmami i rewolucjami.
To bardzo niebezpieczne założenie, zwłaszcza że jednocześnie opowiada się on za utrzymaniem w niezmienionej postaci obowiązującej konstytucji rosyjskiej. Konstytucja ta - potocznie nazywana "jelcynowską" - była ustawą zasadniczą pisaną przez Jelcyna i właśnie za to krytykowaną, że pisano ją wyłącznie "pod niego". Gwarantuje ona prezydentowi niemal nieograniczoną władzę autorytarną - o ile w wydaniu Jelcyna autorytaryzm miał charakter "miękki", patriarchalny, o tyle w przypadku następcy może być już bardzo różnie. O Jelcynie - pisał komentator "Izwiestii" Jewgienij Krutikow - było wiadomo, że w żadnym razie nie przekroczy cienkiej linii oddzielającej prezydencką formę rządów od autorytarnej, a co wiemy o Putinie?
W jego artykule programowym zwraca uwagę jeszcze jedna teza. Putin uznaje uniwersalne wartości demokracji i gospodarki rynkowej, ale równocześnie domaga się ich dostosowania do realiów rosyjskich. Nie byłoby to jeszcze niepokojące, gdyby nie zawarte w artykule wyjaśnienie, o jakie realia rosyjskie chodzi. A chodzi o system, którego fundamentem mają być takie zasady, jak: patriotyzm, mocarstwowość, etatyzm i nadrzędność kategorii państwa, a wreszcie solidaryzm społeczny, przeciwstawiany zachodniemu indywidualizmowi. Mówiąc krótko, chodzi o stworzenie systemu, który byłby liberalny i demokratyczny w formie, za to bardzo narodowy w treści.
Wszystko to razem to nic innego jak próba powrotu - w innej postaci - do starej koncepcji "trzeciej drogi", o której marzyli kiedyś rosyjscy komuniści zapatrzeni w model chiński. Z tym, że o ile w ich wydaniu fundamentem miała być silna władza partii, o tyle teraz mówi się wyłącznie o silnej władzy państwowej, którą - zgodnie z konstytucją - w najszerszym zakresie zagwarantowano prezydentowi.
W gospodarce bez odpowiedzi
Wreszcie gospodarka. Trzeba przyznać, że Putin w wyjątkowo otwarty i krytyczny sposób przedstawia jej stan po 10 latach reform. Ale poza hasłami i jasno formułowanymi celami nie podaje żadnych recept, jak je osiągnąć. - Rosja - pisze - przy 8-procentowym tempie wzrostu może za 15 lat dogonić Hiszpanię i Portugalię, a przy 10-procentowym w tym samym czasie doścignie Francję i Wielką Brytanię. Tylko jak tego dokonać, a jednocześnie zachować poparcie generałów domagających się pieniędzy na armię i inwestowania w przemysł zbrojeniowy. Jak zdobyć nowe kredyty zagraniczne, skoro już na spłatę dotychczas zaciągniętych brakuje pieniędzy (tegoroczna rata wynosi 9 mld dolarów). Jednocześnie - zgodnie z oczekiwaniami wyborców - podkreśla się mocarstwowe ambicje Rosji i próbuje prowadzić politykę, w najlepszym razie, "zimnego pokoju" z Zachodem. Wreszcie, jak dokonać potrzebnej restrukturyzacji rosyjskiej gospodarki bez naruszenia żywotnych interesów i sfer wpływu potężnych monopolistów oraz grup finansowych, co może wywołać potężny opór tych ostatnich. Putin obiecuje, że będzie "regulować działalność monopoli", ale co to znaczy w praktyce, np. w odniesieniu do "Gazpromu" albo baronów naftowych? - Na razie na te pytania brak jakiejkolwiek odpowiedzi.
Cztery scenariusze
Rosyjscy komentatorzy przewidują teraz różne scenariusze rozwoju sytuacji w Rosji w razie zwycięstwa wyborczego Putina, które - jak pisał w "Rz" Zdzisław Raczyński - obecnie może mu odebrać tylko jakiś kataklizm. Może to być kolejny wariant rosyjskiego jedynowładztwa, jeśli przyszły prezydent, jak zwykle otoczony pochlebcami i wspierany przez armię, uwierzy we własną nieomylność; ale możliwy jest też model Pinocheta: "białego" dyktatora, który żelazną ręką dokonuje liberalnych reform rynkowych. Możliwy jest wreszcie scenariusz, określany jako południowokoreański albo latynoamerykański, sprowadzający się do tego, że kilkadziesiąt największych korporacji będzie korzystało z poparcia państwa i wszelkich możliwych ulg, podczas gdy reszta zostanie skazana na wegetację. I na koniec czwarty scenariusz - uznawany za najbardziej realistyczny - będący mieszaniną elementów każdego z wcześniej wymienionych.
Który z tych scenariuszy wybierze Władimir Putin, pokaże przyszłość. Teraz jego najważniejszym zadaniem jest zwycięstwo już w pierwszej turze wyborów prezydenckich i uzyskanie jak najwyższego poparcia wyborców, bo tylko takie wyniki mogą mu zapewnić legitymację podobną do tej, którą na początku lat 90. cieszył się Jelcyn po złożeniu Rosjanom obietnicy wielkiej transformacji. W tym sensie marcowe głosowanie będzie raczej plebiscytem popularności Putina aniżeli rzeczywistymi wyborami. Potem będzie to, co zwykle: nowy prezydent, który do niedawna występował w roli namiestnika Borysa Jelcyna i "wybrańca" tzw. rodziny, zapewne zacznie się dystansować od dawnych popleczników, aż dojdzie do całkowitego zerwania, i za wszelką cenę będzie budować własną pozycję, jako w pełni samodzielnego niezależnego prezydenta. W pierwszym etapie zapewne do tego będzie się sprowadzać hasło budowania silnej władzy państwowej, które już wysunął. Dopiero wtedy okaże się też w praktyce, jak silny jest Putin i czy będzie go jeszcze stać na podjęcie obiecywanej kolejnej próby programowego reformowania Rosji, czy ponownie wszystko pozostanie na łasce żywiołu.
|
W Rosji rozpoczęła się kampania prezydencka, ale nikt nie ma wątpliwości, że faworytem jest Władimir Putin. Putin już zdobył kredyt zaufania wśród Rosjan. U schyłku wieku w Moskwie podjęto dwie próby reformatorskie. Pierwszą realizował Gorbaczow. Drugą podjął Jelcyn. Teraz Putin zapowiada próbę, która ma być naprawą poprzednich. opublikował swój artykuł programowy.Główną ideę artykułu można sprowadzić do próby połączenia przeciwstawnych koncepcji: liberalizmu z rządami twardej ręki. Rosyjscy komentatorzy przewidują różne scenariusze rozwoju sytuacji.
|
ROZMOWA
Emir Chattab, dowódca islamskich bojowników walczących w Czeczenii przeciwko wojskom rosyjskim
Wyzwolimy całą Rosję
Emir Chattab
MIROSŁAW KULEBA
Chattab, czy wierzysz, że doczekasz upadku rosyjskiego imperium?
EMIR CHATTAB - Insz Allah! (Jak Bóg pozwoli!) W to właśnie wierzę! I nad tym pracuję. Rosyjska polityka jest bardzo brudna. Rosjanie nie potrafią żyć w pokoju. Nie potrafią nawet prowadzić wojny w cywilizowany sposób. Cały świat, Ameryka, walcząc, prowadzi rokowania, troszczy się o ludność cywilną. Rosja - absolutnie nie. Cały świat boi się Rosji, ale Kaukaz pierwszy weźmie na niej odwet i ją pokona. Dokonają tego Czeczeni. To jedyny naród, który jest gotów walczyć do końca.
Oddałeś kilka lat życia, walcząc razem z Czeczenami przeciwko Rosji. A jednak po wojnie w Czeczenii krążyła opinia, że emir Chattab i jego islamscy bojownicy powinni opuścić republikę. Czy dekret prezydenta Asłana Maschadowa o samorozwiązaniu wszystkich jednostek wojskowych z okresu wojny z Rosją dotyczył także twojego oddziału oraz baz szkoleniowych w Serżeńjurcie i innych miejscowościach Czeczenii?
Gdybym otrzymał taki rozkaz od zwierzchnika sił zbrojnych, czyli prezydenta Maschadowa, wykonałbym go. Jestem oficerem sił zbrojnych Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Owszem, pojawiły się głosy, że nie ma już dla mnie miejsca w Czeczenii. Teraz jednak miejsce chyba się znalazło - są to okopy na pierwszej linii frontu. W swoich bazach wyszkoliłem siedem tysięcy ludzi. Dzisiaj nawet nie wiem, gdzie oni są... Zresztą, Rosja to ogromny kraj. Znajdę sobie w nim miejsce, jeśli stanę się zbędny w Czeczenii.
Czy tego miejsca szukałeś dla siebie w Dagestanie? Twoja żona jest Awarką, pochodzi z wioski Karamachi, której nazwa stała się głośna w ostatnim czasie. Jaki był cel twojej akcji w Dagestanie, podjętej wspólnie z Szamilem Basajewem?
Wszyscy wiedzieli, że będzie wojna z Rosją. Jeszcze przed wydarzeniami w Botlichu w Dagestanie rosyjskie samoloty bez przerwy atakowały cele w Czeczenii, zwłaszcza w rejonach naurskim i szołkowskim. Rosjanie rozbili tam czeczeński posterunek celny, posterunki graniczne. Po prostu nas sprawdzali. Świat myśli, że to my wkroczyliśmy z wojną do Dagestanu, ale w rzeczywistości wykorzystaliśmy wcześniej wszystkie pokojowe metody, aby uniknąć konfliktu. Dagestan miał swoje problemy wewnętrzne i powinien je rozwiązywać sam, bez pomocy armii rosyjskiej. Rada Ulemów (duchownych islamskich) Czeczenii i Dagestanu prosiła, wydawała wiele oświadczeń i ostrzegała - bezskutecznie. Armia rosyjska wkroczyła, okrążyła wioski, zaczęła je bombardować z samolotów i śmigłowców. Dopiero wtedy przyszliśmy, okrążyliśmy wojska rosyjskie. Zniszczyliśmy bardzo dużo pojazdów pancernych, dużo śmigłowców, zginęli tam rosyjscy generałowie.
Jaki był przebieg walk w Dagestanie?
Wcześnie rano 6 sierpnia weszliśmy do Ansalty w rejonie botlichskim. Naszym celem było wsparcie dagestańskiego powstania, które wybuchło w rejonie cumadińskim i było okrutnie pacyfikowane przez Rosjan. Pospieszyliśmy więc z pomocą. Niektórzy ludzie uciekając, zostawiali otwarte domy i mówili: "chłopcy, tu jest jedzenie, bierzcie". Byli też tacy, którzy się na nas oburzali. W Ansalcie zajęliśmy pozycje, a wszyscy mieszkańcy odeszli. Okopaliśmy się dookoła kilku wiosek. Na trzeci dzień, 8 sierpnia, Rosjanie zaczęli nas bombardować. W tym czasie dopiero podciągali wojska i ludzie mogli jeszcze wywieźć cały dobytek, ale Rosjanie im nie pozwolili. Wojska rosyjskie wspierało dagestańskie pospolite ruszenie, które jednak nie brało udziału w walkach. W czasie całej akcji poległo 36 naszych ludzi. Zniszczyliśmy siedem śmigłowców.
Głośno było o zaminowaniu meczetu przez mudżahedinów...
Nie minowaliśmy żadnego meczetu. Tego nie zrobi żaden muzułmanin. Było natomiast wiadomo, że żołnierze rosyjscy z premedytacją załatwiali się w meczetach...
W wyniku waszego rajdu w Dagestanie doszło do rosyjskiego ataku na Czeczenię.
Po tym wszystkim, co się stało w Dagestanie, Rosja była przerażona. I wtedy nastąpiło kilka wydarzeń, które do końca nie są dla mnie jasne. Nie wiem, kto dokonał tych wszystkich zamachów bombowych. Zapewne Rosja sama sprowokowała niektóre starcia czy zamachy. Miała ku temu wiele powodów. Znowu bowiem zamierza podbić Czeczenię i chce, żeby cały świat ją popierał. My z tymi zamachami nie mamy absolutnie nic wspólnego. Nigdy tak nie walczymy. Nie walczymy z kobietami i dziećmi.
W czasie poprzedniej wojny z Rosją głośny był twój atak na rosyjską kolumnę transportową pod miejscowością Jarysz-Mardy. Czy dzisiaj chcesz prowadzić wojnę w ten sam sposób?
Jeszcze większą kolumnę rozbiła moja grupa pod Serżeńjurtem, tyle że Rosjanie to przemilczeli. Zniszczyliśmy tam 47 pojazdów ze stu. Kolumna rozciągnęła się na pięć kilometrów. Naszych ludzi było siedemdziesięciu. Zasadzkę przygotowaliśmy przy pomocy mieszkańców wioski. Bez nich byłoby to niemożliwe, gdyż cała droga pozostawała pod kontrolą Rosjan, a niedaleko, pod Ca-Wiedeno, stacjonował rosyjski 506. Pułk, składający się z kilku tysięcy ludzi. Przez cały tydzień nocami przechodziliśmy w bród przez rzekę i na plecach przenosiliśmy z gór pociski czołgowe oraz artyleryjskie. Zakopywaliśmy je wzdłuż drogi, omijając zasadzki Rosjan, którzy mieli tam ukryte posterunki. Zakładaliśmy zapalniki, ciągnęliśmy przewody. W tym samym czasie ostrzeliwaliśmy 506. Pułk z moździerzy. Pewnego dnia pocisk moździerzowy trafił w śmigłowiec, którym właśnie odlatywał z inspekcji rosyjski generał. Maszyna była już na wysokości kilku metrów, kiedy granat trafił ją w ogon. Śmigłowiec eksplodował w powietrzu razem z generałem. Tuż przed akcją w rosyjskiej prasie pojawiły się informacje, że na skutek ostrzału bojowników nie można zabrać ciał żołnierzy 506. Pułku i rozkładają one w upale. Na pomoc ruszyła z Bienoj kolumna pancerna pułku osetyjskiego.
Słyszałem, że po walce emir Chattab osobiście zabijał osetyjskich jeńców nożem.
Tam nie było żołnierzy i nie było jeńców. Tam byli tylko najemnicy, których nie bierze się do niewoli... W miejscowości Jarysz-Mardy miałem 43 ludzi. Zniszczyliśmy 32 pojazdy, w tym 3 czołgi, 11 transporterów opancerzonych i bojowych wozów piechoty. Zasadzka przebiegła dokładnie tak, jak sobie zaplanowaliśmy. Ledwo rankiem skończyliśmy minowanie, trochę odpoczęliśmy i zaczęliśmy południową modlitwę, kiedy od strony Groznego pojawiła się kolumna. Obsadziliśmy obie strony drogi biegnącej po wąskiej półce w wąwozie rzeki. Teren był zaminowany, a każdy przewód elektryczny podłączony do dwóch fugasów. Ten, kto detonował ładunek, zawsze widział całą drogę. Zniszczyliśmy Rosjan w ciągu dziesięciu minut. Wszystko to można zobaczyć na kasecie wideo, którą wtedy nakręciliśmy. Jest na każdym bazarze w Czeczenii. Trofeów i jeńców nie braliśmy, bo ogień rosyjski był zbyt silny. Kiedy się wycofaliśmy, przyleciały ich śmigłowce, ale było już po wszystkim. Moja grupa straciła trzech ludzi.
Szamil Basajew powiedział niedawno, że znów spaliłeś rosyjski czołg. Podobno bardzo ci przeszkadzał na froncie.
Bardzo dobrze strzelam. Zwłaszcza z broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej. Byłem dowódcą artylerii w Afganistanie. Potrafię wykorzystać artylerię, znaleźć dla niej najlepsze pozycje. Szamil jest dzisiaj dowódcą frontu, ja jestem u niego dowódcą polowym. Opracowuję plany i programy, jak walczyć na froncie, gdzie rozmieścić środki ogniowe, jak prowadzić operacje.
Walczyłeś przeciwko armii rosyjskiej w Afganistanie i Tadżykistanie, teraz bijesz się w Czeczenii. Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji?
Dzisiaj muzułmanie powinni wyzwolić przede wszystkim własne terytorium. Trzeba się jeszcze wiele nauczyć. Dzisiaj nie ma dla nas żadnej różnicy, gdzie walczyć - czy w Afganistanie, czy w Czeczenii, czy w Afryce, czy w Arabii Saudyjskiej. Nie musi to być nawet Jerozolima, chociaż są tam święte dla nas miejsca i każdy muzułmanin chce o nie walczyć. My bronimy tylko swojej wiary i ziemi, naszych kobiet, naszej ojczyzny. Póki kafer (niewierny) znajduje się na ziemi muzułmańskiej, musimy walczyć o wyzwolenie tego terenu do końca, póki Allah pozwoli. Świat nam mówi o demokracji. Mówi się o nas, że nienawidzimy demokracji. To nieprawda - nie ma żadnej demokracji, to tylko fantazja. Gdzie jest ta demokracja, pokaż mi, gdzie? W Rosji czy w Ameryce? Kto pozwolił na zabicie pół miliona ludzi w Bośni, 200 tysięcy w Tadżykistanie, dwóch milionów w Afganistanie? Teraz morduje się ludzi w Czeczenii i demokratyczny świat znowu milczy...
Chcę coś przekazać twojemu narodowi. Dzisiaj Rosja ma bardzo wielkie problemy z władzą i armią, problemy ekonomiczne. Wszystkie narody, które chcą się wyzwolić od Rosji, powinny współpracować: czy to muzułmanie, czy chrześcijanie. Od tego despoty, który siedzi na Kremlu, trzeba się uwolnić. Ostrzegam: niech Rosjanie wiedzą - my się już nie zatrzymamy. Będziemy walczyć, dopóki nie wyzwolimy całej Rosji.
Rozmawiał w Groznym Mirosław Kuleba
|
czy wierzysz, że doczekasz upadku rosyjskiego imperium?
EMIR CHATTAB W to właśnie wierzę! I nad tym pracuję. Rosjanie nie potrafią nawet prowadzić wojny w cywilizowany sposób. Kaukaz pierwszy weźmie na niej odwet i ją pokona. Dokonają tego Czeczeni.
Jaki był cel twojej akcji w Dagestanie?
Rosjanie rozbili tam czeczeński posterunek celny. Dagestan miał swoje problemy wewnętrzne i powinien je rozwiązywać sam, bez pomocy armii rosyjskiej.
Walczyłeś przeciwko armii rosyjskiej w Afganistanie i Tadżykistanie, teraz bijesz się w Czeczenii. Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji?
muzułmanie powinni wyzwolić własne terytorium. nie ma dla nas żadnej różnicy, gdzie walczyć - w Afganistanie, Czeczenii, Afryce. bronimy swojej wiary i ziemi. Rosja ma wielkie problemy z władzą i armią, problemy ekonomiczne. narody, które chcą się wyzwolić od Rosji, powinny współpracować: czy to muzułmanie, czy chrześcijanie.
|
Z Bartoszem Jałowieckim, szefem Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, o problemach z wypłatą odszkodowań rozmawia Filip Gawryś
Niemcy muszą się rozliczyć
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Dziś nowojorska sędzia Shirley Kram zdecyduje, czy odrzucić pozwy poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę przeciw niemieckim bankom. Jeśli pozwy zostaną odrzucone, otworzy to drogę do rozpoczęcia wypłaty świadczeń. Ale werdykt wcale nie jest pewny. Sąd może nie odrzucić pozwów (tak stało się w styczniu), bo niemiecki przemysł nie zebrał do tej pory obiecanych pięciu miliardów marek. Aby uzyskać brakujące środki na odszkodowania, niemieckie firmy zamierzają podwyższyć zadeklarowaną wcześniej składkę do funduszu odszkodowawczego z jednego do półtora promila od obrotów. Wczoraj przedstawiciele ofiar III Rzeszy przeprowadzili w warszawskim Teatrze Żydowskim happening połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Inicjatywy Niemieckich Przedsiębiorstw, które nie zebrały jeszcze pełnej kwoty na odszkodowania.
Rz: Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze?
BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Mam nadzieję, że stanie się to dzisiaj. Wtedy Bundestag powinien jak najszybciej uchwalić tzw. pokój prawny. Obradujący w marcu niemiecki parlament mógłby podjąć taką uchwałę. Pierwsza transza z 1,812 mld marek ma nam zostać przekazana najpóźniej 14 dni po tym fakcie. Zanim zostanie zrealizowany pierwszy czek, ma upłynąć dodatkowo 10 dni roboczych. Przy założeniu, że taki scenariusz zostanie zrealizowany, w połowie kwietnia poszkodowani mogliby odebrać pierwsze wypłaty.
Jakie są na to szanse?
Liczyliśmy, że ostatnie pozwy zostaną odrzucone w Ameryce 24 stycznia. Nie stało się tak, bo sędzia Shirley Kram miała zastrzeżenia m.in. do tego, iż przemysł niemiecki nie zebrał jeszcze 5 mld marek. Od kilku tygodni obserwujemy przedziwne zachowanie przedstawicieli niemieckiego przemysłu, którzy nadinterpretują porozumienie berlińskie. Uważają np., że w USA muszą być odrzucone wszelkie pozwy, które dotyczą niemieckiego przemysłu. Tego w porozumieniu nie było. A przecież wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że nowe pozwy i tak będą składane. Dlatego wypracowaliśmy mechanizm, zgodnie z którym rząd USA ma wysyłać do sądów tzw. statement of interest i tym samym wpływać na ich odrzucanie. Odrzucenie nowych pozwów nie jest warunkiem uruchomienia wypłat. Chodzi np. o pozew przeciw IBM, firmie, której zarzuca się współpracę z Trzecią Rzeszą. Tymczasem nawet Departament Stanu stwierdził, że pozew ten nie ma nic wspólnego ze świadczeniami, które mają wypłacić Niemcy, gdyż dotyczy wyłącznie działalności amerykańskiego przedsiębiorstwa. To, co robi przemysł niemiecki, nie może być niczym innym, jak cyniczną grą na zwłokę wynikającą z tego, że nie dysponuje on kwotą pięciu mld marek. Przemysł albo nie potrafi uzbierać tej kwoty, albo nie chce jej uzbierać.
Od rozpoczęcia rozmów na temat odszkodowań między zainteresowanymi stronami minęły dwa lata. Wielu z tych, którzy mogli dostać pieniądze, już nie żyje.
To wina przede wszystkim strony niemieckiej, którą trzeba było w trudnych negocjacjach przekonywać do uznania roszczeń byłych pracowników niewolniczych i przymusowych Trzeciej Rzeszy. Potem, kiedy zaczęła działać niemiecka fundacja mieliśmy do czynienia z bałaganem. Teraz spowolnienie procesu wynika z tego, iż niemiecki przemysł nie trzyma się ustaleń.
Pojawiał się w trakcie tych negocjacji taki oto zarzut pod adresem fundacji i polskiego rządu: my nie jesteśmy wystarczająco agresywni w tej sprawie, bo jest Unia Europejska, są negocjacje członkowskie, Niemcy są główną siłą napędową w Unii i musimy ważyć argumenty.
Pamiętam te dyskusje. Były takie głosy, żeby w ogóle nie naciskać w sprawie odszkodowań, że to byłaby tragedia dla stosunków polsko-niemieckich.
Czyje głosy?
Nie chciałbym się posługiwać nazwiskami.
Ktoś w Kancelarii Premiera?
Są też wpływowe osoby poza rządem. Na samym początku sprawa świadczeń niemieckich nie miała tylu zwolenników, ilu teraz. Robiliśmy coś, co miało niewielkie szanse na powodzenie. Rok 1953 - PRL zrzekła się reparacji wojennych względem całych Niemiec, kiedy nawet Związek Radziecki zrzekł ich się tylko w stosunku do Niemiec Wschodnich. W 1991 roku Polska podpisała umowę z RFN, na podstawie której polski rząd nie mógł już zgłaszać roszczeń w stosunku do rządu Niemiec. W zamian za to rząd RFN przeznaczył 500 mln marek na pomoc humanitarną dla ofiar Trzeciej Rzeszy, które wypłacała Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie. W 1998 r. prawdopodobieństwo, żeby cokolwiek uzyskać dla byłych pracowników niewolniczych i przymusowych w Polsce, było niewielkie. To, co osiągnęliśmy, jest zasługą premiera Jerzego Buzka i ministrów, którzy prowadzili negocjacje: Jerzego Widzyka, Jerzego Kranza, Janusza Stańczyka i Wiesława Walendziaka. Na początku istotną rolę odegrał również Jerzy Marek Nowakowski, który pierwszy odważył się skontaktować z amerykańskimi adwokatami Michaelem Hausfeldem i Martinem Mendelsohnem.
Kilka miesięcy temu mówił pan, że jest pan przeciwny zaliczkom dla ofiar, bo to jest "rozmienianie się na drobne", a Polacy powinni się domagać całości odszkodowań i to jak najszybciej. Teraz pan się godzi na zaliczki, a część środowisk reprezentujących poszkodowanych w sposób bardziej lub mniej oficjalny ich nie chce. O co tu chodzi?
Nie należałem do wielkich zwolenników zaliczek. Miałem zastrzeżenia przede wszystkim dlatego, że Niemcy nie gwarantowali wtedy, że zaliczki wypłacone ze środków naszej fundacji zostaną uznane za część świadczenia. Bez takich gwarancji nie byłyby to zaliczki, tylko dodatkowe wypłaty dla określonej grupy ofiar. Chcieliśmy też, żeby świadczenia nie były przez poszkodowanych odbierane jako jałmużna.
Może zmienił pan zdanie dlatego, że były w tej sprawie na pana naciski, m.in. premiera?
Pan premier poprał pomysł wypłaty zaliczek. Proszę jednak zauważyć, że od listopada ubiegłego roku zasadniczo zmieniła się sytuacja. Najważniejsze, że Niemcy w końcu zgodzili się na wypłaty zaliczek i to również dzięki naciskom premiera. Zgodę otrzymaliśmy dopiero 25 stycznia na posiedzeniu kuratorium niemieckiej fundacji, w dramatycznych okolicznościach, kiedy okazało się, że w Stanach Zjednoczonych nie zostały odrzucone pozwy i że tak naprawdę nie wiadomo, kiedy zostaną uruchomione właściwe wypłaty. 9 lutego na nadzwyczajnym posiedzeniu rady naszej fundacji ustaliliśmy, że zaliczki - 1400 złotych dla najstarszych poszkodowanych - zostaną wypłacone, jeżeli w USA nie zostaną odrzucone pozwy w ciągu 30 dni od przyjęcia tej decyzji. Gdyby miały ruszyć zaliczki, to nastąpiłoby to w poniedziałek 12 marca. Staraliśmy się doprowadzić do tego, żeby ta zaliczka była jak najwyższa.
Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym roku zakończycie wypłaty świadczeń, co wtedy stanie się z fundacją?
Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka, i to jeszcze przed przyszłym rokiem. Mam na myśli dzieci do szesnastego roku życia, które były zatrudniane w miejscu zamieszkania. To jest duża grupa osób - może nawet 80 tysięcy. Dzięki staraniom ministra Jerzego Widzyka i ministra Jerzego Kranza oraz byłej administracji amerykańskiej udało nam się uzyskać 40 mln złotych z Funduszu na rzecz Ofiar Prześladowań Hitlerowskich. Sądzę, że na swym najbliższym posiedzeniu rada fundacji podejmie decyzję o przeznaczeniu tych środków wraz z częścią środków fundacji na wypłaty właśnie dla tej grupy osób.
Jest też wciąż nierozwiązana kwestia powstańców warszawskich - byłych jeńców wojennych. Pojawiają się pomysły stowarzyszeń reprezentujących poszkodowanych, by część z dotychczasowych środków fundacji przeznaczyć np. na zakup leków i sfinansowanie opieki medycznej.
Fundacja, oczywiście w innym kształcie, mogłaby istnieć nadal, również w celu opracowania ogromnego zasobu zgromadzonych przez nią dokumentów. Archiwum powinno służyć historykom, naukowcom. Powinniśmy je do tego jak najszybciej przygotować. Warto również dokładnie opracować zeznania świadków tamtych wydarzeń. Ci ludzie opuszczają nas w zatrważającym tempie. -
|
nowojorska sędzia Shirley Kram zdecyduje, czy odrzucić pozwy poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę przeciw niemieckim bankom. Jeśli pozwy zostaną odrzucone, otworzy to drogę do rozpoczęcia wypłaty świadczeń. Aby uzyskać środki na odszkodowania, niemieckie firmy zamierzają podwyższyć składkę do funduszu odszkodowawczego do półtora promila od obrotów. To, co robi przemysł niemiecki, nie może być niczym innym, jak grą na zwłokę wynikającą z tego, że nie dysponuje on kwotą pięciu mld marek. Przemysł albo nie potrafi uzbierać tej kwoty, albo nie chce jej uzbierać. Jest też wciąż nierozwiązana kwestia powstańców warszawskich - byłych jeńców wojennych. Pojawiają się pomysły stowarzyszeń reprezentujących poszkodowanych, by część z dotychczasowych środków fundacji przeznaczyć np. na zakup leków i sfinansowanie opieki medycznej.
|
POLACY NA UKRAINIE
"Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym"
Ptaki bez skrzydeł
Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią.
LECH WOJCIECHOWSKI
Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom.
Od dziecka chciałem zobaczyć tzw. Kresy Rzeczypospolitej, które dotychczas znałem jak prawie każdy Polak z lektury Sienkiewicza i opowiadań dziadków. Chciałem przekonać się, jak wygląda teraz, po wielu latach, ta niemal mityczna dla mojego pokolenia kraina, miejsce współistnienia i krzyżowania się tak wielu kultur i religii kształtujących jej niepowtarzalne na skalę europejską oblicze.
Bardzo się więc ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że wraz z moją grupą laboratoryjną z Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego pojadę na Ukrainę w rejon Żytomierza (150 km na zachód od Kijowa) na pierwsze badania etnologiczne tego terenu, ze szczególnym uwzględnieniem ludności polskiej tam zamieszkałej.
Obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę.
Czułem się trochę jak pionier, który dociera na do niedawna zakazaną ziemię. Owo poczucie potęgował fakt, że ziemie te Polska utraciła już po II rozbiorze w 1793 roku. Wiedziałem też, że jadę do ludzi, których życie oznaczone zostało pasmem tragedii, a losy każdej rodziny polskiej często były osobnym dramatem. Na tym obszarze wspomnienie lat trzydziestych prawie zawsze kończy się płaczem. Był to okres największych represji i głodu. Już na jednym z pierwszych wywiadów przygarbiony staruszek pan Roman Kowalski, mieszkaniec małego, położonego w lesie miasteczka, wypowiedział pewne zdanie. Podobne zdania słyszałem codziennie, będąc na Ukrainie. "U nas te wszystkie Polaki byli, to ich zabrali i umęczyli. Zabrali jej ojca i też rozstrzelali. - Komuniści? - Komuniści! - A mówili za co? - Pomodlił się pod mostem. Pracował, ale poszedł się pomodlić. On poszedł tam, żeby nikt nie widział, ale zobaczyli jego. Aha, to on wróg jest. Zabrali i pod Żytomierzem rozstrzelali. Za co rozstrzelali!?".
Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie natomiast, że największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej (z 400 tysięcy Polaków żyjących na Ukrainie) znajduje się właśnie w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku, poprzedzonych wielkim głodem w 1933 roku, zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku w wyniku leninowskiej polityki "korjenizacji", czyli sowietyzacji poprzez narodowe języki, utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi jak jego stolicy nadano nazwę "Marchlewsk" od nazwiska słynnego w tych czasach polskiego komunisty Juliana Marchlewskiego. Autonomia ta padła pod ciosami represji w 1935 roku. Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbysz i jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków, resztę stanowią Ukraińcy. O tym, iż jego mieszkańcy ciągle pamiętają czasy, kiedy była tu polska administracja i polskie szkoły, świadczy powstanie tam szkoły z językiem polskim na początku września 1997 roku, istnienie od kilku lat kościoła oraz katechizacja młodzieży prowadzona przez siostry zakonne z Polski. Takich centrów rozwoju polskości nie ma dużo. Oprócz Dowbysza, przede wszystkim w 300-tysięcznym Żytomierzu (w którym mieszka od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Polaków) jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim. Trzy takie szkoły są też w Berdyczowie. Chciałbym też wspomnieć o naszym przyjacielu Bogdanie Siwaczewskim, który w pobliskim Koziatyniu (już w obwodzie winnickim) na własną rękę, bez niczyjej pomocy uczy języka polskiego dzieci tamtejszej Polonii. Polaków w tym 10-tysięcznym mieście jest kilkuset, ale tylko on mówi po polsku. Pan Bogdan nauczył się polskiego w wieku 30 lat, krótko po tym, jak dowiedział się od swej matki w wielkiej tajemnicy, kim naprawdę jest.
I tak jest na całym wschodnim Wołyniu. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Polski jest językiem wydzielonego świętego czasu, jakim są święta i miejsce, jakim jest kościół. Gdy docieraliśmy z dyktafonem na zagubione wśród lasów i bagien, rodem z "Malowanego ptaka", wioski, mieszkający tam ludzie, którzy prawie nie znają polskiego, mówili nam, że modlitwy po ukraińsku w ogóle nie rozumieją.
Po polsku mówi ok.oło 10 procent Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy.
Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym oprócz wymienionych już szkół mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych, z których największe to "Polonia" z Tadeuszem Reńkasem na czele. Jest tam jedyne tego typu na Ukrainie Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające od niedawna dzięki pomocy fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie" miesięcznik "Słowo Polskie", którego redaktorem naczelnym jest energiczny, 27-letni Wadim Syczewski. W mieście działa też już znany w Polsce chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz.
Dobrze pamiętam jeden rześki, kwietniowy poranek. Robiliśmy wtedy z kolegą wywiad z Olegiem Łagowskim, szefem stowarzyszenia "Cmentarz Polski". Siedzieliśmy na schodach zrujnowanej kaplicy na owym cmentarzu wśród powywracanych, marmurowych pomników i krzyży, z których miejscowi notable robią sobie na przykład schodki do nowych daczy (znajdujący się nieopodal cmentarz niemiecki jest prawie kompletnie rozkradziony). Niedaleko od nas znajdowały się groby potomków generała Henryka Dąbrowskiego i rodziny Adama Strzembosza. Ze wzgórza, na którym stała kapliczka, a raczej jej resztki, roztaczał się straszny widok na rozbebeszone groby i porozbijane trumny, wśród których walały się ludzkie kości. Tej części cmentarza nie udało się jeszcze doprowadzić do porządku. Zapytałem wtedy Olega, czym dla niego jest Polska; odpowiedział krótko: "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym".
Myślę, że wielkim plusem jest to, iż Polacy po upadku komunizmu potrafili zorganizować się sami, poza kościołem, że dla nich Polska i polskość nie kończą się na kościele i wieczornej modlitwie. Jednak sytuacja nie jest tak sielankowa, jakby się mogło wydawać. Ludzie są wolni, mogą głośno mówić to, co myślą, nie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są po prostu biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna. Co prawda wychodzą dzięki wsparciu z Polski takie gazety, jak "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski", ale docierają one tylko do większych miast, na wsi nikt o nich nawet nie słyszał. Również comiesięcznej audycji w języku polskim, nadawanej przez żytomierskie radio, słuchają nieliczni. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć na razie, Bogu dzięki, chętnych do nauki nie brak. Nie wolno zaprzepaścić tego, że rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Może zabrzmi to aż nadto tragicznie, ale są to ludzie, którym odebrano niemal wszystko. Najpierw odebrano im wolność, historię, potem tradycję, język i w końcu religię. Każdy miał być homo sovieticusem, odartym z własnej indywidualności człowiekiem, który nie czuje już swego zniewolenia i upokorzenia. I to niestety dziś owocuje. Bywa, że obok Matki Boskiej stoi portret Lenina, obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę lub patrzy na świeże kwiaty, które co dzień ktoś kładzie u jego stóp.
W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć chętnych do nauki nie brak. Rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami.
Jest jednak wielu wśród ukraińskich Polaków, którzy po ogłoszeniu przez Ukrainę niepodległości 24 sierpnia 1991 roku postanowili z pełnym zapałem zmieniać czy też na nowo budować swój świat. I śmiało można o nich powiedzieć, że są patriotami polskimi i ukraińskimi. Podziwiam ich za upór, z jakim wskrzeszają polskość na niepodległej Ukrainie. Owa "polskość" bowiem przetrwała dzięki kościołowi i w przeważającej mierze przy kościele istnieje. Dla wielu Polaków, szczególnie tych, którzy mieszkają na wsi, Polska jest czymś odległym, mirażem, uosobieniem Zachodu, kultury i kiełbasy przez cały rok, ale to już temat na drugi artykuł. Trzeba też pamiętać, że Ukraina po ZSRR odziedziczyła wiele niedobrych rzeczy, a ponadto trudno jest zmienić z dnia na dzień sposób myślenia wielu ludzi. Oprócz innych trudności przedstawiciele organizacji polonijnych na Żytomierszczyźnie skarżą się, że rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Największe stowarzyszenie polonijne w Żytomierzu do dziś nie otrzymało na przykład pomieszczenia na swą siedzibę. Przy tej sposobności pragnąłbym przypomnieć czytelnikowi, że zgodnie z leninowską zasadą w polityce umowa to tylko papierek, który do niczego nie zobowiązuje, a większość ukraińskich polityków ukończyło szkołę leninowskiej dyplomacji i według niej nadal postępuje, posługując się tylko innymi niż kiedyś atrybutami. Mimo to Polacy takich szans i możliwości jak teraz nie mieli bardzo długo. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. Naprawdę nie wymaga to wiele zachodu. Niech dostaną to samo, co mniejszość ukraińska ma w Polsce, czyli to, co się im po prostu należy.
Autor jest studentem etnografii Uniwersytetu Warszawskiego.
ZDJĘCIA: ŁUKASZ GIERSZ
|
Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, nie mieli szans na karierę. Mało kto wie, że największe skupisko ludności polskiej znajduje się na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym oprócz szkół mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych. Ludzie są wolni, ale biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć na razie chętnych do nauki nie brak. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy.
|
SPOŁECZEŃSTWO
Jeśli liczba urodzeń nadal będzie spadać, grozi nam demograficzna katastrofa
Mało nas
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
PIOTR EBERHARDT
Pojawienie się w społeczeństwie polskim nowych postaw socjologiczno- -psychologicznych doprowadziło do radykalnego obniżenia się liczby urodzeń. Przyszłość demograficzna Polski zależy od tego, czy ta tendencja będzie trwała czy przejściowa.
Styl życia społeczeństwa polskiego wskazuje, że raczej nie należy oczekiwać zmian na lepsze.
W ciągu ostatnich kilkunastu lat obserwujemy w Polsce stały spadek liczby urodzeń. Na początku lat 80. rodziło się ponad 700 tys. dzieci rocznie. W 1988 liczba urodzeń spadła w skali rocznej do poniżej 600 tys., w 1993 do poniżej 500 tys., a w 1998 - poniżej 400 tys.
Dla porównania do pierwszej wojny światowej rodziło się w Polsce ponad jeden milion dzieci rocznie, zaś w okresie międzywojennym liczba urodzeń nie spadała w skali rocznej poniżej 800 tys.
Przyrost bliski zeru
Tak raptowne obniżenie się stopy urodzeń było zjawiskiem nieoczekiwanym, zwłaszcza że od połowy lat 90. zakładano, iż w wyniku zwiększenia się liczby młodych kobiet wchodzących w wiek prokreacyjny urodzeń będzie więcej. Niestety tendencje spadkowe utrzymują się.
Obniżenie się liczby urodzeń przy stałym poziomie zgonów doprowadziło do gwałtownego załamania przyrostu naturalnego, który zbliżył się do zera.
Załamanie demograficzne w Polsce tłumaczy się często ciężkimi warunkami życia, trudną sytuacją mieszkaniową itp. Sądzę, że nie są to prawdziwe przyczyny - warunki materialne ludności były dawniej jeszcze trudniejsze. Nawet w najcięższych latach drugiej wojny światowej rodziło się proporcjonalnie dwukrotnie więcej dzieci niż obecnie. Olbrzymi spadek płodności kobiet wynika z utrwalenia się nowego modelu życia. Coraz częściej preferowany jest model rodziny małodzietnej lub bezdzietnej. W latach 50. w przeciętnej rodzinie polskiej była trójka dzieci. W latach 80. w rodzinie było średnio dwoje dzieci, co przy korzystnej strukturze wieku gwarantowało wzrost zaludnienia kraju. Obecnie na jedną kobietę przypada średnio niecałe 1,5 dziecka, zaś w większych miastach przeciętna rodzina ma jedynaka. W konsekwencji kolejna generacja może być o połowę mniej liczna od pokolenia swoich rodziców.
Proces zmniejszania się stopy urodzeń zaczął doprowadzać do zjawiska depopulacji, czyli zmniejszania się stanu zaludnienia. Początkowo objęło ono większe miasta, następnie dotarło do mniejszych miast, a w końcu również wsi.
Pozostały jeszcze kurczące się obszary wiejskie, gdzie przyrost naturalny jest dodatni, utrzymuje się model tradycyjnej rodziny, a różnorodne akcje związane z tzw. świadomym macierzyństwem spotykają się z krytyką. Są to: konserwatywne, katolickie Podkarpacie oraz znacznie mniej rozległy rejon kaszubski. Również w rejonach wiejskich Małopolski przyrost naturalny, pomimo wyraźnego spadku, nadal jest dodatni i wpływa pozytywnie na wskaźnik ogólnokrajowy. Natomiast na tzw. ziemiach odzyskanych, które jeszcze do lat 80. cechowały się znacznym przyrostem naturalnym, liczba urodzeń radykalnie się obniża.
Rodziny małodzietne
Należy zastanowić się nad konsekwencjami utrwalania się modelu małodzietności i utrzymywania się dotychczasowego trendu spadku urodzeń. Jeszcze do niedawna prognozy demograficzne wskazywały, że około 2000 roku Polska przekroczy 40 mln mieszkańców. Już obecnie wiadomo, że jest to całkowicie nierealne. Grozi nam regres demograficzny. Jedynie w rezultacie wchodzenia w ciągu najbliższych lat w wiek prokreacyjny liczniejszych roczników kobiet urodzonych na przełomie lat 70. i 80. uda się utrzymać w miarę ustabilizowaną liczbę ludności w wysokości 38,5 - 39,0 mln. Natomiast po roku 2010 liczba ta będzie stopniowo spadać. Dramatyczna sytuacja wystąpi około 2020 roku, gdy na skutek zmian w strukturze wieku nieunikniony wzrost liczby zgonów nałoży się na niską stopę urodzeń. Rachunki symulacyjne wykazują, że jest prawdopodobne, iż liczba ludności wyniesie w 2030 roku około 30 mln, a w 2050 obniży się do poniżej 20 mln mieszkańców. Tego typu rachunki nie muszą się jednak sprawdzić. Tak wiele może się wydarzyć, że konstruowanie długookresowych prognoz demograficznych na podstawie sytuacji w ciągu ostatniej dekady ma jedynie charakter ostrzegawczy.
Skala oczekiwanego regresu demograficznego jest trudna do oszacowania, ponieważ różnorodne przyszłe uwarunkowania społeczne mogą oddziaływać w sposób trudny do przewidzenia. Znacznie ważniejszym problemem, który się już ujawnił, jest postępujący proces starzenia się społeczeństwa polskiego. Zagadnienie to jest już powszechnie dostrzegane, więc nie wymaga dokładniejszego omówienia. Zwiększanie się liczby ludzi w wieku podeszłym przyniesie negatywne skutki społeczne, ekonomiczne, a może i polityczne. Silny elektorat polityczny ludzi w wieku emerytalnym wysuwać będzie coraz większe roszczenia materialne. Wiadomo zaś, że nawet zreformowany system emerytalny nie będzie w stanie temu podołać. Szczególnie niekorzystna sytuacja demograficzna jest prawdopodobna około 2020 roku, kiedy to liczne roczniki z lat 50. i 60. będą osiągały wiek emerytalny, a w wiek produkcyjny wejdą roczniki niżu z końca XX wieku.
Wędrówki ludów
Zmniejszanie się stanu zaludnienia wymagać będzie opracowania odpowiedniej długookresowej polityki migracyjnej. Narastający deficyt siły roboczej w niektórych mniej atrakcyjnych zawodach może się pojawić nawet przy skali 5 - 10 proc. bezrobocia. Zjawisko to występowało we wszystkich krajach zachodnich. Można więc oczekiwać, że po 2010 roku Polska stanie się atrakcyjnym miejscem pracy dla migrantów zza granicy, przede wszystkim wschodniej. Nie wiadomo tylko, w jakim stopniu Polska stanie się dla Rosjan, Białorusinów czy Ukraińców krajem otwartym. Będzie to zależeć nie tylko od przepisów prawnych, obowiązujących w tym czasie, lecz również od stosunku do tej kwestii władz Unii Europejskiej. Kiedy Polska wstąpi do tej organizacji, wschodnia granica naszego kraju stanie się zewnętrzną granicą Unii. Stosunek do migrantów wśród przeciętnych Polaków może też być różny - od skrajnej ksenofobii po dobrosąsiedzką przychylność.
Przystąpienie Polski do UE umożliwi zatrudnienie Polaków w zachodniej Europie. Trudno przewidzieć, ilu młodych ludzi znajdzie zatrudnienie i wyjedzie na stałe z Polski. W każdym razie stanie się to kolejnym impulsem do zatrudniania migrantów ze wschodniej Europy. Procesami emigracji i imigracji trzeba będzie sterować, tak aby aspekty pozytywne przeważały nad negatywnymi. Trzeba będzie stworzyć takie mechanizmy, aby odpływ emigracyjny nie nabrał charakteru drenującego z kraju młodą siłę roboczą, zwłaszcza tę o wysokich kwalifikacjach zawodowych. Z drugiej strony napływ np. Ukraińców czy Białorusinów na wyludnione obszary wschodniej Polski zmieniłyby charakter narodowościowy.
Abstrakcyjna katastrofa
Mimo że problematyka demograficzna jest kwestią ważną dla przyszłości kraju i narodu, wiedza o tych zagadnieniach jest znikoma nie tylko wśród ogółu społeczeństwa polskiego, ale również wśród elit intelektualnych kraju. Można sądzić, że wynika to z ignorancji oraz bagatelizowania spraw nie dotyczących dnia dzisiejszego. O ile bowiem zagrożenia gospodarcze od razu się ujawniają, o tyle skutki pewnych procesów demograficznych przynoszą pozytywne lub negatywne rezultaty w przyszłości. Katastrofa, która może się ujawnić za lat kilkanaście lub kilkadziesiąt, jest sprawą tak abstrakcyjną, że nie dochodzi do świadomości społecznej.
W Polsce nie była prowadzona celowa polityka urodzeniowa. Na procesy w tej dziedzinie wpływały zmienne uwarunkowania polityczno-gospodarcze. Różnorodne organizacje feministyczne, działając na rzecz tzw. planowania rodziny, nie interesowały się konsekwencjami swoich przedsięwzięć. Prace z zakresu demografii miały natomiast charakter specjalistyczny.
Sytuacja dojrzała do radykalnych zmian. Należy zorganizować zespół ekspertów grupujący demografów, socjologów, geografów, politologów i ekonomistów. Powinien on dokonać dokładnej oceny sytuacji demograficznej Polski. Taka diagnoza powinna stać się podstawą do opracowania zaleceń dla poszczególnych resortów rządowych oraz organizacji społecznych. Powinna ona mieć charakter prourodzeniowy, zmierzający do ekonomicznego i prestiżowego umocnienia rodziny wychowującej dzieci. Polityka w tej dziedzinie musi mieć charakter kompleksowy, uwzględniający całokształt problemów demograficznych kraju. Należy jedynie zaznaczyć, że bez przygotowania informacyjnego społeczeństwa i uzyskania jego poparcia wszelkie celowe działania zakończą się niepowodzeniem.
Autor jest profesorem demografii.
|
Pojawienie się w społeczeństwie polskim nowych postaw socjologiczno-psychologicznych doprowadziło do radykalnego obniżenia się liczby urodzeń. Przyszłość demograficzna zależy od tego, czy ta tendencja będzie trwała czy przejściowa.
Styl życia społeczeństwa wskazuje, że nie należy oczekiwać zmian na lepsze. Znacznie ważniejszym problemem jest proces starzenia się społeczeństwa. Zwiększanie się liczby ludzi w wieku podeszłym przyniesie negatywne skutki .
|
Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka
Wściekłość i duma to fatalni doradcy
JACEK DOBROWOLSKI
Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Próbują stworzyć utopijne państwo islamskie, opierając je na najsurowszym z szarijatów. Potrafią ludzi zakopywać żywcem, dusić w kontenerach, kamienować i dokonywać publicznych egzekucji na stadionach. Ich instruktorzy - arabscy najemnicy bin Ladena - lubują się w masakrach. Większość świata muzułmańskiego jest przerażona obiema grupami w takim samym stopniu jak my. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów, którzy też uważali, że Bóg jest po ich stronie, o czym świadczyły napisy "Gott mit uns" na pasach żołnierzy Wehrmachtu.
Ciosy w Nowy Jork były ciosami również w islam, tak jak bombardowanie przez hitlerowców Polski we wrześniu 1939 r. było ciosem zadanym całemu, również niemieckiemu, europejskiemu chrześcijaństwu.
Talibowie należą do wywodzącej się z Indii szkoły, która - w odróżnieniu od tolerancyjnych nauk sufickich i hanafickich, również obecnych w Afganistanie i Pakistanie - kieruje się surową, purytańską doktryną, potępiającą wszelkie liberalne wykładnie islamu.
Wiara bin Ladena
Wiara Osamy bin Ladena jest bardzo podobna. Do tego, co napisał Stanisław Grzymski w swym rzetelnym artykule "Wysłannik nienawiści" ("Rzeczpospolita" 231, 3.10.2001), warto dodać, że ojciec bin Ladena był zwykłym murarzem i pozostał analfabetą do końca życia. Miał jednak talent i wpadł w oko władcy Arabii Saudyjskiej. Tak rozpoczęła się jego wielka kariera głównego królewskiego budowniczego, której ukoronowaniem było odrestaurowanie sanktuariów w Mekce i Medynie.
Bin Laden, podobnie jak 7 zamachowców z Arabii Saudyjskiej (z 19), którzy zniszczyli World Trade Center i skrzydło Pentagonu, należy do fundamentalistycznej sekty wahhabitów, którzy, jak podaje Janusz Danecki w swym znakomitym "Słowniku kultury islamu", "głoszą konieczność prowadzenia dżihadu przeciwko wszystkim, którzy bezczeszczą islam". To właśnie wahhabici zbrojnie tworzyli kolejne królestwa Arabii Saudyjskiej, łącznie z ostatnim z 1932 r. Założyciel sekty Muhammad ibn Abd al Wahhab (zm. w 1787 r.) głosił, że wszelkie przedmioty kultu poza Allahem są fałszywe i wszyscy, którzy ten kult wyznają, zasługują na śmierć. Wahhabici pojawili się też w Indiach, gdzie rozpoczęli dżihad najpierw przeciw Sikhom, a później Hindusom i Brytyjczykom. Działali też w Turkiestanie i Afganistanie. Nic dziwnego, że mułła Omar przyjął Osamę bin Ladena z otwartymi ramionami. Bin Laden i jego arabscy fanatycy krzewią skrajny wahhabizm od Algierii po Filipiny.
Zdzisław Krasnodębski, autor artykułu "Siła prostych zasad", głęboko się myli, pisząc: "Niewiele wiemy o motywach i celach zamachowców. Są terrorystami nowego rodzaju, nie stawiali żądań, nie walczą o konkretną sprawę". Celem działań bin Ladena jest obalenie dynastii saudyjskiej za dopuszczenie niewiernych do sanktuariów w Mekce i Medynie, wyrzucenie z Arabii Saudyjskiej amerykańskich i brytyjskich żołnierzy oraz wyzwolenie Jerozolimy. Jerozolimski meczet Al-Aksa (Najdalszy Meczet) zbudowano na miejscu, do którego prorok Mahomet odbył swą, wspomnianą w Koranie, mistyczną "nocną podróż" z Mekki. Bin Laden, atakując Nowy Jork, zaatakował nie tylko centrum Ameryki, okupującej najświętsze miejsca islamu, lecz również największe skupisko Żydów na świecie, którzy z kolei, jego zdaniem, okupują Jerozolimę.
Amerykańscy i brytyjscy żołnierze stacjonują w Arabii Saudyjskiej, gdyż jest to kraj strategicznie ważny dla Zachodu ze względu na ropę. Obaj prezydenci Bushowie działali w teksańskim przemyśle naftowym, a młodszy był współwłaścicielem przedsiębiorstwa naftowego posiadającego zezwolenie na prowadzenie wierceń u wybrzeży Bahrajnu. Opisała to Anna Rogozińska-Wickers w "Magazynie Rzeczpospolitej" z 30.03.2001. W interesie Zachodu leży zbudowanie rurociągu naftowego z Turkmenistanu przez Afganistan do Pakistanu. Złoża minerałów w Azji Centralnej są ostatnimi wielkimi złożami niepodzielonymi między wielkie koncerny. Nawiasem mówiąc, gdyby firmy nafciarskie i samochodowe nie wykupywały patentów na samochody elektryczne, obecnego konfliktu by nie było.
Islam jest religią pokoju
Potężny konflikt, którego jesteśmy świadkami, to starcie ideologiczne i starcie interesów. Jednakże Samuel Huntington, autor "Zderzenia cywilizacji", w niedawnym wywiadzie dla telewizji CNN oświadczył, że nie mamy do czynienia ze zderzeniem cywilizacji islamu z Zachodem, ponieważ zdecydowana większość krajów muzułmańskich potępia terroryzm, a islam jest religią pokoju i umiaru. Do takiego zderzenia prą jednak nie tylko paranoicy w rodzaju bin Ladena i jego zwolenników, lecz również premier Włoch Silvio Berlusconi, głoszący niższość cywilizacji islamu. Poparła go w tym, niestety, wybitna dziennikarka Oriana Fallaci, która opublikowała tekst "Wściekłość i duma" - pełen nienawiści do Arabów i islamu, głoszący natomiast wyższość cywilizacji Zachodu. Twierdzi w nim m.in., że poza Mahometem i uczonym Awerroesem niczego w kulturze islamu nie ma. Wściekłość i duma to fatalni doradcy i są one, wraz z nienawiścią, również stałymi doradcami terrorystów.
Co zawdzięczamy Arabom
Berlusconi i Fallaci nie wiedzą, że do XIV w., kiedy pojawiły się tkaniny flandryjskie, Europa nie miała ani jednego wyrobu, który mógłby konkurować z wyrobami cywilizacji muzułmańskiej. Nie pamiętają, że włoski sonet Petrarki i Dantego nie powstałby, gdyby nie poezja arabska; zapomnieli o "Księdze tysiąca i jednej nocy". Nie orientują się, ile Europa zawdzięcza Avicennie, którego podręcznik medycyny studiowano w Europie do końca XVIII w., ani też, że niektóre greckie komentarze do tekstów Platona i Arystotelesa przetrwały tylko dzięki arabskim tłumaczeniom. Nie zdają sobie sprawy, że alchemię, algebrę, trygonometrię, alkohol (!), lutnię i kafelki w łazienkach zawdzięczamy Arabom, nie mówiąc o rachatłukum, chałwie i sezamkach. Nie pamiętają, że pałac Alhambry, ozdobę Hiszpanii, zbudowali Maurowie i że bez nich nie byłoby flamenco. Nie słyszeli o tolerancji za kalifatu bagdadzkiego czy sułtanatu osmańskiego, o jakiej ówczesnej Europie się nie śniło. Nie wiedzą, że gdy krzyżowcy zdobyli Jerozolimę, wyrżnęli wszystkich Arabów i Żydów, brodząc w ich krwi, ani że gdy 188 lat później Saladyn, władca Egiptu i Syrii, ją odbił, nie pozwolił mścić się na ludności chrześcijańskiej i na drugi dzień po zdobyciu Jerozolimy we wszystkich kościołach normalnie odprawiano msze. Nie słyszeli również o tym, że w średniowiecznej Kordobie muzułmanie, chrześcijanie i żydzi wspólnie studiowali teologię i toczyli dysputy o naturze Boga.
Oczywiście cywilizacja islamu obecnie nie jest tym, czym była kiedyś, ale czy cywilizacja zachodnia jest tym, czym była kiedyś? Czy jest to jeszcze cywilizacja chrześcijańska? Kilka lat temu Jan Paweł II nazwał tę najbardziej materialistyczną ze wszystkich cywilizacji cywilizacją śmierci.
Dialog jest jedynym wyjściem
Żyjemy w świecie wielokulturowym i nie mamy innego wyjścia jak dialog - nie poprowadzą go ludzie z bronią w ręku. Łatwo jest rozpocząć tę wojnę, ale jak ją zakończyć? Ile ludzi będzie musiało zginąć, by politycy zdali sobie sprawę, że nikt tej wojny wygrać nie może. Terroryści mogą być pokonani tylko we współpracy z krajami islamu, których autorytety religijne winny potępić terroryzm jako sprzeczny z nauką Mahometa. Na szczęście rząd Stanów Zjednoczonych tę prawdę zrozumiał i nie dał się sprowokować do odwetu na oślep. Popełniono jednak kilka poważnych błędów.
Prezydent Bush w pierwszej reakcji na zbrodniczy atak zapowiedział "krucjatę". Później nigdy już tego słowa nie użył. Jednak prezydent wciąż twierdzi, że Bóg jest po jego stronie - podobnie jak strona przeciwna. I podobnie jak strona przeciwna uważa, że obecna wojna to zmagania dobra ze złem. Jest to iście manichejska wizja. Gafę strzelił także prymas Polski, przywołując w swym kazaniu postać Jana III Sobieskiego. Winien był raczej przywołać postać Pawła VI, inicjatora dialogu z islamem, lub obecnego papieża, który, odwiedzając meczety, dialog ten pogłębia.
Prof. Zdzisław Krasnodębski we wspomnianym artykule pochwala bezrefleksyjny charakter kultury amerykańskiej, wynosząc amerykańską "sprężystość ducha i zdolność do stawiania na swoim". Cytuje nawet Conrada, który miał napisać, że "zwyczaj głębokich rozmyślań jest najszkodliwszy ze wszystkich zwyczajów wytworzonych przez cywilizowanego człowieka". Absolutnie się nie zgadzam. To na skutek nieobecności głębokich rozmyślań i głębokich pytań o wielokulturową naturę świata Ameryka narzuca swoją cywilizację tym, którzy sobie tego nie życzą, jednocześnie szkoląc (w przeszłości) bin Ladena. Amerykańskie media od lat kultywują dwa negatywne stereotypy Arabów i muzułmanów: albo są to terroryści, albo naftowi multimilionerzy. Nie ma żadnych pozytywnych postaci ze świata islamu poza Aladynem i Sindbadem Żeglarzem. Rząd amerykański dopiero zaczyna stawiać sobie pytania o sens swej polityki bliskowschodniej i polityki wobec świata arabskiego, szczególnie Palestyńczyków. Mam nadzieję, że w rezultacie tych pytań i rozmyślań będzie działać roztropnie, a nie tylko tak, by zademonstrować światu swą siłę.
Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka. Wówczas będziemy musieli pożegnać się z marzeniem o społeczeństwie otwartym i zaczniemy żyć w społeczeństwach fortec, zdominowanych przez plemienną mentalność oblężonych twierdz. Gdyby ktoś mnie zapytał, po której stronie konfliktu stoi Bóg, odparłbym, że po stronie niewinnych ofiar z obu stron.
Po ataku na World Trade Center na chodniku przed nowojorskim Centrum Kultury Islamskiej ktoś namalował maksymę Gandhiego: "Oko za oko sprawia, że cały świat jest ślepy".
Autor jest poetą, krytykiem i tłumaczem.
|
Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Próbują stworzyć utopijne państwo islamskie, opierając je na najsurowszym z szarijatów. Potrafią ludzi zakopywać żywcem, dusić w kontenerach, kamienować i dokonywać publicznych egzekucji na stadionach. Ich instruktorzy - arabscy najemnicy bin Ladena - lubują się w masakrach. Większość świata muzułmańskiego jest przerażona obiema grupami w takim samym stopniu jak my. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów, którzy też uważali, że Bóg jest po ich stronie. Talibowie należą do wywodzącej się z Indii szkoły, która kieruje się surową, purytańską doktryną, potępiającą wszelkie liberalne wykładnie islamu. Bin Laden, podobnie jak 7 zamachowców z Arabii Saudyjskiej, którzy zniszczyli World Trade Center i skrzydło Pentagonu, należy do fundamentalistycznej sekty wahhabitów, którzy głoszą konieczność prowadzenia dżihadu przeciwko wszystkim, którzy bezczeszczą islam.
|
Branża tłuszczowa
Były lider "czerwoną latarnią"
Przemysł tłuszczowy, który w okresie kilku poprzednich lat pod względem wyników ekonomiczno-finansowych był liderem przemysłu spożywczego, ten rok zamknie prawdopodobnie stratami.
Po dłuższym okresie nieustannego wzrostu zmniejszy się w tym roku także spożycie tłuszczów roślinnych. W zasadzie nie ulegnie zmianie tylko jedno: branża tłuszczowa nadal pozostanie dużym importerem, a ujemne saldo w handlu olejami i nasionami roślin oleistych, choć mniejsze niż w ubiegłym roku, nadal będzie przekraczać poziom 400 mln USD.
Zbiory wyższe, ale dwa razy za małe
W tym roku zebrano 584,4 tys. ton rzepaku, tj. o 135,1 tys. ton (o 30,1 proc.) więcej niż w roku ubiegłym, ale znacznie mniej niż zbierano średniorocznie w poprzednich pięcioleciach. Wzrost produkcji rzepaku był następstwem zwiększenia powierzchni uprawy oraz nieco wyższych plonów, w tym szczególnie plonów rzepaku jarego.
Areał uprawy rzepaku (317,3 tys. ha), choć większy o 12,3 proc. niż w roku 1996, był o 28,2 proc. niższy od średniej w latach 1991-1995 i o 37,8 proc. niższy od średniej z lat 1986-1990. Dwa ostatnie lata były dla uprawy rzepaku bardzo niepomyślne, gdyż - skutkiem dużych mrozów, przy braku okrywy śnieżnej - około połowy plantacji przepadło i trzeba ją było zaorywać. Ubytek ten zastępowano siewem rzepaku jarego, którego powierzchnia wzrosła w tym roku do 120 tys. ha. Plony rzepaku wyniosły 18,4 kwintali z hektara i były o 15,7 proc. wyższe niż w roku 1996, ale o 10,2 proc. niższe od średnich w latach 1991-1995 i o 27,6 proc. niższe od plonów uzyskiwanych w latach 1986-1990. Jak z tego widać, regres w uprawie rzepaku utrzymuje się już od dłuższego czasu, a jednym z jego powodów była likwidacja PGR, gdzie koncentrowało się 60-70 proc. upraw tej rośliny.
Możliwości przetwórcze polskiego przemysłu tłuszczowego ocenia się obecnie na około 1 mln ton, tak więc tegoroczne zbiory rzepaku są prawie o połowę mniejsze. Niedobór rzepaku krajowego trzeba będzie więc zastąpić importem olejów i nasion.
Jesienią, pod zbiory w 1998 roku, zasiano rzepak na powierzchni około 356 tys. ha, tj. o 15,2 proc. większej niż pod zbiory tegoroczne. Przy przeciętnych warunkach agrometeorologicznych oraz przy zakładanym wzroście nawożenia i zużycia środków ochrony roślin plony rzepaku mogą wynieść 20-22 kwintale z ha, a zbiory mogłyby wynieść 720-770 tys. ton. Nadal byłyby więc niższe niż możliwości przetwórcze przemysłu tłuszczowego.
Potrzebna promocja
Zdaniem Ewy Rosiak z Zakładu Badań Rynkowych Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, zbiory rzepaku w Polsce powinny wynosić co najmniej 1 mln ton, a mogłyby być także większe i dochodzić do 1,5 mln ton. Nadwyżkę nasion można by wówczas eksportować i branża tłuszczowa przestałaby być deficytowa. Są także takie opinie, wedle których produkcja rzepaku w Polsce powinna wynosić 2-2,5 mln ton, gdyż jest to towar, który łatwo zbyć na rynku światowym, w tym także w samej Unii Europejskiej. Trudniej byłoby natomiast zbyć produkty przetwórstwa przemysłu tłuszczowego, a więc olej i margarynę, gdyż tu konkurencja na światowych rynkach jest znacznie większa.
Do zwiększenia produkcji rzepaku do 1,5 mln ton powierzchnia jego uprawy powinna wzrosnąć co najmniej dwukrotnie, tj. do około 700 tys. ha. Takiego wzrostu powierzchni nie osiągnie się jednak apelami, uprawa rzepaku musi się rolnikom opłacać. Jednym z mierników opłacalności uprawy rzepaku jest relacja jego cen do ceny pszenicy, którą uprawia się na podobnych glebach. Otóż proporcja cen rzepaku do cen pszenicy powinna się kształtować jak 2:1. Tymczasem w III kwartale 1996 roku wynosiła ona 1,48:1, a w III kwartale roku 1997 wzrosła do 1,71:1. Do poprawienia relacji cen rzepaku do ceny pszenicy przyczyniły się pospołu, bardzo nieznaczny wzrost cen skupu rzepaku o 2 proc. i znaczny spadek cen skupu zbóż - o 12 proc. Ewa Rosiak twierdzi, że w UE proporcja ceny rzepaku do ceny pszenicy wynosi 2,1:1. Utrzymuje się ją za pomocą dopłat.
Do zwiększenia powierzchni uprawy rzepaku w Polsce przyczyniłoby się również: przywrócenie systemu umów kontraktacyjnych oraz powrót do innych form promocji uprawy tej rośliny: zaopatrywania plantatorów w nasiona, nawozy mineralne i środki ochrony roślin, nisko oprocentowane kredyty, doradztwo agrotechniczne. Większe zakłady przemysłu tłuszczowego, które potrafią dbać o swoje interesy, powoli zresztą do tych form wsparcia plantatorów powracają.
Sposób na zwiększenie rentowności
Rentowność przemysłu tłuszczowego, która jeszcze w I połowie 1996 roku wynosiła 11,2 proc. (brutto) i 6,7 proc. (netto), obniżyła się w I połowie1997 roku odpowiednio do minus 1,6 proc. i do minus 2,8 proc. Wskaźnik bieżącej płynności finansowej zmniejszył się z 1,39 do 1,20, stopa inwestycji spadła z 5,8 do 2,3. Zdaniem ekspertów z IERiGŻ, do pogorszenia się wyników ekonomiczno-finansowych branży tłuszczowej przyczyniły się następujące czynniki:
- obniżenie poziomu spożycia tłuszczów roślinnych oraz próbująca powstrzymać ten spadek polityka bardzo wolnego wzrostu cen,
- bardzo niska krajowa produkcja rzepaku, która spowodowała wzrost jego cen (w 1996 roku) oraz wymusiła import nasion,
- wysokie koszty finansowe spowodowane niedoborem środków własnych i koniecznością zaciągania kredytów bankowych,
- rosnące zadłużenie branży tłuszczowej z tytułu zaciągniętych wcześniej kredytów inwestycyjnych.
W 1990 roku spożycie tłuszczów zwierzęcych było w Polsce ponad dwa razy wyższe niż spożycie tłuszczów roślinnych i kształtowało się jak 71:29. W 1993 roku po raz pierwszy spożycie tłuszczów roślinnych było wyższe niż spożycie tłuszczów zwierzęcych i przewaga tłuszczów roślinnych stale od tego czasu rosła. W 1996 roku proporcja ta kształtowała się jak 19:12 (na korzyść tłuszczów roślinnych). Od połowy ubiegłego roku notuje się jednak w Polsce ponowny wzrost spożycia masła - z 1,56 kg w I połowie 1996 roku do 1,92 kg w I połowie 1997 roku. W tym samym czasie spożycie margaryny w gospodarstwach domowych spadło z 4,20 kg na osobę do 3,90 kg. Wzrosło natomiast spożycie pozostałych tłuszczów roślinnych (olej, oliwa) i zmniejszyło się spożycie pozostałych tłuszczów zwierzęcych surowych oraz topionych (słoniny, smalcu). W sumie udział tłuszczów roślinnych zmniejszył się jednak z 64,6 proc. do 63,1 proc. Ogółem spożycie tłuszczów roślinnych zmniejszy się w tym roku z 15,3 kg (przed rokiem) do około 15 kg. I jest to, zdaje się, optymalna wielkość spożycia tłuszczów roślinnych w Polsce.
Zwiększenia rentowności branża tłuszczowa nie powinna zatem upatrywać w dalszej ekspansji na rynek, lecz w innych dziedzinach, m.in. w sprzyjaniu rozwojowi krajowej bazy surowcowej, co jest ważne zwłaszcza w kontekście bliskiego już wejścia Polski do Unii Europejskiej. Kontyngent produkcji rzepaku zostanie bowiem ustalony na poziomie średniego areału jego uprawy w okresie ostatnich trzech lat przed przyjęciem Polski do UE.
Edmund Szot
|
Przemysł tłuszczowy, który w okresie kilku poprzednich lat pod względem wyników ekonomiczno-finansowych był liderem przemysłu spożywczego, ten rok zamknie prawdopodobnie stratami. Po dłuższym okresie nieustannego wzrostu zmniejszy się w tym roku także spożycie tłuszczów roślinnych. W tym roku zebrano 584,4 tys. ton rzepaku, więcej niż w roku ubiegłym, ale znacznie mniej niż średniorocznie w poprzednich pięcioleciach. Wzrost produkcji był następstwem zwiększenia powierzchni uprawy oraz nieco wyższych plonów. Możliwości przetwórcze polskiego przemysłu tłuszczowego ocenia się obecnie na około 1 mln ton, tak więc tegoroczne zbiory rzepaku są prawie o połowę mniejsze. Niedobór rzepaku krajowego trzeba będzie więc zastąpić importem olejów i nasion. zbiory rzepaku w Polsce powinny wynosić co najmniej 1 mln ton, a mogłyby także dochodzić do 1,5 mln ton. Nadwyżkę nasion można by wówczas eksportować i branża tłuszczowa przestałaby być deficytowa. Do zwiększenia produkcji rzepaku do 1,5 mln ton powierzchnia jego uprawy powinna wzrosnąć co najmniej dwukrotnie. Takiego wzrostu powierzchni nie osiągnie się jednak apelami, uprawa rzepaku musi się rolnikom opłacać. proporcja cen rzepaku do cen pszenicy powinna się kształtować jak 2:1. Tymczasem w III kwartale 1996 roku wynosiła ona 1,48:1, a w III kwartale roku 1997 wzrosła do 1,71:1. Rentowność przemysłu tłuszczowego obniżyła się. Zwiększenia rentowności branża powinna upatrywać m.in. w sprzyjaniu rozwojowi krajowej bazy surowcowej.
|
ŚWIĘTY WOJCIECH
Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Jego misja w Prusach trwała tydzień. Zginął 23 kwietnia 997 roku. Ogłoszono go świętym. Po tysiącu lat kreowany jest na patrona jednoczącej się Europy.
Stary patron nowej Europy
Relikwiarz świętego Wojciecha w Gnieźnie FOT. STANISŁAW CIOK
EWA K. CZACZKOWSKA
Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Niektórzy złośliwi są skłonni nawet powiedzieć, że jego życie było totalnym bankructwem - trafnie zauważył ksiądz Henryk Żochowski na spotkaniu Akcji Katolickiej. Miał być rycerzem, a został biskupem. Dwukrotnie opuszczał biskupstwo szukając azylu w Rzymie, lecz go stamtąd wyrywano pod groźbą ekskomuniki. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił.
Ten z pozoru "bankrut" w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się wojciechowy przyjaciel - cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry, z którego dworu wyruszył nawracać pogan. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, kładąc podwaliny pod samodzielną organizację kościelną w Polsce, cesarz zaś uznał suwerenność naszego kraju, dzięki czemu Polska mogła czuć się partnerem w europejskiej rodzinie krajów chrześcijańskich.
I oto niebawem, 3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. Tym razem najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw: Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski (z powodów zdrowotnych zabraknie prezydenta Czech) oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd gnieźnieński w roku 1000 był jednym z elementów wcielania w życie ottonowskiej koncepcji cesarstwa opartego na federacji równouprawnionych ludów. Ten obecny - jak można przypuszczać - będzie głównie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej oraz postaci Wojciecha, który podróżując między jej częściami przenosił idee, przerzucał mosty.
Szukanie tamtych korzeni
Profesor Henryk Samsonowicz w wywiadzie dla "GW" powiedział, że przed tysiącem lat Wojciech nadawał się na świętego "jednoczącej się wówczas Europy" lepiej niż ktokolwiek inny. Czech z pochodzenia, wykształcony w Niemczech, był biskupem Pragi i mnichem benedyktyńskim, przyjacielem cesarza i znajomym papieża; przebywał w Italii, odwiedził Francję, Węgry, Polskę; zginął nawracając Prusów.
Ale okazuje się, że i teraz, w XX wieku, gdy Europa po rozpadzie dwóch wrogich obozów ponownie się jednoczy i szuka wspólnych korzeni, można sięgnąć do św. Wojciecha i kreować go na patrona wspólnej Europy. Z jednej strony wydawać się to może nadużyciem, naciąganiem historii do współczesnych potrzeb. Bo tamta, wojciechowa Europa była przecież inna: nie podzielona jeszcze wiarą (ale i nie we wszystkich jej zakątkach przyjęto już chrześcijaństwo), z elitą intelektualną tożsamą z elitą kościelną, w której duchowny, wszak wykształcony w łacinie, mógł poruszać się po niej bez przeszkód, będąc wszędzie jakby u siebie.
Ale z drugiej strony - jak słusznie zauważył Andrzej Drzycimski, prezes Fundacji św. Wojciecha, podczas inauguracji jej działalności - obie Europy: tamta, z końca X wieku i dzisiejsza, z końca XX wieku, szukające swego wyrazu, mają wiele wspólnego. Gdy X-wieczną Europę jednoczyła wspólna wiara, wchodząca dopiero do krajów Europy Środkowej i Wschodniej, tak współczesna Europa, szukając wspólnych korzeni, spoiwa łączącego jej skomplikowane dzieje, musi sięgnąć do chrześcijaństwa. I do św. Wojciecha, którego działanie - jak zauważył w "Słowie" bp Stanisław Gądecki, sekretarz Międzynarodowego Komitetu Organizacyjnego obchodów 1000. rocznicy śmierci św. Wojciecha - "wyraźnie związane było z przekraczaniem granic i z tworzeniem - wspólnie z ówczesnymi władcami - wizji jednej, zewangelizowanej Europy".
- Święty Wojciech żył w czasach przełomu, kiedy część Europy leżącej na Wschodzie chciała się włączyć do krajów cywilizacji chrześcijańskiej zachodniej. On nie działał na marginesie tych wydarzeń, ale w samym centrum; sugerował Ottonowi III jedność duchową i pokojową - mówi biskup Gądecki. - I z tego tytułu był pomostem między częścią środkowowschodnią a zachodnią. Dzisiaj, gdy po tysiącu lat wraca myśl jednoczenia się Europy w znaczeniu czysto politycznym, w takim samym stopniu konieczne jest jednoczenie się w znaczeniu czysto chrześcijańskim. Stąd istotą Kościoła jest wspomnieć człowieka wskazującego na wartości, które się ostały i stanowiły o zasadniczej sile Europy, która z chrześcijaństwa wyrastała i na nim się oparła. To rodzi pragnienie europejskiego patronatu Wojciecha, który mógłby stanąć obok św. Benedykta, świętych Cyryla i Metodego, jako człowiek, który łączy wiele narodów.
Ale aby św. Wojciech stał się oficjalnym patronem Europy musiałyby wystąpić o to ze specjalną petycją do Watykanu episkopaty tzw. świętowojciechowych państw (najbardziej zaangażowane są w to episkopaty Czech i Polski). Na razie, i to całkiem niedawno, na ich wniosek św. Wojciech został wpisany do kalendarza Kościoła powszechnego. Jeszcze bowiem niedawno był czczony tylko lokalnie w kościołach Słowiańszczyzny pod swojsko brzmiącym imieniem Wojciech, na Zachodzie jako Adalbert (to imię przyjął przy bierzmowaniu, którego udzielił mu arcybiskup magdeburski tym samym zwany imieniem).
Święty Wojciech od dawna czczony jest w Polsce, jako jej główny patron, w Czechach, na Węgrzech, w Słowacji, Niemczech, Dalmacji i Italii. Wojciech, kanonizowany jeszcze przed rozłamem w Kościele, jak się okazuje, może jednoczyć także na gruncie religijnym. Kościół prawosławny zastanawia się, czy nie przywrócić jego imienia, jako świętego sprzed rozłamu, do grona czczonych obecnie. Nie jest też wykluczone, że Kościoły protestanckie przywrócą św. Wojciecha do katalogu świętych sprzed reformacji, traktując go nie jako pośrednika między ludźmi a Bogiem, co jest sprzeczne z zasadami protestantyzmu, ale jako świadka wiary.
Biskup mnichem
Życie św. Wojciecha, niedługie, acz bogate w wydarzenia, opisane zostało w licznych żywotach, pasjach i legendach tworzonych przez wieki. Wartość historyczną mają jednak głównie dwa najstarsze żywoty spisane tuż po jego śmierci.
Wojciech urodził się około 956 roku w Libicach. Pochodził z książęcego rodu Sławnikowiców konkurującego z Przemyślidami. Wykształcenie, także w zakresie teologii i filozofii, zdobył w Magdeburgu. Po powrocie do Pragi był świadkiem jak tuż przed śmiercią biskup praski Dytmar rozpaczliwie kajał się za uleganie czczym zaszczytom i bogactwu, a przede wszystkim za duszpasterskie zaniedbania i brak efektów pracy wśród tylko pozornie nawróconego ludu, który "nic nie zna i nie czyni prócz tego, co palec szatana w sercach jego zapisał". To przeżycie, zdaniem historyków, spowodowało przełom w życiu Wojciecha. Zerwał on ze zbyt świeckim, jak na duchownego, stylem życia i przyjął - jak napisał ks. Kazimierz Śmigiel, w książce "Święty Wojciech Sławnikowic" - "ideał ascezy zakonnej jako model realizacji życia chrześcijańskiego". Wojciech, jako jedyny tak dobrze urodzony i wykształcony Czech, był oczywistym kandydatem na następcę Dytmara (Niemca z pochodzenia). Inwestyturę otrzymał w 983 roku w Weronie z rąk cesarza niemieckiego Ottona II, a konsekracji dokonał arcybiskup Moguncji Willigis.
Gdy jako nowo wyświęcony biskup przyjechał do Pragi - wszedł do miasta boso. To była zapowiedź realizacji jego duszpasterskiego programu. Biskup Wojciech - jak opisują autorzy żywotów - wiódł życie ascetyczne: umartwiał ciało, nie dojadał, nie dosypiał, spał na podłodze z kamieniem pod głową. Okazywał miłosierdzie ubogim i słabym, dawał jałmużnę, odwiedzał chorych i więźniów, ciążył mu na sercu handel niewolnikami. Długie godziny spędzał na modlitwie i kontemplacji. Walczył z łamaniem celibatu wśród kleru, próbował wcielić wśród ludu zasady życia chrześcijańskiego: występował przeciw wielożeństwu, cudzołóstwu, wymagał przestrzegania dni świątecznych i postów.
Ucieczki i powroty
Nie mogąc poradzić występkom wiernych, zaradzić złu, po sześciu latach wyjechał z Pragi szukając wsparcia najpierw u papieża. Na krótko zatrzymał się w opactwie Monte Cassino, a potem wstąpił do klasztoru św. Bonifacego i Aleksego na Awentynie, gdzie przyjął benedyktyński habit. Po trzech latach pobytu w Italii najpierw Czesi, a potem arcybiskup Moguncji zażądali powrotu Wojciecha. Papież Jan XV zgodził się pod jednym wszakże warunkiem: "jeśli będą mu posłuszni, niech go zatrzymają. Jeśli zaś nie zechcą zaniechać zwykłej swej nieprawości, niech ten nasz przyjaciel unika obcowania ze złymi". Okres posłuszeństwa biskupowi nie trwał długo. Po dwóch latach od powrotu doszło do incydentu, który - jak opisują żywoty - bezpośrednio zadecydował o powtórnym opuszczeniu Pragi. Otóż biskup udzielił w kościele schronienia żonie pewnego wielmoży, która popełniła cudzołóstwo. Gdy krewni zdradzonego męża zażądali wydania kobiety - odmówił.
Niepomni na azyl kościelny, wywlekli ją ze świątyni i zamordowali. Wojciech, tym razem przez Węgry, ponownie udał się do klasztoru na Awentynie, którego został przeorem. W 996 roku na synodzie znów nakazano Wojciechowi, pod karą klątwy, wrócić do Pragi. Papież ulegając prośbie Wojciecha zgodził się jedynie, aby ewentualnie zamienił powrót na pracę misyjną wśród pogan. Ale Wojciecha do Pragi już ani nie wzywano, ani nie mógł tam powrócić po wymordowaniu przez Przemyślidów rodu Sławnikowiców.
Raz jeszcze spotkał się z Ottonem III, którego program federacji Niemiec, Galii i Słowiańszczyzny, popierał. Zanim dotarł na dwór Bolesława Chrobrego, odwiedził jeszcze groby św. Benedykta i św. Dionizego we Francji.
Głowę wbito na pal
W Gnieźnie pojawił się na początku 997 roku i niemal zaraz wybrał się na misję do Prus. Wziął ze sobą tylko dwóch towarzyszy: brata Radzima -Gaudentego i prezbitera Benedykta-Bogusza. Pod ochroną 30 wojów przybyli najpierw Wisłą do Gdańska, gdzie Wojciech nauczał i udzielał chrztu. W połowie kwietnia po odprawieniu wojów, już tylko we trójkę, pokojowo ruszyli nawracać Prusów.
Pierwsze spotkanie 17 kwietnia, zapowiadało nieszczęście: przyjęto ich wrogo, ktoś krzyczał, ktoś uderzył Wojciecha wiosłem. Podobnie było podczas drugiego tego dnia spotkania na placu targowym w jakiejś osadzie. Przez pięć dni misjonarze odpoczywali blisko miejsca pierwszego postoju.
"O świcie, w piątek 23 kwietnia, zawrócili od brzegu w głąb lądu. Śpiewając psalmy przeszli przez pasmo lasów i około południa wyszli na pola. Tam Gaudenty odprawił mszę. Wojciech przyjął Komunię św. Posilili się i znów ruszyli w drogę, ale wnet opanowało ich takie znużenie, że usiedli i nawet posnęli. Zerwał ich napad zbrojny, niewątpliwie specjalnie zorganizowany, gdyż był wśród napastników kapłan pogański. Związano wszystkich trzech, ale tylko ku Wojciechowi zwrócono ciosy. Osłabłego zawleczono na wzgórek. Kapłan uderzył pierwszy, potem jeszcze 6 włóczni utkwiło w ciele. Odciętą głowę wbito na żerdź, nad zwłokami postawiono straż" - tak prof. Jadwiga Karwasińska opierając się na najstarszych żywotach opisała śmierć Wojciecha.
Miejsce męczeństwa nie jest dokładnie znane: najprawdopodobniej było to w Świętym Gaju w okolicach Pasłęka; inni wskazują na okolice dzisiejszego Kaliningradu. Bolesław Chrobry wykupił z rąk Prusów ciało Wojciecha, które złożono w w ołtarzu głównym katedry gnieźnieńskiej.
Siedemnaście legend, wiele cudów
Męczeńska śmierć biskupa i fakt, że - jak pisze ks. Śmigiel - już za życia, w klasztorze, osiągnął wysoki stopień świętości, tak iż uważany był za symbol odnowy Kościoła w duchu kluniackim, sprawiły, że właściwie od razu, najpierw w gronie ludzi go znających, a potem coraz bardziej powszechnie uważany był za świętego. Proces kanonizacyjny, zainicjowany przez Ottona III, zakończył się w 999 roku. Kult św. Wojciecha od początku był bardzo żywy zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Z czasem obok żywotów i pasji zaczęto spisywać legendy. Jak podaje ks. Śmigiel znanych jest 17 legend z XIV i XV wieku, które przedstawiają życie, zasługi, śmierć i cuda dokonane przez świętego Wojciecha (np. uleczenie chorej Rzymianki; strącona, a nie naruszona konwia z winem) oraz cuda, które dokonały się za jego pośrednictwem. Wiele legend miało wartość ahistoryczną (jak chociażby ta, która mówi, że Wojciech wstał z grobu w Prusach i z głową pod pachą przeszedł przez morze, dotarł do Gdańska i położył się w kaplicy na wzgórzu, albo o wdowim groszu, który miał przeważyć szalę złota przy wykupie zwłok Wojciecha).
Kult Wojciecha w Polsce właściwie od początku miał charakter religijno-państwowy. Bo w istocie za "cud" wojciechowy można uznać tak szybkie utworzenie w Polsce niezależnej metropolii kościelnej, przyspieszonej niewątpliwie przez śmierć i kanonizację Wojciecha, a która to metropolia w różnych okresach historii była elementem spajającym państwo polskie. Grób św. Wojciecha w Gnieźnie pełnił rolę integracyjną, stał się symbolem religijno-politycznym Polaków. Do niego pielgrzymowali kolejni władcy, tu do końca XIII wieku koronowano królów i książąt Polski.
Do św. Wojciecha, zwanego przez Kadłubka "Najświętszym Patronem Polaków", odwoływano się w trudnych dla państwa i Kościoła chwilach. Jemu przypisywano autorstwo "Bogurodzicy", a Zygmunt Stary miał stwierdzić, że wobec zagrożenia kraju woli liczyć na orędownictwo Wojciecha niż na pomoc sąsiadów i szczęście wojenne.
Ale św. Wojciech położył także zasługi dla innych środkowoeuropejskich państw, gdzie jego kult ożywiał religijność. Przypisuje mu się pośredni wpływ na powstanie samodzielnych organizacji kościelnych w Czechach i na Węgrzech i uzyskanie przez te kraje autonomii.
"Z punktu widzenia historycznego oddziaływanie św. Wojciecha niepomiernie przerosło jego współczesny wpływ, który wcale nie był skromny, zważywszy na obszar Europy zachodniej i środkowowschodniej. (...) Ukształtowany model osobowości św. Wojciecha był jego własnym dziełem, natomiast popularyzowanie wzięli w swoje ręce ludzie mu życzliwi, którzy się nim zafascynowali lub dopatrzyli się korzyści kościelnych lub politycznych" - napisał ks. Kazimierz Śmigiel.
Jest to kolejne potwierdzenie, że był to tylko pozorny "bankrut".
|
Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Miał być rycerzem, a został biskupem. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, kładąc podwaliny pod samodzielną organizację kościelną w Polsce.3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw. Zjazd będzie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej.
|
Moje życie nie należy do mnie
PAWEŁ LISICKI
Jak słusznie zauważył Wojciech Sadurski w sprawie legalizacji eutanazji, nie zgadzamy się ze sobą w 95 procentach. Pięć procent racji, które przyznaje mi Sadurski, to wspólne przeświadczenie, że trzeba dbać o wykluczenie "patologicznych nadużyć każdej ustawy".
Według niego prawdopodobieństwo nadużyć nie może jednak być argumentem przeciw eutanazji. Podobnie argumentem przeciw istnieniu policji nie są błędy funkcjonariuszy, a argumentem przeciw sądownictwu przekupni sędziowie. To brzmi rozsądnie. A raczej brzmiałoby rozsądnie, gdyby nie pewien drobiazg. W przypadku eutanazji pomyłka nigdy nie zostanie naprawiona. Niewinna osoba, która umarła, życia nie odzyska. Jednocześnie nie ma innego etycznego celu, który usprawiedliwiałby takie ryzyko.
Mój oponent zgodzi się chyba, że lekarze wciąż nie mogą z całkowitą pewnością przewidzieć, czy dana choroba jest nieuleczalna. W jeszcze mniejszym stopniu potrafią bezbłędnie określić, jak długo konkretny pacjent będzie żył. To jedno źródło nadużyć. Ale nie jedyne. Nie jest przypadkiem, że zwolenników legalizacji eutanazji jest znacznie więcej wśród ludzi młodych niż starych. Łatwo zatem wyobrazić sobie, że cierpiący pacjent m o ż e stać się ofiarą presji. Skoro inni w jego sytuacji poddali się eutanazji, to dlaczego nie on? A więc: z większą gorliwością walczymy o życie pacjenta, jeśli sądzimy, że nie wolno mu życia odebrać, niż gdy rezygnacja z tej walki jest czymś dopuszczalnym. To wszystko twierdzenia, które, wierzę, są dla Sadurskiego do przyjęcia i które powinny go skłonić do wystąpienia przeciw dopuszczalności eutanazji.
Pisze jednak, że "minimalne ryzyko nadużyć nie może stanowić argumentu przeciwko normom, które dążą do osiągnięcia ważnego celu", Odpowiem: są wartości, a taką jest życie niewinnej osoby, które muszą być chronione bezwarunkowo, bez dopuszczania ryzyka. Poza tym chciałbym wiedzieć, jak minimalne jest to ryzyko. Innymi słowy, jaką liczbę błędów lekarskich, jaką liczbę nieprawdziwych i wątpliwych orzeczeń gotów jest zaakceptować Sadurski. Czy na przykład jeden wypadek na sto? A może jeden na dwadzieścia?
Podstawowy zarzut Sadurskiego brzmi: "Jeśli mam do jakiegoś dobra "prawo" (a nie "obowiązek"), to obejmuje ono też uprawnienie do rezygnacji z tego dobra - zwłaszcza gdy staje się ono ciężarem nie do zniesienia". Z tego wynika twierdzenie, że każdy może swobodnie podejmować decyzję dotyczącą swego życia, łącznie z rezygnacją z niego. Nie ma zgody. Prawo niewinnej osoby do życia nie oznacza swobody dysponowania życiem, lecz obowiązek innych ludzi, by tego prawa nie naruszali.
Sadurski pyta, w stosunku do czego życie niewinnej osoby jest nieproporcjonalne. Otóż, po pierwsze, w stosunku do każdej innej wartości materialnej. Ową dysproporcję można wyrazić patetycznie, jak uczynił to Pascal, pisząc o większej godności człowieka niż całego materialnego wszechświata. Albo bardziej prozaicznie. Wyobraźmy sobie, że w czasie jakiejś wojny w pewnym budynku zgromadzono wszystkie największe dzieła ludzkiego ducha: obrazy, rzeźby, pierwodruki arcydzieł, projekty wynalazków, które mogą polepszyć i uczynić wygodnym życie ludzkości. Budynek zaminowano w ten sposób, że każdy, kto się do niego zbliży, spowoduje jego zniszczenie bez uszczerbku dla siebie. I wyobraźmy sobie, że podąża ku niemu przypadkowy przechodzień, którego możemy powstrzymać, tylko zabijając go. Czy i teraz nieproporcjonalność życia jest niezrozumiała? Po drugie, życie człowieka ma wartość nieproporcjonalnie większą niż życie zwierząt.
Sadurski stwierdza, że "potoczne i historyczne doświadczenia zadają kłam" twierdzeniu o nieporównywalnej wartości życia. Przedziwny argument. Z faktu, że ludzie nie przestrzegali jakiegoś prawa, nie wynika jeszcze, iż ono nie obowiązuje. Z faktu, że przez wieki łamano prawo człowieka do decydowaniu o sobie w systemach niewolnictwa, nie wynika, iż człowiek tego prawa nie ma. A może się mylę?
To prawda, że bohaterowie i męczennicy porównywali wartość swojego życia z innymi dobrami. To prawda, że przedkładali wierność tym innym wartościom nad przetrwanie. Ale co to ma do rzeczy? Czy jest to argument na rzecz swobody dysponowania swoim życiem czy raczej na rzecz istnienia niezależnej hierarchii wartości? Są bohaterami, bo woleli dochować wierności pewnemu ideałowi, a nie dlatego, że odebrali sobie życie. Tych, którzy w historii swobodnie odebrali sobie życie, nie znajdziemy jednak w gronie bohaterów, ale, zwyczaj być może barbarzyński, poza granicami poświęconej ziemi. Swobodne odebranie sobie życia i złożenie z niego ofiary są czymś zupełnie różnym. W pierwszym przypadku celem jest śmierć, w drugim celem jest określone dobro - wolność, ojczyzna, honor, śmierć zaś (zadana przez innych) skutkiem wierności.
I nieco mniej heroicznie. Pozwalamy na palenie papierosów ze względu, mimo wszystko, na jego ograniczoną szkodliwość. Nie zezwalamy już jednak na swobodny handel narkotykami.
Zgadzam się, że człowiek może swoje życie uczynić lepszym lub gorszym, mądrzejszym lub głupszym. Ale nie ma moralnego prawa pozbawić się życia. Z różnych powodów odstępujemy od karania samobójców: przede wszystkim dlatego, że sądzimy, iż rozpacz i słabość nie pozwala im rozpoznać zła swego czynu. Nie możemy wszakże odstąpić od moralnego potępienia samobójstwa. Uznalibyśmy wówczas, że to człowiek rozstrzyga i decyduje o wartości życia. Jeśli mam prawo decydować o zniszczeniu swego życia, to dlaczego nie mogę też decydować o zniszczeniu cudzego? Jaka wyższa zasada ogranicza moją wolę?
Chciałbym wiedzieć, na mocy jakiej normy mam respektować niezbywalne i nienaruszalne prawo do decydowania o swoim życiu u innych, jeśli nie uważam, że życie jest dobrem samym w sobie, dobrem wiążącym również moją wolność? Na czym opiera się pewność Sadurskiego, że jednostka ma niezbywalne prawo do dysponowania swoim życiem, a nie życiem innych? Czy zostało ono objawione? Czy po prostu tak się umówiliśmy? Jeśli godność osoby i wartość życia (również mojego) nie są przyjmowane jako wartości obiektywne, to, śmiem twierdzić, nic oprócz strachu nie powstrzyma ludzi przed traktowaniem innych jak instrumenty.
A oto punkt, w którym najwyraźniej widać, do czego musi doprowadzić rozumowanie Sadurskiego. Utożsamia on "prawo do decyzji o własnej śmierci" z "prawem do uzyskania pomocy lekarskiej w jej przeprowadzeniu". A co, jeśli lekarz w swoim sumieniu, zgodnie ze swoim kodeksem moralnym, uważa eutanazję za zabójstwo? Dla mnie słowa o "pomocy przy samobójstwie" są eufemizmem. Wolałbym raczej "zabójstwo na życzenie". Z rozumowania Sadurskiego trzeba wyciągnąć wniosek, że obowiązkiem państwa jest albo zapewnienie wśród lekarzy odpowiedniej liczby zwolenników stosowania zabójstwa na życzenie albo zmuszenie niektórych, by zmienili zdanie. Inaczej "prawo do decyzji o własnej śmierci" (zakładamy, że pacjent sam nie jest w stanie się zabić) okaże się puste. By z niego skorzystać, muszą istnieć lekarze, dla których zabójstwo na życzenie nie jest złem. A zatem, jeśli zgodzić się z Sadurskim, skutkiem przyznania pacjentowi "prawa do decyzji o własnej śmierci" będzie kontrola sumień lekarzy.
Nie zamierzam nikomu narzucać "wzorca umęczonego heroizmu". Wszakże sądzę, że źle służy sprawie wolności ten, kto kwestionuje nienaruszalność wartości życia.
|
Jak słusznie zauważył Wojciech Sadurski w sprawie legalizacji eutanazji, nie zgadzamy się ze sobą w 95 procentach. Według niego prawdopodobieństwo nadużyć nie może jednak być argumentem przeciw eutanazji. Zgadzam się, że człowiek może swoje życie uczynić lepszym lub gorszym, mądrzejszym lub głupszym. Ale nie ma moralnego prawa pozbawić się życia.
|
Wszyscy kandydaci złożyli sprawozdania z kampanii prezydenckiej, jednak o finansowaniu polityki w Polsce można się z nich dowiedzieć bardzo mało
Jawność w cyfrach utopiona
Na organizację wieców podczas kampanii wyborczej prezydent Kwaśniewski wydał dwa miliony złotych.
FOT. PIOTR KOWALCZYK
KRZYSZTOF LESKI
To była kampania multimilionerów. Kandydaci, jeśli wierzyć ich sprawozdaniom, wydali prawie 28 mln zł. Zaledwie ubiegłej wiosny, gdy parlament uchwalał nową ordynację i Sejm ograniczył wydatki każdego kandydata do 20 mln zł, a Senat ten pułap obniżył do 12 mln, w kuluarach mówiono, że to bez znaczenia.
"Nikogo w tym kraju nie stać, by wydać nawet milion dolarów" - usłyszeć można było także z ust ludzi, którzy rządzili potem w sztabie Aleksandra Kwaśniewskiego. I wydali niemal trzy miliony dolarów. Dokładnie, jeśli uwzględnić "darowizny niepieniężne" - do granicznej kwoty 12 mln zł zabrakło niespełna 400 zł.
Gdyby Marian Krzaklewski wtedy o tym wiedział, zapewne podarowałby konkurentowi hulajnogę, tę z tych ostatnio modnych, aluminiową. Kwaśniewski, wsiadając na nią choć raz, "skorzystałby z użyczenia", mówiąc językiem ordynacji. W efekcie przekroczyłby limit i mógłby być zdyskwalifikowany, o czym marzył Krzaklewski.
Pewność, że nikt nie zbliży się do 12 mln, wynikała pewnie z nowych zapisów w ordynacji. Nakazywały one pozornie precyzyjne rozliczanie się z wpływów i wydatków, a na pełnomocników, którzy by tego nie zrobili, nakładały wysokie kary. Ale okazało się, że choć wszyscy złożyli sprawozdania z grubsza zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. Owszem, więcej niż po którychkolwiek poprzednich wyborach, ale jednak niewiele. Magiczne rubryki "Inne wpływy", "Inne koszty" itd. sprawiły, że choć ordynacja zaordynowała jawność finansów, jest to niestety "jawność inaczej".
Niemniej warto zajrzeć w to, co ujawniono. W tej próbie analizy uwzględniam 13 kandydatów: 12 uczestników wyborów z 8 października 2000 roku i Jana Olszewskiego, który, choć nie wystartował, kampanię prowadził - a zatem wydawał pieniądze - niemal do końca. Sprawozdania pozostałych są mniej interesujące. Na przykład pełnomocnik Zbigniewa Antoniego Wesołowskiego pracowicie wpisał w każdej rubryce rodzajów wpływów i wydatków: "nie wystąpiły".
Cztery z dwunastu
Ponad dwie trzecie zgromadzonych i wydanych pieniędzy komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego pochodzi ze źródeł, które trudno nazwać jasnymi. Ponad 7 mln zł dał mu Fundusz Wyborczy SLD, ponad milion przyniosła sprzedaż cegiełek. Razem 8,2 mln z 12 mln.
Pytanie, skąd SLD, ponoć biedny, miał tyle pieniędzy, pozostaje bez odpowiedzi. Pod sprzedaż cegiełek podciągnąć można każdy przychód, a szczegółowe rozliczenie komitetu Kwaśniewskiego (ile cegiełek o jakich nominałach wydrukowano, ile sprzedano, ile zwrócono), mnie nie przekonuje. Dość jasne jest pochodzenie niecałych 4 mln zł po stronie wpływów tego komitetu.
Jawność finansów kampanii prezydenta wyniosła więc nieco mniej niż jedną trzecią. Ale to o niebo lepiej niż u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie zaledwie co dwunastej złotówki. Na 1,85 mln zł składają się: dotacja NKW PSL, zbiórki i cegiełki oraz anonimowy (przynajmniej w ujawnionej części sprawozdania) "przychód niepieniężny".
Przyjmijmy, że "współczynnik jawności finansów kampanii" to udział "jawnych" dochodów w ich ogólnej kwocie. Do "jawnych" zaliczmy datki firm i osób fizycznych oraz darowizny niepieniężne, które zostały szczegółowo wyliczone w sprawozdaniu, oraz odsetki z kont bankowych. Do dochodów niejawnych - dotacje własnych partii oraz anonimowe. Opieramy się na tym, co Państwowa Komisja Wyborcza ujawniła - nie można wykluczyć, że niejawna część sprawozdań zmieniłaby nieco wyniki obliczeń (patrz - wykresy)
Triumf Andrzeja Olechowskiego w tej klasyfikacji nie dziwi: pieniędzy od własnej partii nie dostał, bo jej nie miał, na cegiełki nie tracił czasu. Ale nie ujawnił dawców na dwie trzecie wartości "darowizn i usług niepieniężnych". A to, co ujawnił, pozostawia miejscami niedosyt. Jakąż to darowiznę niepieniężną wartą 90 zł otrzymał komitet Olechowskiego od wytwórni komponentów dźwigów osobowych? Wyobraźni mi nie staje. Błagam o publiczną odpowiedź.
Wałęsie, zgodnie z przyjętymi tu kryteriami, do "jawnych" zaliczyć można tylko połowę datków od osób prawnych, gdyż choć kandydat podał listę, nie umieścił na niej kwot. Pawłowskiemu nie było czego zaliczyć do "jawnych", bo zapewne sam sfinansował swoją kampanię. Trudno, reguły mej klasyfikacji są twarde.
Listy życzliwych
To była huśtawka nastrojów! Najpierw wyglądało na to, że listy indywidualnych sponsorów kampanii nie poznamy. Ciekawscy wpadli chyba w euforię, gdy Państwowa Komisja Wyborcza postanowiła je jednak udostępnić, choć tylko do wglądu w swej siedzibie, z samymi nazwiskami, bez adresów. I wreszcie - rozczarowanie: listy są nieciekawe, oczekiwanych nazwisk z biznesowej czołówki mało.
Na dodatek, według PKW, listy przedstawiło tylko ośmiu kandydatów: Kwaśniewski, Olechowski, Krzaklewski, Kalinowski, Lepper, Łopuszański, Wilecki i Olszewski. Żeby było trudniej, tylko listy Krzaklewskiego i Łopuszańskiego są według alfabetu.
Owszem, wśród sponsorów jest wielu polityków. Nie dziwi, że na Krzaklewskiego złożyło się wielu parlamentarzystów AWS, na Kwaśniewskiego - z SLD oraz wysokich urzędników z prezydenckiej kancelarii itd.
Dzisiejszych i wczorajszych rekinów biznesu najwięcej widać u Kwaśniewskiego. Państwo Niemczyccy wpłacili wspólnie 10 tysięcy, choć wpłacając osobno mogli dać 21 tysięcy. Po 10,5 tysiąca dali Władysław Bartoszewicz (Plus GSM), Lew Rywin (Canal+), Grzegorz Tuderek. Jest sporo, z wysokimi wpłatami, nazwisk z Bartimpeksu i firm z nim powiązanych, choć brak Aleksandra Gudzowatego.
Nazwisko P. J. Buchnera znalazłem na listach Kwaśniewskiego (10 tys. zł) i, już jako Piotra J. Buchnera, u Olechowskiego (lepiej, bo 10,5 tys, zł). Ale może to tylko zbieżność inicjałów i nazwisk? U Olechowskiego zwraca też uwagę Leszek Kuzaj (10,5 tys. zł) i Hotel Gołębiewski (10 tys. zł). Nie widać polityków Unii Wolności, którzy dziś z Olechowskim tworzą Platformę Obywatelską, choć Unia kandydata nie miała i żadnej zdrady by nie było.
Lista Krzaklewskiego to lista nieobecności. Nie ma na niej na przykład byłych prezesów PZU lub ludzi z PKN Orlen, jakoby powiązanych z AWS. Znajduje się natomiast aż dwóch panów o nazwisku Krzak (nie mieli wyjścia?) i tajemnicza "Małżonka Kuklińska". Konkurentów Krzaklewski pobił na głowę łączną kwotą indywidualnych wpłat, a zwłaszcza ich liczbą: 3166 (drugi w kolejności Kwaśniewski - ponad jedenaście razy mniej).
Kandydaci często wpłacali sami sobie: Kwaśniewski i Olechowski - maksymalną dozwoloną kwotę 10,5 tysiąca, Wilecki - 10 tysięcy, Olszewski - 13 tysięcy, Lepper - 500 złotych. Na liście wpłat figurują też zwykle pełnomocnicy finansowi kandydatów z kwotami rzędu tysiąca złotych. Zastanawiają dwa datki: Marek Ratuszniak, pełnomocnik Wileckiego, wpłacił mu 287 złotych, a prowadząca finanse Łopuszańskiego Barbara Łuczak swemu kandydatowi - 56 groszy. Czy po to, by słupki się zgadzały?
Gigaplakaty górą
Dość o dochodach - czas na wydatki. Kwaśniewski, według sprawozdania, na reklamę w prasie wydał prawie tyle samo, co na telewizyjną. To nieco szokujące - tak jakby w myśl zarzutów prawicy uznał, że w TVP i tak widać go dość. Ale Kalinowski - według prawicy również pupil telewizji publicznej - najwyraźniej nie był tego zdania: na telewizję, tak jak Krzaklewski, wydał trzecią część budżetu swej kampanii.
Ogólne proporcje zdają się zrazu zgodne z oczekiwaniami. Telewizje i producenci TV zarobili na wszystkich kandydatach ponad 7 mln zł, prasa niecałe 2,5 mln, radia tylko 400 tys. zł. Ale uwaga: wszyscy kandydaci zadeklarowali, że na plakaty wydali 7,2 mln zł - nieco więcej niż na promocję telewizyjną. Zapewne lwią część tej kwoty pochłonęły bardzo drogie europlakaty. Inna sprawa, że ordynacja gwarantowała darmowy czas w TVP, ale darmowych plakatów już nie.
Prasa, radio i właściciele plakatowych tablic większość zarobku zawdzięczają Kwaśniewskiemu. Zaskakująco małe wydatki na plakaty, wydawnictwa, ulotki itd. zadeklarował Olechowski. Deptał mu po piętach pod tym względem Łopuszański, którego cały budżet był przecież nieporównanie skromniejszy niż Olechowskiego.
Zwraca uwagę wiara Krzaklewskiego w tradycyjną propagandę drukowaną; kandydaci SLD i PSL wydali znaczne kwoty na "inne materiały wyborcze", zapewne głównie reklamowe gadżety. Ale teza o konserwatyzmie prawicy byłaby przedwczesna: Lech Wałęsa deklaruje, że wydał na "inne" 169 tys. zł - ponad połowę swego budżetu i pięciokrotnie więcej niż na promocję w telewizji.
Podróż za jeden uśmiech
Nasi politycy wiedzą, że telewizyjny spot nie zastąpi uścisku dłoni wyborcy. Z doniesień podczas kampanii wynikało, że wszyscy bez przerwy gdzieś jeżdżą. Nie dziwi mnie, że tak różne są wydatki kandydatów na organizację wieców, choć dwa miliony prezydenta szokują. Można wynająć drogą salę albo spotykać ludzi na targu.
Skąd jednak drastyczne różnice kosztów podróży? Kwaśniewski twierdzi, że wydał na nie dwanaście razy mniej niż Krzaklewski i trzy razy mniej niż Olechowski. Czy to nie pośredni dowód, że kampanię w terenie prowadził "przy okazji" obowiązków prezydenckich? Kalinowski podróżował minimalnie taniej niż Łopuszański, reszta deklaruje na podróże najczęściej po kilka tysięcy złotych, Olszewski - niecały tysiąc. Pawłowski zaś zero! A był na prawyborach w Nysie. Teleportował się za darmo?
Do grafiki z wiecami i podróżami pozwoliłem sobie dołączyć słupek "Pozostałe". Jest on sumą dwóch pozycji ze sprawozdań: "pozostałe koszty" i "pozostałe wydatki gotówkowe". Pieniądze te wydali niektórzy na coś, co nie było promocją ani kosztami podróży i wieców, nie mieściło się w rubrykach "Materiały i energia" ani "Wynagrodzenia i ubezpieczenia społeczne".
A propos tych ostatnich: tylko czterej kandydaci zadeklarowali, że dali zarobić swoim pomocnikom. Kwaśniewski wydał na to prawie 200 tysięcy, Krzaklewski ponad 150, Olechowski niespełna 90, a Łopuszański 7 tysięcy. Reszta oparła się tylko na społecznikach. A może na jednorazowych umowach o dzieło?
Odwróć tabelę, wojak na czele
Skoro były "dochody od innych podmiotów" oraz "inne wpływy", musiały też być "pozostałe" koszty i wydatki. Kwaśniewski i Krzaklewski zmieścili tam ponad milion każdy - ich wydatki różnią się zaledwie o tysiąc złotych.
Te rubryki w sprawozdaniach zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii. Jawność dochodów jest dużo ważniejsza, ale czemu nie stworzyć "współczynnika tajności wydatków"? Sumę kwot wspomnianych "pozostałych" wydatków i kosztów dzielę przez ogół wydatków - kto na czele, ten najmniej "jawny".
Czyżby Olechowski znów zająć miał pierwsze, tym razem niechlubne miejsce? Nie, bo pretendenci z drugiej ligi (wedle budżetu i sukcesu wyborczego) byli nie do pobicia. Generał Wilecki nie bardzo wie, na co wydał prawie połowę pieniędzy.
Ale w pierwszej lidze Olechowski zdecydowanie wyprzedza trójkę głównych rywali. Może kosztowała go konserwacja czy wręcz naprawa owej darowizny niepieniężnej od wytwórni komponentów dźwigów osobowych?
Gdybym chciał się czepiać, zrobiłbym jeszcze tabelę stopnia zaufania do banków. Ordynacja zachęcała, by pieniądze przepuszczać przez specjalnie zakładane konta bankowe. Grabowski je założył, ale wpłynęło tam raptem 356 złotych, dalsze 74 tysiące ominęły bank. U Wileckiego proporcje są podobne, a Pawłowski w sprawozdaniu nawet nie wspomina o kontach.
Wielcy przepuścili przez konta ogromne kwoty. Trzymali je krótko, ale od prawie 12 mln zł można nawet w tydzień uzyskać niezłe odsetki. A Kwaśniewski deklaruje, że zyskał (w Kredyt Banku) tylko 16 tysięcy, około półtora promila, Krzaklewski (w PKO BP) jeszcze słabiej - niewiele ponad jeden promil, Olechowski (Raiffeisen) - około pół promila, podobnie Łopuszański (PKO BP), Olszewski (PBK), Wałęsa (Pekao SA) i nawet Kalinowski w bliskim sobie BGŻ.
PKO BP, najpopularniejszy wśród kandydatów, nie naliczył Piotrowi Ikonowiczowi od 500 złotych - według sprawozdania - ani grosza odsetek. Tylko Janusz Korwin-Mikke, jak przystało na fanatyka rynku, wycisnął z PBK ponad cztery promile. Kredytu bankowego żaden kandydat, według sprawozdań, nie brał.
Każdy po swojemu
Nietrudno porównać Kwaśniewskiego z Krzaklewskim lub wydatki na reklamę radiową i telewizyjną. Jak porównać strukturę wpływów i wydatków wszystkich kandydatów? Sądząc, że widoczne gołym okiem ogromne różnice mogą być pozorne, poprosiłem o pomoc fachowców z Instytutu Podstaw Informatyki PAN. Do opracowanego przez nich unikatowego w skali świata programu komputerowego do gradacyjnej analizy danych wprowadziliśmy macierz głównych elementów wszystkich sprawozdań.
Wyniki opublikować można raczej w czasopiśmie specjalistycznym, ale komentarz fachowców brzmiał: "Znikome podobieństwo struktury". Nie dały się zauważyć ani większe podobieństwa, ani nawet dające się intuicyjnie zinterpretować reguły zróżnicowania. Innymi słowy, obliczenia potwierdziły wrażenie, że każdy kandydat zbierał i wydawał fundusze w innym kraju, w innym społeczeństwie.
Wynik działania programu to swoista graficzna "mapa" kandydatów i ich finansów. Na mapie, od lewej do prawej, uszeregowani wedle względnego podobieństwa swych finansów, widnieją: Kwaśniewski, Olszewski, Lepper, Krzaklewski, Olechowski, Łopuszański, Korwin-Mikke, Grabowski, Wilecki, Pawłowski, Wałęsa, Kalinowski i Ikonowicz. W takiej właśnie kolejności.
Nic dziwnego, że sporządzenie sprawozdań sprawiło pełnomocnikom trudności. Wszystkie sprawozdania zawierają niedociągnięcia formalne i PKW mogłaby je odrzucić. Tyle że ordynacja konsekwencji za to nie przewiduje.
Wnioski? Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła naprawdę jawnymi. Prawo jednak nie wystarczy - bez zmiany obyczajów się nie obejdzie. Wtedy współczynniki jawności i tajności finansów kampanii stracą sens, bo te pierwsze wynosić będą po sto, a te drugie - zero procent.
Krzysztof Leski jest dziennikarzem BBC Polska
|
Kandydaci wydali prawie 28 mln zł. choć wszyscy złożyli sprawozdania z grubsza zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. W tej próbie analizy uwzględniam 13 kandydatów. Jawność finansów kampanii prezydenta wyniosła nieco mniej niż jedną trzecią. Przyjmijmy, że "współczynnik jawności finansów kampanii" to udział "jawnych" dochodów w ich ogólnej kwocie. "pozostałe" koszty i wydatki zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii. Olechowski zdecydowanie wyprzedza trójkę głównych rywali. Jak porównać strukturę wpływów i wydatków wszystkich kandydatów? komentarz fachowców brzmiał: "Znikome podobieństwo struktury". Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania.
|
Europejska polityka bezpieczeństwa nie jest dla NATO konkurencją, ale uzupełnieniem
Rozwodu nie będzie
OLAF OSICA
Od kiedy Polska stała się członkiem NATO, polityka bezpieczeństwa przestała być tematem ważnych dyskusji. Wyjątkiem od tej reguły są pojawiające się co jakiś czas opinie na temat tworzonej w ramach UE wspólnej europejskiej polityki bezpieczeństwa i obrony (CESDP). Ich zdecydowana większość wskazuje na niebezpieczeństwa, które ów projekt niesie ze sobą, w pierwszej kolejności osłabienie więzi euroatlantyckiej i podkopanie pozycji politycznej USA w Europie.
Ilustracją takiego myślenia był m.in. artykuł Jana - Nowaka - Jeziorańskiego (15 maja 2001 r.), w którym autor dowodzi, iż plany UE stanowią zagrożenie NATO i interesów Polski. Artykuł ten należy uznać za niezwykle ważny z dwóch powodów. Po pierwsze, znakomicie pokazuje źródło obaw formułowanych w Polsce wobec idei europejskiej polityki obronnej i, w tym sensie, należy go traktować jako miarodajny dla całej polityki polskiej (choć oficjalne stanowisko MSZ uległo w ostatnim czasie wyraźnej, pozytywnej ewolucji). Po drugie, zdradza on charakterystyczny dla polskiej dyskusji ton i sposób argumentacji, który - z pewnością wbrew intencjom autora - zwiększa szansę na realizację owego "czarnego scenariusza".
Warto w tym miejscu przytoczyć słowa Zbigniewa Brzezińskiego, który - pisząc rok temu na ten temat - zwracał uwagę, iż "dramatyczne ostrzeżenia przed »rozwodem« przynoszą skutki odwrotne do zamierzonych. Brzmią cokolwiek teologicznie; przez to grożą tym, że różnice, które dałoby się praktycznie uzgodnić, przekształcą się w spór doktrynalny".
Nie prestiż, lecz konieczność
Dlaczego państwa UE, których większość należy do NATO, zdecydowały się w grudniu 1999 roku na szczycie w Helsinkach na rozwijanie europejskiej polityki obronnej opartej na Unii, a nie sojuszu?
Z pewnością nie dlatego, że dały się uwieść czarowi Paryża lub wpadły w niemieckie sidła. Postęp w tworzeniu CESDP stał się możliwy właśnie dlatego, że - choć wybujała retoryka zdaje się temu niejednokrotnie przeczyć - Francja powściągnęła swoje ambicje, dla których zresztą nikt i nigdy nie miał w Europie zrozumienia. Oczywiście, pod wieloma względami poglądy nad Sekwaną różnią się od formułowanych w Londynie, ale sojusz brytyjsko-francuski z St. Malo jest sojuszem z rozsądku.
Niemcy dołączyli do owego tandemu z pewnym opóźnieniem i przy wyraźnej niechęci swoich wojskowych. Ci ostatni oznajmili wprost, że politycy muszą zacząć liczyć się z możliwościami pogrążonej w kryzysie Bundeswehry. Trudno zatem dopatrywać się w projekcie europejskiej obrony próby wyswobodzenia się Berlina spod amerykańskiego czy natowskiego buta. Przeciwnie. To właśnie Niemcom najbardziej zależy na amerykańskiej obecności wojskowej w Europie. Bez niej nie są w stanie wesprzeć swojego sąsiada na wschodzie, gdyby ten potrzebował pomocy, ani angażować się w operacje kryzysowe.
Czy europejskie plany stanowią zagrożenie więzi euroatlantyckiej? Nie. Europejska polityka obronna, podobnie jak amerykańskie plany budowy "ochronnej tarczy", nie jest przyczyną sporów i napięć, a jedynie odzwierciedleniem przemian zachodzących w układzie atlantyckim. Po prostu Europa i Ameryka prezentują odmienne poglądy na wiele spraw, inaczej definiują zagrożenia i swoje potrzeby. Jest to proces nieunikniony. W takim ujęciu odrębność UE od NATO nie stanowi problemu tak długo, jak długo po obu stronach oceanu istnieje polityczna wola współpracy, a tej nikt przecież nie kwestionuje. Innymi słowy, mierzenie stanu relacji Europy i USA liczbą amerykańskich dywizji i potencjałem militarnym sojuszu wydaje się nie tylko nieuzasadnione, ale i ryzykowne. W końcu - jak pokazała wojna w Bośni i Hercegowinie - Europa nie może być zawsze i wszędzie pewna amerykańskiego wsparcia i musi być w stanie działać w pojedynkę, opierając się na własnych zasobach. To właśnie doświadczenie bośniackie przyniosło radykalną zmianę w polityce brytyjskiej wobec europejskiej polityki obronnej.
Nie dramatyzujmy
Czy problemy, które rodzi europejska polityka obronna na styku UE - NATO, są tak dramatyczne, że mogą stanowić wstęp do rozpadu sojuszu? Nie, ponieważ CESDP nie stanowi konkurencji dla NATO, nie narusza zobowiązań sojuszniczych, a UE nie tworzy oddzielnej armii. Te same jednostki będą po prostu mieć tzw. podwójne przyporządkowanie. Dlatego przy ocenie istniejących sporów najlepiej kierować się chłodną analizą realiów.
Pamiętajmy, że jedenastu członków UE należy do NATO i trudno sobie wyobrazić, aby Wielka Brytania, Niemcy czy Holandia chciały za pomocą CESDP utrudnić sobie życie w sojuszu. Ponieważ w obu organizacjach decyzje zapadają jednogłośnie, nigdy nie dojdzie też do sytuacji, w której Unia i sojusz będą ze sobą rywalizować o podjęcie operacji.
Nie zapominajmy też, że ważniejsza od regulacji i instytucji jest polityka. Nie ma sensu domagać się od UE, aby z góry zadeklarowała, gdzie i kiedy zamierza działać. Odpowiedź brzmi bowiem: wszędzie tam, gdzie będzie potrzeba, a USA wykażą brak zainteresowania, gdzie pozwolą na to warunki techniczne i gdzie będzie to politycznie zasadne. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że na pewno nie w rejonie Turcji, natomiast prawie na pewno w Afryce Północnej. Z pewnością też nie na Cyprze - czego obawia się Ankara - bo Francuzi, Anglicy czy Niemcy są co prawda ambitni, ale nie do tego stopnia, aby popełniać polityczne samobójstwo.
Choć jest to materia niezwykle skomplikowana - warto także mieć na względzie dotychczasowe porozumienia, zwłaszcza w części dotyczącej europejskich sojuszników NATO nie należących do UE, w tym Polski. I tak na ich podstawie UE będzie mogła w przyszłości prowadzić dwa rodzaje operacji: z wykorzystaniem zasobów NATO i oparte na zasobach własnych. W pierwszym wypadku Polska, nawet jeżeli nie należałaby jeszcze do Unii, będzie jako członek NATO mogła wziąć udział w operacji, chyba że zdecyduje inaczej. W każdym razie niemożliwa jest sytuacja, w której państwa Unii decydują się na akcję militarną i bez pytania pozostałych sojuszników biorą z NATO - a de facto od USA - co najlepsze, bo na własną infrastrukturę ich nie stać.
Europejczycy zadecydowali bowiem, że do prowadzenia "autonomicznych" operacji - czyli bez udziału sojuszu - będą mieć własne zasoby. Nie będą one kopią sojuszniczych, bo to nie ma sensu i byłoby za drogie, ale pod pewnymi względami będą od NATO niezależne. Dotyczy to głównie planowania obronnego, a konkretnie planowania operacji cywilnych i militarnych. I to jest zrozumiałe, ponieważ - gdy chce się samodzielnie działać - trzeba móc samodzielnie planować. Wystarczy też spojrzeć na liczbę unijnych sztabowców, żeby przekonać się, że ich zadaniem będzie opracowywanie małych operacji humanitarnych i pokojowych, a nie regularnych wojen.
Pytanie, odpowiedź na które dzieli sojuszników, dotyczy tego, czy w przyszłości UE powinna móc także planować i prowadzić operacje typu kosowskiego. Abstrahując od tego, iż na razie są to pobożne życzenia, problem w dużej części sprowokowali Amerykanie. Korzystając z faktu, że udostępniają NATO własną infrastrukturę, niekiedy - tak było na przykład w Kosowie - samodzielnie podejmują działania i dyktują sposób prowadzenia operacji, zapominając, iż operacja jest sojusznicza, a pod ich komendą są na przykład jednostki francuskie i brytyjskie. Nic zatem dziwnego, że Europejczycy chcą mieć czasami możliwość podejmowania działań bez pomocy swego sojusznika. Być może nigdy zresztą do tego nie dojdzie, ale już sam pomysł powinien dać USA powód do przemyśleń.
Szansa dla Polski
Reasumując: europejska polityka obronna nie stanowi ani dla NATO, ani dla Polski zagrożenia. Co więcej, jest w obecnej sytuacji szansą na pokazanie Amerykanom, że Europa poważnie traktuje swoje bezpieczeństwo i płynące zza Atlantyku sygnały, iż USA są zmęczone rolą protektora. Nie ma też na celu zastąpienia sojuszu, lecz jego uzdrowienie poprzez zwiększenie wkładu militarnego Europejczyków i stworzenie politycznej równowagi. Integracja europejska, której nowym elementem jest polityka bezpieczeństwa i obronna, potrafi bowiem stworzyć rodzaj presji na państwa członkowskie, której nigdy nie stworzy współpraca euroatlantycka.
Czy państwa UE dokonałyby sanacji swych budżetów, gdyby nie kryteria unii gospodarczo-walutowej?
To jest słabość Europy, ale zarazem jej mądrość: tylko wspólnie patrząc sobie na ręce i inicjując projekty, w których udział jest traktowany jako miernik pozycji politycznej, można forsować niepopularne decyzje i pogłębiać integrację europejską. W dalszej perspektywie wzmocni to bez wątpienia także nasze bezpieczeństwo. Chyba że zdecydujemy, iż lepiej jest mieć jedną niż dwie polisy na życie. Biednych nie stać jednak na takie oszczędności, tym bardziej że do tej pory europejscy sojusznicy oczekują od nas jedynie zrozumienia dla obaw, które już za parę lat staną się także naszym udziałem.
Autor jest politologiem. Pracuje w Centrum Stosunków Międzynarodowych w Warszawie.
|
Od kiedy Polska stała się członkiem NATO, polityka bezpieczeństwa przestała być tematem ważnych dyskusji. Wyjątkiem od tej reguły są pojawiające się co jakiś czas opinie na temat tworzonej w ramach UE wspólnej europejskiej polityki bezpieczeństwa i obrony (CESDP). Ich zdecydowana większość wskazuje na niebezpieczeństwa, które ów projekt niesie ze sobą, w pierwszej kolejności osłabienie więzi euroatlantyckiej i podkopanie pozycji politycznej USA w Europie.
Dlaczego państwa UE, których większość należy do NATO, zdecydowały się w grudniu 1999 roku na szczycie w Helsinkach na rozwijanie europejskiej polityki obronnej opartej na Unii, a nie sojuszu?Z pewnością nie dlatego, że dały się uwieść czarowi Paryża lub wpadły w niemieckie sidła. Europejska polityka obronna, podobnie jak amerykańskie plany budowy "ochronnej tarczy", nie jest przyczyną sporów i napięć, a jedynie odzwierciedleniem przemian zachodzących w układzie atlantyckim. Po prostu Europa i Ameryka prezentują odmienne poglądy na wiele spraw, inaczej definiują zagrożenia i swoje potrzeby. Jest to proces nieunikniony. W takim ujęciu odrębność UE od NATO nie stanowi problemu tak długo, jak długo po obu stronach oceanu istnieje polityczna wola współpracy, a tej nikt przecież nie kwestionuje.
europejska polityka obronna nie stanowi ani dla NATO, ani dla Polski zagrożenia. Co więcej, jest w obecnej sytuacji szansą na pokazanie Amerykanom, że Europa poważnie traktuje swoje bezpieczeństwo i płynące zza Atlantyku sygnały, iż USA są zmęczone rolą protektora. Nie ma też na celu zastąpienia sojuszu, lecz jego uzdrowienie poprzez zwiększenie wkładu militarnego Europejczyków i stworzenie politycznej równowagi. Integracja europejska, której nowym elementem jest polityka bezpieczeństwa i obronna, potrafi bowiem stworzyć rodzaj presji na państwa członkowskie, której nigdy nie stworzy współpraca euroatlantycka.
|
Handel Prowadzenie sklepów w sieci Gabriela miało zapewnić spore dochody, a może skończyć się koniecznością płacenia weksli
Jeden bankrut czy kilkudziesięciu
Po sieci Gabriel zostało już tylko logo na jej dawnych sklepach. Dziś prowadzą je nowi, nie związani z kaliską firmą właściciele.
FOT. RAFAŁ GUZ
ANITA BŁASZCZAK
Kaliska spółka Gabriel, do niedawna prowadząca jedną z największych sieci sklepów kosmetycznych, czeka aż sąd rozpatrzy jej wniosek o upadłość. Gabriel Rokicki, założyciel, większościowy akcjonariusz i prezes firmy twierdzi, że główną przyczyną upadku było zbyt szybkie tempo rozwoju sieci i nieufność kredytodawców. Zbytnią ufność zarzuca sobie natomiast grupa byłych partnerów Gabriela, którzy nie dość, że na współpracy nie zarobili, to teraz boją się, że będą musieli jeszcze do niej dopłacić po kilkaset tysięcy złotych.
Jeszcze wiosną 2000 r. Anna Nizińska sądziła, że osiągnęła zawodowy sukces - prowadziła nowoczesną i elegancką perfumerię należącą do sieci Gabriel. Kupiła na raty samochód i liczyła, że z dochodów szybko go spłaci; wkrótce miała zarabiać nawet po 7 tysięcy miesięcznie. Tak wynikało z symulacji przygotowanych na kursie w centrali sieci w Kaliszu, gdzie szkolono przyszłych franszyzobiorców Gabriela.
Początkowo nie było mowy o żadnej opłacie licencyjnej za przystąpienie do systemu. - Przedstawiciele Gabriela stwierdzili, że choć nie mam pieniędzy, to jestem osobą wiarygodną i kompetentną i zależy im, abym prowadziła ten sklep - mówi Anna Nizińska. Przyznaje, że nie przejęła się wekslem in blanco, jaki musiała wystawić po zawarciu umowy franchisingowej. - Wyjaśniano mi wówczas, że weksel to zabezpieczenie towaru i wyposażenia sklepu - wspomina.
Wkrótce okazało się, że jej sklep nie jest tak dochodowy, jak wykazywały symulacje. Pod koniec 2000 r. zawieszono umowę franchisingową i Anna Nizińska z menedżera sklepu stała się pracownikiem. W marcu tego roku sklep zamknięto, a bank za długi sieci zajął towar i wyposażenie perfumerii. Dzisiaj Anna Nizińska szuka pracy i boi się, czy zdoła spłacić raty za samochód. W dodatku grozi jej bankructwo - kaliski oddział Kredyt Banku w kwietniu przesłał jej wezwanie do zapłaty weksla na 300 tys. zł.
W podobnej sytuacji jest dzisiaj kilkudziesięciu byłych partnerów kaliskiej spółki Gabriel. Większość z nich, choć rozwiązała umowy o współpracy z siecią, także dostała wezwania do spłaty weksli, które miały stanowić zabezpieczenie towarów, wyposażenia sklepu i opłaty licencyjnej.
Sieć na kredyt
Franchising, popularny od dawna na zachodzie, w Polsce rozwinął się w latach 90. Na początku, pojawiły się sprawdzone na zachodzie systemy franchisingu (np. McDonald's). W połowie lat 90. także krajowi przedsiębiorcy dostrzegli w nim szansę na szybszy rozwój. Taką szansą franchising miał być też dla kaliskiej, rodzinnej spółki Gabriel, która zaczęła od hurtowej dystrybucji kosmetyków, a w połowie lat 90. zdecydowała się na inwestycje w sklepy.
Gabriel Rokicki, założyciel sieci i większościowy akcjonariusz spółki (z zawodu prawnik) niedługo po otwarciu pierwszych sklepów Gabriel w 1997 r., zapowiadał, że utworzy największą sieć polskich perfumerii i wprowadzi ją na giełdę.
Kaliska spółka wyszukiwała odpowiednie lokalizacje, urządzała i wyposażała sklepy, które potem mieli prowadzić wyszkoleni partnerzy. W ciągu trzech lat Gabriel stał się jedną z największych (72 sklepy) sieci perfumerii w Polsce, co wymagało sporych inwestycji. Jak ocenia Rokicki, koszt urządzenia i wyposażenia jednego sklepu wynosił od 350 do 500 tys. zł.
Ze sklepikarza menedżer
Szybkie tempo rozwoju sieci sklepów umożliwiały kredyty i znajomość branży - zaopatrując dziesiątki prywatnych sklepików spółka łatwiej mogła wybrać przyszłych partnerów. Krzysztof Trawiński, który do połowy stycznia 2001 r. prowadził perfumerię Gabriela w jednym z warszawskim centrów handlowych, wspomina, że wcześniej kaliska firma była przez dłuższy czas dostawcą sklepu kosmetycznego jego żony. Sklepik prosperował, ale był niewielki i nie dawał szansy na większe zarobki. Wydawało się, że umożliwi to przystąpienie do sieci.
Umowa franchisingowa przewidywała sięgającą 250 tys. wstępną opłatę licencyjną (za wprowadzenie do systemu), ale od razu należało zapłacić tylko 10 proc. tej kwoty. Resztę Gabriel rozkładał na 60 miesięcznych oprocentowanych rat. Dodatkowo, franszyzobiorca zobowiązywał się co miesiąc opłacać okresowe opłaty licencyjne 1,5 proc. obrotu brutto. W zamian Krzysztof Trawiński został latem 1999 r. menedżerem eleganckiej perfumerii w jednym z centrów handlowych w Warszawie. Sam zatrudniał i opłacał pracowników, ale ich liczbę określał Gabriel, który decydował też o wyglądzie i asortymencie perfumerii - większość towarów dostarczała kaliska centrala. Na centralę Trawiński miał też liczyć na początku działalności, gdy nowy sklep nie przynosił jeszcze zysków - wówczas menedżer, który przekazywał cały utarg na konto sieci, dostawał co miesiąc określoną kwotę na pensję swoją i pracowników.
W sukces Gabriela uwierzyli franszyzobiorcy, banki, które kredytowały rozwój spółki, i inwestor finansowy - zarejestrowany w USA fundusz inwestycyjny Central Poland Fund, który miał ok. 30 proc. akcji spółki (ok. 60 proc. należało do Rokickiego). - To był system, który miał szansę funkcjonowania - dawał możliwość prowadzenia biznesu osobom, które nie miały pieniędzy na inwestycję w sklep sięgającą 300- 500 tys. zł. Uznaliśmy, że jeśli ktoś jest dobrym handlowcem, to powinno mu się udać. Nasza oferta nie była skierowana do przedsiębiorców z dużym kapitałem - na sklepie dużego biznesu zrobić nie można - ale do bardzo określonej grupy; właścicieli małych sklepików, dla których zarobki 3-5 tys. miesięcznie netto to już niezłe pieniądze - wyjaśnia Rokicki. Dziś, gdy firma Gabriel czeka na ogłoszenie upadłości, on rozwija inną rodzinną spółkę, Deco, zajmującą się hurtową dystrybucją kosmetyków i zaopatrywaniem salonów fryzjerskich. Działają także na zasadach franchisingu pod logo Gabriel. Jak wyjaśnia Rokicki, Deco jest kontynuacją operacji franchisingu, ale już bez zobowiązań i bez majątku Gabriela. Nie bierze też na siebie prowadzenia sieci.
Przez perfumy do wacików
Dariusz Sowiński, który przed rozwiązaniem umowy z Gabrielem prowadził dwa sklepy sieci w warszawskich centrach handlowych, wspomina, że w początkowej wersji systemu franchisingowego Gabriela, kiedy kaliska spółka dawała swym partnerom więcej swobody, jego perfumerie radziły sobie bardzo dobrze. Roman Wroński, który prowadził dwa sklepy Gabriela na Śląsku, na franchising zdecydował się jesienią 1999 r. Wcześniej działał, co prawda, pod logo sieci, ale był właścicielem sklepu i 20 proc. towarów mógł kupować samodzielnie. Pod koniec 1999 r. sprzedał sklep Gabrielowi i stał się jednym z kilkudziesięciu menedżerów sieci. - Szybko okazało się, że cały system nie funkcjonuje dobrze. Nagle mój sklep zaczął przynosić straty - wspomina Roman Wroński. Jak wynika z korespondencji z kaliską centralą, partnerzy Gabriela wielokrotnie narzekali na warunki współpracy; skarżyli się, że dostawy atrakcyjnych marek kosmetyków są coraz rzadsze i niepełne. W zamian sklepy dostawały zestawy drogich produktów mało w Polsce znanych zachodnich firm.
Jak wspomina Anna Nizińska, z czasem gdy sieć miała coraz większe problemy z płaceniem za dostawy, perfumerie Gabriela zaczęły sprzedawać popularne kosmetyki, które taniej można było kupić w pobliskich hipermarketach. W dostawach trafiały się przeterminowane produkty, a zwrotów Gabriel nie przyjmował. Menedżerom polecono obniżyć pensje pracowników i zmniejszyć zatrudnienie do 3 osób, podczas gdy sklepy w centrach handlowych wciąż musiały pracować przez 7 dni w tygodniu.
- Byliśmy naiwni i sądziliśmy, że wspólnymi siłami stworzymy sieć, która przeciwstawi się inwazji zachodnich firm. Tymczasem mieliśmy gorszy towar niż małe sklepiki z kosmetykami - oburza się Bogdan Rybarski, inny z byłych partnerów sieci. Jak wspomina Trawiński, w grudniu 1999 r. wartość towarów w jego sklepie sięgała 500 tys. zł, a po roku zmalała do 130-140 tys. zł. - Nie było co sprzedawać. Trudno robić obrót na wacikach za 1,5 zł - dodaje.
Został szyld
Nie ma takiego numeru - mówi głos w słuchawce, po wybraniu numeru Gabriela w Kaliszu. Firma nie działa - wyjaśnia Gabriel Rokicki, którego można teraz zastać pod kaliskim numerem firmy Deco (jej szefem jest Andrzej Rokicki). Przyznaje, że choć jeszcze w pierwszych miesiącach 2000 r. sieć Gabriel jakoś sobie radziła (mimo przekraczających 50 mln zł zobowiązań, w tym 39,2 mln zł krótkoterminowych), w IV kwartale miała już poważne problemy z płynnością. Nie płaciła za dostawy, zalegała z czynszami za sklepy.
Zaczęto szukać silnego inwestora z branży. Rokicki twierdzi, że przejęciem firmy interesowała się jedna z dużych niemieckich sieci drogerii. Inwestycja nie doszła jednak do skutku. Zdaniem prezesa Rokickiego, jednemu z bankowych wierzycieli zabrakło wyobraźni - wystąpił o spłatę zobowiązań. Pod koniec kwietnia zagraniczny kontrahent wycofał się z negocjacji. 10 maja w Sądzie Okręgowym w Kaliszu spółka Gabriel złożyła wniosek o ogłoszenie upadłości. Rozprawa ma się odbyć 5 września.
Dziś sieć perfumerii Gabriel już w zasadzie nie istnieje. Dlaczego przegrała?
- Obroty rosły i wszystko było w porządku. Zabrakło tylko finansowania. Popełniony został bardzo istotny błąd - rozwój sieci był za szybki - uważa jej właściciel Rokicki.
Dodaje, że wierzyciele zajęli "wszystko co się dało", także wyposażenie sklepów i towar; część z nich sprzedano dawnym franszyzobiorcom Gabriela. Inne trafiły do osób z zewnątrz. W jednym z warszawskich centrów handlowych kierowniczka perfumerii Gabriel zapewnia, że sklep nie ma już nic wspólnego ani z Gabrielem, ani z Deco. Administracja innego z centrów handlowych wyjaśnia, że umowę najmu perfumerii podpisała z nową firmą raczej nie związaną z Gabrielem. Może dziwić, że na dawnych perfumeriach nadal jest logo sieci. Prezes Rokicki wyjaśnia, że najpierw muszą zostać rozstrzygnięte kwestie związane z upadłością spółki.
Pamiątka po franchisingu
- Informuję, że zostałem oszukany przez firmę Gabriel - pisze Krzysztof Trawiński w skardze, którą złożył w Prokuraturze Okręgowej w Poznaniu. niedługo po tym, jak dostał z Kredyt Banku wezwanie do zapłaty prawie 196 tys. zł. (plus odsetki). Oszukanymi czuje się też kilkudziesięciu innych byłych partnerów kaliskiej spółki. Oni również dostali podobne wezwania do zapłaty weksli, które po podpisaniu umowy z Gabrielem wystawili jako zabezpieczenie zobowiązań wobec sieci (głównie opłaty licencyjnej). W niektórych przypadkach kwoty na wezwaniu sięgają prawie 400 tys. zł. Jak wynika z wezwania, bank realizuje w ten sposób weksel, który Gabriel przeniósł na jego rzecz.
Według dokumentów, jakie udostępnił nam Gabriel, takie działanie było rezultatem umowy między kaliską spółką a Kredyt Bankiem; weksle stanowiły zabezpieczenie linii kredytowej (do wysokości 12 mln zł) otwartej dla Gabriela w KB przez rok, od połowy 1999 r. Kredyt uruchamiany był w transzach, których wielkość zależała od liczby zawartych umów franchisingowych. Kaliska spółka przelewała swe należności wynikające z opłaty licencyjnej na Kredyt Bank. W ten sposób Gabriel zaciągał kredyt, który potem miał być spłacany z przekazywanych przez biorców rat za wstępne opłaty licencyjne.
Problem w tym, że cały system był przewidziany na 10 lat - na taki okres Gabriel podpisywał umowy franchisingowe. Podkreślano tam, że rozwiązanie umowy przed terminem nie zwalnia od spłaty rat wstępnej opłaty licencyjnej. Tymczasem większość partnerów współpracowała z Gabrielem znacznie krócej - rok, dwa. Na przełomie lat 2000/2001 zagrożona bankructwem spółka zawiesiła albo rozwiązała większość umów franchisingowych; w podpisanych wtedy porozumieniach obie strony deklarowały brak wzajemnych roszczeń i pretensji. Byli partnerzy przekazali z powrotem sklepy do Gabriela i sądzili, że ten etap mają już za sobą.
Teraz są zaskoczeni i oburzeni wezwaniem do zapłaty wypełnionego weksla. Podczas gdy właściciele i szefowie Gabriela bez względu na popełnione błędy, niespłacone kredyty i bankructwo sieci mogą być spokojni o swój osobisty majątek, byli partnerzy sieci odpowiadają za weksel wszystkim co mają. - Przecież nie mam żadnych zobowiązań finansowych wobec Gabriela. Nigdy nie byłem żyrantem kredytu, który on zaciągnął - podkreśla Krzysztof Trawiński.
Bogdan Rybarski zastanawia się, jak to się stało, że weksle grupy osób, których kondycji finansowej nikt nie sprawdzał, wystarczyły do zaciągnięcia tak dużego kredytu. - Wątpię, czy ktoś z nas dostałby w tej sytuacji kredyt. Gabrielowi się udało. Być może dlatego, że w radzie nadzorczej spółki był jeden z dyrektorów poznańskiego oddziału Kredyt Banku - zastanawia się Rybarski. Ani w poznańskim oddziale banku, ani w jego biurze prasowym nie udało się nam uzyskać wyjaśnień co do Gabriela i weksli jego byłych partnerów. Biuro prasowe wyjaśniło, że cała sprawa jest dokładnie analizowana z punktu formalnoprawnego. Kiedy analiza się zakończy - nie wiadomo. Kilkunastu byłych franszyzobiorców Gabriela, którzy wspólnie zamierzają walczyć o swoje interesy, liczy, że wygrają spór - prawnicy zwracają uwagę, że rozwiązując umowę franchisingową obie strony deklarowały brak roszczeń.
- To nie jest taka prosta i jednoznaczna sprawa. Jest deklaracja wekslowa, w której stwierdza się, że weksle były ściśle związane z umową franchisingową. A ona praktycznie przestała funkcjonować - przyznaje Gabriel Rokicki. - My nie przekazaliśmy tych weksli bankowi poza wiedzą biorców - to wynikało z umowy, którą podpisali. Jeśli projekt się nie powiódł i bank próbuje teraz znaleźć pieniądze przy użyciu weksli, to jest to rzecz, którą można było przewidzieć w momencie podpisywania umowy. Przecież jak pani podpisuje weksel, to pani wie, czym to grozi - dodaje prezes Rokicki.
- Nazwiska franszyzobiorców zostały zmienione.
FRANCHISING
System prowadzenia biznesu, w którym działająca już na rynku, zwykle uznana firma przekazuje odpłatnie innemu podmiotowi gospodarczemu prawa do utworzenia i prowadzenia przedsiębiorstwa według jej pomysłu, doświadczeń i na bazie jej procedur oraz organizacji.
Wśród handlowców przyjęło się używanie określeń franszyzobiorca i franszyzodawca.
|
Kaliska spółka Gabriel, do niedawna prowadząca jedną z największych sieci sklepów kosmetycznych, czeka aż sąd rozpatrzy jej wniosek o upadłość. Gabriel Rokicki, założyciel, większościowy akcjonariusz i prezes firmy twierdzi, że główną przyczyną upadku było zbyt szybkie tempo rozwoju sieci i nieufność kredytodawców. Zbytnią ufność zarzuca sobie natomiast grupa byłych partnerów Gabriela, którzy nie dość, że na współpracy nie zarobili, to teraz boją się, że będą musieli jeszcze do niej dopłacić.Jeszcze wiosną 2000 r. Anna Nizińska sądziła, że osiągnęła zawodowy sukces - prowadziła nowoczesną i elegancką perfumerię należącą do sieci Gabriel. miała zarabiać nawet po 7 tysięcy miesięcznie. Tak wynikało z symulacji przygotowanych na kursie w centrali sieci w Kaliszu, gdzie szkolono przyszłych franszyzobiorców Gabriela. Anna Nizińska Przyznaje, że nie przejęła się wekslem in blanco, jaki musiała wystawić po zawarciu umowy franchisingowej. W marcu tego roku sklep zamknięto, a bank za długi sieci zajął towar i wyposażenie perfumerii. Dzisiaj grozi jej bankructwo. W podobnej sytuacji jest kilkudziesięciu byłych partnerów kaliskiej spółki Gabriel. Większość z nich, choć rozwiązała umowy o współpracy z siecią, także dostała wezwania do spłaty weksli, które miały stanowić zabezpieczenie towarów, wyposażenia sklepu i opłaty licencyjnej. Gabriel Rokicki niedługo po otwarciu pierwszych sklepów Gabriel w 1997 r., zapowiadał, że utworzy największą sieć polskich perfumerii i wprowadzi ją na giełdę.
|
Wydarzenia w Jedwabnem nie były pogromem. Masakra była częścią likwidacyjnych zadań SS
Oskarżenia o słabych podstawach
ALEXANDER B. ROSSINO
Po publikacji książki Jana T. Grossa "Sąsiedzi: historia zagłady żydowskiego miasteczka" wiosną 2000 roku przerażające wydarzenia opisane przez niego prześladowały sumienia Polaków.
W wersji Grossa 10 lipca 1941 roku, dwa tygodnie po zajęciu Jedwabnego przez armię niemiecką, polscy mieszkańcy miasteczka zaczęli znęcać się i torturować swoich żydowskich sąsiadów, jak mówiono w odwecie za zbrodnie sowieckiego okupanta z okresu od września 1939 do czerwca 1941 roku. Te akty przemocy szybko wymknęły się spod kontroli, kończąc się masakrą i spaleniem w chłopskiej stodole na obrzeżach wsi całej społeczności żydowskiej Jedwabnego.
Opis pogromu jedwabieńskiego został przedstawiony przez Grossa we wstrząsających detalach na podstawie zeznań świadków z procesu w Sądzie Rejonowym w Łomży prowadzonego przez polskie władze w maju 1949 roku i listopadzie 1953 roku. Gross przyznaje, iż nie mógł w to początkowo uwierzyć, ale dowody zmusiły go do stwierdzenia, że to zwykli chłopi, a nie Niemcy, wymordowali Żydów w tym odległym zakątku Polski. Gross doprowadziłby swoich czytelników do tej samej konkluzji, ale pojawia się pewien problem. Wydarzenia w Jedwabnem być może nie miały dokładnie takiego przebiegu, jak opisał Jan Gross.
Bez kontekstu
Niestety Gross zdecydował się oddzielić przypadek Jedwabnego od całego kontekstu polityki antyżydowskiej, którą Niemcy nazistowskie prowadziły we wschodniej Polsce, Litwie i Ukrainie podczas inwazji na Związek Radziecki latem 1941 roku. Gdyby profesor Gross zdecydował się na dokładne zbadanie tego tematu, zauważyłby, że wydarzenia w Jedwabnem są uderzająco podobne do antyżydowskich aktów przemocy mających miejsce na całym terenie na zachód od rzeki Biebrzy. To nasuwa pytanie, czy morderstwa Żydów z Jedwabnego, Kolna, Radziłowa, Szczuczyna i innych miejsc były rezultatem spontanicznych wybuchów polskiego antysemityzmu? (W taką wersję każe uwierzyć swoim czytelnikom Gross.) Czy może wiązały się one z obecnością Niemców na tym terenie?
Nienawiść nazistów do Żydów jest obecnie dobrze znana, ale mniej znany jest fakt, że Niemcy chcieli wykorzystać napięcia pomiędzy Polakami i Żydami do realizacji swojej polityki eksterminacyjnej. Wraz z wybuchem wojny pomiędzy Rosją Sowiecką a nazistowskimi Niemcami 22 czerwca 1941 roku, Niemcy zaczęli w coraz bardziej zdecydowany sposób stosować masowe morderstwa jako środek rozwiązania tego, co nazywali kwestią żydowską. Tak zwane ostateczne rozwiązanie, które Niemcy zaczęli wprowadzać w życie w okupowanej przez siebie Europie Wschodniej, miało na celu fizyczne wyniszczenie Żydów, co ich zdaniem było najefektywniejszym sposobem zniszczenia podstaw biologicznych żydo-bolszewickiego państwa, jak nazywali Związek Radziecki.
Do eksterminacji Żydów SS zorganizowało na okupowanych terenach wschodniej Polski zmotoryzowane brygady likwidacyjne zwane Einsatzgruppen. Te oddziały weszły na tereny okupowane z instrukcją wydaną 17 czerwca 1941 roku, mówiącą o wykorzystaniu zadawnionych napięć etnicznych pomiędzy mieszkańcami Europy Wschodniej. Brygada wysłana w rejon Białegostoku to Einsatzgruppen B pod dowództwem Arthura Nebe. Jednakże Nebe miał pod sobą tylko 655 osób tajnej policji i gestapo, co było zbyt małą liczbą do wymordowania dziesiątków tysięcy Żydów na terenie, za który był odpowiedzialny. Dlatego też pod koniec czerwca 1941 roku główne Biuro Ochrony Rzeszy w Berlinie zdecydowało się przydzielić Nebemu więcej policji do wypełniania jego zadań.
Pytanie Himmlera
W tym samym czasie szef SS Heinrich Himmler zauważył, że wkrótce po tym jak oddziały niemieckie wkroczyły na Litwę, tamtejsza ludność cywilna zaczęła zabijać Żydów. Te wydarzenia spowodowały, że 28 czerwca Himmler skierował pytanie do generała SS Ericha von dem Bacha Zalewskiego, dlaczego pogromy Żydów nie wybuchają wśród ludności polskiej.
Dzień później, 29 czerwca, zastępca Himmlera szef policji Reinhard Heydrich ponowił rozkaz dla Einsatzgruppen "nasilenia" i "skierowania we właściwym kierunku" wszystkich "działań samooczyszczania terenu przez działaczy antykomunistycznych i antyżydowskich". Heydrich ostrzegł Arthura Nebego i innych dowódców Einsatzgruppen, że nie powinno ono pozostawiać "żadnych śladów" udziału SS w aktach gwałtu i przemocy. Dodał także, iż celem tej polityki było inscenizowanie przez gestapo "spontanicznych pogromów" Żydów.
W raporcie przesłanym do Berlina 1 lipca 1941 roku Nebe pisze, że dokonuje wszelkich starań w celu wzmocnienia "działań samooczyszczania terenu przez koła antykomunistyczne i antyżydowskie" w swoim rejonie. Na prośbę Nebego Główne Biuro Ochrony Rzeszy wysłało dodatkowy oddział SS Sonderkommando Wolfganga Birknera i udzieliło zezwolenia posterunkom gestapo w Prusach Wschodnich na wysyłanie jednostek policyjnych na "nowo okupowane tereny" na wschód od granicy.
Rola Schapera
Te niemieckie oddziały policyjne miały za zadanie nawiązanie kontaktu z Einsatzgruppen i rozpoczęcie czystki, czyli wyniszczenia żydowskich społeczności. W śledztwie prowadzonym po wojnie w Niemczech zachodnich wykryto, że dowództwo gestapo w Płocku wysyłało ludzi na tereny na zachód od Białegostoku. Świadek niemiecki, były Kreiskommissar w Łomży zeznał, że kiedy przyjechał do miasta na początku sierpnia, zastał tam ludzi z dowództwa gestapo w Płocku pod dowództwem porucznika SS Hermanna Schapera. Żydówka z Radziłowa zeznała podczas śledztwa, iż rozpoznała Schapera jako gestapowca kierującego mordowaniem Żydów w jej mieście 7 czerwca 1941. W "Sąsiadach" Jan Gross przedstawia wydarzenia w Radziłowie jako pogrom, podczas którego "ani jeden Niemiec nie był obecny".
Jednakże ten świadek żydowski w procesie Hermanna Schapera zeznał, że "7 lipca 1941 roku trzy samochody wiozące funkcjonariuszy gestapo przyjechały do Radziłowa i w porozumieniu z polską policją wyrzucili wszystkich Żydów z ich domów i zebrali ich na rynku. Gdy wszyscy Żydzi zostali zebrani, zmusili ich do marszu do stodoły, która położona była 2 kilometry od miasta. Stodoła została podpalona i prawie 2 tysiące Żydów zostało spalonych żywcem".
Wprawdzie niemieccy śledczy byli przekonani, że to właśnie gestapo wymordowało radziłowskich Żydów, to jednak nie zgodzili się z tym, iż jedna stodoła mogła pomieścić 2 tysiące ludzi. Jeżeli chodzi o wiarygodność świadka, niemieccy śledczy dawali jej wiarę, ponieważ spotkała ona Hermanna Schapera twarzą w twarz w Radziłowie w dzień masakry. Wspominała to tak: "Ten oficer gestapo wszedł do mojego domu razem z Grzynkiem, przewodniczącym rady miejskiej w Radziłowie i komisarzem polskiej policji... Widziałam z mojego okna jak funkcjonariusze gestapo stali przed moim domem krótko przed rozpoczęciem akcji. Widziałam także funkcjonariusza gestapo (Schapera), którego rozpoznaję na fotografii. Widziałam jak wydawał rozkazy do gestapowców i do Polaków, którzy z nimi byli. Widziałam też jak on wydawał rozkazy na rynku... robił wrażenie, że to on kierował akcją". Wersja wydarzeń w Radziłowie jest sprzeczna z opisem w "Sąsiadach". Wymordowanie Żydów w Radziłowie było prawdopodobnie masakrą kierowaną przez oddział gestapo Hermanna Schapera, a nie pogromem.
Dowody zebrane po wojnie przez Niemców, włączając rozpoznanie Schapera przez świadków z Łomży, Tykocina i Radziłowa, sugerują, że to właśnie ludzie Schapera dokonywali mordów w tych miejscowościach. Prowadzący dochodzenie podejrzewali także, opierając się na podobieństwie metod wykorzystanych w likwidowaniu żydowskich społeczności Radziłowa, Tykocina, Rutek, Zambrowa, Jedwabnego, Piątnicy i Wiznej w okresie pomiędzy lipcem a wrześniem 1941 roku, że to ludzie Schapera byli ich sprawcami.
Niektóre dowody cytowane przez Jana Grossa wspierają wniosek, że ludzie Schapera byli mocno zaangażowani w masakrę w Jedwabnem. Na przykład Gross pisze: "Możemy też wnosić z wielu źródeł, że oprócz obsady posterunku przyjechała tego dnia (a może poprzedniego?) do miasteczka »taksówką« grupa Niemców, niewielka przecież, co najwyżej kilka osób". Po wojnie wszyscy świadkowie z Radziłowa i Tykocina i innych miejscowości w pobliżu Jedwabnego zeznali śledczym z zachodnich Niemiec, że widzieli ludzi z gestapo jadących do ich wiosek dwoma lub trzema samochodami. Co więcej, Gross cytuje Czesława Lipińskiego, Władysława Miciurę i Feliksa Tarnackiego zeznających, że policja nazistowska doprowadziła ich na rynek, by pilnowali Żydów.
Ponadto, już wcześniej, bo 30 czerwca naziści zmusili Żydów z Białegostoku do zniszczenia miejskich pomników Lenina i Stalina, a Gross opisuje, jak Żydzi z Jedwabnego zostali zmuszeni do zdemolowania pomnika Lenina i maszerowania z nim zanim zostali doprowadzeni do miejsca zagłady. I tu także metoda użyta do zabicia Żydów z Jedwabnego była dokładnie taka sama, jak ta wykorzystana przez gestapo do zabicia Żydów z Radziłowa.
Zabrakło odpowiedzialności
Na koniec musimy wspomnieć o dowodach zebranych podczas niedawnej ekshumacji dwóch mogił zbiorowych w pobliżu Jedwabnego. Prowadzący dochodzenie z Instytutu Pamięci Narodowej odnaleźli podczas ekshumacji około 100 łusek z kul 9 mm i magazynki z niemieckich karabinów, co wskazuje, że przynajmniej niektóre ofiary zostały zastrzelone, a nie pobite i spalone na śmierć.
Nie powinniśmy obciążać Grossa o pominięcie faktów udowadniających zaangażowanie Niemców w masakrę wykrytych już po publikacji jego książki, ale jest jasne z innych punktów przedstawionych wyżej, że przedstawił on dowody potwierdzające udział Polaków z Jedwabnego w mordowaniu ich żydowskich sąsiadów, a zlekceważył lub zignorował dowody sugerujące, że i gestapo mogło odgrywać istotną rolę w masakrze.
Sądzę, że teraz nie możemy opisywać wydarzeń w Jedwabnem jako pogromu, ponieważ poszlaki wskazują, iż masakra była częścią likwidacyjnych zadań SS, w których brało udział kilkudziesięciu miejscowych Polaków. Po prostu nie ma obecnie wystarczających dowodów na to, by jednoznacznie udowodnić lub zaprzeczyć wnioskom wysuniętym przez Jana Grossa w "Sąsiadach". Niestety Gross zdecydował się oskarżyć o morderstwa jedynie polskich mieszkańców Jedwabnego. Podczas gdy posiadamy wystarczająco dużo dowodów na udział miejscowych Polaków w tej potwornej zbrodni, to istniejąca dokumentacja mocno sugeruje, że mieszkańcy Jedwabnego nie dokonali tej zbrodni sami bez wiedzy, przyzwolenia i być może nawet bezpośredniego uczestnictwa gestapo.
Wina kolaborantów
Nie trzeba dodawać, że udział oddziałów gestapo nie zwalnia od winy Polaków, którzy współpracowali z Niemcami. Naukowcy wiedzą, iż do przeprowadzenia tzw. pogromów SS z rozmysłem wyszukiwało osoby, które nienawidziły Żydów i które chciały wzbogacić się na ich krzywdzie. Wielu Polaków, oburzonych zbrodniami popełnionymi przez sowieckiego okupanta, niesprawiedliwie kierowało swoją wściekłość przeciwko wszystkim Żydom, stwarzając atmosferę, w której przestępstwa antyżydowskie były akceptowane. Gross pisze w swojej książce, że bandy Polaków grasowały po okolicy w celu wywołania aktów przemocy przeciwko Żydom. Tożsamość tych ludzi musi zostać ustalona i, jeżeli to jeszcze możliwe, powinni zostać powołani do odpowiedzialności.
Gdy grupy SS przybyły na tereny wschodniej Polski, były zdecydowane na wykorzystanie miejscowych kolaborantów do osiągnięcia swoich celów. Z pewnością Polacy w Jedwabnem i innych miejscowościach popełnili zbrodnie przeciwko Żydom, ale oskarżanie samych tylko Polaków, bez zbadania działań gestapo na tym terenie, dowodzi zaskakującego braku odpowiedzialności po stronie tak przecież dociekliwego historyka, jakim jest Jan T. Gross. Gdyby Gross zapoznał się z działaniami oddziałów gestapo w rejonie Jedwabnego i umieścił opis masakry w Jedwabnem w szerszym kontekście działań operacyjnych SS przeciwko Żydom w okupowanej Polsce wschodniej, wtedy rezultatem tego mógłby być gruntowniejszy i bardziej wyważony, wywołujący mniej kontrowersji obraz wydarzeń, jakie miały miejsce.
Autor jest historykiem z Waszyngtonu, specjalistą od zbrodni niemieckich w Polsce w 1939 roku. Kończy obecnie rękopis dotyczący zbrodni armii niemieckiej przeciwko Polakom i Żydom we wrześniu 1939 roku. Badania do tego artykułu zostały przeprowadzone gdy autor pracował w Centrum Zaawansowanych Studiów nad Holokaustem przy Muzeum Holokaustu w Stanach Zjednoczonych. Opinie wyrażone w tym artykule nie reprezentują oficjalnego stanowiska Muzeum Holokaustu.
|
W wersji Grossa 10 lipca 1941 roku, po zajęciu Jedwabnego przez armię niemiecką, polscy mieszkańcy miasteczka zaczęli znęcać się i torturować żydowskich sąsiadów. Te akty przemocy szybko wymknęły się spod kontroli, kończąc się masakrą i spaleniem w stodole całej społeczności żydowskiej Jedwabnego.
Nie powinniśmy obciążać Grossa o pominięcie faktów udowadniających zaangażowanie Niemców w masakrę wykrytych już po publikacji jego książki, ale przedstawił dowody potwierdzające udział Polaków z Jedwabnego w mordowaniu żydowskich sąsiadów, a zignorował dowody sugerujące, że gestapo mogło odgrywać istotną rolę w masakrze.
|
UKRAINA
Ludzie mają radziecką mentalność. Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników.
Niewolnicy lęku
PIOTR KOŚCIŃSKI
z Kijowa
Badania naukowe wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., a reszta to biedni. Ogromnej większości tego postkomunistycznego społeczeństwa żyje się źle. Przedsiębiorstwa nie pracują m.in. dlatego, że nie zależy na tym ich szefom, a dostający marne pieniądze ludzie nie mogą, a przeważnie nie potrafią, czy nawet nie chcą sami zmienić swej sytuacji.
Malejący zapas nadziei
Ze stacji metra "Uniwersytet" w Kijowie wylewa się na bulwar Szewczenki tłum ludzi. Większość z nich kieruje się w stronę przejścia podziemnego prowadzącego ku poprzecznej ulicy Pirogowa i dalej, ku pełnej sklepów ulicy Chmielnickiego.
Przejście pod bulwarem Szewczenki nie wyróżnia się niczym szczególnym. Przypomina wszystkie inne takie miejsca w Kijowie - pełne ludzi usiłujących coś sprzedać, by zarobić choćby kilka kopiejek.
Kobiety trzymające w rękach paczki papierosów to zapewne pracownice państwowych przedsiębiorstw pracujących zaledwie dzień czy dwa w tygodniu. A może nauczycielki, które dostają pensje z wielomiesięcznym opóźnieniem? Zadłużenie państwa wobec sfery budżetowej sięga 15 milionów hrywien. Staruszki wieczorem sprzedające bułki to po prostu emerytki nie mogące wyżyć z czterdziestu kilku hrywien (ok. 80 złotych) miesięcznie. Ludzie handlujący towarami wyłożonymi na ziemi - od skarpetek po garnki - też pewnie gdzieś są zatrudnieni, ale faktycznie nie mają zajęcia i próbują dorobić do marnych pensji.
Nie każdy, kto zarabia sto czy sto kilkadziesiąt hrywien miesięcznie albo otrzymuje jeszcze niższą emeryturę, potrafi dorobić sobie choćby w taki prosty sposób - drobnym handlem. Większość społeczeństwa nie jest w stanie podjąć bardziej radykalnych decyzji zawodowych, na przykład o zmianie pracy czy nawet zawodu, o założeniu własnego biznesu. Nie sprzyja temu zresztą sytuacja gospodarcza i prawna na Ukrainie. Ludzie więc po prostu czekają, aż będzie lepiej.
Mieszkańcy Kijowa, a właściwie niemal całej Ukrainy (niemal - bo na zachodzie kraju jest jednak trochę inaczej, tam komunizm panował krócej), stanowią laboratoryjny wręcz model społeczeństwa postradzieckiego. Żyje się tu ciężko, ale też nigdy nie żyło się łatwo.
Urlop na własny rachunek
Luba pracuje w fabryce obuwia. Słowo "pracuje" jest grubo przesadzone - w grudniu wzywano ją do fabryki kilka dni, za które otrzymała czterdzieści hrywien (niecałych 80 złotych), a w pozostałe miała "urlop na własny rachunek". Luba jest rozwiedziona, ma syna. Były mąż pracuje (znów słowo "pracuje" jest tu nie całkiem właściwe) na jednej z kijowskich uczelni. Od września nie dostaje jednak pensji, więc Luba nie otrzymuje alimentów. Na Ukrainie nie ma funduszu alimentacyjnego. Można się procesować, ale to bez sensu - eks-mąż nie będzie miał z czego zapłacić nawet, jeśli sąd mu to nakaże.
- Na szczęście mam rodziców na wsi, mieszkają w obwodzie połtawskim - mówi. - Mają malutką działkę przyzagrodową. Mama piecze kilkadziesiąt bułeczek drożdżowych dziennie, a tata dostarcza je do szkoły. W ten sposób dorabiają trochę do emerytury. Dają mi, co mogą - a to worek kartofli, a to jakieś jarzyny czy przetwory, czasem nawet królika.
Ale z tego i tak trudno byłoby wyżyć. Luba ma więc wraz ze znajomą stragan na Bazarze Wołodymirskim, jednym z większych i lepszych w Kijowie. Handluje butami - obuwie zna zresztą dobrze ze swojej fabryki! - tyle że nie kijowskimi, a importowanymi, z Polski czy skądkolwiek, ważne, że w niezłym gatunku i nawet nie tak szalenie drogimi.
- Za miejsce na bazarze płacę dwieście dolarów - mówi. - I udaje się jakoś zarobić, choć od czasu do czasu wpadają reketerzy i żądają pieniędzy...
A znajoma Luby, współwłaścicielka straganu, wraz z mężem nieustannie wędruje. Jest zatrudniona w jednym z instytutów naukowych, ale tak naprawdę zostawia w nim jedynie swoją "książkę pracy". Ten cenny dokument będzie w przyszłości podstawą do otrzymania emerytury, jakąś posadę trzeba więc mieć.
Wykreślona z listy żywych
Ma lat czterdzieści siedem, mieszka na wschodnim, lewym brzegu Dniepru - w Darnicy. W pobliżu złotawego gmachu, mieszczącego dom towarowy "Ditiaczy Swit" ("Świat Dziecka"), oraz sporego bazaru, na którym handluje się najrozmaitszymi towarami dla dzieci, znajduje się długi, półkolisty budynek mieszkalny. To właśnie dom Swietłany - żyje w nim wraz z kilkunastoletnim synem i rodzicami.
- Od czterech lat jest ciężko - mówi i wylicza: ja zarabiam około stu pięćdziesięciu hrywien miesięcznie (ok. 300 zł). Ojciec, który pracował przy likwidacji awarii w Czarnobylu, ma stosunkowo wysoką emeryturę - 100 hrywien (ok. 200 zł). Matka dostaje przeciętną emeryturę, około 50 hrywien (ok. 100 zł). Razem mamy trzysta hrywien na miesiąc. To mało.
Tak, to mało. W Kijowie jest drogo, ceny zarówno żywności, jak i ubrań są częstokroć dwukrotnie wyższe od tych w Polsce.
- Odzieży nie kupuję wcale, chyba że dla syna, który przecież rośnie - mówi Swietłana. - Oszczędzamy też na jedzeniu. Zakupy robimy na bazarze - tutaj, w Darnicy, jest taniej niż w centrum. Mięso jadamy bardzo rzadko, na co dzień na talerzu są ziemniaki i kasza. A do chleba - biały ser.
Swietłana nie szuka pomocy w organizacjach charytatywnych. - Są ludzie, którym powodzi się gorzej niż nam. Na przykład w ogóle nie mają pracy - tłumaczy. - My jeszcze nie mamy tak źle.
Nie szuka lepszej pracy. Jest architektem, jak sądzi - niezłym, ale te firmy, które płacą więcej niż wynosząca 150 hrywien miesięcznie średnia, są po prostu niepewne. Dziś są, jutro ich nie ma - a trzeba już myśleć o starości. Dotrwać do emerytury, choćby tej śmiesznie niskiej, niecałych pięćdziesiąt hrywien miesięcznie. Zresztą, kto przyjmie do pracy kobietę pod pięćdziesiątkę... Trzeba mieć najwyżej trzydzieści pięć lat - starszych nie przyjmują. - Jestem wykreślona z listy żywych - śmieje się.
Ale Swietłana też dorabia: co kilka dni robi zakupy parze cudzoziemców. Tych kilkadziesiąt hrywien, które dostaje, wystarcza akurat na opłacenie zajęć dodatkowych syna, który ma zdawać na studia.
Znaczki i bułki
Kawałek drogi od Darnicy, w Rejonie (dzielnicy) Charkowskim mieszka Mykoła. Niewysoki, szczupły, od ładnych paru lat na emeryturze. W przeszłości był wojskowym, doszedł do rangi podpułkownika Armii Radzieckiej. Teraz dostaje niecałych pięćdziesiąt hrywien emerytury. Tyle samo otrzymuje jego żona, a dwa razy tyle córka, która straciła dobrą pracę i musi się zadowolić mizerną połówką etatu.
- Emerytura moja i żony wystarcza akurat na opłacenie czynszu - uśmiecha się Mykoła. - Wyżyć z tego nie sposób.
Mykoła siada więc wieczorami nad swoim bezcennym, jak się okazuje, skarbem: klaserami. Delikatnie wyciąga z nich znaczki, które latami zbierał, dokupował i wymieniał. Zastanawia się, które z nich zabierze na cotygodniowe spotkanie filatelistów w pobliskim klubie. Na szczęście jego kolekcja jest duża i nie zniknie prędko. Mykoła stara się nie pozbywać swych najcenniejszych znaczków - niech zostaną na "czarną godzinę".
Gdy uda się coś sprzedać, idzie z żoną na bazar. Długo chodzą, szukają tańszego sera, ziemniaków... Uważnie sprawdzają to, co kupują - na bazarze strasznie oszukują na wadze.
Niedaleko Mykoły, na sąsiedniej klatce schodowej, mieszka Ołena. - Mam za sobą trzydzieści parę lat pracy, ordery i odznaczenia, medale - wylicza z dumą. - Ale na co te lata, na co te dyplomy... Dziś dostaję czterdzieści trzy hrywny miesięcznie.
Trzydzieści sześć hrywien (ok. 80 złotych) wystarczyłoby na opłacenie mieszkania i kawałek chleba dziennie, ale pani Ołena od dawna już nie płaci czynszu i za elektryczność, co najwyżej rachunek telefoniczny. - Bo inaczej odłączą telefon - wyjaśnia.
Na szczęście Ołena ma córkę, która jej pomaga, choć też zarabia mało. Ołena musi więc dorabiać sama. Raniutko idzie do sklepu i kupuje bułki - "batony" i proste, inne niż w Polsce, "rogale". Po południu, przed piątą, krąży wokół najbliższej stacji metra. Ludziom spieszącym z pracy nie zawsze chce się iść do sklepu, gdzie zresztą pewnie i tak nie ma już bułek, tylko został chleb "ukraiński". Zapłacą tych kilka kopiejek więcej i kupią batona od staruszki.
Postradzieckie społeczeństwo
Opisani wyżej ludzie wbrew pozorom wcale nie mają tak źle - są tacy, którym wiedzie się znacznie gorzej. Czy tak musi być? Czy ludzie na Ukrainie nie mogliby zarabiać lepiej? Lepiej żyć? Czy mogą sami próbować poprawić swój los?
Emeryci raczej nie, bo przecież płaci im państwo, a państwo nie ma pieniędzy. Obliczone na pozyskanie wyborców działania komunistów, próbujących doprowadzić do podwyższenia emerytur, nie mają pokrycia w budżecie - nie ma pieniędzy na podwyżki.
Ludzie młodsi, w "wieku produkcyjnym", pewnie tak. Są przecież tacy, którym się powiodło. Iwan Siergiejew jest szefem prywatnej firmy poligraficznej, mającej swą siedzibę w Rejonie Pieczerskim Kijowa. Sam zalicza się do klasy średniej, która według najnowszych badań jest bardzo mała - stanowi ok. 2 proc. społeczeństwa. Widoczni są głównie ludzie bogaci (6 - 8 proc.), ich mercedesy i bmw, ich eleganckie stroje - oraz biedni (cała reszta).
- Ludzie mają radziecką mentalność - twierdzi Siergiejew. - Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Dominuje sposób myślenia lumpów. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Przytacza przykład znajomego, który założył firmę budowlaną. Nie mógł znaleźć robotników z Kijowa, byli jedynie chętni z okolicznych wsi. - Wyrzucił trzy kolejne ekipy. Pierwsza ukradła ciężarówkę cementu, druga bez przerwy piła - mówi.
Zdaniem Siergiejewa ludziom bardzo trudno zmienić pracę, styl działania, stać się bardziej niezależnymi także dlatego, że nie są i nigdy nie byli do tego przygotowywani. - Szkoła na pewno do tego nie przygotowywała - twierdzi.
Czy warto cierpieć
Czy na Ukrainie przedsiębiorstwa zaczną normalnie funkcjonować, a ludzie pracować? Iwan Siergiejew uważa, że nastąpi to wówczas, gdy naprawdę rozwinie się prywatyzacja, gdy zostanie zrealizowana prywatyzacja kuponowa (na wzór rosyjski). - Na razie szefowie przedsiębiorstw nie są zainteresowani ani w rozwijaniu produkcji, bo poza wysiłkiem sami nic z tego nie mają - przecież dostają niezłe pensje, choć nic nie robią - ani w zwalnianiu pracowników, bo nie ma pieniędzy na odprawy. Gdy będą mogli wykupić swój zakład lub przejąć go na własność w inny sposób, zacznie się prawdziwa praca.
Dr Jurij Sajenko, wicedyrektor Instytutu Socjologii Akademii Nauk Ukrainy, uważa podobnie jak Iwan Siergiejew, że w społeczeństwie ukraińskim utrwaliły się mentalność oraz stereotyp "radzieckiego niewolnika". - To strach wytworzył w nas takie właśnie psychologiczne struktury. Ludzie nie widzą i nie rozumieją, że jest możliwość wyboru. Całkiem już utracili inicjatywę i czekają, że ktoś im da pracę, pomoże... - mówi. - Nieliczni decydują się na samodzielne działanie i wybierają to, co jest najprostsze - na przykład handel.
Zdaniem doktora Sajenki problem polega również na tym, że o ile dawniej w przedsiębiorstwach państwowych dyrekcja była ściśle powiązana z zespołem pracowniczym i jej pomyślność zależała od funkcjonowania całego zakładu i pracujących w nim ludzi, o tyle teraz jest inaczej. - Szefowie przedsiębiorstw, choć formalnie pełnią funkcje dyrektorskie, faktycznie porzucili swe firmy i ludzi. Zgromadzili wokół siebie mafijne grupy i troszczą się wyłącznie o siebie - twierdzi. - Żyją znakomicie i wcale nie zależy im na tym, by przedsiębiorstwa funkcjonowały normalnie.
Dr Sajenko jest pesymistą. - U nas nie ma ani partii, które miałyby porywający program, ani przywódców z charyzmą. Nie ma Wałęsy, który - cokolwiek by o nim mówić - miał kolosalną wolę uczynienia z Polski takiego kraju, jakiego chciała większość. Jest gorzej niż w Rosji, która ma Jelcyna, "ojca narodu", oraz imperialną ideę - twierdzi. - Żeby myśleć o przyszłości, trzeba mieć zapas nadziei, a u nas ten zapas się kurczy.
Iwan Siergiejew wciąż liczy na jakieś zmiany. - Moi znajomi, którzy się dorobili, natychmiast wyjeżdżali na Zachód... by po "przejedzeniu" pieniędzy wracać na Ukrainę. Ja nie chcę nigdzie wyjeżdżać. Chcę, by u nas było normalnie - mówi.
A pani Swietłana jest optymistką. - Jak sobie pomyślę... ojca i dziadka zabrało NKWD - zamyśla się. - Już nie wrócili. Więc warto trochę pocierpieć, żeby tego NKWD więcej nie było.
***
Na prośbę rozmówców (z wyjątkiem dr. Jurija Sajenki) imiona i nazwiska osób występujących w reportażu zostały zmienione.
|
Badania naukowe wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., a reszta to biedni. Ogromnej większości tego postkomunistycznego społeczeństwa żyje się źle. Przedsiębiorstwa nie pracują m.in. dlatego, że nie zależy na tym ich szefom, a dostający marne pieniądze ludzie nie mogą, a przeważnie nie potrafią, czy nawet nie chcą sami zmienić swej sytuacji. Mieszkańcy niemal całej Ukrainy stanowią laboratoryjny wręcz model społeczeństwa postradzieckiego. Czy tak musi być? Czy na Ukrainie przedsiębiorstwa zaczną normalnie funkcjonować, a ludzie pracować? nastąpi to wówczas, gdy naprawdę rozwinie się prywatyzacja.
|
PRO PUBLICO BONO
Naszym największym majątkiem narodowym jest wrodzony duch przedsiębiorczości
Nagradzanie społecznych inicjatyw
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
JAN NOWAK-JEZIORAŃSKI
Pragnę zacząć od podziękowania Panu, Panie Premierze, za konkurs na obywatelską inicjatywę dziesięciolecia "Pro Publico Bono" i powiązanie uroczystości nadania nagród z Krakowem i Świętem Niepodległości. Obchodzimy je przedostatni raz w tym stuleciu, które dla Polski było wiekiem heroicznym, wiekiem klęski i triumfu, rozpaczy i nadziei, smutków i radości, wiekiem uwieńczonym ostatnim dziesięcioleciem, najszczęśliwszym w naszym tysiącleciu. Polska własnymi siłami odzyskała po raz drugi niepodległość, tym razem bez przelewu krwi.
Po czterdziestu pięciu latach rządów komunistycznych kraj znajdował się u progu bankructwa i wybuchu społecznego. Największą szkodą wyrządzoną Polsce przez uprzedni system było zdławienie inicjatyw płynących z dołu. Partia strzegła zazdrośnie swojego monopolu na mądrość i inicjatywę. Jest rzeczą znamienną, że - z jednym wyjątkiem -140 inicjatyw zgłoszonych do konkursu "Pro Publico Bono" podjęto dopiero po roku 1989. Za czasów PRL nie miałyby żadnych szans. Ubiegłe dziesięciolecie wykazało, że naszym największym majątkiem narodowym jest wrodzony duch przedsiębiorczości, pomysłowości i inicjatywy połączonej z talentem. Niestety, te właśnie zasoby zostały na 45 lat zablokowane i zmarnowane.
W latach PRL ojczyzna straciła co najmniej milion ludzi młodych i wykształconych, którzy nie widząc perspektyw we własnym kraju, szukali ich na obczyźnie. Jednym z nich był młody inżynier, Jerzy Boniecki, który w roku 1959 wyemigrował do Australii, do Sydney, gdzie założył własne przedsiębiorstwo i w ciągu kilkunastu lat zdobył fortunę. Postanowił podzielić się z nią z rodakami w Polsce. Z własnym środków założył Fundację POLCUL, która od blisko dwudziestu lat corocznie obdarza nagrodami około pięćdziesięciu budowniczych społeczeństwa obywatelskiego w Polsce. Swój cel określił Boniecki w tych słowach:
"Celem Fundacji jest nagradzanie społecznych inicjatyw, które tworzą podstawę społeczeństwa obywatelskiego, krzewią wspólnoty obywatelskie, społecznikostwo, zaangażowanie, tolerancję, bezinteresowną pomoc bliźniemu. Nie chodzi tu o akty heroiczne, działania na wielką skalę. Takie wartości i postawy tworzone są w codziennych działaniach, najczęściej przez ludzi, których określamy jako małych bohaterów".
Polska ma także świetlistą stronę
Polska jest dzisiaj jak księżyc, który ma swoją świetlistą i ciemną stronę. Czytając prasę, słuchając radia, oglądając telewizję, zapoznając się z sondażami opinii publicznej, można odnieść wrażenie, że Polacy zapatrzeni są w ciemną stronę polskiego księżyca. Widzą korupcję, prywatę, rosnącą przestępczość i jej bezkarność, nawrót dziedzicznych przywar charakteru narodowego. Wychowawcze znaczenie konkursu polega na tym, że odsłania on jasną stronę księżyca. Pokazuje ludzi dobrych jak chleb, którzy dzielą się z innymi tym, co mają, a jeśli nic nie mają - służą swoją pracą, talentem, zapałem, nie oczekując zapłaty. Przegląd 141 kandydatów do nagrody i wyróżnień jest lekturą niezwykle pokrzepiającą.
Józef Piłsudski powiedział, że Polska stanie się potęgą, jeśli strzelec konny czyścić będzie uprząż swego konia z takim przejęciem, jakby od tego zbawienie ojczyzny zależało. Konkurs pokazuje ludzi, którzy z własnej inicjatywy i z największym przejęciem budują społeczeństwo obywatelskie na swoim własnym, często malutkim odcinku, w swojej wiosce, miasteczku. Wystarczy wymienić choćby dla przykładu, gdzie - poza Warszawą, Krakowem czy innymi dużymi miastami - działają niektórzy uczestnicy konkursu: Chodzież, Biłgoraj, Wołomin, gmina Strzegowo, wieś Zakliczyn, Strzelin, Mokobody, Gostynin, Cmolas, wioska Koniaczów, miasteczko Gdów, wieś Gwizdów, gmina Żabno i Czaplinek. Wachlarz społecznych celów jest niezwykle szeroki: ratowanie zdrowia i życia, zwłaszcza dzieci, opieka nad niepełnosprawnymi, sierotami i dziećmi porzuconymi, pomoc dla bezrobotnych, pomoc dla więźniów, którzy odbyli karę, wspomaganie szkół i szpitali, pomoc lekarska dla weteranów AK, akcja na rzecz rozwoju regionu, obrona prawdy historycznej, ratowanie przed zatruciem środowiska, opieka nad młodzieżą uzależnioną od narkotyków i alkoholu, pomoc dla młodych talentów.
Zwraca uwagę samarytańska działalność księży. Antyklerykałom, którzy widzą tylko kapłanów jeżdżących mercedesami, warto może zwrócić uwagę na księdza Arkadiusza Nowaka, który poświęcił się chorym na AIDS i księdza Bogusława Palecznego, jedynego opiekuna bezdomnych na Dworcu Centralnym w Warszawie. Charakterystyczne są nazwy, które te organizacje przybierają: Stowarzyszenie Inspiracja, Twoja Gmina, Miasteczko Nadziei, Dom Pogodnej Jesieni (mowa o domu dla starców), Droga Nadziei, Otwarte Drzwi, Rodzić po Ludzku, Stowarzyszenie "Przyjazne Miasto", Lekarze Nadziei, Chleb Życia czy Dom Ciepła (chodzi o schronisko dla chorych na AIDS). Niektóre organizacje charytatywne mają wyniki imponujące, np. banki żywności działają na rzecz ludzi żyjących na granicy głodu. Funkcjonują w siedmiu miastach. W ciągu pięciu lat zdołały zebrać sześć tysięcy ton żywności, co równa się dwunastu milionom posiłków.
Społeczna dyplomacja
Organizacje społeczne przyjmują na siebie zadania, którym najsprawniejsze urzędy państwowe nie byłyby w stanie sprostać. Na przykład traktaty przyjaźni zawierane z dawnymi wrogami staną się świstkami papieru, jeśli nie zdobędą poparcia społecznego, a więc jeśli samo społeczeństwo nie przełamie w sobie negatywnych stereotypów i uprzedzeń wyniesionych z przeszłości. Dyplomacja nie osiągnie trwałych wyników, jeśli nie będzie szła z nią dyplomacja społeczna, czyli budowanie przez granice mostów przyjaźni, rękami samych obywateli. Ten kierunek inicjatywy obywatelskiej ma doniosłe znaczenie dla bezpieczeństwa państwa i jego pozycji międzynarodowej.
Warto przytoczyć kilka przykładów tego rodzaju działalności. A więc zgłoszono na konkurs wystawę "Polacy i Niemcy bardziej sobie bliscy, niż sami sądzą". Ukazuje ona pozytywne aspekty tysiącletniego sąsiedztwa Polaków i Niemców. Szkoły polskie i niemieckie organizują wymianę nauczycieli i uczniów. Na przykład szkoła im. Adama Mickiewicza w Poznaniu prowadzi taką wymianę ze szkołą Gustawa Heinemana w Berlinie. Południowo-Wschodni Instytut Naukowy w Przemyślu nie tylko bada i uczy o stosunkach polsko-ukraińskich, ale nawiązuje bezpośrednie kontakty i organizuje konferencje ze swoimi odpowiednikami na Ukrainie. Przez południową granicę mosty przerzuca Stowarzyszenie Solidarności Polsko-Czesko-Słowackiej. Organizuje wspólnie z sąsiadami festiwale teatralne "Na granicy".
Chciałbym zatrzymać się na jednym z przykładów dyplomacji społecznej: Międzynarodowe Centrum Rozwoju Demokracji powstało w Krakowie w 1993 roku z inicjatywy młodego krakowianina, działacza "Solidarności" Bogdana Klicha. Stało się krakowską kuźnią międzynarodowej myśli politycznej, promieniującej spod Wawelu daleko poza granice Polski. Zdobyło prestiż, ściągając ministrów spraw zagranicznych i politologów z Rosji, Ukrainy, Czech, Słowacji, Białorusi, krajów bałtyckich i Stanów Zjednoczonych. Podniosło zatem prestiż miasta.
Snop światła na dwu laureatów
Krzysztof Pawłowski zasługuje w pełni na to, by rzucić na niego snop światła. Uczyniłem to sześć lat temu w pierwszym programie telewizji w eseju z cyklu "Polska z oddali". Pawłowski stworzył w Nowym Sączu dosłownie z niczego - Wyższą Szkołę Biznesu. Nie miał pieniędzy, ale miał zapał, pomysł, inicjatywę, a przede wszystkim wizję i wyczucie tego, że społeczeństwo przechodzące do gospodarki wolnorynkowej najbardziej potrzebuje wykształconej kadry menedżerów. Wpadł na pomysł wciągnięcia do współpracy National Louis University w Chicago. Uzyskał pomoc amerykańską i dotacje. Sam nie miał nic. Mieszkał z żoną i córką w dwóch izdebkach tak ciasnych, że trudno było przecisnąć się między stołem jadalnym a ścianą.
Po ośmiu latach Wyższa Szkoła Biznesu została uznana za najlepszą niepaństwową uczelnię tego typu w Polsce. Wychowała 1200 absolwentów, którzy zostali natychmiast wchłonięci przez dynamicznie rozwijający się sektor przedsiębiorczości prywatnej. Pawłowski podniósł prestiż swojego miasta. Jego dzieło stało się instytucją samowystarczalną, utrzymującą się z własnych dochodów. Tydzień temu byłem w Chicago świadkiem największego triumfu Pawłowskiego - uroczystego podpisania umowy z National Louis University - dyplomy Wyższej Szkoły Biznesu będą uznane za dyplomy uniwersytetu amerykańskiego w Chicago.
Drugi laureat to "Przymierze Rodzin". Jest to samopomocowa organizacja rodzicielska o charakterze wychowawczym i kształceniowym. Organizuje obozy letnie i zimowiska. Powołała Młodzieżowe Studium Przymierza Rodzin, utworzyła szkołę podstawową, gimnazjum i liceum, stała się przykładem instytucji działającej w najważniejszej strategicznie dziedzinie, jaką są sprawy młodzieży i jej wychowania w duchu naszych tradycyjnych wartości.
Niech mi będzie wolno, Panie Premierze, wyrazić nadzieję, że coroczny konkurs "Pro Publico Bono" stanie się trwają instytucją związaną ze Świętem Niepodległości, że wejdzie do naszej tradycji i stanie się miniaturową polską odmianą Nagrody Nobla za pracę społeczną.
Życzę wszystkim budowniczym polskiego społeczeństwa obywatelskiego, aby poczucie wewnętrznego szczęścia, płynącego ze służby krajowi i bliźniemu, stało się ich nagrodą.
Obszerne fragmenty przemówienia wygłoszonego w Krakowie 11 listopada podczas wręczania nagród w konkursie na Inicjatywę Obywatelską Dziesięciolecia 1989 - 1999 "Pro Publico Bono", nad którym patronat medialny sprawowała "Rzeczpospolita".
|
Pragnę zacząć od podziękowania Panu, Panie Premierze, za konkurs na obywatelską inicjatywę dziesięciolecia "Pro Publico Bono" i powiązanie uroczystości nadania nagród z Krakowem i Świętem Niepodległości.
Największą szkodą wyrządzoną Polsce przez uprzedni system było zdławienie inicjatyw płynących z dołu. Ubiegłe dziesięciolecie wykazało, że naszym największym majątkiem narodowym jest wrodzony duch przedsiębiorczości.
Polska jest dzisiaj jak księżyc, który ma swoją świetlistą i ciemną stronę. Wychowawcze znaczenie konkursu polega na tym, że odsłania on jasną stronę księżyca.
Konkurs pokazuje ludzi, którzy z własnej inicjatywy i z największym przejęciem budują społeczeństwo obywatelskie na swoim własnym, często malutkim odcinku. Wachlarz społecznych celów jest niezwykle szeroki: ratowanie zdrowia i życia, pomoc dla bezrobotnych, obrona prawdy historycznej, ratowanie przed zatruciem środowiska, pomoc dla młodych talentów.
Dyplomacja nie osiągnie trwałych wyników, jeśli nie będzie szła z nią dyplomacja społeczna, czyli budowanie przez granice mostów przyjaźni, rękami samych obywateli. Warto przytoczyć kilka przykładów tego rodzaju działalności. Szkoły polskie i niemieckie organizują wymianę nauczycieli i uczniów. Południowo-Wschodni Instytut Naukowy w Przemyślu nawiązuje bezpośrednie kontakty ze swoimi odpowiednikami na Ukrainie. Międzynarodowe Centrum Rozwoju Demokracji Stało się krakowską kuźnią międzynarodowej myśli politycznej.
Krzysztof Pawłowski stworzył w Nowym Sączu dosłownie z niczego - Wyższą Szkołę Biznesu. Uzyskał pomoc amerykańską i dotacje. Po ośmiu latach Wyższa Szkoła Biznesu została uznana za najlepszą niepaństwową uczelnię tego typu w Polsce.
Drugi laureat to "Przymierze Rodzin". Jest to samopomocowa organizacja rodzicielska o charakterze wychowawczym i kształceniowym.
Niech mi będzie wolno wyrazić nadzieję, że coroczny konkurs "Pro Publico Bono" stanie się miniaturową polską odmianą Nagrody Nobla za pracę społeczną.
|
BANKI
Czy pozostaną banki z krajowym kapitałem
Kłopoty z polskimi akcjonariuszami
RYS. ANDRZEJ JACYSZYN
W ostatnich tygodniach w poważne kłopoty popadły dwa niewielkie banki. Powodem nie była jednak ich zła kondycja finansowa, lecz nieporozumienia pomiędzy akcjonariuszami. Banki te poza tym miały wspólną cechę - były kontrolowane przez krajowy kapitał. Jest coraz więcej przykładów na to, że w polskim sektorze bankowym udział narodowego kapitału zmniejsza się nie dlatego, że go brakuje, ale że jego przedstawiciele nie są w stanie się porozumieć albo nie potrafią ocenić sytuacji kontrolowanych przez siebie instytucji.
W zeszłym roku, głównie w wyniku strategii prywatyzacyjnej Ministerstwa Skarbu Państwa, zagraniczny kapitał przejął kontrolę nad kilkoma dużymi bankami. W tym roku nastąpił dalszy etap tego procesu. Dzięki zaostrzeniu wymagań NBP oraz rosnącej konkurencji kilka mniejszych instytucji bankowych przejmują wkrótce zagraniczni inwestorzy.
Można szacować, że liczba prywatnych banków kontrolowanych przez polski kapitał spadła w tym roku o około 1/3 (do 10), a w najbliższych miesiącach z tych pozostałych ubędą kolejne 3-5. Od początku tego roku z tego grona ubyły m.in. znajdujące się w poważnych kłopotach BWR i Real Bank, Bank Handlowy oraz kontrolowane przez niego Cuprum Bank i Bank Rozwoju Cukrownictwa, BIG Bank Gdański i BIG Bank. Zdecydowaną większość akcji Polsko-Kanadyjskiego Banku św. Stanisława, kontrolowanego do tej pory przez Polonię, objęli ostatnio Duńczycy.
Wieczne kłótnie
Wprowadzenie w listopadzie tego roku zarządu komisarycznego w Wielkopolskim Banku Rolniczym tak naprawdę nie było spowodowane zbyt niskim kapitałem akcyjnym, ale brakiem perspektyw jego podniesienia. Przypomnijmy, że akcjonariusze założyciele tego banku zagwarantowali sobie praktycznie władzę w tym banku, ograniczając prawo głosu nowych udziałowców na zgromadzeniach akcjonariuszy do 3 proc. Ponieważ jednak założyciele nie byli w stanie dokapitalizować banku, pod naciskiem banku centralnego zdecydowali się pozyskać inwestora strategicznego. Najpierw miał nim być Bank Pocztowy, a potem organizacja spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych. Jednak w obu przypadkach "starzy" akcjonariusze nie byli skłonni dotrzymać swoich zobowiązań i mimo że nowi udziałowcy mieli około 1/3 akcji, dysponowali kilkoma procentami głosów. W tej sytuacji nastąpiła interwencja banku centralnego, która prawdopodobnie skończy się sprzedaniem jeżeli nie samego banku, to przynajmniej przedsiębiorstwa bankowego zewnętrznemu inwestorowi.
Z punktu widzenia zwolenników obrony polskiego kapitału w sektorze bankowym, jedynym pozytywnym elementem takiej operacji byłoby to, że jeżeli nie będzie sprzedawany cały bank (a więc licencja bankowa), to przedsiębiorstwo bankowe kupi jakiś polski bank, bo dla zagranicznych inwestorów WBR jest za małą firmą i dodatkowo działającą w dość ryzykownym sektorze gospodarki, jaką jest rolnictwo.
O stopniu odpowiedzialności za bank ze strony jego pracowników świadczy to, że po wprowadzeniu zarządu komisarycznego jeden z nich dzwonił do klientów, namawiając ich do wycofywania wkładów.
Niecierpliwi klienci
Podobnie wygląda sytuacja w notowanym na giełdzie Banku Częstochowa. Wprawdzie w jego statucie dotychczasowi akcjonariusze nie zagwarantowali sobie uprzywilejowanej pozycji we władzach, ale zamiast tego pilnowali, by ewentualny nowy akcjonariusz strategiczny nie przejął pełnej kontroli. Do tej pory przeprowadzono około 4 prób podniesienia kapitału, zawsze blokowanych. Dodatkowo, z nieoficjalnych informacji wynika, że w rozmowach z kandydatami do objęcia ponad 50 proc. akcji dla niektórych dużych akcjonariuszy najważniejsze było, po ile sprzedadzą akcje banku, a nie to, co się z nim stanie. Dlatego za swoje walory żądali bardzo wygórowanej ceny, absolutnie nie przyjmując do wiadomości, że trzykrotność wartości księgowej jest nie do przyjęcia. Kandydaci na inwestora strategicznego uważali bowiem, że dotychczasowi udziałowcy powinni wziąć udział w restrukturyzacji banku, którym kierowali, choćby przez stworzenie warunków zachęcających do inwestycji w jego akcje. Niezrozumienie trudnej sytuacji banku i brak odpowiedzialności za nią ze strony obecnych akcjonariuszy spowodowały rezygnację potencjalnych inwestorów. Przypomnijmy, że paniczne wycofywanie pieniędzy z kas było ponoć wywołane wypowiedzią jednego z członków rady nadzorczej o możliwej likwidacji banku. Opinia ta była o tyle prawdziwa, że NBP prawdopodobnie rzeczywiście groził takim posunięciem. Jednak nieodpowiedzialne przedstawienie tego w prasie poskutkowało utratą najważniejszego kapitału banku, jakim jest zaufanie klientów.
Wobec samolubnej i nieodpowiedzialnej postawy części akcjonariuszy z prób objęcia nowej emisji BCz wycofały się zainteresowane tym bankiem BOŚ i BRE. Dopiero ostatnio, gdy straty banku zaczęły narastać, zgodzono się na większą emisję, ale stało się to zbyt późno - zgromadzenie akcjonariuszy, które miało ją uchwalić, zwołano na 12 grudnia. W przypadku tego banku można dodatkowo wspomnieć, że wśród jego akcjonariuszy jest państwowy - wydawałoby się, powołany do innych celów - Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej z Łodzi. Fundusz ten w pewnym momencie nawet usiłował zostać strategicznym inwestorem banku.
Czyj zysk z sanacji
Inny przykład samobójczych zachowań i zupełnego niezrozumienia sytuacji ze strony krajowych akcjonariuszy mieliśmy w tym roku w poznańskim Banku Rozwoju Cukrownictwa. W 1999 roku bank ten poniósł bardzo wysokie straty. Gdy pokryto je kapitałami liczącymi nominalnie 38 mln zł, zostało mu zaledwie 4 mln zł funduszy. Gdy w tej sytuacji Bank Handlowy, mający przedtem największy pakiet akcji tego banku, wyłożył równowartość 6 mln euro, niektórzy akcjonariusze skierowali sprawę do sądu. Jeden z nich (kontrolowany przez niemiecki kapitał) wręcz powiedział, że ze względów podatkowych dla niego byłoby lepiej, gdyby bank upadł, niż umarzał akcje. Część pozostałych akcjonariuszy uważa, że Bank Handlowy umorzył kapitały BRC, a następnie dokapitalizował go po to, by wyciągnąć z tego maksymalne korzyści ich kosztem. Jednak sami nie chcieli brać udziału w ostatniej emisji. Główny akcjonariusz BRC planuje ograniczyć działalność banku, a potem sprzedać jego licencję. Tego typu oferta w polskich warunkach skierowana jest do zagranicznych inwestorów.
Inwestorzy sprzedają
Oprócz "kłótni w rodzinie" liczba banków kontrolowanych przez krajowy kapitał zmniejsza się również z innych przyczyn. Pierwszą jest brak funduszy potrzebnych do dokapitalizowania banków, a drugą - przejmowanie kontroli nad ich akcjonariuszami przez zagranicznych inwestorów. To są przyczyny, że w tej chwili trwa proces sprzedaży trzech banków kontrolowanych przez polski kapitał. Są to Lukas Bank, Wschodni Bank Cukrownictwa i Cuprum Bank. Większościowym akcjonariuszem tego ostatniego jest Bank Handlowy, nad którym kontrolę niedawno przejął Citibank, i dlatego Cuprum Bank trudno jest zaliczać do banków kontrolowanych przez polski kapitał. Jednak równocześnie z BH posiadane akcje Cuprum Banku zobowiązali się sprzedać pozostali trzej akcjonariusze, czyli gminy Lubin i Głogów oraz KGHM.
Wschodni Bank Cukrownictwa po ubiegłorocznych stratach poszukuje inwestora. W przypadku Lukas Banku akcjonariat zmieni się, bo sprzedawane są akcje jego głównego właściciela, Lukasa - największej polskiej firmy pośrednictwa kredytowego. Jego akcje chce sprzedać Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości. Z drugiej strony, pozostali czterej udziałowcy mają zbyt małe możliwości kapitałowe, by odkupić te udziały. Na krótkiej liście podmiotów, które badają już szczegółowo kondycję grupy Lukas, nie ma polskich podmiotów.
Co zostało
Obecnie spośród średniej wielkości banków z przewagą kapitału polskiego pozostały jeszcze, poza wymienionymi, szybko rozwijający się Invest Bank (poszukuje mniejszościowego inwestora zagranicznego) oraz Bank Współpracy Europejskiej. W tym ostatnim narodowy charakter został uznany za cechę, która ma pomóc w zdobywaniu klientów. Jednocześnie jednak prezes tego banku w "Pulsie Biznesu" powiedział, że chciałby, by wśród instytucji, które wezmą udział w jego dokapitalizowaniu, był skarb państwa.
Polski kapitał wprawdzie nie przeważa w Banku Incjatyw Społeczno-Ekonomicznych, ale krajowi akcjonariusze mają większość głosów na WZA. Ten bank jest inwestorem strategicznym we wrocławskim Cukrobanku.
Z najmniejszych banków krajowi inwestorzy kontrolują jeszcze Bank Społem oraz Bank Wschodni.
Przy okazji warto jednak wspomnieć o kontrolowanym przez państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego małym Bud-Banku. Jest to o tyle ciekawa instytucja, że jego prezes Wojciech Dziewulski również świadomie chce podkreślać narodowy charakter swojego banku, a co ważne - planuje wziąć udział w konsolidacji sektora przez stanie się inwestorem strategicznym w Banku Częstochowa.
Efekt Banku Staropolskiego
Przyspieszenie zmian własnościowych w sektorze bankowym to w dużej mierze zasługa Narodowego Banku Polskiego. Po upadku Banku Staropolskiego nastąpiło zaostrzenie polityki NBP. Zaczęto pilnie domagać się dokapitalizowania słabszych instytucji i nie toleruje się sytuacji zagrożenia. Gdyby taka polityka była prowadzona wcześniej, to prawdopodobnie np. w krakowskim BWR interwencja banku centralnego w postaci wprowadzenia zarządu komisarycznego nastąpiłaby zdecydowanie wcześniej, nie mówiąc o tym, że może nie doszłoby do upadłości Banku Staropolskiego, która spowodowała stratę ok. 150 mln zł przez jego klientów. Generalny Inspektorat Nadzoru Bankowego tę nową politykę prowadzi nie tylko przez takie spektakularne posunięcia, jak wprowadzenie zarządu komisarycznego w WBR, ale - co istotniejsze - zlecając audyty w bankach uznawanych przez nich za zagrożone.
Paweł Jabłoński
|
w polskim sektorze bankowym udział narodowego kapitału zmniejsza się nie dlatego, że go brakuje, ale że jego przedstawiciele nie są w stanie się porozumieć albo nie potrafią ocenić sytuacji kontrolowanych przez siebie instytucji.liczba prywatnych banków kontrolowanych przez polski kapitał spadła w tym roku o około 1/3, a w najbliższych miesiącach z tych pozostałych ubędą kolejne 3-5. Wobec samolubnej i nieodpowiedzialnej postawy części akcjonariuszy z prób objęcia nowej emisji BCz wycofały się zainteresowane tym bankiem BOŚ i BRE. Inny przykład samobójczych zachowań i zupełnego niezrozumienia sytuacji ze strony krajowych akcjonariuszy mieliśmy w tym roku w poznańskim Banku Rozwoju Cukrownictwa. Oprócz "kłótni w rodzinie" liczba banków kontrolowanych przez krajowy kapitał zmniejsza się również z innych przyczyn. Pierwszą jest brak funduszy potrzebnych do dokapitalizowania banków, a drugą - przejmowanie kontroli nad ich akcjonariuszami przez zagranicznych inwestorów.
|
OŚWIATA
Działka ważniejsza niż uczniowie
Na zapleczu Pałacu Sprawiedliwości
- Będzie nam trudno zgodzić się na rozproszenie uczniów po innych szkołach - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25
Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej 9 w Warszawie już raz, przed czterema laty, groziła likwidacja. Wtedy Ministerstwo Zdrowia ustąpiło, uznając, że roczniki z wyżu demograficznego powinny mieć szansę na naukę w szkole średniej. Wojewoda, zgodnie z podpisanym z kuratorem oświaty porozumieniem, zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół Średnich pomieszczenia Medycznego Studium Zawodowego. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Uczniowie widzieli niedawno w szkole osoby fotografujące korytarze i klasy - podobno do dokumentacji niezbędnej przed wystawieniem obiektu do sprzedaży.
Przewodniczący Sejmiku Województwa Mazowieckiego Włodzimierz Nieporęt powiedział "Rzeczpospolitej", że sejmik nie podejmował żadnej uchwały o zbywaniu nieruchomości. Rodzice wiedzą swoje; szepczą, że podobno sejmik chce za pieniądze ze sprzedaży działki, na której stoi szkoła, wybudować sobie siedzibę.
Z petycji uczniów Zespołu Szkół nr 25: "Prosimy Pana Wojewodę, Pana Marszałka i Pana Starostę o zweryfikowanie swoich decyzji i pozostawienie nas w naszej ukochanej szkole. Będziemy o nią walczyć wszelkimi sposobami. Nie damy się wyrzucić jak niepotrzebne śmieci, wszak jesteśmy przyszłością tego Narodu. A Naród dba o swoje dzieci". Pod petycją podpisało się 620 uczniów.
Liczne organy prowadzące
Na losach Zespołu Szkół nr 25 składającego się z Liceum Ogólnokształcącego im. Fredry oraz eksperymentalnej szkoły zasadniczej zaważyły reformy administracji i edukacji, zmiany w przyporządkowaniu szkół poszczególnym organom prowadzącym. Zbudowana przy Świętojerskiej typowa "tysiąclatka" została w 1962 roku przekazana Wydziałowi Zdrowia na szkołę medyczną. W 1992 roku, kiedy Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej postanowiło zlikwidować licea medyczne jako szkoły kształcące pielęgniarki w przestarzały sposób, warszawskie Kuratorium Oświaty zawarło z Wydziałem Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego porozumienie i w tym samym budynku co liceum medyczne uruchomiono liceum ogólnokształcące oraz jedyną w Polsce eksperymentalną szkołę zawodową dla tych uczniów, którym nie powiodło się na egzaminie do liceum. Z wyników tego eksperymentu korzysta teraz MEN, proponując reformę szkolnictwa zawodowego.
W listopadzie 1995 roku, kiedy w Liceum Medycznym zostały już tylko dwie ostatnie klasy, minister zdrowia zwrócił się do wojewody, by rozważył możliwość umieszczenia w tym obiekcie Centrum Edukacji Medycznej. W tym czasie na Świętojerskiej było już czterystu uczniów w liceum i szkole zasadniczej oraz stu w zamierającym liceum medycznym i Medycznym Studium Policealnym. Opór rodziców i uczniów szkół ogólnokształcących spowodował, że zawarto na pięć lat porozumienie. Ale wkrótce, w związku z reformą administracyjną, szkoły ogólnokształcące zostały przekazane przez kuratoria oświaty starostwom lub gminom, a medyczne przeszły do sejmików wojewódzkich. Gmina Warszawa Centrum, która prowadzi też licea ogólnokształcące, była nawet zainteresowana przejęciem LO im. Fredry, ale kiedy zorientowała się, jak zagmatwany jest status prawny obiektu, zrezygnowała.
Werdykt NSA nie wystarczy
Podobno wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. Jest to 8938 metrów kwadratowych w świetnym punkcie, tuż za nowym budynkiem sądów przy placu Krasińskich, o krok od Starego Miasta. Metr kwadratowy gruntu w tej części Warszawy kosztuje 1200 dolarów. Uczniowie mówią, że są prawnicy, którzy za 10 procent wartości tej działki chętnie udowodniliby przed sądem, iż Sejmik Województwa Mazowieckiego stał się jej właścicielem bezprawnie. Starostwo powiatu warszawskiego pod koniec listopada 2000 roku odwołało się do NSA, zaskarżając decyzję ministra skarbu państwa utrzymującą w mocy decyzję wojewody mazowieckiego, na podstawie której "z dniem 1 stycznia 1999 r. województwo mazowieckie nabyło nieodpłatnie, z mocy prawa, własność skarbu państwa będącą we władaniu Medycznego Studium Zawodowego nr 14 przy ulicy Świętojerskiej w Warszawie". W uzasadnieniu do skargi wskazuje się na to, że w 1996 roku szkoły medyczne ze Świętojerskiej zostały zlikwidowane, a Medyczne Studium Zawodowe nie jest prawnym następcą zlikwidowanego Zespołu Szkół Medycznych. Minister skarbu nie uwzględnił też tego, że zasadnicza część nieruchomości przy Świętojerskiej była użytkowana przez Zespół Szkół nr 25 przejęty przez powiat.
- Liczymy, że werdykt NSA będzie dla nas korzystny - mówi Ewa Kobyłecka z Wydziału Edukacji Starostwa Powiatu Warszawskiego. - Mamy trochę problemów z wyjaśnieniem prawa własności budynków i terenów przejętych przez nas szkół. Ze "Świętojerską" jest największy problem, bo to duża szkoła, bardzo dobra, z tradycjami. Nie myślimy o przeniesieniu z niej klas do innych szkół. Wystąpiliśmy już z wnioskiem o przedłużenie umowy z Sejmikiem Województwa Mazowieckiego na użyczenie pomieszczeń przy Świętojerskiej. Nie przypuszczamy, by umowa nie została przedłużona, przecież tu chodzi o młodzież. Proponujemy na razie, bo sprawa jest w NSA, przedłużenie umowy na następny rok szkolny.
Dyrektor Wydziału Edukacji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego Jerzy Polański, odpowiadając pisemnie na pytania "Rzeczpospolitej", zaprzeczył twierdzeniom, że sejmik podjął decyzję o sprzedaży działki przy Świętojerskiej. Ale napisał też, że porozumienie dotyczące użytkowania przez Zespół Szkół nr 25 budynku przy Świętojerskiej nie zostanie przedłużone. Polański nie wyklucza, że w budynku zostanie umieszczony jeden z kierunków Wydziału Nauki o Zdrowiu Akademii Medycznej.
Będą mnie musieli wynieść
- Pan Marcin Sobocki, dyrektor Wydziału Edukacji ze starostwa, powiedział nam, że jeżeli NSA podtrzyma decyzję ministra skarbu, można będzie całymi klasami przenieść uczniów do innych szkół - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25. - Zrobiło mi się przykro, bo ta szkoła to jak moje dziecko. Jest wymagająca, ale życzliwa uczniom. Wypracowano tu program, klimat. Mamy profil humanistyczny z elementami wiedzy o teatrze. Trudno nam się będzie zgodzić na rozproszenie młodzieży.
- Nie wiem, jakim prawem można zabierać uczniom szkołę - mówi przewodniczący samorządu szkolnego Piotr Śmigasiewicz. Nie mam zamiaru tej szkoły opuścić, będą mnie musieli wynieść. Tutaj spędziłem trzy lata i nie wyjdę stąd. Koniec. Chodzę do trzeciej klasy. Gdyby nas przenieśli, zaaklimatyzowanie się potrwa mniej więcej pół roku, trzeba poznać nauczycieli, system oceniania. Na przygotowanie się do matury pozostaną dwa miesiące - to nierealne. Ludzie, którzy nam zabierają szkołę, zabierają nam maturę. A chodzi o ziemię wartą 10 milionów dolarów. Myślę, że robią nam wielką krzywdę.
- Jestem tu pierwszy rok, ale już się przywiązałem do szkoły. Teraz zajmujemy się tylko sprawą zagrożenia szkoły, na nic innego nie mamy czasu - mówi Michał Kibil.
Samorząd szkolny przygotowuje się do akcji protestacyjnej, ale też stara się pokazać szkołę z dobrej strony, promować jej dorobek. Uczniowie przygotowują inscenizację "Opowieści wigilijnej", na którą zamierzają zaprosić przedstawicieli władz, od których zależy ich przyszłość.
Anna Paciorek
Zdjęcia Jakub Ostałowski
|
Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej w Warszawie już przed czterema laty groziła likwidacja. Wtedy Ministerstwo Zdrowia ustąpiło. Wojewoda zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół pomieszczenia. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Podobno wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. Jest to 8938 metrów kwadratowych w świetnym punkcie. Starostwo powiatu warszawskiego pod koniec listopada 2000 roku odwołało się do NSA, zaskarżając decyzję ministra skarbu państwa utrzymującą w mocy decyzję wojewody mazowieckiego, na podstawie której województwo mazowieckie nabyło nieodpłatnie własność skarbu państwa. jeżeli NSA podtrzyma decyzję ministra skarbu, można będzie przenieść uczniów do innych szkół. Samorząd szkolny przygotowuje się do akcji protestacyjnej.
|
RYNEK AZJATYCKI
Szkoła błędów i wniosków - rady dla przedsiębiorców
Jak przeskoczyć Chiński Mur
ANDRZEJ Z. LIANG
Chiny należą do najlepszych krajów do inwestowania i handlu, ale polskie firmy nie odniosły dotychczas na tym rynku sukcesu. Wręcz przeciwnie, takie firmy jak: Elektrim, Stalexport, Forte i wiele innych wycofały się z tego regionu. Polskie produkty sprzedawane są w Chinach przez firmy niemieckie, włoskie, holenderskie. Chińscy odbiorcy nie wiedzą nawet, że produkt pochodzi z Polski.
Ostatnio różne firmy próbują bezpośrednio wejść na rynek chiński - niestety, bezskutecznie. Popełniają bowiem przy tym kilka błędów, wynikających z nieznajomości chińskiego biznesu, sytuacji, kultury, jak i ze złego rozpoznania oraz założeń.
Po pierwsze - brak kontaktów
Udział w targach i delegacje to błąd pierwszy. Firmy polskie - szczególnie te większe, które kiedyś tu miały swoje biura - doszły do wniosku, że w celu oszczędności lepiej zamknąć biura i przyjeżdżać na targi. Udział w targach w Chinach plus w delegacjach rządowych różnego szczebla zostały uznane za jedyną i najlepszą drogę otwarcia tego rynku. Nic błędniejszego. Sam udział w targach nawet przez kilka lat nie da żadnego rezultatu, jeśli jest jednorazowym aktem bez konkretnego, marketingowego planu.
Uczestnictwo w targach bez zakładania w Chinach swojego biura i ciągłości działań marketingowych nic nie da. Będzie to tylko kolekcjonowanie ogromnej ilości wizytówek oraz katalogów, które nie przyniesie żadnych efektów.
Chińska firma potrzebuje kontaktu codziennego tu na miejscu. Muszą to być kontakty w języku chińskim, podobnie jak: materiały, informacje, katalogi. Również udział w delegacjach nawet na najwyższym szczeblu nie otworzy tego rynku. Będą uśmiechy, kolacje, deklaracje, może jednorazowe kontrakty - gesty. Problemy pozostaną, bo nie będzie codziennej pracy oraz kontaktów bieżących z potencjalnymi partnerami.
Po drugie - nie dystrybutor
Drugi z najczęstszych błędów, to stawianie na dystrybutora. Firmy polskie, nie znając systemu handlu chińskiego, zakładają, że jak w wymianie z innymi krajami szybko znajdą dystrybutora, który wszystkie koszty weźmie na siebie i za prowizje otworzy rynek oraz zorganizuje (lub udostępni swoją) sieć sprzedaży. Tymczasem w Chinach dystrybutor jest oddzielony od systemu handlu zagranicznego. Firma importer nie zajmuje się dystrybucją. Z kolei dystrybutor firma krajowa zajmuje pozycję w zasadzie sprzedawcy-sklepu. Na promocję i reklamę taki dystrybutor nie wydaje, a jeśli już to mało.
Dostaje pełne wsparcie techniczne, informacyjne, materiałowe z przedstawicielstwa danej firmy w Chinach.
Odrębnym problemem jest system płatności. Dystrybutor sprzedaje w miejscowej walucie RMB. A firma zagraniczna potrzebuje dolarów. Nie ma w Chinach swobodnego systemu wymiany walut (jak do tej pory, choć są możliwości jej pozyskania i rozwiązania tego problemu). Firmy zagraniczne nie bez przyczyny zakładają w Chinach przedstawicielstwa czy firmy - właśnie m.in. po to, aby nadzorować i wspomagać system dystrubucji i płatności (często odroczonej). A utworzenie systemu dystrybucji, wypromowanie produktu oraz marki, znalezienie kupca wymaga zaangażowania w rynek i długofalowych działań, na co firm polskich często nie stać.
Po trzecie - ciągłość
Trzeci z błędów: brak stałości, cierpliwości i ciągłości działań.
Polskie przedsiębiorstwa patrzą na Chiny jako na rynek zarówno chłonny, jak i szybkiego zbytu. Chcą szybkich efektów. Natomiast tu efekty przychodzą w wyniku wieloletnich, cierpliwych działań. Pierwsze kontrakty mogą przyjść nie wcześniej niż po sześciu miesiącach lub po roku.
Wśród firm zagranicznych usytuowanych w Chinach jest znane powiedzenie, według którego zaczynając działania w tym kraju trzeba założyć, że pierwszy rok to jest tylko inwestycja. Drugi i trzeci rok: zaczyna ruszać sprzedaż, ale wciąż są straty. Czwarty rok działań powinien przynieść wynik na zero. A piąty - już można zacząć mówić o zyskach. Tymczasem polskie firmy chcą efektów już i teraz. Jest to słuszne, ale nie w Chinach.
Po czwarte - to kosztuje
Brak informacji o kosztach i konieczności ich poniesienia - to błąd czwarty. W wielu przypadkach chiński rynek polskie firmy chcą otworzyć prawie bez kosztów. Nie mają wyobrażenia, że w Chinach warunki finansowe umowy dystrybucyjnej, jakie oferują, są nieatrakcyjne. Prowizja nie pokryje kosztów promocji, bo rynek trzeba otworzyć, wyrobić markę, promować produkt - a to wydatki.
Wszystkie działania promocyjne i marketingowe to są koszty. Materiały w języku chińskim, wizyty u partnerów, prezentacje - pieniądze płyną. Chiny są dużym krajem. Jeden wyjazd do partnera w innej prowincji to 300-500 USD. A kontrakty, szczególnie duże, nigdy nie przychodzą szybko. Prowizja nie jest w stanie pokryć wydatków, nawet w większej części (szczególnie w ciągu pierwszych kilku lat i dotąd aż całe przedsięwzięcie nie zostanie rozkręcone - patrz uwaga wyżej).
Stąd też firmy chińskie nawet zainteresowane towarem- patrzą przede wszystkim na koszty otwarcia rynku, wyszukania końcowych odbiorców etc.
Tymczasem polskie firmy, robiąc oszczędności, wielokrotnie wolą zatrudniać studentów polskich tu uczących się języka (czy absolwentów sinologii), którzy posiadają wprawdzie znajomość tego języka, ale zupełny brak doświadczenia, praktyki i znajomości życia biznesowego. To prowadzi w efekcie do większych problemów czy niepotrzebnych wydatków i jest bardziej kosztowne niż profesjonalne podejście. Bez inwestycji wieloletnich polskie firmy nie otworzą tego rynku nawet z najlepszym towarem.
Po piąte - zdecydowanie
Zaczynanie, wycofanie się i próba powrotu - to piąty z najczęstszych błędów firm polskich w podejściu do rynku chińskiego. Tymczasem w oczach chińskich partnerów, potencjalnych odbiorców, właśnie przez takie niezdecydowane postępowanie traci się najwięcej. Firma polska traci zaufanie oraz kredyt wiarygodności. Zostaje uznana przez firmę chińską za niestabilnego partnera, nie wartego wchodzenia w żadne powiązania długoterminowe. Firmy chińskie w przeszłości kupując polskie wyroby, maszyny, urządzenia (np. samochody Polonez i Fiat 126p) zostały po czasie pozostawione same sobie z całym problemem eksploatacji. Trudno się dziwić, że Chińczycy wolą kupować od firm niemieckich czy innych, które są obecne w Chinach, oferują serwis, informacje nie tylko w okresie gwarancyjnym.
Nieobecność firm polskich również przyczynia się do tego, iż firmy chińskie nie wiedzą co można kupić w Polsce. Traktują nasz kraj tylko jako importera chińskich towarów.
Po szóste - strategia
Brak wiedzy o obecnej sytuacji ekonomicznej Chin czy konkurencji w branży - to szósty błąd polskich firm. W Chinach są obecni prawie wszyscy duzi i mali liczący się w biznesie. Polska firma nie stawia sobie pytania, jak mój produkt wypromować, aby znalazł nabywcę oraz wygrał z konkurencją. Często 3 czy 4 firmy zagraniczne (małe i średnie) na rynku chińskim łączą się w grupę w danej branży, zapewniając potencjał inwestycyjny, techniczny, jak i stawiając czoła wymaganiom oraz specyfice rynku chińskiego.
Polska firma wielokrotnie wychodzi z założenia: mam dobry produkt, sprzedawany wszędzie to i Chińczycy powinni kupować.
Błąd. Chińskie firmy mają wybór i dużą ilość ofert od firm tu obecnych. Brak regularnych kontaktów z rynkiem chińskim powoduje, że firmy polskie nie wiedzą, w jakim środowisku mają działać i to skutecznie. Chiny są w trakcie nie tylko dynamicznego, szybkiego rozwoju, ale także reform. Brak kontaktu z tym rynkiem przez pół roku oznacza znalezienie po przerwie wielu zmienionych uwarunkowań. A brak kontaktu przez rok oznacza rozpoczynanie wszystkiego raz jeszcze w nowych, zmienionych warunkach.
Chiny są wciąż atrakcyjnym rynkiem. Spodziewane wkrótce przyjęcie Chin do WTO oraz kolejne reformy z tym związane z pewnością ułatwią działanie czy inwestycje firm zagranicznych. Nie należy więc rezygnować czy narzekać na trudności, specyfikę czy problemy tego kraju. Wejście na chiński rynek musi być decyzją strategiczną, a nie taktyczną. Musimy mieć długofalowy plan działań. A poza tym warto uważnie przyjrzeć się, jak to robią inne firmy zagraniczne i dlaczego osiągają dobre wyniki. Wtedy sukces czeka i polskie firmy. Albo stała rola anonimowego poddostawcy.
Autor jest wieloletnim pracownikiem firm chińskich i zagranicznych w Chinach.
|
Chiny należą do najlepszych krajów do inwestowania i handlu, ale polskie firmy nie odniosły dotychczas na tym rynku sukcesu. Ostatnio różne firmy próbują bezpośrednio wejść na rynek chiński - niestety, bezskutecznie. Popełniają bowiem przy tym kilka błędów, wynikających z nieznajomości chińskiego biznesu, sytuacji, kultury, jak i ze złego rozpoznania oraz założeń.Udział w targach i delegacje to błąd pierwszy. Sam udział w targach nawet przez kilka lat nie da żadnego rezultatu, jeśli jest jednorazowym aktem bez konkretnego, marketingowego planu.Drugi z najczęstszych błędów, to stawianie na dystrybutora. Tymczasem w Chinach dystrybutor jest oddzielony od systemu handlu zagranicznego. Firma importer nie zajmuje się dystrybucją.Trzeci z błędów: brak stałości, cierpliwości i ciągłości działań.
Polskie przedsiębiorstwa patrzą na Chiny jako na rynek zarówno chłonny, jak i szybkiego zbytu. Chcą szybkich efektów. Natomiast tu efekty przychodzą w wyniku wieloletnich, cierpliwych działań.
Brak informacji o kosztach i konieczności ich poniesienia - to błąd czwarty. Wszystkie działania promocyjne i marketingowe to są koszty.Zaczynanie, wycofanie się i próba powrotu - to piąty z najczęstszych błędów firm polskich w podejściu do rynku chińskiego. Tymczasem w oczach chińskich partnerów, potencjalnych odbiorców, właśnie przez takie niezdecydowane postępowanie traci się najwięcej.Brak wiedzy o obecnej sytuacji ekonomicznej Chin czy konkurencji w branży - to szósty błąd polskich firm. Polska firma nie stawia sobie pytania, jak mój produkt wypromować, aby znalazł nabywcę oraz wygrał z konkurencją. Polska firma wielokrotnie wychodzi z założenia: mam dobry produkt, sprzedawany wszędzie to i Chińczycy powinni kupować.
|
Szczyt w Helsinkach nie oddalił terminu roku 2003
Czerwony dywan dla Polski
RYS. JÓZEF KACZMARCZYK
KLAUS BACHMANN
Sądząc po komentarzach prasowych i wypowiedzi niektórych polityków, szczyt UE w Helsinkach oddalił polskie członkostwo w UE, odrzucił polskie postulaty, a spodziewany termin wejścia Polski do UE (i nie tylko Polski) w roku 2003 jest poważnie zagrożony.
Czy UE przyznała rację tym polskim eurosceptykom, którzy twierdzą, że lepiej do niej przystąpić później, kiedy będzie bardziej otwarta, jej rozszerzenie mniej kosztowne, a poziom gospodarczy Polski bardziej zbliżony do unijnego? Zdecydowanie nie. Można się spierać o sens swoistego ping-ponga, który polskie rządy uprawiały w ostatnich latach z krajami UE na temat terminu polskiego członkostwa. Ale jedno jest pewne: Szczyt w Helsinkach nie tylko nie oddalił terminu roku 2003, ale rozłożył nawet czerwony dywan dla Polski i innych, równie zaawansowanych, kandydatów.
Wypowiedź Prodiego nie ma znaczenia
Argumentacja, że jest inaczej, opiera się na wypowiedzi przewodniczącego Komisji Europejskiej Romana Prodiego, przed szczytem, że Polska może zostać przyjęta do Unii dopiero w 2004 roku. Wypowiedź ta nie ma żadnego znaczenia formalnego, ponieważ Komisja ani nie decyduje o przyjęciu nowych członków, ani o terminie, w którym to następuje. Decydują parlamenty krajów członkowskich i Parlament Europejski, które muszą ratyfikować traktaty akcesyjne. Kiedy to zrobią, nikt nie jest dziś w stanie przewidzieć, ponieważ zależy to od nastrojów i wewnętrznej sytuacji w każdym kraju członkowskim i od tego, czy przystąpienie każdego kandydata będzie ratyfikowane oddzielnie, czy kraje będą przyjęte do UE grupowo.
Z pewnością potrwa to jednak parę miesięcy. Jeżeli więc Polska podpisze traktat akcesyjny zgodnie z wnioskami szczytu helsińskiego pod koniec 2002 i zostanie on ratyfikowany latem 2003 roku, to formalnie może zostać członkiem w styczniu 2004 roku. Nawet ratyfikacja traktatu akcesyjnego 31 grudnia 2002 roku nie musi oznaczać, że Polska będzie w pełni korzystać z unijnych funduszy od 1 stycznia 2003 roku. Między innymi dlatego polscy negocjatorzy wystąpili o zmniejszenie składki do budżetu UE - aby Polska nie została przez taki poślizg w pierwszym okresie płatnikiem.
Termin 2003 jest więc nadal realny - pod warunkiem że Polska sama tego nie przeciągnie ze względu na spodziewany rezultat referendum. Polska konstytucja wymaga w takiej sprawie albo większości 2/3 głosów w Sejmie i Senacie, albo referendum. Referendum może przesunąć termin ostatecznej ratyfikacji polskiego członkostwa w UE bardziej niż głosowanie w parlamentach "piętnastki", w których wystarczy zwykła większość.
Możliwa data przyjęcia bez zmian
Jeżeli chodzi o możliwą datę przyjęcia Polski, to w Helsinkach niewiele się zmieniło. Od dawna było wiadomo, że np. Francja uważa zakończenie reformy instytucjonalnej UE za warunek rozpoczęcia jej rozszerzenia. Od dawna też było wiadomo, że "piętnastka" i Komisja Europejska nie podpiszą traktatu akcesyjnego tylko na podstawie deklaracji kandydatów o dotrzymaniu prawa europejskiego, lecz dopiero po faktycznym przyjęciu przez nich tego prawa.
Innymi słowy: nie wystarczy podpisać, że Polska będzie strzegła swojej wschodniej granicy. Musi na tej granicy stać odpowiednia liczba odpowiednio wyposażonych strażników. Nie jest to jakaś szykana, tylko gwarancja spójności Wspólnego Rynku, której Polska już jako członek też będzie się domagała, kiedy będzie decydować np. o przyjęciu Rumunii.
Obecna faza w historii UE jest wyjątkowo dramatyczna i skomplikowana, nigdy Unia nie przyjmowała tylu nowych członków, którzy tak drastycznie różnią się poziomem ekonomicznym. Negocjacje mogłyby trwać krócej niż do końca roku 2002 tylko gdyby Polska znacznie szybciej przyjęła i stosowała unijne prawo.
To, co zostało tak niechętne przyjęte przez opinię publiczną, nie jest więc nowe. Nowe jest natomiast to, co zostało przeoczone.
Konferencja Międzyrządowa
Kraje "piętnastki" przybyły na ten szczyt z bardzo różnymi koncepcjami, które można uznać za pomysły na głęboką lub płytką reformę UE. Wersja płytka ogranicza się do załatwienia tych problemów, które w traktacie amsterdamskim nie zostały rozwiązane, ale są uważane za konieczne przy rozszerzeniu UE:
zmiana zasad głosowania w Radzie Ministrów, zwiększenie liczby komisarzy, nowy podział mandatów w Parlamencie Europejskim i rozszerzenie obszarów, w których decyzje w Radzie mogą zapaść kwalifikowaną większością (bez możliwości stosowania weta).
Niektóre kraje członkowskie, Komisja Europejska, Parlament Europejski i niektóre siły polityczne oraz wybitne osobistości proponowały jednak dalej idącą reformę w kwestiach:
- podziału traktatu UE na część konstytucyjną (która wymaga ratyfikacji) i część wykonawczą (którą mogłaby zmienić sama Rada z udziałem Parlamentu Europejskiego);
- elastyczności (czy ściślejsza integracja grupy krajów, jak w Unii Walutowej, wymaga zgody pozostałych, czy nie),
- osobowości prawnej UE (której dotychczas nie ma),
- ustalenia katalogu kompetencji UE i krajów członkowskich,
- decentralizacji decyzji.
Głęboką reformę oczywiście łatwiej przeprowadzić w wąskim, liczącym piętnastu członków gronie, niż już po jego rozszerzeniu. Niektórzy zastanawiali się nad tym, czy nowi członkowie - od niedawna dopiero suwerenni, silnie przywiązani do swoich świeżo odzyskanych państw narodowych - nie będą blokowali dalszej reformy.
Z punktu widzenia kandydatów spór o agendę Konferencji Międzyrządowej, która od lutego ma ustalić nowe reguły, sprowadzał się do pytania: czy przed rozszerzeniem będą ustalone tylko reguły potrzebne do dalszej reformy UE, czy też od razu zostaną podjęte decyzje dotyczące całej reformy. Szło więc o to, czy Polska będzie mogła decydować o tej reformie, czy też w 2003 roku stanie przed gotowym tworem, który może tylko ją przyjąć lub odrzucić.
Z punktu widzenia "piętnastki" sprawa sprowadzała się do tego, czy można zaufać kandydatom. Gdyby kraje "piętnastki" podzieliły obawy niektórych polityków, że rozszerzenie grozi osłabieniem Unii, to mogły zreformować całą Unię we wszystkich możliwych obszarach i postawić nowych członków przed faktami dokonanymi. Wtedy Konferencja Międzyrządowa trwałaby zapewne bardzo długo, a jej ratyfikacja wymagałaby przeprowadzenia referendów w niektórych krajach (np. w Danii i Austrii).
Taki scenariusz odsunąłby rozszerzenie w daleką przyszłość i skomplikowałby negocjacje. Stało się jednak inaczej.
Unia ma zaufanie do kandydatów
W Helsinkach "piętnastka" powiedziała kandydatom z Europy środkowowschodniej jasno i jednoznacznie: mamy do was zaufanie, że nie będziecie jako członkowie hamować dalszego rozwoju UE. Jesteście takimi samymi Europejczykami jak my i dlatego macie z nami jak najszybciej współdecydować o przyszłości UE. Rozszerzenie i ratyfikacja traktatów akcesyjnych mogą się rozpocząć szybciej niż przy głębokiej reformie UE.
To jeszcze nie koniec dobrych wieści. Za kalkulacją krajów opowiadających się za skromną i szybką reformą kryje się przypuszczenie, że po rozszerzeniu znajdą one wśród nowych członków sojuszników w niektórych istotnych sprawach. Ich pozycja w spornych sprawach reformy UE będzie po rozszerzeniu silniejsza niż dziś. Za taką skromną i szybką reformą były przede wszystkim Hiszpania, Francja i Niemcy. Widać, że kraje "piętnastki" już robiły własne symulacje, by określić, z którym z nowych członków będą miały wspólne interesy.
Klęska, która jest sukcesem
Na pierwszy rzut oka niewiele polskich postulatów zostało uwzględnionych przez UE. Wiele wydawało się zgłoszonych nieco na wyrost. Ostatecznie UE powiedziała kwaśne "nie", dołączając do tego jednak słodkie "ale". Polska nie będzie stałym obserwatorem przy Konferencji Międzyrządowej, ale będą z nią prowadzone konsultacje przed posiedzeniami Rady, podczas gdy ekonomicznie bardziej zintegrowani członkowie "Europejskiej Przestrzeni Gospodarczej" (Norwegia, Islandia i Liechtenstein) będą jedynie informowani. Europejscy członkowie NATO nie będący w UE (Polska, Czechy i Węgry) nie będą mieli prawa głosu w nowo powstałych komitetach politycznych i wojskowych, koordynujących europejską politykę bezpieczeństwa i obrony. Ale jeśli będą uczestniczyć w akcji zbrojnej UE, to będą mogli decydować o jej przebiegu na takich samych prawach jak członkowie UE.
"Piętnastka" nie oświadczyła w Helsinkach, że przyjmie Polskę na początku roku 2003. Powiedziała jedynie, że od końca 2002 roku instytucje unijne będą gotowe do rozszerzenia. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie wykluczyła równoległej ratyfikacji reformy instytucji i traktatów akcesyjnych. Gdyby się okazało, że Polska rzeczywiście tak szybko i sprawnie negocjuje, iż w końcu roku 2001 nie będzie już miała o czym mówić z negocjatorami UE, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby Rada UE zmieniła zdanie i poleciła Komisji podpisanie pierwszego traktatu akcesyjnego. Ale to wymaga ze strony Polski znacznie większego wysiłku niż dotychczas.
|
Sądząc po komentarzach prasowych i wypowiedzi niektórych polityków, szczyt UE w Helsinkach oddalił polskie członkostwo w UE, odrzucił polskie postulaty, a spodziewany termin wejścia Polski do UE (i nie tylko Polski) w roku 2003 jest poważnie zagrożony.Czy UE przyznała rację tym polskim eurosceptykom, którzy twierdzą, że lepiej do niej przystąpić później, kiedy będzie bardziej otwarta, jej rozszerzenie mniej kosztowne, a poziom gospodarczy Polski bardziej zbliżony do unijnego? Zdecydowanie nie. jedno jest pewne: Szczyt w Helsinkach nie tylko nie oddalił terminu roku 2003, ale rozłożył nawet czerwony dywan dla Polski i innych, równie zaawansowanych, kandydatów. W Helsinkach "piętnastka" powiedziała kandydatom z Europy środkowowschodniej jasno i jednoznacznie: mamy do was zaufanie, że nie będziecie jako członkowie hamować dalszego rozwoju UE.
|
KAZIMIERZ GLABISZ
Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych
Bezpowrotna melodia polszczyzny
Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO
BOHDAN TOMASZEWSKI
To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach.
U boku Piłsudskiego
Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim.
Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka.
Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych.
W armii i sporcie
Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy.
Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić.
Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący.
Bies wlazł
Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko.
Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa.
W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady.
"Pod jarzmo nie wrócę"
Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych.
Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..."
Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych.
Jadzia i Marysia
Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem.
Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło.
- Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli...
- Ależ oczywiście. Niechże pan siada.
- Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało.
- Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję.
- Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała!
- Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając.
- Tak, oczywiście.
Nie rozkaz, lecz prośba
Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego.
- Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę!
- Mówcie.
- Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front.
Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę.
- Jedźcie.
- Rozkaz Panie Marszałku!
- To nie był rozkaz, to wasza prośba.
Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał.
Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje.
Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
|
Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku. został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną. od 1929 roku, był prezesem PKOl. brał udział w bitwie pod Iłżą. zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Gdy Anders powołał Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. zmarł w Londynie w 1981 roku.
|
ŚWINOUJŚCIE
Rok prezydentury Stanisława Możejki
Wojownik w fotelu
MICHAŁ STANKIEWICZ
Jeszcze nie zakończyła się afera związana z basenem Mulnik i wydobytą z niego miną, wciąż nie wiadomo, czy uda się wybudować tunel pod Świną, a prezydent Świnoujścia Stanisław Możejko rozpoczął kolejne batalie. Tym razem stawką jest fotel prezydencki, który chcą mu wydrzeć zdeterminowani opozycyjni radni.
Prezydentura Możejki jest naprawdę zagrożona. Zapewniająca mu poparcie w radzie miasta koalicja w grudniu ubiegłego roku rozpadła się. Koalicyjni członkowie zarządu przechodzą do opozycji po kolejnej spektakularnej akcji prezydenta, który wymienia w ich gabinetach zamki w drzwiach, zdejmuje z nich tabliczki, a telefon komórkowy wiceprezydenta zgłasza operatorowi sieci jako kradziony. To kara za ich nieposłuszeństwo. Mimo utraty większości w radzie prezydent nie traci jednak dobrego ducha. Od początku swojej kariery jest przecież wojownikiem.
Opiekunowie tracą zmysły
Urodzony w Szczecinie, od 1954 roku mieszka w Świnoujściu. Studia na Politechnice Szczecińskiej przerwał po czwartym roku. Rozpoczął pracę w Morskiej Stoczni Remontowej. Z opozycją po raz pierwszy zetknął się w sierpniu 1980. Wtedy jeszcze jako obserwator. Czynnie zaangażował się dopiero po ogłoszeniu stanu wojennego. Współtworzył podziemne struktury w mieście. W 1986 roku jako pierwszy w kraju zarejestrował w sądzie stoczniowy komitet "Solidarności".
- Potem już jeździłem po kraju i hurtowo zakładałem komitety. Sądy wojewódzkie standardowo odrzucały wnioski, a my standardowo składaliśmy odwołania do Sądu Najwyższego. I tam, w SN w pewnym momencie zrobiła się oaza wolności. Spotykały się całe komitety czekające na wynik postępowania - opowiada Możejko.
Wielokrotnie internowany, aresztowany. Jak twierdzi milicjanci i "opiekunowie" ze Służby Bezpieczeństwa mieli z nim zawsze kłopoty - pod nieudanych akcjach bywali zwalniani lub tracili zmysły.
- Mój pierwszy "opiekun" został wyrzucony za nieskuteczną opiekę na pochodzie pierwszomajowym. A później chodził po Świnoujściu z dużym krzyżem na piersi - wspomina Możejko. - Ci, co ze mną walczyli, zawsze mieli dużo przygód, które niekoniecznie się dla nich dobrze kończyły. I tak jest do dzisiaj.
Zarząd na taczkach
W 1990 roku, jako szef świnoujskiej "Solidarności", został radnym i członkiem zarządu miasta. Dwa lata później odszedł jednak ze związku w atmosferze skandalu finansowego. Związkowcy zarzucali mu bałagan w rachunkach.
- Zostałem etatowym członkiem zarządu miasta i zbiegło się to akurat z upływem kadencji przewodniczącego "Solidarności". Wyrzucenie? To tylko dymy polityczne - komentuje.
Jako członek zarządu miasta też nie ma spokoju. Staje się jedną z dwóch ofiar głośnej "afery taczkowej". W lipcu 1993 roku rozwścieczony tłum handlarzy ze świnoujskich targowisk wywozi Możejkę i ówczesnego prezydenta Leszka Miłosza na taczkach z Urzędu Miasta. Przed budynkiem zmusza prezydenta do podpisania rezygnacji. Powodem ataku są plany budowy konkurencyjnego targowiska w pobliżu granicy. Sprawa trafiła do sądu, który skazał głównego pomysłodawcę wywożenia na taczkach, Witolda B., oraz trzy inne osoby na rok więzienia w zawieszeniu. Wyroki otrzymują jeszcze, biorące udział w zajściu, 24 osoby. Posadę stracił także ówczesny komendant rejonowy policji oraz jego zastępca za to, że ich podwładni podczas awantury nieudolnie próbowali odbić Możejkę i prezydenta Miłosza.
W kolejnych wyborach samorządowych, w roku 1994, Możejko nie kandyduje. Prowadzi biuro senatorskie Artura Balazsa. Nadal jednak walczy. Przede wszystkim z zarządem miasta zdominowanym przez SLD i UW. Współpracuje z lokalnym tygodnikiem "Wyspiarz", w którym atakuje obowiązujące w mieście "układy". Zaprzyjaźniony z Możejką redaktor naczelny tygodnika przypłaca to zwolnieniem z pracy. Razem, w roku 1997, zakładają konkurencyjne pismo. Od tej pory w Świnoujściu działają dwa walczące ze sobą tygodniki. W tam samym czasie Stanisław Możejko rozpoczyna trwający do dzisiaj bój o tunel, zapewniający leżącemu na wyspie Świnoujściu, połączenie z krajem. Powołuje Społeczny Komitet Budowy Tunelu, który sprzedaje cegiełki. Wybucha kolejna afera - jego przeciwnicy, w tym władze miasta, zarzucają mu zagarnięcie zebranych pieniędzy.
- Zebraliśmy 9,5 tys. zł. A wydaliśmy 20 tys. Na co poszły? Na telefony, faksy. Kontakty z firmami, naukowcami. Powołaliśmy Radę Naukowo-Techniczną. Byliśmy w Sejmie i Senacie. A gdy już nie mieliśmy własnych pieniędzy, użyliśmy tych z cegiełek - wyjaśnia Możejko.
Prokuratura, która zajęła się sprawą, umarza postępowanie z powodu braku dowodów.
Możejce udaje się doprowadzić do wewnętrznego konfliktu w SLD-PSL-owskim zarządzie miasta. Dogaduje się z wiceprezydentem Robertem Rachutą, który zawiadamia prokuraturę o przestępstwie popełnionym przez innych członków zarządu. Chodzi o przekazanie Spółdzielni Społem pasażu przy świnoujskiej promenadzie. W odwecie SLD-owski prezydent Krzysztof Adranowski składa wniosek o odwołanie Rachuty, w odpowiedzi na co Możejko zawiadamia prokuraturę o próbie tworzenia w mieście "mafii".
Prezydent czyści miasto
W ostatnich wyborach samorządowych, w roku 1998, Stanisław Możejko, znowu jako szef świnoujskiej "Solidarności", kandyduje ponownie. Otrzymuje mandat radnego i wygrywa walkę o fotel prezydenta, na którym zasiada w grudniu 1998 roku. W 32-osobowej Radzie Miasta popiera go 10 radnych Akcji Wyborczej Solidarność, pięciu z lokalnego ugrupowania Nowa Fala i dwaj niezależni. Opozycję stanowią członkowie Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Wolności i Unii Polityki Realnej. Urzędowanie zaczyna, od wykasowania 700 uchwał Rady Miasta, pozostawiając tylko 79. Zwalnia naczelników wydziałów. Powód - brak zaufania. Likwiduje biuro prasowe, gdyż według niego tworzy niepotrzebną barierę pomiędzy nim a mediami. Przez kilka miesięcy nie dopuszcza do powstania komisji w radzie. Zmienia władze zakładów komunalnych. Sposób, w jaki to robi, wywołuje zamieszanie. Wypowiedzenia wręczane są w domach zainteresowanych, w obecności kamery, która rejestruje całe zdarzenie.
- Pomysł powstał z konieczności. Zainteresowani, jak dowiedzieli się o zwolnieniu, barykadowali się od środka i nie wpuszczali do gabinetu. Delegacja jechała więc do domu, a kamera była zabezpieczeniem. Wyobraźmy sobie sytuację, że na przykład wręczamy komuś wymówienie, a ten mówi, że go uderzono. Nagranie miało nas przed takim czymś uchronić - opowiada Możejko
Prezydent przegrywa jednak w marcu 1999 roku dwa procesy wytoczone mu przez zwolnionych urzędników miejskich. Sąd pracy uznaje, że "utrata zaufania", która była podstawą zwolnień, nie wystarczy, tym bardziej że prezydent wymówił pracę rano, w pierwszym dniu urzędowania. W tym samym miesiącu prezydent odwołuje kolejnego dyrektora. Tym razem Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Rozpoczyna też walkę z Polskim Ratownictwem Okrętowym i Marynarką Wojenną. Dokonuje słynnego rozbrojenia miny (wiosną 1999 roku nakazał rozbrojenie kolejnej miny wyciągniętej z basenu Mulnik, mina ta nie pochodziła wg niego z czasów drugiej wojny światowej, lecz została podrzucona do basenu przez PRO) i domaga się zwrotu niesłusznie według niego pobranych przez firmę pieniędzy za wydobywanie fikcyjnych wraków i min. Sprawa trafia do prokuratury w Szczecinie i Stargardzie Szczecińskim. Najwyższa Izba Kontroli, w wydanej opinii w tej sprawie, rację przyznaje Możejce i zaleca PRO oraz marynarce zwrot pieniędzy.
Jednak priorytetem dla Możejki jest walka o tunel. Organizuje przetarg na projekt i jego budowę, przy okazji wdając się w konflikt z zarządem portu Szczecin - Świnoujście i Urzędem Morskim. Budowa tunelu na planowanej głębokości 10 metrów uniemożliwiłaby w przyszłości pogłębienie toru wodnego - jedynego połączenia portu w Szczecinie z morzem. Dlatego Urząd Morski proponuje zbudowanie go o 4 metry niżej. W odpowiedzi Możejko żąda wyłożenia przez szczeciński port dodatkowych 32 mln USD. Przetarg kończy się unieważnieniem, gdyż zgłasza się tylko jedna firma. Z nią też są prowadzone dalsze negocjacje.
W ciągu ostatniego roku Możejko doprowadza też do wymiany na stanowisku komendanta policji w Świnoujściu. W grudniu jednak koalicja przeżywa kryzys, którego nie przetrzymuje.
Możejko zarzuca członkom zarządu z Nowej Fali brak współpracy, działanie destrukcyjne. Po grudniowej, nieudanej próbie odwołania wiceprezydenta i członka zarządu zmniejsza im zarobki do poziomu 666 zł brutto. Potem pozbawia wszelkich kompetencji kolejnych dwóch członków zarządu. Odwołuje szefa PEC oraz szefa świnoujskiego ZOZ. Pierwszemu zarzuca nieprawidłowości przy przetargu na dostawców węgla dla świnoujskiej ciepłowni, drugiemu doprowadzenie zakładu do znacznego zadłużenia. Atmosfera staje się gorąca. Dwa dni po tym miasto obiega wiadomość: Zbigniew Pomieczyński, wiceprezydent Świnoujścia, pobił w urzędzie Henryka Makiałkowskiego, naczelnika biura zarządu miasta. Tak twierdzi poszkodowany, który pojawia się na policji z rozbitym łukiem brwiowym. Możejko przebywa wówczas na spotkaniu opłatkowym w komendzie policji. Zdarzenie komentuje: - Wystarczy, że mnie nie ma godzinę w urzędzie...
Dyktator
Według opozycji prezydent wprowadził w mieście dyktaturę.
- Nie liczy się z głosem ani mniejszości, ani większości. Łamie ustawy o zamówieniach publicznych. Otoczył się grupą pretorian, których mocno opłaca - wylicza Adam Szczodry, radny z ramienia UW.
Opozycja zarzuca prokuraturę zawiadomieniami. O tym, że prezydent nie wydał dokumentów z sesji rady, o tym, że fałszuje dokumenty z posiedzeń zarządu miasta, nie wpuszcza członków zarządu do ich gabinetów. Tylko w ostatnich trzech latach przez prokuraturę przewija się kilkanaście wniosków, gdzie pojawia się nazwisko Możejki. Często też z jego inicjatywy.
- W 1998 roku prezydent Możejko i Grzegorz Kapla złożyli doniesienie na krytykę opublikowaną w tygodniku "Wyspiarz" oraz to, że mieszkaniec Świnoujścia wyzywająco patrzył na pana Kaplę - podaje jeden z przykładów prokurator Anna Gawłowska-Rynkiewicz, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Szczecinie.
- Możejko zawsze próbował udowodnić, że całe nasze środowisko jest skorumpowane, a on walczy o samorządność - uważa Szczodry. - To człowiek, który dużą rolę przywiązuje do znaków zodiaku i liczb. Wskazuje, że wybrano go na prezydenta, kiedy miał 44 lata. Zarobki członków zarządu obniżył do kwoty 666 zł.
Bezsilna jak na razie opozycja nie kryje swej nienawiści do Możejki i szykuje siły do jego odwołania. Nie ma jednak w radzie wymaganych 2/3 głosów, więc szansą wydaje się być zablokowanie absolutorium dotyczącego ubiegłorocznego budżetu. Jednak prezydent nie boi się takiej sytuacji. Przecież może zostać zarządcą komisarycznym.
|
prezydent Świnoujścia Stanisław Możejko rozpoczął kolejne batalie. Prezydentura Możejki jest zagrożona. Koalicyjni członkowie zarządu przechodzą do opozycji. prezydent nie traci jednak dobrego ducha. od 1954 roku mieszka w Świnoujściu. Z opozycją po raz pierwszy zetknął się w sierpniu 1980. Czynnie zaangażował się po ogłoszeniu stanu wojennego. Współtworzył podziemne struktury w mieście. W 1990 roku jako szef świnoujskiej "Solidarności" został radnym i członkiem zarządu miasta. Dwa lata później odszedł ze związku w atmosferze skandalu finansowego. Jako członek zarządu miasta Staje się jedną z dwóch ofiar afery taczkowej. W 1993 roku tłum handlarzy ze świnoujskich targowisk wywozi Możejkę i prezydenta Leszka Miłosza na taczkach z Urzędu Miasta. Powodem ataku są plany budowy konkurencyjnego targowiska. W kolejnych wyborach samorządowych Możejko nie kandyduje. w roku 1997 rozpoczyna bój o tunel zapewniający Świnoujściu połączenie z krajem. Powołuje Społeczny Komitet Budowy Tunelu, który sprzedaje cegiełki. Wybucha kolejna afera - przeciwnicy zarzucają mu zagarnięcie pieniędzy.Prokuratura umarza postępowanie z powodu braku dowodów.
W ostatnich wyborach samorządowych Stanisław Możejko, znowu jako szef świnoujskiej "Solidarności", Otrzymuje mandat radnego i wygrywa walkę o fotel prezydenta. Zwalnia naczelników wydziałów. Likwiduje biuro prasowe. Przez kilka miesięcy nie dopuszcza do powstania komisji w radzie. Prezydent przegrywa w marcu 1999 roku dwa procesy wytoczone mu przez zwolnionych urzędników. W tym samym miesiącu prezydent Rozpoczyna walkę z Polskim Ratownictwem Okrętowym i Marynarką Wojenną. Dokonuje słynnego rozbrojenia miny i domaga się zwrotu niesłusznie pobranych przez firmę pieniędzy za wydobywanie fikcyjnych min. priorytetem dla Możejki jest walka o tunel. Organizuje przetarg na projekt i budowę. Przetarg kończy się unieważnieniem, gdyż zgłasza się tylko jedna firma. Według opozycji prezydent wprowadził w mieście dyktaturę. Nie liczy się z głosem mniejszości ani większości. Łamie ustawy o zamówieniach publicznych. Opozycja zarzuca prokuraturę zawiadomieniami. nie kryje nienawiści do Możejki i szykuje siły do jego odwołania.
|
ROSJA
Jurij Łużkow jest gotów sprzymierzyć się z każdym, kto pomoże mu zdobyć Kreml. Ale otoczenie Jelcyna zrobi wszystko, by pokrzyżować jego plany
Mer wyrusza na wojnę
Łużkow się nie dokształca. Jego koncepcje gospodarcze wyśmiewają nawet studenci pierwszego roku ekonomii - mówi o merze Moskwy reformator Anatolij Czubajs.
FOT. (C) AP
PIOTR JENDROSZCZYK
z Moskwy
Mer Moskwy Jurij Łużkow schudł i spoważniał. Przemawia wolniej, jeszcze staranniej niż kiedyś dobierając słowa. Nie pozwala sobie na żarty czy dwuznaczności. Pracuje właściwie bez przerwy. Jest obecny wszędzie: w Moskwie, w regionach, często wyjeżdża za granicę.
Mer nie ma czasu ani dla swej młodszej o kilkadziesiąt lat żony, właścicielki wytwórni tworzyw sztucznych, której produkty kupują chętnie stołeczne władze, ani na ulubione sporty: tenis i piłkę nożną. Przyczyną przemiany mera są zbliżające się wybory parlamentarne i prezydenckie. Łużkow ma nadzieję, że weźmie w posiadanie Kreml.
Wszystko jest już zapięte na ostatni guzik. Mer Moskwy utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo", które ma mu pomóc we wprowadzeniu w grudniu do Dumy sporego grona "swoich" deputowanych. Zgromadził wokół siebie doświadczonych polityków, którzy są gotowi objąć najważniejsze stanowiska w państwie. Prowadzi we wszystkich badaniach opinii publicznej i nie ma większych kłopotów ze zdobyciem środków na finansowanie obydwu kampanii wyborczych. W dziesięciomilionowej Moskwie może liczyć na poparcie przytłaczającej większości wyborców.
Żaden inny pretendent do schedy po Borysie Jelcynie nie może nawet marzyć o takim początku kampanii. Najgroźniejszym konkurentem mera stolicy byłby dzisiaj były premier Jewgienij Primakow. Mógłby zagrozić Łużkowowi, ale nie chce. Primakow zawsze zapewniał, że nie ma ambicji prezydenckich i wszystko wskazuje na to, że zapewniał szczerze. Ostatnim dowodem na prawdziwość tych deklaracji może być rozpuszczenie przez Primakowa ekipy najbliższych współpracowników - były szef rządu lokuje ich obecnie na stanowiskach ambasadorskich. W tej sytuacji Łużkow niemal codziennie składa Primakowowi oferty współpracy w "Otieczestwie". Na razie bez skutku. W tandemie z byłym premierem Łużkow byłby nie do pokonania.
Plany Łużkowa mógłby popsuć premier Siergiej Stiepaszyn, gdyby Kreml zdecydował, że to właśnie on ma być następcą Jelcyna. Nie wydaje się jednak, by ludzie prezydenta poważnie traktowali Stiepaszyna. Podczas formowania nowego rządu najbliższe otoczenie szefa państwa - tzw. rodzina, czyli kilka wpływowych osób zgromadzonych wokół córki Jelcyna Tatiany Diaczenko i Borysa Bieriezowskiego - nie pozwoliło premierowi na samodzielne podjęcie decyzji nawet w drobnych sprawach.
Miłość i nienawiść
Jeśli założyć - zapewne nieco na wyrost - że najbliższe wybory prezydenckie odbędą się w sposób nie urągający podstawowym zasadom demokracji, to Łużkow ma już otwartą drogę na Kreml. Jest jednak kilka spraw, które mogą mu w tym przeszkodzić.
Po pierwsze - ludzie Jelcyna nie chcą słyszeć o Łużkowie sprawującym funkcję premiera, a co dopiero prezydenta. Po drugie - nie wiadomo jeszcze, czy w 2000 r. Jelcyn opuści Kreml. Nie brak w Moskwie opinii, że w razie utworzenia konfederacji Rosji i Białorusi Jelcyn może zostać jej prezydentem. Po trzecie - aby przystąpić do batalii o urząd szefa państwa, Łużkow musi już w grudniu zapewnić sukces wyborczy "Otieczestwu". Będzie to test rzeczywistej - a nie opartej na badaniach socjologicznych - popularności mera stolicy; w świadomości społecznej Łużkow i "Otieczestwo" stanowią bowiem synonimy.
Partii "moskiewskiej" nie będzie łatwo zwyciężyć w wyborach do Dumy. Rzecz w tym, że wszystko, co moskiewskie, wywołuje w rosyjskim narodzie dwa sprzeczne uczucia: miłości i nienawiści. Miłość wynika z tęsknoty za dostatnim życiem (średnie dochody w Moskwie wynoszą 1260 rubli na osobę przy przeciętnej krajowej nie przekraczającej 450 rubli), dobrą pracą, czystymi ulicami i innymi korzyściami wynikającymi z mieszkania w stolicy. Nienawiść wzbudza powszechne na rosyjskiej prowincji przekonanie, że Moskwa okrada cały kraj, wysysa z Rosji wszystkie środki i jest niczym oaza dobrobytu na oceanie biedy i beznadziei.
Obietnice dla wszystkich
Takie nie całkiem pozbawione racji stereotypy mogą uniemożliwić Łużkowowi odegranie upragnionej roli w rosyjskiej historii. Dlatego czyni on wszystko, aby udowodnić, że może być inaczej. W Murmańsku buduje domy dla oficerów, w Kraju Stawropolskim szpital, rozsianym po całym całym kraju zakładom zbrojeniowym obiecuje kontrakty z moskiewskimi firmami. Wiele z nich, jak chociażby fabryka samochodów marki Moskwicz, jest własnością merostwa, a stołeczny holding Sistiema, założony kilka lat temu z inicjatywy Łużkowa, kontroluje około 100 stołecznych przedsiębiorstw, w tym kilka dużych banków.
Merostwo ma większość udziałów w stołecznej TV Centr. Jej program dociera do 40 regionów europejskiej części Rosji. Jest to propagandowa tuba Łużkowa. Czołobitne programy publicystyczne, godzinne wywiady, a właściwie monologi Łużkowa o konieczności odzyskania Krymu, wspaniałomyślnie podarowanego Ukrainie przez Chruszczowa, są w TV Centr na porządku dziennym. Podobnie jak tyrady o korzyściach płynących z unii z Białorusią lub o szkodliwości "przestępczej" prywatyzacji i znaczeniu walki z korupcją.
Równocześnie mer zabiega o względy lokalnych przywódców. Zaniedbane i zdane na siebie regiony liczą na grudniowe wybory, aby zdobyć przyczółek w Moskwie. Pragną stworzyć silną frakcję w Dumie i w ten sposób zyskać kontrolę nad przepływem środków budżetowych na prowincję. Z 89 rosyjskich regionów jedynie dziesięć płaci do kasy centralnej więcej, niż otrzymuje stamtąd dotacji.
W tej grze między regionami a centralą warto jednak brać udział. W ostatnim czasie powstały dwie organizacje polityczne skupiające przedstawicieli władz regionów. Jedna z nich, "Wsja Rossija" (Cała Rosja), zgromadziła niedawno na swym zjeździe w Sankt Petersburgu przedstawicieli 82 regionów. Nieformalnym przywódcą tego ugrupowania jest Mintimer Szajmijew, prezydent Tatarstanu. Drugi blok, o nazwie "Gołos Rossiji", założył gubernator obwodu samarskiego, Konstantin Titow.
Marzeniem Jurija Łużkowa jest połączenie tych sił z "Otieczestwem". Może mu się to udać, gdyż przywódcom regionów potrzebny jest lider, który potrafi zdobyć pieniądze i ma zaplecze organizacyjne.
Kłopoty z rodziną
Jeszcze niedawno Łużkow mógł mieć nadzieję na opanowanie Kremla w porozumieniu z Jelcynem i tzw. rodziną. Taka droga została ostatecznie zamknięta latem ubiegłego roku, kiedy otoczenie prezydenta uniemożliwiło objęcie przez Łużkowa stanowiska premiera. W administracji kremlowskiej doszło wtedy do rozłamu. Zwolennicy Łużkowa przegrali i musieli odejść. Rzecznik Jelcyna, Siergiej Jastrzembski, czy Andriej Kokoszyn, sekretarz Rady Bezpieczeństwa, znaleźli pracę w "gabinecie cieni" Łużkowa albo w stołecznych władzach.
Dlaczego Kreml nienawidzi Łużkowa, dokładnie nie wiadomo. Jedną z przyczyn są, o czym mówił Aleksander Wołoszyn, jego dyktatorskie zapędy. Rzecz w tym, że Jelcyn i jego otoczenie żądają od następnego prezydenta pewnych gwarancji bezpieczeństwa, które pozwolą im na korzystanie ze zgromadzonych kapitałów i spokojne życie w Rosji. "Mają swoje powody, aby nie wierzyć Łużkowowi" - twierdzi politolog Siergiej Markow.
Na inną przyczynę zwraca uwagę Anatolij Czubajs, były premier, jeden z rosyjskich reformatorów, znający doskonale kulisy kremlowskich intryg. - Największy problem Łużkowa polega na tym, że się nie dokształca. Pozostał w tyle co najmniej o 10 lat. To wstrząsające - mówi Czubajs, mając na myśli koncepcje ekonomiczne mera, z których - jak zapewnia - śmieją się studenci pierwszego roku ekonomii. W jednym z niedawnych wywiadów Czubajs opowiedział, jak bez powodzenia przez trzy godziny starał się kiedyś udowodnić Łużkowowi, że jest w błędzie, kiedy proponuje, aby Bank Rosji wydawał przedsiębiorstwom kredyty o rocznym oprocentowaniu 7 proc. Inflacja w kraju wzrosłaby natychmiast do 30 proc. miesięcznie. Ale mer Moskwy nie zwraca uwagi na takie drobiazgi i na wiecach wciąż domaga się nisko oprocentowanych kredytów, indeksacji płac, większych pieniędzy dla armii i dodatkowych funduszy na finansowanie programów kosmicznych oraz wielu innych wydatków państwa.
Świadomy populizm czy dyletanctwo? Łużkowowi obce są zasady gospodarki liberalnej. Opowiada się za kapitalizmem korporacyjnym i jest mistrzem w tworzeniu struktur quasi-mafijnych - twierdzi Tatiana Malewa, ekspertka moskiewskiego oddziału Fundacji Carnegie. W rosyjskiej stolicy, gdzie skupia się ponad dwie trzecie kapitałów całego kraju, Łużkow zbudował biurokratyczno-nomenklaturowy system ich wykorzystywania. Na tym polega cud gospodarczy rosyjskiej stolicy. Właściwie należałoby już mówić o nim w czasie przeszłym, bo Moskwa nie ma w tej chwili pieniędzy nie tylko na spłatę długów, ale nawet na remont ulic. Nie mówiąc o ambitnych projektach, jak chociażby budowa toru wyścigowego Formuły 1.
Ucieczka na Kreml
Wyjściem z sytuacji ma być ucieczka na Kreml. Nie mogąc się porozumieć z jego dzisiejszym gospodarzem, Łużkow przystąpił do frontalnego ataku. - Pozostaje mu budowanie autorytetu na krytyce wszystkiego, co robi Jelcyn - uważa Siergiej Markow z Instytutu Badań Politycznych. Potwierdzeniem tych słów może być wczorajsza deklaracja Łużkowa, który opowiedział się za niepodległością dla Czeczenii.
Jesienią ubiegłego roku mer Moskwy wstąpił na wojenną ścieżkę z Kremlem, dowodząc, że Jelcyn jest zbyt chory, by sprawować swój urząd, i powinien dobrowolnie ustąpić. Kilka miesięcy temu poparł prokuratora generalnego Jurija Skuratowa, który wplątał się w sprawę kompromitujących Kreml materiałów świadczących o ogromnej korupcji wśród osób z najbliższego otoczenia prezydenta. To właśnie mer zablokował dymisję Skuratowa w izbie wyższej rosyjskiego parlamentu w nadziei, że nie mający nic do stracenia prokurator otworzy teczki z obciążającymi Kreml dokumentami. To jednak nie wszystko. Kiedy administracja prezydencka usilnie pracowała nad utrąceniem w Dumie Państwowej wniosku o rozpoczęcie procedury odsunięcia od władzy Jelcyna, mer Moskwy wydał "swym" deputowanym polecenie, aby głosowali za pozbawieniem prezydenta stanowiska.
Jelcyn i jego rodzina takich rzeczy nie darują. Władimir Żyrinowski, przywódca rosyjskich nacjonalistów, uważany za wiernego sługę Kremla, tuż po historycznym głosowaniu zaproponował zmianę statusu rosyjskiej stolicy i przekształcenie jej w coś na kształt Dystryktu Columbia w USA. Mer Jurij Łużkow stałby się z dnia na dzień politycznym pariasem. Kreml przyjął oficjalną petycję Żyrinowskiego i myśli. W Moskwie oczekuje się decydującej batalii potężnego mera Jurija Łużkowa z jeszcze potężniejszym Kremlem.
|
Mer Moskwy Jurij Łużkow schudł i spoważniał. Jest obecny wszędzie: w Moskwie, w regionach, często wyjeżdża za granicę. Przyczyną przemiany mera są zbliżające się wybory parlamentarne i prezydenckie. Łużkow ma nadzieję, że weźmie w posiadanie Kreml. Mer Moskwy utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo", które ma mu pomóc we wprowadzeniu w grudniu do Dumy sporego grona "swoich" deputowanych. Zgromadził wokół siebie doświadczonych polityków, którzy są gotowi objąć najważniejsze stanowiska w państwie. Prowadzi we wszystkich badaniach opinii publicznej i nie ma większych kłopotów ze zdobyciem środków na finansowanie obydwu kampanii wyborczych. W dziesięciomilionowej Moskwie może liczyć na poparcie przytłaczającej większości wyborców.
Jeśli założyć - zapewne nieco na wyrost - że najbliższe wybory prezydenckie odbędą się w sposób nie urągający podstawowym zasadom demokracji, to Łużkow ma już otwartą drogę na Kreml. Jest jednak kilka spraw, które mogą mu w tym przeszkodzić.Po pierwsze - ludzie Jelcyna nie chcą słyszeć o Łużkowie sprawującym funkcję premiera, a co dopiero prezydenta. Po drugie - nie wiadomo jeszcze, czy w 2000 r. Jelcyn opuści Kreml. Nie brak w Moskwie opinii, że w razie utworzenia konfederacji Rosji i Białorusi Jelcyn może zostać jej prezydentem. Po trzecie - aby przystąpić do batalii o urząd szefa państwa, Łużkow musi już w grudniu zapewnić sukces wyborczy "Otieczestwu". Partii "moskiewskiej" nie będzie łatwo zwyciężyć w wyborach do Dumy. Rzecz w tym, że wszystko, co moskiewskie, wywołuje w rosyjskim narodzie dwa sprzeczne uczucia: miłości i nienawiści.
Takie nie całkiem pozbawione racji stereotypy mogą uniemożliwić Łużkowowi odegranie upragnionej roli w rosyjskiej historii. Dlatego czyni on wszystko, aby udowodnić, że może być inaczej.
Jeszcze niedawno Łużkow mógł mieć nadzieję na opanowanie Kremla w porozumieniu z Jelcynem i tzw. rodziną. Taka droga została ostatecznie zamknięta latem ubiegłego roku. Dlaczego Kreml nienawidzi Łużkowa, dokładnie nie wiadomo.
|
Ponad dwa lata po przejęciu przez Chiny, Pekin nie wtrąca się w wewnętrzne sprawy Hongkongu
Oaza swobody pod okiem Pekinu
Dopóki głównym celem chińskiej dyplomacji jest powrót Tajwanu pod chiński sztandar, dopóty Hongkong pozostanie Hongkongiem, najbardziej wolnym rynkiem świata.
FOT. ANNA BRZEZIŃSKA
PIOTR GILLERT
z Hongkongu
Na pytanie, co zmieniło się w Hongkongu od czasu przejęcia tej byłej brytyjskiej kolonii przez Chiny, większość Hongkończyków przez chwilę się zastanawia, po czym odpowiada mniej więcej tak, jak Helen Mun-ying Woo, bibliotekarka z Uniwersytetu Hongkońskiego. - Od jakiegoś czasu dostajemy rachunki za prąd i wodę w języku chińskim - mówi. - Co poza tym? Poza tym wszyscy chcą się uczyć chińskiego, a z angielskim coraz gorzej.
Wbrew obawom Zachodu Pekin, jak dotąd, nie zniszczył tej oazy obywatelskich swobód i wolnego rynku, jaką pozostawili po sobie Brytyjczycy. Chińczycy nie tknęli niezawisłych sądów, wolnych mediów, uszczypliwej opozycji, a przede wszystkim - bo Hongkong tym właśnie stoi - nie próbują regulować rynku. Pozostaje pytanie, na jak długo starczy im cierpliwości i czy proces subtelnego "dokręcania śruby" już się nie zaczął.
Kłopoty z gospodarką
Najwyraźniej widoczną zmianą na gorsze po lipcu 1997 roku był kryzys gospodarczy. W zeszłym roku, po raz pierwszy od czasu, gdy przed 38 laty zaczęto zestawiać dane gospodarcze, całoroczne PKB zmniejszyło się, i to aż o 5,1 procent. Wiele firm obniżyło zarobki pracownikom, niektóre zaczęły zwalniać ludzi. Nikt nie ma jednak wątpliwości, że ta zapaść nie miała związku z przejęciem Hongkongu przez Chiny, lecz była spowodowana głębokim kryzysem finansowym, który rozpoczął się właśnie w 1997 roku w Tajlandii, a potem przeniósł się po kolei na wszystkie kraje regionu.
Według tegorocznego Indeksu Wolności Gospodarczej, publikowanego przez Heritage Foundation, Hongkong pozostaje (od pięciu już lat) najbardziej wolnorynkową gospodarką świata. - Pekin nie wtrąca się w nasze sprawy finansowe i gospodarcze - mówi Manohar Chugh, biznesmen i przewodniczący komisji europejskiej w Hongkońskiej Izbie Handlowej. - Nawet więcej, swą spokojną, odpowiedzialną polityką finansową pomógł nam przetrwać najgorsze momenty.
Ten rok jest już lepszy dla hongkońskiej gospodarki i wszystko wskazuje na to, że odbiła się od dna. Jak zauważa Chugh, biznesmeni są generalnie zadowoleni z rządów mianowanego przez Pekin szefa lokalnych władz Tung Chee-hwa.
Wolna prasa samoocenzurowana
Gazety w Hongkongu nadal są najlepszym na świecie źródłem rzetelnej, dogłębnej informacji o tym, co dzieje się w chińskiej polityce. Gdy Pekin wypuszczał z więzienia dysydentów Wei Jingshenga i Wang Dana lub gdy 10 tysięcy zwolenników sekty Falun Gong demonstrowało przed siedzibą władz ChRL, prasa w Chinach milczała. Wystarczyło jednak, by mieszkaniec Shenzhen, przy granicy z Hongkongiem, przeszedł na drugą stronę granicy, a dowiedział się wszystkiego ze szczegółami z pierwszych stron hongkońskich gazet.
Dziennikarze w Hongkongu narzekają jednak, że wolność słowa ma od czasu przejścia pod chińskie panowanie pewne granice. - Jeśli chodzi o krytykowanie lokalnych władz, to mamy pełną swobodę - mówi jeden z dziennikarzy, prosząc o zachowanie anonimowości. - Ale o władzach w Pekinie musimy pisać bardzo ostrożnie, może nie tyle przeinaczając informacje, ile powstrzymując się od naprawdę ostrych komentarzy.
Przyczyną nie są zresztą naciski bezpośrednio z Pekinu. Komentatorzy w Hongkongu zgodnie zauważają, że chodzi tu raczej o samocenzurę - właściciele gazet sami powstrzymują co bardziej krewkich dziennikarzy od ataków na Pekin, bo większość z nich prowadzi różne interesy w ChRL i nie chce zadzierać z tamtejszymi władzami. Jak zauważa jednak dziennikarz, ta samocenzura jest dość subtelna, bo hongkoński czytelnik, przyzwyczajony do miarodajnych opinii, szybko wyczuje fałsz.
Ostatnio największe poruszenie opinii publicznej w Hongkongu wywołała sprawa Cheung Man-yee, szefowej publicznej stacji telewizyjno-radiowej RTHK, która od lat pełni w Hongkongu rolę podobną do BBC w Wielkiej Brytanii - a więc medium sponsorowanego z państwowej kasy, ale niezależnego i często krytycznego wobec rządu.
Niepokojąca sprawa pani Cheung
Cheung bywała bardzo krytyczna i już przed dwoma laty ściągnęła na siebie ataki, m.in. ze strony propekińskich polityków w lokalnym parlamencie. Latem tego roku zaprosiła do studia przedstawiciela Tajwanu w Hongkongu, by wyjaśnił znaczenie deklaracji swego prezydenta Lee Teng-hueia w sprawie międzypaństwowego statusu stosunków między Pekinem i Tajpej. Pekin odebrał tę deklarację jako krok w kierunku formalnego oderwania się wyspy od ChRL. Dlatego też władze chińskie musiały być wściekłe, że w tym samym czasie, gdy w całych Chinach media jednym głosem potępiają Lee - jako zdrajcę narodu - hongkońska telewizja państwowa nadaje wypowiedzi przedstawiciela tegoż Lee. Przed trzema tygodniami władze niespodziewanie ogłosiły, że Cheung zostaje przeniesiona na stanowisko przedstawiciela handlowego do Tokio. W mediach zawrzało. Mimo zaprzeczeń, zarówno ze strony Tung Chee-hwa, jak i samej Cheung, większość komentatorów jest zdania, że szefowa RTHK została - choć w sposób możliwie mało bolesny - ukarana za "aferą tajwańską".
Zdaniem Danny'ego Gittingsa, komentatora dziennika "South China Morning Post", przyczyna przeniesienia Cheung do Tokio jest oczywista. - Cheung podejmowała wiele decyzji kontrowersyjnych dla rządu - uważa Gittings. - Jej przeniesienie to sygnał dla innych urzędników rządowych, żeby nie zapominali, kto tu rządzi.
Znany z ostrych wystąpień przeciw Pekinowi przywódca partii demokratycznej Martin Lee idzie jeszcze dalej: jego zdaniem cała sprawa to początek końca wolności słowa w Hongkongu.
Parę dni po tym, jak ogłoszono przeniesienie Cheung do Tokio, w telewizji RTHK nadano na żywo dyskusję panelową, której uczestnicy krytykowali władze za próbę kontrolowania tejże telewizji. Nawet jeśli sprawa Cheung jest niepokojącym sygnałem na przyszłość, to na razie widzowie RTHK mogą spać spokojnie.
Słaba opozycja a Tajwan
Gdy podczas wizyty Jiang Zemina w Londynie brytyjska policja w wyjątkowo ostry sposób tłumiła wszelkie próby demonstracji obrońców praw człowieka, Emily Lau, jedna z liderek prodemokratycznej hongkońskiej opozycji, przyznała, że "chyba jest u nas pod tym względem nieco lepiej niż w Wielkiej Brytanii". W Hongkongu nawet antypekińskie demonstracje odbywają się w biały dzień bez żadnych przeszkód. (Choć Tung Chee-hwa wezwał niedawno ugrupowania prodemokratyczne, by zaprzestały corocznych zgromadzeń w rocznicę masakry na placu Tienanmen, jest mało prawdopodobne, by ktokolwiek go posłuchał.)
Opozycja ma inny problem: coraz mniej ludzi chce jej słuchać. Ostatnie sondaże wykazują malejące zainteresowanie polityką, co oznacza ogólną aprobatę dla władz ("można zostawić politykę w ich rękach i zająć się biznesem") i rosnącą obojętność wobec opozycji, która jeszcze za rządów brytyjskich pełniła rolę nie tyle alternatywnego ośrodka władzy, ile cenzora rządu.
- Opozycja, która w dużej mierze zawdzięczała swą popularność temu, że miała odwagę krytykować dwa wielkie mocarstwa - Londyn i Pekin - nagle nie ma się komu przeciwstawiać - uważa profesor Lau Siu-kai, renomowany socjolog i politolog z Uniwersytetu Hongkońskiego. - Ponieważ Pekin w zasadzie dotrzymuje słowa i nie wtrąca się w wewnętrzne sprawy Hongkongu, a lokalny rząd, określany jako "propekiński" nie prześladuje przeciwników Pekinu w Hongkongu, opozycji brakuje szlachetnej sprawy, na której mogłaby oprzeć swój prestiż.
Skąd tak liberalne podejście Pekinu do spraw Hongkongu?
- Erozja wolnej prasy i swobód obywatelskich nie byłaby korzystna dla Pekinu - twierdzi główny redaktor polityczny "South China Morning Post" Chris Yeung. - Sprawiłaby ona bowiem, że konstrukcja "jedno państwo, dwa systemy" stałaby się całkiem nieatrakcyjna dla 22 milionów Tajwańczyków, którzy widzieliby w niej zapowiedź podobnego losu dla siebie.
Dopóki głównym celem chińskiej dyplomacji jest powrót Tajwanu pod chiński sztandar, dopóty Hongkong pozostanie Hongkongiem, najbardziej wolnym rynkiem świata. Gdyby Pekin próbował zbyt mocno dokręcić śrubę, pierwsza powiadomi nas o tym telewizja RTHK.
|
co zmieniło się w Hongkongu od czasu przejęcia tej byłej brytyjskiej kolonii przez Chiny? Wbrew obawom Zachodu Chińczycy nie tknęli niezawisłych sądów, wolnych mediów, uszczypliwej opozycji, a przede wszystkim nie próbują regulować rynku. Erozja wolnej prasy i swobód obywatelskich nie byłaby korzystna dla Pekinu. Sprawiłaby, że konstrukcja "jedno państwo, dwa systemy" stałaby się nieatrakcyjna dla Tajwańczyków.
|
JAKA REFORMA
Zabezpieczenia emerytalne
Recepta na dostatnią starość
RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI
PROF. LESŁAW GAJEK
Najważniejszym celem systemu zabezpieczenia emerytalno-rentowego jest stworzenie każdemu człowiekowi warunków do zapewnienia sobie godnej i w miarę dostatniej starości. We wszystkich cywilizowanych krajach świata funkcjonują jakieś systemy emerytalno-rentowe. Zaskakujące jest to, że nie ma właściwie żadnego ogólnie obowiązującego wzorca. Nawet kraje tego samego kręgu kulturowego, o podobnej historii, mają bardzo różne systemy emerytalne (przykładem mogą być kraje UE).
Pokazuje to siłę wpływu lokalnego czynnika politycznego na kształtowanie systemu. Emeryci i pracownicy, którzy będą emerytami, stanowią większość wyborców, dlatego zdarzały się wielokrotnie i będą się pojawiać w przyszłości mniej lub bardziej nieodpowiedzialne próby rozdawania przywilejów emerytalnych. Próby te są szczególnie niebezpieczne w tych krajach, w których system emerytury oparty jest na zasadzie "pay as you go". Bieżące emerytury płaci się tam z bieżących (cudzych) składek. W Polsce jest to obecnie jedyny powszechny i obowiązkowy element systemu zabezpieczenia emerytalnego (oprócz tego funkcjonują ubezpieczenia emerytalno-życiowe w komercyjnych towarzystwach ubezpieczeniowych).
System "pay as you go" ma właściwie tylko jedną bezsporną zaletę - łatwo go można wprowadzić. Łatwo też w nim zaprogramować jakąś redystrybucję części dochodów - od bogatych do biednych. Jest to cena, którą bogaci są nawet skłonni zapłacić, aby nie patrzeć na buszujących po śmietnikach staruszków, którym nie poszczęściło się w życiu. W pewnym stopniu ten system jest także wyrazem solidarności międzypokoleniowej - emeryci są utrzymywani ze składek swoich dzieci i wnuków.
Niestety w takim systemie łatwo naruszyć zasadę równoważności świadczenia i zebranej łącznej składki. Prędzej czy później pojawiają się grupy, które czerpią z systemu niewspółmiernie dużo w porównaniu z wnoszoną składką. System "pay as you go" jest bardzo wrażliwy na zmiany demograficzne. Wydłużenie się średniego czasu życia oraz przejście na emeryturę wyżu demograficznego lat pięćdziesiątych może doprowadzić do kryzysu finansów publicznych wielu krajów Europy za ok. 20 - 25 lat. Wbrew pozorom pozostało bardzo niewiele czasu, aby temu zapobiec, ponieważ samo wprowadzenie reformy będzie trwać, w zależności od przyjętego wariantu, od 20 do 50 lat. Ponadto w systemie "pay as you go" każda dekoniunktura gospodarcza i wzrost bezrobocia przekładają się na zmniejszenie strumienia oskładkowanych dochodów i konieczność dotowania systemu emerytalnego z budżetu w najmniej korzystnym dla budżetu momencie.
W systemie "pay as you go" wszyscy, z wyjątkiem niewielkiej liczby beneficjantów systemu, czują się oszukani. Emeryci pytają, gdzie są składki, które przez tyle lat płacili do ZUS (czy podobnej instytucji w innym kraju). Pracownicy podejrzewają, że składka odprowadzana do ZUS jest zbyt wysoka w porównaniu ze świadczeniem emerytalnym, które za nią otrzymają. Pracobiorcy mówią o wysokich kosztach pracy. Paradoksalnie wszyscy mają rację. Wyliczenia pokazują, że średnio zarabiający mężczyzna z czterdziestoletnim stażem pracy nabywa w ZUS uprawnienia do emerytury, która wynosi mniej niż jedną trzecią emerytury w systemie z kapitalizacją składki na poziomie 3 proc. rocznie. Im wyższe zarobki, tym porównanie dla systemu "pay as you go" wypada gorzej. Gdyby ten sam mężczyzna zarabiał dwie średnie krajowe, to jego emerytura z systemu z kapitalizacją składki byłaby ok. czterokrotnie wyższa od emerytury z ZUS.
System "pay as you go" jest systemem marnotrawnym, w którym wszystkie wpływy są natychmiast "przejadane", pieniądze nie mają szansy zapracować na tych, którzy je odkładają. Przeciwieństwem tego jest system z kapitalizacją składki, w którym każda składka jest inwestowana w cały wachlarz instrumentów finansowych, w celu wypracowania godziwego zysku przy zachowaniu należytego poziomu bezpieczeństwa.
Wprowadzenie kapitałowych funduszy emerytalnych ma ogromne znaczenie makroekonomiczne poprzez stymulowanie skłonności do oszczędzania, rozwój rynku kapitałowego, zwiększenie dostępności kredytów, rozwój rynku nieruchomości i sektora budowlanego. Na przykład w Singapurze 90 proc. ludności to właściciele nieruchomości. Dzieje się tak dlatego, że oprocentowanie pożyczek hipotecznych bazuje na stopie zwrotu Central Provident Fund (CPF) - ogólnokrajowego funduszu emerytalnego. Niemal wszystkie składki odprowadzane do CPF są inwestowane obligatoryjnie w rządowe obligacje, a następnie reinwestowane za granicą. W efekcie Singapur ma jeden z najwyższych na świecie wskaźników rezerw zagranicznych na głowę.
Zagrożeniem dla kapitałowych funduszy emerytalnych jest długotrwały kryzys gospodarczy połączony ze spadkiem wartości akcji, obligacji, nieruchomości i innych aktywów, w których kapitałowe fundusze emerytalne zwykle lokują zebrane składki. Doświadczenia ostatnich kilkudziesięciu lat pokazują, że chociaż zdarza się czasami spadek wartości aktywów funduszy emerytalnych w krótkim okresie, to jednak w ciągu kilku lat fundusze uzyskują realne stopy zwrotu (tzn. po uwzględnieniu inflacji) w granicach kilku procent.
Na przykład w ciągu pierwszych 10 lat działalności fundusze emerytalne w Chile uzyskały średnią realną roczną stopę zwrotu ponad 13 proc. Z drugiej strony w Szwajcarii w ciągu ostatnich 25 lat średnia stopa zwrotu kapitałowych funduszy emerytalnych była rzędu 1,5 proc., podczas gdy średni roczny wzrost płac realnych rzędu 3,2 proc. Szwajcaria jest przykładem kraju o silnej gospodarce, w którym kapitałowe fundusze emerytalne osiągają dość mizerne wyniki finansowe. Jak zwykle bowiem diabeł tkwi w szczegółach. Aby fundusze kapitałowe uzyskiwały wysokie stopy zwrotu, muszą z sobą faktycznie konkurować; aby konkurowały, musi im się to opłacać.
W różnych krajach różnie kształtują się koszty funkcjonowania kapitałowych funduszy emerytalnych. Stosunkowo wysokie koszty wykazują fundusze w Chile, uzyskujące jednak także wysokie stopy zwrotu. Bardzo niskie koszty ma CPF, przy dość niskiej, jednak dodatniej, stopie zwrotu. W 1990 r. koszty operacyjne CPF wynosiły 0,53 proc. rocznej składki, podczas gdy w Chile - 15,4 proc. rocznej składki. Wysokie koszty operacyjne w Chile są wynikiem niskiego poziomu komputeryzacji systemu emerytalnego, agresywnej konkurencji reklamowej funduszy, i kosztów związanych ze zmianą funduszy (na skutek istnienia tylko jednego funduszu wiele z tych kosztów nie występuje w Singapurze). Chociaż w ciągu pierwszych 10 lat istnienia system emerytalny Chile charakteryzował się nadzwyczaj wysoką realną stopą zwrotu, jednak wobec zwolnienia tempa wzrostu gospodarczego bardzo wysokie koszty operacyjne mogą zagrozić efektywności całego systemu.
Jak zatem powinien wyglądać dobry system zabezpieczenia emerytalno-rentowego? W opracowaniu pt. "Swiss Chilanpore. The way forward for pension reform?" (Country Economics Department, The World Bank, WPS 1093) D. Vittas z Banku Światowego sugeruje, aby był on wielofilarowym systemem, łączącym najlepsze cechy systemów emerytalnych Szwajcarii, Chile i Singapuru, unikającym jednocześnie ich wad i słabości. Uczestnictwo w dwu pierwszych filarach byłoby obowiązkowe, w pozostałych dobrowolne. Obowiązkowe uczestnictwo ma na celu wspomożenie na starość ludzi o niskich dochodach (redystrybucja). Wynika ono także z założenia, że ludzie młodzi bagatelizują potrzebę oszczędzania na starość. Filary te mają stanowić ubezpieczenie każdego pracownika na wypadek szczególnej długowieczności oraz wysokiej inflacji. Filar I ma być planem emerytalnym o zdefiniowanym świadczeniu działającym na zasadach "pay as you go". Wysokość świadczenia byłaby proporcjonalna do wysokości oskładkowanych dochodów i długości stażu pracy. Oskładkowane dochody liczone względem średniego wynagrodzenia podlegałyby aktualizacji z uwzględnieniem wysokości średniego wynagrodzenia w chwili przejścia na emeryturę. Natomiast świadczenia podlegałyby indeksacji.
Jak w Szwajcarii, świadczenie z Filaru I składałoby się z dwu części: minimalnej emerytury otrzymywanej w pełnym wymiarze po osiągnięciu czterdziestoletniego stażu pracy (ten składnik zmieniałby się proporcjonalnie do stażu pracy każdego ubezpieczonego) oraz emerytury związanej z zarobkami osiąganymi w ciągu całego życia. Minimalna emerytura mogłaby być ustalona na poziomie 15 proc. - 20 proc. średniej płacy.
Drugi składnik świadczenia, oparty na aktualizowanych zarobkach całego życia, mógłby dawać osobie średnio zarabiającej 15 proc. - 20 proc. jej zarobków netto. Oba składniki świadczenia powinny być indeksowane albo zgodnie ze wzrostem cen, albo ze wzrostem płac, albo (jak w Szwajcarii) względem średniej arytmetycznej obu stóp wzrostu. Składka na Filar I powinna zależeć od demograficznej struktury na rynku pracy. Dla większości krajów, pisze D. Vittas, składka rzędu 5 do 10 proc. powinna być wystarczająca.
Filar II byłby oparty na zasadzie zdefiniowanej składki. Składka każdego uczestnika gromadzona byłaby na indywidualnym koncie i wspólnie inwestowana w wybranym przez niego funduszu emerytalnym. Fundusze byłyby prywatnie zarządzane, zgodnie z zasadami dywersyfikacji portfela, w celu osiągnięcia znaczących stóp zwrotu. Reguły inwestowania powinny być dość precyzyjnie określone, a kontrola ich przestrzegania efektywna. Filar II byłby skonstruowany podobnie do jednofilarowego systemu w Chile, z jedną zasadniczą różnicą. Aby zmniejszyć koszty operacyjne powinna istnieć centralna agencja odpowiedzialna za przechowywanie informacji, zbieranie składek, wypłacanie emerytur i wysyłanie pracownikom informacji o stanie ich kont. Agencja ta powinna być instytucją publiczną lub własnością wszystkich firm zarządzających funduszami. Agencja spełniałaby podobne funkcje do izby clearingowej dla banków lub kontraktów typu futures. Aby ograniczyć koszty marketingowe, powinny być wprowadzone ścisłe zasady dotyczące reklamowania funduszy. D. Vittas zaleca również wprowadzenie szczegółowych zasad regulujących sprzedaż produktów i kosztów pośrednictwa.
Celem Filaru II byłoby dostarczenie emerytury w wysokości 30 do 40 proc. zarobków z ostatniego roku. Składka w wysokości 10 - 15 proc powinna być wystarczająca, jeżeli realna stopa zwrotu nie będzie znacznie mniejsza od tempa wzrostu płac realnych.
W celu zachowania przejrzystości systemu, Vittas zaleca rozważenie dwu ogólnych zasad: "jedno konto na jednego pracownika" oraz "jedno towarzystwo emerytalne zarządza tylko jednym funduszem". Produkty emerytalne, sprzedawane przez towarzystwa ubezpieczeniowe pracownikom w momencie przejścia na emeryturę, powinny być w pełni indeksowane, z co najmniej dziesięcioletnią gwarancją wysokości wypłat.
Uzupełnieniem pierwszych dwu filarów powinny być dobrowolne ubezpieczenia w dodatkowych filarach. Byłyby one tworzone przez pracodawców bądź komercyjne firmy ubezpieczeniowe. Pracownicze programy emerytalne powinny być poddane regulacjom chroniącym interesy pracowników i gwarantującym im równe traktowanie. Świadczenia powinno się wyliczać na podstawie zaktualizowanych względem średniej zarobków całego życia, a nie na podstawie zarobków z ostatniego roku pracy (to uniemożliwiłoby uprzywilejowane traktowanie wyższej kadry zarządzającej itp.).
Na koniec rzecz dość dużej wagi - wszystkie filary powinny korzystać z podobnych regulacji podatkowych. W szczególności w dobrowolnych filarach składka emerytalna (do określonego poziomu) powinna być odliczana od dochodu, natomiast emerytura powinna być traktowana jako rodzaj dochodu i odpowiednio opodatkowana.
Autor jest ekspertem ds. ubezpieczeń Centrum im. A. Smitha. Materiał jest efektem projektu New Pension System for Poland realizowanego przez Centrum z grantu Center for International Private Enterprise, Fundacji F. Naumanna, International Center for Economic Growrh.
|
celem systemu zabezpieczenia emerytalno-rentowego jest stworzenie warunków do zapewnienia sobie godnej i dostatniej starości. dobry system zabezpieczenia emerytalno-rentowego. Filar I ma być planem emerytalnym o zdefiniowanym świadczeniu działającym na zasadach "pay as you go". Filar II byłby oparty na zasadzie zdefiniowanej składki. Składka każdego uczestnika gromadzona byłaby na indywidualnym koncie i inwestowana w wybranym przez niego funduszu emerytalnym. Uzupełnieniem pierwszych dwu filarów powinny być dobrowolne ubezpieczenia w dodatkowych filarach. wszystkie filary powinny korzystać z podobnych regulacji podatkowych.
|
Z Magdaleną Tesławską, autorką kostiumów do filmów "Ogniem i mieczem", "Pan Tadeusz", "Quo vadis" rozmawia Krzysztof Feusette
Fałdy rzymskiej togi
FOT. PIOTR BUJNOWICZ
Rz: - Kino jest sztuką, dzięki której możemy poczuć atmosferę minionych epok. Czy ich obraz jest w polskim filmie prawdziwy?
Magdalena Tesławska: - Nie bardzo. Tylko kino angielskie i włoskie, i też tylko w dobrych filmach dobrych reżyserów, pokazuje prawdę o dawnych obyczajach. U nas, niestety, często tę prawdę się pomija uważając, że jest nieważna i że nie należy absorbować widza innymi sprawami niż fabuła. Niewielu jest w Polsce reżyserów, którzy chcą przedstawić choćby część polskiej tradycji. Nawet w "Panu Tadeuszu" nie udało się nam pokazać wszystkiego, co chcieliśmy.
Dlaczego?
Przez pośpiech. Kiedyś okres przygotowawczy filmu był dłuższy, dzisiaj wszystko odbywa się w szaleńczym tempie. Jest też inny, dużo smutniejszy powód. Nie tylko polską kinematografię zdominowały filmy akcji. Rzadko kiedy tak zwany masowy odbiorca ma dziś ochotę "smakować" kino, delektować się dawnymi zwyczajami.
Jak pani sobie radzi w tym szaleńczym tempie?
Staram się zawsze dobrze przygotować. To nieprawda, że kostiumolog to ktoś, kto ma w małym palcu całą historię ubioru i obyczajów. Przy każdym filmie trzeba przyjrzeć się na nowo konkretnej epoce, poszperać w tekstach źródłowych. A na to w polskim kinie brakuje czasu.
Czy zdarzyło się pani postawić reżyserowi weto w sprawie wizerunku postaci?
Tak. Niejednokrotnie.
Kiedy ostatnio?
Na planie "Quo vadis". Poszło o togi. Najłatwiej zarzucić na aktora kawałek prześcieradła i powiedzieć: niech gra. To nie jest takie proste. Nawet w "Gladiatorze" Ridleya Scotta są błędy. Można je oczywiście nazwać kompromisem - między prawdą historyczną a wrażliwością współczesnego widza. Każda toga miała w starożytnym Rzymie określone wymiary i określoną liczbę fałd. Po tym można było rozpoznać przynależność społeczną jej właściciela. Każda fałda miała swoją nazwę, każda toga szyta była z materiału o długości siedmiu metrów. Nie zgodziłam się, by aktorzy w "Quo vadis" Kawalerowicza chodzili w strojach poważnie uproszczonych. Stanęło na moim - musieli nauczyć się ruchu w rzymskim kostiumie.
Czy zmiany zachodzące we współczesnej modzie wpływają na filmowy obraz przeszłości?
Oczywiście, że tak. W swojej pracy unikam jednak narzucania historycznej postaci współczesnej mody. Kiedy oglądamy amerykańskie filmy historyczne z lat 50., możemy rozpoznać datę ich produkcji po wyglądzie aktorów - po ich sylwetce, fryzurze, makijażu. Ale od jakiegoś czasu nawet Amerykanie rezygnują z nachalnego uwspółcześniania filmowych bohaterów. To efekt rozwoju środków masowego przekazu. Dzisiejszy widz ciągle ogląda, choćby w telewizji, najróżniejsze zakątki świata. Poznaje inne kultury, inne obyczaje, nic już dla niego nie jest szokujące. Dzięki temu nie ma w nim już tych oporów, które sprawiały, że postać w filmie była bliska tylko wtedy, gdy przypominała sąsiada, albo ludzi na ulicy. Teraz widz oczekuje niezwykłości i oryginalności. Zwykłość go nudzi.
Skoro moda kształtuje w jakimś stopniu pani pracę, czy dziś ubrałaby pani Kmicica inaczej?
Na pewno. Robiąc "Potop" mieliśmy dużo więcej czasu niż na przykład przy "Ogniem i mieczem", więc można było pokazać więcej detali charakterystycznych dla epoki. Problem jednak w tym, że wtedy przygotowywało się filmowe kostiumy zupełnie inaczej. Dziś projekt zaczynamy od tkaniny, to znaczy - myśląc o elementach ubioru bohatera, wymyślamy najpierw strukturę materiału. Kiedyś było to niemożliwe, trzeba było szyć z tego, co było dostępne w Polsce. Nie mogliśmy niczego ściągać z zagranicy. I tak na przykład robiąc "Potop", wiejskie ubrania przygotowywaliśmy w dużej części ze zwykłego filcu używanego w przemyśle do odsączania papieru. Dzisiaj, poza możliwością importu, mamy na szczęście firmę pana Dariusza Makowskiego "Ład", w której materiały do kostiumów głównych bohaterów tkane są ręcznie. "Ład" niejednokrotnie stawał na krawędzi bankructwa. Trzeba było go ratować przed eksmisją, urządziliśmy więc wielką akcję, do której włączyli się m.in. Andrzej Wajda, Allan Starski, Daniel Olbrychski... Dzięki temu możemy w polskim kinie oglądać niespotykane już nigdzie tkaniny. A trzeba przypomnieć, że przedsiębiorstwo to ma przebogate tradycje. Przed wojną była to spółdzielnia zatrudniająca wybitnych projektantów. W 1920 roku na pokazach w Paryżu mówiło się przede wszystkim o polskim stylu w ubiorze. Jeśli chodzi o Kmicica, z pewnością dziś jego stroje dworskie miałyby dużo więcej wdzięku. Właśnie dzięki tkaninie.
A czy obraz epoki u Sienkiewicza jest wiarygodny?
- Jeżeli chodzi o opis wyglądu postaci - tak. Za to ich zachowanie, sposób bycia, reakcje na konkretne wydarzenia - to wszystko dalekie jest od prawdy o Polaku z XVII wieku czy Rzymianinie z początków chrześcijaństwa. Że nie wspomnę o kształtowanym przez niego wizerunku płci pięknej. Niestety - jego kobiety są głupie i infantylne, za to mężczyźni zawsze zabójczo interesujący.
Ale kobiety przeważnie ponętne. Czy można znaleźć w urodzie człowieka takie cechy, które niezależnie od mód i estetycznych trendów, uznaje się za piękne?
Tutaj pierwsze skrzypce grają klasyczni rzeźbiarze. To im zawdzięczamy wzorce dotyczące sylwetki człowieka. Przyglądając się poszczególnym epokom można stwierdzić, że zdarzają się ludzie, których fizjonomią zachwycano się w starożytnym Egipcie, których malowano by w fin de siecle'u i którzy również dzisiaj zdobiliby niejedną okładkę kolorowych tygodników. To rzadkie okazy. Ideał urody zmienia się nieustannie. Dość wspomnieć, że w czasach biedermeieru przystojny mężczyzna miał wąskie ramiona i okrągłe biodra. I do tego wzorca dostosowywano ubrania. Krawcy szyli zaszewki na wysokości bioder tak, by je uwypuklić. Zszywano rękawy, by ramiona miały kształt spadzisty. Porównując to z amantem naszych czasów trudno znaleźć podobieństwa. Jedno jest pewne - najpierw zmienia się w ludzkiej świadomości obraz ideału kobiecych i męskich kształtów, dopiero później ideał ten "gonią" kreatorzy mody.
Jest pani w tej dziedzinie ekspertem. Proszę powiedzieć, co z naszych ubrań przetrwa do następnego wieku?
Niech pan wycofa to pytanie. Perspektywa zdefiniowania stylu współczesnego jest dla mnie przerażająca. Jestem wobec naszych czasów bezradna. Wszystko jest dozwolone i możliwe. Nie można określić stylu. Żyjemy w okresie bardzo dynamicznym. Żurnale nie są już źródłem wiedzy o modzie, choć jeszcze niedawno były.
Właśnie. Od kilku lat na największych pokazach mody kobiety paradują z odsłoniętym biustem. Czy doczekamy się tego na ulicy?
Myślę, że nie. Pokazy mody stały się odrębną dziedziną sztuki. Prawdy o stylu i guście współczesnego człowieka trzeba szukać w autobusie, na przyjęciu, w dyskotece, w biurze, ale nie na pokazach czy w pismach branżowych.
Z czego wynika, pani zdaniem, dowolność stylu w ubiorze współczesnego człowieka?
Z jego tęsknoty za wolnością. Nie jesteśmy już spętani konwenansami, dużo więcej nam wolno, możemy wyrazić swoją osobowość bardziej ekspresyjnie, nie musimy się na każdym kroku dopasowywać do obowiązujących reguł. Kiedyś kształtując charakter dziecka dbano przede wszystkim o to, by nauczyć je odpowiednich manier, narzucano mu sposób bycia według pewnych schematów. Dziś już od malucha oczekuje się dużo większej autokreacji - dzięki temu od najmłodszych lat rozwijają się w człowieku cechy indywidualne i sposoby ich wyrażania. Bardzo mi się to podoba, bo łamie bariery między kulturami. Stajemy się bardziej otwarci na czyjąś inność.
A propos - jakie włosy miał Neron?
Rude, kręcone. Zaraz - kręcone na pewno. Zaskoczył mnie pan tym pytaniem. Znam wizerunek Nerona przede wszystkim z rzymskich posągów i monet. No więc kręcone na pewno, ale czy rude? Tak pisał Sienkiewicz. Szperał w tekstach źródłowych, więc chyba się nie pomylił. Choć głowy bym nie dała.-
Magdalena Tesławska - kostiumolog filmowy i telewizyjny, projektantka mody. Absolwentka Państwowej Szkoły Sztuk Plastycznych w Łodzi (1969). Projektowała kostiumy do filmów m. in. Andrzeja Wajdy, Wojciecha Jerzego Hasa, Jerzego Kawalerowicza, Andrzeja Żuławskiego, Jerzego Hoffmana, Juliusza Machulskiego. Pracuje dla teatrów dramatycznych i Teatru Telewizji. Moda jest jej wielką pasją, jako projektantka miała pokazy swoich kolekcji autorskich we Francji. Niedawno wspólnie z Pawłem Grabarczykiem otrzymała Polską Nagrodę Filmową "Orły 2001" za kostiumy do filmu "Wrota Europy" Jerzego Wójcika.
|
Rz: - Kino jest sztuką, dzięki której możemy poczuć atmosferę minionych epok. Czy ich obraz jest w polskim filmie prawdziwy?Magdalena Tesławska: - Nie bardzo. często prawdę się pomija uważając, że nie należy absorbować widza innymi sprawami niż fabuła. Czy zmiany zachodzące we współczesnej modzie wpływają na filmowy obraz przeszłości?Oczywiście, że tak. W swojej pracy unikam jednak narzucania historycznej postaci współczesnej mody.
|
BANK ŚWIATOWY
W ciągu minionych miesięcy nauczyliśmy się, że przyczyny kryzysów finansowych i biedy są takie same
Koalicja do walki z nędzą
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
JAMES D. WOLFENSOHN
Rok temu kryzys azjatycki zniszczył wiele z 30-letnich zdobyczy tego regionu w zakresie dynamicznego wzrostu i zmniejszania ubóstwa. Miałem wówczas wrażenie, że społeczność międzynarodowa musi się bardziej zaangażować w ochronę biednych, a także podejść bardziej kompleksowo do problemu rozwoju.
Powinna więc, poza zwykłym przyjęciem rozwiązań finansowych takich kryzysów, wziąć równie pilnie pod uwagę priorytety społeczno-instytucjonalne, które zapewniają zdrowie i dobrobyt ludziom, bo tworzą podstawy prawne, sądowe i zarządzania nowoczesnymi gospodarkami rynkowymi.
Dwanaście miesięcy później można pomyśleć, że azjatycki kryzys wreszcie skończył się i można odłożyć reformy zmierzające do tego, by ożywienie stało się solidne i długotrwałe. Istnieje pokusa do stwierdzenia, że region wydostał się już z kłopotów, choć dla milionów biednych i bezrobotnych nadal nie ma widoków na zaciszny port.
Podstawowe pytania
Dziś, na progu nowego tysiąclecia, musimy zadać sobie kilka podstawowych pytań. Czy skorzystamy z nadarzającej się chwili, aby spojrzeć ku lepszemu światu? Czy zaczniemy osądzać nasze starania nie poprzez pomyślność wybranych, ale pod kątem potrzeb wielu? Tysiącletni świat, z którym mamy do czynienia, to miejsce, gdzie w ciągu ostatnich 40 lat spodziewany czas życia wydłużył się bardziej niż w ciągu ostatnich 4 tysięcy lat, gdzie rewolucja w łączności stwarza obietnice powszechnego dostępu do wiedzy i gdzie demokratyczna kultura stworzyła możliwości dla wielu ludzi.
Więcej o jednostkach
Jeśli przyjrzymy się dokładniej, zobaczymy coś innego. Dochody per capita pozostaną na tym samym poziomie albo zmaleją w tym roku we wszystkich regionach, poza Azją Południowo- -Wschodnią. W rozwijającym się świecie, z wyjątkiem Chin, o 100 mln ludzi więcej żyje w nędzy niż to było 10 lat temu. Wystarczy spojrzeć na stan środowiska, a zauważymy, że 1,5 mld ludzi nie ma nadal dostępu do zdrowej wody, 2,4 mln dzieci umiera co roku z powodu chorób przenoszonych w wodzie, a 1,8 mln ludzi umiera z powodu skażenia powietrza w miejscu zamieszkania.
Te liczby, w milionach i miliardach, mogą przytłaczać. Wraz z kolegami postanowiliśmy, że jeśli mamy wytyczyć kierunek przyszłego działania Banku Światowego, to musimy wiedzieć więcej o naszych suwerennych klientach jako jednostkach. Dlatego w zeszłym roku zleciliśmy opracowanie pt. "Głosy biednych" i rozmawialiśmy z 60 tys. mężczyzn i kobiet w 60 krajach o ich nadziejach, aspiracjach i realiach. Kiedy ich pytaliśmy o to, co mogłoby wprowadzić największą zmianę w ich życiu, otrzymywaliśmy różne odpowiedzi. Pewna stara kobieta w Afryce powiedziała: "Dla mnie lepsze życie to zdrowie, spokój, życie w miłości i bez głodu". Młody człowiek z Bliskiego Wschodu uznał: "Nikt nie jest w stanie przekazać naszych problemów, bo nikt nas nie reprezentuje". Kobieta z Ameryki Łacińskiej: "Nie wiem, komu ufać, policji czy przestępcom. Naszym publicznym bezpieczeństwem jesteśmy my sami. Pracujemy i chowamy się za drzwiami". Matka w Azji Południowej: "Kiedy dziecko prosi mnie o coś do jedzenia, odpowiadam, że ryż dopiero się gotuje, aż uśnie z głodu, bo nie mam żadnego ryżu".
To dobitne głosy, głosy godności. Ci ludzie są aktywami, nie są obiektami dobroczynności. Potrafią budować własną przyszłość, jeśli da się im możliwości i nadzieję. Mówią o bezpieczeństwie, o lepszym życiu dla swych dzieci, pokoju i życiu wolnym od lęku. Musimy wysłuchać ich, bo ich aspiracje nie różnią się od naszych. Musimy zastanowić się nad tym, czego przeszłość nauczyła nas o rozwoju. Dowiedzieliśmy się, że rozwój jest możliwy, ale nie nieuchronny. Że wzrost ma zasadnicze znaczenie, ale nie wystarczy do zapewnienia zmniejszenia ubóstwa.
Od bezsilności do demokracji
W ciągu minionych 18 miesięcy nauczyliśmy się - jak sądzę - jeszcze czegoś: że przyczyny kryzysów finansowych i nędzy są takie same. Kraje mogą podejmować zdrową politykę podatkowo-pieniężną, ale jeśli nie mają zdrowego systemu rządzenia, zdecydowanych środków do walki z korupcją i kompleksowego systemu prawnego, który chroni prawa człowieka, prawa własności i zawartych umów, to ich rozwój nie potrwa długo, jest w zasadzie skazany na fiasko.
Przejście od bezsilności do kultury demokratycznej, od słabości do zdolności działania, od przemocy do pokoju i sprawiedliwości będzie wymagać prawdziwego zaangażowania się kierownictwa każdego kraju, a także woli zreformowania systemu rządów, przepisów i instytucji. Będzie również wymagało udzielenia miejscowym mieszkańcom uprawnień do opracowania i wdrożenia ich własnych programów, bo o wiele mniejsze są straty z powodu korupcji, gdy dana społeczność zarządza własnymi zasobami. Pamiętając o tym, że w centrum naszych działań jest walka z nędzą, musimy pracować nad tworzeniem systemów rządzenia, instytucji i zdolnością działania.
Globalna perspektywa
Ponieważ dziś kraje zależą wzajemnie od siebie, jest oczywiste, że potrzebujemy globalnych reguł i ustalenia skutecznych oraz trwałych rozwiązań. Potrzebujemy nowej międzynarodowej architektury rozwoju, równoległej do nowej globalnej architektury finansowej. Nowy system rozwoju wymagałby poważnego zaangażowania się światowej koalicji, w której współpracowaliby wszyscy gracze: ONZ, rządy, organizacje ds. rozwoju, takie jak BŚ, sektor prywatny i społeczeństwo obywatelskie. Musi to być koalicja, w której pozrywamy łańcuchy długu, ale będziemy też mieli zasoby, aby pójść znacznie dalej i zerwać okowy nędzy. Plan umorzenia długu krajom najuboższym (HIPC), który ogłosiliśmy, jest początkiem tego wyzwania, a nie końcem.
Ta koalicja uzna, że musimy mieć funkcjonujący system handlowy, z uczciwymi i kompleksowymi regułami i normami. Co więcej, musi to być koalicja uznająca, że środowisko nie zna granic. Ta koalicja musi też uznać potęgę nowoczesnych metod badawczych w demokratyzacji służby zdrowia. W końcu musi to być koalicja, która nada prawdziwie powszechny charakter rewolucji informacyjnej: wypełni powiększającą się lukę w zakresie wiedzy i połączy między sobą i ze światem wszystkie kraje rozwijające się i dokonujące przemian ustrojowych za pośrednictwem satelitów, poczty elektronicznej i Internetu.
Czego potrzeba
Potrzebujemy przywodców, aby wyjaśniali narodom, że nasze interesy są międzynarodowe. Wobec szczodrych oświadczeń składanych przez tak wielu przywódców krajów uprzemysłowionych dla krajów rozwijających się musimy potwierdzić rzeczywiste zaangażowanie w rozwój. Z kolei przywódcy krajów rozwijających się i dokonujących przemian ustrojowych muszą potwierdzić zaangażowanie w realizację ich obietnic dobrego rządzenia, równości i wzrostu.
Te zobowiązania wymagają też aspektów ludzkich i moralnych. Istnieje potrzeba uczciwego poświęcenia się nawzajem wszystkich bliźnich, gdy wkraczamy w nowe stulecie. Czyż nie wzruszają wypowiedzi biedaków, które cytowałem wcześniej? Głos Bashiranbibi z Azji Płd.: "Najpierw bałam się każdego i wszystkiego: męża, wioski, policji. Dziś nie boję się nikogo. Mam własne konto w banku. Jestem szefową wioskowej grupy oszczędzania, opowiadam moim siostrom o tym ruchu".
Musimy patrzeć w przyszłość. Musimy zaangażować się w stworzenie takiego dnia, kiedy biedacy tego świata, młodzież żyjąca nadziejami, ludzie starsi, dzieci ulicy, niepełnosprawni, robotnicy wiejscy, mieszkańcy dzielnic nędzy, będą mogli krzyczeć: "Dziś nie boję się nikogo! Dziś nie boję się nikogo!".
Autor jest prezesem Banku Światowego w Waszyngtonie. Tekst napisany specjalnie dla "Rzeczpospolitej".
|
Rok temu kryzys azjatycki zniszczył wiele z 30-letnich zdobyczy tego regionu w zakresie dynamicznego wzrostu i zmniejszania ubóstwa. Miałem wówczas wrażenie, że społeczność międzynarodowa musi się bardziej zaangażować w ochronę biednych, a także podejść bardziej kompleksowo do problemu rozwoju.Powinna więc, poza zwykłym przyjęciem rozwiązań finansowych takich kryzysów, wziąć równie pilnie pod uwagę priorytety społeczno-instytucjonalne.
|
ROZMOWA
Profesor Karol Modzelewski, historyk
Pariasi wolnej Polski
Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości.
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Jak Pan, osoba obdarzona dużą wrażliwością społeczną, ocenia obecne rozwarstwienie polskiego społeczeństwa? Jakich kategorii użyłby Pan do określenia tego podziału?
KAROL MODZELEWSKI: Przychodzi mi na myśl słowo pariasi. Mamy w Polsce sporą grupę pariasów. Bardzo duża część społeczeństwa, może nawet większość, odczuwa niedostatek. Nie chodzi mi jednak o materialne samopoczucie tych ludzi, ale o dramatyczny problem odcięcia części z nich od udziału we wspólnocie i w dobrodziejstwach cywilizacyjnych.
Jakich dobrodziejstwach?
Elementarnych. Grupa społeczna, o której mówię, jest odcięta od edukacji i możliwości ratowania zdrowia, a często nawet życia, przez służbę zdrowia. Naturalnie, że publiczną służbę zdrowia ciągle jeszcze mamy. Nie zreformowano jeszcze ani podatków, ani państwa w taki sposób, żebyśmy musieli się tej opieki wyzbyć. Ona tylko źle funkcjonuje, a po reformie chyba gorzej. Ważniejszy jest problem edukacji. Polska zapaść społeczna i materialna polega na obecności w wielu rejonach kraju trwałego bezrobocia i niezdolności do wyjścia z tej bardzo złej sytuacji również w następnych pokoleniach. Jest to zjawisko zróżnicowania bardziej terytorialnego niż zawodowego, chociaż jedno z drugim jest bardzo związane. Największa bieda dotyka bowiem chłopów, mieszkańców małych miast oraz tych rejonów, w których nastąpiła likwidacja państwowych przedsiębiorstw i pegeerów. W wielu gminach nie ma stanowisk pracy poza sferą budżetową. Czyli jest praca na poczcie, na kolei, w szkole, w ośrodku zdrowia i na posterunku policji, no i oczywiście w urzędzie gminy. Poza tym pracy nie ma. A ponieważ ludzie w Polsce, jak zresztą we wszystkich krajach pokomunistycznych, są biedni, to są przykuci do miejsca zamieszkania. Nie stać ich ani na kupno czy zamianę mieszkania, ani na wynajęcie go w mieście, ani nawet na dojazdy do tego miasta, w którym można znaleźć pracę. Panuje więc wśród tych ludzi stan kompletnej beznadziei.
Dlaczego nie widzi Pan możliwości wyjścia z tego kręgu aż przez pokolenia?
Młode pokolenia z tych środowisk nie mają żadnych szans na zmianę zastanej sytuacji. Młodzież ze wsi czy małych miasteczek w ogóle nie ubiega się o przyjęcie na studia. Nie dlatego, że zabrakło ambicji, tylko dlatego, że zabrakło, mówiąc brutalnie, pieniędzy na pekaes, żeby dojechać do liceum. Dzieci chłopskie na ogół nie dochodzą do matury. Jeżeli więc zatrzymują się na poziomie szkoły podstawowej albo zawodówki, to znaczy, że produkuje się z pokolenia na pokolenie pariasów. Takich, dla których wolna Polska jest macochą. To jest bardzo groźne, ponieważ ta wcale niemała część Polaków szybko zorientuje się, że zostali wyrzuceni poza nawias. To znaczy, że nie będą traktowali Polski jako swego państwa, nie będą mieli poczucia uczestnictwa we wspólnocie wolnych obywateli, a słowa o takiej wspólnocie będą dla nich abstrakcją lub zgoła szyderstwem.
Użył Pan określenia "pariasi". To ludzie odarci z godności. Mówi Pan, że to niemała część społeczeństwa. Jaka?
Może ponad 20 procent. Jeśli mówię pariasi, nie mam na myśli odarcia z godności, chociaż ci ludzie mogą się tak czuć. To jest odarcie z szans. Ich dzieci nie mają już tego, co było mocną stroną systemu komunistycznego i zapewniało mu pewien stopień przyzwolenia społecznego, zawsze, również w czasach stalinowskich, mianowicie możliwości społecznego awansu. Proszę spojrzeć na środowiska naukowe, na dzisiejszych profesorów. Wielu z nich jest chłopskiego pochodzenia. To samo dotyczy elit politycznych. Gdyby ci ludzie dzisiaj byli dziećmi, nie mieliby szans na zdobycie wykształcenia i pozostaliby w środowisku wiecznych wiejskich bezrobotnych, żyjących z jakiegoś nędznego, właściwie nie mającego ekonomicznie racji bytu, gospodarstwa wiejskiego. A przecież procent ludzi obdarzonych talentami w tych środowiskach wcale nie jest mniejszy niż w poprzednich pokoleniach. W którą stronę pójdą ich talenty? To jest dynamit. Uprzytomnią sobie, że ich ustawiono w sytuacji pariasów. I ich frustracje będą bardzo silnie wpływały na kształt polskiej sceny politycznej. Mamy z tym do czynienia już dziś, bo to jest oczywiście podłoże sukcesów Leppera oraz wybuchów agresji, która w wielkomiejskich kręgach opiniotwórczych budzi zdumienie pomieszane z niechęcią i aroganckim potępieniem. To jest także podłoże antysemityzmu. Nie uważam, by pojawienie się warstw upośledzonych przekreślało dorobek wolnej Polski, ale stawia go pod znakiem zapytania. Skala nierówności zagraża naszym wspólnym osiągnięciom.
Gdzie, co zostało zgubione?
Oczywiście pewne rzeczy były nie do uniknięcia. Kiedy się przechodzi od gospodarki socjalistycznej do gospodarki rynkowej, musi nastąpić zwiększenie zróżnicowania materialnego w społeczeństwie. U nas nastąpiło to w warunkach dość głębokiego spadku dochodu narodowego, a więc zapaść biednych była tym większa. A poza tym nastąpiło to zgodnie z pewną filozofią gospodarczą, którą się wiąże słusznie z nazwiskiem Leszka Balcerowicza, a w której dominuje ciągle neoliberalne myślenie o gospodarce i społeczeństwie.
Wydaje się jednak, że polska gospodarka sporo zawdzięcza rygorom narzuconym przez premiera Balcerowicza.
W 1990 roku trzeba było uciec z walącego się gmachu socjalistycznej gospodarki. To zostało dokonane, choć koszt społeczny był bardzo wysoki. Dziś jednak żaden kataklizm nie zmusza nas do kolejnej rewolucji gospodarczej. Mimo to kontynuowana jest polityka zwiększająca skalę nierówności. (Rozmowa została przeprowadzona przed wetem prezydenta w sprawie podatków). Uważam, że forsowana obecnie reforma podatkowa dramatycznie zaostrzy zjawisko społecznego upośledzenia. Reforma ta wymusi bowiem oszczędności budżetowe równoznaczne z odejściem od europejskiego modelu państwa solidarności społecznej, zwanego też państwem dobrobytu lub państwem opiekuńczym. Państwo takie uzyskuje z podatków znaczne sumy na edukację, ochronę zdrowia i opiekę społeczną. Wydatki publiczne na ten cel dają znacznie więcej uboższym grupom ludności niż zamożnym i przyczyniają się do wyrównania szans. Natomiast komercjalizacja pozbawia uboższe grupy dostępu do edukacji i ochrony zdrowia. To przekształca różnicę dochodów różnych grup społecznych w trwały podział na uprzywilejowanych i upośledzonych, czyli właśnie pariasów. Kusząca na pozór obniżka podatków, bardzo radykalna od 2002 roku, wymusi redukcję wydatków publicznych na szkolnictwo i lecznictwo, bo po prostu nie będzie na nie pieniędzy. Tymczasem wydatki te - przy obecnym modelu państwa i poziomie zobowiązań wobec obywatela - są niewystarczające i powinny być zwiększane. Reforma podatkowa została podjęta nie tyle z inicjatywy Unii Wolności, ile raczej Leszka Balcerowicza. A to jest człowiek idei. Jego celem, dla którego poświęca wszystko, jest budowa pewnego ładu ustrojowego, który jest ładem liberalnym. Ładem państwa minimum, opartym wyłącznie, czy niemal wyłącznie, na indywidualnej przedsiębiorczości. Kto sobie radzi, to dobrze, kto nie - trudno, niech sobie radzi lepiej.
To jest hasło, które od blisko dziesięciu lat ma wytyczać rozwój polskiego społeczeństwa. Czy uważa Pan to hasło za błędne?
To jest oczywiście hasło czysto propagandowe, ideologiczne porzekadło. Większość tych ludzi, do których jest adresowane, nie jest w stanie radzić sobie lepiej. Ale nie w tym rzecz. To taka filozofia, której realizacja musi pogłębić zjawisko wywołujące u mnie tak wielką obawę, również o stan cywilizacyjny kraju, bo bez budżetowego finansowania zapaść nauki polskiej będzie się pogłębiać. To, o czym mówię, wynika z pewnego systemu wartości i wiąże się z nim. Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości. Nie dopuszcza także myśli, że jego własne rozumowanie opiera się na jakiejś aksjologii, a więc na czymś, co nie poddaje się logicznej ani empirycznej kontroli.
Czy i gdzie widzi Pan alternatywę wobec polityki premiera Balcerowicza?
Na początku lat 90. alternatywna polityka gospodarcza była do pomyślenia, ale nie do przeprowadzenia, bo nie opowiadały się za nią znaczące siły polityczne. Sojusz Lewicy Demokratycznej był wtedy mało czynny, bo czuł, że jest na oślej ławce. Natomiast lewica solidarnościowa była w owym czasie bardzo słaba i zresztą nigdy nie urosła w siłę. Dziś paradoksalnie istotną rolę w obronie - bo to nie jest budowanie alternatywy pozytywnej, tylko obrona przed niekorzystną zmianą - odgrywa prawica. Nie cała, ale tacy politycy, jak Henryk Goryszewski, który bardzo wyraźnie zawsze mówił, w odróżnieniu od Balcerowicza, że podjęcie takich a takich rozwiązań to wybór polityczny, a nie tylko sprawa techniczna, że za tym kryje się wybór określonych wartości. Jak się okazuje nie tylko lewica bywa wrażliwa społecznie, podobnie jak nie tylko prawica bywa brutalnie liberalna. Ale jest to oczywiście problem polskiej lewicy, że nie zabiera głosu na przykład w takich sprawach, jak losy polskiej wsi po wejściu do Unii Europejskiej. Wprawdzie jestem przekonany, że nie wejdziemy tam ani za dwa, ani za trzy lata, bo tego się boją i społeczeństwa, i rządy krajów Unii, i tego się obawia znacznie więcej ludzi i polityków w Polsce, niż się do tego przyznaje. Ale w końcu w Unii będziemy, bo dla tego akurat alternatywy nie ma. To oznacza dramatyczny problem dla polskiego rolnictwa, a to jest ćwierć narodu. Temu, że Unia Wolności nie ma odpowiedzi na to, co z tym zrobić, ja się tak bardzo nie dziwię.
Dlaczego nie? Unia skupia przecież inteligencję.
Ale przecież ta partia jest szalenie nieporadna. Nie umie sobie poradzić nawet z problemem własnego przywództwa. W Unii Wolności jest znaczne niezadowolenie z przywództwa Leszka Balcerowicza i kompletny brak alternatywy. Ci w tej partii, którzy mają inny pomysł na państwo, siedzą raczej cicho. Elektorat Unii Wolności nie jest w stanie wyegzekwować od tej partii upominania się o losy inteligencji budżetowej. Oczekiwać zatem, że Unia obejmie swą wyobraźnią wieś polską i będzie miała pomysł, co z nią zrobić, to naprawdę za wiele.
SLD?
Nie mam uprzedzeń do SLD, ale nie widzę, żeby miał w tej dziedzinie jakieś pomysły.
Czyli jest tak samo bezradny?
O nie, jest skuteczny. Pod tym względem akurat bardzo góruje nad Unią Wolności, ponieważ dysponuje kadrą mającą praktykę, a także czymś, co jest w polityce bardzo cenne, mianowicie poczuciem wstydu, które w SLD wiąże się z przeszłością. Obawiam się tylko, że SLD to poczucie wstydu może stracić.
Dlaczego to jest pozytywne?
Bo ogranicza dokonywanie przez Sojusz jawnych nadużyć. Oni zawłaszczają państwo, ale jednak w mniejszym stopniu niż ci, którzy czują się moralnie bez zarzutu w odniesieniu do przeszłości. Strasznie przykro mi to powiedzieć, bo moi koledzy to są ci drudzy, a nie ci pierwsi.
Pana zdaniem w polityce państwowej brakuje jednak lewicowego pierwiastka. Od czego trzeba byłoby zacząć, żeby zmniejszać problem biedy w Polsce?
Bardzo trudno jest przy niskim poziomie aktywności społecznej i politycznej w Polsce o stworzenie prawdziwej lewicowej alternatywy, bo musiałaby się ona odwoływać się do aktywności ludzi upośledzonych materialnie i socjalnie, a to jest właśnie najbardziej bezradna i bierna część społeczeństwa. Za najważniejsze uważam przywrócenie systemu awansu społecznego. Ludzie tego awansu, którzy niedawno doświadczali tego, co się dzieje w ich macierzystym środowisku, byliby zdolni do stworzenia innej niż populistyczna alternatywy politycznej. Populistyczna już jest - mamy Leppera, ale mamy elementy populizmu także w Polskim Stronnictwie Ludowym. To jest dopiero problem - PSL też nie ma odpowiedzi na wyzwanie unijne. Stronnictwo pełni rolę puklerza, broniąc chłopów przed zmianą status quo, ale to status quo jest coraz gorsze. To na pewno nie jest problem, który da się szybko rozwiązać, ale przy odpowiednio prowadzonej polityce może być stopniowo łagodzony i rozładowywany. Jak? Szczerze powiem, że nie czuję się na tyle mądry, by na to odpowiedzieć. Nie lekceważyłbym tylko tego, że wyzwanie jest poważne i palące. Potrzeba też pieniędzy, ale przede wszystkim konceptu, co zrobić z ludźmi, którzy są zbędni w rolnictwie. Ale bez takich utopii, że mają być przedsiębiorczy. Może będą przedsiębiorczy, kiedy się pojawi dla nich możliwość.
Jeżeli bez utopii, to jakie miałyby być konkretne punkty takiego konceptu? Jak zwrócić państwo do obywatela?
To musi być roboczy program, a nie jakaś teoria. Moje nadzieje budzi obecny spór podatkowy. Nadzieje na uzdrowienie relacji w koalicji. Za grzech pierworodny tej koalicji wcale nie uważam tego, że jest ona złożona z wielu podmiotów. Taki był werdykt wyborczy. Grzech pierworodny polega na tym, że nie doszło do kompromisu, tylko do podziału łupów: gospodarka dla tych, kultura dla tych. Tymczasem w kluczowych sprawach, i to zarówno dotyczących modelu państwa, jak i modelu polityki gospodarczej, przetrwać mogłoby rozwiązanie kompromisowe. Tylko, że Leszek Balcerowicz akurat nie jest osobą kompromisu. To pozwoliło mu przeprowadzić pierwszy plan na początku lat 90. mimo wszystkich ówczesnych obiekcji. Natomiast dzisiaj ten brak kompromisowości jest raczej przeszkodą. Dziś potrzebny jest układ na wszystkich polach, uwzględniający oblicze polityczne i bazę społeczną obu członów koalicji. Jeżeli spór o podatki doprowadzi do kompromisu, będzie to lepsze dla koalicji i dla nas wszystkich. Bo w końcu mało mnie obchodzą koalicje i to, że wybory wygra SLD, bo je wygra. Mnie obchodzą skutki dla nas, społeczeństwa, a nie myślenie w kategoriach własnego ugrupowania.
Ale to jest powszechny sposób myślenia.
Niestety nie tylko w polityce polskiej. Ale trzeba znać miarę. Również kiedy się zawiera kompromisy i układy koalicyjne, trzeba pamiętać, jaki będzie ich skutek społeczny.
A może ciężar pomocy warstwom uboższym powinny przejąć od państwa organizacje społeczne?
Organizacje pozarządowe mogą lepiej od urzędników zagospodarować środki na pomoc społeczną, ale skądś muszą te środki brać. Żadna filantropia nie zastąpi tu budżetu państwa. Jeśli zaś chodzi o to, by materialny niedostatek nie powodował trwałego upośledzenia społecznego, najlepszym środkiem zaradczym jest dostępność awansu przez edukację, np. przez zapewnienie młodzieży wiejskiej bezpłatnego dojazdu do miast, w których są licea. To musiałoby kosztować, więc znów wracamy do poziomu wydatków publicznych i podatków. Oczekiwania, że obniżka podatków od najzamożniejszych spowoduje cud gospodarczy, są aktem wiary bez pokrycia w doświadczeniu. Nie wiemy, jak będzie w dalszej perspektywie. Wiadomo, że w 2002 roku, gdy podatki obniżą się skokowo, wydatki trzeba będzie ciąć. Niestety, łatwo przewidzieć które.
Czy akceptuje więc Pan wybiegi SLD, by zablokować uchwalenie ustaw podatkowych?
Od kruczków proceduralnych wolałbym zrozumiałą dla wszystkich, otwartą debatę. Upominałem się o nią w "Gazecie Wyborczej" z 27 września. Ale rozumiem polityków SLD. Wszystko wskazuje, że to oni będą układać budżet 2002 roku. Dlatego AWS wymogła na UW przeniesienie głównego etapu reformy poza obecną kadencję: niech to spadnie na głowy następców z innego obozu politycznego. Ale taktyka spalonej ziemi jest czymś, czego my, obywatele, nie możemy zaakceptować. Politycy biją się między sobą, ale na spalonej ziemi my musimy żyć. Z tych samych powodów obawiam się budżetowych skutków ustawy o reprywatyzacji i łatwych do przewidzenia roszczeń przesiedleńców niemieckich. To są miliony ludzi i ogromne mienie.
Bardzo szanuję mojego przyjaciela Bronisława Geremka i lubię jego subtelne poczucie humoru, ale gdy mówi, że nie powstanie problem z przesiedleńcami niemieckimi, bo myśmy tego nie zapisali w naszej ustawie reprywatyzacyjnej, to wydaje mi się, że to poczucie humoru jest za daleko posunięte. Można powiedzieć, że my nie chcemy, żeby taki problem powstał, ale to, że nie chcemy i nie zapisaliśmy w ustawie, nie znaczy, że nie powstanie.
Co należałoby zrobić?
Natychmiast uwłaszczyć ludzi żyjących na terenach zachodniej i północnej Polski. Niestety uważam, że ustawa o reprywatyzacji przejdzie. Szkoda, bo została opracowana dość krótkowzrocznie. A jeżeli argumentem za ustawą ma być stwierdzenie, że naruszone zostało święte prawo własności, to zapytałbym teologów, czy są większe świętości niż własność, czyli złoty cielec. Być może jednak są jakieś inne wartości, dla których honorowanie prawa do niegdysiejszej własności można odsunąć na dalszy plan. Polska międzywojenna nie dała się rozdrapywać przez rozmaite roszczenia, na przykład pokrzywdzonych przez wywłaszczenia carskie po roku 1863. Teraz za sprawiedliwość historyczną muszą zapłacić wszyscy ci, którzy nie są spadkobiercami wywłaszczonych wówczas.
Rozmawiała Anna Wielopolska
|
Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości.
Jak Pan, osoba obdarzona dużą wrażliwością społeczną, ocenia obecne rozwarstwienie polskiego społeczeństwa?
KAROL MODZELEWSKI: Przychodzi mi na myśl słowo pariasi. Mamy w Polsce sporą grupę pariasów. Bardzo duża część społeczeństwa, może nawet większość, odczuwa niedostatek. Nie chodzi mi jednak o materialne samopoczucie tych ludzi, ale o dramatyczny problem odcięcia części z nich od udziału we wspólnocie i w dobrodziejstwach cywilizacyjnych. Grupa społeczna, o której mówię, jest odcięta od edukacji i możliwości ratowania zdrowia, a często nawet życia, przez służbę zdrowia. Ważniejszy jest problem edukacji. Polska zapaść społeczna i materialna polega na obecności w wielu rejonach kraju trwałego bezrobocia i niezdolności do wyjścia z tej bardzo złej sytuacji również w następnych pokoleniach. Jest to zjawisko zróżnicowania bardziej terytorialnego niż zawodowego, chociaż jedno z drugim jest bardzo związane. Największa bieda dotyka bowiem chłopów, mieszkańców małych miast oraz tych rejonów, w których nastąpiła likwidacja państwowych przedsiębiorstw i pegeerów. W wielu gminach nie ma stanowisk pracy poza sferą budżetową. A ponieważ ludzie w Polsce, jak zresztą we wszystkich krajach pokomunistycznych, są biedni, to są przykuci do miejsca zamieszkania. Nie stać ich ani na kupno czy zamianę mieszkania, ani na wynajęcie go w mieście, ani nawet na dojazdy do tego miasta, w którym można znaleźć pracę. Panuje więc stan kompletnej beznadziei.
|
TURNIEJ CZTERECH SKOCZNI
Funaki znów wygrał - Mateja na 22. miejscu - Goldberger piąty
Hasło do lotów
Kazuyoshi Funaki - trzy konkursy, trzy zwycięstwa
FOT. (C) AP
ANDRZEJ ŁOZOWSKI
z Innsbrucku
Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Japończyk Kazuyoshi Funaki. Jest to trzecie z rzędu zwycięstwo tego skoczka i za dwa dni, w Bishofschofen, pewnie będzie podobnie. W finale skakał też Robert Mateja, który skończył konkurs na 22. miejscu.
Miał być i jest tłum, ale nie tylko dlatego że dzisiaj skacze syn marnotrawny Andreas Goldberger. W górach nie ma śniegu i dzieci się nudzą, więc rodzice mają dla nich bardzo dobrą ofertę, tzn. konkurs skoków na Berg Isel. Dzieci jedzą ciastka i bawią się w berka, a rodzice piją piwo i łapią słońce. Miał być halny i zachmurzone niebo, tymczasem jest piękny, bardziej majowy niż styczniowy dzień. Śnieg jest tylko na rozbiegu i zeskoku, ale czy to na pewno śnieg, a nie jakaś chemiczna mieszanina białego koloru?
Koniec marzeń
Strasznie blisko leci Adam Małysz (88 m) i nie ma co marzyć, że będzie w finale. Ma w parze Austriaka Schwarzenbergera, który ląduje prawie dziesięć metrów dalej w stylu podobnym do Małysza, ale różnica w długości jest przytłaczająca na korzyść Austriaka. Nie ma co również marzyć o awansie z listy "szczęśliwych przegranych" - skok był po prostu słaby.
To początek finałowego konkursu. Zaraz po Małyszu jest na rozbiegu Robert Mateja: 93,5 m, dużo dalej od Niemca Hornschuha i Mateja skacze dalej! Ten wykrzyknik jest dlatego, że na razie musimy zapomnieć o podium, pierwszych dziesiątkach i innych temu podobnych zaszczytach, bo na przełomie roku polskim skoczkom przejście pomyślnie kwalifikacji i - jak się uda - dostanie się do finału sprawia problem. Robert Mateja będzie miał dopiero 25. wynik eliminacji, ale trzeba się cieszyć z tego, co się ma.
Jak samolot
Najdłuższy skok eliminacyjnej serii (113 m) ma Japończyk Masahiko Harada, który dzień wcześniej leżał, ale stało się to przy tak wielkiej odległości (119 m), że mimo upadku pozostał on w konkursie. Kazuyoshi Funaki tym razem nie szarżuje, lecz w jak pięknym stylu ląduje na 108. metrze! Dwóch sędziów widzi to jak trzeba i daje mu maksymalne noty. Natomiast dlaczego pan Ralf Goertz z Niemiec ocenia ten skok na 19 punktów, pozostanie jego tajemnicą. Pewnie myśli perspektywicznie i przygotowuje grunt dla Dietera Thomy, który długością potrafi dorównać Japończykom, ale ląduje, nie przymierzając, jak samolot - na obie nogi.
Skoro jesteśmy przy sędziach, to dlaczego przestraszyli się pierwszego finałowego skoku Rosjanina Kobylewa na odległość 111,5 m? Przekroczył on punkt konstrukcyjny o jeden metr, to prawda, ale po pierwsze to jest finałowa seria z udziałem trzydziestu najlepszych, a po drugie skok Kobylewa jest naprawdę perfekcyjny. On szybował tak daleko nie dlatego, że rozbieg jest zbyt długi, lecz dlatego, że "trafił na punkt", co i jemu i wielu innym zdarza się bardzo rzadko.
Śmieszne spekulacje
No, może przesadzam, bo kiedy finał dobiegał końca, zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe. Hasło już nie do skoków, ale prawie lotów dał Andreas Goldberger, który wylądował na 115. metrze. Oczywiście objął prowadzenie, oczywiście był szał na trybunach, ale nie trwało to długo. Po "Goldim" Fin Ahonen ląduje na 117. metrze, potem Thoma na 112., po nim młodziutki Niemiec Hannawald ma 113,5 m i jest na prowadzeniu.
Wtedy pojawił się na górze Funaki. Ma po pierwszej finałowej serii małą stratę do Harady i ponad pięciu punktów do Hannawalda. Może przegrać ten konkurs, jeśli pozwoli sobie na bezpieczny skok, niechby stylowo perfekcyjny. Za chwilę te spekulacje wydają się śmieszne, bo Funaki ląduje na 113. metrze, znowu jest 20. za styl i bezapelacyjnie wygrywa konkurs. Trzeci w tegorocznym Turnieju Czterech Skoczni i tylko wyjazd do domu może mu odebrać zwycięstwo w klasyfikacji łącznej. Po prostu kamikadze. Nasz Robert Mateja jest 22. Dobrze, że znalazł się w finale, szkoda, że tak daleko.
Delikatny temat
Na pytanie, czy najpierw była skocznia Berg Isel, czy położony w najbliższym sąsiedztwie cmentarz, nie otrzymuje się jednoznacznej odpowiedzi. Dość, że każdy uczestnik konkursu w Innsbrucku widzi dokładnie miejsce wiecznego spoczynku, kiedy pojawia się na rozbiegu i patrzy przed siebie. Różnie to opisywano w przeszłości, w zależności od taktu piszących. Niektórzy wypytywali skoczków, czy to ich mobilizuje, czy jest im obojętne. Byli i tacy, którzy o nic nie pytali, tylko walili prosto z mostu, że sąsiedztwo skoczni i cmentarza jest jak najbardziej prawidłowe, bo wiadomo jak niebezpiecznym sportem są skoki narciarskie. Temat jest delikatny, z gatunku tych, których lepiej nie poruszać, jeśli nie ma wyraźnej potrzeby, a dzięki Bogu takiej potrzeby nie było w ostatnich dziesięcioleciach i miejmy nadzieję że tak będzie nadal.
Na pewno pobliski cmentarz nie robi żadnego wrażenia na Japończyku Kazuyoshim Funakim, który nie zwraca uwagi na to, gdzie skacze i co widzi na horyzoncie. Po wygraniu dwóch z czterech konkursów turnieju przyjechał do Innsbrucku z wyraźnym postanowieniem, by tak trzymać. W sobotniej serii kwalifikacyjnej lądował na 119. metrze (rekord skoczni - 120 m). Oczywiście nie miał konkurencji, bo pozostali z największym wysiłkiem przekraczali granicę 110 m. Mógł z nim powalczyć rodak Masahiko Harada, ale usiadł przy lądowaniu przy skoku na odległość 118,5 m. Wyglądało to nawet groźnie, bo Haradą cisnęło o śnieg jak workiem z cementem. Zaraz jednak wstał i na twarzy miał uśmiech od ucha do ucha, ale Harada zawsze się śmieje.
Blady ze złości
Do niedzielnego finału zakwalifikowało się dwóch naszych: Adam Małysz i Robert Mateja. Obaj na miejscu 21., bo mieli takie same skoki (po 104,5 m) i takie same noty (po 104,1 pkt.). To dobrze, że nie byli na końcu tych, którzy awansowali, bo nie musieli następnego dnia być parą dla Funakiego, Saitoha czy Thomy. Czy to jest promyk słońca na zachmurzonym od dobrego miesiąca niebie polskich skoków, czy Małysz z Mateją powoli dźwigają się z niemocy - naprawdę trudno powiedzieć. Bardzo biedny jest Krystian Długopolski, a biedny dlatego, że jego możliwości są o wiele większe niż osiągane wyniki. W sobotę miał tylko 88,5 m w serii kwalifikacyjnej (78. miejsce) i kiedy odpiął narty i wchodził po schodkach na górę, był blady ze złości. Na pytanie, czy nie lubi skoczni w Innsbrucku, machnął tylko ręką i powiedział, że nie wie, co się dzieje. Oczywiście nie jest jedynym przegranym, ale to dobrze, że jest tak zły na siebie. On może skakać, będzie skakać i powinno to mieć miejsce już niedługo. Czego nie można powiedzieć o Wojciechu Skupieniu, któremu chyba wystarczy to, co robi, a robi za tło dla Funakiego, Harady i innych. To jest w końcu wolny wybór.
|
Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Kazuyoshi Funaki. W finale skakał też Robert Mateja, który skończył konkurs na 22. miejscu.
Najdłuższy skok eliminacyjnej serii (113 m) ma Masahiko Harada. Funaki ląduje na 108. metrze! Hasło do prawie lotów dał Andreas Goldberger, który wylądował na 115. metrze. Ahonen ląduje na 117. metrze, Thoma na 112., Hannawald ma 113,5 m i jest na prowadzeniu.Funaki ląduje na 113. metrze i bezapelacyjnie wygrywa konkurs. Trzeci w tegorocznym Turnieju Czterech Skoczni . Do niedzielnego finału zakwalifikowało się dwóch naszych: Adam Małysz i Robert Mateja. Bardzo biedny jest Krystian Długopolski, jego możliwości są o wiele większe niż osiągane wyniki.
|
ROZMOWA
Petru Lucinschi, prezydent Republiki Mołdawii
Nasza orientacja proeuropejska jest jasna
FOT. ARCHIWUM
Jak ocenia pan okres swej prezydentury po ponad trzech latach i w obliczu kolejnych wyborów prezydenckich, które odbędą się jesienią?
PETRU LUCINSCHI: - Stoimy wciąż przed trzema problemami. Po pierwsze, mołdawskie tradycje państwowe zostały dawno przerwane, a ostatnich kilkadziesiąt lat żyliśmy w Związku Radzieckim i nie mamy doświadczeń pomocnych przy formowaniu samodzielnego państwa. Po drugie, przekształcamy gospodarkę, która była skolektywizowana i scentralizowana jak jedna wielka hala fabryczna, w gospodarkę rynkową. Jednocześnie, od ogłoszenia niepodległości nasze związki gospodarcze ukierunkowane dawniej wyłącznie na wschód przestały funkcjonować tak jak dawniej, bo na wschodzie spadło zainteresowanie współpracą z nami. Wreszcie jest kwestia procesów demokratycznych, budowy społeczeństwa obywatelskiego i obyczajów demokratycznych na różnych poziomach życia społecznego. Tu również brak nam tradycji.
Przemiany w tych dziedzinach nie przyniosły jeszcze odczuwalnych dobrych rezultatów, choć w bieżącym roku powinny już być one zauważalne. Natomiast gdy chodzi o naszą pozycję w świecie, to Mołdawia stała się bardziej znana w Europie. Nasza orientacja proeuropejska jest jasna.
Jeśli tak, to jak pan chce pogodzić dążenie do udziału w integracji europejskiej z faktem, że Republika Mołdawii pozostaje członkiem Wspólnoty Niepodległych Państw?
Pańskie pytanie zdaje się logiczne, ale pomija pewne elementy rzeczywistości. WNP jest organizacją regionalną, podobnie jak Współpraca Gospodarcza Krajów Morza Czarnego (BSEC), w której też aktywnie działamy i nikt nam w tej sprawie nie zadaje podobnych pytań. WNP widziana jest za bardzo pod kątem politycznym. My uczestniczymy tylko w wymiarze gospodarczym Wspólnoty, a nie na przykład wojskowym - tego porozumienia nie ratyfikowaliśmy. Zwracamy uwagę, by dokumenty WNP, które podpisujemy, nie były przeszkodą w integracji z Europą. Problem raczej w tym, że Europa nie może się zdecydować ani w sprawie Mołdawii, ani w sprawie Ukrainy...
My też mamy z tym pewne problemy...
Wy nie macie żadnych problemów, bo jesteście już objęci integracją, podobnie jak kraje bałtyckie. W sprawie krajów bałtyckich Europa zadecydowała, że są one jej integralną częścią. A więc pytanie należy postawić Unii Europejskiej. My robimy, co możemy. Jeśli mamy dobre stosunki gospodarcze z Ukrainą, Rosją, a nawet Białorusią, to dlatego, że znajdujemy tam zbyt na wyroby naszej produkcji.
Polska też handluje z tymi krajami, a nie jest członkiem WNP. Jakie są konkretne korzyści ze statusu członka Wspólnoty?
68 proc. naszego handlu to handel z nimi. Potrzebujemy kontaktów z ludźmi, którzy mają tam duże interesy. Są też ułatwienia celne, konsularne, większa wolność poruszania się. I tyle. Polska też z pewnością potrzebuje współpracy z Rosją. Ale nawiasem mówiąc, zanim Mołdawia miała związki z Rosją, miała je z Polską - już w czternastym wieku.
Pod koniec ubiegłego roku upadł rząd Iona Sturzy, który był postrzegany na Zachodzie jako reformatorski. Jaki charakter ma rząd jego następcy, Dumitru Braghisa?
Rząd Sturzy był oparty na ścisłym podziale tek między ugrupowaniami koalicji będącej konglomeratem wielu partii. Gdy utracił większość parlamentarną, można było rozpisać przedterminowe wybory. Większość deputowanych zdecydowała się jednak poprzeć rząd zbudowany nie na zasadzie podziału stanowisk pomiędzy partie. Właśnie mija 100 dni urzędowania rządu Braghisa, który kontynuuje politykę reform i integracji europejskiej, a jednocześnie zaczął się zajmować codzienną rzeczywistością ekonomiczną i zwrócił większą uwagę na problemy korupcji i przestępczości gospodarczej. Rząd Sturzy zajęty był bardziej makroekonomią, stosunkami z międzynarodowymi instytucjami finansowymi itd.
Czy parlament jest równie reformatorski?
Tam jest wiele dziecinady. Rząd zwrócił się ostatnio do parlamentu o zgodę na prywatyzację strategicznych dziedzin naszej gospodarki: produkcji wina i tytoniu. Partie, które wspierały gabinet Sturzy i które mają prywatyzację w swoim programie, nie chcą głosować za tym, bo to nie ich rząd. Interes kraju nie liczy się. Domagają się natomiast, by frakcja komunistyczna, która głosowała za rządem Braghisa, głosowała też za prywatyzacją. A komunistom z kolei przeszkadza w tym doktryna. To wszystko jest godne ubolewania.
Chce pan zmian w konstytucji wzmacniających władzę prezydenta. Dlaczego?
System parlamentarny funkcjonuje dobrze, gdy są dwie alternatywne siły polityczne zmieniające się u steru władzy w wyniku wyborów. U nas jest konglomerat ugrupowań. Niby jest jakaś prawica, lewica i centrum, ale są i partie trudne do określenia. Jak z tego zbudować większość? Była koalicja większościowa i po siedmiu miesiącach rozpadła się. Tymczasem mamy kryzys. Jak z niego wyjść, jeśli władza państwowa nie funkcjonuje? A więc może należy wzmocnić konstytucyjnie władzę wykonawczą.
Istnieje forma demokracji z silną władzą prezydenta. Jest przy tym niezależne sądownictwo, Trybunał Konstytucyjny, parlament. Do niedawna było tak na przykład w Finlandii, która teraz, gdy jej sytuacja w pełni ustabilizowała się, stała się republiką parlamentarną. Silny prezydent jest też na Cyprze, którego sytuacja jest trochę analogiczna do naszej, bo tak jak u nich północ kraju, tak u nas Naddniestrze to separatystyczne republiki utworzone siłą i nieuznawane przez społeczność międzynarodową. Inny przykład to Chorwacja za rządów Tudjmana.
Chorwacja Tudjmana nie była w pełni demokratyczna.
Wiem, chcę tylko powiedzieć, że silne rządy prezydenckie wynikały z sytuacji tego kraju, dopóki nie umocnił swej państwowości. Myśmy natomiast przyjęli system będący kompilacją różnych elementów demokracji europejskiej i po sześciu latach wszystkie siły polityczne są zgodne, że trzeba to jakoś zreformować. Pracujemy nad tym otwarcie, we współpracy m. in. z Radą Europy.
Jak wyglądają stosunki mołdawsko-rumuńskie?
Z Rumunią mamy wspólny język, tradycje i obyczaje, ale zawsze żyliśmy w odrębnych strukturach państwowych...
Jednak w 1918 roku Besarabia weszła w skład Rumunii...
Na niewiele ponad dwadzieścia lat. A czy Austria nie była przez kilka lat częścią Niemiec? Podobna jest sytuacja między Mołdawią a Rumunią. Proszę zwrócić uwagę, że choćby w ostatnich dziesięcioleciach rozrosły się tu miasta, do których napłynęli Rosjanie, Ukraińcy. Coś się tu zmieniło. Niezależnie jednak od tego jesteśmy za jak najściślejszymi stosunkami z Rumunią. I mamy je w bardzo wielu dziedzinach.
Moje pytanie nie tyle dotyczyło perspektyw zjednoczenia, ile raczej wiązało się z faktem, że Rumunia, tak z wami związana kulturowo, jest waszym sąsiadem bardziej zaawansowanym na drodze integracji europejskiej i w przyszłości granica z nią może się okazać waszą granicą z Unią Europejską, jak dla Polski obecnie granica z Niemcami.
My też chcielibyśmy graniczyć z Unią przez Niemcy, ale cóż robić. Mówiąc jednak poważnie: staramy się w pełni wykorzystywać sąsiedztwo z Rumunią, również w perspektywie integracji europejskiej.
Jakie są perspektywy rozwiązania problemu Naddniestrza i wycofania stamtąd rosyjskiej XIV Armii?
Rosja zajmuje jasne stanowisko, gdy chodzi o konieczność zachowania integralności terytorialnej Mołdawii. Mam nadzieję, że wraz z prezydenturą Władimira Putina to się zrealizuje. Zdajemy sobie sprawę, że trzeba określić szeroką autonomię tego terytorium, ale w ramach Republiki Mołdawii. Wszystko zależy od polityki rosyjskiej, częściowo ukraińskiej, a poza tym od stanowiska Europy, OBWE, nawet ONZ. My w żadnym razie nie chcemy konfliktu zbrojnego, tylko rozwiązania pokojowego. A do wyprowadzenia XIV Armii Rosja zobowiązała się podczas szczytu OBWE w Stambule w listopadzie ubiegłego roku.
Rozmawiał w Kiszyniowie Bogumił Luft
Republika Mołdawii leżąca między Prutem a Dniestrem to historyczna Besarabia, wschodnia część niegdysiejszego Hospodarstwa Mołdawskiego, jednej z trzech struktur państwowych, w których przez wieki kształtował się naród rumuński. Besarabia nie weszła jednak w skład państwa rumuńskiego powstałego w połowie XIX wieku ze zjednoczenia Mołdawii i Wołoszczyzny, bo wcześniej, w 1812 roku, została zagarnięta przez Rosję. Do Rumunii przyłączyła się dopiero w 1918 roku. Moskwa zajęła ją powtórnie w 1940 roku na mocy paktu Ribbentrop - Mołotow. By ją odbić, Rumunia przystąpiła u boku Niemiec do wojny przeciw ZSRR. Po wojnie Stalin utworzył na terenie Besarabii Mołdawską Socjalistyczną Republikę Radziecką. W chwili rozpadu ZSRR republika ta proklamowała niepodległość.
|
Petru Lucinschi, prezydent Republiki Mołdawii: Nasza orientacja proeuropejska jest jasna.
Chce pan zmian w konstytucji wzmacniających władzę prezydenta.
mamy kryzys. Jak z niego wyjść, jeśli władza państwowa nie funkcjonuje?
Z Rumunią mamy wspólny język, tradycje i obyczaje, ale zawsze żyliśmy w odrębnych strukturach państwowych...
Jakie są perspektywy rozwiązania problemu Naddniestrza?
trzeba określić szeroką autonomię tego terytorium, ale w ramach Republiki Mołdawii.
|
UKRAINA
Czy Leonid Kuczma kroczy śladami Aleksandra Łukaszenki
Prezydencka republika
OLGA IWANIAK, KLAUS BACHMANN
Kiedy Łukaszenko zdobywał władzę, kierowała nim prosowiecka nostalgia - integracja z Rosją, regulowane przez państwo ceny, kontrola nad jednostką. Kuczma wygrał głosząc hasła liberalizacji gospodarki, odważnych reform, decentralizacji państwa i integracji z Europą, oderwania się od Rosji. Obaj kroczą jednak podobną drogą.
Białoruski prezydent Aleksander Łukaszenko zdobył władzę w 1994, wygrywając wybory prezydenckie. Skorzystał z istniejącej wówczas próżni politycznej wokół urzędującego premiera Wiaczesława Kiebicza, przeciw któremu buntowała się znaczna część młodszej kagebowskiej i partyjno-administracyjnej elity.
Początkowo Łukaszenko skupiał wokół siebie niektórych stosunkowo liberalnych i samodzielnie myślących polityków; odeszli oni lub zostali zmuszeni do odejścia, w miarę jak ukształtował się dzisiejszy oligarchiczny system władzy. Łukaszenko kolejno podporządkował sobie lokalne struktury władzy (znosząc faktycznie samorządy), gospodarkę i finanse, a potem media. W 1996 r. przeprowadził nie uznane przez nikogo (poza Rosją) referendum, zastępując i tak słaby parlament ciałem jeszcze bardziej uległym wobec siebie, w którym znaczna liczba posłów jest przez niego mianowana.
Podobną drogę przeszedł też Kuczma
Prozachodni kurs polityki Kuczmy, ogłoszony tuż po wyborach, i odpowiednia retoryka przez pierwsze dwa lata były przyjmowane na Zachodzie za dobrą monetę i z entuzjazmem.
Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił jednak już w połowie kadencji Kuczmy, gdy nie zostały urealnione ceny na usługi komunalne, nie została sprywatyzowana ziemia, nie przeprowadzono prywatyzacji pieniężnej. Nie przeprowadzona została też reforma samorządowa.
Jedynym sukcesem, którym mogła pochwalić się Ukraina, było powstrzymanie inflacji dzięki konsekwentnej polityce monetarnej, ale za cenę niewypłacania pensji i emerytur.
Klan dniepropietrowski
W wyborach prezydenckich w 1994 roku wraz z Kuczmą zwyciężył też klan dniepropietrowski, reprezentujący interesy sektora wojskowo-przemysłowego. Jego naturalnym przeciwnikiem był klan doniecki, bazujący na strukturze surowcowej. Ten klanowo-terytorialny system Ukraina odziedziczyła w spadku po systemie sowieckim, a wojna o polityczne synekury wojskowo-przemysłowego Dniepropietrowska oraz Doniecka trwała przez co najmniej 50 ostatnich lat.
Dwa pierwsze lata okopywania się ludzi z Dniepropietrowska w Kijowie przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Ówczesny premier państwa, Jewhen Zwiahilski, tuż po zwycięstwie Kuczmy salwował się ucieczką do Izraela (on właśnie w 1993 roku za pomocą górniczych strajków w Donbasie "wysadził" Kuczmę z premierowskiego fotela). W Doniecku w powietrze został wysadzony Achat Bragin, prezes znanego klubu piłkarskiego "Szachtior" oraz jeden z ważniejszych ludzi w klanie donieckim. Likwidację donieckiego klanu przypieczętowała publiczna egzekucja w 1995 roku na donieckim lotnisku jego faktycznego przywódcy, deputowanego Jewhena Szczerbania. Donieck nie podniósł się po tamtej lekcji.
Po rozgromieniu grupy donieckiej ujawniają się "rozbieżności" po stronie zwycięzcy - wyłamuje się z niej ówczesny premier Pawło Łazarenko, który jak napisała otwarcie jedna z prokuczmowskich gazet "nie chciał się z nikim dzielić". W rezultacie Łazarenko, po wyborach parlamentarnych w 1998 roku, w obawie o swoją głowę, zbiegł do USA.
Monopolizacja władzy
Próba stworzenia w Ukrainie drugiego centrum politycznego, mogącego zrównoważyć układ władzy, nie powiodła się. W kwietniu 1998 roku, tuż przed wyborami do parlamentu w centrum Kijowa, przed swoim domem został zastrzelony prezes ukraińskiej Giełdy Walutowej, eks-prezes banku centralnego Ukrainy, Wadim Hetman. Pozornie znajdował się on na uboczu polityki, jednak jego wpływ na elity finansowe był wielki. Był jednym z twórców ukraińskiej waluty - hrywny i nieformalnym przywódcą powstającej elity bankowo-przemysłowej. Kandydatem tej grupy na prezydenta miał być obecny prezes NBU, Wiktor Juszczenko. Po zabójstwie Hetmana Juszczenko usunął się w cień.
Przegrać, aby wygrać
Proces monopolizacji władzy przez klan dniepropietrowski kończy się na początku 1998 roku, wraz z zabójstwem Hetmana i odsunięciem "nielojalnego" skrzydła związanego z byłym premierem Pawłem Łazarenką. Wybory parlamentarne 1998 roku były okazją do skonstruowania silnego lobby proprezydenckiego w Radzie Najwyższej. Kuczma przegrał je tylko pozornie. Wprawdzie jednoznacznie manifestująca swoje przywiązanie do prezydenta tzw. partia władzy (Narodowo-Demokratyczna Partia, w skład której wchodziła znaczna część urzędników państwowych z premierem rządu Pustowojtenką) ledwie pokonała czteroprocentowy próg, ale w przededniu wyborów pojawiło się kilka nowych formacji partyjnych, których liderzy swoje sukcesy biznesowe zawdzięczali albo zażyłości z Kuczmą (Ołeksandr Wołkow, doradca prezydenta ds. polityki wewnętrznej), albo rodzinnym związkom (Andriej Derkacz - chrześniak i syn obecnego szefa Służby Bezpieczeństwa Ukrainy i Wiktor Pinczuk - przyjaciel córki prezydenta).
Dzięki takiej konsolidacji głosów obóz Kuczmy nie może wprawdzie narzucać ustaw, ani tym bardziej wprowadzać zmian do konstytucji, ale za to udało mu się zapobiec wyborowi na stanowisko spikera Rady Najwyższej starego, i w tym momencie bardziej popularnego od Kuczmy przewodniczącego Partii Socjalistycznej, Ołeksandra Moroza. Dopiero po dwudziestu głosowaniach i dwu miesiącach targów deputowani wybrali w końcu byłego kołchoźnika Ołeksandra Tkaczenko, finansowo uzależnionego od rządu z powodu wielomilionowego długu.
Demontaż głównego konkurenta
Na długo przed wyborami wyrosła Morozowi radykalna opozycja w postaci Natalii Witrenko, ukraińskiej odmiany Stana Tymińskiego. Witrenko założyła własną partię - Postępowo-Socjalistyczną Partię Ukrainy - odbierając Morozowi część radykalnie nastrojonego elektoratu. Rozbiła też obóz lewicowy na trzy nurty, co zostało skwapliwie wykorzystane przez Kuczmę. Ułatwiło to Kuczmie prowadzenie kampanii straszenia "komunistycznym rewanżem" i "nadejściem drugiego Łukaszenki".
Witrenko nie jest samodzielnym graczem na ukraińskiej scenie politycznej - zbierała podpisy poparcia za pomocą struktur powiązanych z Kuczmą i mogła występować w mediach zdominowanych przez niego - w przeciwieństwie do Moroza.
Wirtualna kampania
Kuczma mógł tak sterować kampanią wyborczą, ponieważ większość ukraińskich mediów została "spacyfikowana" przy pomocy różnego rodzaju kontroli inspekcji podatkowych, straży pożarnej i tym podobnych służb. O sytuacji wokół ukraińskich mediów najdobitniej świadczy apel misji obserwatorów z Rady Europy, która na dwa tygodnie przed wyborami wezwała władze do wprowadzenia moratorium na administracyjne szykany wobec środków przekazu.
Uzupełnianie parlamentu
Kuczma już dziś jest silniejszy niż był kiedykolwiek jego poprzednik, Leonid Krawczuk. Struktura władzy została utrwalona i podporządkowana prezydentowi, konkurenci do władzy pokonani. Rozwiązana została też kwestia krymskiego separatyzmu - zapanował spokój, od kiedy rosyjskiemu biznesowi pozwolono na cichy podbój półwyspu.
Pozostaje więc problem rozszerzenia władzy w samym centrum. Prezydent Kuczma nie ukrywa, że przyjęta trzy lata temu konstytucja nie spełnia jego oczekiwań. Według niego, konstytucję powinien przyjmować w ogólnonarodowym referendum naród. Od kilku tygodni zbierane są podpisy pod referendum na temat zmiany konstytucji. Jedną z propozycji jest wprowadzenie drugiej izby w parlamencie, do której weszliby przedstawiciele obwodów, tj. gubernatorzy. Wówczas wpływ prezydenta na ukraiński parlament będzie większy niż wpływ Jelcyna na Dumę, bo ukraińscy gubernatorzy - w przeciwieństwie do rosyjskich - są mianowani, a nie wybieralni. Powstałaby analogiczna sytuacja jak na Białorusi, gdzie Łukaszenko wbrew konstytucji "uzupełnił parlament" mianowanymi przez siebie posłami.
Zatrzymać niewygodnych
Zmiana konstytucji - choć na razie nikt oficjalnie nie mówi o takich planach - umożliwiłaby także prezydentowi przedłużenie kadencji o kolejnych 5 lub 10 lat, podobnie jak na Białorusi.
Pozbawienie zaś deputowanych immunitetu poselskiego daje administracji wolną rękę w zatrzymaniu niewygodnych polityków przez uległych wobec prezydenta prokuratorów, sędziów i służbę bezpieczeństwa. Tak np. zdarzyło się w 1998 roku w przypadku Michaiła Brodskiego, związanego z Łazarenką biznesmena i wydawcy wpływowej w Kijowie gazety "Kijewskije Wiedomosti". Pod błahym pretekstem w trakcie kampanii wyborczej Brodski został aresztowany, i o mandat poselski ubiegał się z więzienia. Udało mu się zdobyć mandat, ale w tym czasie jego firmy zbankrutowały, a gazeta została kupiona przez związanego z Kuczmą innego przedsiębiorcę.
Łukaszenkizacja
Po pięciu latach rządów Kuczmy trudno oczekiwać, że przez kolejnych pięć lat popchnie on Ukrainę na drogę reform. Zwycięstwo komunisty Symonenki też nie wróżyłoby cudu gospodarczego. Mogłaby jednak nastąpić wymiana rządzących elit i dniepropietrowski klan nie byłby w stanie na trwałe umocnić swoich pozycji.
Po wygranej Kuczmy, Ukraina stanie się republiką prezydencką, w sytuacji, kiedy prezydent i tak już faktycznie kontroluje wymiar sprawiedliwości, system bankowy, władze w regionach, największą część karteli gospodarczych i wszystkie ważne media. Łukaszenko osiągnął to szybciej i bezpośrednio - wywłaszczając prywatne banki, łamiąc konstytucję i otwarcie naciskając na wymiar sprawiedliwości. Administracja prezydenta Kuczmy nie stosuje takich prostackich metod. Prawie wszystkie popierające Kuczmę media nadal są prywatne, ale teraz należą do karteli powiązanych z prezydentem.
Dylematem ukraińskich wyborców nie był więc wybór między światłym, proreformatorskim i demokratycznym prezydentem, a "komunistycznym rewanżem" z drugiej strony. Po wygranej Kuczmy Ukrainie może grozić łukaszenkizacja - inaczej niż przedstawiało to wielu komentatorów na Ukrainie i w Polsce.
|
W wyborach prezydenckich w 1994 roku wraz z Kuczmą zwyciężył też klan dniepropietrowski, reprezentujący interesy sektora wojskowo-przemysłowego. Jego naturalnym przeciwnikiem był klan doniecki, bazujący na strukturze surowcowej. Ten klanowo-terytorialny system Ukraina odziedziczyła w spadku po systemie sowieckim, a wojna o polityczne synekury wojskowo-przemysłowego Dniepropietrowska oraz Doniecka trwała przez co najmniej 50 ostatnich lat.
Dwa pierwsze lata okopywania się ludzi z Dniepropietrowska w Kijowie przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Ówczesny premier państwa, Jewhen Zwiahilski, tuż po zwycięstwie Kuczmy salwował się ucieczką do Izraela. W Doniecku w powietrze został wysadzony Achat Bragin,jeden z ważniejszych ludzi w klanie donieckim. Likwidację donieckiego klanu przypieczętowała publiczna egzekucja w 1995 roku na donieckim lotnisku jego faktycznego przywódcy, deputowanego Jewhena Szczerbania.Próba stworzenia w Ukrainie drugiego centrum politycznego, mogącego zrównoważyć układ władzy, nie powiodła się. W kwietniu 1998 roku, tuż przed wyborami do parlamentu w centrum Kijowa, przed swoim domem został zastrzelony prezes ukraińskiej Giełdy Walutowej,Wadim Hetman. Pozornie znajdował się on na uboczu polityki, jednak jego wpływ na elity finansowe był wielki. Był jednym z twórców ukraińskiej waluty - hrywny i nieformalnym przywódcą powstającej elity bankowo-przemysłowej. Kandydatem tej grupy na prezydenta miał być obecny prezes NBU, Wiktor Juszczenko. Po zabójstwie Hetmana Juszczenko usunął się w cień.Proces monopolizacji władzy przez klan dniepropietrowski kończy się na początku 1998 roku, wraz z zabójstwem Hetmana i odsunięciem "nielojalnego" skrzydła związanego z byłym premierem Pawłem Łazarenką. Wybory parlamentarne 1998 roku były okazją do skonstruowania silnego lobby proprezydenckiego w Radzie Najwyższej.Kuczma już dziś jest silniejszy niż był kiedykolwiek jego poprzednik, Leonid Krawczuk.
|
TENIS
Dziś rozpoczyna się 114 turniej wimbledoński
Licencja na trawę
KRZYSZTOF RAWA
Dla obcokrajowca Wimbledon zaczyna się na lotnisku Heathrow. Parę kroków i w ciągu lotniskowych sklepów wolnocłowych nagle widać charakterystyczne kolory - fioletowy (Anglicy mówią, że to purpura) i ciemnozielony - barwy The All England Lawn Tennis and Croquet Club, w skrócie AELTC. To stoisko z wimbledońskimi koszulkami, czapkami i ręcznikami ze sławnego sklepu Harrodsa. Ceny słone. Wimbledon to angielski towar z najwyższej półki.
Od 1911 roku turniej na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Na samym początku, to znaczy od 1877 do 1896 roku, datę mistrzostw ustalano arbitralnie w klubie. Potem przez kilkanaście lat obowiązywała reguła, że start ma wyznaczać data poniedziałku najbliżej 22 czerwca.
Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie z wolną niedzielą w środku. Kiedyś czas gry zależał od liczby zgłoszeń. Po pierwszej wojnie światowej grano dwa tygodnie od poniedziałków do sobót, od 1982 roku dodano finałową niedzielę. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa (były przerwy wojenne), obecne mają numer 114.
Miejsca były dwa. Do 1921 roku - korty przy Warple Road, też w dzielnicy Wimbledon, od 1922 roku do dziś - dwie mile dalej, na obszarze przy Church Road z jednej strony i Somerset Road z drugiej. Najczęściej określa się ten teren londyńskim kodem adresowym - SW19 i wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Kolejka do świątyni
Na Wimbledon z centrum można dojechać samochodem i zaparkować na płatnym parkingu na polu golfowym po drugiej stronie Church Road lub można przyjechać pociągiem podmiejskim ze stacji Waterloo, ale większość przyjeżdża linią metra District do stacji Southfields. Tam następuje pierwsze bliskie spotkanie z barwami turnieju. Na słupach wiszą petunie, hortensje i geranium, takie same, jakie od lat zdobią balkony obiektów klubowych, na peronie leży sztuczna zielona trawa. Z megafonów płyną słowa powitania i informacje, jak sprawnie dostać się na korty. Tłum podąża w górę schodów i grzecznie dzieli się na trzy strumienie. Jedni wybierają specjalne londyńskie autobusy wiozące ludzi pod bramę numer 1, drudzy wolą wspólne taksówki do bramy numer 4 lub 13, pozostali mają przed sobą 15 minut spaceru.
Spacer uczy, że bogata dzielnica, jaką jest Wimbledon, chce być jeszcze bogatsza. Przez dwa tygodnie na płotach i w ogródkach na trasie prowadzącej do kortów powstają dziesiątki prowizorycznych sklepów z pamiątkami tenisowymi. Bywalcy wiedzą, że to z reguły przynęta dla obcokrajowców. Bywalec kupuje tylko na kortach, rzeczy tylko z prawdziwym i zastrzeżonym logo turnieju. Płaci oczywiście znacznie więcej.
Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. Ocenia się, że na korty przy Warple Road przychodziło w pierwszych latach XX wieku po 6-7 tys. osób dziennie. Obecnie frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy, więc kolejki nie giną. Codziennie dla pierwszych kilkunastu tysięcy starcza nalepek z napisem "Stałem w kolejce na Wimbledon" - w stosownym roku. Taka nalepka to przedmiot dumy Anglika. Kolejka to dla czekających na otwarcie bram sama przyjemność. W kolejce można oprócz nalepki dostać podkoszulek, dezodorant, piłkę tenisową, czapkę z daszkiem, notes z długopisem, napój energetyczny lub jakiś sos. Jak pada, czasem rozdają peleryny. Z reguły trzeba dać po drodze funta siwowłosemu Murzynowi w czerwonym fraku zbierającemu od lat na chorych, albo dzieciakom kwestującym na jakiś zbożny cel. Pierwsi w kolejce są ci, którzy koczują w namiotach pod murem "tenisowej świątyni przy ulicy Kościelnej".
Program, plakat i podkładka
W bramach Wimbledonu od lat trwa sprawdzanie zawartości toreb. Większe bagaże trzeba oddać do przechowalni, w mniejszych nie można przenosić niczego, co wzbudzi czujność surowych, umundurowanych na granatowo panien z Securicoru. Rolę gospodarzy przed i za bramami pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. To dojrzali panowie w słomkowych kapeluszach, którzy kierują, doradzają, informują i pomagają widzom zorientować się na terenie kortów. Ze wspomnień honorowych stewardów powstają najlepsze wimbledońskie anegdoty, najczęściej o zachowaniach turystek z USA. Towarzystwo powstało w 1927 roku, aktywnie działa na Wimbledonie od 1950 roku, liczy około stu członków, którzy swą rolą dobrze się bawią. Do pomocy mają jeszcze służby ochotnicze i od 1965 roku londyńskich strażaków.
Podstawową sprawą na Wimbledonie, jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek, aby pochwalić się przed znajomymi. Popularne przekazy mówią przede wszystkim o truskawkach z bitą śmietaną, ale prawda jest trochę inna. Najwięcej sprzedaje się bułek, kanapek i piwa. Potem idą lody, kawa i herbata, ryby z frytkami, wreszcie truskawki, pizza i szampan. Dla bardziej wybrednych plaster łososia i Pimms. To całe wimbledońskie menu - zestawy, którymi codziennie żywią się tysiące gości turnieju, choć hamburger przed bramą Wimbledonu jest o połowę tańszy. Część widzów przychodzi jednak z własnym prowiantem. Ci ludzie patrzą na wielki ekran na ścianie kortu nr 1 i robią sobie piknik na terenie parku Aorangi, części wypoczynkowej obiektu SW19.
W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu. Bardzo istotny jest jednak zakup codziennie uaktualnianego programu turnieju, plakatu oraz, co tu kryć, wynajęcie miękkiej podkładki pod siedzenie. Program wydawany jest od pierwszego turnieju, plakaty są drukowane przez London Transport od lat 20., podkładki wynajmowane są dokładnie od 1924 roku. Od 1992 roku pamiątkową podkładkę można kupić na wynos. Dla czujnych jest jeszcze stoisko z używanymi piłkami zbieranymi prosto z kortów. Gdy ma się taki zestaw, można uznać Wimbledon za zaliczony. Pozostaje posłuchać granej na żywo muzyki - do wyboru jazz, orkiestry szkolne lub wojskowe. Niektórzy idą jednak oglądać tenis.
Bilety z odzysku
Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej przez dwa tygodnie trawie, na której piłka odbija się za szybko i za nisko, czasem krzywo, a w dodatku cały tenisowy świat jest jeszcze rozgrzany sezonem na kortach ziemnych, a za miesiąc ma się przestawić na korty twarde. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl, na który trzeba patrzeć. Decyduje nie tyle uroda tenisa w wersji trawiastej, tylko to, że bardzo trudno dostać bilety na krzesełka kortu centralnego i kortu nr 1. System losowania i rozdziału tych biletów jest co roku roztrząsany, weryfikowany i nic z tego nie wynika. Najdroższe bilety na numerowane siedzenia są do nabycia w dniach turnieju tylko u koników. Cierpliwym pozostaje czekanie na tych, którzy się znudzili i wychodząc z kortów wrzucą swój bilet do specjalnej skrzynki. Za ułamek ceny można dostać się wtedy na godzinę czy dwie na najbardziej prestiżowe miejsca Wimbledonu. Dochód z tej odsprzedaży idzie na cele charytatywne.
Ci, którym nie chce się czekać, wchodzą w wąskie ścieżki między boczne korty i tam w ścisku oglądają na stojąco mecze - czasem najciekawsze w całym turnieju. Nie zobaczą półfinałów i finału najważniejszych rozgrywek singlowych. Nie zobaczą śmiesznych dygów tenisistek i tenisistów przed lożą królewską, ani tych, którzy siedzą w tej loży (najczęściej siedzi paru lordów, kilku ambasadorów z osobami towarzyszącymi, od czasu do czasu księżna Kentu, albo jakiś członek rodziny królewskiej). W pierwszy poniedziałek turnieju na korcie centralnym nie zobaczą meczu otwarcia z udziałem obrońcy tytułu. "Gentlemen's Day" zapoczątkowano w 1934 roku - pierwszymi, którzy otwierali turniej byli wówczas Australijczyk J. H. Crawford i nasz Ignacy Tłoczyński. Widzowie bez miejscówek nie zobaczą także, jak z turnieju odpadają Anglicy, którym od lat daje się przywilej przegrywania na oczach największej widowni. To akurat można spokojnie pominąć.
Logo na czekoladkach
Publiczność z ochotą bierze jednak Wimbledon jaki jest, nie narzekając, jak niektórzy tenisiści. Turniej z licencją na trawę tak naprawdę wciąż się zmienia stosownie do czasów. Zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego, przystosował się dyskretnie, ale bardzo skutecznie do współczesnych wymogów komercji. Rozpoczęty w 1979 roku program marketingowy przynosi co roku już ponad 30 mln funtów zysku. Wciąż trwa rozbudowa kortów i obiektów towarzyszących. To prawda, że na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są i to z tych najbardziej znanych. W ośmiu krajach AELTC ma 33 licencje na ubiory tenisowe i sportowe, obuwie, rakiety tenisowe, torby i piłki w zastrzeżonej kolorystyce i wzorach klubu. Licencje dotyczą także ręczników, produktów skórzanych, okularów przeciwsłonecznych, kryształów, porcelany, biżuterii i nawet wykwintnych czekoladek. Znak Wimbledonu jest zastrzeżony w 42 krajach. Wimbledońskie dobra można kupować na londyńskiej Old Bond Street, u Harrodsa, w sklepach Lillywhites i przez Internet.
Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni prosto z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. Dlatego słyszymy, że bardzo istotne jest: kiedy pojawiły się dziewczęta do podawania piłek, kiedy ostatni raz przestano grać drewnianymi rakietami, kiedy pierwszy raz zagrano żółtymi piłkami, w jakim roku zmieniono zasadę ubioru na kortach z "przeważnie białego", na "dominujący biały", kiedy uruchomiono bank na terenie klubu, kiedy pojawiła się telewizja (to akurat ważne - czarno-biała w 1937, kolorowa w 1967), kiedy pierwszy mecz na korcie centralnym sędziowała kobieta, albo od kiedy wimbledońskie sprawozdania prowadzi w telewizji BBC Sue Baker, a także jaką ma fryzurę.
Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest w istocie ciągłe przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Osobną sprawą jest to, że zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów.
Triumfatorzy z ostatnich lat
1990 Martina Navratilova Stefan Edberg
1991 Steffi Graf Michael Stich
1992 Steffi Graf Andre Agassi
1993 Steffi Graf Pete Sampras
1994 Conchita Martinez Pete Sampras
1995 Steffi Graf PeteSampras
1996 Steffi Graf Richard Krajicek
1997 Martina Hingis Pete Sampras
1998 Jana Novotna Pete Sampras
1999 Lindsay Davenport Pete Sampras
Hiszpańska rebelia
Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP, lecz kieruje się własnymi kryteriami. W tym roku zaprotestowali przeciwko temu tradycyjnie lekceważeni na trawie gracze hiszpańscy: Alex Corretja, Albert Costa i Juan Carlos Ferrero. Zagrozili oni nawet bojkotem Wimbledonu, ale skończyło się na wycofaniu Ferrero - formalnie z powodu kontuzji.
Ubiegłoroczne finały
Sampras - Agassi 6:3, 6:4, 7:5
Davenport - Graf 6:4, 7:5
|
Od 1911 roku turniej na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie z wolną niedzielą w środku. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa, obecne mają numer 114.
Miejsca były dwa. Do 1921 roku - korty przy Warple Road, też w dzielnicy Wimbledon, od 1922 roku do dziś - dwie mile dalej, na obszarze przy Church Road z jednej strony i Somerset Road z drugiej.
Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. Ocenia się, że na korty przy Warple Road przychodziło w pierwszych latach XX wieku po 6-7 tys. osób dziennie. Obecnie frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy, więc kolejki nie giną.
W bramach Wimbledonu od lat trwa sprawdzanie zawartości toreb. Większe bagaże trzeba oddać do przechowalni, w mniejszych nie można przenosić niczego, co wzbudzi czujność surowych, umundurowanych na granatowo panien z Securicoru.
Podstawową sprawą na Wimbledonie, jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek, aby pochwalić się przed znajomymi. W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu.
Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej przez dwa tygodnie trawie, na której piłka odbija się za szybko i za nisko, czasem krzywo, a w dodatku cały tenisowy świat jest jeszcze rozgrzany sezonem na kortach ziemnych, a za miesiąc ma się przestawić na korty twarde. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl, na który trzeba patrzeć.
Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni prosto z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest w istocie ciągłe przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Osobną sprawą jest to, że zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów.
|
Pamięć o zmarłych to zobowiązanie dla żywych
Polskie poczucie tragizmu
RYS. PAWEŁ GAŁKA
ZDZISłAW NAJDER
Podstawowym składnikiem zbiorowej świadomości Polaków jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu. Pamiętamy o wygnaniu Polaków, wypędzeniu Niemców i zagładzie Żydów. Wiemy, że żyjemy na cmentarzach - a Polacy są zapewne narodem najczęściej odwiedzającym groby. Ta świadomość tragizmu oraz skłonność do buntu różni nas dzisiaj i od praktycznego Zachodu, i od tracącego poczucie ciągłości historycznej Wschodu.
Między Wschodem a Zachodem
Od ponad tysiąca lat Polska obwieszcza swoją przynależność do Zachodu. Kościół rzymskokatolicki jest od początku najważniejszym składnikiem i symbolem tej przynależności. Zdarzało się, że naszą "zachodniość" kwestionowano; przykładem może być ucieczka do Francji polskiego króla Henryka Walezego. Od końca XVIII wieku bezpośredni zachodni sąsiedzi zaprzeczali prawu Polski do odrębnego istnienia. Wówczas jednak także od Zachodu, głównie z Francji, płynęło dla nas wsparcie moralne i wolnościowe natchnienie: najbardziej pamiętnym dokumentem jest "Warszawianka".
Od Wschodu Polska bywała najeżdżana przez wyznawców islamu; z tym sobie jakoś radziła. Ale od końca XVIII wieku słowiański Wschód usiłował Polskę po prostu wchłonąć i w sobie rozpuścić. Przymusowe wcielenie do bloku sowieckiego po roku 1945 było dalszym ciągiem tych usiłowań. Dzisiaj jest inaczej; mało kto już kwestionuje, że Polska jest częścią składową Zachodu. Ukraiński historyk, profesor Harvardu, powiedział niedawno, że błędne jest widzenie w Polsce "pomostu między Europą a Wschodem", bo Polska po prostu jest Europą.
Mit Jagiellonów
Za tę jednoznaczność zapłaciliśmy wszakże wysoką cenę: jest nią naruszenie tożsamości i ciągłości tak historycznej, jak i terytorialnej. Dzisiejsza Polska znajduje się w miejscu, w którym nigdy przed połową XX wieku nie była, natomiast rozerwany został jej związek z ziemiami, na których powstała istotna część dorobku naszej kultury narodowej.
W porównaniu z dotychczasowymi swoimi dziejami Polska jest dzisiaj państwem prawie monoetnicznym i bardziej spoistym kulturowo niż Francja czy Włochy. Ale jednocześnie Polacy w swoim myśleniu o sobie i o sąsiadach świadomie nawiązują już nie do zafałszowanego w PRL mitu piastowskiego, lecz do mitu wielonarodowej Polski Jagiellonów. Zwycięstwo tego mitu można uznać za pogrobowy sukces Józefa Piłsudskiego, Polaka z Litwy.
Mit ten jednak nie miałby szans na wskrzeszenie, gdyby duch jagielloński nie przenikał tak dogłębnie dziejów kultury polskiej już od czasu fresków w lubelskiej kaplicy zamkowej Władysława Jagiełły, a więc od początku XV wieku. Był to duch współżycia. Współżycia pokojowego w dwu znaczeniach: wieloetniczne państwo nie rozszerzało się przez podboje, ale przez dobrowolne unie, a kultura polska nie była innym narzucana, ale przyciągała do siebie, co widać najlepiej w okresie porozbiorowym, kiedy spolonizowało się tylu Austriaków i Niemców, a granica obszaru polskojęzycznego przesunęła się dalej na wschód. Na Zachodzie bywało zwykle inaczej: przykładem krwawy podbój Szkocji przez Anglików lub jakobińskie porządki Francuzów.
Europejski poligon
W połowie XX wieku Polska stała się poligonem europejskich doświadczeń militarnych, etnicznych i ideologicznych. Trzykrotnie była terenem działań wojennych na wielką skalę; przez osiem lat, od 1939 do 1947 roku, trwały na jej obszarze walki partyzanckie. W roku 1944 stoczono sześćdziesięciotrzydniową bitwę o jej stolicę. Trzykrotnie doznała okupacji komunistycznej, raz nazistowskiej. Na ziemiach Rzeczypospolitej rozegrał się główny akt zagłady Żydów europejskich. Po roku 1945 miliony Polaków zostały przesiedlone lub spontanicznie zmieniły miejsce zamieszkania. Ziemiaństwo, warstwa społeczna, która przez pół tysiąca lat stanowiła rdzeń kultury polskiej, uległo likwidacji; inteligencja poniosła olbrzymie straty najpierw liczbowe, później moralne.
Te wielkie zbiorowe doświadczenia wywarły ogromny wpływ na kulturę polską. Niekoniecznie w sensie powstałych już pod ich wpływem dzieł, ale w sensie świadomości. Polska świadomość kulturowa przejawia się dzisiaj nade wszystko w pamiętnikach, ogłaszanych dokumentach życia zbiorowego; dołączają się do tych przejawów poezja i powieść.
Życie na cmentarzach
Podstawowym składnikiem tej zbiorowej świadomości jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu. Pamiętamy o wygnaniu Polaków, wypędzeniu Niemców i zagładzie Żydów. Wiemy, że żyjemy na cmentarzach - a Polacy są zapewne narodem najczęściej odwiedzającym groby. Niedawno ustanowiono w centrum Gdańska cmentarz Nieistniejących Cmentarzy, na placu, który był miejscem pochówku od XII wieku i gdzie w latach czterdziestych zniszczono "niemieckie" nagrobki. Ten cmentarz, otwarty wspólnie przez katolickiego arcybiskupa, islamskiego mułłę, ewangelickiego pastora i żydowskiego rabina, jest dla mnie symbolem ważnego składnika polskiej kultury.
Przez świadomość tragizmu rozumiem zdawanie sobie sprawy z tego, że coś, co wysoko cenimy, wyłoniło się na drodze zniszczenia czegoś innego, także cennego. Prosty i materialny przykład takiej sytuacji opisał niedawno Tadeusz Chrzanowski: oto warszawska Starówka została odbudowana przy użyciu cegieł uzyskanych przez wyburzanie zabytków piastowskiego Głogowa. Przykładem najbardziej znanym jest bohaterska legenda Powstania Warszawskiego, symbol gotowości do najwyższego poświęcenia w obronie zbiorowego honoru Polaków.
Poczucie tragizmu jest obce nowoczesnym postawom relatywistycznym, typowym dla tak zwanego postmodernizmu. Tragizm wprowadza do naszej świadomości składnik eschatologiczny, ten wymiar duchowy, o którego potrzebie tak często słyszymy. Być może właśnie obecność poczucia tragizmu sprawia, że religia zajmuje wciąż tak poczesne miejsce w polskim życiu kulturowym. Warto przy tym zauważyć, że tak często odnotowywana i przeciwstawiana areligijności Europejczyków religijność Amerykanów jest zupełnie inna: jest optymistyczno-dobroduszna, tragizmu wręcz unikająca.
Schronienie w wyobraźni
Jako zbiorowość odczuwamy wyjątkowo silnie potrzebę ciągłości. Zniszczenia i niedostatki realiów nadrabiamy wyobraźnią. I właśnie nasz narodowy mit ciągłości dziejowej Polaków stanowi konkretne podłoże, tak treściowe, jak i emocjonalne, owego poczucia tragizmu. Tak wiele z tego, co kochamy, za czym tęsknimy, zostało bezpowrotnie zniszczone. Tak wiele z tego, do czego jesteśmy serdecznie przywiązani, jest od nas oddzielone. Śnimy o Wilnie i Krzemieńcu, zamkach nowogródzkim i kamienieckim; restaurujemy synagogi i kirkuty; w zamkach pruskich junkrów odbywamy spotkania przyjaźni.
Śpiewamy o Niemnie i o Czeremoszu, czytamy książki o małych żydowskich miasteczkach, jak Drohobycz Brunona Schulza, w Szczecinie wybieramy zasłużonych obywateli miasta spośród jego dawnych i obecnych mieszkańców, we Wrocławiu i Warszawie wzruszamy się lwowskimi piosenkami Mariana Hemara. Podnieśliśmy z ruin warszawskie i gdańskie Stare Miasta oraz ratusze poznański i zamojski; ratujemy zachowane dworki i dwory. Wiemy, że "nasz świat jest nietrwały - chaos intencje ludzkie mgłą otacza". Od Zbigniewa Herberta uczymy się, że pamięć o zmarłych to zobowiązanie dla żywych.
Nasz hymn narodowy jest także hymnem zobowiązania. Jego słowa przypominają nam codziennie, że losem człowieka jest walka z nietrwałością. Jednocześnie odrzucają to, co jest, na rzecz tego, co być powinno, co musimy swoim wysiłkiem stworzyć. I to jest również tradycyjny składnik naszej kultury: brak zgody na aktualną rzeczywistość, postulaty zmiany - w imię wolności, w imię wierności, w imię przerabiania zjadaczy chleba w aniołów. Sami rozpięci jesteśmy między przeszłością tragiczną (która sprawia, że nasze święta państwowe nie są świętami radości, jak gdzie indziej, ale rozpamiętywania) a przyszłością otwartą Europy.
Egzotyczny heroizm
A jak widzą nas z zewnątrz? Nie mam na myśli potocznych stereotypów, ale widzenie przez ludzi kultury. Dla Zachodu Europy jesteśmy egzotyczni przez nasze tradycje heroiczno-szaleńcze, upamiętnione w takich utworach jak "Jacobowsky i pan pułkownik" Franza Werfla czy" Pan Kiehot" Gunthera Grassa, a także przez naszą cywilizacyjną pograniczność. Jesteśmy kresami Europy. Sąsiedzi od wschodu - a przypominam, że ani Litwini, ani zwłaszcza Ukraińcy nie chcą być umieszczani w Europie Wschodniej, lecz przynajmniej w Środkowowschodniej - są otwarci na nasze tradycje okcydentalne, jak obywatelska podmiotowość jednostek i zbiorowości, samorząd lokalny, podporządkowanie władzy prawu, a stosunków międzyludzkich umowom, niepodporządkowanie religii państwu i wiara, której się broni - ale której się nie narzuca.
Nie ma potrzeby przemilczać, że Europa ducha, Europa prawa i sztuki sięgała tak daleko, jak daleko sięgały ongiś granice I Rzeczypospolitej, wspólnej kolebki Polaków, Litwinów, Białorusinów i Ukraińców. Na jej obszarze spotykały się i przenikały kultury, ale składnik łacińsko-europejski był zawsze obecny. Tym śmielej powinniśmy o tym przypominać, że cywilizacja polska nie była cywilizacją podboju. Dzisiaj zresztą zmieniły się kanony stosunków międzynarodowych i ani za kulturą, ani przed kulturą nie idzie już miecz...
Nie trzeba chcieć pełnić funkcji misjonarza, by mieć poczucie misji - misji spełniania się, misji realizowania własnego modelu. Model polski, powtórzę, to model wyczulenia na historię i na tragizm ludzkich losów. W zetknięciu ze Wschodem model ten uwydatnia podmiotowość jednostki świadomej swoich wyborów oraz wspólnoty świadomej swoich dokonań i katastrof. Zakłada poczucie odpowiedzialności moralnej za osobowe i zbiorowe decyzje. Zakłada postawę czynną: "bądź wierny - idź". Wyrażony jest w słowach Norwida: "Ojczyzna to wielki - zbiorowy - obowiązek". Ani od tego modelu, ani od swojej roli, narzucanej przez nasze geokulturowe położenie, kultura polska nie powinna uciekać.
Tylko naród niepodległy jest w stanie dokonywać zbiorowego rachunku sumienia, spoglądać w oczy tragediom własnego losu. Tylko kultura niepodległego narodu może ze świadomości tragedii czerpać nie tylko gorzkie lekcje przetrwania, ale i mądrość rozumienia osobowej i zbiorowej doli człowieczej.
Niepodległość zbyt oczywista
Dlatego na zakończenie pozwolę sobie na chwilę wspomnienia. Piętnaście lat temu miałem zaszczyt otwierać w Londynie Kongres Kultury Polskiej na Obczyźnie. Mówiłem wówczas o tym "Co kultura polska może dzisiaj dać światu?". Nie muszę na tej sali przypominać, jak bardzo ówczesna sytuacja Polski i Polaków różniła się od dzisiejszej. Sam byłem wówczas banitą skazanym na śmierć i pozbawionym obywatelstwa przez własnych rodaków. A kultura polska dawała wówczas sobie i światu przede wszystkim to, że się nie poddawała.
Dopiero niepodległość umożliwiła otwarte zadawanie pytania o miejsce Polski między Zachodem a Wschodem. Co znacznie ważniejsze, dopiero niepodległość pozwala nam stanąć wobec największego zbiorowego dramatu Polaków, jaki rozegrał się po drugiej wojnie światowej. Odbudowaliśmy wówczas naszą Ojczyznę z ruin, z wysiłkiem, radością i dumą - a równocześnie trwały sowieckie wywózki, komunistyczne skrytobójcze mordy i trwał beznadziejny opór "żołnierzy wyklętych", o których historia "głucho milczała". Obawiam się, że dzisiaj traktujemy niepodległość jako coś oczywistego. Taka postawa jest sprzeczna z duchem polskich tradycji. Niepodległość nie jest obecnie zagrożona, ale pamięć o jej tragicznej cenie powinna pozostać wyróżniającym składnikiem naszej kultury.
Tekst wystąpienia Zdzisława Najdera na forum "Polska pośrodku Europy" podczas Kongresu Kultury Polskiej.
|
Od ponad tysiąca lat Polska obwieszcza swoją przynależność do Zachodu. Polacy w swoim myśleniu o sobie i o sąsiadach świadomie nawiązują już nie do zafałszowanego w PRL mitu piastowskiego, lecz do mitu wielonarodowej Polski Jagiellonów.Podstawowym składnikiem zbiorowej świadomości jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu.Przez świadomość tragizmu rozumiem zdawanie sobie sprawy z tego, że coś, co wysoko cenimy, wyłoniło się na drodze zniszczenia czegoś innego, także cennego.Jako zbiorowość odczuwamy wyjątkowo silnie potrzebę ciągłości. I właśnie nasz narodowy mit ciągłości dziejowej Polaków stanowi konkretne podłoże, tak treściowe, jak i emocjonalne, owego poczucia tragizmu.Nasz hymn narodowy jest także hymnem zobowiązania. Jednocześnie odrzucają to, co jest, na rzecz tego, co być powinno, co musimy swoim wysiłkiem stworzyć. I to jest również tradycyjny składnik naszej kultury: brak zgody na aktualną rzeczywistość, postulaty zmiany - w imię wolności, w imię wierności, w imię przerabiania zjadaczy chleba w aniołów. Sami rozpięci jesteśmy między przeszłością tragiczną (która sprawia, że nasze święta państwowe nie są świętami radości, jak gdzie indziej, ale rozpamiętywania) a przyszłością otwartą Europy.
|
STUDIA
Rektorzy mówią o konieczności wprowadzenia częściowej odpłatności za studia
Początek roku akademickiego pod znakiem pieniądza
W piątek w wielu uczelniach odbyły się uroczyste inauguracje roku akademickiego, podczas których świeżo upieczeni studenci otrzymywali indeksy. Na zdjęciu studenci Uniwersytetu Warszawskiego: Michał Dec z prawa oraz Aleksandra Chrzanowska z kulturoznawstwa i Karolina Bogdan z polonistyki.
BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Trudno o akademik i stypendia
Studenci radzą sobie jak mogą
Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację tylko trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. Zdecydowanie brakuje miejsc w akademikach.
Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego, który składał podanie, nie otrzyma miejsca w akademiku, bo miejsc jest około 2,6 tysiąca na 38 tysięcy studiujących. Studenci, którzy otrzymają miejsce, płacić będą w zależności od dochodów w rodzinie od 50 do 80 proc. ceny akademika. Przy najniższej 50-procentowej odpłatności za miejsce w akademiku trzeba zapłacić od 123 do 198 zł miesięcznie. Ceny są różne, bo różny jest standard. Wszystkie pokoje są dwuosobowe, a w akademikach najdroższych - z łazienkami. Studenci, którzy nie mają szans na akademik, wynajmować muszą stancję, co w Katowicach kosztuje 250 zł miesięcznie i więcej.
25 proc. studentów Uniwersytetu Śląskiego ma prawo do otrzymania stypendiów za wyniki w nauce. Średnia stopni nie może być jednak niższa niż 4,0. Wysokość stypendium uzależniona jest od wysokości średniej i od liczby studentów, którzy zmieścili się w stypendialnej puli. Zwykle stypendium to wynosi od 230 do 330 zł. Stypendium socjalne, przydzielane zależnie od dochodów w rodzinie, średnio biorąc, wynosi około 150 zł.
Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. Na podręczniki student wydać musi przynajmniej 200 zł (co stanowi absolutne minimum) rocznie. Studenci dojeżdżający wydają często po kilkadziesiąt złotych i więcej na przejazdy. W czasie zajęć korzystają ze studenckich stołówek (od 4 zł za obiad). Z ostrożnych obliczeń studenckich wydatków wynika, że aby przeżyć na poziomie minimum, śląski student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie.
Ciasnota na UJ
Miejsce w akademiku otrzymuje tylko nieco ponad połowa studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy się o to starają. W znacznie lepszej sytuacji są tylko studiujący w Collegium Medicum UJ, gdzie 90 procent może zamieszkać w akademiku. Uczelnia ma dziesięć domów studenckich - w większości o dobrym standardzie - z 5603 miejscami, plus przyznane jej 410 miejsc w miasteczku studenckim AGH. Płacić trzeba 140 - 160 zł miesięcznie, z czego 30 - 50 proc. jest refundowane. - Koszt obiadu w stołówkach studenckich wynosi u nas 7 zł, z czego student płaci tylko 4 zł. Korzystają z nich przede wszystkim mieszkańcy akademików, ale i mieszkający na kwaterach - informuje Eugenia Łukasik z Działu Nauczania UJ. Ci, którzy wynajmują kwatery prywatne, narzekają na wysokie opłaty. Studenci płacą w Krakowie zazwyczaj po ok. 300 złotych za miejsce w pokoju dwuosobowym, plus opłaty za światło, telefon itp. - W tym roku właściciel chciał nam podnieść opłatę o 200 zł, ale wszyscy ostro się postawiliśmy i ustąpił. Więc zostało po staremu, po 300 zł. Do tego w zimie trzeba dodać 50 zł za ogrzewanie elektryczne oraz inne opłaty - mówi Magda z Nowego Sącza, studentka II roku prawa.
Największym problemem Uniwersytetu Jagiellońskiego jest ciasnota pomieszczeń. Na jednego studenta przypada ok. 3 mkw. powierzchni naukowo-dydaktycznej. W zachodnich uczelniach tych metrów kwadratowych na jednego studenta jest pięć razy więcej. Najgorzej jest na wydziale prawa, gdzie przyjmuje się dużo studentów.
Legalny walet w Olsztynie
W najmłodszym polskim uniwersytecie - Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie - sytuacja studentów zamiejscowych jest bardzo trudna. W opinii rektora Ryszarda Góreckiego, co najmniej połowa studentów nie znajdzie w tym roku miejsca w akademiku.
Na 15 tysięcy słuchaczy studiów dziennych uczelnia dysponuje 2798 miejscami w dziewięciu akademikach byłej Akademii Rolniczo-Technicznej (dziesiąty akademik jest remontowany) oraz 1063 miejscami w trzech domach Fundacji Bratniak, należącej do byłej Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Kłopotów z zamieszkaniem nie będą mieć jedynie alumni (ponad 500) wchodzącego w skład uniwersytetu Wyższego Instytutu Teologicznego. Łóżko kosztuje w akademiku w zależności od standardu pokoju od 105 zł do 150 zł miesięcznie. Uczelnia utworzyła bank stancji, ale zgłoszeń jest mało. Cena stancji w mieście to średnio 200 zł.
Jagoda Pacyńska z Bezled, studentka V roku medycyny weterynaryjnej, jest przewodniczącą rady mieszkańców akademika nr 3 w studenckim miasteczku Kortowo.
- Jeżeli chodzi o sytuację bytową studentów, to raczej się pogorszy, bo studiujących przybyło, a miejsc w akademikach nie. Liczę, że jak w poprzednich latach, będziemy mogli kwaterować w pokojach tzw. legalnego waleta, czyli studenta, który za 30 proc. stawki może nocować na swoim, najczęściej składanym, łóżku. W najtrudniejszej sytuacji są studenci pierwszego roku, najważniejszym bowiem kryterium kwalifikacji do akademika jest u nas średnia ocen. Poza tym aktywność w pracach na rzecz uczelni i wreszcie sytuacja rodzinna. W tej ostatniej kategorii miejsca dostają najczęściej sieroty i półsieroty.
Co czwarty pobiera stypendium socjalne
Każdy zainteresowany student Wyższej Szkoły Zawodowej w Koninie może liczyć na miejsce w uczelnianym akademiku, liczącym 160 miejsc, lub bursie którejś z konińskich szkół średnich. Opłata miesięczna za miejsce wynosiła w ub. roku 120 zł. W akademiku jest też stołówka, z której korzystać może codziennie 350 osób, oferująca dotowane przez szkołę, bardzo tanie obiady.
WSZ oferuje też stypendia socjalne dla studentów z rodzin niezamożnych: w ubiegłym roku mogli otrzymać je ci, w rodzinach których dochód na osobę nie przekraczał 400 zł. Stypendia wynosiły: do 200 zł - 120 zł, od 201 do 300 zł - 90 zł, od 301 do 400 zł - 70 zł. W wyjątkowych przypadkach komisja rozdzielająca tę pomoc mogła podwyższyć kwotę stypendium do 150 zł. W minionym, pierwszym roku funkcjonowania szkoły z pomocy tej skorzystały 132 osoby, czyli więcej niż co czwarty student.
W tym roku najlepsi będą otrzymywać także stypendia naukowe; kwot uczelnia jeszcze nie podaje. Poza tym grono konińskich parlamentarzystów postanowiło ufundować kilka własnych stypendiów dla najlepszych studentów z rodzin o najniższych dochodach.
Niepaństwowi w hotelu lub na stancji
Wyższa Szkoła Humanistyczno-ekonomiczna we Włocławku (woj. kujawsko-pomorskie) zagwarantowała swoim studentom dziennym 41 miejsc noclegowych w miejscowym hotelu Kujawy. Pokój 1-osobowy kosztuje od 300 zł do 340 zł miesięcznie, 2-osobowy od 280 do 320 zł. - Zainteresowanie ofertą nie potwierdziło naszych obaw, że ceny będą za wysokie - powiedziała "Rz" Elżbieta Grabińska-Gulcz, dyrektor administracyjny włocławskiej uczelni. - W hotelu zarezerwowaliśmy także miejsca studentom zaocznym, którzy za pokój 1-osobowy będą płacić 53 zł za dobę, za 2-osobowy - 97 zł.
Uczelnia zapewniła też słuchaczom miejsca w internacie Medycznego Studium Zawodowego we Włocławku. - Mimo że jest on znacznie oddalony od sal wykładowych, wszystkie, tj. 24 miejsca zostały już wykorzystane - dodała Grabińska-Gulcz. - Miesięczny pobyt kosztuje tutaj 80 zł.
Własnej bazy lokalowej dla studentów nie ma także Wyższa Szkoła Ochrony Środowiska w Bydgoszczy. - Dysponujemy adresami internatów, burs i domów studenckich, gdzie nasi słuchacze mogą znaleźć jeszcze miejsca - poinformowano w sekretariacie uczelni. - Do tej pory nikt się nie skarżył, widać, że sposób się sprawdza.
Wyższa Szkoła Bankowa w Toruniu nie zapewnia miejsc noclegowych studentom. Bożena Kołosowska, prodziekan tej uczelni, wyjaśnia, że znaczna część studentów pochodzi z Torunia i okolic. Tym ostatnim bardziej opłaca się dojeżdżać, aniżeli wynajmować stancję.
Studenci, którym nie odpowiada standard burs i internatów (jak zapewniono na uczelniach tacy są), poszukują w grupach, po dwóch, trzech mieszkania do wynajęcia. Mają z czego wybierać. W Bydgoszczy np. lokal o pow. ponad 90 mkw. kosztuje 1,2 tys. zł plus czynsz. W Toruniu za miejsce w pokoju żądano po 250 zł od osoby. A.P., A.O., B.C., RAK, J.SAD., I.T.
Drogi indeks
Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia.
Rektor Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Węgleński zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli taki przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. Rektor Politechniki Warszawskiej Jerzy Woźnicki powiedział, że jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że podobnie jak w 1999 r. w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym.
W wielu polskich uczelniach odbyła się w piątek uroczysta inauguracja roku akademickiego. Zwykle są na nią zapraszani tylko ci spośród świeżo upieczonych studentów, którzy najlepiej zdali egzaminy i w obecności przedstawicieli najwyższych władz państwowych, profesury, rektorów innych uczelni otrzymują indeksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski uczestniczył w piątek w inauguracji na Uniwersytecie Warszawskim (gdzie rozpoczyna studia jego córka); a premier Jerzy Buzek - na najmłodszym polskim Uniwersytecie Warmińsko-mazurskim w Olsztynie. A.P.
|
W piątek w wielu uczelniach odbyły się uroczyste inauguracje roku akademickiego, podczas których świeżo upieczeni studenci otrzymywali indeksy. Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację tylko trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. Zdecydowanie brakuje miejsc w akademikach.Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego, który składał podanie, nie otrzyma miejsca w akademiku. Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. Na podręczniki student wydać musi przynajmniej 200 zł rocznie. Studenci dojeżdżający wydają często po kilkadziesiąt złotych i więcej na przejazdy. Z ostrożnych obliczeń studenckich wydatków wynika, że aby przeżyć na poziomie minimum, śląski student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie.
Miejsce w akademiku otrzymuje tylko nieco ponad połowa studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy się o to starają. Ci, którzy wynajmują kwatery prywatne, narzekają na wysokie opłaty. Największym problemem Uniwersytetu Jagiellońskiego jest ciasnota pomieszczeń. Na jednego studenta przypada ok. 3 mkw. powierzchni naukowo-dydaktycznej. W najmłodszym polskim uniwersytecie - Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie - sytuacja studentów zamiejscowych jest bardzo trudna. co najmniej połowa studentów nie znajdzie w tym roku miejsca w akademiku.
Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia.Rektor Uniwersytetu Warszawskiego zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli taki przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym.
|
ROSJA
Faworyt jest jeden - Putin. Nawet nie stara się przedstawić programu wyborczego. Doskonale za to wchodzi w rolę bohatera, będącego nadzieją wszystkich Rosjan.
Wybory bez wyboru
SŁAWOMIR POPOWSKI
z Moskwy
Czy Władimir Putin wygra już w pierwszej turze wyborów prezydenckich, czy dopiero w drugiej? Od tego - twierdzą niektórzy komentatorzy - zależy, jaka będzie przyszła Rosja. Według sondaży byłego funkcjonariusza KGB popiera ponad połowa Rosjan.
Na dwa tygodnie przed wyborami kampania dopiero zaczyna się rozkręcać. Nie ma jednak tej gorączki co podczas kampanii prezydenckiej z 1996 r. ani nawet podczas ostatnich, grudniowych wyborów do Dumy Państwowej, przed którymi politycy najważniejszych ugrupowań wzajemnie obrzucali się błotem i prowadzili brudną wojnę "na teczki". Teraz może jeszcze były prokurator generalny Jurij Skuratow postara się o podniesienie temperatury kampanii wyborczej. Dziennikarze po cichu na to liczą. W końcu jedyną jego szansą na zdobycie choćby minimalnej liczby głosów jest ujawnienie kilku co bardziej soczystych skandali... Ale i tak nikt nie ma wątpliwości, że wygra Putin.
Kto startuje?
Ciekawe, że do niedawna otwarta była nawet kwestia, ilu ostatecznie kandydatów dopuszczonych zostanie do udziału w kremlowskim wyścigu. Wprawdzie Centralna Komisja Wyborcza oficjalnie zarejestrowała 11 pretendentów, ale pojawiło się podejrzenie, że listy wyborcze trzech z nich zostały sfałszowane. Zbieraniem podpisów dla nich zajmowała się jedna z firm prywatnych, która załatwiła sprawę prosto: zatrudniła studentów z jednej z moskiewskich szkół wyższych i - płacąc po 80 kopiejek od sztuki - sprokurowała około miliona podpisów.
Przede wszystkim nie wiadomo było jednak, jak skończy się sprawa Władimira Żyrinowskiego. Komisja początkowo odrzuciła jego zgłoszenie, uznając, że do swojego zeznania majątkowego nie wpisał mieszkania syna, które zgodnie z obowiązującą ordynacją wyborczą powinien był ujawnić. Chodziło o nieduży lokal w Moskwie - pięćdziesiąt kilka metrów kwadratowych. I nie miało znaczenia, że w porównaniu z innymi pozycjami majątku ujawnionymi przez Żyrinowskiego to było nic. Komisja - przy jednym głosie sprzeciwu - opowiedziała się przeciwko umieszczeniu na liście wyborczej lidera Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji (LDPR). Ten odwołał się do Sądu Najwyższego i w pierwszej instancji sprawę przegrał, ale 6 marca, na 20 dni przed wyborami, Kolegium Kasacyjne SN uchyliło ten wyrok i kazało wpisać Żyrinowskiego na listę. - To najwspanialszy dzień w moim życiu - cieszył się lider LDPR, zdając sobie sprawę, że nieobecność w wyborach prezydenckich oznaczałaby w istocie porażkę jego partii, od samego początku opartej na kulcie "wodza".
Sądowe zwycięstwo Żyrinowskiego będzie kosztowało rosyjskiego podatnika 20 milionów rubli, bo tyle już wydano na druk kart wyborczych bez jego nazwiska. Sprawa nie jest jeszcze zakończona. Centralna Komisja Wyborcza, której przewodniczący Aleksander Wieszniakow szczerze nie cierpi Władimira Wolfowicza, odwołała się do wyższej instancji - Prezydium Sądu Najwyższego - i jeżeli wyrok zostanie ponownie zmieniony, wówczas Komisji przyjdzie wykreślać nazwisko Żyrinowskiego.
Ostatecznie więc, jeśli znów nie dojdzie do jakiejś zmiany, w wyborach wystartuje 12 kandydatów: p.o. prezydenta Władimir Putin, lider Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej Giennadij Ziuganow, szef "Jabłoka" Grigorij Jawliński, Władimir Żyrinowski oraz grupa kandydatów mających niewielkie szanse na zebranie znaczącej liczby głosów. Są to: bliżej nieznany czeczeński biznesmen Umar Dżabraiłow, pierwsza kobieta ubiegająca się o ten urząd, była minister w rządzie Jegora Gajdara, Ełła Panfiłowa, Aleksiej Podbierozkin, w przeszłości związany z komunistami, dziś lider ruchu "Duchowe Dziedzictwo", a także znany reżyser Stanisław Goworuchin, dwóch gubernatorów - "lewicowy" Aman Tulejew i "prawicowy" Konstantin Titow, oraz były kremlowski urzędnik Jewgienij Sawastianow. Dla nich udział w wyborach oznacza albo możliwość darmowej promocji w mediach (Dżabraiłow), albo pozwala przypomnieć publiczności o swojej obecności na scenie politycznej (Panfiłowa, Skuratow, Podbierozkin, Sawastianow i w jakimś stopniu Goworuchin). Wreszcie, jak w przypadku Tulejewa, konkurującego na lewym skrzydle z Ziuganowem, oraz Titowa, któremu nie udało się uzyskać zgodnego poparcia całej rosyjskiej prawicy - udział w wyborach umożliwia przyszłe sojusze polityczne. Jeśli oczywiście dojdzie do drugiej tury i wówczas można będzie wezwać swoje elektoraty do poparcia tego czy innego pretendenta.
Liczy się tylko Putin
W rzeczywistości jest tylko jeden faworyt - Władimir Władimirowicz Putin, a główne pytanie, które nurtuje moskiewskich polityków oraz wszystkie sztaby wyborcze, brzmi: czy wygra już w pierwszej rundzie, czy dopiero w drugiej? Od tego - twierdzą niektórzy komentatorzy - zależy, jaka będzie przyszła Rosja.
Rosyjskie instytuty zajmujące się badaniem opinii publicznej podają różne wskaźniki poparcia dla Putina, ale wszystkie są powyżej 50 proc., co zapewnia mu zwycięstwo już 26 marca. Według przeprowadzonego na przełomie lutego i marca przez jeden z instytutów socjologicznych najbardziej optymistycznego sondażu, gdyby wówczas odbywały się wybory, Putin dostałby 60 proc. głosów, Ziuganow - 23, Jawliński 7,8, a każdy z pozostałych poniżej 2 proc. Badania te prowadzono, kiedy z wyścigu prezydenckiego wyłączony był Władimir Żyrinowski, ale i jego obecność w niczym nie zmieniłaby sytuacji. Co najwyżej wpłynęłaby na zmianę "brązowego medalisty".
Trzeba przyznać, że sztab wyborczy Putina, którego głównym zadaniem jest doprowadzić swojego szefa do zwycięstwa już w pierwszej turze, bardzo umiejętnie prowadzi kampanię. Putin publicznie zrezygnował z debat i reklam telewizyjnych, stwierdzając przed kamerami, że byłoby czymś niewłaściwym, gdyby jako szanujący się urzędnik państwowy miał występować w przerwach między reklamą podpasek i snickersów.
Postępując w ten sposób, Putin nie wykracza poza ramy wizerunku, który już udało się nakreślić w świadomości Rosjan. 25 proc. badanych widzi w nim przede wszystkim energicznego, zdecydowanego polityka, który walczy o interesy państwa, 16 proc. wierzy w to, że będzie dobrym gospodarzem, 13 proc. popiera go za patriotyzm, a 11 proc. zwraca uwagę na to, że jest inteligentem. Jedynie 7 proc. uważa, że może on być przyszłym dyktatorem.
Program dla wszystkich
Putin występuje w roli bohatera, będącego nadzieją wszystkich Rosjan. Być może między innymi dlatego dotąd nie ogłoszono jego szczegółowego programu wyborczego i ograniczono się do opublikowania "Listu otwartego do wyborców", który jest tylko namiastką politycznego planu Putina. W liście tym - pełnym bardzo ogólnikowych stwierdzeń, w rodzaju "Rosja - bogaty kraj biednych ludzi" - p.o. prezydenta deklarował się jako zwolennik silnego państwa, gwarantującego jednakowe reguły gry dla wszystkich uczestników życia politycznego i gospodarczego; umiejętnie dystansował się od znienawidzonych przez Rosjan oligarchów; podkreślał swoje przywiązanie do reguł demokracji; umiejętnie pominął problemy gospodarcze, stwierdzając, że tylko silne państwo może zagwarantować dalsze reformy, i tylko jednym zdaniem wspomniał o operacji w Czeczenii.
To ostatnie nie było przypadkiem. Wojna w Czeczenii pozwoliła wypromować Putina jako murowanego kandydata na prezydenta, ale mało kto już w Rosji wierzy w jej szybkie zakończenie. W tej sytuacji p.o. prezydenta zaczął stopniowo dystansować się od odpowiedzialności za tę operację i przerzucać ją na wojskowych. Za to sam mógł się zająć sprawami bieżącymi - socjalnymi i gospodarczymi: obiecał podwyżkę emerytur, indeksację wynagrodzeń, podwyżkę płac dla sfery budżetowej oraz ożywienie stacji kosmicznej "Mir". Jak pisał poważny tygodnik "Itogi", to wystarczało, aby przeciętny rosyjski wyborca, i tak już oczarowany Putinem, uznał go za ojca narodu.
I o to właśnie chodzi. Putin musi wygrać w pierwszej turze, bo tylko takie zwycięstwo daje mu silną legitymację, porównywalną z tą, z jakiej korzystał na początku lat 90. Borys Jelcyn. Jaka będzie potem jego polityka, okaże się po wyborach.
Walka na zapleczu
W rezultacie najostrzejsza walka wyborcza toczy się obecnie między pozostałymi pretendentami do kremlowskiego tronu. Szczytem marzeń komunisty Giennadija Ziuganowa jest doprowadzić do drugiej tury, ale jego atuty nie są mocne. Może liczyć na swój stały, mniej więcej 20-procentowy elektorat, lecz to nie wystarcza do sukcesu. Poza tym część lewicowych wyborców została "kupiona" hasłami Putina i Ziuganowowi nie pozostaje nic innego, niż dowodzić bez końca, że faworyzowany przez wszystkich kandydat symbolizuje ciąg dalszy rządów tej samej "kremlowskiej rodziny", która - jak twierdzi - doprowadziła kraj do ruiny. Aby przekonać bardziej centrowo nastawionych wyborców, Ziuganow stonował radykalnie komunistyczne hasła i jeśli pokazuje się w swoim gabinecie, to obowiązkowo z portretem Puszkina w tle, a nie wiszącego tam wcześniej Lenina.
Bój toczy się również o trzecie miejsce. Do czasu rejestracji Żyrinowskiego największe szanse na jego zajęcie miał Grigorij Jawliński, który już po raz trzeci z tym samym programem ubiega się o prezydenturę. Teraz jednak jest duże prawdopodobieństwo, że przegra z Żyrinowskim, który wprawdzie znacznie później włączył się do walki przedwyborczej, ale za to jego widowiskowe spory z Centralną Komisją Wyborczą zapewniły mu pewną sympatię wśród wyborców, nie mówiąc już o dodatkowej, bezpłatnej reklamie w mediach.
Pojawiły się nawet opinie, że cała historia z Żyrinowskim została wyreżyserowana przez kremlowskich analityków. Według tej koncepcji rozumowanie Kremla było następujące: skoro mimo wszystko może dojść do drugiej tury, to już teraz trzeba myśleć, co będzie potem. A co będzie? Wiadomo. W takim przypadku powtórzy się sytuacja z wyborów w 1996 r., kiedy Borys Jelcyn musiał - za odpowiednio wysoką cenę - skorzystać z pomocy właśnie tego "trzeciego", gen. Aleksandra Lebiedzia. I jeżeli teraz wszystko miałoby się powtórzyć, to lepiej zawczasu wybrać potencjalnego koalicjanta. Czy miałby nim być zawsze opozycyjny wobec Kremla Jawliński, czy też skandalizujący, ale zwykle lojalny Żyrinowski?
Grupa "Niet"
Właśnie przeciwko takiemu traktowaniu polityki i demokratycznych procedur występuje utworzona podczas poprzednich wyborów prezydenckich grupa "Niet", która postanowiła wznowić swoją działalność. W "Deklaracji 2000", opublikowanej na łamach tygodnika "Obszczaja Gazieta" i podpisanej m.in. przez Władimira Bukowskiego, jej autorzy wzywają do głosowania przeciwko wszystkim kandydatom.
Ich zdaniem obecna kampania wyborcza jest parodią demokracji. Jeśli dla potrzeb poprzednich wyborów zdecydowano się przerwać wojnę w Czeczenii, to teraz odwrotnie, rozpoczęto nową. I jeśli prowokowanie zamachów bombowych i sukcesy wojenne mają pomóc w zwycięstwie wyborczym, to oznacza to, że Rosja zawsze będzie prowadziła wojnę i żyła w warunkach strachu, prowokacji oraz kolejnych "pożarów Reichstagu" - stwierdzono w "Deklaracji". "Przyjmując narzucone reguły gry w »wybory bez wyborów« wyborcy biorą na siebie odpowiedzialność za wszystko, co będzie wyczyniać wybrana z zamkniętymi oczami władza. Władza zaś nigdy nie nauczy się szanować swoich wyborców i trzeba ją do tego zmusić".
Program grupy "Niet", szlachetny w swych intencjach, nie ma żadnych szans. Może liczyć na poparcie około 2 proc. wyborców, którzy gotowi są głosować przeciwko wszystkim. To niewielu, ale i tak więcej, niż mogą zebrać Skuratow, Goworuchin czy nawet Panfiłowa i Titow. Nie mówiąc już o Dżabraiłowie.
|
Czy Władimir Putin wygra już w pierwszej turze wyborów prezydenckich? Według sondaży byłego funkcjonariusza KGB popiera ponad połowa Rosjan.do niedawna otwarta była kwestia, ilu kandydatów dopuszczonych zostanie do udziału w kremlowskim wyścigu. nie wiadomo, jak skończy się sprawa Władimira Żyrinowskiego. Komisja początkowo odrzuciła jego zgłoszenie, uznając, że do swojego zeznania majątkowego nie wpisał mieszkania syna. Kolegium Kasacyjne SN uchyliło ten wyrok i kazało wpisać Żyrinowskiego na listę. Ostatecznie więc w wyborach wystartuje 12 kandydatów. W rzeczywistości jest tylko jeden faworyt - Władimir Władimirowicz Putin.Rosyjskie instytuty zajmujące się badaniem opinii publicznej podają różne wskaźniki poparcia dla Putina, ale wszystkie są powyżej 50 proc.Według najbardziej optymistycznego sondażu Putin dostałby 60 proc. głosów. Trzeba przyznać, że sztab wyborczy Putina bardzo umiejętnie prowadzi kampanię. Putin publicznie zrezygnował z debat i reklam telewizyjnych.25 proc. badanych widzi w nim energicznego, zdecydowanego polityka, który walczy o interesy państwa, 16 proc. wierzy w to, że będzie dobrym gospodarzem. Jedynie 7 proc. uważa, że może on być przyszłym dyktatorem.Putin występuje w roli bohatera wszystkich Rosjan. Być może dlatego dotąd nie ogłoszono jego szczegółowego programu wyborczego i ograniczono się do opublikowania "Listu otwartego do wyborców", który jest namiastką politycznego planu Putina. obiecał podwyżkę emerytur, indeksację wynagrodzeń, podwyżkę płac dla sfery budżetowej oraz ożywienie stacji kosmicznej "Mir". to wystarczało, aby przeciętny rosyjski wyborca uznał go za ojca narodu. najostrzejsza walka wyborcza toczy się obecnie między pozostałymi pretendentami do kremlowskiego tronu. Szczytem marzeń komunisty Giennadija Ziuganowa jest doprowadzić do drugiej tury. Może liczyć na swój 20-procentowy elektorat, lecz to nie wystarcza do sukcesu. Bój toczy się również o trzecie miejsce. Do czasu rejestracji Żyrinowskiego największe szanse miał Grigorij Jawliński. Pojawiły się opinie, że historia z Żyrinowskim została wyreżyserowana przez kremlowskich analityków: skoro może dojść do drugiej tury, to trzeba myśleć, co będzie potem. przeciwko takiemu traktowaniu polityki występuje utworzona podczas poprzednich wyborów prezydenckich grupa "Niet", która postanowiła wznowić swoją działalność. jej autorzy wzywają do głosowania przeciwko wszystkim kandydatom. Ich zdaniem obecna kampania wyborcza jest parodią demokracji.
|
POLSKA - EUROPA
Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować Unię Europejską jako partnera, a nie jako przeciwnika
Przyczynek do tematu
JERZY ŁUKASZEWSKI
Wiele czynników współdziała obecnie, aby opóźnić integrację Polski z Unią Europejską: niezmiernie trudne do rozwiązania problemy finansowe UE; zyskująca coraz więcej zwolenników opinia, że gruntowna reforma instytucjonalna UE musi poprzedzić jej rozszerzenie; zmiana rządu w Niemczech i odejście ekipy, dla której szybkie przyjęcie Polski do UE rysowało się jako obowiązek polityczny i moralny; coraz silniejszy opór beneficjentów budżetu unijnego, a zwłaszcza Hiszpanii, przeciwko rozszerzeniu UE itd.
Niemniej uzyskanie pełnego członkostwa w UE pozostaje celem strategicznym RP. Dyskusja narodowa na temat Polska - Unia będzie się więc nasilać w nadchodzących miesiącach i latach. Wezmą w niej udział dziennikarze, politycy, ekonomiści, przedstawiciele grup interesów, profesorowie i duchowni. Niezmiernie ważnym jej składnikiem będzie dialog rządu ze społeczeństwem.
Treść i kierunki dotychczasowej debaty wskazują na to, że istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji, które mogłyby służyć uporządkowaniu i pogłębianiu dalszej dyskusji.
1. UE nie jest organizacją międzynarodową podobną do OECD, Rady Europy, ONZ albo przedwojennej Ligi Narodów.
Stanowi całkowicie nową jakość w stosunkach między państwami i narodami. Nie jest ugrupowaniem mechanicznym, ale całością organiczną, opartą nie tyle na bliskości geograficznej, ile na powinowactwie kulturowym i zazębieniu doświadczeń historycznych. Reprezentuje model "wspólnotowy", a nie tradycyjny model "międzyrządowy". Opiera się na zasadzie solidarności, nie znanej dotąd w stosunkach międzynarodowych i wyrażającej się m.in. w olbrzymich transferach finansowych z bardziej rozwiniętych państw członkowskich do mniej rozwiniętych. Decyzje organów Uniim - zgodnie z wolą państw członkowskich - mają dla tych ostatnich moc wiążącą w dziedzinach określonych przez traktaty. UE uzupełnia zasadę "suwerenności narodowej" zasadą dobrowolnie budowanej "suwerenności zbiorowej", aby zapewnić państwom europejskim miejsce odpowiadające ich interesom oraz ich specyfice w dzisiejszym świecie. Przechodzi stopniowo od prostych form integracji, takich jak unia celna, do form bardziej zaawansowanych, takich jak unia walutowa (która stała się faktem 1 stycznia 1999 roku). Przeciwdziała niebezpieczeństwu hegemonii, gwarantując mniejszym państwom członkowskim "nadreprezentację" w organach unijnych.
Powstanie i rozwój UE stanowiły decydujący przełom w historii Europy Zachodniej, zapewniając trwały pokój i ustanawiając całkowicie nowe zasady współżycia między państwami i narodami. Integracja z UE będzie również doniosłym przełomem w historii Polski, przyspieszając jej rozwój gospodarczy i społeczny, stabilizując demokrację i gospodarkę rynkową, dając dodatkowe gwarancje bezpieczeństwa, wiążąc ją politycznie i ekonomicznie z Zachodem, do którego kulturowo i duchowo należy od przeszło tysiąca lat, otwierając przed nią możliwości realnego oddziaływania na sprawy europejskie i światowe poprzez udział w organach unijnych.
2. Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego.
Porównywalne procesy zachodzą w Ameryce Łacińskiej, Azji Południowo-Wschodniej i świecie arabskim. W przeciwieństwie do czterech czy pięciu istniejących i potencjalnych supermocarstw, państwa małe i średnie nie są w stanie podjąć w pojedynkę gigantycznych wyzwań ekonomicznych, technologicznych, energetycznych, środowiskowych, politycznych i społecznych końca XX i początku XXI wieku. Państwa Europy Zachodniej zrozumiały wkrótce po drugiej wojnie światowej konieczność integracji, tworząc - w postaci UE - sferę stabilności, intensywnej współpracy i dobrobytu. Przyszłe stosunki międzynarodowe - jeśli nie brać pod uwagę supermocarstw - będą coraz więcej dialogiem między organicznymi wspólnotami państw, a coraz mniej między poszczególnymi państwami, teoretycznie "suwerennymi", ale w gruncie rzeczy bezsilnymi i skazanymi na satelizację. Najbardziej żywotne interesy Polski wymagają więc, by nie pozostała na marginesie europejskiego procesu integracji, tzn. na marginesie UE.
3. Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści ekonomiczne i polityczne z przynależności do Unii. W szczególności dotyczy to jednak państw mniej rozwiniętych - Irlandii, Hiszpanii, Portugalii i Grecji. Dzięki dostępowi do rynków unijnych, olbrzymiemu transferowi finansowemu oraz dostosowaniu do norm i rygorów unijnych kraje te dokonały większego postępu w ostatnich 15 - 20 latach niż w dwóch poprzednich stuleciach. Zyskały też znaczenie polityczne, o którym nie mogły marzyć przed przystąpieniem do Unii. Wegetujące dawniej na obrzeżach "rdzenia europejskiego", mają dziś możność sprawować - w regularnych odstępach czasu - przewodnictwo UE i wpływać na sprawy międzynarodowe. Integracja nie osłabiła tożsamości narodowej żadnego kraju UE. Doświadczenie uczy ponad wszelką wątpliwość, iż rozszerzenie i upowszechnienie kontaktów z innymi kulturami wzmocniło świadomość własnych, niezbywalnych i niepowtarzalnych cech narodowych oraz przywiązanie do nich.
4. Integracja Polski z Unią oznacza nie tylko korzyści, ale również koszty. U nas, bardziej niż w innych krajach, dyskusja na ten temat nie może koncentrować się wyłącznie, albo głównie, na materialnym porównaniu pierwszych z drugimi. Szwajcaria może sobie pozwolić na to, aby jeszcze przez pewien czas pozostać poza UE. Po pierwsze, jest jednym z najbogatszych państw świata. Po drugie, wszystkie państwa, z którymi graniczy, są członkami UE, co stanowi jedną z podstawowych gwarancji jej bezpieczeństwa. Polska, położona między Niemcami a Rosją, między UE a WNP, nie może pozostać na marginesie integracji europejskiej, jeśli pragnie uniknąć tragedii, które dotknęły ją w przeszłości.
Koniunktura międzynarodowa, która przyniosła nam demokrację i niepodległość, nie będzie trwać wiecznie. Przyjdą nowe kryzysy i nowe zagrożenia. Polska o wiele bardziej niż Francja, Włochy albo Hiszpania potrzebuje solidnej ramy tak dla swojego rozwoju gospodarczego i społecznego, jak dla swego bezpieczeństwa. Nieuniknione koszty integracji muszą więc być interpretowane również na płaszczyźnie niematerialnej: w perspektywie wielkiej historycznej mutacji, której stawką jest przyszłość Polski. Koszt odbudowy demokracji, niepodległości i gospodarki rynkowej w naszym kraju był nieporównywalnie większy od kosztu, którego wymaga nasza integracja z Unią. Niemniej Polacy wzięli go na siebie, ponieważ byli świadomi jego historycznej doniosłości. Poniosą również koszt integracji z UE, jeżeli debata narodowa pozwoli im zrozumieć, iż chodzi o przełom porównywalny z tym, co miało miejsce w 1989 roku.
5. Nasze społeczeństwo, z jego specyficzną tradycją, kulturą i duchowością, powinno być w pełni świadome inspiracji i źródeł powojennego procesu integracji europejskiej. Polacy powinni wiedzieć, jakie siły duchowe i polityczne od początku stały za tym procesem, a jakie były mu przeciwne. Dużym błędem jest sądzenie, że historia to tylko przeszłość, że odeszła, nie zostawiając śladów, że nie ma większego znaczenia dzisiaj. Historia jest rzeczywistością żywą, wciąż obecną wśród nas, określającą naszą tożsamość, nasze postawy i wybory, nasze sympatie i antypatie.
Ludzie, którzy wśród ruin i chaosu okresu powojennego zaczęli dzieło integracji europejskiej, to w pierwszym rzędzie katoliccy myśliciele i mężowie stanu Francji, Niemiec, Włoch i innych krajów. To oni wyciągnęli logiczne konsekwencje z dwóch wojen światowych i zaczęli budować przyszłość na tym, co łączy narody europejskie, a nie na tym, co je dzieli. Ludzi tych, którym patronował aktywnie papież Pius XII, motywowało żywe wspomnienie reformy jedności europejskiej, która istniała w chrześcijańskim średniowieczu.
Najbardziej zaciekłymi wrogami integracji europejskiej były przez dziesiątki lat sterowane przez Moskwę partie komunistyczne, m.in. dlatego właśnie, że rysowała im się ona jako "Europa watykańska". To, że dzisiaj byli komuniści dokonali zwrotu o 180 stopni - podobnie jak to, iż większość krajów UE jest dziś rządzona albo współrządzona przez partie socjaldemokratyczne - nie zmienia istoty i znaczenia procesu integracji, świadczy natomiast o słuszności i sile idei europejskiej. Obecna sytuacja polityczna na zachodzie Europy jest wynikiem wahadłowego ruchu historii. Naturalną koleją rzeczy zmieni się za parę lat. Dzieło zjednoczenia Europy wpisuje się w logikę historii - jeśli istnieje logika historii. Dlatego rządy i konstelacje partyjne mijają, a dzieło trwa.
6. Pewni dziennikarze zachodni i polscy celują w przedstawianiu UE jako kłębowiska bezustannej walki sprzecznych "interesów narodowych". Pośpiech i bezustanna pogoń za sensacją nie pozwalają im często dostrzec nurtu głębszego i przekazać czytelnikom tego, co istotne. Jest oczywiste i naturalne, że w UE państwa członkowskie, regiony, miasta, grupy nacisku, partie polityczne, pracodawcy, pracobiorcy itd. bronią swych interesów. Ale oprócz tych dążeń cząstkowych umacnia się stopniowo i coraz częściej daje o sobie znać interes Unii jako całości. Bez niego nie byłyby możliwe kolejne postępy jakościowe, a zwłaszcza niedawne utworzenie unii walutowej, wymagające ogromnego wysiłku, dyscypliny i niemałego kosztu społecznego. Bez niego Unia nie byłaby zjawiskiem wyjątkowym pośród innych ugrupowań międzynarodowych. Bez niego Polska nie miałaby żadnych szans na wejście do Unii.
Z drugiej strony, w świetle niektórych informacji prasowych, Unia - a w szczególności jej egzekutywa, czyli Komisja Europejska - rysuje się głównie jako olbrzymia biurokracja, równie ociężała, co pedantyczna. W rzeczywistości cały personel Komisji - urzędnicy, tłumacze, sekretarki, portierzy, gońcy i kierowcy - liczy mniej niż połowę personelu, który zatrudnia miasto Paryż. A nie można zapominać, że UE ma 370 milionów mieszkańców. Zespół urzędniczy Komisji składa się - jak każde zbiorowisko ludzkie - z osób różnego pochodzenia, różnego charakteru, mniej i bardziej sympatycznych. Ale w sumie jest to administracja o wyjątkowym poziomie kompetencji, pracująca nad sprawami nader trudnymi i skomplikowanymi, ożywiona duchem "wspólnotowym". Dziś reprezentuje interesy Unii jako całości oraz interesy obecnych państw członkowskich. Jutro będzie reprezentować interesy Polski.
Z administracją tą negocjujemy sprawę naszego przystąpienia do UE. Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować ją jako partnera, a nie jako przeciwnika. W negocjacji międzynarodowej stoją naprzeciw siebie ludzie z krwi i kości, nie jakieś anonimowe aparaty. Psychologia odgrywa w niej rolę trudną do przecenienia. Pierwszym warunkiem zrozumienia i uwzględnienia naszego stanowiska, naszych potrzeb i naszych celów przez stronę unijną jest okazanie przez nas zrozumienia dla tego, czym jest Unia, jaki jest rzeczywisty margines manewru i co można naprawdę wynegocjować. Jeżeli w nadchodzących miesiącach i latach naszym negocjatorom uda się zyskać szacunek i sympatię partnerów unijnych, to być może jeszcze raz powtórzy się jedna z tych sytuacji, do których zawsze zmierzał Jean Monnet i dzięki którym stała się możliwa integracja europejska: dwie ekipy reprezentujące na początku trudne do pogodzenia punkty widzenia zamienią się stopniowo w jeden zespół, zmierzający do osiągnięcia wspólnego celu wspólnym wysiłkiem.
Autor był w latach 1990 - 1996 ambasadorem RP we Francji.
|
Dyskusja narodowa na temat Polska - Unia będzie się nasilać w nadchodzących miesiącach i latach. istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji, które mogłyby służyć uporządkowaniu i pogłębianiu dalszej dyskusji.1. UE nie jest organizacją międzynarodową podobną do OECD, Rady Europy, ONZ albo przedwojennej Ligi Narodów.
2. Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego.
3. Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści ekonomiczne i polityczne z przynależności do Unii.
4. Integracja Polski z Unią oznacza nie tylko korzyści, ale również koszty.
|
SEJM
Do czego posłom służy regulamin
Plagi sejmowe, czyli kto kogo przechytrzy
Różowe kartki, których nie można kopiować, setki poprawek, brak kworum, odrzucanie własnych projektów, a wszystko to zgodne z przepisami. Wygląda na to, że w ostatniej grze parlamentarnej mniejsze znaczenie miały same podatki, a znacznie większe - kto kogo przechytrzy, korzystając z możliwości, jakie stwarza procedura. To już nie były prace legislacyjne, lecz spektakl polityczny emitowany w godzinach największej oglądalności, w którym obie strony zarzucały sobie nieczystą grę.
Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest przecież organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. I chodzi nie tylko o ustawę o przyszłorocznych podatkach, ale nawet o budżetową na 2000 rok (poseł SLD Maciej Manicki podczas debaty nad podatkami stwierdził wprost, że ustawa podatkowa stwarza pracowitemu posłowi nieograniczone możliwości przedłużania toku legislacyjnego - tysiące przepisów, setki tabel, dziesiątki źle obliczonych liczb, a wszystko to do poprawy).
- Ja też znam regulamin i jego słabości, piłka jeszcze w grze - mówił poseł Manicki z sejmowej trybuny podczas debaty podatkowej. I o to właśnie chodziło - o grę, której głównym narzędziem stał się regulamin.
Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna, która jest dopiero na półmetku.
Godziny pyskówek w sprawie porządku
Meandry procedury były zawsze wykorzystywane przez posłów do innych celów niż zostały stworzone, a posłowie Sojuszu zazwyczaj posługiwali się regulaminem z dużą wprawą.
W Sejmie X kadencji zwanym kontraktowym poseł Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej Janusz Szymański znany był z tego, że podczas sporów proceduralnych toczących się na sali plenarnej wychodził na trybunę z regulaminem Sejmu w ręku i dowodził, że taki lub inny wniosek jest nieregulaminowy. Wywoływało to konsternację większości posłów, szczególnie solidarnościowych, którzy wówczas dopiero zaczynali swoją karierę polityczną.
Janusz Szymański przeszedł później do Unii Pracy (w Sejmie II kadencji) i znacznie rzadziej posługiwał się regulaminem, jednak posłowie Sojusz Lewicy Demokratycznej nadal doceniali znaczenie procedury w polityce parlamentarnej.
Spory proceduralne były zmorą Sejmu I kadencji. Proste ustalanie porządku obrad trwało czasami kilka godzin i zdarzało się, że - z dziennikarskiego punktu widzenia - było najciekawszym punktem całego posiedzenia plenarnego. W owym czasie każdy poseł dwanaście godzin przed rozpoczęciem posiedzenia Sejmu miał prawo zgłosić do laski marszałkowskiej wniosek o poszerzenie porządku obrad o dodatkowy punkt. Każdy wnioskodawca miał prawo uzasadnić swój wniosek, a marszałek dopuszczał jeden głos za i jeden przeciw. Wszystko to działo się pierwszego dnia posiedzenia rano, gdy telewizja na żywo transmitowała obrady. Niejednokrotnie posłowie zgłaszali wnioski o poszerzenie porządku obrad z pełną świadomością, że zostaną one odrzucone. Chodziło wyłącznie o wywołanie dyskusji i przedstawienie swoich racji w tzw. czasie antenowym, na oczach dziesiątków tysięcy telewidzów.
Gra o województwa
W Sejmie II kadencji koalicja mająca miażdżącą przewagę nad opozycją ucięła wielogodzinne ustalanie porządku obrad. SLD z PSL były w stanie przegłosować wszystko z wyjątkiem odrzucenia weta prezydenta i wprowadzenia zmian do konstytucji. Jednak właśnie poprzednia koalicja wprowadziła zwyczaj pospiesznych prac nad projektami ustaw, forsowania projektów rządowych zgłaszanych w trybie pilnym i w znakomitej większości bez projektów aktów wykonawczych, choć marszałek Sejmu w zasadzie nie powinien był w ogóle dopuszczać do debaty nad takimi projektami. Nieraz też opozycja oskarżała koalicję o ucinanie dyskusji podczas prac w komisji i pospieszne przechodzenie do rozstrzygnięć.
W tej kadencji parlamentu Sojusz Lewicy Demokratycznej niemalże od początku "uczył" posłów AWS, jakie znaczenie polityczne ma procedura sejmowa. Posłowie Akcji rzeczywiście wielu rzeczy musieli się nauczyć.
Przed tegorocznym bojem podatkowym najbardziej spektakularne manipulowanie procedurą przez SLD miało miejsce podczas uchwalania nowego podziału administracyjnego państwa.
Rząd chciał, aby Polska była podzielona na dwanaście dużych województw. Projekt ten bez zastrzeżeń poparła wyłącznie Unia Wolności. W AWS koncepcji podziału administracyjnego kraju było niemal do końca kilka. Koalicja nie była w stanie, aż do głosowań wypracować rozwiązania kompromisowego, popieranego zgodnie przez wszystkich posłów. W tej sytuacji Sojusz Lewicy Demokratycznej, który w zasadzie popierał siedemnaście województw, zręcznie wykorzystał brak jednomyślności w obozie rządzącym.
Do ustawy o podziale administracyjnym kraju SLD zgłosił poprawki określające liczbę województw na 13, 14, 15, 16 i 17.
Propozycja rządowa nie przeszła w pierwszym głosowaniu. Marszałek ogłosił przerwę, koalicja dogadała się, że województw będzie piętnaście i... SLD wycofał propozycję utworzenia piętnastu województw, aby uniemożliwić przyjęcie tego wariantu koalicji.
Zmusiło to koalicję rządzącą do upokarzającego manewru - uchwalenia podziału kraju na dwanaście województw z zastrzeżeniem, że Senat niezwłocznie poprawi ustawę, uchwalając województw piętnaście. Jak wiadomo z powodu weta prezydenta, którego koalicja nie była w stanie oddalić, województw ostatecznie mamy szesnaście.
Miller kontra Lipowicz
Misterna gra SLD nie była pierwszą w tej kadencji Sejmu. Wcześniej Sojusz starał się torpedować przeniesienie ubiegłorocznych wyborów samorządowych z czerwca na wrzesień. Polegało to m.in. na zgłaszaniu nieoczekiwanych dla koalicji wniosków o odłożenie obrad.
W lutym ubiegłego roku, podczas pierwszego czytania projektów ustaw o samorządzie powiatowym i samorządzie wojewódzkim, Leszek Miller niespodziewanie, już po zreferowaniu projektów, których było sześć, złożył wniosek o odroczenie debaty nad tym punktem "do czasu, gdy rząd uzupełni przedstawione projekty o rozwiązania zawierające omówienie szczegółowych kompetencji nowych jednostek administracyjnych oraz zasady finansowania tych jednostek".
- Nie wiem, kiedy rząd potrafi to uczynić, ale żywię nadzieję, że szybko - mówił lider SLD.
Mogłoby to rzeczywiście zablokować na pewien czas prace nad ustawami, gdyby nie refleks i zimna krew posłanki Ireny Lipowicz z UW, która - zgodnie z regulaminem - złożyła wniosek przeciwny (o kontynuowanie obrad) i uzasadniała go tak długo, aż na salę plenarną powróciło dostatecznie dużo posłów koalicyjnych i w głosowaniu odrzucili wniosek SLD. Mimo ponagleń ze strony posłów SLD Irena Lipowicz nie pozwoliła sobie przerwać i nie zeszła z trybuny sejmowej.
- Przecież nie chodzi, proszę państwa, o to żeby stosować podstępy, lecz o to, żeby państwa wniosek rozpatrzyć z należytą starannością - argumentowała niewinnie.
Jacek Rybicki wiceszef Klubu AWS wygłosił wówczas oświadczenie, w którym zaprotestował przeciwko łamaniu kultury politycznej przez Klub SLD.
Niespełna miesiąc później, 4 marca, SLD zdołał przeforsować odłożenie dyskusji nad projektami ordynacji wyborczej do samorządów. Koalicja chciała poszerzyć porządek obrad o pierwsze czytanie projektów ordynacji do gmin, powiatów i województw. Sojusz złożył wniosek przeciwny, o niewprowadzaniu tego punktu do porządku obrad. Wynik głosowania bez wątpienia zaskoczył koalicję - za poszerzeniem porządku obrad opowiedziało się 170 posłów, a przeciw było 175 (25 się wstrzymało). W ten sposób projekty były omawiane dopiero dwa tygodnie później - 18 marca.
Plagą tej kadencji parlamentu stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę. Korzystając z prawa zadawania pytań wnioskodawcom parlamentarzyści wygłaszają często długie oświadczenia poprzedzające samo zapytanie. W ten sposób każdy poseł może zabrać głos w dyskusji, omijając ustalone ograniczenie czasowe debaty. Dochodzi do tego, że pytania przedłużają niektóre dyskusje nawet o kilka godzin, co skutecznie burzy plan obrad Sejmu.
Eliza Olczyk
|
Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna, która jest dopiero na półmetku. Spory proceduralne były zmorą Sejmu I kadencji. Proste ustalanie porządku obrad trwało czasami kilka godzin. Plagą tej kadencji stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę. W ten sposób każdy poseł może zabrać głos w dyskusji, omijając ustalone ograniczenie czasowe debaty.
|
Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym we wschodnim chrześcijaństwie
Tajemnica królów nubijskich
Apostołowie: Piotr (z prawej) i Jan (z lewej)
FOT.(c) BOGDAN ŻURAWSKI
KRZYSZTOF KOWALSKI
Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. Archeologiczny wykop sięga siedmiu i pół metra. Robotnicy czują się w nim nieswojo, dlatego co pół godziny schodzi na jego dno archeolog, aby dodawać im ducha.
Teraz stoi tam dr Bogdan Żurawski, właśnie przed chwilą dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami sporządzonymi czarnym tuszem. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To trzej królowie. Ale nie Kacper, Melchior i Baltazar. Ci tutaj żyli około tysiąca lat później.
W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Tak sądzą archeolodzy, bo tylu przedstawiają portrety wewnątrz kościoła wzniesionego nad podziemiami. Kościół o wymiarach 25 x 25 m odkryli Polacy w ubiegłym roku, krypty grobowe - w połowie marca. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii.
Korzenie
Starożytni Egipcjanie nazywali tę krainę Kusz; Grecy - Etiopią, Rzymianie - Nubią. Leży ona nad Nilem, między I a IV kataraktą, Asuanem a Chartumem, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Kto dotarł do nilowej wyspy Elefantyna w Egipcie (zachęcają do tego biura podróży), ten już postawił nogę w historycznej Nubii. Encyklopedie sprzed pierwszej wojny określają jej terytorium na blisko 800 tys. km kw., zaś ludność na około miliona. Jeszcze na początku XX wieku dominowały tam plemiona Kenusi i Mahassi, lecz dziś stosunki antropologiczne są dużo bardziej skomplikowane i nierozpoznane.
Na tym terytorium od epoki kamienia ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. Tędy przebiegał od niepamiętnych czasów szlak handlowy między Morzem Śródziemnym a wnętrzem i południem kontynentu. Z Nubii i przez Nubię płynęło do Egiptu złoto, potem żelazo, a przez cały czas niewolnicy. Właśnie w Nubii, na zapleczu państwa faraonów, wykształciło się w I tysiącleciu p.n.e. państwo Kusz. Przedmioty odkopane w jego dwóch stolicach - starszej Napata i młodszej Meroe - zdobią wszystkie podręczniki sztuki starożytnej.
Burzliwe były relacje między Nubią a potężnym sąsiadem z północy. Wzajemne najazdy powtarzały się regularnie. Wprawdzie Egipt dominował kulturowo i gospodarczo, ale militarna siła Nubii, zwłaszcza jej jazda, były nieustannym zagrożeniem. Ostatecznie Nubia uległa podbojowi faraonów XVIII dynastii (1570 - 1345 p.n.e.). Z kolei za rządów słabej dynastii XX (1200 - 1085 p.n.e.) odzyskała niepodległość i właśnie wtedy powstało państwo Kusz. Jego potęga rosła, aż doszło do tego, że - na krótko - zawładnęło Egiptem. XXV dynastia egipska (715 - 663 p.n.e.) nazywana jest nubijską, ponieważ na egipskim tronie zasiadali czarni faraonowie z głębi afrykańskiego lądu.
Gdy Rzym zawładnął Egiptem, nie sięgnął już królestwa Kusz. Wiodło ono niezależny politycznie żywot, wchodziło w układy z imperium. Właśnie wtedy, w III wieku n.e., w państwie pojawiły się plemiona Nuba - to od nich wywodzi się nazwa Nubia.
Krzyż
Około 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii, miasto o tej nazwie istnieje do dziś) podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było już schrystianizowane, toteż od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na obszary, na których czczono wcześniej bóstwa egipskie, greckie, rzymskie i oczywiście rdzenne afrykańskie. Nubii nikt nie ochrzcił jak choćby Polski, ona sama z wolna nasączała się tą wiarą. Jakie było to najstarsze nubijskie chrześcijaństwo?
-Takie jak gdzie indziej w owym czasie - stwierdza dr Tomasz Waliszewski z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Dopiero Paweł poniósł je "pomiędzy pogany", czyli poza Palestynę, do społeczności nieżydowskich. Ten "exodus" spowodował, że w pierwszych wiekach nowej ery powstała prawdziwa mozaika Kościołów, istny perski dywan: ortodoksi, prawosławni, grekokatolicy, koptowie, monofizyci, jakobici, melkici, maronici, Kościoły z rodowodem bizantyjskim, syryjskim, etiopskim, natchnieni mnisi reformatorzy zakładający nowe wspólnoty, odłamy wiernych naśladujących anachoretów...
Wiele z tych nurtów docierało oczywiście do Nubii, lecz najsilniejsze źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Za panowania Justyniana I aleksandryjski kapłan Julian zaszczepił w Nubii monofizytyzm. Teodozjusz, monofizycki patriarcha aleksandryjski, wyświęcił Longina na biskupa Nubii. Toteż naturalną koleją rzeczy Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim.
Kim byli Koptowie? "Chrześcijańskimi potomkami starożytnych Egipcjan" - jak obrazowo określa ich prof. Lech Krzyżaniak - zarówno pod względem metrykalnym, jak i wyznaniowym. Swoją tradycję i wiarę w dogmaty czerpali znad Nilu.
Tak było. W łonie chrześcijaństwa koptyjskiego, w Aleksandrii wyodrębnił się nurt uznający tylko jedną, czyli boską naturę Chrystusa, odrzucający Jego naturę ludzką. Sobór w Chalcedonie potępił w 451 roku monofizytyzm. Od tamtej pory Koptowie stanowią w chrześcijaństwie odrębną grupę. Wiele wskazuje, że właśnie takie było chrześcijaństwo w Nubii.
Prawdopodobnie kościół w Banganarti był pod wezwaniem Archanioła Rafała
FOT. (c) BOGDAN ŻURAWSKI
Polityka
W drugiej połowie IV wieku n.e. na gruzach królestwa Kusz powstało państwo Nobadów, związane z tajemniczą populacją nazywaną przez archeologów "X". Jego dzieje dalekie są od poznania. W każdym razie, w VI wieku jego chrystianizacja była daleko zaawansowana. Tak daleko, że w 564 roku zostało to potwierdzone oficjalnie. Państwo Nobadów nie było monolitem, w jego obrębie zawiązały się chrześcijańskie państewka - Mukurra, Meris, Alwa, zresztą zwalczające się wzajemnie. Te waśnie nie przeszkadzały jednak istnieniu kultu. Przeciwnie, rozkwita on od VI wieku, powstają liczne kościoły, klasztory. I właśnie wtedy następuje coś, co wedle dzisiejszych pojęć powinno podciąć nubijskie chrześcijaństwo: arabskie podboje. 0koło 650 roku Arabowie zaczynają najazdy na Nubię. Odtąd, jak niegdyś chrześcijaństwo, tak teraz islam zaczyna z wolna sączyć się do tej krainy. Lecz bez przemocy, bez nawracania mieczem, w ramach chrześcijańskiej państwowości. Dziwne, a jednak tam i wtedy było to możliwe.
W Nubii, krainie obleganej przez żywioł muzułmański, dominowali wciąż chrześcijanie. Czuli się na tyle bezpiecznie, byli na tyle zamożni, że wznosili budowle związane z kultem. Islam miał zwyciężyć dopiero w XIV wieku. Dopiero w 1350 roku chrześcijański król Nubii miał przejść na wiarę Proroka. Ale do tego czasu w najlepsze budowano kościoły. Właśnie jedną z takich świątyń, o której nubiolodzy dotychczas nie wiedzieli nic, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti; a w marcu tego roku - natrafili pod nim na królewskie grobowce:
- Jest to niezwykłe odkrycie, gdyż w żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Świadczy to zarówno o randze tego miejsca, jak i zamożności jego fundatorów - podkreśla Magdalena Łaptaś z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, naoczny świadek tegorocznego odkrycia.
Pielgrzymi
Doktor Bogdan Żurawski: "Nie ulega dla mnie wątpliwości, że odkryliśmy kaplice pośmiertnego kultu królewskiego. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej. Tym bardziej że w dwóch przypadkach portretom towarzyszyły kommemoratywne inskrypcje dedykacyjne. Trzeba bowiem wiedzieć, że władca Nubii był jednocześnie zwierzchnikiem nubijskiego Kościoła, właścicielem całej ziemi w królestwie i jedyną osobą spoza kleru mającą prawo wstępu do sanktuarium kościoła".
Toteż nic dziwnego, że w tym obiekcie sakralnym, z kaplicami i grobami władców, uprawiano ich pośmiertny kult i że był on najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Ze względu na relikwie kościół został otoczony murem obronnym. Liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach przez pątników przyprawia o zawrót głowy. Co jakiś czas starsze napisy pokrywano cienką zaprawą, aby uczynić miejsce dla nowych.
Doktor Adam Łajtar, epigrafik pracujący w tym roku na wykopaliskach z archeologami, opowiada o napisach: "Ściany kościoła w Banganarti pokrywają oprócz malowideł także bardzo liczne inskrypcje wydrapane w tynku lub rzadziej malowane czarną farbą jako pamiątki wizyt składanych przez różne osoby świeckie i duchowne. W dotychczas odsłoniętej partii budowli można się doliczyć około 200 inskrypcji, przy czym w niektórych miejscach, na przykład na filarach przy wejściu do apsyd, napisy przylegają szczelnie do siebie, a nawet zachodzą jeden na drugi, tworząc prawdziwy gąszcz. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym nie tylko w Nubii, lecz i na skalę całego wschodniego chrześcijaństwa. Inskrypcje zredagowane są bądź po grecku, bądź po staronubijsku albo też są mieszaniną elementów zapożyczonych z obu tych języków. Typowy napis zbudowany jest według schematu: »Ja, taki a taki, napisałem«. Oprócz tego występują inwokacje i krótkie modlitwy wykorzystujące cytaty z Pisma Świętego".
Fenomen
Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. Dlatego miejsce składania ich zwłok w Banganarti było tak ważnym punktem dla pątników. Zresztą zwyczaj pielgrzymowania do grobów świętych pozostał do dziś silnym elementem duchowego pejzażu Sudanu, z tym że rolę chrześcijańskich władców przejęli wyznawcy proroka.
W XVI wieku w Nubii powstał Sułtanat Sennar, podbity w 1821 r. przez paszę Egiptu Muhammeda Alego. Tę konfigurację zniszczył Mahdi, odrywając znaczną część Nubii w 1883 r. Dziś krainą tą władają: Egipt, Sudan i islam - patrząc życzliwie i aktywnie wspomagając poczynania archeologów wydobywających spod piasku chrześcijańską przeszłość i zapomniane przez wieki imiona królów pochowanych w Banganarti. -
|
Kościół o wymiarach 25 x 25 m odkryli Polacy w ubiegłym roku, krypty grobowe - w połowie marca. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii.Leży ona nad Nilem, między I a IV kataraktą, Asuanem a Chartumem, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu.Około 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii, miasto o tej nazwie istnieje do dziś) podporządkował sobie część Nubii.Islam miał zwyciężyć dopiero w XIV wieku.Ale do tego czasu w najlepsze budowano kościoły.Właśnie jedną z takich świątyń, o której nubiolodzy dotychczas nie wiedzieli nic, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti; a w marcu tego roku - natrafili pod nim na królewskie grobowce
|
ROSJA
Niewyobrażalne trudności sądownictwa
Temida żebrze o kopiejki
BOGUSŁAW ZAJĄC
Człowiek, który chce wszcząć sprawę, przychodzi do sądu z kopertą. Jest niezbędna do tego, by wysłać pisma procesowe.
W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju, niekoniecznie prawnika, za to człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców.
Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Rachmistrze wyliczyli, że ustanowienie sędziów pokoju kosztować będzie przynajmniej 1,2 mld rubli (ok. 66,6 mln dolarów), gdyby zaś umożliwić oskarżonym korzystanie z sądów przysięgłych na wszystkich terytoriach Rosji, to kwotę tę należałoby zwiększyć jeszcze o 37,3 mld rb (ok. 2 mld dol.).
Tymczasem - zdaniem Wiaczesława Lebiediewa, prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł w pierwszej przymiarce zaledwie 8,3 mld rb., natomiast kwota wniesiona po zażartych targach i bojach do obecnego projektu budżetu całego sądownictwa powszechnego w Rosji, jak informują "Izwiestia", wynosi zaledwie 3,7 mld rb., tj. ok. 200 mln dol. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać.
Być może taka sytuacja jest na rękę niezbyt sprawnym organom ścigania karnego. Prasa rosyjska jest zgodna w ocenie zjawiska, które zaskoczyło ideologów sądów przysięgłych. Obok bowiem znacznej srogości w wymierzaniu kar za czyny niewątpliwie udowodnione, sędziowie przysięgli z zapałem zagłębiają się w szczególiki dowodów przeprowadzanych na rozprawie, a ich odmienne doświadczenie życiowe sprawia, że podają w wątpliwość, a nawet negują wiele źródeł rzeczowych, sposobów ich badania, opinii biegłych i zeznań świadków. Zauważono już, że liczba uniewinnień przed sądem przysięgłych jest znacznie wyższa niż przed tradycyjnym składem sędziowskim. Pod koniec listopada 1998 r. moskiewski Sąd Okręgowy w składzie przysięgłych orzekał w sprawie Olega Lipkina i Tejmuraza Kurgina, oskarżonych m.in. o zabójstwo Siergieja Skoroczkina, deputowanego do Dumy Państwowej Rosji. Mimo wołania o srogie kary, napięcia wywołanego głośnym zabójstwem deputowanej Galiny Starowojtowej, przysięgli uznali dowody oskarżenia za niewystarczające, by skazać Lipkina i Kurgina za zabójstwo. Skazali ich więc jedynie za porwanie deputowanego na 5,5 oraz 4,5 roku więzienia.
Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe, np. w jarosławskiej guberni, w powiecie poszechońskim sąd mieści się w domu zbudowanym 160 lat temu i dotychczas nie poddanym kapitalnemu remontowi; w Republice Mordowskiej, w powiecie staroszajgowskim nie zdołano odbudować dachu na budynku sądowym po pożarze z 1991 r. Ogółem jedna trzecia budynków sądowych woła o natychmiastowy remont kapitalny, a przecież w budżetach przez wiele lat nie przewidziano na ten cel ani kopiejki. Część sądów w ogóle nie ma własnych pomieszczeń, mimo że skonfiskowane po puczu Janajewa w 1991 r. budynki Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego miały być w pierwszej kolejności przeznaczone właśnie dla nich. Udało się to po kilkuletnim procesie jedynie w Kałudze. Coraz częściej, z powodu nieuregulowania opłat, w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie. Jesienią, kiedy w Moskwie była jeszcze dodatnia temperatura, kobiety-sędziowie orzekały w futrach i filcowych walonkach, a temperatura w sali rozpraw nie przekraczała + 6Ą C.
Walka o przeżycie sądów wymaga niekiedy środków nadzwyczajnych. W okręgu nadamurskim, w Sądzie Miejskim w Białogorsku z powodu trzyletniej zaległości w opłacaniu energii cieplnej 11 listopada 1998 r. zamknięto jej dopływ. Nie znajdując wyjścia z sytuacji, prezes sądu Władymir Michalow posadził naczelnika od ciepłownictwa za lekceważenie sądu na trzy dni do aresztu. Prokurator obwodowy oprotestował wprawdzie to postanowienie, lecz co zrobić, gdy ogólne zadłużenie sądów przekroczyło 100 mln rb.
Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. Jako gorzką anegdotę opowiadają historię pokrzywdzonego, który w kancelarii sądu usłyszał, że ma zjawić się następnego dnia z kopertą. Cały dzień spędził na dowiadywaniu się, ile ma włożyć do owej koperty, tymczasem była ona niezbędna jedynie do tego, by zapakować w nią pisma do przeciwnika procesowego.
W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. Według informacji tychże "Izwiestii" w 1997 r. z wpisów w sprawach cywilnych sądy rosyjskie wpłaciły do budżetu 390 mld ówczesnych rubli (ok. 65 mln dol.), a z grzywien i innych opłat w sprawach karnych - 887 mld rb. (ok. 147 mln dol.). Na podstawie wszelkich sądowych tytułów wykonawczych ściągnięto 78,5 bln starych rubli (ok. 13,1 mld dol.). Niestety, zarówno u nas, jak i w Rosji sądom nie przysługuje od tych kwot żadna prowizja, dlatego zarządzający wymiarem sprawiedliwości wciąż stoją z wyciągniętą ręką przed kierownictwem finansów państwa. Nie sprzyja to uzyskaniu rzeczywistej niezależności sądownictwa, nie wpływa dodatnio na powagę orzeczeń sądowych. Jak podała agencja Interfaks, minister sprawiedliwości Rosji Paweł Kraszeninnikow określił warunki pobytu w zakładach penitencjarnych i aresztach śledczych Rosji jako niegodne człowieka, podkreślając, że sądy skazują winnych na pozbawienie wolności, a nie na bytowanie w nieludzkich warunkach. Wyliczył przy tym, że liczba osadzonych w koloniach i aresztach przekroczyła milion osób (liczba ludności Rosji wynosi ok. 147 mln).
Zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa sędziom stanowi trudny problem: 20 lipca 1997 r. w Sądzie Miejskim w Ust' Ilimie skazany W. Mielnikow sięgnął po pistolet i ostrzelał sędziego W. Wiatkina; 20 kwietnia 1998 r. w Sądzie Rejonowym w Moskwie-Chamownikach podsądny I. Stecyk, niezadowolony z przebiegu rozprawy, pobił sedzię przewodniczącą B. Popową, powodując ciężkie uszkodzenia ciała. W sąsiadującym z Czeczenią chasawjurtowskim rejonie Dagestanu w maju 1998 r. uprowadzono 15-letniego syna miejscowego sędziego A. Chamałowa, a 2 lipca krewni i członkowie rodu zabitego zdemolowali salę rozpraw Sądu Najwyższego Karaczajewo-Czerkiesji i dotkliwie pobili sędziów oraz ochronę milicyjną. Z powodu braku środków zaniechano finansowania ochrony budynków sądowych, rozpoczęły się więc kradzieże, nie tylko przedmiotów wartościowych, lecz przede wszystkim akt spraw karnych; np. 23 lutego 1998 r. w gubernialnym Jarosławlu skradziono akta 81 spraw. Okazało się wówczas, iż od dwu lat sądu nikt nie dozoruje, zdjęto także sygnalizację alarmową.
Tymczasem zaś, jak donoszą "Izwiestia", zrozpaczeni wielomiesięcznym oczekiwaniem na wypłacenie zaległych zarobków górnicy Zagłębia Kuźnieckiego coraz przychylniej zdają się odnosić do zabójstwa na zamówienie jako nowego środka walki klasowej, zwłaszcza że Moskwa twierdzi, iż pieniądze dawno przekazała, a wina za zwłokę spoczywa na miejscowym kierownictwie. Rzeczywiście, górnicy zauważyli, iż żaden z miejscowych dyrektorów niewypłacalnych, zaniedbanych, rozkradzionych kopalni nie odpowiada, w tym finansowo, za efekty swego zarządzania. Gorzej - nie zważając na rozpacz szeregowych górników, demonstrują swe bogactwo, jeżdżą nadal prestiżowymi samochodami, budują willę za willą na nazwiska podstawionych krewnych. W tej sytuacji górnicy zaczęli rozważać, by wśród załogi ogłosić zbiórkę na płatnego zabójcę. W rozmowie z dziennikarzem wiceszef tamtejszej gubernialnej milicji ppłk Wiktor Grińko powiedział: - Interesują pana pogłoski o możliwych zabójstwach na zamówienie? Na razie nie skierowaliśmy do sądu ani jednej takiej sprawy. Jednakże jest to powód do zastanowienia - myślę tu o materiałach w stadium dochodzenia.
Autor jest doktorem prawa
|
W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju, niekoniecznie prawnika, za to człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców.
Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Rachmistrze wyliczyli, że ustanowienie sędziów pokoju kosztować będzie przynajmniej 1,2 mld rubli (ok. 66,6 mln dolarów), gdyby zaś umożliwić oskarżonym korzystanie z sądów przysięgłych na wszystkich terytoriach Rosji, to kwotę tę należałoby zwiększyć jeszcze o 37,3 mld rb (ok. 2 mld dol.)Tymczasem - zdaniem Wiaczesława Lebiediewa, prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł w pierwszej przymiarce zaledwie 8,3 mld rb., natomiast kwota wniesiona po zażartych targach i bojach do obecnego projektu budżetu całego sądownictwa powszechnego w Rosji, jak informują "Izwiestia", wynosi zaledwie 3,7 mld rb., tj. ok. 200 mln dol. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać.Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe, np. w jarosławskiej guberni, w powiecie poszechońskim sąd mieści się w domu zbudowanym 160 lat temu i dotychczas nie poddanym kapitalnemu remontowi;Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo.
|
Stanowisko negocjacyjne w sprawie okresów przejściowych w obrocie nieruchomościami strona polska przygotowała fatalnie
Jak rząd rzucił rękawicę
MARCIN CHUDZIK
KLAUS BACHMANN
Mnożą się sygnały, że UE odrzuci stanowisko negocjacyjne Polski o ustanowienie 18-letniego okresu przejściowego w obrocie gruntami leśnymi, rolnymi i jeziorami przez obcokrajowców i 5-letniego okresu przejściowego przy kupnie nieruchomości pod inwestycje.
Jest to prawdopodobne, ponieważ stanowisko to jest merytorycznie bardzo źle przygotowane, źle uzasadnione i sformułowane bez znajomości mechanizmów i przepisów unijnych.
Tak złe przygotowanie wniosku jest zadziwiające, ponieważ cała koalicja była zgodna co do tego, że Polska powinna żądać okresu przejściowego w tej dziedzinie, a niektóre partie i niektórzy politycy podnieśli tę sprawę nawet do rangi interesu narodowego. "Nie wystarczy nosić interes narodowy na ustach, trzeba się po prostu rzetelnie przygotować do negocjacji", powiedziała kiedyś minister Karasińska-Fendler obejmując obowiązki szefa UKIE. Sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców pozwala obserwować jak w soczewce, jak to przegotowanie wyglądało.
Można było przewidzieć
Stanowiska negocjacyjne są przygotowywane przez zespół negocjacyjny we współpracy z podzespołami w poszczególnych ministerstwach. Następnie są przekazywane do Komitetu Integracji Europejskiej i przyjmowane przez Radę Ministrów. Nie jest tajemnicą, że zespół negocjacyjny wiedział, jakie regulacje z zakresu obrotu nieruchomościami obowiązują w UE, że zdawał sobie sprawę, jak politycznie i psychologicznie drażliwa jest ta kwestia. Przedstawiciel ministra Jana Kułakowskiego jeździł po Europie, aby ustalić zakres możliwych do uzyskania ustępstw ze strony państw Unii i poznać stanowiska w tej sprawie innych krajów kandydujących. Kiedy Rada Ministrów omawiała stanowisko negocjacyjne w tej kwestii, jej członkowie wiedzieli więc, że:
1. Inne kraje kandydujące albo nie zgłaszają podobnych wniosków, albo domagają się krótkich (pięcioletnich) okresów przejściowych, mimo że sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców jest u nich bardziej drażliwa niż w Polsce. Można wątpić, czy obawy przed "wykupem polskiej ziemi" są w Polsce silniejsze niż w małej Estonii (z 30-procentową mniejszością rosyjską), w małej Słowenii (której według takiego scenariusza groziłby wykup kilkudziesięciokilometrowej plaży nad Morzem Śródziemnym przez bogatszych Włochów, Niemców i Austriaków) lub w Czechach, które mają znacznie więcej problemów z Niemcami Sudeckimi niż Polska ze "Związkiem Wypędzonych".
2. Unia Europejska dopuszcza okresy przejściowe w zakresie obrotu nieruchomościami przez obcokrajowców w odniesieniu do kupna tzw. drugich miejsc zamieszkania przez obcokrajowców nie mieszkających na stałe w danym kraju ("posiadaczy zagranicznych dacz").
3. Wniosek o jakikolwiek okres przejściowy wymaga, aby strona wnioskująca zrobiła rozróżnienie między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w kraju (dla których restrykcje zgodnie z prawem UE nie wchodzą w grę i nie mają miejsca ani w Danii, ani w Austrii) i obcokrajowcami z miejscem zamieszkania poza Polską. Wymaga on też dokładniej definicji, o jakie rodzaje nieruchomości i grunty chodzi.
Enigmatyczne stanowisko
Ministrowie jednak najwyraźniej w ogóle nie brali tych elementów pod uwagę. Zamiast tego uchwalili enigmatyczne stanowisko, według którego "Polska zadeklarowała gotowość przyjęcia prawa europejskiego do 31 grudnia 2002 roku z wyjątkiem kwestii nabywania nieruchomości przez cudzoziemców. W tym zakresie Polska występuje o dwa okresy przejściowe, które były obiektem konsultacji politycznych: krótszy okres przejściowy (5-letni) na zakup nieruchomości pod inwestycje i dłuższy dotyczący zakupu ziemi rolnej, to znaczy działek rekreacyjnych i gruntów leśnych (18-letni). Obszar ten traktowany jest przez rząd RP jako zagadnienie specyficzne ze względu na uwarunkowania historyczne oraz z powodu dużej różnicy cen na ziemię i nieruchomości w Polsce i krajach Unii Europejskiej".
Nie ma dowodów na to, że rząd rzeczywiście traktował kwestię nabywania nieruchomości przez cudzoziemców jako zagadnienie specyficzne. Nie uzasadnił (jak to zrobił rząd czeski), na czym polegają "uwarunkowania historyczne" ani nie udowodnił, czy różnice cen są rzeczywiście tak jaskrawe i dlaczego to zjawisko ma być groźne. To fakt, że duża część ziem polskich należała kiedyś do innego państwa i że niektórzy obywatele tego państwa mają prywatne roszczenia w stosunku do nieruchomości na tych terenach. Ale to zjawisko ma miejsce również w Czechach i w Słowenii. W tych krajach są również miejsca, gdzie ceny nieruchomości są niskie, a same grunty bardzo atrakcyjne dla obywateli państw piętnastki (na przykład miejscowości nadmorskie w Słowenii). Mimo to żaden inny kandydat do UE nie wystąpił o tak długie okresy przejściowe.
Stanowisko polskiego rządu nie zawiera rozróżnienia między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w Polsce i obcokrajowcami ze stałym miejscem zamieszkania poza Polską, nie definiuje też, czym różni się nieruchomość pod inwestycje na przykład od budynku mieszkalnego. Gdyby UE przyjęła polskie stanowisko, to po przystąpieniu Polski do UE obcokrajowiec z Unii kupujący kamienicę na wynajem musiałby uzyskać zgodę MSW, ponieważ zakup stanowiłby inwestycję kapitałową. Natomiast obcokrajowiec, który kupiłby kamienicę i zostawił ją pustą, nie musiałby tej zgody uzyskać, ponieważ nieruchomość nie przynosiłaby zysku. Jeszcze bardziej dziwaczne skutki miałby pięcioletni okres przejściowy na zakup nieruchomości pod inwestycje, który rzekomo ma chronić przed nadmiernym wzrostem cen ziemi. Jeżeli po przystąpieniu Polski do UE rozmiar inwestycji zagranicznych dramatycznie zwiększy się, to wzrosną też ceny nieruchomości. Wtedy MSW ma do wyboru: albo udzielić odpowiednio dużo zezwoleń i dopuścić do wzrostu cen, albo odesłać inwestorów z kwitkiem, co opóźniałoby modernizację gospodarki. W istocie polski rząd, przesyłając taki wniosek do Brukseli, prosił UE o zezwolenie, aby po przystąpieniu doń miał prawo szkodzić polskiej gospodarce.
Okna zamknięte, drzwi otwarte
Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że Rada Ministrów postanowiła z jednej strony wysunąć bardzo daleko idące i nierealistyczne żądania, a z drugiej strony - nie wysunąć żądań, co do których UE nie miałaby większych zastrzeżeń. Stanowisko negocjacyjne nie odnosi się w ogóle do problematyki "posiadaczy zagranicznych dacz". Dacze te zazwyczaj nie leżą na gruntach rolnych, nie są one też inwestycjami. W świetle polskiego stanowiska negocjacyjnego nie byłoby na przykład przeszkód, aby dowolny obywatel kraju piętnastki kupił sobie kamienicę na Starym Mieście w Olsztynie lub domek letniskowy w Międzyzdrojach. Obie nieruchomości leżą na gruntach odrolnionych i nie stanowią inwestycji.
Jak mogło dojść do tego, że kwestia najbardziej nagłośniona przez partie rządzącej koalicji i środki masowego przekazu została tak źle przygotowana w dotychczasowych negocjacjach? Ekspertów w Radzie Ministrów nie brakuje, są oni zarówno w zespole negocjacyjnym, jak i wśród doradców premiera, a eksperci poszczególnych ministerstw mieli okazję zapoznać się ze stanem prawa UE podczas przeglądu ustawodawstwa (screening), który poprzedza negocjacje. Ale ministrowie odsunęli teczki ekspertów na bok i postawili na swoim. Cel - pokazać opinii publicznej, jak twardo się broni "interesu narodowego" w postaci polskiej ziemi. W ten sposób polski rząd zabarykadował okna, ale główną bramę zostawił otwartą na oścież.
Co jest do uratowania
Tak czy owak UE odrzuciłaby każdy wniosek o okres przejściowy przekraczający zakres pięcioletnich restrykcji dla "posiadaczy zagranicznych daczy", co nie oznacza, że dla Polski niemożliwe jest, aby uzyskać coś ponad to. Szkopuł w tym, że Rada Ministrów nie robiła nic, aby kogokolwiek przekonać, że jej wniosek jest czymś więcej niż zabiegiem propagandowym pod adresem polskich "obrońców ziemi", których żaden rząd nie próbował dotąd przekonać, że ich obawy są przesadzone. Teraz korespondenci polskich mediów w Brukseli donoszą o szczegółowych analizach polskiego i unijnego rynku nieruchomości, zgodnie z którymi nawet argument o wielkiej różnicy cen nieruchomości w Polsce i w krajach UE nie jest prawdziwy. Czy rząd polski nie mógł zdobyć takich analiz, zanim wpisał ten argument do swojego stanowiska negocjacyjnego? Teraz argumentów ma już coraz mniej. Warto więc zastanowić się, do czego okres przejściowy z zakresu obrotu nieruchomościami w ogóle jest potrzebny i jak miałyby wyglądać jego szczegółowe rozwiązania.
Ma on znaczenie przede wszystkim z dwóch powodów, które też są zrozumiałe dla unijnych negocjatorów. Pierwszy - aby duży popyt na ziemię pod inwestycje nie spowodował wzrostu cen działek rolnych, co może utrudnić restrukturyzację polskiego rolnictwa. Temu można jednak zapobiec poprzez uchwalanie ustaw rozgraniczających rynek działek budowlanych i terenów miejskich od rynku ziemi rolnej. Jest to zgodne z prawem europejskim i nie trzeba do tego żadnego okresu przejściowego. Ale dopóki się tego nie robi, dopóty w Brukseli trudno będzie przekonać kogokolwiek, że Polska naprawdę przywiązuje do tej sprawy tak wielką wagę.
Drugi powód starania się o ewentualny okres przejściowy to chęć uniknięcia tworzenia się enklaw bogatych obcokrajowców w niektórych szczególnie atrakcyjnych miejscowościach turystycznych. Nie dotyczy to jednak całego kraju ani nawet całego terenu niegdyś należącego do państwa niemieckiego, lecz co najwyżej kilku regionów bardzo atrakcyjnych turystycznie (okolice Międzyzdrojów, region Wielkich Jezior Mazurskich). Można - wzorem Austrii - uchwalić restrykcyjne przepisy dla tych regionów i potem zaproponować w negocjacjach okres przejściowy dla tych regulacji. Obecne polskie ustawodawstwo tak samo traktuje działkę na plaży w Międzyzdrojach i nieużytek pod Białymstokiem, a nowo tworzone samorządy regionalne nie mają tu nic do powiedzenia. Widać więc, że "interes narodowy", który rząd chciał obronić w tak widowiskowy sposób, jest głęboko ukryty w gąszczu przepisów o zagospodarowaniu przestrzennym, w prawie budowlanym i w bardzo żmudnych, zawiłych przygotowaniach do negocjacji.
|
Mnożą się sygnały, że UE odrzuci stanowisko negocjacyjne Polski o ustanowienie okresu przejściowego w obrocie gruntami leśnymi, rolnymi i jeziorami przez obcokrajowców i przy kupnie nieruchomości pod inwestycje.
Jest to prawdopodobne, ponieważ stanowisko to jest merytorycznie bardzo źle przygotowane, źle uzasadnione i sformułowane bez znajomości mechanizmów i przepisów unijnych.
złe przygotowanie wniosku jest zadziwiające, ponieważ cała koalicja była zgodna co do tego, że Polska powinna żądać okresu przejściowego w tej dziedzinie. Sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców pozwala obserwować jak to przegotowanie wyglądało. Stanowiska negocjacyjne są przygotowywane przez zespół negocjacyjny we współpracy z podzespołami w poszczególnych ministerstwach. Następnie są przekazywane do KIE i przyjmowane przez Radę Ministrów. Kiedy Rada Ministrów omawiała stanowisko negocjacyjne, jej członkowie wiedzieli więc, że:
1. Inne kraje kandydujące albo nie zgłaszają podobnych wniosków, albo domagają się krótkich okresów przejściowych, mimo że sprawa kupna ziemi przez obcokrajowców jest u nich bardziej drażliwa niż w Polsce.
2. Unia Europejska dopuszcza okresy przejściowe w zakresie obrotu nieruchomościami przez obcokrajowców w odniesieniu do kupna tzw. drugich miejsc zamieszkania przez obcokrajowców nie mieszkających na stałe w danym kraju .
3. Wniosek o jakikolwiek okres przejściowy wymaga, aby strona wnioskująca zrobiła rozróżnienie między obcokrajowcami na stałe mieszkającymi w kraju i obcokrajowcami z miejscem zamieszkania poza Polską.
Ministrowie jednak najwyraźniej w ogóle nie brali tych elementów pod uwagę. Zamiast tego uchwalili enigmatyczne stanowisko.
Tak czy owak UE odrzuciłaby każdy wniosek o okres przejściowy przekraczający zakres pięcioletnich restrykcji dla "posiadaczy zagranicznych daczy", co nie oznacza, że dla Polski niemożliwe jest, aby uzyskać coś ponad to. Szkopuł w tym, że Rada Ministrów nie robiła nic, aby kogokolwiek przekonać, że jej wniosek jest czymś więcej niż zabiegiem propagandowym pod adresem polskich "obrońców ziemi", których żaden rząd nie próbował dotąd przekonać, że ich obawy są przesadzone.
|
ROZMOWA
Wolfgang Schussel, kanclerz Austrii
Śpię spokojnie
Wolfgang Schussel. FOT. (C) AP
Rz: - Czy koalicja z Wolnościową Partią Austrii była "małżeństwem z rozsądku"?
WOLFGANG SCHUSSEL: - Poszukiwaliśmy możliwości współpracy z socjaldemokratami (SP). Wynegocjowaliśmy nowoczesną umowę koalicyjną - 110 stron tekstu. Kiedy wszystko zostało uzgodnione, SPzerwała rozmowy. Podpisaniu umowy sprzeciwiła się zachowawcza frakcja tej partii i socjaldemokratyczne związki zawodowe. Przeciwnicy koalicji uzyskali przewagę w radzie SP. Za opowiedziało się tylko dwóch członków ścisłego gremium, m. in. kanclerz Viktor Klima.
Socjaldemokraci nie zgadzali się na odejście od zasady proporcjonalnego obsadzania stanowisk urzędników państwowych oraz opóźnienie wieku przechodzenia na emeryturę - w Austrii kobiety mogą to zrobić już w wieku 55 lat. Takie zmiany przeprowadzono we wszystkich krajach europejskich. Ponadto zaproponowałem socjaldemokratom, by w wielu resortach pojawiły się nowe twarze. A SPupierała się przy starej obsadzie stanowisk. Socjaldemokraci nie byli w stanie zaakceptować ambitnego programu reform. Sądzę, że przejście do opozycji stworzy dla tej partii szansę wewnętrznych przeobrażeń.
Czy po 2O stycznia nie było innej alternatywy?
Nie. Alternatywą były nowe wybory, które mógł wygrać Haider. Teraz jego partia będzie zmuszona przejąć odpowiedzialność także za mało popularne posunięcia rządu. Nowa konstelacja polityczna staje się dla FPwyzwaniem. Nasi partnerzy wyszli z cienia opozycji. Haider nie może wypowiadać się teraz przeciw rozszerzeniu Unii. Musi zmienić zdanie. I zmienia je. Niektórych wypowiedzi Haidera nie można rzeczywiście zaakceptować. Ale on zdystansował się już publicznie w listopadzie 1999 roku wobec swoich wcześniejszych oświadczeń rehabilitujących III Rzeszę. Bez tego nie utworzylibyśmy koalicji z FP.
Partnerstwo z FPzostało wzmocnione precyzyjnym podziałem ról. Stworzyliśmy dobry zespół. Nie możemy powtórzyć błędu, który popełniali socjaldemokraci. Oni nigdy nie uznawali swojego partnera za równoprawnego.
Niektórzy politolodzy tłumaczą sukces wyborczy Haidera przywoływaniem nazistowskiej przeszłości. Twierdzą, że Austria, inaczej niż Niemcy, nie rozliczyła się z tej przeszłości?
To nieprawda. W Austrii odbyło się więcej procesów funkcjonariuszy hitlerowskich niż w Niemczech. Mieliśmy o wiele więcej zakazów wykonywania zawodu. Uczyniliśmy naprawdę dużo, jeśli chodzi o sprawy odszkodowań socjalnych dla austriackich ofiar reżimu nazistowskiego.
Sukcesu Haidera nie należy rozpatrywać w kategorii zwycięstwa partii odwołującej się do nazistowskich resentymentów, ale jako wyraz protestu obywatelskiego. Austrią przez wiele lat kierowali socjaldemokraci, a od 30 lat kanclerzem był socjalista. Był to jedyny kraj w Europie, w którym całe dziesięciolecia rządziło jedno ugrupowanie, a całe życie społeczne zostało uregulowane i zaprogramowane. Wiele konfliktów nie może się uzewnętrznić. Ludzie chcieli zmiany. To nie ma nic wspólnego z polityką.
Czy zaakceptowałby pan rządy skrajnej prawicy w innym kraju?
Oczywiście. Jeśli jakaś partia respektuje reguły demokracji i ubiega się o głosy wyborców, to trzeba traktować ją poważnie, bez względu na to, czy życzymy sobie jej sukcesu czy też nie. Najbliżsi mojej orientacji są chadecy, ale muszę respektować fakt, że dziś w Europie jest wiele partii, w których skład wchodzą byli komuniści. Politycy, którzy kiedyś demonstrowali przeciw NATO, są dziś ministrami spraw zagranicznych. Nie należy kierować się uprzedzeniami. Stare austriackie przysłowie mówi, że "ten, kto się boi, jest już na poły martwy". A ja się nie boję.
Demonstracje na ulicach austriackich miast ciągną się jednak nieprzerwanie, a organizacje obywatelskie zapowiedziały, że "nie ustąpią, póki ta koalicja nie upadnie". Jak wyobraża pan sobie powrót do normalności?
Austria jest krajem demokratycznym. Jeśli ktoś chce wyjść na ulicę, aby demonstrować, to jest to jego sprawa. Niedawno protestowało w Wiedniu sto tysięcy ludzi, ale proszę pamiętać, że jesteśmy ośmiomilionowym narodem i że 7 mln 900 tysięcy obywateli pozostało w domach. Nie wszyscy są entuzjastami nowego rządu. To prawda. Ja to rozumiem, ale nie widzę powodu, aby dyskutować na ten temat tak emocjonalnie. Zawsze będą nas krytykować socjaldemokraci, ponieważ nie mogą pogodzić się z utratą władzy. Otrzymujemy jednak bardzo dużo przejawów poparcia. Jestem otwarty na dialog z organizacjami obywatelskimi. Śpię spokojnie. Protesty tego rządu z całą pewnością nie obalą.
Ale protestuje również zagranica. Oczekiwał pan takiej reakcji Unii Europejskiej?
Oczekiwałem krytycznych pytań i sceptycznego nastawienia, ale posunięcia państw UE były dla mnie szokujące. Sankcje bez ostrzeżenia to coś nienormalnego. Taka reakcja przeczy duchowi europejskiej solidarności. Przed zaprzysiężeniem mojego rządu Unia zagroziła sankcjami, a potem nagle je wprowadziła. Ale kiedy Klima próbował wcześniej sformować mniejszościowy rząd i prosił FPo wsparcie dwóch lub trzech niezależnych ekspertów, Unia milczała.
Austria nigdy nie dała powodu do obaw. Zawsze wypełnialiśmy swoje zobowiązania wobec Unii. Austria wpłacała do wspólnej kasy więcej, niż otrzymywała. Była krajem postępowym, jeśli chodzi o kwestię rozszerzania Unii. Dlatego posunięcia Brukseli nie są uczciwe.
Jak to możliwe, że do Brukseli zaprasza się dyktatora libijskiego, ale odmawia się kontaktów z austriackim ministrem? Urzędnicy Unii nie wahają się podać ręki afrykańskiemu dyktatorowi, ale odrzucają wyciągniętą dłoń przedstawiciela demokratycznego austriackiego rządu. Kryteria Unii są dla mnie niezrozumiałe, ponieważ prawa człowieka stanowią wartość globalną i niepodzielną. Jeśli ktoś broni demokracji, nie może czynić tego środkami niedemokratycznymi i stosować wyjątków.
Nie może być tak, że inne rządy będą decydować o tym, jak powinna wyglądać koalicja stworzona na podstawie demokratycznych wyborów. Jako szef dyplomacji byłem na co dzień konfrontowany z sytuacją na Słowacji, gdzie działał rząd, z którego absolutnie nie mogłem się cieszyć. A jednak utrzymywałem z Mecziarem poprawne stosunki.
Polska opinia społeczna jest zaniepokojona rozwojem sytuacji na austriackiej scenie politycznej.
Nie widzę powodów do obaw. Austria jest stabilnym i otwartym krajem. Przejmowaliśmy przewodnictwo w Unii, kiedy rozpoczynały się negocjacje z Polską. Pamiętam, że wiele krajów Unii krytykowało nas wówczas, że chcemy zacząć rozmowy tak szybko. Polska i Austria mają podobną historię. Popieramy i akceptujemy wejście Polski do Unii.
Gregor Woschnagg, ambasador Austrii przy UE, oznajmił jednak w rozmowie z "Rz", że pański rząd dopuszcza utrzymanie kontroli granicznej między Polską a krajami UE w pierwszych latach naszego członkostwa. Zapowiedział też włączenie do negocjacji kwestii reprywatyzacji i wystąpienie o odłożenie prawa Polaków do podejmowania pracy i świadczenia usług w krajach Unii nawet po przystąpieniu do UE.
Nie wiem, jaką wypowiedź pan cytuje. W przypadku Polski nie będziemy stawiać żadnych dodatkowych warunków, ponieważ nie widzimy żadnego problemu. Natomiast, jeśli chodzi generalnie o sprawę rozszerzenia UE, to jest to inna sprawa. Są pewne szczególnie "czułe" obszary. Na przykład przywódcy małych państw, takich jak Słowenia czy Czechy, zamierzają wynegocjować okres przejściowy w nabywaniu własności ziemi, co uznaję za oczywiste. Musimy zatem uzgodnić terminy przejściowe. Otwarte postawienie problemów pomoże obu stronom.
Naszym problemem są obcokrajowcy dojeżdżający do pracy. Jesteśmy małym krajem z 3-milionowym rynkiem pracy. Tymczasem 2 mln cudzoziemców przekracza każdego dnia naszą granicę i wieczorem wraca do siebie. Dlatego będziemy robić wszystko, by uzyskać przejściową regulację tych spraw.
Sądzi pan, że to dobre rozwiązanie?
Tak, ponieważ okresy przejściowe przyśpieszą proces rozszerzania. Alternatywą byłoby zablokowanie tego procesu, a my tego nie chcemy. Chodzi nie tylko o ochronę naszego rynku pracy. Takie działania leżą również w interesie Polski - pierwszymi, którzy chcieliby opuścić kraj w poszukiwaniu lepszego wynagrodzenia, byliby najbardziej wykwalifikowani pracownicy, menedżerowie, ludzie na stanowiskach kierowniczych.
Sensowniej byłoby zatem przystąpić do Unii szybciej i wyznaczyć długie okresy regulacji najbardziej drażliwych obszarów. Co 3-5 lat można by kontrolować, czy okres przejściowy jest nadal potrzebny. W ten sposób postąpiono w przypadku Hiszpanii czy Portugalii. Wynikiem tego procesu było skrócenie okresu przejściowego. Gwarantuję panu, że Austria nie będzie tu problemem. Dużo większy kłopot będzie miała Polska z Niemcami. Z innymi krajami Unii będziecie musieli prowadzić dłuższe negocjacje niż z nami.
Sami Austriacy są jednak sceptyczni, jeśli chodzi o proces rozszerzenia.
Większość naszych obywateli sądzi, że również kraje byłego ZSRR wejdą do Unii. I to jest zasadnicza przyczyna nieporozumienia.
Rozmawiał w Wiedniu Andrzej Niewiadowski
|
Poszukiwaliśmy możliwości współpracy z socjaldemokratami. Kiedy wszystko zostało uzgodnione, SPzerwała rozmowy. Socjaldemokraci nie zgadzali się na odejście od zasady proporcjonalnego obsadzania stanowisk urzędników państwowych oraz opóźnienie wieku przechodzenia na emeryturę.
Niedawno protestowało w Wiedniu sto tysięcy ludzi. Nie wszyscy są entuzjastami nowego rządu. Ja to rozumiem, ale nie widzę powodu, aby dyskutować na ten temat tak emocjonalnie.
|
KONCERT
W hołdzie Włodzimierzowi Wysockiemu - w 20. rocznicę śmierci
Można go było tylko zabić
FOT. (C) PIOTR WALCZAK PAP/CAF
25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało".
Włodzimierza Wysockiego wspominać będą m.in. Jerzy Hoffman, Wojciech Młynarski i Daniel Olbrychski, a jego utwory zaśpiewają Jacek Kaczmarski, Emilian Kamiński, Marian Opania, ale i Hanna Banaszak, a nawet Grzegorz Markowski z Perfectem. Reżyserowany przez Laco Adamika koncert transmituje Program 2 Telewizji Polskiej. Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna, autorka książek o Wysockim, dyrektorka muzeum mieszczącego się w jej mieszkaniu, w którym wraz z matką zgromadziła wiele pamiątek po sławnym aktorze Teatru na Tagance, płyt i kaset, filmów, plakatów, książek.
To z jej inspiracji, autorka scenografii koncertu Barbara Kędzierska umieściła na scenie obok czarnej wołgi tajemniczy drogowskaz z napisem "Wesele". Nawiązuje on do opatrzonej tym kryptonimem operacji KGB, które w 1972 r. w lesie pod Sosnowem w okolicach Petersburga (wtedy Leningradu) usiłowało pozbyć się ukochanego przez ludzi, ale niebezpiecznego dla władzy twórcy.
Jurij Lubimow, dyrektor artystyczny Teatru na Tagance po śmierci artysty powiedział: "Wysocki to wielki fenomen. W kraju, w którym nic nie było wolno, on zaśpiewał wszystko, co chciał. Był tak kochany i tak popularny, że nic nie można było z tym zrobić. Można go było tylko zabić".
Marlena Zimna postanowiła pójść krok dalej, stawiając wprost w tytule swej ostatniej książki pytanie: "Kto zabił Wysockiego?".
- Już 25 lipca 1980 roku, gdy po Moskwie rozeszła się wieść o jego śmierci, pojawiły się głosy, że ktoś mu w tym dopomógł - mówi Marlena Zimna. - Długo uważałam je za wytwór fantazji fanów, którzy nie pogodzili się ze śmiercią swego idola. Jednak, studiując w Moskwie i podążając śladami Wysockiego, dotarłam do jego osobistego lekarza, Anatolija Fiedotowa. Opowiadając o okolicznościach śmierci Wysockiego, powiedział nagle: "Załatwiliśmy to genialnie". Później powtórzył te słowa w jednym z wywiadów. Nie minęło wiele czasu, a sam zmarł. Według oficjalnej wersji - przedawkował narkotyki.
Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca, a jako przyczynę zgonu uznano "ostrą niewydolność naczyń sercowo-naczyniowych". Nie została przeprowadzona sekcja zwłok. Niewątpliwie starano się zataić przed opinią publiczną fakt, że artysta był uzależniony od narkotyków, ale też chodziło o ukrycie wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego śmierć.
Tymczasem to ten sam doktor nauk medycznych napompował go toksycznym preparatem, a następnie na zmianę podawał mu środki uspokajające i alkohol. Umierający Wysocki był przenoszony z miejsca na miejsce, a wreszcie ułożony na plecach i związany. Udusił się w wyniku zapadnięcia języka... Tym też tropem podążało milicyjne dochodzenie, umorzone po kilku miesiącach na polecenie silniejszego w resortowej rywalizacji - KGB.
28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy, których zupełnie przestała obchodzić odbywająca się wówczas w stolicy ZSRR olimpiada. Gdy na polecenie oficera KGB z fasady Teatru na Tagance usunięto portret zmarłego artysty, tłum zaczął skandować: "Faszyści!" i "Hańba!". Jeden z partyjnych dygnitarzy miał powiedzieć: "Przez całe życie nam bruździł i nawet po śmierci zepsuł takie święto!".
Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Jego pieśni (a napisał ich 900 - autobiograficznych, wojennych, sportowych, lotniczych, marynarskich, alpinistycznych, złodziejskich - tzw. błatnych) znano w ZSRR na pamięć, a przecież niemal nie nagrywał płyt, nie występował w telewizji, jego role filmowe - poza postacią kapitana Gleba Żegłowa w serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem "Gdzie jest Czarny Kot" - także nie były czymś wyjątkowym. Owszem, był świetnym Hamletem i znakomitym Swidrygajłowem w Teatrze na Tagance, ale nawet w Rosji, gdzie ludzie kochają teatr i znają się na nim, to jeszcze za mało, by zdobyć tak obłędną sławę, jaka stała się jego udziałem. Cenzurowano go i sekowano, za życia tylko jeden (!) jego wiersz został opublikowany w Związku Radzieckim, koncertów nie zapowiadały żadne afisze, na półki wędrowały nagrania recitali, a gdy Wiaczesław Kotionoczkin, reżyser sławnej kreskówki o wilku i zającu, umyślił sobie, że jedyne padające w tym filmie słowa: "Nu, pogodi" wypowie swą niepowtarzalną chrypą właśnie Wysocki, usłyszał kategorycznie brzmiące: "Nielzia", wraz z uzasadnieniem: "To awanturnik, skandalista, on drwi z patriotycznych uczuć narodu radzieckiego! I do tego zadaje się z cudzoziemką".
Wszystko to, akurat, było prawdą. Istotnie, wywoływał skandale, bywał agresywny, patriotą radzieckim ten pół Żyd, pół Rosjanin nie był na pewno, za to rosyjskim - z całą pewnością. Jeśli chodzi o cudzoziemki, to trzecią jego żoną była francuska aktorka Marina Vlady. Dwóch synów Wysockiego - 38-letni dziś Arkadij i 36-letni Nikita pochodzi z drugiego małżeństwa poety, z Ludmiłą Abramową. Powtarzana jest wersja, że Wysocki był też ojcem córki znanej aktorki Taganki, Tatiany Iwanienko.
Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit, wciąż żywy, podsycany nowymi edycjami jego nieznanych wcześniej tekstów i pieśni, publikowanymi wspomnieniami niezliczonych przyjaciół. Dopóki mogli, chronili go: przed nieprzyjaciółmi i tym najgroźniejszym wrogiem, którego nosił w sobie. Wydawać się to może dziwne, ale nie brak przesłanek wskazujących na to, że przez dłuższy czas anonimowym aniołem stróżem poety był sam Jurij Andropow, w chwili śmierci artysty przewodniczący KGB, a później sekretarz generalny KC KPZR. Pisał na ten temat mieszkający obecnie w Minneapolis Mark Tsibulsky, pisał amerykański publicysta Martin Walker, także Michaił Gorbaczow utrzymywał, że Andropow, który "w wolnej chwili słuchał wyłącznie bardów", szczególnie wyróżniał Wysockiego. Czyż nie jest paradoksem, że to kierowane przez Andropowa KGB urządziło na Wysockiego polowanie?
Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia, a wśród nich i koszaliński koncert, są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia. Tylko ze względu na to, że żył za żelazną kurtyną, nie zdobył na Zachodzie sławy, równej czy większej niż Bob Dylan. Zyskał za to wdzięczność i miłość milionów, którym swoimi buntowniczymi songami dodawał sił, wiary i nadziei.
Gdy Wysocki zmarł, na wszystkich okrętach Radzieckiej Floty Północnej spuszczono flagi do połowy masztu. Oczywiście, takiego rozkazu nikt nie wydał, tak się jednak stało, a malarz Grigorij Ostrowski, który płynął wtedy wraz z grupą artystów statkiem "Piotr Wielki" z Murmańska na Tajmyr, zapamiętał ów dzień następująco: "Flotyllę składającą się z dziesięciu statków, prowadził lodołamacz o napędzie atomowym «Syberia». Z każdego statku słychać było pieśni Wysockiego: marynarze i badacze polarni żegnali się ze swym poetą. «Ocalcie nasze dusze!» - zachrypniętym głosem grzmiał potężny lodołamacz, umożliwiający dostęp do czystej, nieskutej lodem, wody. Było to coś wstrząsającego".
Krzysztof Masłoń
|
25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego. W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało". Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna, autorka książek o Wysockim, dyrektorka muzeum mieszczącego się w jej mieszkaniu.Jurij Lubimow, dyrektor artystyczny Teatru na Tagance po śmierci artysty powiedział: "Wysocki to wielki fenomen. W kraju, w którym nic nie było wolno, on zaśpiewał wszystko, co chciał. Był tak kochany i tak popularny, że nic nie można było z tym zrobić. Można go było tylko zabić".
Marlena Zimna postanowiła pójść krok dalej, stawiając wprost w tytule swej ostatniej książki pytanie: "Kto zabił Wysockiego?".Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca, a jako przyczynę zgonu uznano "ostrą niewydolność naczyń sercowo-naczyniowych". 28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy, których zupełnie przestała obchodzić odbywająca się wówczas w stolicy ZSRR olimpiada. Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit, wciąż żywy. Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia, a wśród nich i koszaliński koncert, są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia.
|
ROZMOWA
Prof. Adam Zieliński, rzecznik praw obywatelskich
Nie ominą nas problemy europejskie
FOT. PIOTR JANOWSKI
Dziesięciolecie działalności rzecznika praw obywatelskich i zorganizowana w ramach obchodów Roku Praw Człowieka międzynarodowa konferencja "Obywatel - jego wolności i prawa", 27-28 stycznia na Zamku Królewskim w Warszawie, stwarzają okazję do podsumowań i refleksji na temat funkcjonowania tej instytucji w Polsce. W rozmowie z "Rzeczpospolitą" prof. Adam Zieliński, rzecznik praw obywatelskich trzeciej kadencji, mówi m. in. o tym, co różni te trzy kadencje, o czym będzie się dyskutować podczas konferencji, o czym piszą nadawcy nadsyłanych do niego listów, o prawie do prywatności, uprawnieniach policji, pozycji i roli polskiego ombudsmana w Europie.
: Prawie 400 tys. listów, jakie nadeszły w upływającym dziesięcioleciu do rzeczników trzech kolejnych kadencji, to chyba najlepszy sprawdzian potrzeby istnienia tej instytucji.
Profesor Adam Zieliński: Ich liczba zresztą rośnie; w 1997 r. było ich prawie 49 tys. Od blisko dwóch lat, czyli od momentu, kiedy objąłem tę funkcję, przychodzi miesięcznie prawie 4 tys. listów.
Czy wszystkie pan czyta? Jaki obraz się z nich wyłania?
Czytam część z nich. Świat zza biurka rzecznika wygląda smutniej niż zza wielu innych biurek. Poruszają przypadki niedostatku, pokrzywdzenia, nieszczęścia.
I jest tych listów tak wiele, mimo że obywatel ma coraz więcej instytucji, do których może się zwrócić w obronie swych praw?
Rozwój różnego rodzaju instytucji obrony praw człowieka jest tendencję ogólnoświatową, widoczną w tych zwłaszcza państwach, które stosunkowo niedawno weszły na drogę demokracji. A więc w krajach Europy Środkowej i Wschodniej, w państwach byłego ZSRR oraz w Ameryce Południowej. W sumie instytucje ombudsmańskie istnieją w ponad osiemdziesięciu krajach. Powołany został ombudsman Unii Europejskiej, rozważa się celowość utworzenia takiego urzędu w ramach Rady Europy.
Wśród państw postkomunistycznych polski rzecznik działa chyba najdłużej i zebrał najwięcej doświadczeń.
Dlatego właśnie nam ONZ powierzyła rolę koordynatora pomocy technicznej instytucjom ombudsmańskim w innych krajach tego regionu. Zadania te już wykonujemy. Przygotowujemy wydanie tekstów ustaw rzecznikowskich z krajów Europy Zachodniej i naszego regionu. Będziemy organizować konferencje, sympozja, staże i dzielić się doświadczeniami.
Jakie one są?
Zdecydowanie mniej jest naruszeń praw obywatelskich o charakterze podstawowym. Wielkim problemem rzecznika pierwszej kadencji prof. Ewy Łętowskiej było to, że zaczynała działać, kiedy jeszcze nie były przestrzegane prawa polityczne. Obecnie ten problem właściwie przestał istnieć; w urzędzie rzecznika nie pojawia się znacząco wiele spraw o naruszanie praw politycznych.
Jest pan rzecznikiem trzeciej już kadencji. Jak by ją pan scharakteryzował? Co ją odróżnia od dwóch poprzednich?
Nieco inny środek ciężkości. W pierwszej kadencji była to problematyka zasad funkcjonowania państwa prawnego i przeciwdziałania wielu rażącym naruszeniem praw obywatelskich. . W drugiej, gdy tę funkcję sprawował prof. Tadeusz Zieliński - prawa socjalne. Obecnie też problematyka naruszania praw socjalnych jest często podnoszona w listach. Jednak środek ciężkości przesuwa się w stronę problematyki praw osobistych, zwłaszcza ochrony prywatności obywatela, statusu osoby jako obywatela, prawa do informacji. Chodzi o problemy, z jakimi ma dziś do czynienia Europa Zachodnia. Występują zjawiska ksenofobii, niechęci do cudzoziemców, dyskryminacji. Status cudzoziemców jest zaś na Zachodzie jednym z wyznaczników praw człowieka. I nie spodziewajmy się, że te problemy nas ominą. Europa jest dziś jedna i pewne zjawiska pojawiają się w różnych krajach jednocześnie bądź z opóźnieniem, ale ich nie omijają.
Czego ludzie oczekują od rzecznika?
Przede wszystkim pomocy w rozwiązywaniu ich indywidualnych spraw, ale i załatwienia ogólniejszych problemów. Istnieje zresztą ciągle sporo nieporozumień co do możliwości i kompetencji tego urzędu. Wiele osób, których sprawy prawomocnie osądzono, widzi w nim jak gdyby trzecią instancję sądową. Odnotowujemy nawał wniosków o kasację; miesięcznie około trzystu osób zwraca się do mnie, żebym wniósł kasację lub rewizję nadzwyczajną, w tym ostatnim wypadku od prawomocnego wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego. Tylko w grudniu 1997 r. było 267 takich próśb, z czego 110 dotyczyło orzeczeń w sprawach karnych, 72 - w sprawach cywilnych. Tymczasem możliwość taka dotyczy jedynie sytuacji naprawdę wyjątkowych, określonych naruszeń prawa. W ciągu dziesięciu lat rzecznik skierował 212 rewizji nadzwyczajnych i 150 kasacji. Dodać trzeba, iż kasacje funkcjonują dopiero od przeszło roku. Było także 151 wniosków do Trybunału Konstytucyjnego, 268 wystąpień o inicjatywę prawodawczą oraz 1523 wystąpienia o charakterze generalnym. W Biurze RPO przyjęto przeszło 25 tys. obywateli. Pewną nowością jest szersze kierowanie przez rzecznika spraw bezpośrednio do sądów, zwłaszcza do NSA.
Jakie są przyczyny skarg? Co je najczęściej powoduje?
Bieda, bezradność, bezrobocie, nieumiejętność odnalezienia się w nowej rzeczywistości, nieżyciowe przepisy, niewydolność sądów i w ogóle wymiaru sprawiedliwości, niedobre przyzwyczajenia w działalności administracji, brak atmosfery poszanowania prawa. Obywatelowi ciągle trudno przebić się ze swoimi racjami. Wciąż silne są w Polsce tradycje omnipotentnej, wszystko mogącej władzy.
I tak już niezmiennie, od lat?
Na skutek coraz szerszego włączania się w "myślenie europejskie" rosną wymagania dotyczące ochrony praw człowieka również w naszym kraju. Podnosi się poprzeczka w zakresie ochrony np. tajemnicy korespondencje urzędowej, wysyłanej do obywatela chociażby w sprawach sądowych, podatkowych itp. Zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych będzie powołany Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych.
A kwestia uprawnień policji, gorący obecnie temat, chociażby w związku z niedawnymi wydarzeniami w Słupsku?
Właśnie studiuję opracowanie porównawcze na temat nadzoru policyjnego w Europie. Dotyczy ono stosowania podsłuchów telefonicznych, policyjnej kontroli osób, pobierania odcisków palców, możliwości naruszania tajemnicy korespondencji. Nie jest to więc, jak widać, jedynie nasz polski problem.
Czy zabierze pan głos w sprawie słupskiej?
Przygotowuję ogólne wystąpienie na temat potrzeby przeciwdziałania demoralizacji i przestępczości, ale zachowującego zasady prawne. Chcę to jednak zrobić dopiero wówczas, gdy opadną emocje. Stanowisko rzecznika jest wciąż niezmienne: policja musi mieć uprawnienia do zabezpieczania porządku, ale musi działać zgodnie z prawem. Nie chciałbym jednak tego wiązać wyłącznie z wydarzeniami w Słupsku czy wcześniej - na Wybrzeżu, gdyż kwestia jest szersza. Słupsk nie jest jedynym przykładem, w którym można mieć zastrzeżenia do działań policji. Nie wolno używać przymusu policyjnego wobec dzieci. Policjanci nie mogą się "zarażać" agresywnością młodzieży. Muszą być lepiej wyszkoleni i wyposażeni. Jednak bez programu działań, które dawałyby młodzieży możliwość wyszumienia się, będą nadal zadymy. Trzeba też, moim zdaniem, zahamować nasycanie programów telewizyjnych przemocą. Tworzą one bowiem pewien stereotyp: że człowiek jest silny. Uderzony, skopany, podnosi się jak gdyby nigdy nic. Ta fikcja niezwykle silnie oddziałuje na wyobraźnię, zwłaszcza dzieci i ludzi młodych, którzy wyobrażają sobie, że tak jest i w życiu. W rzeczywistości człowiek jest istotą niesłychanie kruchą. Wystarczy jedno uderzenie, jeden cios w głowę, by poniósł natychmiastową śmierć.
Wkrótce będzie obradować w Warszawie międzynarodowa konferencja naukowa pod hasłem: "Obywatel - jego wolności i prawa". O czym będzie się dyskutować?
Pierwszy temat to instytucja rzecznika praw obywatelskich i jej miejsca w systemie prawno-państwowym. Nowa konstytucja wymaga dostosowania do niej również ustawy o rzeczniku. Projekt nowelizacji został już przygotowany, wymaga jednak szerszego przedyskutowania. Drugi blok zagadnień: realizacja międzynarodowych standardów ochrony praw człowieka w Polsce. Tu też jest sporo problemów. Konstytucja przewiduje, że ratyfikowane przez Polskę umowy międzynarodowe stanowią jedno ze źródeł prawa. Trzeba je jednak doprowadzić do świadomości sędziów, prokuratorów, administracji publicznej. Potrzebne będą nie tylko teksty konwencji czy innych dokumentów międzynarodowych, ale i komentarze do nich, orzecznictwo. W Polsce jest to na razie obszar prawie nie znany. Stoi zatem przed nami wielkie zadanie zdobywania, tłumaczenia i upowszechniania niezbędnych materiałów. Z okazji Roku Praw Człowieka wydaliśmy w formie kalendarza i w odrębnej broszurze tekst Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Chcemy, by dotarł do szkół, sądów, prokuratur, urzędów. Trzeci temat konferencji to rola przepisów konstytucyjnych w ochronie praw człowieka. Pozostaje np. do wyjaśnienia, jak rozumieć poszczególne prawa: do informacji, do odszkodowania, do dwuinstancyjnego postępowania sądowego i nowe środki ochrony tych praw. Na maj 1998 r. zapowiadana jest duża międzynarodowa konferencja, organizowana w Warszawie razem z Organizacją Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Ma to być konferencja wszystkich krajów OBWE, podczas której będziemy mówić o roli praw człowieka i instytucji ombudsmana.
Jakie efekty przyniosło dziesięć lat działalności urzędu rzecznika praw obywatelskich?
Jest to przede wszystkim poprawa klimatu, zwłaszcza w organach centralnych. Pamiętam, z jakimi trudnościami borykała się swego czasu prof. Ewa Łętowska. Dziś już nie myśli się o likwidacji albo ograniczeniu funkcji rzecznika, a takie kłopoty miał prof. Tadeusz Zieliński.
Nie słychać także zarzutów o nadmiernym upolitycznieniu tej instytucji.
Uważam, że jeśli prawo nasyci się nadmiernie elementami politycznymi, trzeba liczyć się z tym, że będzie przedmiotem gier politycznych. W urzędzie rzecznika podejmuje się sprawy wywołujące konsekwencje polityczne, ale chodzi o to, żeby nie było motywacji politycznej w ich podejmowaniu. Bardzo chciałbym uchronić ten urząd od tego, by stał się elementem walki politycznej.
rozmawiała: Danuta Frey
|
Rozwój różnego rodzaju instytucji obrony praw człowieka jest tendencję ogólnoświatową, widoczną w tych zwłaszcza państwach, które stosunkowo niedawno weszły na drogę demokracji. Zdecydowanie mniej jest naruszeń praw obywatelskich o charakterze podstawowym. środek ciężkości przesuwa się w stronę problematyki praw osobistych, zwłaszcza ochrony prywatności obywatela, statusu osoby jako obywatela, prawa do informacji. Chodzi o problemy, z jakimi ma dziś do czynienia Europa Zachodnia. Występują zjawiska ksenofobii, niechęci do cudzoziemców, dyskryminacji.
|
ROZMOWA
Prezes NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz o projekcie budżetu na 2001 rok
Podwyższenie stóp jest realne
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
Rz: Rząd przyjął w piątek założenia budżetowe na 2001 rok. Jak się Pani podoba ten projekt?
HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Każdy budżet trzeba oceniać z dwóch perspektyw: krótkookresowej, dotyczącej roku, w którym będzie obowiązywał, i średnio- czy też długoterminowej, a więc jego skutków na kolejne lata. Ta druga jest bardzo ważna dla Narodowego Banku Polskiego.
Z punktu widzenia tylko 2001 roku można powiedzieć, że jest to budżet trochę bardziej restrykcyjny, zmniejszający deficyt finansów publicznych, w porównaniu z obecnym rokiem. Ale dla NBP ta restrykcyjność nie jest wystarczająca, bo nie zmniejszy deficytu obrotów bieżących bilansu płatniczego, który jest największym zagrożeniem dla stabilizacji makroekonomicznej. A więc już jako budżet na rok 2001 stanowi on za mały postęp w stosunku do 2000 roku.
Oczywiście jest poprawa w liczbach, bo deficyt finansów publicznych na poziomie 1,7 proc. jest o 1 pkt. proc. mniejszy niż 2,7 proc. zakładane w tym roku. Ale trzeba pamiętać, że ten postęp będzie osiągnięty poprzez utrzymanie wydatków budżetowych na zbliżonym poziomie, a jednocześnie nastąpi jednorazowe zwiększenie dochodów dzięki sprzedaży licencji na telefonię komórkową UMTS. Gdyby nie ten zabieg, deficyt fiskalny wyniósłby aż 2,6 proc. PKB.
Ten dodatkowy dochód z UMTS jest mylący w ocenie finansów publicznych w średniej perspektywie kilku lat. NBP walczy o to, żeby deficyt budżetowy spadał systematycznie, tymczasem zmniejszanie deficytu w 2001 roku jednorazowym dochodem z UMTS, tak jak jednorazowe są dochody z prywatyzacji, takiej szansy nie daje. Prywatyzacja będzie dobiegać końca, dochody z tego tytułu kurczą się, licencje zostaną sprzedane, i w 2003, a nawet w 2002 r. mogą pojawić się już napięcia w budżecie. Na te lata przypada bowiem znaczny wzrost kosztów obsługi zadłużenia zagranicznego.
Z punktu widzenia średniookresowego jest to więc budżet zdecydowanie za mało restrykcyjny, który zwiększa ryzyko destabilizacji gospodarczej w roku 2002 i kolejnych latach. A jeśli dodamy do tego wybory parlamentarne i niepewną sytuację polityczną, to ryzyko może się zwiększyć już w 2001 roku.
Chociaż rozumiem, że minister finansów nie miał wielkiego pola manewru, jeśli ponad 60 proc. przyszłorocznych wydatków stanowią wydatki sztywne.
Jaka będzie w tej sytuacji polityka pieniężna?
Ciężar odpowiedzialności przesuwa się znów na politykę pieniężną. Chcielibyśmy, żeby ten używany przez Ministerstwo Finansów deficyt ekonomiczny był obniżony do ok. 0,5 proc. Wtedy ryzyko inwestowania w Polsce nie zwiększyłoby się. Wyższy deficyt będzie ciążył na polityce pieniężnej i znów to "policy mix" będzie niewłaściwe: zbyt luźna polityka fiskalna i restrykcyjna, prawdopodobnie nawet bardziej niż obecnie, polityka pieniężna. Wysokie stopy procentowe spowodują wolniejszy wzrost inwestycji i prognoza wzrostu produktu krajowego brutto o 5,7 proc. w 2001 roku okaże się nierealna. Wydatki będą takie, jakie są, bo znaczna część jest sztywnych, a dochody się zmniejszą i wtedy deficyt finansów publicznych wzrośnie. W ocenie NBP, prognoza 5,7 proc. wzrostu PKB jest zbyt optymistyczna.
Minister Bauc założył, że w tym roku obniżki stóp procentowych nie będzie i to zgodne jest z oczekiwaniami rynku. A co z podwyżką? Czy jest możliwa?
Ostatecznie decyduje o tym 10-osobowa Rada Polityki Pieniężnej. W moim odczuciu, dzisiaj wyraźnie widać, że podwyżka stóp procentowych w lutym była za mała, żeby zbliżyć się do celu inflacyjnego. Jej skala powinna być zbliżona do tej z listopada 1999 roku i wynieść 2-3 punkty procentowe. Żaden ruch prawdopodobnie nie wpłynie już na wykonanie celu inflacyjnego na 2000 rok. I dlatego należy jak najszybciej, czyli w sierpniu, określić cel inflacyjny na 2001 rok. Nie może on być zbyt łatwy, ale też musi być realny. Nie można sobie pozwolić na to, żeby kolejny rok nie wykonać celu. Wtedy zastanowimy się, jaką politykę stóp procentowych prowadzić, żeby cel - przy pewnym wysiłku - osiągnąć. Jeśli trzeba będzie, to zaostrzyć ją. Być może wykonanie celu na 2001 rok będzie wymagało zwiększenia restrykcyjności polityki pieniężnej już w tym roku, bo takie decyzje skutkują z kilkumiesięcznym opóźnieniem.
Zaostrzanie polityki pieniężnej może być rozumiane dwojako: jako utrzymywanie niezmienionych stóp procentowych przy spadającej inflacji, jak również jako podwyższanie stóp. Które z nich ma Pani na myśli?
Obie możliwości wchodzą w grę. Podwyższenie stóp jest realne. Ale to, moim zdaniem, będziemy wiedzieć po określeniu celu inflacyjnego na 2001 rok.
Z tego, co powiedziała Pani o zbyt małej lutowej podwyżce, wynika, że jest Pani zwolennikiem zdecydowanych posunięć w polityce pieniężnej.
Tak. W naszych warunkach, inflacji dwucyfrowej lub bliskiej tego poziomu, jestem zwolennikiem ruchów większych. To nie znaczy, że nie można czasem podnieść stóp o 1 punkt, dla wygładzenia pewnych trendów, jeśli na przykład ryzyko niewykonania celu inflacyjnego jest bardzo małe. Ale tendencję inflacyjną można odwrócić tylko istotniejszą podwyżką stóp. Jestem za ostrożnymi obniżkami, a bardziej zdecydowanymi podwyżkami stóp procentowych. Moim zdaniem, to jest bardziej skuteczne. Oczywiście zawsze decyzja Rady Polityki Pieniężnej jest kompromisem między indywidualnymi punktami widzenia.
Czy przedstawiona w założeniach budżetowych prognoza inflacji średniorocznej w 2001 r. na poziomie 6,1 proc. jest realna?
NBP posługuje się wskaźnikiem liczonym w skali grudzień do grudnia. Nie mieliśmy specjalnych zastrzeżeń do rządowej prognozy indeksu średniorocznego. Ale pozostaje moje wcześniejsze zastrzeżenie. Jeśli PKB nie osiągnie zakładanego poziomu wzrostu w wysokości 5,7 proc., to przy niezmienionych wydatkach budżetowych, a przecież większość jest sztywna, ten wskaźnik inflacji staje się mniej realny.
A jaka będzie inflacja na koniec tego roku?
Cel 5,4-6,8 proc. na pewno jest zagrożony, ale moim zdaniem tegorocznymi decyzjami już tego zagrożenia prawdopodobnie nie zmniejszy się.
Powiedziała Pani, że projekt budżetu nie jest korzystny dla obrotów bieżących.
Tak, bo nie zmniejsza popytu wewnętrznego.
Czy bardzo dobre dane o obrotach bieżących w maju były jednorazowe, czy też mamy szansę na utrzymanie się tej tendencji?
Rzeczywiście, maj był nadspodziewanie dobry, a moim zdaniem pozytywna tendencja będzie się utrzymywać. Nie wydaje mi się, by deficyt poniżej 400 mln USD miał szansę się powtórzyć, ale myślę, że każdy kolejny miesiąc będzie lepszy od wyniku osiągniętego w podobnym okresie ubiegłego roku.
A ile wyniesie deficyt obrotów bieżących na koniec tego roku?
Zakładamy, że ok. 7,5 proc. zarówno w tym roku, jak i następnym. I to jest ciągle niebezpieczny poziom. Może się też tak zdarzyć, że ten rok będzie lepszy, a przyszły na poziomie 7,5 proc. PKB. I to będzie psychologicznie niedobre, bo nastąpiłby wzrost deficytu obrotów bieżących.
Dane majowe poprawiły nastroje na rynku, rzadziej teraz mówi się o możliwości wystąpienia kryzysu walutowego w Polsce. Czy sądzi Pani, że jesteśmy już bezpieczni?
Sytuacja jest niewątpliwie lepsza niż była, ale w perspektywie kilku lat będzie zależała od determinacji w ograniczaniu deficytu finansów publicznych. Ryzyko destabilizacji cały czas istnieje. Poziom deficytu obrotów bieżących 7,5 proc. PKB jest zbyt ryzykowny. Może on pojawić się przejściowo, ale nie na dłużej. Za stabilny, choć ciągle wysoki, uznałabym ok. 6 proc. Wyższy oznacza, że pojedyncze negatywne wydarzenie w Polsce czy na zewnątrz wystawia nas na ryzyko destabilizacji. Każde może być katalizatorem. Nie musi doprowadzić do kryzysu, ale może.
Rozmawiała Anna Słojewska
|
Rz: Rząd przyjął w piątek założenia budżetowe na 2001 rok. Jak się Pani podoba ten projekt?HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Z punktu widzenia tylko 2001 roku można powiedzieć, że jest to budżet trochę bardziej restrykcyjny, zmniejszający deficyt finansów publicznych, w porównaniu z obecnym rokiem. Z punktu widzenia średniookresowego jest to budżet zdecydowanie za mało restrykcyjny, który zwiększa ryzyko destabilizacji gospodarczej w roku 2002 i kolejnych latach. A jeśli dodamy do tego wybory parlamentarne i niepewną sytuację polityczną, to ryzyko może się zwiększyć już w 2001 roku. Jaka będzie w tej sytuacji polityka pieniężna?Ciężar odpowiedzialności przesuwa się znów na politykę pieniężną. Chcielibyśmy, żeby ten używany przez Ministerstwo Finansów deficyt ekonomiczny był obniżony do ok. 0,5 proc. Wtedy ryzyko inwestowania w Polsce nie zwiększyłoby się. Wyższy deficyt będzie ciążył na polityce pieniężnej i znów to "policy mix" będzie niewłaściwe: zbyt luźna polityka fiskalna i restrykcyjna, prawdopodobnie nawet bardziej niż obecnie, polityka pieniężna. Wysokie stopy procentowe spowodują wolniejszy wzrost inwestycji. Minister Bauc założył, że w tym roku obniżki stóp procentowych nie będzie i to zgodne jest z oczekiwaniami rynku. A co z podwyżką? Czy jest możliwa? W moim odczuciu, dzisiaj wyraźnie widać, że podwyżka stóp procentowych w lutym była za mała, żeby zbliżyć się do celu inflacyjnego. Jej skala powinna być zbliżona do tej z listopada 1999 roku i wynieść 2-3 punkty procentowe.
|
Amerykanom żyje się teraz lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Ale na gospodarczą recesję nikt nie jest gotowy - statystyczny Amerykanin wydaje o jedną trzecią więcej, niż zarabia, i nie posiada oszczędności.
Clinton wiedział, kiedy odejść
JAN PALARCZYK Z SAN FRANCISCO
Nic nie działa na Amerykanów tak paraliżująco jak doniesienia o zwolnieniach pracowników. Codziennie prasa donosi o następnych.
- Po prawie dziesięciu latach dobrobytu amerykańska gospodarka przypomina lokomotywę, która nagle stanęła. Wzrost gospodarczy jest bliski zeru. Współczuję Bushowi, chociaż go nie lubię. Zwolnienia, zwolnienia, zwolnienia - mówi starszy mężczyzna i pokazuje na pierwsze strony popularnych tygodników, których tytuły zawierają słowa "schłodzenie" lub "recesja" ze znakiem zapytania. - To jest na razie krakanie mediów na złowrogą literę "r", ale w tym roku na pewno czekają nas trudne czasy.
Według rządowych statystyk bezrobocie w skali kraju szacowane jest nadal na poziomie poniżej 5 procent, ale w styczniu 2000 roku 365 tysięcy ludzi utraciło posady i wystąpiło o zasiłek dla bezrobotnych. Złowrogą passę rozpoczęła informacja z Detroit: najpierw zatrudnienie zredukował koncern General Motors, a zaraz potem DaimlerChrysler zwolnił 26 tysięcy robotników.
Pojawiły się wtedy głosy, że przecież przemysł samochodowy reprezentuje "starą gospodarkę" i fakt, iż Amerykanie przestali kupować nowe samochody, nie będzie miał większego znaczenia w komputerowej Dolinie Krzemowej. Okazało się jednak, że auta są masowo wyposażane w elektroniczne gadżety wytwarzane przez firmy "nowej gospodarki". W ramach globalizacji gospodarki koncerny elektroniczne zredukowały zatrudnienie, a na pierwszych stronach kolorowych tygodników pojawiły się wtedy tytuły: "Co zrobisz, jak stracisz pracę?" Amerykanie zaczęli ograniczać swe wydatki, a wskaźnik tzw. zaufania konsumentów osiągnął najniższy poziom od trzech lat.
Mimo to w modnych teraz sondażach około 64 procent respondentów dobrze ocenia stan gospodarki, a 45 procent nadal deklaruje chęć dokonania poważniejszych zakupów. Konsumpcyjny styl życia mieszkańców USA jest podstawą rozwoju tego kraju: od tego co, ile i za ile kupują Amerykanie zależy aż 68 procent produktu krajowego brutto.
- Jeśli Amerykanie przestaną kupować, bo nie będzie ich na to stać, albo stracą pracę, to wtedy mamy murowaną recesję. Ale na razie to słowo na "r" jest tylko w mediach, a nie na rynku. Telewizja zajmuje się obsesyjnym nagłaśnianiem wszystkich symptomów gospodarczego osłabienia. A wyniki sondaży wydają się potwierdzać, że Amerykanie są większymi optymistami od "gadających głów" w tv - zauważa spotkany w księgarni pan i dodaje, że jest historykiem, a nie ekonomistą.
Wszystko jest względne
- Jakie zwolnienia?! Jaki wzrost bezrobocia?! No i co z tego, że w tym kraju nawet pół miliona ludzi straci pracę, zakładając, że w USA pracuje około 100 milionów pracowników? - irytuje się młody Australijczyk w San Francisco. Ma ku temu powody. Ponieważ posiada pozwolenie na pracę, udał się właśnie do agencji pośrednictwa Spherion, gdzie - tego samego dnia - otrzymał cztery oferty pracy. - Jeśli ci ludzie chcą poznać znaczenie "wzrostu bezrobocia", to niech jadą do Australii.
Według doniesień gazety "San Francisco Chronicle" firmy skupione w rejonie Zatoki San Francisco wypłacają swym pracownikom rekordowe podwyżki w skali od 4-5 procent zarobków rocznie oraz obdarzają ich równie wysoką trzynastą pensją za rok 2000 wypłacaną w lutym 2001 roku. W ciągu ostatnich 10 lat rok 2000 był dla nich jednym z najlepszych finansowo. Pojawia się jednak pytanie, czy rejon ten, gdzie średnia pensja roczna jest dwukrotnie wyższa od średniej krajowej (40 tysięcy dolarów), można porównywać z resztą kraju.
- Nie zapominajmy o tym, że Internet splajtował. Wartość giełdowa indeksu Nasdaq spadła o połowę w ciągu roku, a niektóre notowania akcji wielkich koncernów o ponad 100 procent. Ludzie znaleźli się na bruku. Dwa miesiące temu byliśmy na spotkaniu zorganizowanym przez internetową telewizję Cnet na temat przyszłości tzw. mediów szerokopasmowych. I o jakiej przyszłości właściwie tam była mowa, skoro dziś Cnet zwolnił ponad 10 procent załogi - zauważa Caroline Palmer z San Francisco. - Wielu moich przyjaciół jest w tej chwili bez pracy.
Drgania w Internecie
Wieczorem wracam do domu taksówką, którą prowadzi młody człowiek z kolczykiem w uchu. - Byłem wiceprezesem firmy internetowej, która projektowała strony w sieci. Teraz robię na taryfie, no bo splajtowaliśmy. I pomyśleć, że jeszcze rok temu chciałem sobie kupić bezludną wyspę - żartuje. Pytam go, jaka jest definicja "firmy internetowej". Zastanawia się. - Dziś chyba bardzo szeroka. To instytucja, która nie mogłaby prowadzić działalności handlowej bez sieci Internetu.
- Jestem optymistą - dodaje - ponieważ liczba użytkowników Internetu powinna wzrosnąć z 400 milionów w 2000 roku do ponad miliarda w 2005. Chwilowo siadła w USA koniunktura. Ale przyszłość należy do nas. Już ponad połowa Amerykanów codziennie żyje w sieci.
- Czy kupisz teraz pralkę, telewizor albo nowe auto?
- Ależ skąd. Mam same długi. Mój personalny wskaźnik zaufania konsumentów to minus 10.
A potem wysadza mnie przed domem w San Francisco i dziękuje za napiwek w postaci trzech dolarów.
Caroline nie zdecydowała się na podjęcie pracy w firmie internetowej. Nie przekonała jej "dobra" oferta, boi się tego, co będzie dalej. Po zwolnienia sięgnęły flagowe firmy Internetu - Amazon i Yahoo, a po fuzji Time Warner z AOL dwa tysiące pracowników znalazło się na bruku. Potem zwalniać zaczęły firmy od CNN i Disneya począwszy, a na internetowym wydaniu "New York Timesa" skończywszy. Telewizja Fox zamknęła swe wydanie w sieci. I tak można cytować bez końca długą listę firm internetowych, których akcje rok temu sprzedawały się powyżej 100 dolarów za sztukę, a z których wiele już nie istnieje.
Tu rośnie, tam rośnie
Pomijając pozostałe wskaźniki gospodarczego osłabienia, trzeba wspomnieć o tym, który dotyczy wszystkich mieszkańców Stanów Zjednoczonych - nastąpił gwałtowny wzrost cen energii i paliw, który uszczuplił realne możliwości nabywcze mieszkańców oraz zmniejszył margines zysku korporacji. Kryzys energetyczny dotknął najbardziej Kalifornię, ale wzrost opłat za energię o ponad 100 procent odnotowali także mieszkańcy innych stanów. Gdy w Nowym Jorku zimowe rachunki za prąd i gaz zaczęły dorównywać wysokością ratom pożyczki hipotecznej za dom (od 600-1000 dolarów miesięcznie), mieszkańcy zaczęli protestować.
Ogólne wyniki odnotowane przez gospodarkę USA w 2000 roku były znakomite: wydajność pracy wzrosła o 4,3 procent (był to najlepszy rezultat od 17 lat), a koszt zatrudnienia zaledwie o 0,7 procent. Można więc stwierdzić, że im wyższa wydajność pracy, tym mniejsza strata ze zwalnianych, na których - przynajmniej na razie - czekają nowe miejsca pracy. I chociaż podstawowa stawka wynosi około 5,5 dolara na godzinę, a średnia krajowa przekracza 14 dolarów na godzinę, to, na przykład, do analizowania dokumentów dotyczących fuzji koncernów Chevrona z Texaco wykwalifikowanym kandydatom pracodawcy oferują w San Francisco około 30 dolarów za godzinę pracy plus wynagrodzenie za tzw. nadgodziny (półtora raza więcej po 7 godzinach oraz dwa razy więcej po 12 godzinach - z tym, że oferta ta dotyczy ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na pracę od północy do 7 rano albo i dłużej). I można tylko dodać, że agencje pracy narzekają na brak chętnych.
Półtora biliona dolarów dla podatników
Władze USA starają się, jak tylko mogą, reanimować amerykańską gospodarkę, chociaż mają niewielki wpływ na stymulowanie procesów makroekonomicznych. Popularny szef banku centralnego Alan Greenspan obniża stopy procentowe i popiera plan prezydenta Busha gwałtownej redukcji podatków i obniżenia progów podatkowych: z 15 do 10 procent dla najuboższych, i z 39 do 30 dla najzamożniejszych.
Zaskoczony stanem gospodarki, Bush obiecuje pozostawienie w rękach podatników ponad 1,6 biliona dolarów w ciągu najbliższych 10 lat, czyli równowartość około 10 rocznych dochodów narodowych Polski. Sukces Busha uzależniony będzie od tego, jak szybko będą widoczne efekty cięć podatkowych: im szybciej Amerykanie zainwestują zaoszczędzone pieniądze w dobra konsumpcyjne, tym lepiej dla gospodarki. Wielu ekonomistów głosi, że obecne spowolnienie będzie krótkotrwałe, i przewiduje w tym roku wzrost gospodarczy rzędu 2,5 procent.
- Clinton odszedł w idealnej chwili - żartuje Giuseppe Guarino z Berkeley.
Jeśli nadejdzie recesja, to zapłaci za nią politycznie Bush. Kiedy Amerykanie tracą pracę, to zawsze winni są ci na górze. Politycy boją się tego zjawiska jak ognia. Najgorszą prasę otrzymuje ten prezydent, za którego kadencji obywatele zostają zwalniani.
Dużo wydawać i nie oszczędzać
Dziesięć lat temu średnia krajowa pensja wynosiła 20 tysięcy dolarów, a dziś wynosi dwa razy tyle. Wtedy cena domu w San Francisco lub w Nowym Jorku sięgała 200 tysięcy dolarów, dziś w tych metropoliach przekracza milion. Jedna na siedem amerykańskich rodzin zarabia ponad 100 tysięcy w roku, podczas gdy w 1990 roku była to jedna rodzina spośród dwunastu. W dodatku budżet około 40 procent tutejszych rodzin przekracza 50 tysięcy dolarów. Powiększyła się grupa mieszkańców, którzy zarabiają ponad 100 tysięcy dolarów rocznie (stanowią teraz 5 procent całego społeczeństwa).
Ponieważ Amerykanom żyje się teraz lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, wielu mieszkańców zapomniało, że niepomyślny stan gospodarki oznaczać będzie koniec stylu życia z dziesięcioletniego okresu prosperity. Teraz się okazuje, że właściwie nikt na to ochłodzenie gospodarki nie był gotowy, gdyż statystyczny mieszkaniec USA wydaje o jedną trzecią więcej, niż zarabia, i ...nie posiada oszczędności. Może dlatego plan redukcji podatków - jeszcze parę miesięcy temu niemożliwy do wprowadzenia - teraz cieszy się znacznym poparciem społeczeństwa.
- Jeśli recesja naprawdę ogarnie Amerykę - zauważa powracający z pracy w San Francisco Australijczyk - to najgorsze jest to, że wszyscy odczujemy to na własnej skórze, bez względu na miejsce zamieszkania. -
|
Amerykanom żyje się teraz lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Ale na gospodarczą recesję nikt nie jest gotowy - statystyczny Amerykanin wydaje o jedną trzecią więcej, niż zarabia, i nie posiada oszczędności.
Wzrost gospodarczy jest bliski zeru. Według rządowych statystyk bezrobocie w skali kraju szacowane jest nadal na poziomie poniżej 5 procent. Amerykanie zaczęli ograniczać swe wydatki, a wskaźnik tzw. zaufania konsumentów osiągnął najniższy poziom od trzech lat. Konsumpcyjny styl życia mieszkańców USA jest podstawą rozwoju tego kraju: od tego co, ile i za ile kupują Amerykanie zależy aż 68 procent produktu krajowego brutto. Nie zapominajmy o tym, że Internet splajtował. Wartość giełdowa indeksu Nasdaq spadła o połowę w ciągu roku, a niektóre notowania akcji wielkich koncernów o ponad 100 procent. nastąpił gwałtowny wzrost cen energii i paliw, który uszczuplił realne możliwości nabywcze mieszkańców oraz zmniejszył margines zysku korporacji. Ogólne wyniki odnotowane przez gospodarkę USA w 2000 roku były znakomite: wydajność pracy wzrosła o 4,3 procent (był to najlepszy rezultat od 17 lat), a koszt zatrudnienia zaledwie o 0,7 procent. Można więc stwierdzić, że im wyższa wydajność pracy, tym mniejsza strata ze zwalnianych, na których - przynajmniej na razie - czekają nowe miejsca pracy. podstawowa stawka wynosi około 5,5 dolara na godzinę, a średnia krajowa przekracza 14 dolarów na godzinę. Władze USA starają się, jak tylko mogą, reanimować amerykańską gospodarkę, chociaż mają niewielki wpływ na stymulowanie procesów makroekonomicznych. Popularny szef banku centralnego Alan Greenspan obniża stopy procentowe i popiera plan prezydenta Busha gwałtownej redukcji podatków i obniżenia progów podatkowych: z 15 do 10 procent dla najuboższych, i z 39 do 30 dla najzamożniejszych. im szybciej Amerykanie zainwestują zaoszczędzone pieniądze w dobra konsumpcyjne, tym lepiej dla gospodarki. Jeśli recesja naprawdę ogarnie Amerykę, wszyscy odczujemy to na własnej skórze, bez względu na miejsce zamieszkania.
|
KOŚCIÓŁ
Chyba jeszcze nigdy dotąd stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wśród wiernych
Spór nie tylko o konstytucję
EWA K. CZACZKOWSKA
Krytyczna ocena konstytucji ze strony niektórych biskupów, ulotki przy kościołach wzywające do odrzucenia ustawy w referendum z jednej strony, z drugiej zaś próba instrumentalizacji Kościoła przez niektórych polityków zapowiadają to, co na płaszczyźnie Kościół a polityka czeka nas co najmniej do września, czyli do wyborów parlamentarnych. Interesujące jest i to, że wśród samego duchowieństwa coraz bardziej widoczny jest brak zgodności co do granic politycznej aktywności Kościoła hierarchicznego.
Można by powiedzieć, że nic nowego, że sytuacja jest taka, jak przed innymi politycznymi kampaniami: najpierw jest oczekiwanie na oficjalne stanowisko Kościoła, które potem nierzadko łamią duchowni w parafiach, co z kolei skwapliwe wyłapują i odnotowują politycy i dziennikarze. Tym razem jednak sytuacja może być bardziej zaostrzona: raz z uwagi na nałożenie się na siebie dwóch kampanii - referendalnej i parlamentarnej - które zadecydują nie tylko o kształcie władzy na najbliższe cztery lata, ale o kształcie państwa na dłużej, a dwa, że chyba nigdy dotąd oficjalne stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wewnątrz Kościoła.
Oceniać, nie agitować
Od początku prac nad konstytucją zabierał w jej sprawie głos Kościół hierarchiczny. I inaczej być nie mogło, bo - jak napisał w "Gazecie Wyborczej" ksiądz profesor Józef Tischner - "spór o konstytucję jest sporem o władzę, o jej formę, jej fundament, jej zasięg". Jest - dodajmy - sporem o miejsce Kościoła w państwie. Kościół w listach Episkopatu, poprzez jego ekspertów, wyrażał swoje postulaty dotyczące ustawy zasadniczej i tego uprawnienia Kościoła, jak każdej innej instytucji, w zasadzie nikt nie kwestionował. Spór co do granic politycznej aktywności Kościoła pojawił się w momencie przygotowań do referendum i, co jest symptomatyczne, nie tylko na płaszczyźnie Kościół hierachiczny a politycy, ale także wewnątrz samego Kościoła hierarchicznego.
Episkopat pozostawiając sobie prawo do oceny dokumentu, co jest zgodne z nauczaniem Kościoła, ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować: za konstytucją czy przeciw niej, decyzję tę pozostawiając wyborcom. Biskupi poczęli więc, różnie rozkładając akcenty, oceniać ustawę, co przecież również - jeśli wypowiadający ją ma autorytet u słuchaczy - jest wystarczającą wskazówką.
Arcybiskup Marian Przykucki, metropolita szczecińsko-kamieński, skrytykował ustawę m. in. za "przesadne ubóstwianie prawa stanowionego z pominięciem prawa naturalnego, wszczepionego przez Stwórcę". Arcybiskup Stanisław Szymecki, metropolita białostocki, w liście do wiernych odnosząc się do sprawy ukaranych anestezjologów ze szpitala w Sokółce za odmowę podania znieczulenia kobiecie, u której miano dokonać aborcji, stwierdził, że konstytucja budzi wielkie zastrzeżenia, albowiem tak jak "nieludzka ustawa legalizująca zabijanie dzieci nie narodzonych" zawiera podobne źródła konfliktów, gdyż nie zapewnia ochrony życia od chwili poczęcia aż do naturalnej śmierci.
Natomiast metropolita przemyski, arcybiskup Józef Michalik, podczas spotkania z kapłanami archidiecezji przemyskiej, jak donosiła KAI, skrytykował konstytucję za to, że "...nie broni życia i nie promuje prawa naturalnego. Nie opowiada się przeciwko deprawacji. Nie uwzględnia dobra społecznego, prywatyzacji ani własności. Lansuje wolność, ale ogranicza religijność. Ochrania rodzinę, ale daje prawa dziecku, co jest złe. Wprowadza prawo do milczenia, co jest niebezpieczne, bo może zakazać w pewnym momencie ewangelizacji i wprowadzić zakaz religii. Złe jest również to, że można zrzec się suwerenności na rzecz innych państw". W związku z tym arcybiskup Michalik oświadczył duchowieństwu, że zagłosuje przeciw ustawie. W mediach przewinęła się dyskusja, czy to już była agitacja, czy jeszcze nie.
Niewątpliwie jest nią natomiast rozdawanie przy kościołach, za wiedzą proboszczów - którzy czasem informują o tym z ambon - ulotek wzywających do odrzucenia konstytucji. Są wśród nich przez nikogo nie podpisane, a wzywające do odrzucenia ustawy, która, zdaniem autorów, m. in. utrwala władzę komunistów, zaprzepaszcza suwerenność Polski, odbiera rodzicom prawa do dzieci. Akcję przeciwko konstytucji prowadzi także Radio Maryja.
Biskup skrytykowany
Politycznej agitacji w kościołach konsekwentnie sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek, sekretarz Episkopatu Polski. Biskup nie tylko nie dał się sprowokować dziennikarzom i nie odpowiedział na pytanie, jak będzie głosował w referendum, to jeszcze przyznaje, że w ostatecznej wersji konstytucji wiele z postulatów Episkopatu, choć nie wszystkie, zostało spełnionych. Ale w związku z tym - jak powiedział "Trybunie" - że "jest to konstytucja państwa demokratycznego, czyli pluralistycznego, zróżnicowanie aksjologiczne jest więc zrozumiałe". I właśnie za to, iż niezmiennie odpowiada mediom, że zgodnie z przyjętym przez Episkopat stanowiskiem biskupi będą wzywali do udziału w referendum, ale nie będą narzucać wiernym rozstrzygnięć, i tak też winni postąpić inni duchowni, jest krytykowany wewnątrz Kościoła. Niedawno w "Gazecie Polskiej" ksiądz profesor Władysław Piwowarski zarzucił biskupowi Pieronkowi, że "wprowadza najwięcej zamieszania, bo z jednej strony powołuje się na oficjalne stanowisko Kościoła w Polsce, a z drugiej prezentuje własne, prywatne poglądy zbliżone do UW. Jest to bałamutne i gorszące". Ksiądz Piwowarski uważa, że Konferencja Episkopatu "z etycznego punktu widzenia powinna wezwać katolików do głosowania, żeby w tej sprawie [tj. konstytucji - przyp. red.] powiedzieli NIE". Biskup Pieronek: "Kościół nie zmusza nikogo do wypowiadania się w sprawach, które nie są sprzeczne z etyką. A nie jest sprzeczne z etyką, czy ja wybiorę taki, czy inny ustrój, który z natury swej nie jest zły. Demokracja nie jest ze swej natury zła".
Za krytykę Radia Maryja, m. in. z powodu politycznej agitacji przeciw konstytucji, biskupa spotkał atak ze strony profesora Ryszarda Bendera, przewodniczącego Stowarzyszenia Obrony Radiosłuchacza i Telewidza.
Przykład z radia?
To, że polityka dzieli Kościół wewnętrznie, że wśród duchowieństwa, jak w całym społeczeństwie, nie ma jedności w ocenie programów politycznych, polityków nie może dziwić. Nie dziwi już nawet wyłamywanie się, czasem za cichym przyzwoleniem zwierzchników, z oficjalnego stanowiska Kościoła. Dziwi natomiast zaostrzający się język sporu w i tak podzielonym już Kościele; dziwi też publiczne krytykowanie hierarchów Kościoła przez duchowieństwo (chociaż duchowny zależy tylko od biskupa swojej diecezji). Być może przykładem w tej dziedzinie staje się fenomen Radia Maryja - medium, które stało się właściwie samodzielną siłą w Kościele, nie poddającą się jakiejkolwiek krytyce ze strony hierarchii. Dodajmy, że przed kilkoma dniami biskup Józef Życiński musiał bronić w tarnowskim radiu poznańskie wydawnictwo ojców dominikanów "W drodze" przed atakami autorów ulotki powołujących się na Radio Maryja.
Wykorzystać Pana Boga
Ale istnieje także druga strona medalu, czyli próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. Za próbę takiego właśnie działania należy uznać propozycję Komisji Krajowej "Solidarności", aby w obliczu zagrożenia "nie mniejszego niż bolszewicka nawałnica w 1920 roku", czyli przyjęcia konstytucji, dokonać intronizacji Chrystusa Króla. Niezależnie od tego, jak do tego projektu odniósłby się Episkopat, jego realizacja na pewno przyczyniłaby się do jeszcze większych podziałów w społeczeństwie i w samym Kościele. Bo tak jak niemała przecież część praktykujących katolików głosowała w wyborach prezydenckich na Aleksandra Kwaśniewskiego, tak na pewno teraz części z nich projekt nowej konstytucji się podoba.
Biskup Pieronek stwierdził, iż propozycja "S" wynika z tego, że ludzie chcieliby, aby to Pan Bóg za nich prowadził politykę. I przyznał, że coraz bardziej próbuje się wciągnąć Kościół w grę polityczną. Co więcej, stwarzane jest wrażenie, że Kościół popiera prawicę i musi działać tak, jak prawica. Po poprzednich wyborach parlamentarnych, przegranych dla prawicy - w które Kościół, może mniej niż w poprzednie wybory, jednak się zaangażował - biskup Pieronek zaczął powtarzać, że chciałby, aby Kościół był tak samo daleko od prawicy, jak i od lewicy. "Trybunie" zaś powiedział: "Dla katolika nie ma zamkniętych dróg na lewo. Tak jak nie ma otwartych dróg tylko na prawo. Są otwarte jedne i drugie. Chodzi tylko o to, aby było to robione po ludzku, z miłością, czyli po chrześcijańsku". Biskup Józef Życiński broniąc dominikańskiego "W drodze" przypomniał słowa Jana Pawła II o tym, że nie wolno łączyć misji Kościoła z jedną partią polityczną, choćby była ona najbardziej wierna Kościołowi.
Nauczanie Kościoła na temat politycznego zaangażowania wiernych świeckich i duchownych jest klarowne, o czym zdają się zapominać politycy zwący się chrześcijańskimi. Otóż jedno z najważniejszych kryteriów stanowi, że wierni świeccy działają w polityce na własną odpowiedzialność. Jak łatwo się domyślić, także dlatego, żeby ich potknięcia, porażki nie osłabiały autorytetu Kościoła. Czy autorzy projektu intronizacji Chrystusa Króla biorą pod uwagę, co stałoby się, gdyby po tym akcie konstytucja została przyjęta w referendum?
"Żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji" - mówił rok temu podczas III Tygodnia Społecznego zorganizowanego przez Akcję Katolicką profesor Bartolomeo Sorge, jezuita, wykładowca na uniwersytecie w Palermo.
Te same cele, różne programy
Zalecenia Kościoła nie pozwalają kapłanom czynnie angażować się w politykę, w działalność partii politycznych, gdyż może to prowadzić do antagonizowania i w ten sposób być groźne dla posługi kapłańskiej - tłumaczył podczas tego samego Tygodnia Społecznego arcybiskup Tadeusz Gocłowski. Udział duchownych w polityce ma polegać na trosce o dobro wspólne - w tym mieści się ocena moralna zjawisk społecznych, wskazywanie etycznych rozwiązań, nie zaś agitacja polityczna. Kościół wyłącza siebie z praktyki politycznej - mówił profesor Sorge - nie, by być mniej obecnym, ale przeciwnie - bardziej, by z tej pozycji móc odgrywać rolę krytycznego sumienia społeczeństwa. Kapłani mogą mieć własne poglądy polityczne, ale nie powinni przedstawiać własnych wyborów jako jedynych prawomocnych. "Te same cele polityczne mogą być osiągane za pomocą różnych środków i programów politycznych".
Powołując się na katechezę Jana Pawła II z lipca 1993 roku w sprawie stosunku kapłana do kwestii politycznej profesor Sorge powiedział: "Prezbiter zachowuje oczywiście prawo do posiadania osobistych przekonań politycznych i realizowania, zgodnie ze swym sumieniem, swego prawa do głosowania; zważywszy jednakże na uprawniony, także i pośród katolików, pluralizm opcji politycznych, należy dodać, iż prawo prezbitera do okazywania swych osobistych wyborów jest ograniczone przez wymogi jego kapłańskiej posługi; co więcej, może on niekiedy być zobowiązany do powstrzymania się od urzeczywistnienia swego prawa po to, by stać się widomym znakiem jedności i głosić Ewangelię w całej jej pełni. Tym bardziej powinien unikać przedstawienia swego wyboru jako jedynie słusznego i (...) czynić sobie wrogów przez określenie się w kategoriach politycznych, powodując zachwianie zaufania i oddalenie się wiernych powierzonych jego duszpasterskiej pieczy". Sorge przypomniał, że spowodowane jest to dobrowolnym przyjęciem na siebie przez prezbitera zadania świadczenia Absolutu. "»Stronniczy« prezbiter to sprzeczne pojęcia. Dlatego zważywszy na to, iż żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji".
Ksiądz profesor Władysław Piwowarski w przytoczonym wyżej artykule uważa, że Konferencja Episkopatu Polski z punktu widzenia społecznego nauczania Kościoła powinna m. in. dawać narodowi katolickiemu jasne wskazania w dziedzinie politycznej, strzegąc się jednocześnie przed kamuflowaniem prywatnej opinii biskupów.
Bez układu
Warto powrócić do jeszcze jednej sprawy, a mianowicie tezy, że Kościół zawarł z władzą, czyli prezydentem i reprezentantami parlamentu, porozumienie: konkordat za konstytucję, co zresztą wytrwale dementował sekretarz Episkopatu Polski. Otóż w świetle tego, co mówią o konstytucji biskupi, którym przecież zależy na ratyfikacji konkordatu, trudno nie uznać jej fałszu. Rozmowy oczywiście były, w efekcie których w ostatecznej wersji ustawy zasadniczej uwzględniono wiele postulatów Episkopatu, ale trudno mówić o układzie. Inaczej trudno sobie wyobrazić, by biskupi pozwolili sobie na tak krytyczną ocenę ustawy zasadniczej. Ponadto w tej akurat sprawie "bardziej potrzebujący" byli twórcy konstytucji, a najbardziej SLD. W sytuacji, w której z góry wiadomo, że nową konstytucję zaneguje cała pozaparlamentarna opozycja, dobrze jest zadbać o zmniejszenie liczby jej przeciwników. Idąc na ustępstwa wobec Kościoła (nieoczekiwana była na przykład zgoda SLD na preambułę) na pewno liczono na osłabienie, a może eliminację krytyki ze strony Kościoła. Również trwanie przez SLD przy zasadzie: najpierw konstytucja, potem konkordat, raptem nabrało innego, niż tylko ideologiczne, znaczenia. Stało się, chcąc czy nie, szantażem.
Polityka pojmowana teologicznie
Doświadczenia ostatnich lat, a szczególnie ostatnich wyborów prezydenckich dowodzą, że zbytnie angażowanie się Kościoła hierarchicznego w kampanie polityczne szkodzi jemu samemu. Ludzkich wyborów nie powstrzyma nawet groźba, że głosowanie niezgodne ze wskazówkami duchownego będzie ciężkim grzechem. Z drugiej strony okazuje się, że ci hierarchowie, którzy nie obrażają się na rzeczywistość i próbują znaleźć miejsce Kościoła w społeczeństwie pluralistycznym, podkreślają znaczenie formacji, kształtowania sumień wiernych, są narażeni na krytykę wewnątrz tegoż Kościoła.
Papież w swoim nauczaniu też nie może uciec od polityki, ale - jak zauważył w wywiadzie dla "Życia" ojciec Maciej Zięba - on "politykę pojmuje i uprawia stricte teologicznie. Jest ona dla niego pochodną teologii, jest jej konsekwencją". I to wydaje się być tą zasadniczą różnicą, dla której słów papieża słucha się inaczej niż często zbyt przepojonych polityką kazań niektórych duchownych.
|
Od początku prac nad konstytucją zabierał głos Kościół. Spór co do granic politycznej aktywności Kościoła pojawił się w momencie przygotowań do referendum.Episkopat ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować. Biskupi poczęli więc oceniać ustawę. arcybiskup Józef Michalik, skrytykował konstytucję. oświadczył, że zagłosuje przeciw. Politycznej agitacji w kościołach sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek. za to, iż odpowiada, że biskupi nie będą narzucać wiernym rozstrzygnięć, jest krytykowany wewnątrz Kościoła.
istnieje druga strona medalu, czyli próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. Biskup Pieronek przyznał, że próbuje się wciągnąć Kościół w grę polityczną. Doświadczenia dowodzą, że zbytnie angażowanie się Kościoła hierarchicznego w kampanie polityczne szkodzi jemu samemu.
|
ROZMOWA
Basil Kavalsky, przedstawiciel Banku Światowego na Polskę i kraje bałtyckie
Jeszcze jest co robić
KREDYTY BANKU ŚWIATOWEGO DLA POLSKI W LATACH 1990-2000
Basil Kavalsky, przedstawiciel Banku Światowego
FOT. PIOTR KOWALCZYK
Wyjeżdża pan z Polski po trzyletnim pobycie. Jakie są, pana zdaniem, największe różnice pomiędzy Polską trzy lata temu i teraz?
BASIL KAVALSKY: Wtedy mieliśmy mniej dowodów na to, jak silne są podstawy polskich przemian gospodarczych. Byliśmy zaniepokojeni, czy Polska będzie miała dość odporności, aby uporać się z niekorzystnymi wpływami z zewnątrz, gdyby coś takiego miało miejsce. Obawialiśmy się, że popyt konsumpcyjny jest zbyt silny, a gospodarka przegrzana
Ale od tego czasu polska gospodarka przeszła próbę ognia. Okazało się, że kryzys w Azji i Rosji oraz recesja na zachodzie wydarzyły się, a Polska uzyskała w tym czasie 4 proc. wzrostu PKB. Teraz więc mamy znacznie więcej zaufania co do polskich fundamentów. Obawialiśmy się jednak o sytuację polskiego eksportu. Niepokoiło zwłaszcza, że nie udało się wypracować wzrostu eksportu pod koniec lat 90. Zamówiliśmy więc w Waszyngtonie raport dotyczący sytuacji polskiego eksportu. Jego wyniki są bardzo optymistyczne. Wiemy, że ta część produkcji eksportowej, którą Polska może rozwijać ma szanse znacznego wzrostu sprzedaży na zachodzie. Już zresztą widzimy poprawę w polskim eksporcie.
Nie oznacza to, że nie widzimy już problemów związanych z zagrożeniem wzrostu. To sytuacja człowieka, który w zasadzie jest zdrowy, ale powinien trochę się odchudzić, mniej pić i palić, zażywać regularnie więcej ruchu. Niby jest zdrowy, ale jeśli nie zainteresuje się tymi zaleceniami, może mieć poważne problemy. Nie można więc pozwolić na poluzowanie polityki gospodarczej.
Rachunek bieżący, inflacja, polityka fiskalna?
Przede wszystkim jak najszybsze i najradykalniejsze ograniczenie deficytu fiskalnego. W otwartej gospodarce niewiele można poprawić w sytuacji rachunku bieżącego, ale polityka fiskalna pozostaje w tyle za polityką pieniężną. Stopy procentowe powinny zostać obniżone, ale do tego muszą zaistnieć warunki. A drogi kredyt bardzo utrudnia działalność przedsiębiorstw. Rozumiem, że w tym roku minister Bauc miał poważne trudności, żeby utrzymać równowagę linoskoczka. Ale rozumiem, że istnieje porozumienie partii politycznych dotyczących ograniczenia deficytu fiskalnego.
To znaczy, że podoba się panu budżet ministra Bauca?
Powiedziałem, że przygotowując go balansował na linie. Dla mnie ten budżet może nie jest tak dobry, jak miałem nadzieję, ale i nie tak zły, jak się tego obawiałem. Niezadowalające jest tempo obniżania wydatków. Ale mam nadzieję, że przyszłoroczny budżet będzie wyraźnym sygnałem, że tak się dzieje.
Jak Polska przedstawia się na tle innych krajów, które podlegają panu, jako przedstawicielowi Banku Światowego? Szczerze powiem, że republikom bałtyckim zazdroszczę podatku liniowego.
Mam nadzieję, że Polska, jak zrobiły to tamte kraje, też będzie obniżała podatki, przynajmniej postara się je uprościć. Zresztą Leszek Balcerowicz stworzył dobry klimat do obniżki stóp podatkowych. Nikt już, na szczęście, nie mówi o tym, że podatki powinny być wyższe. To już pozytywna zmiana. W tej sytuacji wydaje mi się, że byłoby bardzo trudne dla nowych rządów, niezależnie od tego, z jakiej opcji będą się wywodzić, aby podwyższyć podatki bezpośrednie.
A jak przez te trzy lata zmienił się Bank Światowy?
Należę do tych przedstawicieli banku, którzy skorzystali z decentralizacji. To znacznie usprawniło operacje bankowe. Nie mam wątpliwości, że w wyniku tej reformy bank jest znacznie skuteczniejszy. Decyzje o inwestycjach i kredytach podejmowane są na miejscu i jesteśmy odpowiedzialni i za przyznanie środków i za ich wykorzystanie. Bank zaczął także zajmować się nowymi sprawami - walką z AIDS, wspieraniem wykształcenia podstawowego, pomocą kobietom, walką z ubóstwem, wreszcie zwalczaniem korupcji, o której wcześniej właściwie nawet nie wspominano. Prezes James Wolfensohn pytany, czy powinniśmy o niej mówić, powiedział: Nie tylko możecie, ale musicie.
Jak przez trzy lata pana obecności w Polsce zmieniały się priorytety banku?
Trzy, cztery lata temu bank był dość mało aktywny. Tak naprawdę mieliśmy tylko jeden ważny projekt. Z drugiej strony mam wrażenie, że ówczesny rząd znacznie mniej był zainteresowany współpracą z nami. Ja natomiast miałem szczęście, że w wyniku kolejnych wyborów doszła do władzy koalicja składająca się z partii, które tradycyjnie miały bardzo dobre stosunki z bankiem i współpraca ożywiła się. Jesteśmy aktywni prawie w każdym sektorze. Najważniejsze jednak, że bank przyłożył się do restrukturyzacji polskiego górnictwa węgla kamiennego i ożywienia obszarów wiejskich. Od mojego przyjazdu musieliśmy podwoić zespół, wynajęliśmy do pracy polskich ekspertów.
Czy jest pan zadowolony z postępu w reformie górnictwa węgla kamiennego?
W zasadzie tak. Widzimy stopniowe ograniczanie rozmiarów tego sektora i to w tempie, które prognozowaliśmy. Nie byliśmy jednak w stanie przewidzieć gwałtownego spadku światowych cen węgla. W tej sytuacji niemożliwa była poprawa finansowej sytuacji kopalni do tego stopnia, jak to prognozowaliśmy. Teraz trzeba byłoby całkiem nowego programu, aby uzyskać takie wyniki, jak zakładaliśmy wcześniej, rozumiem, że w obecnej sytuacji budżetu nie jest to możliwe. W każdym razie widzimy światło na końcu długiego tunelu i jesteśmy przekonani, że nie ma tam kolejnego tunelu. Uważam, że za 5 lat będziemy mogli z przekonaniem powiedzieć, że reforma polskiego górnictwa węgla kamiennego zakończyła się sukcesem.
Jak pan sądzi, długo jeszcze Polska będzie potrzebowała wsparcia Banku Światowego?
Ze wsparcia kredytowego mogłaby zrezygnować już teraz, ale przydatne są niezależne analizy. Nasze rady zawsze mogą być zaakceptowane, albo odrzucone. I na tym właśnie polega, między innymi rola Banku Światowego w takich krajach, jak Polska - niezależnego ośrodka doradczego. Bank w Polsce ma także jedną przewagę, nawet nad rządem - bez problemu możemy realizować programy, w które zaangażowanych jest kilka ministerstw. W Polsce, jeśli realizuje się program tylko w jednym ministerstwie, wszystko przebiega bardzo sprawnie, ale w naszym przypadku taka sytuacja zdarza się rzadko. Najwięcej projektów dotyczy czterech-pięciu, czasami nawet 6 resortów. Ich pracę bardzo trudno jest skoordynować. Wówczas, kiedy był rząd koalicyjny, dodatkowo ministrowie byli z różnych partii, mających często rozbieżne cele. Często pojawiało się postawa: po co mam pracować, skoro pieniądze dostanie i tak inny resort. Tylko przy reformie górnictwa węgla musiało współpracować 5 ministerstw. Ale w końcu wielką satysfakcją napawało mnie, kiedy widziałem 5 wiceministrów przy tym samym stole pracujących jak zgrany zespół. Jeszcze więcej resortów musi być zaangażowanych w projekt dotyczący aktywizacji obszarów wiejskich. Dodatkowo bank współdziała także z władzami wojewódzkimi, powiatowymi, nawet gminnymi. Może to przetrze także drogę innym projektom, nawet już nie naszym.
Kiedy przyjechałem do Polski wydawało mi się, że więcej czasu będziemy musieli poświęcić wsparciu sektora prywatnego, ale okazało się, że daje sobie radę doskonale. Pomocy potrzebuje sektor państwowy i tam nasza pomoc jeszcze może się przydać, bo nie może dojść do takiej sytuacji, by jakaś dziedzina gospodarki hamowała rozwój kraju.
Czyli pana następca będzie zapracowanym człowiekiem.
Będzie co robić do czasu, kiedy Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej. Później trzeba będzie przeorganizować naszą działalność, najprawdopodobniej skupimy się na pomocy najbiedniejszym.
A jak pan myśli, kiedy to nastąpi?
2005-2006 - ta data powtarzana jest najczęściej. Ale to będzie raczej proces polityczny niż gospodarczy. Mam nadzieję w każdym razie, że stanie się to tak szybko, jak tylko będzie możliwe. Zostało przecież dowiedzione, że i Polska i Unia Europejska na tym skorzystają.
Rozmawiała Danuta Walewska
|
Jakie są różnice pomiędzy Polską trzy lata temu i teraz?
BASIL KAVALSKY: Byliśmy zaniepokojeni, czy Polska uporać się z niekorzystnymi wpływami z zewnątrz. widzimy poprawę w eksporcie.
polityka fiskalna pozostaje w tyle za pieniężną. Stopy procentowe powinny zostać obniżone.
Mam nadzieję, że Polska będzie obniżała podatki.bank przyłożył się do restrukturyzacji polskiego górnictwa węgla kamiennego i ożywienia obszarów wiejskich.
|
USA
Uciekinierzy z "Zawiszy Czarnego" stali się bohaterami mediów. Przez wiele lat zmagali się z mitem "polskich żeglarzy".
Wielka ucieczka
Waldemar Kaczmarski dziś
JAN PALARCZYK
JAN PALARCZYK z San Francisco
Dzień Niepodległości to w Stanach Zjednoczonych święto szczególne. 4 lipca w całym kraju odbywa się wielki festiwal wolności, po południu trwa pokaz ogni sztucznych, a przed kamerami i mikrofonami ustawiają się imigranci, którzy opowiadają, z jakiego trudu i cierpienia wyzwoliła ich Ameryka, jak w nowym kraju odnaleźli szczęście, spokój i godziwy zarobek. Są to ulubione programy Amerykanów - tego dnia tysiące cudzoziemców podnoszą prawą rękę w geście przysięgi, by stać się obywatelami Stanów Zjednoczonych.
Piętnaście lat temu do portu w Detroit zawinął "Zawisza Czarny", aby swą obecnością uświetnić polski festiwal przy Hart Plaza. Polski żaglowiec przypłynął z Kanady szlakiem wodnym rzeki św. Wawrzyńca oraz jezior Ontario i Erie. W Detroit witała go Polonia. "Zawisza" zabierał na pokład gości i odbywał z nimi krótkie rejsy po rzece. Niejaki Roman Rewald, amerykański prawnik polskiego pochodzenia, zabrał w taką podróż swoją dziewczynę, Paulę Gribbs. Na statku poznał żeglarza, któremu zostawił swą wizytówkę. Rewald był adwokatem w prestiżowej firmie Lopatin, Miller & Plunkett. Firma zajmowała wieżowiec z widokiem na Hart Plaza i rzekę Detroit.
We dwóch raźniej
Był sierpień 1984. W trakcie pożegnalnej nocy "Zawiszy" w Detroit - jacht odpływał rano do Toronto - Waldemar Kaczmarski z Nowej Soli, 23-letni student architektury Politechniki Wrocławskiej, ów żeglarz, któremu Rewald zostawił wizytówkę, podszedł do kapitana i powiedział, że schodzi na ląd. Kapitan Jan Sauer dał mu pół godziny na zastanowienie się i podjęcie decyzji. - Chciałem grać fair - wspomina dziś Kaczmarski. - Wróciłem, podziękowałem mu za to, że był kapitanem, i powtórzyłem, iż opuszczam statek. Kapitan strasznie się wtedy zdenerwował, zwyzywał mnie od najgorszych i powiedział, żebym się wynosił. A potem dodał, że nie wyda mi paszportu, bo dokument ten jest własnością Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i do niej należy.
Parę minut przed północą 12 sierpnia 1984 roku Kaczmarski zszedł z pokładu "Zawiszy". Towarzyszył mu 25-letni Grzegorz Sołowiej, student ostatniego roku budownictwa na politechnice w Rzeszowie. - We dwójkę ucieka się łatwiej. Byliśmy bez dokumentów. W kieszeniach mieliśmy razem może 20 dolarów.
Polonia żegnała jacht, który z Kanady miał powrócić do Gdańska. - Na molo poprosiliśmy jakichś Polaków, by wzięli nasze podręczne torby.
- Nocą chodziliśmy po centrum Detroit i było jak w "Emigrantach" Mrożka. Tam i z powrotem, chociaż nie było nikogo. Staraliśmy się chodzić szybko i zdecydowanie, bo jak się idzie szybko, to znaczy, że się dokądś zmierza. A my chodziliśmy tak donikąd do piątej nad ranem.
Kiedy zaczęło świtać, poszli na kawę na pokład innego polskiego jachtu. - Czy wiecie o tym, że dwóch z "Zawiszy" dało tej nocy nogę? Uciekinierzy udali zdziwienie.
Jak przechytrzyć "federalnych"
W poniedziałek 13 sierpnia rozpoczął się wyścig z czasem. Kapitan "Zawiszy" zawiadomił straż graniczną o ucieczce dwóch członków załogi. Straż powiadomiła urząd imigracyjny INS. "Federalni" zarządzili obławę. - To nie są żadni prześladowani żeglarze, to są kadeci - mówił potem mediom rzecznik federalnego urzędu.
Zarówno Kaczmarski, jak i Sołowiej nie przypłynęli na pokładzie "Zawiszy" z Gdańska. Do Kanady przylecieli z Warszawy samolotem i na pokład weszli w Quebecu jako żeglarze praktykanci. - Mam gotowy helikopter i jak tylko ich znajdziemy, zaraz odstawimy na jacht - odgrażał się szef urzędu INS w Detroit, James Montgomery.
O 9.00 rano Kaczmarski wyciągnął z kieszeni wizytówkę, podszedł do telefonu przy słupie na Hart Plaza i zadzwonił do firmy Rewalda.
- May I help you? - zapytała sekretarka.
- Kobieto, żebyś ty wiedziała, jak możesz mi pomóc - pomyślał nie mówiący jeszcze po angielsku uciekinier i wydukał do słuchawki swoje nazwisko. O dziwnym telefonie firma zawiadomiła prawnika. W gabinecie jego szefa znajdowała się luneta. Polak zaczął przez nią oglądać teren Hart Plaza. Polecił, by wszystkie telefony były przełączane bezpośrednio do niego. Kiedy na biurku zadzwonił telefon, Rewald namierzył lunetę na słup z aparatem telefonicznym, gdzie stali dwaj żeglarze. - Nie ruszajcie się stamtąd ani na krok - polecił i zadzwonił do swej ukochanej. Chodziło o to, kto pierwszy dotrze do uciekinierów.
Mecenas Paula Gribbs była szybsza od "federalnych". Wsadziła dwóch żeglarzy do swego samochodu. Przez telefon komórkowy połączyła się z urzędem INS, by uprzedzić, że wiezie "swoich klientów", którzy złożą wniosek o azyl polityczny. Tym samym uciekinierzy uzyskali chwilową "nietykalność". Władze federalne nie ukrywały potem w mediach swej wściekłości. Dwudziestoparoletni chłopcy z "Zawiszy" nie mogli bowiem lepiej trafić: Paula była córką byłego burmistrza Detroit, a potem sędziego Sądu Apelacyjnego w Michigan. I dziewczyna postawiła całe Detroit na nogi.
Media oszalały
- W tym urzędzie przesłuchania trwały parę godzin - wspomina Kaczmarski. - Chodzili koło nas agenci z wielkimi rewolwerami u pasa. Jakaś Murzynka zadawała nam pytania z formularza, a my musieliśmy na nie odpowiadać. Na koniec stwierdziła, że nie mamy podstaw do azylu i że możemy wracać do Polski. A wtedy Paula powiedziała, że w takim razie złożymy uzupełniające zeznania na piśmie, ale potrzebujemy na to parę dni. I tak też się stało.
Na schodach urzędu czekała na nich pierwsza ekipa telewizyjna, potem druga, trzecia. W swoim biurze Rewald zorganizował uciekinierom konferencję prasową. - "Polscy żeglarze" mają niezwykle małe szanse na otrzymanie azylu - mówił dziennikarzom. - Przeciwko nim działają statystyki.
Rewald poprosił o pomoc swego kolegę Mariusza Ziomeckiego z "Detroit Free Press". - Tak jak rodzimy się i umieramy bez doświadczenia, także uciekamy, nie wiedząc, jak to należy właściwie zrobić - wyjaśniał Ziomecki na drugi dzień na łamach tej gazety. Ktoś inny przypominał, że minęło dopiero 5 tygodni od wielkich obchodów Święta Niepodległości w Detroit.
Wtedy amerykańskie media oszalały. Zejście na ląd po trapie zacumowanego "Zawiszy" zamieniło się w "skok ze statku", "wybór wolności", "brawurowy czyn". Telewizja pokazywała "Zawiszę" na festiwalu, a potem uciekinierów jeszcze wśród załogi, na koniec zaś - już na wolności i bez swego jachtu. Była to jedna z najlepiej sfilmowanych "ucieczek" w historii mediów w Detroit. O "polskich żeglarzach" nakręcone zostały wtedy setki metrów taśmy. Stali się bohaterami metropolii.
Azyl dla żeglarzy
Był to rok wyborów. W Białym Domu urzędował Ronald Reagan. - Zrobię wszystko, aby pomóc "polskim żeglarzom" - zapewniał media demokratyczny senator Carl Levin - już rozmawiałem w tej sprawie z Departamentem Stanu. Prasa twierdziła, że na terenie Metro Detroit mieszka około 800 tys. wyborców polskiego pochodzenia. Za sprawą Ziomeckiego gazeta "Detroit Free Press" ogłosiła ankietę z pytaniem, czy "polscy żeglarze" powinni otrzymać azyl polityczny. Prawie wszyscy czytelnicy domagali się, aby Ameryka zatrzymała swych nowych bohaterów.
- Takie przypadki zdarzają się od czasu do czasu, ale nie towarzyszą im powody polityczne - mówił w mediach Jacek Gaca z Konsulatu PRL w Chicago. - Kapitan nas nawet o tej ucieczce nie zawiadomił.
- Przecież to nie jest zgodne z prawem. "Polscy żeglarze" winni złożyć wniosek o azyl po przekroczeniu granicy, czyli w Kanadzie, a nie dopiero w USA - coraz słabiej bronił się rzecznik urzędu INS.
Wobec tak wielkiej kampanii prasowej, nacisku polityków oraz przypuszczalnych monitów z Waszyngtonu szef urzędu James Montgomery poczuł, że traci grunt pod nogami. Uświadomił sobie, że nikt nie popiera stanowiska urzędu, a społeczność Detroit oczekuje happy endu. Wkrótce "polscy żeglarze" dostali azyl. Federalni przegrali pojedynek z Paulą Gribbs. Zwyciężyli uciekinierzy oraz ich prawnicy, którzy sprawę prowadzili bezpłatnie.
Ucieczka od sławy
Ceną wolności uciekinierów stała się utrata anonimowości. Telewizja towarzyszyła im, kiedy szli na zakupy lub na spacer z psem. Niewielu znało ich nazwiska, ale każdy mieszkaniec rozpoznawał na ulicy Sołowieja i Kaczmarskiego jako "polskich żeglarzy". Mijały lata, a oni podczas każdego Święta Niepodległości musieli znowu odgrywać swe role. Byli pod dużą presją. Przez pierwszy rok pracowali razem w fabryce. Potem ich drogi się rozeszły.
Grzegorz Sołowiej zmarł na zawał serca. Kaczmarski poznał prof. Jerzego Staniszkisa, który pomógł mu w kontynuowaniu studiów na uniwersytecie w Detroit. Dzięki Staniszkisowi został amerykańskim architektem. Ale kiedy nadchodził czwarty lipca, znowu musiał stawać przed kamerami. - Tego się już nie dało wytrzymać. Wszystko zaczynało się od nowa.
W 1989 roku Kaczmarski uciekł przed mitem "polskich żeglarzy". Z Detroit przeprowadził się do Kalifornii. - Zamieniłem cygańskie życie w światłach reflektorów na życie rodzinne w kalifornijskiej hacjendzie.
Co robią dzisiaj:
Roman Rewald i Paula Rewald Gribbs - małżeństwo prawników amerykańskich polskiego pochodzenia. Rewald jest wiceprzewodniczącym Polsko-Amerykańskiej Izby Handlowej. Mieszkają w Warszawie.
Mariusz Ziomecki - dziennikarz, szef "Komputer świat" (Alex Springer), mieszka w Warszawie.
Jerzy Staniszkis - emerytowany prof. architektury, mieszka w Warszawie, autor pomnika AK przed budynkiem Sejmu.
Waldemar Kaczmarski - architekt w Kalifornii, mieszka we własnym domu w Palo Alto z żoną i dwiema córkami.
|
w Stanach Zjednoczonych 4 lipca odbywa się festiwal wolności, imigranci opowiadają, z jakiego cierpienia wyzwoliła ich Ameryka. w Detroit Waldemar Kaczmarski 12 sierpnia 1984 zszedł z pokładu "Zawiszy". Towarzyszył mu Grzegorz Sołowiej. Wobec kampanii prasowej, nacisku polityków oraz przypuszczalnych monitów z Waszyngtonu "polscy żeglarze" dostali azyl. Ceną wolności uciekinierów stała się utrata anonimowości. Sołowiej zmarł. W 1989 Kaczmarski uciekł przed mitem "polskich żeglarzy". przeprowadził się do Kalifornii.
|
MSWIA
Premier wybiera Marka Biernackiego
Koniec bezkrólewia
Prawy opozycjonista
Marek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG.
Aleksander Hall (AWS): - Marek jest na pewno konsekwentny, operatywny, raczej zamknięty, być może nawet skryty. Nie lubi eksponować własnej osoby, nie promuje siebie. On jest od rozwiązywania konkretnych problemów. Ma poglądy zdecydowanie prawicowe i antykomunistyczne. Ale nie angażował się w działalność polityczną typu partyjnego. Z opozycją zetknął się za pośrednictwem mojego brata.
Jerzy Hall: - Był to rok 1980. Ja byłem pracownikiem Katedry Kryminalistyki UG, on studentem II roku. Trafił do mnie jako czytelnik bezdebitowego "Bratniaka", pisma Ruchu Młodej Polski. Od razu było widać jego szczerze patriotyczne poglądy. Kiedy nastał stan wojenny, długo wręcz prosił o robotę w podziemiu. Skontaktowałem go z odpowiednimi ludźmi. Zaczynał od najniższego pułapu. Był kolporterem. Kolportował wszystko, co tylko było w jego zasięgu. Potem zaczął przeskakiwać kolejne szczeble w tajnych strukturach techniczno-kolportażowych. Na nim można było bezwzględnie polegać. Cechował się żelazną konsekwencją, rzetelnością i sumiennością. Jeśli miał coś wykonać, było wiadomo, że to zrobi. Marka mógł wyłącznie powstrzymać jakiś kataklizm, np. trzęsienie ziemi.
Studentem był dobrym, ale nie olśniewającym. To efekt ogromnego zaangażowania w pracę podziemną. Jego poglądy można określić jako syntezę tego, co najlepsze w nurtach endeckim i piłsudczykowskim. Jest człowiekiem głęboko religijnym, przywiązanym do wartości tradycyjnych. Jest trwały w przyjaźniach i lojalny. Choć trudno zdobyć jego zaufanie. Jest prawy, wierny swoim poglądom.
Jeden z działaczy gdańskiego podziemia, pragnący zachować anonimowość: - Pochodzi z rodziny robotniczej. W naszej grupie podziemnej było dwóch Marków - Zdrojewski i Biernacki. Dla odróżnienia pierwszy miał pseudonim Mały, a Biernacki - Gruby. Nie lubił i nie lubi komunistów. Przyjaciół ma w różnych kręgach politycznych od Unii Pracy, przez SKL, po ZChN. Jego poglądy odpowiadają konserwatyzmowi brytyjskiemu. Zawsze się cechował dużą samodzielnością i niezależnością. Jest uczciwy, nie ulega wpływom. Jego zaufanie zdobywa się powoli. Unika prezentów i darów, bo ich przyjęcie może rodzić co najmniej zobowiązania. (Żonaty. Bezdzietny. Mieszka w M-4 w typowym blokowisku. Biernaccy mają starego fiata uno).
Na studiach był aktywnym członkiem Koła Naukowego Kryminalistyki. Siedziba Koła mieściła się w Katowni, zabytkowej budowli położonej na gdańskiej Starówce. Członkowie Koła poza tym, że prowadzili dysputy naukowe i polityczne, od czasu do czasu urządzali w Katowni imprezy towarzyskie połączone ze śpiewaniem pieśni patriotycznych. W czasie jednej z nich interweniowały oddziały ZOMO.
Czy można sobie wyobrazić lepszy tytuł w prasie podziemnej - "Interwencja ZOMO w Katowni"?
Skuteczny likwidator
W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa, kilka miesięcy po tym, gdy Biernacki wystąpił do ministra sprawiedliwości o wprowadzenie do statutów partii politycznych zapisu zobowiązującego ich władze do samorozwiązania w razie niemożliwości spłacenia długów.
Jerzy Hall: - Kiedy został likwidatorem majątku b. PZPR, niektórzy koledzy z dawnej opozycji pukali się w czoło i mówili - Marek zwariował. Z postkomunistami się nie wygra. Tymczasem on powoli zbierał materiały, wytaczał procesy, czynił apelacje. I wygrywał.
Kiedy urodziło się mi dziecko zaprosiłem kolegów, w tym Marka, na przyjęcie. Koledzy już po północy zdecydowali się pójść spać. Marek z Maćkiem Płażyńskim o szóstej rano, gdy kończyła się godzina milicyjna, byli rześcy i gotowi do wymarszu.
W Ruchu Społecznym AWS
W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu.
Mariusz Kamiński (Liga Republikańska): - Marek jest pracowity, solidny, lojalny wobec ludzi, z którymi współpracuje, bardzo ideowy, o zdecydowanych prawicowych poglądach. Cieszy się zaufaniem Mariana Krzaklewskiego. Nie bierze jednak udziału w rozgrywkach partyjnych i frakcyjnych. Jest członkiem RS, ale nie chciał być funkcyjnym. To typ państwowca. Będzie porządkował to, co zostało po Tomaszewskim, i kontynuował to, co robił Pałubicki.
Biernacki w czasie ostatniego zamieszania wokół resortu spraw wewnętrznych, po kolejnych dymisjach Krzysztofa Bondaryka, Sławomira Petelickiego i Wojciecha Brochwicza, w swoich wypowiedziach trzymał stronę ministra Janusza Pałubickiego.
Specsłużby
Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Jest współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych.
Konstanty Miodowicz (AWS), członek tej samej komisji: - Marek jest bardzo pracowity, pełen różnych dobrych pomysłów, aktywny w pracy komisji. Budzi dużą sympatię jako kolega.
Zbigniew Siemiątkowski (SLD): - Wychodzi na to, że komisja ds. służb jest "ministrotwórcza". Ja też z komisji wyszedłem na szefa MSW. Miałem za sobą dwie kadencje w Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych i dwa lata w Politycznym Komitecie Doradczym przy ministrze Milczanowskim, a on ma tylko doświadczenia ze speckomisji. Ale jest młody, dynamiczny, nauczy się resortu. I tak na starcie ma lepsze przygotowanie niż jego bezpośredni poprzednik.
Szef MSWiA, ale nie wicepremier
Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. - Oznacza to, że ten dział, ogłaszany w "nowym otwarciu" premiera jako priorytet, pozostanie nim jedynie na papierze - mówią politycy opozycji.
Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem.
Leszek Miller (SLD): - Według mnie ta nominacja nie ma żadnego znaczenia, bo cały ten układ koalicyjny jest niekompetentny. Zmiana jednego człowieka na drugiego niczego nie zmieni. Najpierw pan premier chciał rozbić resort, bo uznawał, że jest zbyt potężny. Teraz zrezygnowano z rozbicia, trzeba było znaleźć kogoś, kto nie jest zagrożeniem ekipy Krzaklewskiego i Buzka.
Piotr Żak (AWS): - W Sejmie mamy miejsca tuż obok siebie. Jest spokojny, zrównoważony, znany z precyzji działania, twardo trzymający się pewnych zasad, skromny i pracowity. Dlaczego nie będzie wicepremierem? - to pytanie do premiera. Myślę, że chodzi o to, by właśnie nie łączyć funkcji w resorcie z teką wicepremiera, a skuteczność zależy od cech człowieka.
Jan Lityński (UW): - Kompetentny, rozsądny, pokazał, że potrafi rozwiązywać problemy i działać niekonwencjonalnie. Jego słaby punkt to brak siły politycznej.
Zbigniew Siemiątkowski: - Jeżeli nie będzie wicepremierem i nie ma samodzielnej pozycji, to będzie posłusznym wykonawcą poleceń premiera.
Konstanty Miodowicz: - Rozdzielenie funkcji ministra i wicepremiera to powrót do normalności. Nie widzę powodu, by szef MSW, mający ogromną władzę, musiał łączyć ją z pracą wicepremiera. Lepiej, żeby zajął się resortem.
Anna Marszałek, Piotr Adamowicz
|
Marek Biernacki urodził się w1959 roku. W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR. W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. MSWiA ma być odpowiedzialne za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem.
|
ANALIZA
Jak wyglądają stosunki polsko-rosyjskie i co w nich może zmienić wizyta ministra Igora Iwanowa
Czekając na otwarcie
Paradoksalnie: politykom polskim i rosyjskim łatwiej było zawsze rozmawiać o obrachunkach historycznych, o Katyniu aniżeli o rzeczywistej polityce
FOT. (C) EPA
SŁAWOMIR POPOWSKI
z Moskwy
Rosyjski minister spraw zagranicznych Igor Iwanow przyjeżdża w środę do Warszawy, aby przygotować wizytę prezydenta Władimira Putina, a przy okazji poruszyć kilka konkretnych spraw, w tym - jeśli wierzyć doniesieniom prasy rosyjskiej - kwestię odpowiedzialności Warszawy za śmierć "czerwonoarmistów", tj. radzieckich jeńców z czasów wojny 1920 roku.
Będzie to pierwsza od kilku lat wizyta szefa rosyjskiej dyplomacji w Polsce i dobrze, że - po wielu perturbacjach - wreszcie dochodzi ona do skutku. Z jedną uwagą: to, czy okaże się ona "nowym otwarciem" w stosunkach polsko-rosyjskich, oczekiwanym w Warszawie, pokaże dopiero przyszłość, kiedy będzie wiadomo, że obie strony jednakowo chcą takiego "otwarcia" i że dla obu termin ten będzie znaczył to samo.
Tango dla jednego
Od czasu rozpadu ZSRR i narodzin "nowej, demokratycznej Rosji" inicjatywa zasadniczej przebudowy stosunków polsko-rosyjskich - właśnie owego "otwarcia" - zawsze wychodziła od Warszawy. Zmieniały się rządy, ale - z pewnymi korektami - konsekwentnie realizowano jeden zasadniczy program: dobre stosunki z Rosją, ale nigdy za cenę strategicznego celu, jakim było członkostwo Polski w strukturach zachodnich. Pod tym względem najbardziej niebezpieczny był okres rządów premiera Waldemara Pawlaka, kiedy formułowano opinię, że bieżący interes ekonomiczny, przysłowiowy eksport ziemniaków, jest ważniejszy od racji politycznych. Ten okres na szczęście nie trwał zbyt długo.
Poza tym, niezależnie od tego, czy rząd tworzyła prawica czy lewica, czy prezydentem był Lech Wałęsa czy Aleksander Kwaśniewski, polska polityka wschodnia była konsekwentna. Pilnując własnych interesów strategicznych, próbowaliśmy jednocześnie nawiązać dialog z Moskwą. Za każdym razem jednak trafialiśmy na bierność strony rosyjskiej. Paradoksalnie: łatwiej było nam rozmawiać o obrachunkach historycznych, o Katyniu aniżeli o rzeczywistej polityce. Prezydent Kwaśniewski i kolejni szefowie naszej dyplomacji, poczynając od Andrzeja Olechowskiego, wymyślali najróżniejsze preteksty, aby spotkać się z partnerami rosyjskimi. W Warszawie opracowywano różnego rodzaju projekty oraz programy, ale praktycznie zawsze kończyło się niczym.
Olechowski jechał do Moskwy, aby razem z Andriejem Kozyriewem otwierać w polskiej ambasadzie restaurację "Hawełka", jeździł tu Władysław Bartoszewski, dwa razy był w Rosji Bronisław Geremek, nie mówiąc już o prezydencie Kwaśniewskim. Moskwa pozostawała głucha.
Wiktor Czernomyrdin już miał przyjechać do Warszawy, ale wykorzystano pretekst - tzw. incydent na Dworcu Wschodnim - aby ją odwołać. Potem pojawił się Jewgienij Primakow - następca Kozyriewa w rosyjskim ministerstwie spraw zagranicznych - i na tym koniec. Na początku tego roku Iwanow miał już przyjechać z wizytą do Warszawy, ale demonstracyjnie zrezygnował, kiedy wybuchł skandal szpiegowski, a potem był incydent przed rosyjskim konsulatem w Poznaniu i do głosu doszła "dyplomacja ulicy".
Przez wszystkie te lata Polacy szukali sposobów, jak ominąć wymagania protokołu dyplomatycznego, określającego kolejność wizyt i rewizyt, ale do żadnego "otwarcia" nie dochodziło. Rezultatem tej polityki było jednak to, że w okresie poprzedzającym przyjęcie Polski do NATO, na Zachodzie skutecznie podważona została opinia o rzekomej polskiej rusofobii.
Europa bez środka
Czym wytłumaczyć dotychczasowy, letni, żeby nie powiedzieć chłodny stosunek Moskwy do inicjatyw Warszawy? Rosyjska dyplomacja nie dostrzega nie tylko Warszawy, ale praktycznie całej Europy Środkowej - tj. wszystkich dawnych "młodszych braci" z byłego obozu. Jest to polityka konsekwentnie prowadzona od początku istnienia nowej Rosji, tj. przez całą minioną dekadę. Zrozumienie jej korzeni może być bardzo przydatne przy ocenie dnia dzisiejszego. Nie wszystko bowiem odeszło w przeszłość.
Podwaliny późniejszej polityki Kremla wobec Europy Środkowej położył Michaił Gorbaczow. Rozpadające się radzieckie mocarstwo nie miało wyboru: musiało uznać suwerenność swoich satelitów, ale starało się utrzymać tu swoje wpływy. Rezygnowało z ingerowania w sprawy wewnętrzne, ale - zgodnie ze zmodyfikowaną formułą tzw. finlandyzacji - chciało nadal współdecydować o polityce zagranicznej dotychczasowych satelitów. Taki był sens formuły wymyślonej przez wiceministra spraw zagranicznych Julija Kwicińskiego, który negocjując na przełomie lat 80. i 90. nowe traktaty dwustronne, domagał się - na szczęście bez powodzenia - włączenia do nich tzw. klauzul bezpieczeństwa, gwarantujących, że odzyskujące suwerenność państwa nie będą prowadziły polityki zagrażającej bezpieczeństwu Rosji. To wtedy - po raz pierwszy - pojawiła się w Moskwie opinia, że państw regionu środkowoeuropejskiego nie należy traktować jako samodzielnych, suwerennych partnerów i że o przyszłości regionu wystarczy rozmawiać bezpośrednio z Zachodem. To przekonanie pokutuje do dzisiaj.
Przypomnijmy chociażby tzw. doktrynę Kozyriewa, która wprawdzie zakładała, że Polska, Węgry czy Czechy i Słowacja mają prawo do samodzielnego formułowania swojej strategii, ale jednocześnie widziała cały region jako rosyjski "pas bezpieczeństwa", nazywany łagodnie przez Kozyriewa "pasem dobrosąsiedztwa".
W jeszcze ostrzejszej formie problem ten pojawił się w okresie poprzedzającym rozszerzenie NATO. Rosyjscy politycy byli przekonani, że nie ma potrzeby rozmawiać z Warszawą, Pragą czy Budapesztem (co być może wyszło nam tylko na dobre), za to należy szukać kontaktów z Zachodem i tu domagać się respektowania coraz wyraźniej i ostrzej formułowanych interesów rosyjskich. Moskwa proponowała, aby Zachód i Rosja udzieliły "krzyżowych gwarancji bezpieczeństwa" państwom Europy Środkowej i gdyby wówczas Zachód na to przystał, mówilibyśmy dzisiaj o "nowej Jałcie".
Na szczęście, do tego nie doszło. Moskwa zabiega teraz przede wszystkim o to, aby nie dopuścić do powiększenia NATO o kolejną grupę państw z jej najbliższego sąsiedztwa. Ale nie tylko. Moskwa nadal uważa, że Polska, Węgry i Czechy powinny być traktowane przez sojusz jako członkowie "drugiej kategorii", i powołuje się przy tym na swoje prawa, zapisane rzekomo w Akcie Rosja - NATO.
Polityka rury
Konsekwencją przedstawionych wyżej założeń rosyjskiej polityki wobec krajów Europy Środkowej jest zamieszanie wobec budowy gazociągu, przechodzącego przez terytorium Polski i omijającego Ukrainę. Janusz Reiter ma oczywiście rację, pisząc, że Polska nie może storpedować budowy gazociągu z Rosji do zachodniej Europy. I nie tylko dlatego, że jej możliwości polityczne są mocno ograniczone, ale także, że - jak słusznie stwierdza - "nie broni się jednych interesów kosztem innych". Problem polega na czym innym.
W Moskwie uznano za wielki sukces przyjętą przez Gazprom taktykę, aby zamiast rozmawiać z Warszawą od razu odwołać się do Unii Europejskiej. "Po podpisaniu memorandum »polski problem« zostanie szybko rozwiązany, ponieważ Polska, która zabiega o przyjęcie do Unii i która już podpisała Europejską Kartę Energetyczną, będzie musiała działać zgodnie z podstawowymi zasadami tej organizacji" - pisał moskiewski dziennik "Wiedomosti", powołując się na opinię rządu rosyjskiego. W praktyce zastosowano więc tę samą taktykę, którą usiłowano realizować wobec krajów Europy Środkowej w całej minionej dekadzie.
W rezultacie spowodowano, że "problem rury" stał się problemem bardziej dyplomatycznym niż ekonomicznym. I jeśli początkowo dla Warszawy rzeczywiście cała sprawa mogła sprowadzać się do wyboru między interesami politycznymi (kwestia pozycji Ukrainy) a wymiernym interesem ekonomicznym, to obecnie pojawił się jeszcze jeden zupełnie nowy aspekt: czy będziemy traktowani w sposób przedmiotowy czy partnerski, podmiotowy? Podczas najbliższej wizyty ministra Iwanowa "sprawa rury" zapewne będzie podniesiona i ciekaw jestem, w jaki sposób naszym dyplomatom uda się wyjść z opresji, w jakiej się znaleźli.
Według opinii polskich ekspertów, Gazprom, dążąc do utrzymania monopolistycznej pozycji odziedziczonej po ZSRR, wypracował własną strategię działania. Jej sens sprowadza się do tworzenia własnego lobby i budowania nieformalnych powiązań z politykami i ośrodkami decyzyjnymi. Celem jest przejęcie kontroli nad infrastrukturą gazową i przedsiębiorstwami ważnymi dla koncernu. W okresach trudnych dla danego kraju Gazprom rozpoczyna grę cenową, aby wymusić przejęcie za długi "gazowe" udziałów w firmach istotnych z punktu widzenia jego interesów.
Scenariusz wygląda mniej więcej tak: Gazprom dąży do utworzenia z miejscowym operatorem spółki, która miałaby monopol na import lub tranzyt rosyjskiego gazu. Spółka ta - często za pośrednictwem innych, zależnych od koncernu - powinna być przejęta pod kontrolę Gazpromu, co pozwoliłoby mu zagwarantować decydujący głos w sprawach cenowych, wielkości dostaw itp. Taki właśnie scenariusz w dużym stopniu udało się zrealizować na Słowacji i w Bułgarii, podobną próbę podjęto też na Węgrzech i w Rumunii.
Oczywiście tego rodzaju strategię można uznać za klasyczną i typową dla działania każdego monopolisty, działającego na rynku. W tym przypadku ma ona jednak jednoznaczny kontekst polityczny. Interesy państwa rosyjskiego są zgodne z interesami Gazpromu.
Inna Moskwa
Wróćmy do wizyty Iwanowa i tej głównej - prezydenta Władimira Putina, którą szef rosyjskiej dyplomacji powinien przygotować, aby można było mówić o jakimkolwiek "otwarciu" w naszych wzajemnych stosunkach. Moskwa "putinowska" jest dziś czymś zupełnie innym, niż była za czasów Borysa Jelcyna. Rosyjski prezydent cieszy się opinią polityka zimnego i bardzo pragmatycznego, ale też jest to polityk całkowicie nowego pokolenia. I o ile w przypadku Jelcyna można było jeszcze tłumaczyć niektóre jego posunięcia chęcią uspokojenia komunistycznej i nacjonalistycznej opozycji, o tyle przy nowym prezydencie podobne tłumaczenia nie mają racji bytu. Putin chce zbudować Rosję silną nie tylko wewnętrznie, ale i zewnętrznie. I samo to nie byłoby jeszcze groźne, gdyby nie fakt, iż w praktyce jego program polityczny - abstrahując od oceny możliwości realizacji - coraz wyraźniej nawiązuje do tradycji mocarstwowej, a nawet radzieckiej, tyle że uwolnionej od ideologii komunistycznej.
Trzeba się z tym liczyć. Kiedy decydowała się sprawa rozszerzenia NATO o pierwsze trzy państwa, Rosja pozytywnie przyjmowała projekt rozszerzenia UE, a nawet traktowała to jako rozwiązanie alternatywne dla powiększania sojuszu. Obecnie jest już inaczej - postępujący proces integracji europejskiej Moskwa uznaje dziś za główne wyzwanie dla swojej polityki w Europie Środkowej. Stąd też coraz częściej można spotkać się z opiniami, że jednocząca się Europa powinna wyrównać Rosji straty, jakie może ona ponieść w wyniku wprowadzenia w nowych krajach członkowskich rygorów unijnych. Poza tym Kreml coraz wyraźniej zdaje sobie sprawę z tego, że rozszerzenie UE na wschód pociągnie za sobą dalsze osłabienie pozycji międzynarodowej Rosji, co w przypadku państw bałtyckich może się okazać jeszcze bardziej znaczące niż ich ewentualne przyjęcie do NATO.
Rosja zdaje sobie sprawę, że w przypadku Unii nie może używać tych samych argumentów, co wtedy, gdy protestowała przeciwko rozszerzaniu NATO. Ma też pełną świadomość, że brakuje jej instrumentów, które zapobiegałyby powiększeniu Unii, ale może - zwłaszcza przy sprzyjającej dla siebie koniunkturze politycznej - podjąć próbę odsunięcia tego procesu w czasie.
Bez emocji
O wszystkim tym powinniśmy pamiętać, kiedy mówimy o potrzebie "ocieplenia" stosunków z Rosją i o "nowym otwarciu". Szanse na takie "otwarcie" - wbrew pozorom - nie wyglądają najgorzej. Pod warunkiem, że będziemy potrafili być maksymalnie pragmatyczni i "chłodni" w politycznych rachunkach, a po drugie - że obie strony będą chciały tego samego. W relacjach między Moskwą a Warszawą - a także między Moskwą i Pragą czy Budapesztem - występuje oczywista asymetria i inaczej być nie może. Dla Rosji - przynajmniej w dającej się przewidzieć perspektywie - będziemy partnerem drugorzędnym, ale nie powinno to nas specjalnie martwić. Ważne, żeby nie traktowano nas przedmiotowo. I to będzie pierwszy sprawdzian rzeczywistej woli Rosjan.
Według prasy rosyjskiej podczas najbliższej wizyty w Warszawie minister Iwanow ma przedstawić stanowisko Moskwy w sprawie odpowiedzialności Polski za śmierć rosyjskich jeńców z wojny w latach 1919-1920. Niedwuznacznie sugeruje się przy tym, że chodzi o wyprzedzenie ewentualnych żądań strony polskiej w sprawie odszkodowań dla rodzin ofiar zbrodni stalinowskich. W ten sposób, najzupełniej świadomie, pod stosunki polsko-rosyjskie podkładana jest kolejna mina i byłoby bardzo niedobrze, gdyby w Warszawie wzięły teraz górę emocje. Na długo ugrzęźlibyśmy wówczas w kolejnych sporach historycznych, przesłaniających rzeczywiste problemy polityczne. Być może, o to właśnie chodzi.
|
Rosyjski minister spraw zagranicznych Igor Iwanow przyjeżdża w środę do Warszawy, aby przygotować wizytę prezydenta Władimira Putina, a przy okazji poruszyć kilka konkretnych spraw.Będzie to pierwsza od kilku lat wizyta szefa rosyjskiej dyplomacji w Polsce. czy okaże się ona "nowym otwarciem" w stosunkach polsko-rosyjskich, pokaże dopiero przyszłość. Od czasu narodzin "nowej, demokratycznej Rosji" inicjatywa przebudowy stosunków polsko-rosyjskich zawsze wychodziła od Warszawy. Za każdym razem jednak trafialiśmy na bierność strony rosyjskiej. Rosyjska dyplomacja nie dostrzega nie tylko Warszawy, ale praktycznie całej Europy Środkowej - tj. wszystkich dawnych "młodszych braci" z byłego obozu.
|
DEMOGRAFIA
Rozwój umożliwia dziś świadome rodzicielstwo, a nie zwiększanie zasobów "siły żywej" i "siły roboczej"
Przyrost szczęścia nie daje
JANUSZ A. MAJCHEREK
Przyrost naturalny w Polsce zanikł i staje się ujemny, lecz choć wiele osób i środowisk alarmuje o nadciągających niebezpieczeństwach z tym związanych, trudno się dowiedzieć, na czym konkretnie miałyby one polegać.
Wyjaśnień takich nie udzieliła ani pełnomocnik rządu do spraw rodziny Maria Smereczyńska (zob. "Dlaczego Polakom powinno zależeć, by było więcej Polaków", "Rz" nr 258 z 4 listopada 1999 r.), ani profesor Piotr Eberhardt, który dramatycznie ostrzega w swoim artykule, że "jeśli liczba urodzeń nadal będzie spadać, grozi nam demograficzna katastrofa", nie precyzując wszakże, w jakich zjawiskach miałaby się ona wyrazić ("Mało nas", "Rz" nr 297 z 21 grudnia 1999 r.). Nie jest zatem również jasne, dlaczego i jak państwo polskie miałoby prowadzić politykę pronatalistyczną.
Pozycja nie liczebnością mierzona
Niegdyś takie wątpliwości zostałyby pewnie uznane za dziwaczne. Liczebność grupy decydowała bowiem o sile i pozycji tworzonej przez nią wspólnoty. Liczniejsze armie wygrywały na ogół wojny, a siła oręża decydowała o przewadze nad wrogami.
Ten czynnik nie tylko jednak przestał mieć znaczenie, lecz utracił także pozytywne konotacje. Sugerowanie Polkom, że powinny zwiększyć swoją płodność, by zapewnić mięso armatnie przyszłej armii, byłoby co najmniej niestosowne, nasuwając skojarzenia z polityką ludnościową III Rzeszy. Poza tym skuteczność współczesnej armii nie opiera się na liczebności (czego liczne przykłady mamy od czasów wojny zimowej 1940 roku między Finlandią a Związkiem Radzieckim, aż do wojny sześciodniowej na Bliskim Wschodzie), ale na wyposażeniu technicznym i profesjonalizmie jego obsługi; dlatego w przyszłości Wojsko Polskie będzie zapewne mniejsze niż obecnie i w pełni zawodowe. Program podniesienia dzietności Polek byłby z punktu widzenia bezpieczeństwa Polski równie sensowny, jak pomysł stworzenia własnego arsenału nuklearnego.
Niegdysiejsze sugestie obecnego lidera ZChN, że zasoby ludności mają wpływ na zdolność zachowania niepodległości kraju, rozmijają się z faktami przeszłymi i aktualnymi. Rozmiary i wielkość zaludnienia dawnej Polski (sześciokrotnie większe niż na przykład Szwajcarii czy Danii) nie zapobiegły utracie przez nią niepodległości ponad dwieście lat temu, a liczebność Polaków na początku XX wieku (sześciokrotnie większa niż Finów, ale mniejsza niż Ukraińców) nie decydowała o jej odzyskaniu po pierwszej wojnie światowej. Niepodległość obecnej Polski nie jest zaś mniej lub bardziej zagrożona niż prawie trzykrotnie mniej ludnych i od dawna notujących ujemny przyrost naturalny Węgier ani wielokrotnie mniejszych pod każdym względem Irlandii, Portugalii czy Holandii.
Wielkość populacji nie decyduje też o żywotności i zasięgu tworzonej przez nią kultury. Nieliczni Grecy stworzyli w starożytności kulturę oddziałującą na cały basen Morza Śródziemnego po utracie przez nich niepodległości. Cywilizacja europejska przez stulecia pozostawała pod wpływem antycznych wzorów i standardów nie istniejącego państwa rzymskiego. Polacy na znacznych obszarach przejmowali w średniowieczu wpływy niemieckie. Dbałość o kulturę polską i jej żywotność nie ma nic wspólnego z podnoszeniem dzietności Polek.
Komu potrzebne dożywocie
Jeśli nie militarna, ekonomiczna i kulturalna pozycja Polski w świecie, to być może jej sytuacja wewnętrzna zależy od liczebności albo demograficznej struktury ludności.
Często jako zagrożenie wymieniane bywa starzenie się społeczeństwa oraz idące za tym pogorszenie relacji między liczebnością grup w wieku produkcyjnym i poprodukcyjnym. Straszy się, że w przyszłości nie będzie kto miał utrzymywać coraz większej rzeszy emerytów. Wprowadzenie nowego systemu ubezpieczeń kładzie jednak kres repartycyjnej formule pozyskiwania i dystrybuowania środków na świadczenia, w przyszłości będą one pochodzić z zasobów indywidualnie zgromadzonych przez zainteresowanego.
Starzenie się społeczeństwa polskiego wynika nie tylko ze zmniejszenia liczby urodzeń, ale także spadku umieralności oraz wzrostu długości życia, co jest wielkim sukcesem ostatnich lat. Poprawia się również stan zdrowotny Polaków. Żyją coraz dłużej, zachowując sprawność i produktywność. To polityka socjalna, nie demograficzna zwiększa długość ich przebywania na emeryturze, bo tzw. niegdyś rentę starczą można w Polsce uzyskać już wkrótce po czterdziestce (na przykład górnicy), około pięćdziesiątki staje się ona powszechna, a przed sześćdziesiątką zamienia się w regułę (średni wiek przechodzenia na emeryturę to 55 lat dla kobiet i 59 dla mężczyzn). Uelastycznienie wieku emerytalnego i rynku pracy tworzyłoby właściwsze remedium na pogarszające się proporcje między pracującymi a świadczeniobiorcami niż stymulowanie rozrodczości i przenoszenie na nowoczesne stosunki społeczne archaicznej instytucji dożywocia. Każdy powinien sam zadbać o swoją przyszłość, a namawianie młodych Polek do rodzenia dzieci, które by nas utrzymywały na starość, jest co najmniej dwuznaczne. Zwłaszcza że najpierw trzeba utrzymywać wielodzietne rodziny, na ogół niesamodzielne ekonomicznie.
Polityka socjalna, nie demograficzna
W kraju, w którym jest ponad dwa miliony bezrobotnych, straszenie widmem braku rąk do pracy może wywołać zdziwienie. Mimo to groźba taka jest realna, lecz nie z powodów demograficznych, a socjalnych.
Z ekonomicznego punktu widzenia należałoby się raczej obawiać spadającej liczby stanowisk pracy dla dorastającej młodzieży; nowoczesna gospodarka ogranicza bowiem zapotrzebowanie na siłę roboczą. W niektórych wysoko rozwiniętych krajach nawet w okresie koniunktury utrzymuje się znaczne bezrobocie, przy równoczesnym braku chętnych do świadczenia wielu usług. W bogatych społeczeństwach trudno znaleźć wykonawców prostych lub uciążliwych prac za adekwatne wynagrodzenie. Zapotrzebowanie to zaspokajają imigranci zarobkowi z krajów biedniejszych. Taki proces już zachodzi w Polsce, gdzie pracę i zarobek znajdują setki tysięcy przybyszy zza wschodniej granicy, przy oficjalnym jej braku dla dwóch milionów rodzimych bezrobotnych. Jest to wynik polityki socjalnej, zwłaszcza kształtującej koszty pracy, poziom płacy minimalnej i dostępność zasiłków. Stany Zjednoczone, które należą do najbogatszych krajów świata, notują od lat szybki wzrost gospodarczy, wchłaniają rzesze imigrantów napływających z całego świata, a praktycznie nie znają bezrobocia i nie narzekają na przyrost naturalny. Tam polityka gospodarcza, podatkowa, socjalna, imigracyjna i kulturalna po prostu nie zamienia naturalnych procesów w absurd. U nas wysyła się coraz młodszych pracowników na wcześniejsze emerytury, żeby zwolnić miejsca pracy dla bezrobotnych, którzy jednak nie mogą ich znaleźć, zajmują je bowiem wcześniejsi emeryci, korzystający skwapliwie z prawa do dodatkowego zatrudnienia.
Różne sposoby na szczęście
Można by się zgodzić z ewentualnymi argumentami, że wychowywanie dzieci ma pozytywne znaczenie socjokulturowe, rozbudzanie i zaspokajanie uczuć rodzicielskich wpływa korzystnie na osobowość, a udane i pełne życie rodzinne stanowi źródło radości i satysfakcji. Trudno jednak dowieść, że wszystko to jest niezadowalające w przypadku posiadania dwójki dzieci, czyli w modelu rodziny nie zapewniającej prostej zastępowalności pokoleń.
Niedawno premier Jerzy Buzek odwiedził pewną małopolską wieś, mającą najwyższy w Polsce przyrost naturalny. Pokazywani przy tej okazji w mediach jej mieszkańcy robili wrażenie pogodnych i szczęśliwych w otoczeniu swoich licznych pociech. Nietrudno się było jednak dowiedzieć, jaki jest wśród nich odsetek bezrobotnych i korzystających z zasiłków, a i poziom ich życia nie mógł ujść uwagi i wzbudzić zazdrości. Nie wszyscy muszą pragnąć takiego modelu życia.
Przyrost naturalny a czynniki "nienaturalne"
Naprawdę nie jest łatwo zrozumieć, dlaczego większa populacja i prokreacja jest lepsza niż mniejsza. Analizy porównawcze dostarczają licznych przykładów wskazujących na odwrotne prawidłowości. Kraje bogate są mniej ludne i mają mniejszą rozrodczość niż biedne, borykające się z przeludnieniem i wysokim przyrostem naturalnym. Dlaczego mamy się martwić, że Polska znalazła się wśród tych pierwszych?
Problemem demograficznym dla populacji ludzkiej jest jej nadmierny, a nie niski przyrost. Czy zatem chodzi o to, że proporcjonalny w niej udział Polaków spada? Zmiana tego trendu wymagałaby osiągnięcia przez Polskę przyrostu naturalnego nie mniejszego niż światowy, co dopiero groziłoby katastrofą demograficzną.
W środowiskach ultrakatolickich najgłośniej nawołuje się do prowadzenia polityki prorodzinnej, skrywając pod tą nazwą sprzyjanie wielodzietności. Czy należy to rozumieć jako dążenie do zapewnienia jak największej rzeszy współwyznawców, czyli katolików? Gdyby rzeczywiście takie względy wchodziły w grę, to demografowie nie mogą ich brać pod uwagę.
Populacja ludzka przez setki tysięcy lat była względnie stabilna i znikoma w porównaniu z obecną, będącą rezultatem eksplozji demograficznej dwóch ostatnich stuleci. Wiązało się to z osiągnięciem takiego poziomu cywilizacyjnego, który pozwalał na opanowanie masowych epidemii i zapewnienie warunków umożliwiających przeżycie coraz większej liczby ludzi. Konsekwencją rozwoju jest jednak również przejście na taki etap cywilizacji, który umożliwia świadome rodzicielstwo, a nie wymaga zwiększania zasobów ani "siły żywej", ani "siły roboczej".
|
Przyrost naturalny w Polsce zanikł i staje się ujemny, lecz choć wiele osób i środowisk alarmuje o nadciągających niebezpieczeństwach z tym związanych, trudno się dowiedzieć, na czym konkretnie miałyby one polegać.Wyjaśnień takich nie udzieliła ani pełnomocnik rządu do spraw rodziny Maria Smereczyńska ani profesor Piotr Eberhardt, który dramatycznie ostrzega w swoim artykule, że "jeśli liczba urodzeń nadal będzie spadać, grozi nam demograficzna katastrofa", nie precyzując wszakże, w jakich zjawiskach miałaby się ona wyrazić. Nie jest zatem również jasne, dlaczego i jak państwo polskie miałoby prowadzić politykę pronatalistyczną.Naprawdę nie jest łatwo zrozumieć, dlaczego większa populacja i prokreacja jest lepsza niż mniejsza. Analizy porównawcze dostarczają licznych przykładów wskazujących na odwrotne prawidłowości. Kraje bogate są mniej ludne i mają mniejszą rozrodczość niż biedne, borykające się z przeludnieniem i wysokim przyrostem naturalnym. Dlaczego mamy się martwić, że Polska znalazła się wśród tych pierwszych?
|
Bezrobotnych w Polsce wszyscy mają w nosie i używają ich tylko instrumentalnie
Wilki, owce i politycy
RYS. ANDRZEJ LICHOTA
MACIEJ RYBIŃSKI
Zacznijmy od bajeczki. Za górami, za lasami, złe wilki, udoskonalając swoje metody działania, pożarły wszystkie owce. Wśród psów pasterskich wystąpiło natychmiast powszechne bezrobocie i niewielkim dla nich pocieszeniem było to, że złym wilkom działo się jeszcze gorzej. Nie miały kogo pożerać i zdechły z głodu.
Ale mogło też być odwrotnie. Psy pasterskie, świetnie wyszkolone i czujne, zagryzły wszystkie wilki podkradające się do stada. Zabrakło wilków, zabrakło niebezpieczeństwa, psy pasterskie poszły na bezrobocie. Wynika z tego, że umiar ze strony zarówno wilków, jak i psów pasterskich jest warunkiem ich zatrudnienia.
Jest to wcale nie bajeczny opis wzajemnych stosunków między pracodawcą a pracownikiem, a precyzyjniej - pracodawcą i reprezentującymi pracowników związkami zawodowymi. Związki muszą uważać, żeby nie zagryźć pracodawców, pracodawcy nie mogą zagłodzić pracowników.
Niewczesny alarm
Ale taka jasna sytuacja w naszej, polskiej bajce nie występuje. Mamy jeszcze polityków, którzy ocknęli się przed wyborami i uderzyli na alarm, zapowiadając, że będą walczyć z bezrobociem. Więcej, mamy dwa ugrupowania polityczne, których istotną częścią są wielkie organizacje związkowe - "Solidarność" i OPZZ. Co gorsza, nasi politycy, sposobiący się do walki z bezrobociem, są nie tylko zakładnikami syndykalistycznego sposobu myślenia, ale także populistami i amatorskimi samoukami w ekonomii. Z przerażeniem myślę, że jeśli po wyborach niektóre pomysły prezentowane dziś podczas kampanii wyborczej zostaną zrealizowane, to nie tylko wzrośnie bezrobocie, ale zrujnowana zostanie gospodarka i splądrowany budżet państwa.
Pomysły na zwalczanie bezrobocia, jakie nam do tej pory zaprezentowano, są mało konkretne, nieprzekonujące, wprost naiwne. Wygląda na to, że głównym narzędziem walki z bezrobociem i podnoszenia zatrudnienia jest wola polityczna. Dobre chęci kandydatów do władzy. Jakieś sojusze, porozumienia, konferencje i sympozja. Krótko mówiąc, obrady i bankiety. Dyskursywny sposób na bezrobocie, to znaczy zagadywanie problemu, jest jeszcze stosunkowo najmniej szkodliwy. Gorzej, kiedy politycy, nagadawszy się już do syta, po wyjściu z sali obrad wezmą się za manipulowanie, grzebanie przy gospodarce. Za wprowadzanie do niej elementów sterowania pozarynkowego.
Wobec takiej perspektywy poczciwie prezentuje się pomysł Unii Pracy powołania centralnego urzędu do walki z bezrobociem. Taki urząd, oczywiście, nie zwalczy bezrobocia, ale poprawi nieco sytuację na rynku pracy, zatrudniając kilkuset, a może kilka tysięcy urzędników. Na budżet tego urzędu będą się jednak musieli złożyć podatnicy mający pracę i niewykluczone, że część z nich pójdzie na bruk w związku ze wzrostem kosztów pracy. I bilans może wyjść na zero albo nawet być ujemny.
Niemiecka kopia
Patrząc na Polskę dzisiejszą można dojść do wniosku, że jesteśmy narodem zaślepionych germanofili. Mamy systemy świadczeń społecznych i sposoby ich finansowania skopiowane z niemieckich, a teraz, mając bezrobocie wyższe wprawdzie niż w Niemczech zachodnich, ale niższe niż w dawnej NRD, zamierzamy - sądząc z politycznych deklaracji - kopiować niemieckie wzory walki z bezrobociem, mimo że okazały się one nieskuteczne.
Byłem naocznym świadkiem, a poniekąd i uczestnikiem - biorąc udział w rozmaitych konferencjach - walki z bezrobociem w zjednoczonych Niemczech. Jest to bardzo pouczająca historia, gdyby oczywiście nasi politycy byli nie tylko skłonni, ale też i zdolni, aby się uczyć.
Pierwszy sposób, czyli ukrywanie
Otóż pierwszym sposobem na walkę z bezrobociem jest jego ukrywanie. Wypróbowane środki to praca w skróconym wymiarze godzin, przejściowy stan spoczynku (tzw. Warteschleife) w przypadku urzędników, a przede wszystkim kursy zawodowe dla bezrobotnych. Wszystkie te kategorie nie są uwzględniane w statystykach bezrobocia, dzięki czemu bezrobocie na papierze różni się od rzeczywistego o około 3 miliony osób. Oczywiście, utrzymanie takiej armii ludzi kosztuje, dlatego zwiększa się składkę ubezpieczenia socjalnego, co powoduje podrożenie kosztów pracy, a w efekcie spadek zatrudnienia.
Od początku akcji zwalczania bezrobocia w zjednoczonych Niemczech, to znaczy od roku 1991, fronty przebiegały następująco: eksperci ekonomiczni Bundesbanku uważali, że winę za wysokie bezrobocie ponoszą zbyt wysokie koszty pracy; pracodawcy domagali się przedłużenia czasu pracy, aby poprawić koniunkturę, co umożliwiłoby tworzenie nowych stanowisk; związki zawodowe natomiast żądały skrócenia czasu pracy i zwiększenia wydatków budżetowych na kursy dokształceniowe dla bezrobotnych.
W 1995 roku związki zawodowe zaproponowały powołanie sojuszu dla pracy - porozumienia związków, pracodawców i rządu dla zmniejszenia bezrobocia. Związki za ograniczenie żądań płacowych domagały się gwarancji tworzenia nowych miejsc pracy. Sojusz upadł, zanim jeszcze naprawdę powstał.
Rok później nowo powołany Instytut Rynku Pracy i Badań Zawodowych przedstawił plan zmniejszenia do roku 2000 bezrobocia o połowę - to znaczy z 4,7 do 2,3 milionów osób. Podstawowe założenia tego planu to likwidacja nadgodzin, ograniczenie podwyżek płac do poziomu inflacji, znaczne zmniejszenie wysokości składek socjalnych i podatków, zwiększenie inwestycji publicznych kosztem subwencji dla gospodarki prywatnej.
Zamiast tego rząd przyjął w 1998 roku Narodowy Plan Zatrudnienia, którego najważniejszym punktem był apel do gmin o stworzenie 100 tysięcy miejsc pracy dla osób pobierających zasiłki socjalne.
W tym czasie jeden bezrobotny kosztował budżet 40 300 marek, a jeden zatrudniony z każdych zarobionych stu marek otrzymywał tylko 64,60, zaś jego 100 marek kosztowało pracodawcę 125,10 marki. Niemiecki robotnik pracował najkrócej na świecie - 1573 godziny. A równocześnie Niemcy przepracowali 1 miliard 830 milionów nadgodzin - to znaczy wykonali pracę, dla której należałoby zatrudnić 1200 tysięcy osób.
W tym samym roku rząd, tym razem czerwono-zielony, odnowił inicjatywę sojuszu dla pracy. Po rocznych debatach rząd, związki i pracodawcy uzgodnili stworzenie dodatkowych 10 tysięcy miejsc dla uczniów w zakładach pracy. Był to jedyny punkt, w którym osiągnięto porozumienie.
Dziesięcioletnia walka z bezrobociem przyniosła w całych Niemczech wzrost liczby bezrobotnych z 2,7 do 4,28 miliona osób. W Niemczech zachodnich bez pracy jest 9 proc., w Niemczech wschodnich 18 proc. ludzi w wieku produkcyjnym. I to pomimo wpakowania w tym okresie w dawną NRD niewyobrażalnej sumy 2 bilionów marek.
Ucieczka kapitału
Skuteczna walka z bezrobociem rozbija się o fundamentalną różnicę poglądów między związkami zawodowymi i pracodawcami. Pracodawcy coraz częściej przenoszący produkcję do krajów bardziej życzliwych dla przedsiębiorców - a nie miejmy złudzeń, że chodzi o Polskę, znacznie lepsze warunki stworzyły choćby Belgia i Austria - uważają, że rozwój gospodarczy, a więc i tworzenie miejsc pracy hamuje wysoki poziom podatków i składek socjalnych, a także rozrost biurokracji i nadmiar przepisów. Związki natomiast są zdania, że istniejące do wykonania w Niemczech pensum pracy należy podzielić na większą liczbę osób i w związku z tym dla zmniejszenia bezrobocia wystarczy dalej skracać czas pracy, zakazując równocześnie pracy w nadgodzinach.
Niemiec na zachodzie pracuje przeciętnie 35 godzin tygodniowo, na wschodzie 39, ale to są dobrowolnie zawarte umowy taryfowe związków zawodowych z pracodawcami. Ustawowy czas pracy to nadal 48 godzin. W Polsce skrócono czas pracy do 40 godzin sejmową ustawą i zapowiada się dalsze jego skracanie w ten sam sposób. Biedny kraj na dorobku, potrzebujący zagranicznych inwestycji, nałożył sobie sam absurdalne ograniczenie ustawowe w imię ideologii. Bo przecież realizacja postulatów gdańskich z 1980 roku to dziś już czysta ideologia, niemająca nic wspólnego z realiami gospodarczymi.
W Niemczech problemem jest to, że bezrobotni, mimo iż wszyscy o nich mówią z troską, nie są przez nikogo reprezentowani. Bezrobotni nie płacą składek związkowych i nie wybierają władz związku, ich interesy muszą więc ustępować przed interesami zatrudnionych i zorganizowanych. U nas jest trochę inaczej - nasze związki zawodowe nie zajmują się tak naprawdę ani interesami pracowników, ani bezrobotnych, tylko polityką. Obie wielkie organizacje są skrajnie upolitycznione, więc nie mogą prowadzić żadnego dialogu z pracodawcami. Tam, gdzie akcje związkowe mogłyby przynieść jakieś pożytki pracobiorcom, ale jako nie skierowane przeciw aktualnemu rządowi, nie miałyby wartości propagandowej - nie są w ogóle organizowane.
Bezrobotnych w Polsce wszyscy mają dokładnie w nosie i używają ich tylko instrumentalnie - jako alibi politycznego albo jako maczugi do walenia po głowach politycznych przeciwników. A struktura bezrobocia jest u nas zupełnie podobna do wschodnioniemieckiej - mamy gigantyczną armię ludzi nieprzystosowanych pod żadnym względem do wykonywania jakiejkolwiek pracy w cywilizacyjnych i ustrojowych warunkach współczesności. Ani żadne akcje, ani deklaracje nie pomogą i bezrobocie raczej wzrośnie niż spadnie. Chyba że wrócimy pod rządami SLD i UP do zasad PRL i będziemy ukrywać bezrobocie nie tyle w statystykach, ile w fikcyjnym zatrudnieniu na państwowym.
W sprawie zatrudnienia wilki powinny się porozumieć bezpośrednio z psami pasterskimi i szukać kompromisu. To jest jedyna droga. Trzeba tylko trzymać z daleka od takiego dialogu polityków. -
|
Mamy jeszcze polityków, którzy ocknęli się przed wyborami, zapowiadając, że będą walczyć z bezrobociem. mamy dwa ugrupowania polityczne, których istotną częścią są wielkie organizacje związkowe - "Solidarność" i OPZZ. nasi politycy, sposobiący się do walki z bezrobociem, są nie tylko zakładnikami syndykalistycznego sposobu myślenia, ale także populistami i amatorskimi samoukami w ekonomii.
Pomysły na zwalczanie bezrobocia, jakie zaprezentowano, są mało konkretne, nieprzekonujące. głównym narzędziem walki z bezrobociem i podnoszenia zatrudnienia jest wola polityczna. Dobre chęci. Gorzej, kiedy politycy wezmą się za manipulowanie, grzebanie przy gospodarce. Za wprowadzanie do niej elementów sterowania pozarynkowego.
zamierzamy - sądząc z politycznych deklaracji - kopiować niemieckie wzory walki z bezrobociem, mimo że okazały się one nieskuteczne.
pierwszym sposobem na walkę z bezrobociem jest jego ukrywanie. Wypróbowane środki to praca w skróconym wymiarze godzin, przejściowy stan spoczynku w przypadku urzędników, kursy zawodowe dla bezrobotnych. Wszystkie te kategorie nie są uwzględniane w statystykach bezrobocia.
związki zawodowe zaproponowały powołanie sojuszu dla pracy - porozumienia związków, pracodawców i rządu dla zmniejszenia bezrobocia. Związki za ograniczenie żądań płacowych domagały się gwarancji tworzenia nowych miejsc pracy. Sojusz upadł, zanim naprawdę powstał.
Dziesięcioletnia walka z bezrobociem przyniosła w Niemczech wzrost liczby bezrobotnych z 2,7 do 4,28 miliona osób.
Skuteczna walka z bezrobociem rozbija się o fundamentalną różnicę poglądów między związkami zawodowymi i pracodawcami.
nasze związki zawodowe nie zajmują się tak naprawdę ani interesami pracowników, ani bezrobotnych, tylko polityką. Obie wielkie organizacje są skrajnie upolitycznione, nie mogą prowadzić dialogu z pracodawcami.
Bezrobotnych w Polsce wszyscy używają instrumentalnie. A struktura bezrobocia jest u nas zupełnie podobna do wschodnioniemieckiej - mamy armię ludzi nieprzystosowanych do wykonywania jakiejkolwiek pracy w cywilizacyjnych i ustrojowych warunkach współczesności.
|
ROZMOWA
Emir Chattab, dowódca islamskich bojowników walczących w Czeczenii przeciwko wojskom rosyjskim
Wyzwolimy całą Rosję
Emir Chattab
MIROSŁAW KULEBA
Chattab, czy wierzysz, że doczekasz upadku rosyjskiego imperium?
EMIR CHATTAB - Insz Allah! (Jak Bóg pozwoli!) W to właśnie wierzę! I nad tym pracuję. Rosyjska polityka jest bardzo brudna. Rosjanie nie potrafią żyć w pokoju. Nie potrafią nawet prowadzić wojny w cywilizowany sposób. Cały świat, Ameryka, walcząc, prowadzi rokowania, troszczy się o ludność cywilną. Rosja - absolutnie nie. Cały świat boi się Rosji, ale Kaukaz pierwszy weźmie na niej odwet i ją pokona. Dokonają tego Czeczeni. To jedyny naród, który jest gotów walczyć do końca.
Oddałeś kilka lat życia, walcząc razem z Czeczenami przeciwko Rosji. A jednak po wojnie w Czeczenii krążyła opinia, że emir Chattab i jego islamscy bojownicy powinni opuścić republikę. Czy dekret prezydenta Asłana Maschadowa o samorozwiązaniu wszystkich jednostek wojskowych z okresu wojny z Rosją dotyczył także twojego oddziału oraz baz szkoleniowych w Serżeńjurcie i innych miejscowościach Czeczenii?
Gdybym otrzymał taki rozkaz od zwierzchnika sił zbrojnych, czyli prezydenta Maschadowa, wykonałbym go. Jestem oficerem sił zbrojnych Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Owszem, pojawiły się głosy, że nie ma już dla mnie miejsca w Czeczenii. Teraz jednak miejsce chyba się znalazło - są to okopy na pierwszej linii frontu. W swoich bazach wyszkoliłem siedem tysięcy ludzi. Dzisiaj nawet nie wiem, gdzie oni są... Zresztą, Rosja to ogromny kraj. Znajdę sobie w nim miejsce, jeśli stanę się zbędny w Czeczenii.
Czy tego miejsca szukałeś dla siebie w Dagestanie? Twoja żona jest Awarką, pochodzi z wioski Karamachi, której nazwa stała się głośna w ostatnim czasie. Jaki był cel twojej akcji w Dagestanie, podjętej wspólnie z Szamilem Basajewem?
Wszyscy wiedzieli, że będzie wojna z Rosją. Jeszcze przed wydarzeniami w Botlichu w Dagestanie rosyjskie samoloty bez przerwy atakowały cele w Czeczenii, zwłaszcza w rejonach naurskim i szołkowskim. Rosjanie rozbili tam czeczeński posterunek celny, posterunki graniczne. Po prostu nas sprawdzali. Świat myśli, że to my wkroczyliśmy z wojną do Dagestanu, ale w rzeczywistości wykorzystaliśmy wcześniej wszystkie pokojowe metody, aby uniknąć konfliktu. Dagestan miał swoje problemy wewnętrzne i powinien je rozwiązywać sam, bez pomocy armii rosyjskiej. Rada Ulemów (duchownych islamskich) Czeczenii i Dagestanu prosiła, wydawała wiele oświadczeń i ostrzegała - bezskutecznie. Armia rosyjska wkroczyła, okrążyła wioski, zaczęła je bombardować z samolotów i śmigłowców. Dopiero wtedy przyszliśmy, okrążyliśmy wojska rosyjskie. Zniszczyliśmy bardzo dużo pojazdów pancernych, dużo śmigłowców, zginęli tam rosyjscy generałowie.
Jaki był przebieg walk w Dagestanie?
Wcześnie rano 6 sierpnia weszliśmy do Ansalty w rejonie botlichskim. Naszym celem było wsparcie dagestańskiego powstania, które wybuchło w rejonie cumadińskim i było okrutnie pacyfikowane przez Rosjan. Pospieszyliśmy więc z pomocą. Niektórzy ludzie uciekając, zostawiali otwarte domy i mówili: "chłopcy, tu jest jedzenie, bierzcie". Byli też tacy, którzy się na nas oburzali. W Ansalcie zajęliśmy pozycje, a wszyscy mieszkańcy odeszli. Okopaliśmy się dookoła kilku wiosek. Na trzeci dzień, 8 sierpnia, Rosjanie zaczęli nas bombardować. W tym czasie dopiero podciągali wojska i ludzie mogli jeszcze wywieźć cały dobytek, ale Rosjanie im nie pozwolili. Wojska rosyjskie wspierało dagestańskie pospolite ruszenie, które jednak nie brało udziału w walkach. W czasie całej akcji poległo 36 naszych ludzi. Zniszczyliśmy siedem śmigłowców.
Głośno było o zaminowaniu meczetu przez mudżahedinów...
Nie minowaliśmy żadnego meczetu. Tego nie zrobi żaden muzułmanin. Było natomiast wiadomo, że żołnierze rosyjscy z premedytacją załatwiali się w meczetach...
W wyniku waszego rajdu w Dagestanie doszło do rosyjskiego ataku na Czeczenię.
Po tym wszystkim, co się stało w Dagestanie, Rosja była przerażona. I wtedy nastąpiło kilka wydarzeń, które do końca nie są dla mnie jasne. Nie wiem, kto dokonał tych wszystkich zamachów bombowych. Zapewne Rosja sama sprowokowała niektóre starcia czy zamachy. Miała ku temu wiele powodów. Znowu bowiem zamierza podbić Czeczenię i chce, żeby cały świat ją popierał. My z tymi zamachami nie mamy absolutnie nic wspólnego. Nigdy tak nie walczymy. Nie walczymy z kobietami i dziećmi.
W czasie poprzedniej wojny z Rosją głośny był twój atak na rosyjską kolumnę transportową pod miejscowością Jarysz-Mardy. Czy dzisiaj chcesz prowadzić wojnę w ten sam sposób?
Jeszcze większą kolumnę rozbiła moja grupa pod Serżeńjurtem, tyle że Rosjanie to przemilczeli. Zniszczyliśmy tam 47 pojazdów ze stu. Kolumna rozciągnęła się na pięć kilometrów. Naszych ludzi było siedemdziesięciu. Zasadzkę przygotowaliśmy przy pomocy mieszkańców wioski. Bez nich byłoby to niemożliwe, gdyż cała droga pozostawała pod kontrolą Rosjan, a niedaleko, pod Ca-Wiedeno, stacjonował rosyjski 506. Pułk, składający się z kilku tysięcy ludzi. Przez cały tydzień nocami przechodziliśmy w bród przez rzekę i na plecach przenosiliśmy z gór pociski czołgowe oraz artyleryjskie. Zakopywaliśmy je wzdłuż drogi, omijając zasadzki Rosjan, którzy mieli tam ukryte posterunki. Zakładaliśmy zapalniki, ciągnęliśmy przewody. W tym samym czasie ostrzeliwaliśmy 506. Pułk z moździerzy. Pewnego dnia pocisk moździerzowy trafił w śmigłowiec, którym właśnie odlatywał z inspekcji rosyjski generał. Maszyna była już na wysokości kilku metrów, kiedy granat trafił ją w ogon. Śmigłowiec eksplodował w powietrzu razem z generałem. Tuż przed akcją w rosyjskiej prasie pojawiły się informacje, że na skutek ostrzału bojowników nie można zabrać ciał żołnierzy 506. Pułku i rozkładają one w upale. Na pomoc ruszyła z Bienoj kolumna pancerna pułku osetyjskiego.
Słyszałem, że po walce emir Chattab osobiście zabijał osetyjskich jeńców nożem.
Tam nie było żołnierzy i nie było jeńców. Tam byli tylko najemnicy, których nie bierze się do niewoli... W miejscowości Jarysz-Mardy miałem 43 ludzi. Zniszczyliśmy 32 pojazdy, w tym 3 czołgi, 11 transporterów opancerzonych i bojowych wozów piechoty. Zasadzka przebiegła dokładnie tak, jak sobie zaplanowaliśmy. Ledwo rankiem skończyliśmy minowanie, trochę odpoczęliśmy i zaczęliśmy południową modlitwę, kiedy od strony Groznego pojawiła się kolumna. Obsadziliśmy obie strony drogi biegnącej po wąskiej półce w wąwozie rzeki. Teren był zaminowany, a każdy przewód elektryczny podłączony do dwóch fugasów. Ten, kto detonował ładunek, zawsze widział całą drogę. Zniszczyliśmy Rosjan w ciągu dziesięciu minut. Wszystko to można zobaczyć na kasecie wideo, którą wtedy nakręciliśmy. Jest na każdym bazarze w Czeczenii. Trofeów i jeńców nie braliśmy, bo ogień rosyjski był zbyt silny. Kiedy się wycofaliśmy, przyleciały ich śmigłowce, ale było już po wszystkim. Moja grupa straciła trzech ludzi.
Szamil Basajew powiedział niedawno, że znów spaliłeś rosyjski czołg. Podobno bardzo ci przeszkadzał na froncie.
Bardzo dobrze strzelam. Zwłaszcza z broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej. Byłem dowódcą artylerii w Afganistanie. Potrafię wykorzystać artylerię, znaleźć dla niej najlepsze pozycje. Szamil jest dzisiaj dowódcą frontu, ja jestem u niego dowódcą polowym. Opracowuję plany i programy, jak walczyć na froncie, gdzie rozmieścić środki ogniowe, jak prowadzić operacje.
Walczyłeś przeciwko armii rosyjskiej w Afganistanie i Tadżykistanie, teraz bijesz się w Czeczenii. Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji?
Dzisiaj muzułmanie powinni wyzwolić przede wszystkim własne terytorium. Trzeba się jeszcze wiele nauczyć. Dzisiaj nie ma dla nas żadnej różnicy, gdzie walczyć - czy w Afganistanie, czy w Czeczenii, czy w Afryce, czy w Arabii Saudyjskiej. Nie musi to być nawet Jerozolima, chociaż są tam święte dla nas miejsca i każdy muzułmanin chce o nie walczyć. My bronimy tylko swojej wiary i ziemi, naszych kobiet, naszej ojczyzny. Póki kafer (niewierny) znajduje się na ziemi muzułmańskiej, musimy walczyć o wyzwolenie tego terenu do końca, póki Allah pozwoli. Świat nam mówi o demokracji. Mówi się o nas, że nienawidzimy demokracji. To nieprawda - nie ma żadnej demokracji, to tylko fantazja. Gdzie jest ta demokracja, pokaż mi, gdzie? W Rosji czy w Ameryce? Kto pozwolił na zabicie pół miliona ludzi w Bośni, 200 tysięcy w Tadżykistanie, dwóch milionów w Afganistanie? Teraz morduje się ludzi w Czeczenii i demokratyczny świat znowu milczy...
Chcę coś przekazać twojemu narodowi. Dzisiaj Rosja ma bardzo wielkie problemy z władzą i armią, problemy ekonomiczne. Wszystkie narody, które chcą się wyzwolić od Rosji, powinny współpracować: czy to muzułmanie, czy chrześcijanie. Od tego despoty, który siedzi na Kremlu, trzeba się uwolnić. Ostrzegam: niech Rosjanie wiedzą - my się już nie zatrzymamy. Będziemy walczyć, dopóki nie wyzwolimy całej Rosji.
Rozmawiał w Groznym Mirosław Kuleba
|
Emir Chattab, dowódca islamskich bojowników walczących w Czeczenii przeciwko wojskom rosyjskim
czy wierzysz, że doczekasz upadku rosyjskiego imperium?
wierzę!
Jaki był cel twojej akcji w Dagestanie z Szamilem Basajewem?
celem było wsparcie dagestańskiego powstania, które wybuchło w rejonie cumadińskim i było okrutnie pacyfikowane przez Rosjan.
W wyniku waszego rajdu w Dagestanie doszło do rosyjskiego ataku na Czeczenię.
Nie wiem, kto dokonał tych wszystkich zamachów bombowych. My z tymi zamachami nie mamy absolutnie nic wspólnego.
Słyszałem, że emir Chattab osobiście zabijał osetyjskich jeńców nożem.
Tam byli tylko najemnicy, których nie bierze się do niewoli...
Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji?
My bronimy tylko swojej wiary i ziemi, naszych kobiet, naszej ojczyzny. Wszystkie narody, które chcą się wyzwolić od Rosji, powinny współpracować: czy to muzułmanie, czy chrześcijanie. Będziemy walczyć, dopóki nie wyzwolimy całej Rosji.
|
Z Cezarym Banasińskim, prezesem Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, rozmawia Hanna Fedorowicz
Krótka historia, silna pozycja
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Tegoroczny Raport Okresowy Komisji Europejskiej w części dotyczącej polityki konkurencji i konsumentów stwierdza, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów utrwalił swoją pozycję w strukturze organów państwa.
CEZARY BANASIŃSKI: Bardzo mnie to cieszy. Pozycja Urzędu była budowana stopniowo. Powstał on 10 lat temu i jest centralnym organem administracji państwowej. Zmiany przepisów nakładały na niego kolejne zadania: realizowanie polityki ochrony konkurencji, ochronę konsumentów, ochronę rynku przez zwalczanie nieuczciwej konkurencji oraz pomoc publiczną. Nadzorowanie pomocy publicznej jest stosunkowo najnowszym zadaniem.
Przez cały czas istnienia Urzędu dążono do umacniania jego pozycji, co jest zrozumiałe ze względu na jego orzeczniczą funkcję. Wydaje on decyzje w sprawach praktyk monopolistycznych, koncentracji przedsiębiorców, może także zakazać sprzedaży produktów niebezpiecznych dla życia i zdrowia konsumentów. Sprawuje także nadzór nad udzielaniem pomocy publicznej zgodnie z unormowaniami Unii Europejskiej. Tak więc historia Urzędu jest krótka, ale jego pozycja stosunkowo silna.
W Unii rola urzędów antymonopolowych ma jeszcze wzrosnąć. Mają one przejąć znaczną część uprawnień Komisji Europejskiej, która m.in. pełni funkcję organu antymonopolowego. Przewiduje się decentralizację jej uprawnień w zakresie prawa konkurencji.
Mamy tego świadomość. Przy czym należy wskazać przynajmniej dwa powody wzrostu pozycji Urzędu po wejściu Polski do Unii.
Po pierwsze - ze względu na wagę, jaką ma konkurencja w ramach jednolitego rynku opartego na swobodzie przepływu usług, kapitału, towarów i osób. Żadna z tych swobód nie może funkcjonować bez jednakowych zasad konkurencji, które pozwalają na rozwój konsolidacji jednolitego rynku.
Po drugie - w Unii zapowiadane są obecnie zmiany prawa konkurencji. W Białej Księdze z 1999 r. w sprawie modernizacji stosowania przepisów dotyczących praktyk monopolistycznych Komisja podniosła m.in. konieczność zwiększenia efektywności w stosowaniu wspólnotowych reguł konkurencji. Ma to być realizowane w drodze ograniczenia kompetencji Komisji do podejmowania działań z urzędu jedynie w sprawach mających charakter najpoważniejszych ograniczeń konkurencji, zwłaszcza zwalczania karteli na rynkach skoncentrowanych i świeżo zliberalizowanych, na których działają byli monopoliści. Jest to równoznaczne ze zdecentralizowaniem stosowania wspólnotowych reguł konkurencji na rzecz krajowych organów ochrony konkurencji. Równocześnie Komisja zaproponowała odejście od obecnego, scentralizowanego w gestii Komisji, systemu indywidualnych wyłączeń porozumień ograniczających konkurencję na rzecz systemu wyłączeń wpisanych do ustawodawstw państw członkowskich. Projekt ten spotkał się z aprobatą Parlamentu Europejskiego, Komitetu Gospodarczo-Społecznego i wszystkich państw członkowskich Unii. Oznacza to, że już wkrótce dojdzie do likwidacji dotychczasowego monopolu Komisji w tym zakresie i wzmocnienia organów antymonopolowych państw członkowskich.
Rangę Urzędu podkreślają również sędziowie sądu antymonopolowego. Ich zdaniem decyzje, jakie podejmuje ten Urząd, powinny podlegać wyłącznie kontroli sądowej.
Cieszy mnie stanowisko Sądu Antymonopolowego. Konieczność zachowania niezależnej pozycji Urzędu odnotowuje również tegoroczny Raport Okresowy. Niezależność tę gwarantować ma zarówno podporządkowanie Urzędu prezesowi Rady Ministrów, dzięki czemu wolny jest od wpływów koniunkturalnej polityki resortowej, jak i kadencyjność stanowiska prezesa Urzędu. Oba elementy są równie istotne i wzajemnie powiązane. Nawiasem mówiąc, kwestię niezależności Urzędu w strukturze administracji rządowej jako gwarancji skutecznej ochrony konkurencji podnosi się także w Raporcie OECD z maja tego roku. Trzeba jednak dodać, na co zwraca się zresztą uwagę w obu wspomnianych raportach, że materialną przesłanką niezależności Urzędu jest jego zdolność administracyjna, a zwłaszcza, co odnotowano również w raporcie OECD, jego możliwości finansowe.
W tzw. Strategy Paper - dokumencie, który zostanie rozpatrzony przez Radę Europejską w Leaken w połowie grudnia 2001 r. - Komisja Europejska zapowiedziała zdecydowane egzekwowanie zdolności administracyjnej instytucji, co traktuje jako konieczny element procesu integracji i zarazem warunek uczestnictwa w Unii.
Podejście takie jest w pełni zrozumiałe, jeśli Urząd ma skutecznie reagować na patologie rynku, gdy chodzi o konkurencję. Reagowanie na praktyki ograniczające konkurencję jest wyjątkowo trudne, wymaga w równym stopniu wiedzy prawniczej i ekonomicznej, i to w odniesieniu zarówno do konkretnej sytuacji, jak i stanu konkurencji na całym rynku. Stąd konieczność przyciągnięcia do Urzędu dobrej kadry, a tę trzeba odpowiednio opłacać, trzeba też prowadzić na bieżąco analizy ekonomiczne rynku w różnych sektorach, co wymaga znacznych nakładów finansowych.
A jak raport ocenia kreowanie polityki konsumenckiej przez Urząd? Unia przywiązuje do tego dużą wagę, jej regulacje w dziedzinie ochrony praw konsumentów są dość liczne.
Urząd przygotował praktycznie wszystkie akty prawne, których wymaga Unia, i proces harmonizacji prawa na tym etapie został zakończony. Nie znaczy to jednak, że nie trzeba będzie podjąć nowych inicjatyw ze względu na zmieniające się dynamicznie acquis communautaire (dorobek wspólnotowy - przyp. red.). Komisja Europejska przyjęła w zeszłym miesiącu tzw. Zieloną Księgę uczciwych praktyk handlowych. Jej celem jest wywołanie szerokiej debaty nad poprawieniem funkcjonowania handlu między firmami a konsumentami na obszarze jednolitego rynku. Komisja poddała pod dyskusję dwie główne opcje dalszego rozwoju regulacji Unii w obszarze ochrony konsumentów. Pierwsza zakłada strategię bazującą na dalszej harmonizacji regulacji prawnych państw członkowskich chroniących konsumentów w poszczególnych dziedzinach gospodarki. Druga przewiduje uzupełnienie dotychczasowej tendencji ramową dyrektywą obejmującą praktyki handlowe. Zielona Księga oferuje przy tym wybór miedzy koncepcjami "uczciwych praktyk handlowych" a "wprowadzającymi w błąd i oszukańczych praktyk". Obie mają podstawy w istniejącym prawie Unii, jednak koncepcja uczciwych praktyk handlowych jest szersza, obejmuje bowiem zasadę dobrej wiary na etapie przed zawarciem umowy, chociażby przez ujawnienie istotnych informacji dla konsumenta. Przesłanie Zielonej Księgi jest jasne. Chodzi o przesunięcie punktu ciężkości z ochrony konsumentów traktowanej instrumentalnie na kreowanie skutecznej polityki ochrony konsumentów. Wpasowując się w ten nurt myślenia, Urząd przygotowuje projekt takiej polityki na najbliższe dwa lata, tj. do planowanej w 2004 r. akcesji Polski do Unii.
Czy w raporcie nie było żadnych krytycznych uwag? Dopiero od stycznia tego roku funkcjonuje u nas pomoc publiczna dla przedsiębiorców.
W sferze polityki antymonopolowej Komisja dość pozytywnie oceniła działalność Urzędu, zaleciła jednak, aby w związku ze znaczną liczbą rozpatrywanych spraw prowadzenie polityki nastawione było na jakość orzeczeń i jednocześnie uznanie za priorytetowe tych kwestii, które powodują największe zakłócenia konkurencji. Pozytywnie oceniono także regulację prawną dotyczącą pomocy publicznej. Zaznaczono jednak, że szybkie jej wprowadzenie nie przełożyło się na równie intensywne stosowanie prawa. Podkreślono wprawdzie niezależność Urzędu w nadzorze nad monitorowaniem pomocy publicznej, jednak zwrócono uwagę, że niektóre problemy, np. specjalne strefy ekonomiczne, nie zostały jeszcze rozwiązane.
Komisja podkreśliła konieczność zwiększenia kontroli wszystkich środków pomocy, nie tylko w ramach specjalnych stref ekonomicznych, ale także w wypadku tzw. sektorów wrażliwych (stalowy, motoryzacyjny). Problem specjalnych stref ekonomicznych jest jednym z przedmiotów polskiego stanowiska negocjacyjnego i wymaga uzgodnień z rządem.
|
Raport Okresowy Komisji Europejskiej w części dotyczącej polityki konkurencji i konsumentów stwierdza, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów utrwalił swoją pozycję w strukturze organów państwa. Bardzo mnie to cieszy. W Unii rola urzędów antymonopolowych ma jeszcze wzrosnąć. W sferze polityki antymonopolowej Komisja zaleciła, aby prowadzenie polityki nastawione było na jakość orzeczeń.
|
ORDYNACJA
SLD gotowy do współpracy z AWS, UW chętna do rozmów z PSL
Egzotyczne koalicje
FILIP GAWRYŚ, MARCIN DOMINIK ZDORT
Egzotyczne koalicje mogą powstać w Sejmie przy tworzeniu nowej ordynacji wyborczej. Już dziś Sojusz Lewicy Demokratycznej nie ukrywa, że prowadzi konsultacje z politykami Akcji Wyborczej Solidarność, a liderzy Unii Wolności potwierdzają, iż rozmawiają z Polskim Stronnictwem Ludowym.
Zmiana ordynacji wyborczej stała się w ostatnich tygodniach - obok reformy podatkowej - tematem numer jeden na politycznych salonach. Wczoraj SLD złożył do laski marszałkowskiej projekt ordynacji. O jego szczegółach ma poinformować w sobotę; tego samego dnia grupa "Windsor" organizuje w Sejmie konferencję poświęconą zmianie prawa wyborczego, w której mają wziąć udział politycy i eksperci Akcji Wyborczej Solidarność, Unii Wolności i brytyjskiej Partii Konserwatywnej. W przyszłym tygodniu własny projekt złoży w Sejmie UW, nad swoimi pomysłami pracują też poszczególne partie AWS.
Zamiast 460 - 323 posłów
Sojusz Lewicy uważa, że trzeba szybko pracować nad ordynacją przede wszystkim dlatego, że koalicja AWS - UW utraciła możliwość sprawowania władzy i konieczne są przyspieszone wybory parlamentarne. Jednak do zastanawiania się nad prawem wyborczym przynagla polityków nie bieżąca sytuacja w kraju, lecz przede wszystkim konieczność dostosowania ordynacji do obowiązującego prawa. Niezgodnie z przyjętą na wiosnę 1997 roku ustawą zasadniczą - w starej ordynacji określone są kalendarz wyborczy i długość kadencji parlamentu, a także podmioty mające prawo zgłaszać kandydatów na posłów i senatorów.
Ponadto ordynację trzeba dostosować do nowego podziału administracyjnego kraju; stare, ale wciąż obowiązujące prawo wyborcze mówi, że wybiera się od 3 do 17 posłów w 52 okręgach będących zwykle województwami - a więc skutkiem wyborów przy mechanicznym zastosowaniu tej ordynacji byłby Sejm, w najlepszym razie, składający się z 323 zamiast 460 posłów.
Zielone i różowe
Mechanizmy ordynacji wyborczej mogą wspierać lub osłabiać ugrupowania cieszące się dużą popularnością. Kwestia ordynacji podzieli więc obecny parlament "w poprzek" podziałów historycznych i ideowych, gdyż wspólny interes będą miały duże ugrupowania: Akcja Wyborcza Solidarność i Sojusz Lewicy Demokratycznej.
Naprzeciw tego bloku staną dwie mniejsze partie, zwykle odsądzające się od czci i wiary: Unia Wolności i Polskie Stronnictwo Ludowe. UW podobno już przedstawiła swój projekt ordynacji władzom Klubu PSL, które go w pełni poparły. - Istnieje duża zbieżność interesów miedzy nami a PSL, więc będziemy współpracować - przyznaje sekretarz generalny Unii Mirosław Czech.
Prowadzenie rozmów z UW zostało pośrednio potwierdzone przez Jacka Soskę, rzecznika ludowców. - Między czarnym a czerwonym jest zielone i różowe, i o tym trzeba pamiętać. Elektoraty Unii i Stronnictwa nie wchodzą sobie w drogę - mówi polityk PSL.
Janik z Czechem
Unia twierdzi, że chciała rozmawiać o ordynacji także ze swoim koalicjantem. - Jakiś czas temu umawialiśmy się z Akcją, że będziemy w tej sprawie współpracować - mówi Czech. - Koledzy z AWS nie przedstawili swoich propozycji, wnioskujemy więc, iż nie są tym zbyt mocno zainteresowani. Jednak teraz dochodzą do nas sygnały, że ochota na porozumienie ze strony AWS wzrasta - dodaje Czech. Politycy UW nie wykluczają, że chęć do współpracy ze strony Akcji może mieć związek z rosnącymi notowaniami SLD.
Nieoficjalnie politycy Unii Wolności przyznają, że sami prowadzili już rozmowy z Sojuszem Lewicy - spotkali się sekretarze generalni: Mirosław Czech z Krzysztofem Janikiem.
Miller z Tomaszewskim?
Sojusz nie ukrywa, że prowadzi rozmowy na temat ordynacji ze wszystkimi, nawet z Akcją Wyborczą Solidarność. To, że doszło do spotkań, potwierdza Krzysztof Janik. - Prowadziliśmy sondażowe rozmowy z pewnymi osobami z AWS - przyznaje. Tygodnik "Nowe Państwo" napisał w ostatnim numerze o spotkaniu między Januszem Tomaszewski a Leszkiem Millerem.
Sekretarz Klubu AWS Andrzej Szkaradek, który jest przeciwnikiem prowadzenia tych negocjacji, zapewnia, że nie były to spotkania oficjalne. - Władze RS AWS ani całej Akcji żadnych takich negocjacji nie prowadziły. Byłoby błędem, gdyby AWS i SLD dogadały się w celu wyeliminowania mniejszych partii - uważa Szkaradek.
Nie wspierać dużych
Konsultacje między Ruchem Społecznym a Sojuszem Lewicy były prawdopodobnie poświęcone koncepcji RS AWS, zgodnie z którą zostałyby utworzone małe okręgi, 4 - 7-mandatowe - takie rozwiązanie miałoby według oficjalnej interpretacji zbliżyć posłów do ich elektoratu, a "przy okazji" wzmocnić duże ugrupowania.
Jednak - ku zaskoczeniu liderów Ruchu Społecznego - SLD nie poparł koncepcji RS. - Jeszcze nie dojrzeliśmy do systemu dwupartyjnego, nie odzwierciedlałby on poglądów i postaw społecznych, nie reprezentowałby całej sceny politycznej. Istnienie w Polsce dwóch dużych i dwóch średnich partii z jednej strony pozwala wyłonić stabilny rząd, a z drugiej dzięki 5-procentowemu progowi jest gwarancja, że nie będzie rozdrobnienia - mówi Krzysztof Janik.
Na stanowisko SLD miał prawdopodobnie wpływ Aleksander Kwaśniewski. Prezydent - starając się utrzymać jak najlepsze stosunki z Unią Wolności - wypowiedział się przeciw małym okręgom wyborczym. Projekt ordynacji, który w piątek złożyli posłowie Sojuszu, zakłada więc podział kraju na 52 okręgi, w których wybierałoby się od 5 do 12 posłów.
Jak premiować średnich
Część AWS, głównie politycy Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego i Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, jest przeciwna małym okręgom, niepokoiła się więc możliwością zawarcia ordynacyjnego sojuszu między RS AWS a SLD (gdyby doszło do głosowania, obie partie dysponowałyby większością w Sejmie). Konserwatyści i narodowcy przygotowywali się do współpracy i podjęcia wspólnej kontrakcji. - Wciąż rozmawiamy, choć jeszcze nie można mówić o pełnym kompromisie - twierdzi Andrzej Machowski z SKL.
ZChN wolałoby okręgi średnie, 7 - 8-mandatowe. - Zbyt małe okręgi, mimo formalnego utrzymania ordynacji proporcjonalnej, stworzyłyby faktycznie system większościowy, który doprowadziłby do geograficzno-politycznego podziału Polski na dwie części. Natomiast za duże okręgi, nie dają szansy na zbliżenie się do wyborców i prowadzenie mniej anonimowej kampanii - mówi Konrad Szymański z ZChN.
Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe jest w sprawie wielkości okręgów podzielone: projekt ordynacji opracowany na zamówienie sejmowego Biura Studiów i Ekspertyz przez Andrzeja Machowskiego (wspieranego przez Wiesława Walendziaka), proponuje okręgi 8 -13-mandatowe, a oficjalna uchwała prezydium zarządu SKL mówi o okręgach 9 - 19-mandatowych.
To drugie stanowisko bliskie jest projektowi Unii Wolności. Partia Leszka Balcerowicza przygotowała ordynację, która premiuje średnie ugrupowania: w 32 okręgach wyborczych wybierano by od 10 do 18 posłów - głosy wyborców liczone mają być korzystną dla małych partii metodą St. League'a (inaczej niż we wszystkich innych projektach, mówiących o utrzymaniu metody d'Hondta, korzystnej dla dużych ugrupowań).
Gdzie stawiać krzyżyk
Kwestią, w której SKL i ZChN obawiały się sojuszu Ruchu Społecznego z SLD, jest sposób stawiania krzyżyków na kartach wyborczych. W RS AWS mówi się, że lepszy byłby krzyżyk stawiany przy nazwie partii, zamiast przy nazwisku kandydata. Do Sejmu wchodziłyby wtedy te osoby z listy partyjnej, które byłyby umieszczone przez liderów swojego ugrupowania na najwyższych miejscach. Taki system miałby - zdaniem jego autorów - dwie zalety: po pierwsze kandydaci prowadziliby wspólną kampanię całej listy, nie starając się walczyć tylko o własną pozycję; po drugie do parlamentu dostawałyby się wyłącznie osoby preferowane przez kierownictwa partyjne, a więc lojalne. - Dzięki temu uniknęlibyśmy w AWS ludzi takich, jak Słomka i Łopuszański, których w końcu i tak musieliśmy usunąć z klubu - mówi zwolennik "partyjnego krzyżyka", zapominając o tym, że właśnie Adam Słomka i jego koledzy (jako członkowie związanej z Januszem Tomaszewskim tzw. Spółdzielni) mieli wysokie miejsca na listach AWS - np. sam lider KPN-OP był drugi (po Marianie Krzaklewskim) na liście Akcji w Katowicach.
Ulubiony odcień prawicy
Jednak także w przypadku "partyjnego krzyżyka" Sojusz Lewicy zawiódł Ruch Społeczny AWS, opowiadając się za dotychczasowym systemem wskazywania konkretnego kandydata z listy.
Stanowisko SLD w tej kwestii musiało podnieść na duchu polityków ZChN, SKL, PC i PChD, którzy obawiali się już, że po przyjęciu nowej ordynacji szanse na wybór będą mieli wyłącznie umieszczeni na czołowych miejscach list działacze Ruchu Społecznego. Wiceprezes SKL Kazimierz Ujazdowski tłumaczy, że "likwidacja »krzyżyka przy nazwisku« doprowadziłaby do skrajnego upartyjnienia wyborów i uzależnienia ich wyniku od decyzji kierownictw partii politycznych". - To był niepoważny pomysł. Przecież siłą AWS było właśnie danie wyborcy możliwości wyboru jego ulubionego odcienia prawicy. Wyborca głosował na kandydata z wybranej przez siebie partii, a jednocześnie wspierał całą Akcję - dodaje Konrad Szymański z ZChN.
Symbol niereprezentatywności
Przy okazji rozważań nad zmianą ordynacji wyborczej okazało się, że wielu polityków gotowych jest poprzeć likwidację lub gruntowną zmianę listy krajowej. Przypomnijmy, że celem jej wprowadzenia było zagwarantowanie czołowym politykom miejsca w parlamencie, gdy ich ugrupowanie dobrze wypadło w wyborach, ale im samym nie udałoby się zdobyć mandatu z okręgu. Już przed poprzednimi wyborami wielu przywódców ostentacyjnie rezygnowało z miejsca na liście krajowej, walcząc o mandat "z woli wyborców" w okręgu, a nie "z partyjnego rozdania przy zielonym stoliku". Konrad Szymański z ZChN uważa, że lista krajowa jest "przyczyną braku społecznego zaufania do systemu wyborczego", Kazimierz Ujazdowski z SKL nazywa ją "symbolem niereprezentatywności Sejmu".
Beneficjenci listy krajowej
Dzięki liście krajowej w 1997 roku mandaty uzyskali tak znani politycy AWS, jak: premier Jerzy Buzek, sekretarze Klubu Akcji Kazimierz Janiak i Andrzej Anusz (a także pozostający dziś poza AWS Tomasz Karwowski i Michał Janiszewski z KPN-OP oraz niezależny Ludwik Dorn); liderzy Unii Wolności: ministrowie Tadeusz Syryjczyk i Janusz Onyszkiewicz, wicemarszałek Sejmu Jan Król, sekretarz generalny UW Mirosław Czech oraz Janusz Lewandowski; politycy Polskiego Stronnictwa Ludowego: Józef Zych, Bogdan Pęk, Janusz Dobrosz, Aleksander Łuczak i Mirosław Pietrewicz.
Wśród beneficjentów listy krajowej nie ma natomiast polityków z pierwszych ław SLD - niemal wszyscy liderzy Sojuszu zdobyli swoje mandaty w okręgach i być może dlatego dziś gotowi są na zmiany. W swoim projekcie ordynacji proponują, aby z listy krajowej wchodziły do Sejmu osoby, które uzyskają w swoich okręgach największą liczbę głosów, zostawiając mandaty kolejnym kandydatom na listach okręgowych.
|
Zmiana ordynacji wyborczej stała się w ostatnich tygodniach tematem numer jeden na politycznych salonach. Wczoraj SLD złożył projekt ordynacji. O jego szczegółach ma poinformować w sobotę; tego samego dnia grupa "Windsor" organizuje w Sejmie konferencję poświęconą zmianie prawa wyborczego, w której mają wziąć udział politycy i eksperci Akcji Wyborczej Solidarność, Unii Wolności i brytyjskiej Partii Konserwatywnej. W przyszłym tygodniu własny projekt złoży w Sejmie UW, nad swoimi pomysłami pracują też poszczególne partie AWS.
|
Pamięć o zmarłych to zobowiązanie dla żywych
Polskie poczucie tragizmu
RYS. PAWEŁ GAŁKA
ZDZISłAW NAJDER
Podstawowym składnikiem zbiorowej świadomości Polaków jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu. Pamiętamy o wygnaniu Polaków, wypędzeniu Niemców i zagładzie Żydów. Wiemy, że żyjemy na cmentarzach - a Polacy są zapewne narodem najczęściej odwiedzającym groby. Ta świadomość tragizmu oraz skłonność do buntu różni nas dzisiaj i od praktycznego Zachodu, i od tracącego poczucie ciągłości historycznej Wschodu.
Między Wschodem a Zachodem
Od ponad tysiąca lat Polska obwieszcza swoją przynależność do Zachodu. Kościół rzymskokatolicki jest od początku najważniejszym składnikiem i symbolem tej przynależności. Zdarzało się, że naszą "zachodniość" kwestionowano; przykładem może być ucieczka do Francji polskiego króla Henryka Walezego. Od końca XVIII wieku bezpośredni zachodni sąsiedzi zaprzeczali prawu Polski do odrębnego istnienia. Wówczas jednak także od Zachodu, głównie z Francji, płynęło dla nas wsparcie moralne i wolnościowe natchnienie: najbardziej pamiętnym dokumentem jest "Warszawianka".
Od Wschodu Polska bywała najeżdżana przez wyznawców islamu; z tym sobie jakoś radziła. Ale od końca XVIII wieku słowiański Wschód usiłował Polskę po prostu wchłonąć i w sobie rozpuścić. Przymusowe wcielenie do bloku sowieckiego po roku 1945 było dalszym ciągiem tych usiłowań. Dzisiaj jest inaczej; mało kto już kwestionuje, że Polska jest częścią składową Zachodu. Ukraiński historyk, profesor Harvardu, powiedział niedawno, że błędne jest widzenie w Polsce "pomostu między Europą a Wschodem", bo Polska po prostu jest Europą.
Mit Jagiellonów
Za tę jednoznaczność zapłaciliśmy wszakże wysoką cenę: jest nią naruszenie tożsamości i ciągłości tak historycznej, jak i terytorialnej. Dzisiejsza Polska znajduje się w miejscu, w którym nigdy przed połową XX wieku nie była, natomiast rozerwany został jej związek z ziemiami, na których powstała istotna część dorobku naszej kultury narodowej.
W porównaniu z dotychczasowymi swoimi dziejami Polska jest dzisiaj państwem prawie monoetnicznym i bardziej spoistym kulturowo niż Francja czy Włochy. Ale jednocześnie Polacy w swoim myśleniu o sobie i o sąsiadach świadomie nawiązują już nie do zafałszowanego w PRL mitu piastowskiego, lecz do mitu wielonarodowej Polski Jagiellonów. Zwycięstwo tego mitu można uznać za pogrobowy sukces Józefa Piłsudskiego, Polaka z Litwy.
Mit ten jednak nie miałby szans na wskrzeszenie, gdyby duch jagielloński nie przenikał tak dogłębnie dziejów kultury polskiej już od czasu fresków w lubelskiej kaplicy zamkowej Władysława Jagiełły, a więc od początku XV wieku. Był to duch współżycia. Współżycia pokojowego w dwu znaczeniach: wieloetniczne państwo nie rozszerzało się przez podboje, ale przez dobrowolne unie, a kultura polska nie była innym narzucana, ale przyciągała do siebie, co widać najlepiej w okresie porozbiorowym, kiedy spolonizowało się tylu Austriaków i Niemców, a granica obszaru polskojęzycznego przesunęła się dalej na wschód. Na Zachodzie bywało zwykle inaczej: przykładem krwawy podbój Szkocji przez Anglików lub jakobińskie porządki Francuzów.
Europejski poligon
W połowie XX wieku Polska stała się poligonem europejskich doświadczeń militarnych, etnicznych i ideologicznych. Trzykrotnie była terenem działań wojennych na wielką skalę; przez osiem lat, od 1939 do 1947 roku, trwały na jej obszarze walki partyzanckie. W roku 1944 stoczono sześćdziesięciotrzydniową bitwę o jej stolicę. Trzykrotnie doznała okupacji komunistycznej, raz nazistowskiej. Na ziemiach Rzeczypospolitej rozegrał się główny akt zagłady Żydów europejskich. Po roku 1945 miliony Polaków zostały przesiedlone lub spontanicznie zmieniły miejsce zamieszkania. Ziemiaństwo, warstwa społeczna, która przez pół tysiąca lat stanowiła rdzeń kultury polskiej, uległo likwidacji; inteligencja poniosła olbrzymie straty najpierw liczbowe, później moralne.
Te wielkie zbiorowe doświadczenia wywarły ogromny wpływ na kulturę polską. Niekoniecznie w sensie powstałych już pod ich wpływem dzieł, ale w sensie świadomości. Polska świadomość kulturowa przejawia się dzisiaj nade wszystko w pamiętnikach, ogłaszanych dokumentach życia zbiorowego; dołączają się do tych przejawów poezja i powieść.
Życie na cmentarzach
Podstawowym składnikiem tej zbiorowej świadomości jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu. Pamiętamy o wygnaniu Polaków, wypędzeniu Niemców i zagładzie Żydów. Wiemy, że żyjemy na cmentarzach - a Polacy są zapewne narodem najczęściej odwiedzającym groby. Niedawno ustanowiono w centrum Gdańska cmentarz Nieistniejących Cmentarzy, na placu, który był miejscem pochówku od XII wieku i gdzie w latach czterdziestych zniszczono "niemieckie" nagrobki. Ten cmentarz, otwarty wspólnie przez katolickiego arcybiskupa, islamskiego mułłę, ewangelickiego pastora i żydowskiego rabina, jest dla mnie symbolem ważnego składnika polskiej kultury.
Przez świadomość tragizmu rozumiem zdawanie sobie sprawy z tego, że coś, co wysoko cenimy, wyłoniło się na drodze zniszczenia czegoś innego, także cennego. Prosty i materialny przykład takiej sytuacji opisał niedawno Tadeusz Chrzanowski: oto warszawska Starówka została odbudowana przy użyciu cegieł uzyskanych przez wyburzanie zabytków piastowskiego Głogowa. Przykładem najbardziej znanym jest bohaterska legenda Powstania Warszawskiego, symbol gotowości do najwyższego poświęcenia w obronie zbiorowego honoru Polaków.
Poczucie tragizmu jest obce nowoczesnym postawom relatywistycznym, typowym dla tak zwanego postmodernizmu. Tragizm wprowadza do naszej świadomości składnik eschatologiczny, ten wymiar duchowy, o którego potrzebie tak często słyszymy. Być może właśnie obecność poczucia tragizmu sprawia, że religia zajmuje wciąż tak poczesne miejsce w polskim życiu kulturowym. Warto przy tym zauważyć, że tak często odnotowywana i przeciwstawiana areligijności Europejczyków religijność Amerykanów jest zupełnie inna: jest optymistyczno-dobroduszna, tragizmu wręcz unikająca.
Schronienie w wyobraźni
Jako zbiorowość odczuwamy wyjątkowo silnie potrzebę ciągłości. Zniszczenia i niedostatki realiów nadrabiamy wyobraźnią. I właśnie nasz narodowy mit ciągłości dziejowej Polaków stanowi konkretne podłoże, tak treściowe, jak i emocjonalne, owego poczucia tragizmu. Tak wiele z tego, co kochamy, za czym tęsknimy, zostało bezpowrotnie zniszczone. Tak wiele z tego, do czego jesteśmy serdecznie przywiązani, jest od nas oddzielone. Śnimy o Wilnie i Krzemieńcu, zamkach nowogródzkim i kamienieckim; restaurujemy synagogi i kirkuty; w zamkach pruskich junkrów odbywamy spotkania przyjaźni.
Śpiewamy o Niemnie i o Czeremoszu, czytamy książki o małych żydowskich miasteczkach, jak Drohobycz Brunona Schulza, w Szczecinie wybieramy zasłużonych obywateli miasta spośród jego dawnych i obecnych mieszkańców, we Wrocławiu i Warszawie wzruszamy się lwowskimi piosenkami Mariana Hemara. Podnieśliśmy z ruin warszawskie i gdańskie Stare Miasta oraz ratusze poznański i zamojski; ratujemy zachowane dworki i dwory. Wiemy, że "nasz świat jest nietrwały - chaos intencje ludzkie mgłą otacza". Od Zbigniewa Herberta uczymy się, że pamięć o zmarłych to zobowiązanie dla żywych.
Nasz hymn narodowy jest także hymnem zobowiązania. Jego słowa przypominają nam codziennie, że losem człowieka jest walka z nietrwałością. Jednocześnie odrzucają to, co jest, na rzecz tego, co być powinno, co musimy swoim wysiłkiem stworzyć. I to jest również tradycyjny składnik naszej kultury: brak zgody na aktualną rzeczywistość, postulaty zmiany - w imię wolności, w imię wierności, w imię przerabiania zjadaczy chleba w aniołów. Sami rozpięci jesteśmy między przeszłością tragiczną (która sprawia, że nasze święta państwowe nie są świętami radości, jak gdzie indziej, ale rozpamiętywania) a przyszłością otwartą Europy.
Egzotyczny heroizm
A jak widzą nas z zewnątrz? Nie mam na myśli potocznych stereotypów, ale widzenie przez ludzi kultury. Dla Zachodu Europy jesteśmy egzotyczni przez nasze tradycje heroiczno-szaleńcze, upamiętnione w takich utworach jak "Jacobowsky i pan pułkownik" Franza Werfla czy" Pan Kiehot" Gunthera Grassa, a także przez naszą cywilizacyjną pograniczność. Jesteśmy kresami Europy. Sąsiedzi od wschodu - a przypominam, że ani Litwini, ani zwłaszcza Ukraińcy nie chcą być umieszczani w Europie Wschodniej, lecz przynajmniej w Środkowowschodniej - są otwarci na nasze tradycje okcydentalne, jak obywatelska podmiotowość jednostek i zbiorowości, samorząd lokalny, podporządkowanie władzy prawu, a stosunków międzyludzkich umowom, niepodporządkowanie religii państwu i wiara, której się broni - ale której się nie narzuca.
Nie ma potrzeby przemilczać, że Europa ducha, Europa prawa i sztuki sięgała tak daleko, jak daleko sięgały ongiś granice I Rzeczypospolitej, wspólnej kolebki Polaków, Litwinów, Białorusinów i Ukraińców. Na jej obszarze spotykały się i przenikały kultury, ale składnik łacińsko-europejski był zawsze obecny. Tym śmielej powinniśmy o tym przypominać, że cywilizacja polska nie była cywilizacją podboju. Dzisiaj zresztą zmieniły się kanony stosunków międzynarodowych i ani za kulturą, ani przed kulturą nie idzie już miecz...
Nie trzeba chcieć pełnić funkcji misjonarza, by mieć poczucie misji - misji spełniania się, misji realizowania własnego modelu. Model polski, powtórzę, to model wyczulenia na historię i na tragizm ludzkich losów. W zetknięciu ze Wschodem model ten uwydatnia podmiotowość jednostki świadomej swoich wyborów oraz wspólnoty świadomej swoich dokonań i katastrof. Zakłada poczucie odpowiedzialności moralnej za osobowe i zbiorowe decyzje. Zakłada postawę czynną: "bądź wierny - idź". Wyrażony jest w słowach Norwida: "Ojczyzna to wielki - zbiorowy - obowiązek". Ani od tego modelu, ani od swojej roli, narzucanej przez nasze geokulturowe położenie, kultura polska nie powinna uciekać.
Tylko naród niepodległy jest w stanie dokonywać zbiorowego rachunku sumienia, spoglądać w oczy tragediom własnego losu. Tylko kultura niepodległego narodu może ze świadomości tragedii czerpać nie tylko gorzkie lekcje przetrwania, ale i mądrość rozumienia osobowej i zbiorowej doli człowieczej.
Niepodległość zbyt oczywista
Dlatego na zakończenie pozwolę sobie na chwilę wspomnienia. Piętnaście lat temu miałem zaszczyt otwierać w Londynie Kongres Kultury Polskiej na Obczyźnie. Mówiłem wówczas o tym "Co kultura polska może dzisiaj dać światu?". Nie muszę na tej sali przypominać, jak bardzo ówczesna sytuacja Polski i Polaków różniła się od dzisiejszej. Sam byłem wówczas banitą skazanym na śmierć i pozbawionym obywatelstwa przez własnych rodaków. A kultura polska dawała wówczas sobie i światu przede wszystkim to, że się nie poddawała.
Dopiero niepodległość umożliwiła otwarte zadawanie pytania o miejsce Polski między Zachodem a Wschodem. Co znacznie ważniejsze, dopiero niepodległość pozwala nam stanąć wobec największego zbiorowego dramatu Polaków, jaki rozegrał się po drugiej wojnie światowej. Odbudowaliśmy wówczas naszą Ojczyznę z ruin, z wysiłkiem, radością i dumą - a równocześnie trwały sowieckie wywózki, komunistyczne skrytobójcze mordy i trwał beznadziejny opór "żołnierzy wyklętych", o których historia "głucho milczała". Obawiam się, że dzisiaj traktujemy niepodległość jako coś oczywistego. Taka postawa jest sprzeczna z duchem polskich tradycji. Niepodległość nie jest obecnie zagrożona, ale pamięć o jej tragicznej cenie powinna pozostać wyróżniającym składnikiem naszej kultury.
Tekst wystąpienia Zdzisława Najdera na forum "Polska pośrodku Europy" podczas Kongresu Kultury Polskiej.
|
Dzisiaj mało kto już kwestionuje, że Polska jest częścią składową Zachodu. Za tę jednoznaczność zapłaciliśmy wysoką cenę: jest nią naruszenie tożsamości i ciągłości historycznej i terytorialnej. W porównaniu z dotychczasowymi swoimi dziejami Polska jest dzisiaj państwem prawie monoetnicznym i spoistym kulturowo. jednocześnie Polacy w swoim myśleniu o sobie i o sąsiadach świadomie nawiązują do mitu wielonarodowej Polski Jagiellonów. W połowie XX wieku Polska stała się poligonem europejskich doświadczeń militarnych, etnicznych i ideologicznych. Te doświadczenia wywarły ogromny wpływ na kulturę polską.
Podstawowym składnikiem zbiorowej świadomości jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu. Przez świadomość tragizmu rozumiem zdawanie sobie sprawy z tego, że coś, co wysoko cenimy, wyłoniło się na drodze zniszczenia czegoś innego, także cennego. Poczucie tragizmu jest obce nowoczesnym postawom relatywistycznym, typowym dla tak zwanego postmodernizmu. Jako zbiorowość odczuwamy wyjątkowo silnie potrzebę ciągłości. Zniszczenia i niedostatki realiów nadrabiamy wyobraźnią. I właśnie nasz narodowy mit ciągłości dziejowej Polaków stanowi konkretne podłoże owego poczucia tragizmu. Śnimy o Wilnie, zamkach nowogródzkim i kamienieckim; restaurujemy synagogi.Śpiewamy o Niemnie, czytamy książki o żydowskich miasteczkach. Od Herberta uczymy się, że pamięć o zmarłych to zobowiązanie dla żywych. rozpięci jesteśmy między przeszłością tragiczną a przyszłością otwartą Europy.
Dla Zachodu Europy jesteśmy egzotyczni przez nasze tradycje heroiczno-szaleńcze, a także przez naszą cywilizacyjną pograniczność. Nie trzeba chcieć pełnić funkcji misjonarza, by mieć poczucie misji - misji realizowania własnego modelu. Model polski to model wyczulenia na historię i na tragizm ludzkich losów. W zetknięciu ze Wschodem model ten uwydatnia podmiotowość jednostki świadomej swoich wyborów oraz wspólnoty świadomej swoich dokonań i katastrof.
Dopiero niepodległość umożliwiła otwarte zadawanie pytania o miejsce Polski między Zachodem a Wschodem. niepodległość pozwala nam stanąć wobec dramatu Polaków, jaki rozegrał się po drugiej wojnie światowej. Obawiam się, że dzisiaj traktujemy niepodległość jako coś oczywistego. Taka postawa jest sprzeczna z duchem polskich tradycji. Niepodległość nie jest obecnie zagrożona, ale pamięć o jej tragicznej cenie powinna pozostać wyróżniającym składnikiem naszej kultury.
|
OCHRONA PRZYRODY
Parki krajobrazowe, czyli pomieszanie z poplątaniem
Co począć z ustalonymi rygorami
ALEKSANDER LIPIŃSKI
Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Zaliczają się do tzw. szczególnych (obszarowych) form ochrony przyrody, a przedmiotem ochrony są "wartości przyrodnicze, historyczne i kulturowe" terenu.
Do wejścia w życie ustawy z 16 października 1991 r. o ochronie przyrody (Dz. U. nr 114, poz. 492 ze zm.) "parki krajobrazowe" tworzono na dwóch podstawach prawnych. Początkowo uważano za taką nie obowiązującą już ustawę z 25 lutego 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe (Dz. U. nr 8, poz. 47), zwłaszcza art. 7-8. Upoważniały one do wydawania zarządzeń porządkowych zawierających zakazy i nakazy określonego w nich zachowania w granicach niezbędnych dla ochrony bezpieczeństwa życia, zdrowia lub mienia albo dla zapewnienia spokoju publicznego lub zachowania porządku publicznego. Korzystając z tego rozwiązania, wojewódzkie rady narodowe podjęły kilkanaście uchwał o utworzeniu "parków krajobrazowych", ustanawiając jednocześnie nakazy (zakazy) dozwolonego zachowania na ich terenach, korespondujące z zasadami przewidzianymi w dawnej ustawie o ochronie przyrody (z 1949 r.).
Wykładnia ustawy z 1964 r. uzasadniała jednak wniosek, że nie było dostatecznych podstaw prawnych do tworzenia takich "parków krajobrazowych" oraz ustanawiania na ich terenie powszechnie obowiązujących norm zachowań. Konkluzja ta nie miała jednak wówczas istotnego znaczenia, przede wszystkim ze względu na znikome możliwości kwestionowania dopuszczalności podejmowania uchwał wspomnianej treści. W praktyce, z mocy różnych przepisów przejściowych, uchwały wojewódzkich rad narodowych co najmniej częściowo zachowały moc obowiązującą.
Od wejścia w życie ustawy z 31 stycznia 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41, wedle którego rada narodowa stopnia wojewódzkiego mogła wprowadzić "zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów". Po zniesieniu rad narodowych kompetencje te uzyskali wojewodowie.
W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. Art. 64 tej ustawy przewiduje, iż do czasu wydania na jej podstawie przepisów wykonawczych zachowują moc przepisy dotychczasowe (tj. wydane na podstawie ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.), jeżeli nie są sprzeczne z nowym stanem prawnym. Nie ma natomiast wątpliwości, że wspomniane akty podjęte przed wejściem w życie ustawy z 1991 r. nie mogą być uważane za akty wykonawcze do ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.
W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany. Zależnie od czasu ich utworzenia są bądź nie są szczególnymi formami ochrony przyrody w rozumieniu ustawy z 1991 r. Co prawda ustanowione w aktach o ich powołaniu nakazy (zakazy) zachowania są zbliżone, ale nie ma żadnych podstaw, by obecnie sankcji z tytułu naruszenia wymagań obowiązujących w "parkach krajobrazowych" ustanowionych przed wejściem w życie ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. poszukiwać w przepisach tej ostatniej. Podobnie jest z kompetencjami dyrektorów tych jednostek organizacyjnych. Ich źródłem nie może być ustawa z 1991 r. Skoro stary "park krajobrazowy" nie jest tzw. szczególną formą ochrony przyrody w jej rozumieniu, to istnieje co najmniej wątpliwość, czy obowiązujące tam ograniczenia ustanowione w akcie o jego powołaniu mogą być wiążące dla miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Powoduje to istotne zróżnicowanie sytuacji prawnej parków, prowadzące do niepewności oraz kolidujące z zasadami konstytucyjnymi. Istnieje zatem pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań.
Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela (z 27 sierpnia 1997 r.) do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41. Od tej więc daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się, niezbędnego dla ochrony przyrody w parkach krajobrazowych, może być wyłącznie ustawa o ochronie przyrody z 1991 r. Ustawodawca dostrzegł jednocześnie potrzebę unormowania sytuacji starych "parków krajobrazowych", które utworzono na podstawie art. 41. Art. 3 noweli mówi, że przez sześć miesięcy od jej wejścia w życie (tj. do 30 czerwca 1998 r.) "akty prawne zawierające zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów", wydane na podstawie art. 41, zachowują moc (ust. 1). Jednocześnie zobowiązano wojewodów, by w określonym wyżej terminie dostosowali te akty do wymagań ustawy o ochronie przyrody (ust. 2). Myśl wyrażoną w tym przepisie należy ocenić jako trafną, tyle że sposób jej przedstawienia trudno uważać za fortunny.
Przede wszystkim nasuwa się wniosek, że jeśli wojewodowie nie podejmą działań dostosowujących przewidzianych w art. 3 ust. 2 noweli z 29 sierpnia 1997 r., to wymienione tam akty prawne ex lege tracą moc 1 lipca 1998 r. Nie jest natomiast jasne, na czym miałyby polegać owe działania "dostosowujące" wojewodów. Wydaje się, że rozwiązanie może być tylko jedno i w istocie powinno polegać na skorzystaniu z podstawy przewidzianej w art. 24 ustawy o ochronie przyrody, tj. na utworzeniu nowego parku krajobrazowego. W szczególności zaś niedopuszczalne jest podjęcie przez wojewodę aktu "utrzymującego w mocy" akt wydany na podstawie dotychczasowego art. 41 ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Art. 3 ust. 1 noweli z 27 sierpnia 1997 r. ma bowiem charakter bezwzględny i nie przewiduje żadnej możliwości obowiązywania aktów prawnych wydanych na podstawie dotychczasowego art. 41 dłużej niż do 30 czerwca 1998 r. Można zatem dojść do wniosku, że w istocie art. 3 ust. 2 noweli jest całkowicie zbędny, a zarazem wątpić, czy do końca czerwca 1998 r. administracje wojewódzkie zdołają uporać się z tym problemem.
Jeżeli omawiane dostosowanie ma przybrać postać rozporządzenia wykonawczego wojewody, to warto przypomnieć, że podlega ono kontroli sądowoadministracyjnej. Każdy, jeśli jego interes prawny lub uprawnienie zostały naruszone przepisem prawa miejscowego, może - po bezskutecznym wezwaniu organu, który wydał przepis - zaskarżyć go do sądu administracyjnego (art. 25a ust. 1 ustawy z 22 marca 1990 r. o terenowych organach rządowej administracji ogólnej, Dz. U. nr 21, poz. 123 ze zm.).
Przedstawiona regulacja nie dotyczy natomiast "parków krajobrazowych", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Oznacza to, że akty o ich utworzeniu nadal obowiązują, co trudno uważać za czynnik sprzyjający integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Z nieznanych przyczyn ustawodawca nie wykazał zainteresowania rozstrzygnięciem tego problemu. Nie sposób zaś zakładać, że nie był on mu znany. Wiadomo bowiem, że autorzy noweli dysponowali projektem rozwiązania umożliwiającego jednoznaczne i spójne rozstrzygnięcie omawianej kwestii. Sytuacja ta zasługuje na szczególnie krytyczną ocenę, zwłaszcza że co najmniej niektórym ze wspomnianych aktów można zarzucić niezgodność z rozwiązaniami wyższej rangi, w tym konstytucyjnymi.
Poruszony problem wymaga zatem zdecydowanej ingerencji ustawodawcy, i to zarówno w szeroko pojmowanym interesie publicznym, jak i interesie posiadaczy nieruchomości położonych na obszarach wspomnianych parków.
Wydaje się nadto, że konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Co najmniej część z nich ma bowiem takie wady jak nieprecyzyjne określenie granic terenów chronionych oraz nadmierny, nieuzasadniony i wręcz niewykonalny rygoryzm reżimu ochronnego. Trzeba też zwrócić uwagę na braki planów ochrony takich parków. W takiej sytuacji wymagania ochronne częściowo stają się fikcją, prowadząc do stanu niepewności prawnej. Sytuacja ta podważa jednocześnie funkcje prawa własności nieruchomości położonych na wspomnianych terenach. Jeżeli jednak wyjść z założenia, że tego rodzaju ograniczenia własności mają charakter wyjątkowy, to zgodnie z zasadami wykładni prawa powinny być interpretowane w sposób ścisły, a ewentualne wątpliwości należy tłumaczyć na rzecz rozwiązań stanowiących regułę (art. 140 kodeksu cywilnego).
Autor jest profesorem doktorem habilitowanym, pracownikiem Wydziału Prawa i Administracji w Katedrze Prawa Górniczego i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego
|
Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Od wejścia w życie ustawy z 31 stycznia 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41, wedle którego rada narodowa stopnia wojewódzkiego mogła wprowadzić "zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów". Po zniesieniu rad narodowych kompetencje te uzyskali wojewodowie.
W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany.Istnieje zatem pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań.Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41.
|
Zaufanie jest konieczne do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych
Korupcja przeciw wolności
RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI
MACIEJ ZIĘBA OP
Czy może istnieć państwo, w którym żołnierze nie wierzą oficerom, sprzedającym żywność i paliwo na czarnym rynku, a oficerowie nie ufają generałom, traktującym wojsko jako źródło bezpłatnej siły roboczej i za otrzymane przywileje używającym armii do ochrony partyjnych interesów?
Czy może istnieć państwo, w którym łapówka otwiera drogę do cudownego zdania egzaminów: wstępnych - do liceum, na wyższą uczelnię, na aplikaturę, a także końcowych - matury i magisterium; w którym plagiat staje się formą robienia kariery, a pracę doktorską zamawia się w spółdzielniach fachowców z dostawą do domu? Czy może istnieć państwo, w którym terapia, a nawet diagnoza, zależy od kolekcji wręczonych lekarzowi załączników; w którym telewizja publiczna oraz radio służą promowaniu partyjnych notabli, a prywatni nadawcy dobrze wiedzą, że "niewidzialną ręką" rynku sterują na tyle widzialni funkcjonariusze, by nie było wątpliwości, w której puli są nagrody, a w której kary? Czy może istnieć państwo, w którym lokalnym politykom mecenasują lokalni mafiosi, a za nominację do rady nadzorczej wymagana jest wyłącznie ślepa wierność mocodawcy? Czy możliwe jest istnienie państwa, w którym koncesja oraz ulgi i taryfy służą do pomnażania fortun dobrze ustawionych i lepiej poinformowanych? Czy może istnieć państwo, w którym o organach ścigania szary obywatel mówi ze wzruszeniem ramion lub z pogardą i w którym Temida nie może być ślepa, bo stale musi zajmować się czytaniem zwolnień lekarskich?
Odpowiedź jest jasna: tak. Wiele takich państw istniało, istnieje i, niestety, pewnie będzie istnieć.
Czy takim krajem jest Polska? Na niebezpiecznie wiele powyższych pytań nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi.
Zaufanie
W takim jednak państwie nie może istnieć ani wolność, ani społeczeństwo obywatelskie. Jak bowiem słusznie przed stu pięćdziesięciu laty zauważył lord Acton, korupcja jest o wiele lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem, ale wiedzie do tego samego celu: niszczy wolność. Korupcja bowiem wiedzie do skorumpowania, a słowo corrumpo znaczy "całkiem połamać, całkiem zniszczyć, całkiem zepsuć".
I jeżeli obywatele nie ufają politykom, policji i wojsku, bankom oraz sądom, lekarzom i nauczycielom, sprzedawcom i dostawcom, maklerom oraz dziennikarzom, to nie istnieje wolne społeczeństwo, albowiem fundamentem wolnego społeczeństwa jest zaufanie do wykreowanych przez to społeczeństwo instytucji: szkół i policji, systemu opieki zdrowotnej, mediów czy też giełdy. Wybitny politolog z Harvardu Samuel Huntington słusznie podkreśla wielkie społeczne koszty nieufności.
Nieobecność zaufania w kulturze społecznej jest ogromną przeszkodą w tworzeniu instytucji publicznych. Społeczeństwom, które nie mają stabilnego i skutecznego systemu rządów, brakuje również wzajemnego zaufania między obywatelami, brakuje też wzajemnej lojalności w sferze społeczno- -politycznej, a także marnotrawią one zdolności i umiejętności swoich członków. Ich kultura polityczna jest nacechowana podejrzliwością, zawiścią i skrywaną lub jawną wrogością wobec każdego, kto nie jest członkiem rodziny, wioski lub plemienia. I dodajmy: partii lub koterii.
Życie społeczne w wolnym społeczeństwie, przy wolnorynkowej gospodarce i demokratycznej polityce opiera się na elementarnym zaufaniu. Każda instytucja, ekonomiczna oraz polityczna, a także szkoła i szpital, samorząd i Kościół, musi być ufundowanana wzajemnym zaufaniu wolnych obywateli. Tę, wydawałoby się, oczywistość odkrywają dzisiaj od nowa teoretycy wolnego społeczeństwa. Jak słusznie zauważa inny znany harwardzki politolog Francis Fukuyama:
Jeżeli instytucje demokratyczne i wolnorynkowe mają właściwie pracować, to muszą współistnieć z nowoczesnymi kulturowymi normami, które zabezpieczają właściwe ich funkcjonowanie. Prawo, kontrakt i ekonomiczna racjonalność dostarczają koniecznych, lecz niewystarczających podstaw stabilności i dobrobytu społeczeństw postindustrialnych. Podstawy te muszą również być umacniane przez wzajemność, zobowiązania moralne, obowiązek względem wspólnoty i zaufanie, a te są raczej rezultatem obyczajowych norm niż racjonalnej kalkulacji. Nie są one więc anachronizmem w nowoczesnym społeczeństwie, lecz raczej warunkiem sine qua non powodzenia tych drugich.
Minimum etyczne
Zaufanie i zobowiązanie moralne są wstępnym założeniem koniecznym do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych. Ta łatwa do racjonalnego uzasadnienia i empirycznego potwierdzenia teza Fukuyamy implikuje, że bez nich wolne, suwerenne społeczeństwo nie może istnieć.
Jeżeli jednak fundamentem społeczeństwa jest zaufanie, to z kolei fundamentem społecznego zaufania jest moralność, wspólnie wyznawane pryncypia moralne. Musimy zatem mówić przynajmniej o wspólnie dzielonym niezbędnym minimum etycznym. Uczciwość i sprawiedliwość, gwarantujące równość podmiotów i dotrzymywanie kontraktów, są absolutnie i bezwzględnie konieczne do życia wolnego społeczeństwa.
Tu kończy się już dyskusja o pluralizmie oraz tolerancji, bo bez owych czynników nie może w ogóle istnieć wolne społeczeństwo. Paradoksalnie więc moralność nie jest teoretycznym wymysłem myślicieli, skutecznym wybiegiem pedagogów ani też kaznodziejskim frazesem.
Nie jest też pancerzem niszczącym wielobarwność życia ani gorsetem krępującym ludzką wolność. Wspólne minimum etyczne jest jedyną gwarancją życia wolnych ludzi w wolnym państwie. Gwarantuje obliczalność i przewidywalność zachowań ludzi i instytucji, umożliwia poczucie stabilności, pozwala na zracjonalizowanie publicznych debat i decyzji. Pozwolę sobie zacytować wybitnego francuskiego politologa (notabene dosyć nieprzychylnego chrześcijaństwu) Marcela Gaudeta:
Cała krytyka moralności polegała na złudzeniu, że doskonale wiadomo, do czego moralność służy, że jest to pewien rodzaj odgórnego narzucania porządku, obłudna metoda sprawowania władzy, narzędzie normalizowania jednostek. Przez dłuższy czas poprzestawano na takim uproszczonym podejściu ipso facto uzasadniającym krytykę. Obecnie dostrzegamy, że moralność wiąże się z całkiem innym problemem, że chodzi o współistnienie z drugim człowiekiem. Z tego tytułu moralność pełni zasadniczą funkcję w życiu zbiorowym, na przykład w funkcjonowaniu państwa. Można ustanowić wszelkie możliwe prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swych funkcjonariuszy. Jeśli ci funkcjonariusze systematycznie przedkładają swe kariery nad dobro publiczne - a powtórzmy: żadne prawo im w tym nie przeszkodzi - nic nie działa, jak należy. Prawo nie jest w stanie uregulować wszystkiego. Gdy nie ma spontanicznie uwewnętrznionych zasad, dzięki którym, nie pytając o to, wiemy, czego możemy oczekiwać ze strony drugiego człowieka, każde spotkanie z tym drugim rodzi lęk.
W walce z korupcją bardzo ważne są i legislacja, i penalizacja, przezroczystość i jawność, informacja i organizacja, ale - nie zapominajmy - przecież i je można skorumpować. W skorumpowanym państwie bardzo łatwo można założyć fundację "Nieprzekupni" i obsadzić ją swoimi funkcjonariuszami albo nasłać parę kontroli na zasłużoną wielce dla walki z korupcją Transparency International, zamknąć ją i chwilę później otworzyć International Transparency Ltd.
Dlatego - choć brzmi to anachronicznie i bezradnie, istotą walki z korupcją jest gruntowanie, odnawianie, konserwowanie moralnych fundamentów państwa. Powtórzmy jeszcze raz za Gaudetem:
Można ustanowić wszelkie możliwe prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swoich funkcjonariuszy. Jeśli funkcjonariusze systematycznie przedkładają swe kariery nad dobro publiczne - a żadne prawo im w tym nie przeszkodzi - nic nie działa, jak należy.
Verbo et exemplo
Z ankiety "Studenci prawa o swojej przyszłości zawodowej" wynika, iż co czwarty student uważa, że do celu dążyć należy nawet po trupach, 50 procent studentów piątego roku prawa nie miałoby żadnych oporów wobec wręczania łapówki, a połowa świadczyłaby nieprawdę, jeśli miałoby to pomóc załatwić sprawę zleconą przez klienta.
Ten jeden przykład, a każdy zna ich zapewne tysiące, wskazuje, że w Polsce konieczna jest totalna wojna z korupcją. Nie nowe akty prawne i przepisy karne są najważniejsze. Pierwsza linia frontu walki z korupcją to wychowanie, formowanie moralnej wrażliwości i odpowiedzialności, za które przede wszystkim odpowiada rodzina, szkoła oraz Kościół, a także stowarzyszenia młodzieży, kluby i im podobne organizacje, wspierane jedynie przez państwo, samorządy oraz fundacje. Chodzi o formowanie, wychowywanie verbo et exemplo, słowem i przykładem.
Nadal dewastacja moralności w jej społecznym wymiarze, jako spuściźnie po PRL, a poniekąd również po okupacji oraz zaborach, szaleńczo utrudnia tę walkę. Jeśli ongiś dziecko słyszało w domu "z państwowego nie wziąć to tak, jak ze swego dołożyć", to dzisiaj słyszy "pierwszy milion trzeba ukraść". Jeśli słyszało ongiś w domu "czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy", to dzisiaj usłyszy "wszyscy tak robią", gdy chodzi o danie łapówki bądź podatkowe oszustwo.
Szanse
Czy batalię z korupcją można wygrać? Wyznam, że w to nie wierzę. Pierwszy znany dokument dowodzący dokonania przekupstwa pochodzi z Asyrii sprzed pięciu tysięcy czterystu lat. Pierwsza znana książka poświęcona zjawisku korupcji, nosząca tytuł "Art Chase hastra", została napisana dwa tysiące lat temu przez ministra hinduskiego króla Kautia. Korupcja jak hydra - rozrasta się i odradza. My, chrześcijanie, uważamy, że po grzechu pierworodnym natura ludzka, niestety, jest podatna na korupcję, jest coruptibilis.
Nieodżałowanej pamięci Kisiel mawiał, że każde społeczeństwo można podzielić na złodziei, policjantów i okradanych i dlatego wszystko jest sprawą proporcji. O społeczeństwie obywatelskim decydują nie skorumpowani urzędnicy, ale liczba urzędników nieskorumpowanych, liczba nieprzekupnych polityków i lekarzy, obiektywnych dziennikarzy, uczciwych prokuratorów i przedsiębiorców.
Walka z korupcją w Polsce musi być totalna, a jej podstawowy wymiar to wymiar moralny. W tej walce bardzo aktywną rolę może i powinien odgrywać Kościół. Korupcja w sposób oczywisty łamie siódme, ósme i dziesiąte przykazanie dekalogu, a więc uniwersalne podstawy kultury judeochrześcijańskiej, wykraczającej również poza ściśle religijne wymiary życia społecznego. Właśnie dlatego, że korupcja, łamiąc elementarny porządek moralny, jak nowotwór pasożytuje, a potem nieuchronnie niszczy społeczeństwo obywatelskie, walka z nią we wszelkich jej przejawach i fazach jest podstawowym wyzwaniem stojącym przed III Rzecząpospolitą.
Czy walkę tę uda się wygrać? Mam wciąż taką nadzieję. Jeśli nie, pozostaje nam jedynie pocieszać się za lordem Actonem, że korupcja jest jednak "lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem".
Autor jest prowincjałem dominikanów w Polsce. Tekst, wygłoszony w czasie konferencji "Wolność informacji a przejrzystość i odpowiedzialność" zorganizowanej pod auspicjami Centrum im. Adama Smitha zostanie opublikowany w książce "Klimaty korupcji".
|
Czy może istnieć państwo, w którym łapówka otwiera drogę do cudownego zdania egzaminów wstępnych, a także końcowych? Czy może istnieć państwo, w którym terapia, a nawet diagnoza, zależy od kolekcji wręczonych lekarzowi załączników; w którym telewizja publiczna oraz radio służą promowaniu partyjnych notabli? Czy możliwe jest istnienie państwa, w którym koncesja oraz ulgi i taryfy służą do pomnażania fortun dobrze ustawionych i lepiej poinformowanych? Czy może istnieć państwo, w którym o organach ścigania szary obywatel mówi ze wzruszeniem ramion lub z pogardą i w którym Temida nie może być ślepa, bo stale musi zajmować się czytaniem zwolnień lekarskich?
Odpowiedź : tak. Wiele takich państw istniało, istnieje i, niestety, pewnie będzie istnieć.Czy takim krajem jest Polska? Na niebezpiecznie wiele powyższych pytań nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Czy batalię z korupcją można wygrać? Wyznam, że w to nie wierzę. Walka z korupcją w Polsce musi być totalna, a jej podstawowy wymiar to wymiar moralny.
|
Sylwetka
Femme fatale polskiej polityki
Zjawisko Jadwiga Staniszkis
Małgorzata Subotić
Miłość do polityki - w tym zawsze była stała. Wszystko inne się zmieniało, mężczyźni, teorie, poglądy. Jedni uważają ją za jedną z najtęższych głów w Rzeczypospolitej, pozostali za politologiczną mitomankę. Nikt jednak nie odmawia Jadwidze Staniszkis bystrości umysłu i bezkompromisowości.
"Wszystko albo nic", tylko takie sprawy i sytuacje ją interesują. Bez względu na to, czy in plus, czy in minus temperatura, także uczuć, musi być wysoka. Zdarza jej się, że najpierw przecenia polityków, a potem ich bezwzględnie krytykuje.
Jadwiga Staniszkis, socjolog. Jedna z nielicznych osób zajmujących się tą profesją nie związana na stałe z żadnym ośrodkiem władzy ani ugrupowaniem. Niezależna. Jest bodaj najczęściej występującym ekspertem politycznym w polskich mediach. Bo po prostu jest medialna. Choć mówi tak, że przeciętnemu odbiorcy trudno ją zrozumieć, to zawsze wypowiada się ostro i krytycznie. W słuchaczach nie budzi agresji, może dlatego, że czują, iż jest bezinteresowna. Nie ma w niej nienawiści, jest tylko bezwzględna, intelektualna analiza. Na ile trafna i sprawdzona, to już zupełnie inna sprawa.
- Im więcej rozumiem z polskiej rzeczywistości, tym bardziej chcę jechać do Chin - powiedziała mi niedawno. Tak też uczyniła. Pojechała do męża, który jest radcą w polskiej ambasadzie w Pekinie. Wróci prawdopodobnie w czerwcu przyszłego roku.
Ostatnim politykiem, na którym Jadwiga Staniszkis się zawiodła, jest premier Jerzy Buzek. Nawet gdy już w kilka miesięcy po powstaniu jego gabinetu krytykowała rządowe decyzje, o nim samym mówiła ciepło, że ma miękką charyzmę. Ale już w kwietniu tego roku powiedziała (w wywiadzie dla "Rz"): "dla premiera Buzka nie mam ani jednego dobrego słowa" i: "dobrym to można być dla kotów". Posunęła się nawet dalej. Oświadczyła, że żałuje, iż przyczyniła się do powrotu "Solidarności" do polityki.
Zważywszy na to, kto to powiedział, zdanie jest szokujące. Bo Jadwiga Staniszkis jest uważana za matkę chrzestną AWS. Zaproponowała tę formułę, współtworzyła program. Dzisiaj jest jednym z największych krytyków rządzącej koalicji i tego, co dzieje się w Polsce.
- Rozumiem co drugi jej ruch, życiowa trajektoria Jadwigi jest bardzo skomplikowana - ocenia Jacek Kurczewski, profesor socjologii i przyjaciel jeszcze z czasów studenckich.
Rok 68
Jest rok 1966. Jadwiga Staniszkis ma 24 lata i jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego. I rozwódką z dzieckiem. Używa nazwiska po mężu, Lewicka. Była marksistką. Do dzisiaj zresztą korzysta w swoich analizach z Hegla i mówi, że ma lewicową wrażliwość.
- Wtedy ją pierwszy raz zobaczyłem w otoczeniu grupy studentów, to była bardzo znana pani - wspomina Jarosław Kaczyński (wówczas się nie poznali, polityczną znajomość zawarli wiele lat później).
Była uważana, obok Jakuba Karpińskiego, za najbardziej utalentowaną w środowisku młodych socjologów. Środowisku rozbudzonym politycznie. Razem m.in. z Aleksandrem Smolarem, Jackiem Tarkowskim, Waldemarem Kuczyńskim tworzyła ekskluzywne kółko młodych, zdolnych asystentów. I tak nadszedł marzec '68. Wtedy wkroczyła do wielkiej polityki.
Jadwiga Staniszkis: "Uczestniczyłam w wydarzeniach marcowych przede wszystkim dlatego, by wykazać, że endeckie korzenie nie mają nic wspólnego z antysemityzmem. (Dziadek był endeckim posłem na Sejm, a ojciec był związany z "Falangą" - Ma.S.). Byłam w delegacji, która podczas wiecu na dziedzińcu uniwersytetu poszła do rektora. Stamtąd mnie zwinęli. A potem na krótko wypuścili. Deklarację programową pisaliśmy u nas w domu, mama, która jest prawnikiem, bardzo nam w tym pomogła. Podczas przesłuchania powiedziałam niestety o udziale mamy i do dzisiaj uważam to za jedną z najgorszych z rzeczy, które zrobiłam. Od tego czasu nie wiem, jak bym się zachowała w sytuacji prawdziwego niebezpieczeństwa grożącego drugiej osobie, i już nigdy nikogo nie osądzam".
Staniszkis nigdy nie należała do "komandosów", choćby ze względu na różnicę wieku, ale była "uwikłana" w to środowisku. - Po wydarzeniach marcowych to środowisko się od niej dystansowało - uważa Jakub Karpiński.
Na przesłuchaniach dużo mówiła. Czy oznacza to, że "sypała"? W każdym razie przestawiała krytyczną analizę psychologiczną osób, z którymi była związana - Więzienie nie jest najlepszym miejscem na deponowanie swoich wspomnień - wyjaśnia Karpiński.
Dzisiaj rozdźwięk między Staniszkis a środowiskiem związanym później z Komitetem Obrony Robotników (KOR), a obecnie z "Gazetą Wyborczą" jest bardzo widoczny. W jej tekstach nie znalazłam ani jednego dobrego zdania o Unii Wolności. Niechęć zdaje się być obustronna. Waldemar Kuczyński (Unia Wolności) stwierdził, że nie chce uczestniczyć w przygotowywaniu tekstu o Staniszkis, a Jacek Kuroń powiedział mi, że nic nie powie.
Staniszkis: "Straciłam 13 lat życia zawodowego. Wyrzucono mnie z uniwersytetu. Byłam jedną z nielicznych osób pochodzenia nieżydowskiego, które się zaangażowały w wydarzenia marcowe. A gdy po 89 roku w »Tygodniku Solidarność« opowiedziałam się z Jarkiem Kaczyńskim po stronie prawicowej, zaczęto mnie brutalnie szczuć. Robiło to środowisko »Gazety Wyborczej«, zarzucając mi uprawianie »spiskowej teorii«. Tymi argumentami o »spiskowej teorii« i rozpuszczaniem nieprawdziwych pogłosek uczyniono mi dużo szkody nie tylko w Polsce, ale przede wszystkim na Zachodzie. Nie lubię w tamtym środowisku podporządkowywania sobie ludzi, posługiwania się nimi, nawet jeśli robi się to dla wyższych celów. Każdy, kto się nie podporządkuje, jest niszczony".
Rodzinny los
Sama wychowała córkę. - "Gdy byłam bez pracy, to chałturzyłam i żyłam bardzo biednie. Pracowałam nawet w liceum pielęgniarskim, w szpitalu na Bielanach jako pielęgniarka przyjmująca zlecenia. Wiem, że mam umiejętność przetrwania".
Tej umiejętności nauczyła ją zapewne matka. Jeśli ktokolwiek miał na nią wpływ, to właśnie ona. Nawet teraz dzwoni do niej z Chin, by zrelacjonowała jej, co dzieje się w polskiej polityce.
- Trzeba się uwolnić od zależności od innych ludzi, szczególnie jeśli się jest kobietą, bo kobiety są fizycznie słabsze. Dbałam o wykształcenie swoich córek, tak by miały narzędzia pozwalające dawać im sobie radę w życiu. Uczyłam je, że najważniejszą sprawą jest samodzielność i odwaga przekonań - opowiada matka naszej bohaterki. W jej rodzinie od trzech pokoleń wszyscy mieli wyższe wykształcenie.
Rodzina Staniszkisów po wojnie mieszkała w Gdańsku, potem w Poznaniu, ojciec się ukrywał.
Jadwiga Staniszkis: "Moja matka, gdy ojciec siedział w więzieniu, sama wychowała troje dzieci. Jest adwokatem, ale nie mogła wykonywać tego zawodu, więc pracowała w różnych miejscach. Nie chodziłam głodna, ale dobrych rzeczy do jedzenia nie mieliśmy. Do dzisiaj pamiętam smak placków drożdżowych z kruszonką, które dawali nam w soboty w szkole. Mama była i jest osobą bardzo silną. Ja też uważam się za osobę bardzo silną. Ojciec nie miał na mnie żadnego politycznego wpływu. Był w więzieniu, a gdy wrócił, przeniosłam się już do Warszawy. Ale z domu wyniosłam sposób funkcjonowania w życiu. Wiarę w siebie, brak potrzeby przynależności. Mam silne poczucie oparcia w sobie".
Konkurs kłamstwa
Sprawnością umysłową odznaczała się od dzieciństwa. Do jej brata Witolda, młodszego o rok, nauczyciele mówili: - Nie możesz być tak głupi, jeśli masz taką mądrą siostrę.
Znajdowała odpowiedź na każde pytanie, nie było takiego, z którym nie potrafiłaby się uporać. I ta umiejętność pozostała jej do dzisiaj. - Jadwiga ma na wszystko odpowiedź, ma tendencje do koloryzowania - uważa jej brat Witold.
Kiedyś, podczas wakacji we Francji, dzieci z rodziny zorganizowały konkurs, kto będzie najlepiej kłamał. Jadwiga bezapelacyjnie zwyciężyła.
Osoby, nawet bardzo jej życzliwe, uważają, że ma skłonność do budowania teorii na podstawie wątłych przesłanek, że tworzy całe konstrukcje, biorąc za punkt wyjścia ślady informacji, a czasem zwykłe plotki.
Mniej życzliwi twierdzą, że jest mitomanką i pseudouczoną. Nie próbuje nawet zweryfikować swych socjologicznych teorii, obliczyć, zbadać. Jakub Karpiński tę cechę określa inaczej: "Ona ma skłonność do poezji".
Z kolei Jerzy Strzelecki, także socjolog, który był przez kilka lat jej życiowym partnerem, uważa, że niewiele jest osób, które tak jak ona potrafią budować uniwersalne teorie.
W każdym razie Jadwiga Staniszkis uwielbia "podglądać" scenę polityczną, która czasami jawi jej się jako wszechogarniający spisek. Spisek realizowany za pomocą kukiełek poruszanych tajemniczymi pociągnięciami sznurka (określenie Jana Lityńskiego). Głośne są jej analizy o roli KGB w procesie przemian w Polsce.
Obserwatorem jest jednak bystrym i pełnym poświęceń. Jako kilkunastoletnia dziewczynka ukryła się w krzakach, by oglądać wydarzenia poznańskiego czerwca. Chęć zobaczenia była silniejsza niż strach przed świszczącymi wokół kulami. Nawet krytycznie nastawiony do jej teorii Lityński uważa, że Jadwiga Staniszkis "niekiedy zwraca uwagę na rzeczy istotne". Jako przykład podaje analizy korupcjogennego sposobu sprawowania władzy przez obecną koalicję.
- Jej miłość do polityki jest miłością zaborczą i nie jest to czysto abstrakcyjne zainteresowanie intelektualistki - ocenia Jacek Kurczewski.
Jak więc Jadwiga Staniszkis "praktykuje" politykę?
Polityczna droga
Oto, co ma na ten temat do powiedzenia sama bohaterka: "Robię rzeczy, może nie tyle spektakularne, bo nie chcę używać pretensjonalnych sformułowań, ile takie, które są zauważane. Wyjazd do Stoczni Gdańskiej w 80 roku. Włączanie się w »Sieć«. Różne analizy, na przykład o możliwości papierowej rewolucji. Tę analizę, opracowaną przeze mnie w okresie wydarzeń bydgoskich, odnalazłam później w materiałach Biura Politycznego KC KPZR z czasów Breżniewa. Oni to cytowali. Pisałam ją, jak większość rzeczy, które piszę, na zasadzie intelektualnych rozważań. Nie zdając sobie sprawy ze skutków realnych.
Ciągle się łapię na postawie, którą opisywał Tomasz Mann w "Czarodziejskiej górze". Jeden z jego bohaterów, analizując swój stosunek do faszyzmu, uznał, że jak długo potrafi to intelektualnie uchwycić, tak długo odczuwa pokrętną satysfakcję. Miałam to samo w czasie komunizmu, jakąś intelektualną satysfakcję. Uważam, że ktokolwiek moją analizę wykorzysta, zracjonalizuje swoje działania".
Po marcu '68, w latach siedemdziesiątych, działalność opozycyjna Jadwigi Staniszkis jest mało widoczna. W 1971 roku, dzięki pomocy - oczywiście nie merytorycznej - Jerzego Wiatra, broni doktoratu o biurokracji. Został on uznany za najlepszy doktorat roku. W 1976 roku wyjeżdża na kilkumiesięczne stypendium do Stanów Zjednoczonych. A przez cały ten czas, oprócz podejmowania się dziwnych chałtur, pracuje w Ośrodku Doskonalenia Kadr Kierowniczych.
Aż wreszcie w sierpniu '80 trafia do Stoczni jako ekspert.
Jadwiga Staniszkis: "Weszłam do grupy doradców. Ale nie bardzo chciałam tam jechać, tłumaczyłam nawet, że właśnie o tym piszę i nie chcę być za blisko. Powiedziano mi jednak, że to jest ważne. Włożyłam najlepsze, nie gniotące się ubranie, buty na najwyższych szpilkach, umalowałam się najbardziej czerwoną szminką. I pojechałam. Robotnicy - jak wywnioskowałam z późniejszych rozmów - nie pamiętali w ogóle tego, co mówiłam. Zapamiętali tylko, że miałam uroczyste ubranie. I że traktowałam tę sytuację, podobnie jak oni, jako święto".
Ale jeszcze przed podpisaniem porozumień sierpniowych Jadwiga Staniszkis wychodzi z komitetu doradczego, choć w Stoczni Gdańskiej zostaje. Potem podaje różne wyjaśnienia tego kroku, najczęściej, że doradcy manipulowali robotnikami, podejmowali za nich decyzje. Nie wytrzymała, gdy eksperci przeforsowali zapis "o kierowniczej roli partii" w tekście porozumień.
Później, na zaproszenie solidarnościowych działaczy, jeździ po kraju z prelekcjami. - Ona elektryzowała ludzi, śliczna, drobna, pełna siły wewnętrznej; przyszedł taki tłum, że bałam się zawalenia stropu pod salą, w której odbywało się z nią spotkanie - wspomina Barbara Labuda. - Ale potem musiałam tłumaczyć robotnikom, co pani doktor (profesorem Staniszkis została dopiero w nowej Polsce) chciała powiedzieć.
Otaczał ją nimb "mózgu politycznego", ale miała też zagorzałych wrogów. - Czy ona nie widziała, że wszyscy się z niej śmiali, z jej wizji i teorii? Tak daje upust swej niechęci do Staniszkis anonimowy krytyk.
W następnym okresie robiła rzeczy, które dziwiły nie tylko jej wrogów, ale i przyjaciół. Została doradcą Mariana Jurczyka, pisała mu szokujące przemówienia o treściach antysemickich. Proponowała działaczom "solidarnościowego podziemia" w okresie największych represji, by spotkali się na przykład z Jerzym Wiatrem, PZPR-owskim liberałem.
W 1988 roku wydaje "Ontologię socjalizmu", która ukazuje się w podziemnej "Krytyce" i na Zachodzie.
Po 1989 roku, gdy Lech Wałęsa zaczął ubiegać się o prezydenturę, została jego osobistym doradcą. Jako jedna z pierwszych zaczęła głośno mówić o mafijnych powiązaniach polskiej gospodarki i polityki. Na długo przed tym, nim do władzy doszła koalicja SLD - PSL. Stała się też ekspertem od zmian w państwach byłego Związku Radzieckiego.
Gdy powstaje AWS, współtworzy jej program. A następnie wchodzi do gremium eksperckiego, rady reform państwa przy premierze Jerzym Buzku. "Rada dawno została rozwiązana, ale ja przestałam tam chodzić po dwóch zebraniach. To była fikcja, dyskutowaliśmy o rzeczach, które były już postanowione".
Autopsychoanaliza
Choć fascynują ją polityczne gry i najbardziej lubi rozmawiać o partyjnych sekretarzach (kiedyś) i politycznych liderach (teraz), nigdy nie stała się politykiem. A podobno miała takie propozycje. Dlaczego?
Barbara Labuda uważa, że najlepszym psychoanalitykiem Jadwigi Staniszkis jest ona sama. A niektóre wyznania pani profesor, przynajmniej jak na socjologa, są szokujące. Ale braku odwagi pod żadnym pozorem zarzucić jej nie można.
Jadwiga Staniszkis: "Nie mam żadnej potrzeby lojalności grupowej, potrzeby przynależności. Jestem indywidualistką. W jakimś sensie jestem osobą autystyczną. To znaczy taką, która nie rozumie, jak inni ją postrzegają. I nie ma prawdziwego kontaktu z ludźmi. Nie rozumie ironii, bierze rzeczy zbyt dosłownie. Ale za to, jeśli jest inteligentna, redukuje wszystko, czego nie jest w stanie zrozumieć - pomija podmiotowość innych ludzi, ostrzej za to dostrzegając struktury i siatki powiązań. A ja sądzę, że jestem autystycznie inteligentnym osobnikiem.
Ten autyzm uformował również moją socjologię. Z większą pasją, niż wynikało to z potrzeb zawodu, zajmowałam się strukturami. Jak gdyby zrozumienie tych struktur było dla mnie ważne, aby przetrwać. Bo będę kontrolowała sytuację. Z ludźmi zawsze miałam złe kontakty. Złe - bo nie nawiązywałam porozumienia. Ale i dobre - w tym sensie, że nie odbieram agresji, którą budzę. Ludziom się wydawało, że jestem z gumy, ale nie była to guma w sensie odporności, tylko braku kontaktu. I tak jest do dzisiaj. Pewnych słów, które wypowiadam, na przykład o premierze Buzku, nie słyszę. Nie mam żadnych konotacji emocjonalnych. Nic więc mi nie »pika«, żeby jakiegoś słowa nie użyć.
Nie mam przywiązania do symboli. W stoczni w 1980 roku dokonywał się cud przypominający to, co opisał Albert Camus w »Człowieku zbuntowanym«. Tym prostym robotnikom kategorie moralne służyły jako ich pierwszy język opisu świata. A ja byłam wściekła, bardzo mnie to drażniło - ten opis emocjonalnego przeżycia. Nie byłam w stanie zrozumieć euforii, która temu towarzyszyła: ci płaczący dziennikarze, ci wchodzący na scenę. Ja tych emocji po prostu nie rozumiałam. Nie mieszczą się w moim sposobie przeżywania świata. To była dla mnie histeria, której nie potrafiłam się poddać - zaczęłam więc ją natychmiast opisywać. I tak powstała książka, »Samoograniczająca się rewolucja«, którą wydałam po angielsku. Po polsku by się nie dało. Pamiętam z tamtego okresu spotkanie na Foksal, w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, podczas którego nazwałam Wałęsę »zwierzątkiem posiadającym instynkt przetrwania w autorytarnej dżungli«. Natychmiast, na trzy miesiące, otrzymałam zakaz publicznych wystąpień w Polskim Towarzystwie Socjologicznym. Ale nie miałam wyboru, bo gdy widzę kogoś, kto jest uznany za charyzmatycznego, to pierwsza rzecz - budzi się we mnie bunt. Nie poddaję się »stadnym urokom osobistym«, przywództwu. Mój autyzm nie pozwala mi przeżyć jakiegoś wymiaru życia społecznego. A w życiu osobistym emocje zawsze podbudowywałam jakąś konstrukcją intelektualną. Miałam wielu mężczyzn w życiu, ale prawie ich nie pamiętam. Ważny był kontekst, a nie konkretna osoba. Znajomość prywatna pozwala mi penetrować obcy świat. Nie chcę wymieniać teraz nazwisk, bo cześć moich sympatii to mężczyźni, którzy są publicznie znani, ale wszyscy oni pochodzili ze środowisk obcych mojemu doświadczeniu. Na przykład byli pochodzenia żydowskiego".
Uczucia i mężczyźni
O kolejnych miłościach Jadwigi Staniszkis krążą plotki po Warszawie do dzisiaj. Najbardziej znanym mężczyzną jej życia był pisarz Ireneusz Iredyński. Ale było w tym gronie również wielu znanych socjologów.
Czy jest bardzo kochliwa? To za silny typ, by tak o niej powiedzieć, to raczej ona była osobą zmuszającą innych do kochania - ocenia Jacek Kurczewski.
Połowa lat siedemdziesiątych, spotkanie Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Tam pierwszy raz ujrzał ją Jerzy Strzelecki, młodszy od niej o 12 lat. - Wyglądała bardzo urokliwie, była piorunującą mieszanką urody i intelektu. Wyszedłem zakochany - wspomina Strzelecki.
Jadwiga Staniszkis: "Od jednych nauczyłam się więcej, od innych mniej, od niektórych niczego. Większość to byli, że tak powiem, towarzysze podróży.
Od Iredyńskiego nauczyłam się mocy słowa, od obecnego męża - satysfakcji z bycia po prostu dobrym człowiekiem, który potrafi coś poświęcać. A po pierwszym mężu zostało mi poczucie, że mogę wszystko wytrzymać, wszystko przetrwać. Ale tak naprawdę nie poznałam żadnego z moich mężczyzn, bo niezbyt się nimi interesowałam. I właściwie pamiętam to, co ja do nich mówiłam, a nie to, co oni mówili do mnie. Nie potrafię słuchać ani nawet zadawać pytań. Byłam trudnym partnerem, przez bardzo wiele lat nikt ze mną po prostu nie wytrzymywał. ( - Jak jest interesująco, to i trudno - tak komentuje tę wypowiedź eks-przyjaciółki Jerzy Strzelecki).
Moje pierwsze małżeństwo szybko się rozpadło. Żyliśmy w koszmarnych warunkach. Studiowaliśmy, nie mieliśmy pieniędzy. Wynajmowaliśmy siedmiometrowy pokoik, mieliśmy dziecko. Mimo to zdołałam skończyć studia. Mąż podczas sprawy rozwodowej wyjaśniał, że powodem naszego rozstania było to, iż miałam zawsze rację.
W ważnym dla mnie związku, z Iredyńskim, to ja odeszłam. Bo mówił mi to instynkt samozachowawczy. Poznałam go tydzień przed obroną doktoratu. Wprowadził się do mnie kilka tygodni później. Potem przez trzy lata nie napisałam ani jednej linijki. Byłam zajęta poznawaniem innego świata i przyprowadzaniem go wieczorami z restauracji SPATiF. Gdy ktoś pije tak jak on, rytm życia zmienia strach, dbałość o to, by zawsze była wódka.
Iredyński doskonale wyczuwał moc języka. Wiedział, jak ludzi można uwikłać za jego pomocą. Wykorzystując słowa, epitety grał ludźmi. Gdy nie miał już nikogo innego pod ręką, takie gry prowadził też ze mną. Uświadomiłam sobie wtedy, jak łatwo jest manipulować innymi, jak trudno się przed tym bronić. Iredyński »uwodził« ludzi. Na tym polegały jego manipulacje, dlatego inni poddawali się tym jego okrutnym grom. I to bez względu na to, czy miał do czynienia z mężczyzną, czy kobietą. On ogniskował się na osobie, udowadniał jej, że może zrobić z niej wszystko, i anioła, i diabła. Najpierw ponosił trud, aby pokazać, że ktoś jest pępkiem świata, a dopiero potem wykazywał swoją władzę nad tym pępkiem świata. Ja takimi manipulacjami nigdy się nie zajmowałam, nie interesowałam się nigdy do tego stopnia drugim człowiekiem".
Swojego obecnego męża, Michała Korca, poznała w Królewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych pod Hagą. "Miałam tam wykład. Był bodaj '92 rok. Kiedyś podczas zwiedzania jakiejś wystawy, na którą mnie zabrał, strasznie zmarzłam. Zdjął swoją kurtkę i okrył mnie ją. Potraktował mnie jak słabą osobę. Bardzo mnie to rozczuliło. Pomyślałam sobie wtedy: to jest mężczyzna dla mnie. Na początku jeździłam do niego osiemnaście godzin w jedną stronę autobusami do Holandii. Rozwiódł się z żoną Chinką, i wrócił dla mnie do Polski".
Rola polityczna
Jadwiga Staniszkis wyjechała do męża, do Chin. Jej matka ocenia, że długo tam nie wytrzyma. Zbyt jest zainteresowana tym, co dzieje się w kraju.
Jaką rolę w polskim życiu publicznym odgrywa dzisiaj osoba, o której Jan Lityński mówi, że jest "naukowcem, który wyrusza na podbój świata polityki i próbuje pełnić w nim rolę kreatywną"?
Najlepszy psychoanalityk Jadwigi Staniszkis, czyli Jadwiga Staniszkis: "Czy dzisiaj słuchają tego, co mam do powiedzenia? Na pewno czytają, nie wiem z jakim skutkiem. Być może traktują te moje wypowiedzi w kategoriach zamachu stanu. Nawet takie głosy do mnie doszły z Klubu AWS.
Ludzie zaczepiają mnie w tramwajach i mówią, że powinnam kandydować.
Ale ja swoją rolę widzę we wskazywaniu kierunków, w których powinna pójść zmiana - choćby w podejściu do finansów publicznych, mimo że narusza to interesy polityków. Mówienie o tym, to są krople, które drążą skałę.
Czy boją się mnie? Trochę tak jak w dzieciństwie bali się pani od polskiego. Gdy mnie słyszą, to może przypominają się im tamte lęki.
Jestem teraz politycznie niczyją, i bardzo dobrze, zawsze tak było.
Byłam związana z tworzeniem AWS, bo wydawało mi się, że będzie to sprawny obóz. Okazał się niesprawny. Początkowo występowałam na spotkaniach Klubu AWS, na zebraniach bardziej kameralnych, prywatnych. Ale doradca ma niewielką rolę, bo ten, kto mówi ostatni, decyduje. Uznałam, że najwięcej mogę zrobić poprzez media, do tego się ograniczyłam. zachowując niezależność. Choć szczerze powiedziawszy, ta niezależność polega na tym, że za każdym razem kto inny mną manipuluje. Mam więc nadzieję, że te manipulacje znoszą się wzajemnie.
Na przykład nagle pokazuję się we wszystkich mediach. Jest oczywiste, że krytyka rządu Buzka była na rękę części obozu postkomunistycznego. Dlatego zostałam "wpuszczona w media".
Mam bardzo dużo informacji. W tym sporo takich, które są informacjami ze środka polityki. Mam tyle kontaktów po wszystkich stronach barykady, że nawet nie pamiętam, kto co mi powiedział. A ponieważ dużo mówię, to ktoś mi te informacje "wrzuca" po to, by wyszły na zewnątrz. Bo jest to potrzebne w jakichś wewnętrznych rozgrywkach. Ujawnione informacje wpływają na reguły gry politycznej. Moje informacje w 90 procentach się potwierdzają. Poddaję się tym manipulacjom, bo kieruje mną ciekawość. Jestem osobą, która z ciekawości pójdzie nawet do piekła. Aby zrozumieć".
|
Miłość do polityki - w tym zawsze była stała. Wszystko inne się zmieniało, mężczyźni, teorie, poglądy. Jedni uważają ją za jedną z najtęższych głów w Rzeczypospolitej, pozostali za politologiczną mitomankę. Nikt jednak nie odmawia Jadwidze Staniszkis bystrości umysłu i bezkompromisowości. Jadwiga Staniszkis, socjolog. Jedna z nielicznych osób zajmujących się tą profesją nie związana na stałe z żadnym ośrodkiem władzy ani ugrupowaniem. Niezależna. Jest bodaj najczęściej występującym ekspertem politycznym w polskich mediach. Bo po prostu jest medialna. Nie ma w niej nienawiści, jest tylko bezwzględna, intelektualna analiza. Na ile trafna i sprawdzona, to już zupełnie inna sprawa. Jadwiga Staniszkis jest uważana za matkę chrzestną AWS. Zaproponowała tę formułę, współtworzyła program. Dzisiaj jest jednym z największych krytyków rządzącej koalicji i tego, co dzieje się w Polsce. Sprawnością umysłową odznaczała się od dzieciństwa. Znajdowała odpowiedź na każde pytanie, nie było takiego, z którym nie potrafiłaby się uporać. I ta umiejętność pozostała jej do dzisiaj. Osoby, nawet bardzo jej życzliwe, uważają, że ma skłonność do budowania teorii na podstawie wątłych przesłanek, że tworzy całe konstrukcje, biorąc za punkt wyjścia ślady informacji, a czasem zwykłe plotki.Mniej życzliwi twierdzą, że jest pseudouczoną. Nie próbuje nawet zweryfikować swych socjologicznych teorii, obliczyć, zbadać. W każdym razie Jadwiga Staniszkis uwielbia "podglądać" scenę polityczną, która czasami jawi jej się jako wszechogarniający spisek. Obserwatorem jest jednak bystrym i pełnym poświęceń. Choć fascynują ją polityczne gry i najbardziej lubi rozmawiać o partyjnych sekretarzach (kiedyś) i politycznych liderach (teraz), nigdy nie stała się politykiem. A podobno miała takie propozycje. Jadwiga Staniszkis wyjechała do męża, do Chin. Jej matka ocenia, że długo tam nie wytrzyma. Zbyt jest zainteresowana tym, co dzieje się w kraju. Jadwiga Staniszkis: "Ludzie zaczepiają mnie w tramwajach i mówią, że powinnam kandydować.Ale ja swoją rolę widzę we wskazywaniu kierunków, w których powinna pójść zmiana - choćby w podejściu do finansów publicznych, mimo że narusza to interesy polityków. Mówienie o tym, to są krople, które drążą skałę".
|
Najważniejszymi sprawami politycznymi w najbliższych 12 miesiącach będzie dla Polski kwestia członkostwa w NATO i początek rokowań z Unią Europejską
Rok Tygrysa
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
KAZIMIERZ DZIEWANOWSKI
Rozpoczął się rok 1998 - w chińskim kalendarzu Rok Tygrysa. Zaczęło się też coś, co można by nazwać - na podobieństwo papuziej, kurzej czy krowiej - chorobą tygrysią. Wywołuje ona wstrząsy i niepokój na całym świecie: na Wall Street, na polskiej giełdzie, w londyńskim City, w niemieckim Bundesbanku, w Tokio. Nie jest to choroba wirusowa, ale jest zaraźliwa.
Rok 1998. Jaki będzie? Oczywiście nikt tego nie wie, ale wielu publicystów na świecie sądzi, że będzie miał rozstrzygające znaczenie dla wielu zasadniczych kwestii w kluczowych rejonach świata.
Czy kryzys będzie zaraźliwy?
Zacznijmy od chleba, czyli od gospodarki. W tej dziedzinie rok 1998 powinien odpowiedzieć na kilka pytań o ogromnej wadze. Po pierwsze: Czy kryzys finansowy, jaki dotknął wschodnioazjatyckie "tygrysy", przeminie i okaże się nieprzyjemnym wspomnieniem bez większych konsekwencji, czy też doprowadzi do zapaści o zasięgu światowym? W tej chwili możliwe jest i jedno, i drugie. Możliwe jest przeniesienie choroby do Europy. Sytuacja gospodarcza w tak ważnych krajach jak Niemcy i Francja jest skomplikowana i nie można jej uznać za krzepiącą. W lecie 1997 r. zebrała się nawet konferencja wybitnych amerykańskich i niemieckich ekspertów gospodarczych, podczas której wylansowano nieoczekiwaną nazwę dla Niemiec i Francji: "kraje cofające się w rozwoju". Francja ze swymi problemami socjalnymi i roszczeniową postawą społeczeństwa od dawna budzi obawy, ale nazwanie "niemieckiej lokomotywy" krajem cofającym się jest czymś nowym.
Odpowiedź na pytanie, czy kryzys wschodnioazjatycki okaże się zaraźliwy, będzie ważna dla innej kluczowej kwestii roku 1998: losów waluty europejskiej. Euro ma być wprowadzone 1 stycznia 1999 r. Dziś spora liczba krajów Unii Europejskiej (w tym Niemcy i Francja) jest zdecydowana dotrzymać terminu. Jednak rozszerzenie kryzysu mogłoby poważnie temu zagrozić. Inaczej mówiąc, euro urodzi się, jeżeli "choroba tygrysia" nie okaże się zaraźliwa.
Chcieliśmy dobrze, wyszło jak zwykle
Następnym problemem roku 1998 jest gospodarka rosyjska. Wciąż nie potrafi ona wejść na drogę normalnego wzrostu, choć spodziewano się tego w roku 1997. "Economist" przypomniał z tej okazji posępne stwierdzenie premiera Czernomyrdina, wypowiedziane już trzy lata temu: "Spodziewaliśmy się poprawy, ale wszystko potoczyło się jak zwykle".
W roku 1998 kwestia owej poprawy (lub jej braku) nabierze jeszcze głębszego znaczenia. W prasie zachodniej (pisał o tym między innymi właśnie "Economist") podkreśla się, że banki i biznes świata rozwiniętego wykazują coraz większą niecierpliwość wobec Rosji. Potencjalne możliwości rynku rosyjskiego są oceniane wysoko i nie brakuje chętnych, którzy chcieliby tam inwestować. Ale dotychczasowe doświadczenia były zniechęcające.
Jest tego wiele przyczyn. Po pierwsze: brak przejrzystego ustawodawstwa finansowo-podatkowego i obezwładniająca biurokracja. Po drugie: brak stabilizacji politycznej, niepewny stan zdrowia prezydenta Jelcyna, obawy przed zaburzeniami, które mogłyby ugodzić w inwestorów (zwłaszcza strach przed ewentualnym objęciem władzy przez komunistów i nacjonalistów). Po trzecie: wysoki poziom przestępczości. Po czwarte: brak wiary w stabilność waluty, wynikający z niesprawności systemu bankowego, niemożności skutecznego ściągania podatków, z ogromnych rozmiarów szarej strefy gospodarczej. Po piąte: zadłużenie zagraniczne i wyciekanie na prywatne konta za granicą kapitałów, które miały być przeznaczone na restrukturyzację gospodarki.
To wszystko sprawia, że wielkie firmy zachodnie zachowują wprawdzie w Rosji (najczęściej w Moskwie) swe przyczółki, jednak powstrzymują się przed inwestycjami na znaczącą skalę.
Jeżeli rok 1998 nie przyniesie przełomu, a przynajmniej wyraźnej poprawy, nasili się pewne zjawisko, które już obecnie rodzi obawy rosyjskiej klasy politycznej. Otóż wielki kapitał zachodni, zwłaszcza amerykański, wykazuje rosnące zainteresowanie tymi republikami postradzieckimi, które dysponują bogactwami naturalnymi, przede wszystkim zaś ropą naftową i gazem. Już w roku 1997 wkroczył tam na poważną skalę i to zarówno z poszukiwaniami naftowymi, jak i budową rurociągów. Zapewne w roku 1998 prace (i inwestycje) zostaną przyśpieszone. Jeśli więc Rosja nie zintensyfikuje reform i nie zanotuje poważniejszego wzrostu gospodarczego - wtedy stanie w obliczu marginalizacji. Inwestorzy zagraniczni zmienią kierunek swych zainteresowań. Może to dotyczyć nie tylko republik WNP, ale i rosyjskiego regionu dalekowschodniego; takie zaś republiki jak Azerbejdżan, czy Kazachstan po jakimś czasie wyprzedzą Rosję pod względem poziomu dochodu narodowego i poziomu życia. To zaś musiałoby spowodować nasilenie tendencji odśrodkowych wewnątrz samej Federacji Rosyjskiej.
W ostatnich latach swego istnienia ZSRR doświadczał dramatycznego spadku produkcji naftowej. Spadła ona niemal o jedną trzecią, a kryzys był tak dotkliwy, że ograniczono komunikację lotniczą, armia przeżywała wielkie trudności w Afganistanie, natomiast o rozwoju motoryzacji w ogóle nie mogło być mowy. Dziś wkroczenie zachodniej technologii i kapitału zmieniło sytuację jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Trwają dyskusje na temat nowych złóż i trasy nowych rurociągów. Trudno o lepszą ilustrację niewydolności gospodarki komunistycznej.
Wspomniany tu już "Economist", w numerze specjalnym poświęconym perspektywom gospodarczym w roku 1998, zwraca też uwagę na inne zjawisko dotyczące Rosji. Przewiduje mianowicie w 1998 roku pięćdziesięcioprocentowy wzrost eksportu rosyjskiej broni, zwłaszcza samolotów MiG i Suchoj, sprzedawanych Chinom, Indiom i innym krajom azjatyckim. Ale i to ma swoje ograniczenia. Rosja wciąż zbywa produkty, których technologie zostały opracowane przed upadkiem ZSRR, nie ma zaś środków na nowe badania. Przewidywany boom eksportowy nie potrwa więc długo. Słabością rosyjską w tej dziedzinie jest również kiepska jakość obsługi gwarancyjnej, złe zaopatrzenie w części, itd.
Kwestia brudnego mleka
Trudności w stawieniu czoła konkurencji zagranicznej to zresztą nie tylko problem rosyjski. Również polski. Przykład polskich mleczarni i produkowanego przez nie mleka pokazuje, że nie będzie nam łatwo sprostać prawdziwej rywalizacji międzynarodowej.
Warto tu zwrócić uwagę na dość charakterystyczną polską reakcję na tę sprawę. Od razu podniosły się głosy, że Europa chce zniszczyć nasze rolnictwo, a nawet pozbawić nas tożsamości narodowej. Jeżeli jednak nasza tożsamość polegałaby na piciu brudnego mleka, to pijmy je sobie nadal, ale nie liczmy, że uda nam się sprzedać je za granicą. Zagranicznym klientom nie zależy bowiem na naszej tożsamości, tylko na zdrowych produktach. Na tym samym powinno zresztą zależeć również rodzicom polskich dzieci.
Myślę, że w roku 1998 możemy się natknąć na więcej podobnych problemów. Będzie tak, mimo że niektórym naszym ekonomistom i politykom wydaje się, że to my możemy stawiać Unii warunki. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zostaniemy sami z brudnym mlekiem.
Istnieje natomiast inny problem - naprawdę trudny. To sprawa tak zwanego porozumienia z Schengen. Z jednej strony to rzecz wspaniała, o której przez kilkadziesiąt lat mogliśmy tylko marzyć: porozumienie w sprawie całkowitej swobody poruszania się wewnątrz Unii - bez wiz i kontroli paszportowych. Uczestnictwo w tym porozumieniu jest warunkiem przystąpienia do UE. Na jego mocy każdy obywatel kraju członkowskiego uzyskuje prawo swobodnego poruszania się na terenie UE, a także podjęcia pracy - jeśli ją znajdzie.
Istnieje jednak również świat zewnętrzny - i tu się zaczynają trudności. Mają z nimi nieustannie do czynienia Włosi z powodu Albańczyków, a ostatnio także Kurdów. Mają do czynienia Francuzi - głównie z powodu Algierczyków i innych mieszkańców Afryki. Mają kłopoty Niemcy, Anglicy, Skandynawowie. Teraz problem zaczynamy mieć również my.
Nadzieja w podróżach
Polska prowadziła dotąd otwartą i liberalną politykę wizową wobec swych wschodnich sąsiadów. Było to korzystne i dla nich, i dla nas. Przede wszystkim z przyczyn gospodarczych - wiadomo, że istnieje ożywiona i korzystna prywatna wymiana towarowa między naszymi krajami. Warszawski Stadion Dziesięciolecia plasuje się według oficjalnych danych w czołówce naszych przedsiębiorstw handlu zagranicznego i ma obroty rzędu kilku miliardów dolarów rocznie. Podobnie, choć może na mniejszą skalę (z wyjątkiem słynnego bazaru pod Łodzią), jest w wielu innych miejscach. Ale chodzi nie tylko o to.
Ogromne znaczenie ma polityczna wymowa tej otwartości. Rozprasza ona w znacznym stopniu pojawiające się na Wschodzie obawy związane z naszym przystąpieniem do NATO. Fakt, że do Polski przyjeżdża co roku parę milionów Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, Rosjan, Gruzinów, Ormian, Kazachów i tak dalej, że handlują oni, pracują, nawiązują tysiące kontaktów - to wszystko ma wagę ogromną. Uśmierza lęki, ukazuje prawdziwy obraz Polski, skutecznie przeciwdziała nieprzychylnej nam propagandzie. Myślę, że ma to tak wielkie znaczenie, jakie miały i mają polskie podróże do Niemiec, USA, Francji, Wielkiej Brytanii.
Nieraz mówi się o mafii, praniu pieniędzy, kradzieżach. Te same argumenty spotyka się w Niemczech w odniesieniu do Polaków. W USA też można niejedno usłyszeć o ludziach z Polski, którzy nielegalnie pracują w Ameryce. Ale wszystko to jest drobiazgiem w porównaniu z ogromnymi korzyściami ekonomicznymi, politycznymi, psychologicznymi, jakie płyną z takiego ruchu między krajami. Nie ma wspanialszego czynnika stabilizującego aniżeli te podróże - jakże nieraz biedne i skromne, ale jakże dla wszystkich pożyteczne.
Niepotrzebne bariery
Lecz tu pojawia się problem Schengen. Jest rzeczą zrozumiałą, że Unia Europejska, znosząc wszelkie kontrole graniczne między państwami członkowskimi, musi ustanowić kontrolę na granicach zewnętrznych. Polska nie może się temu sprzeciwiać. Jednak Polska ma wszechstronny i sięgający daleko interes narodowy w popieraniu swobody podróży oraz zbliżenia z Zachodem i ze Wschodem. Co więcej, myślę, że na popieraniu tego polega coś w rodzaju polskiej misji.
Nie leży w naszym interesie odcięcie się barierą od Wschodu; ani w interesie Unii Europejskiej. Jakie więc znaleźć wyjście? Co zaproponować? Szczerze mówiąc - nie wiem, ale jestem pewny, że otwiera się tu przed nami szeroka niezbadana przestrzeń, którą powinniśmy spenetrować; znaleźć pomysł, który stanowiłby oryginalny polski wkład w przyszły kształt Unii. Zapewne trzeba znaleźć takie rozwiązanie, które wprowadzałoby co prawda pewną kontrolę ruchu, ale nie byłoby podobne do dawnego, sztywnego i nieprzyjaznego ludziom systemu wizowego. Nie oddawałoby decyzji w ręce obojętnych urzędników, nie zmuszało ludzi do udowodnienia przed wjazdem, że nie są bandytami, ani nie zmuszało ich do beznadziejnego czekania na łaskawe przyzwolenie. Budziłoby to wrogość, a my powinniśmy budować zaufanie.
I o tym trzeba dyskutować z Unią, bronić czystej idei współpracy europejskiej - również z tymi krajami, które nie są zaproszone do Unii. Nie należy natomiast bronić brudnego mleka.
Ważny marzec
Zacząłem od spraw gospodarczych, ale jak zawsze łączą się one ściśle z polityką. Najważniejszymi sprawami politycznymi w nadchodzącym roku będzie dla Polski właśnie kwestia członkostwa w NATO i początek rokowań z UE. Sprawa sojuszu jest już kwestią najbliższych tygodni. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to w marcu powinna zapaść decyzja w Senacie USA. Jeżeli dwie trzecie senatorów opowiedzą się za naszym bezpieczeństwem i włączeniem Polski do zachodniej organizacji obronnej - inne parlamenty członkowskie zapewne tę decyzję poprą. Gdyby tak się nie stało... Wydaje się jednak, że decyzja powinna być pozytywna.
Wiąże się to z drugim pytaniem politycznym Roku Tygrysa: z losem prezydentury Billa Clintona. Wielu publicystów w Ameryce pisze dziś o nim jako o prezydencie, który utracił energię i siłę przebicia. Ale ma on przecież przed sobą jeszcze trzy lata. I jest człowiekiem ambitnym. Rozszerzenie NATO, włączenie doń najsilniejszych demokracji Europy Środkowej (co nie znaczy, że nie mających problemów wewnętrznych), nadanie sojuszowi nowej roli Wielkiego Stabilizatora będzie osiągnięciem, które zapewni Clintonowi trwałe miejsce w historii. Jak mawiają Amerykanie: nic nie jest tak skuteczne jak sukces. Ale też nic tak skutecznie nie przekreśla polityka jak porażka. Myślę, że prezydent Clinton odniesie sukces.
Drugie wielkie pytanie polityczne wiąże się z rozwojem sytuacji w Rosji. Trzecie - z sytuacją w Chinach. Czwarte z Ukrainą. Piąte z Niemcami, nadchodzącymi wyborami, kanclerzem Kohlem. Szóste z islamem.
A reszta to sprawy gospodarcze, od których trzeba było zacząć. I na których na ogół się kończy.
|
Rozpoczął się rok 1998. wielu publicystów sądzi, że będzie miał rozstrzygające znaczenie dla wielu zasadniczych kwestii w kluczowych rejonach świata.
Czy kryzys finansowy, jaki dotknął wschodnioazjatyckie "tygrysy", przeminie czy doprowadzi do zapaści o zasięgu światowym? Odpowiedź będzie ważna dla losów waluty europejskiej.
gospodarka rosyjska Wciąż nie potrafi wejść na drogę normalnego wzrostu. wielki kapitał zachodni wykazuje rosnące zainteresowanie tymi republikami postradzieckimi, które dysponują bogactwami naturalnymi, przede wszystkim ropą naftową i gazem. "Economist" Przewiduje w 1998 roku wzrost eksportu rosyjskiej broni. Rosja zbywa produkty, których technologie zostały opracowane przed upadkiem ZSRR. boom eksportowy nie potrwa więc długo.
Przykład polskich mleczarni i produkowanego przez nie mleka pokazuje, że nie będzie nam łatwo sprostać rywalizacji międzynarodowej. Zagranicznym klientom zależy na zdrowych produktach.
Istnieje problem porozumienia z Schengen. Unia Europejska musi ustanowić kontrolę na granicach zewnętrznych. Polska ma interes narodowy w popieraniu zbliżenia ze Wschodem. trzeba znaleźć takie rozwiązanie, które wprowadzałoby pewną kontrolę ruchu, ale nie byłoby podobne do dawnego systemu wizowego.
Najważniejszymi sprawami politycznymi w nadchodzącym roku będzie dla Polski kwestia członkostwa w NATO i początek rokowań z UE.
|
Personalne rozgrywki armatorów
Wojna w żegludze
W polskiej żegludze wrze. Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu.
PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM.
Zamieszanie wokół Euroafriki zaczęło się 20 września, kiedy dwukrotnie spotkała się jej rada nadzorcza. Za pierwszym razem pełny, pięcioosobowy skład rady nie dokonał zmian w zarządzie. Kilka godzin później rada zebrała się po raz drugi - tym razem w pomniejszonym do trzech osób i zmienionym składzie, po czym odwołała dotychczasowego prezesa zarządu Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego spółki Zbigniewa Ligierkę. Na stanowisko prezesa powołano Pawła Porzyckiego, a wiceprezesa - Alicję Węgrzyn-Grześkowiak. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił uznając, że odwołanie nastąpiło bezprawnie.
Jako inicjatora zmian jednoznacznie wskazano prezesa PLO Stanisławę Gatz. PŻM oficjalnie odsunęła się od konfliktu: - Z niepokojem obserwujemy zamieszanie wokół Euroafriki i próby wciągania PŻM w rozgrywki personalne - oświadczył Krzysztof Gogol, rzecznik prasowy PŻM.
Kto z kim
Żeby zrozumieć obecne rozgrywki armatorów, należy prześledzić skomplikowane relacje między morskimi spółkami. Euroafrica Shipping Lines jest spółką, w której PLO mają 44 proc. udziałów. Drugim największym udziałowcem jest Polska Żegluga Morska - 28,5 proc., potem Apear Holding, cypryjska firma z 18 proc. Kolejne 5 procent należy do pracowników i kilku drobnych udziałowców. Tak więc państwowe firmy - PLO i PŻM - wspólnie kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Firma eksploatuje 9 statków pływających do Afryki Zachodniej oraz Anglii. Jest współwłaścicielem (obok PŻM) spółki Unity Line - bałtyckiego przewoźnika promowego. Ma także firmę deweloperską, hotel i biurowiec. W ubiegłym roku odnotowała zysk brutto w wysokości 3 mln zł. Jest praktycznie jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele, PLO i PŻM, przeżywają ogromne kłopoty finansowe. PLO, mniejszy z armatorów, jest na skraju bankructwa, a PŻM, która ma około 100 statków, próbuje ratować sytuację, sprzedając za kilkadziesiąt milionów dolarów kompleks hotelowo-biurowy, jaki zafundowała sobie kilka lat temu. Tylko sprzedaż tego budynku w tzw. leasingu zwrotnym może uratować firmę od upadku.
Wokół tych armatorów już od pewnego czasu krążą liczne pogłoski. Pierwsza z nich mówi, że kierownictwo Euroafriki już od dłuższego czasu dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ firma sama nie może wykupić swoich udziałów, więc do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga z kolei mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO.
Wątek cypryjski
PLO były prawdopodobnie tylko formalnie inicjatorem odwołania zarządu. Na prawdziwego sprawcę zamieszania wskazuje się Pawła Brzezickiego, szefa PŻM, który już w styczniu tego roku próbował usunąć niewygodnych prezesów Euroafiki. Prezesem PLO był wtedy Mirosław Hapko, który był przeciwny zmianom.
- PŻM zawsze była wroga PLO, a Paweł Brzezicki, odkąd tylko został prezesem PŻM, chciał usunąć Włodzimierza Matuszewskiego za to, że mu się nie podporządkował. Póki byłem, to mu się jednak nie udawało. Teraz prowadzi własną rozgrywkę personalną - komentuje Hapko, według którego do tego celu ma posłużyć wyciągnięty przez niego "wątek cypryjski".
Zaczął się on 6 stycznia 1999 roku, kiedy Mirosław Hapko przekazał w zarząd holenderskiej spółce Vorona B.V. 30 proc. udziałów w Euroafrica Shipping Lines. W zamian PLO uzyskały bardzo potrzebną pożyczkę w wysokości 1,5 mln USD. Kontrakt podpisano do 2003 roku. Brzezicki uważa, że transakcja była elementem polityki starego zarządu.
Jak się okazuje, Vorona jest powiązana z cypryjską firmą Florida Cape Navigation, której dyrektorem jest z kolei Rafał Klimkiewicz, urlopowany pracownik Euroafriki.
- Obawiamy się utraty kontroli nad firmą, jeśli udziały do nas nie wrócą - mówi Stanisława Gatz. - Nie wiem dokładnie, w czyich rękach jest teraz ESL.
- Oddanie udziałów w zarząd nie oznacza pozbycia się ich - twierdzi Andrzej Wybranowski, prawnik związany z Euroafriką. - Z zawartej umowy nie wynika, aby holenderska firma mogła żądać przeniesienia własności. Przekazanie w zarząd to forma pożyczki, udziały muszą być zwrócone.
Paweł Brzezicki inaczej jednak to interpretuje. - Poznałem umowę, która jest tak skonstruowana, że w razie upadku PLO własność udziałów przechodzi na rzecz Vorony. Także jeśli PLO nie oddadzą w odpowiednim czasie milionowych kwot. Mam na to dokumenty.
- Nie ma takich zapisów; po upadku PLO udziały nie przechodzą na własność Vorony, a jeśli PLO nie zwrócą pieniędzy, to obie strony będą dalej renegocjować warunki umowy - zaprzecza Hapko.
Kto przeciw komu
Czy PŻM chce przejąć od PLO Euroafrikę? W kwietniu tego roku sąd, na wniosek powiązanej z PŻM kancelarii prawnej Marka Czernisa, zajął 44 proc. udziałów PLO w Euroafrice na rzecz amerykańskiego koncernu Triton, której jedna ze spółek PLO, Polcontainer, winna jest kilka milionów USD. Zajęcie przez komornika udziałów akurat w ESL zostało odczytane w niektórych kręgach jako wrogi krok PŻM przeciw PLO i oznaczać miało jedno: jeśli PLO nie znajdą pieniędzy na wykupienie udziałów, to być może zrobi to PŻM. Z taką opinią wystąpił jeden z dyrektorów PLO i jednocześnie członek rady nadzorczej Euroafriki, który jednak nie brał już udziału w wyborze nowego prezesa. Został odwołany. PŻM zaprzeczyła wówczas jakoby działała przeciwko PLO, nie wykluczyła jednak w przyszłości kupna akcji Euroafriki.
Niejasne są też okoliczności zajęcia przez sąd udziałów - wszakże wcześniej część z nich przeszła pod zarząd Vorony. Według jednego z prawników kancelarii Czernisa, sąd i PŻM nic o tym nie wiedziały, a umowa jest niezgodna z prawem. Według prawnika Euroafriki, obie sprawy nie kolidują ze sobą.
- Sąd zajął całość udziałów, a zarządca, czyli Vorona, dalej sprawuje zarząd - mówi Wybranowski. - Profity jednak mogą wpływać jedynie na konto depozytowe komornika sądu rejonowego.
Obydwaj są legalni
Teraz decydentów czeka bój o stanowisko prezesa. Według Wybranowskiego, wybór był nielegalny. - Przewodniczący musi powiadomić członków rady 14 dni wcześniej o planowanym posiedzeniu. Tak też było. Spotkało się pięć osób, posiedzenie było protokołowane, a po zamknięciu protokół podpisali przewodniczący i sekretarz. Jak się jednak okazało, nieoczekiwanie jeden z członków rady spotkał się później z dwójką osób, którą PLO miały dopiero zgłosić jako nowych członków, ale tego formalnie nie uczyniły. We trójkę dokonali zmian. Mamy więc do czynienia ze złamaniem procedur i ewidentnym fałszem.
PŻM twierdzi, że wybór był legalny. - Obydwaj wspólnicy: PLO i przedstawiciel PŻM, głosowali tak samo - mówi Brzezicki. - Tak więc prezesem jest Paweł Porzycki.
PLO jednak nie są tego pewne. - Nie wiem, co dalej z prezesem, nie chcę rozstrzygać. Musimy dokładnie to zbadać - mówi Gatz.
- Naszym celem jest tylko stabilizacja spółki przez partnerstwo, ustalenie, dokąd i dlaczego uchodzi majątek PŻM - zapewnia Brzezicki.
Michał Stankiewicz
|
Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu.
PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek. Według byłego prezesa PLO to osobista rozgrywka szefa PŻM.
|
Po 100 dniach od przejęcia władzy przez Putina Rosja wciąż czeka na jego strategię
Rakieta ważniejsza od rządu
Putin tak dobrze czuł się na rosyjskich okrętach pełniących służbę na Morzu Barentsa, że nie zdążył wrócić do Moskwy na ważne posiedzenie rządu
FOT. (C) AP
SŁAWOMIR POPOWSKI
z Moskwy
W niedzielę 9 kwietnia minęło równo sto dni, odkąd namaszczony przez Borysa Jelcyna Władimir Putin zaczął pełnić obowiązki prezydenta. Czego udało mu się w tym czasie dokonać? Złośliwi twierdzą, że powiodło mu się wyłącznie w dwóch sprawach: pozbył się drażniącego tytułu "p.o." i potrafił wykreować swój wizerunek jako człowieka silnej ręki.
Oprócz tego - pisze ironicznie dziennik "Wriemia" - Rosjanie dowiedzieli się o Putinie tylko tyle, że uprawia dżudo, bardzo lubi jeździć na nartach, ma pudla Tosię, a jego nauczycielka zmieniła niedawno kanapę. To niewiele jak na Wielką Nadzieję Rosjan.
Prezydent na miotle
Jeszcze przed wyborami prezydenckimi w Moskwie żartowano, że jeśli Putin nagle przyleci gdzieś na miotle, to i tak nikogo to nie zdziwi. Dlatego kiedy w ostatniej chwili okazało się, że na stacji kosmicznej Mir zabrakło miejsca dla mającego tam nakręcić kilka scen do filmu aktora Walerija Stiekłowa, natychmiast pojawił się dowcip, że stało się tak za sprawą p.o. prezydenta, który chciał zwolnić miejsce dla siebie...
Putin, który dwukrotnie podróżował już myśliwcem i nawet wykonał na nim efektowną beczkę, nie ukrywa, że lubi mocne wrażenia. O ile jednak w okresie kampanii wyborczej można było znaleźć jakieś uzasadnienie dla jego podniebnych wyczynów i wytłumaczyć je chęcią przedstawienia siebie jako kogoś sprawnego, zdrowego i zupełnie innego od Jelcyna, o tyle po wyborach tego rodzaju ekstrawagancje zaczynają budzić wśród konserwatywnych w gruncie rzeczy Rosjan coraz większe zażenowanie.
To wspaniale - pisały niedawno "Izwiestia" - że prezydent-elekt zechciał spędzić noc na największym rosyjskim atomowym okręcie podwodnym i dopełnić obowiązku chrztu podmorskiego na głębokości 50 metrów (nawiasem mówiąc, prawdziwy chrzest powinien się odbywać poniżej 100 metrów). Dlaczego jednak dzieje się to kosztem ważnych spraw państwowych? Można zrozumieć, że prezydent, jako głównodowodzący rosyjskimi siłami zbrojnymi, chce zobaczyć, jak odpala się rakietę dalekiego zasięgu, ale jego zachowanie - zwraca uwagę dziennik - aż za bardzo przypomina postępowanie mężczyzny, któremu z dzieciństwa pozostał niedosyt zabawy w wojnę.
Dokładnie w tym samym czasie, gdy prezydent-elekt podziwiał biały pióropusz ciągnący się za startującą rakietą, w Moskwie, ze względu na nieobecność szefa, odwoływano ważne posiedzenie rządu, na którym miały zapaść decyzje dotyczące rosyjskiego bilansu paliwowo-energetycznego. Co więcej, do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy pływający po Morzu Barentsa prezydent zdąży na spotkanie z zastępcą szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego Stanleyem Fischerem, aby porozmawiać o planach współpracy z MFW. Zdążył, choć dotarł do Moskwy dopiero wieczorem. Pozostało jednak wrażenie, że prezydent fascynujący się myśliwcami, okrętami podwodnymi i nartami, a przy tym często zmieniający plany i spóźniający się na ważne spotkania w rzeczywistości stara się maksymalnie opóźnić moment, kiedy będzie musiał zająć się o wiele trudniejszymi i bardziej ryzykownymi problemami ekonomicznymi lub dyplomatycznymi.
Skarcona bezczynność?
Z punktu widzenia polityki gospodarczej lub zagranicznej dotychczasowy dorobek Putina nie wygląda imponująco. Dzięki wojnie w Czeczenii udało mu się skonsolidować społeczeństwo rosyjskie, ale wbrew zapewnieniom koniec operacji na północnym Kaukazie ciągle jeszcze wydaje się bardzo odległy. A co gorsze dla Putina, wraz z rozpoczęciem przez Czeczenów prawdziwej wojny partyzanckiej - która latem, jak tylko góry się zazielenią, może przybierać na sile - rosyjscy generałowie zaczęli tracić inicjatywę. Przybywa ofiar po stronie wojsk federalnych. Prezydent-elekt zapowiedział co prawda ogłoszenie własnego politycznego planu uregulowania konfliktu, ale nikt jeszcze nie wie, na czym miałby on polegać. Pojawiają się sprzeczne doniesienia. Część ekipy kremlowskiej mówi o wprowadzeniu w Czeczenii bezpośrednich rządów prezydenckich, ale jeszcze tego dnia inny przedstawiciel tej samej ekipy kategorycznie to dementuje, podczas gdy szef państwa milczy.
Putin jest też coraz częściej krytykowany za zaniedbanie rosyjskiej polityki zagranicznej. W Moskwie politycy przeszli do porządku dziennego nad surową dla Rosji rezolucją Parlamentu Europy, ale w podtekście wielu komentarzy zawarty zarzut przeciwko Putinowi, że zaniedbał wysiłków dyplomatycznych, aby udowodnić własne racje. Poprzestał na spotkaniu w petersburskiej operze z brytyjskim premierem Tonym Blairem i kilku rozmowach telefonicznych z przywódcami europejskimi. A to o wiele za mało. Jak pisały "Izwiestia", na tle poczynań, a właściwie bezczynności obecnego gospodarza Kremla, nawet ulubione przez Jelcyna spotkania dyplomatyczne "bez krawatów", w bani i na wspólnym wędkowaniu sprawiały wrażenie głęboko przemyślanej strategii.
Wreszcie gospodarka. Wyniki są obiecujące. Kolejny kwartał Rosja obywa się bez kredytów zagranicznych i jest gotowa przetrwać bez nich choćby do końca roku. Nawet decyzja członków Organizacji Państw Eksporterów Ropy Naftowej (OPEC) o zwiększeniu wydobycia ropy naftowej i spadek jej ceny do około 21 dolarów za baryłkę nie stanowi dla Moskwy większego kłopotu. Dla Putina to dobra wiadomość, ale co będzie dalej?
Bez wyboru
Prezydent-elekt do tej pory realizował politykę "małych kroków", choć jednocześnie - podobnie jak kiedyś Jelcyn - zapowiada szybkie nadejście lat tłustych i epoki dynamicznego rozwoju. Rosjanie w to wierzą, bo nie mają innego wyboru. Tak przyjmuje się każdą zmianę władzy w Moskwie. Najpierw są wielkie nadzieje, a potem zaczyna się okres długiego, zwykle nieskończenie długiego oczekiwania...
Putin zakłada, że będzie rządzić co najmniej do roku 2010 i na tej dacie kończą się jego plany strategiczne. Tyle że ciągle jeszcze nie wiadomo, na czym będzie polegała owa "strategia Putina". Jej założenia przygotowuje kierowane przez Germana Grefa Centrum Studiów Strategicznych. Początkowo mówiło się, że Centrum ogłosi wyniki swoich prac jeszcze przed wyborami prezydenckimi, potem zapowiadano, że Rosjanie będą mogli zapoznać się z wybraną dla nich przez Putina strategią tuż po jego inauguracji na szefa państwa, czyli na początku przyszłego miesiąca. Teraz wspomina się o końcu maja, ale i ta data wydaje się coraz bardziej wątpliwa. Czyżby znów miała się spełnić zasada Wiktora Czernomyrdina: chcieliśmy jak najlepiej, a wyszło jak zawsze? Na razie trzeba się zadowolić kolejnymi ogólnikami o konieczności kontynuowania liberalnych reform - obowiązkowo z podkreśleniem konieczności zmniejszenia ich kosztów społecznych.
W sumie, poza retoryką, dotąd nie ma żadnej zmiany i nawet zapewnienia prezydenta-elekta, że będzie trzymał wszystkich oligarchów na dystans, nie wywołały w ich szeregach nadmiernego niepokoju. Co najwyżej, spowodowały nasilenie walki o to, kto spośród równych okaże się jednak równiejszy.
Nie działać pochopnie
W swoim wywiadzie-rzece, opublikowanym tuż przed wyborami, Putin z pełną szczerością powiedział: "Teraz nikt mnie nie kontroluje. To ja kontroluję wszystkich. Nigdy nie działałem pochopnie. Najpierw uważnie przyglądałem się sytuacji, a potem podejmowałem te decyzje, które uważałem za ważne".
Prezydent-elekt postępuje obecnie właśnie w taki sposób. Jeździ po kraju, bada sytuację i nie spieszy się z powzięciem decyzji. Stać go też na takie poczynania, jak choćby wizyta w centrum Gazpromu w celu pogodzenia dwóch rywalizujących ze sobą oligarchów "wagi superciężkiej" - Rema Wiachiriewa i Anatolija Czubajsa. Może i jest w tym metoda. Po burzliwych latach gorbaczowowskiej pieriestrojki i jelcynowskiej postpieriestrojki, kiedy każdy rok wstrząsał posadami państwa, Rosja potrzebuje obecnie spokoju i czasu na zastanowienie.
|
W niedzielę 9 kwietnia minęło równo sto dni, odkąd namaszczony przez Borysa Jelcyna Władimir Putin zaczął pełnić obowiązki prezydenta. Czego udało mu się w tym czasie dokonać? O ile w okresie kampanii wyborczej można było znaleźć jakieś uzasadnienie dla jego podniebnych wyczynów i wytłumaczyć je chęcią przedstawienia siebie jako kogoś sprawnego, zdrowego i zupełnie innego od Jelcyna, o tyle po wyborach tego rodzaju ekstrawagancje zaczynają budzić wśród konserwatywnych Rosjan zażenowanie.
Dokładnie w tym samym czasie, gdy prezydent-elekt podziwiał biały pióropusz ciągnący się za startującą rakietą, w Moskwie, ze względu na nieobecność szefa, odwoływano ważne posiedzenie rządu, na którym miały zapaść decyzje dotyczące rosyjskiego bilansu paliwowo-energetycznego.
Z punktu widzenia polityki gospodarczej lub zagranicznej dotychczasowy dorobek Putina nie wygląda imponująco. Dzięki wojnie w Czeczenii udało mu się skonsolidować społeczeństwo rosyjskie, ale wbrew zapewnieniom koniec operacji ciągle wydaje się bardzo odległy. Przybywa ofiar po stronie wojsk federalnych.
Putin jest też coraz częściej krytykowany za zaniedbanie rosyjskiej polityki zagranicznej. gospodarka. Wyniki są obiecujące. Kolejny kwartał Rosja obywa się bez kredytów zagranicznych i jest gotowa przetrwać bez nich choćby do końca roku.
Prezydent-elekt do tej pory realizował politykę "małych kroków", choć jednocześnie zapowiada szybkie nadejście lat tłustych i epoki dynamicznego rozwoju.
Putin zakłada, że będzie rządzić co najmniej do roku 2010 i na tej dacie kończą się jego plany strategiczne jeszcze nie wiadomo, na czym będzie polegała owa "strategia Putina".
|
BOKS ZAWODOWY
Evander Holyfield - Lennox Lewis: rewanż gigantów ringu
W poszukiwaniu prawdy
Evander Holyfield i jeden z jego trenerów, Kenny Weldon
(C) EPA
JANUSZ PINDERA
W najbliższą sobotę w Las Vegas dojdzie do kolejnego "rewanżu stulecia". Zmierzą się w nim dwaj najwybitniejsi obecnie bokserzy wagi ciężkiej, Amerykanin Evander Holyfield i Brytyjczyk Lennox Lewis. Osiem miesięcy temu, 13 marca, w nowojorskiej Madison Square Garden ich pierwsza walka zakończyła się kontrowersyjnym remisem. Stawką rewanżowego pojedynku będą pasy mistrzowskie trzech najważniejszych organizacji boksu zawodowego: WBA, WBC, IBF. Ostatnim posiadaczem trzech pasów w wadze ciężkiej był Riddick Bowe. Od siedmiu lat żaden z pięściarzy nie może się uważać za króla tej najbardziej cenionej kategorii.
"Moje ciosy trafiały go od pierwszego do ostatniego gongu. Zostałem oszukany. Nie mogę uwierzyć w punktację sędziów. Przegrałem może dwie rundy z dwunastu. Wygrałbym ten pojedynek nawet z opuszczonymi rękami. Jestem najlepszym pięściarzem wagi ciężkiej i cały świat o tym wie. Holyfield powinien mi oddać swoje pasy mistrzowskie, bo on wie, że przegrał. Mogę z nim walczyć ponownie w każdej chwili. Jutro albo za miesiąc. On chyba jednak nie będzie chciał już ze mną walczyć." To słowa wzburzonego Lewisa, wypowiedziane na konferencji prasowej po walce w Nowym Jorku.
A co wtedy w Madison Square Garden powiedział Evander Holyfield? "Czuję się jak mistrz świata w wadze ciężkiej. Ludzie wokół ringu nie są sędziami. Czasem takie rzeczy się zdarzają. Ja walczyłem, inni sędziowali. Nie był to mój najlepszy występ. Muszę pochylić głowę przed klasą Lewisa. Tego wieczoru naprawdę błyszczał. Nigdy nie mówiłem, że jest słabym pięściarzem. Przed walką usłyszałem głos Boga, że znokautuję Lewisa w trzeciej rundzie. Tak się nie stało, ale dalej wierzę w naszego Pana. Czasem człowiek się myli, bo mu się wydaje, że słyszy jego głos. Jeśli Lewis chce walczyć jeszcze raz, nie mam nic przeciwko temu. Za pół roku zobaczymy, kto jest lepszy."
Śmieszne i smutne
Większość obserwatorów pierwszego pojedynku Lewisa z Holyfieldem nie miała wątpliwości, kto był wtedy lepszy. Tej nocy Lewis miał prawo czuć się oszukany. Zadał 613 ciosów przy 385 Holyfielda. Trafił 384, Holyfield tylko 130. Mimo to, gdyby Lewis nie wygrał ostatniej, dwunastej rundy, przegrałby pojedynek i stracił tytuł mistrza świata organizacji WBC. Zdaniem fachowców, i nie tylko, Lewis zasłużył na wygraną. Padały ostre słowa. Stary Lou Duva, który widział w swoim życiu niejedno bokserskie oszustwo, powiedział: "To śmieszne i smutne. Mieliśmy megawidowisko, megawalkę i megaoszustwo". Jeden z najwybitniejszych mistrzów pięści, król kategorii półciężkiej, Amerykanin Roy Jones jr: "Wstydzę się za swoją ojczyznę. Niestety, gdy Don King macza w czymś palce, to można się spodziewać takich rzeczy".
Przypomnijmy werdykt i punktację sędziów z 13 marca. Jedynie sędzia z RPA, Stanley Christodoulu, prawidłowo ocenił to, co działo się w ringu, punktując 116:113 dla Lewisa. Anglik Larry O'Connel widział remis, 115:115. Prawdziwym curiosum była punktacja pani Eugene Williams ze USA - 115:113 dla Holyfielda. "Ten werdykt jest hańbą i wstydem dla boksu. Tą decyzją sędziowie raz jeszcze pokazali, że boks idzie złą drogą!" - krzyczał w Madison Square Garden Panos Eliades, promotor Lewisa.
Walka, która miała być największym wydarzeniem ostatnich lat, okazała się skandalem. Sprowadzenie tego pojedynku do świątyni boksu zawodowego, jaką jest nowojorska Madison Square Garden, miało zapewnić "czystość gry" i udowodnić, że w walkach o taką stawkę wciąż najważniejszy jest sport. Stało się jednak inaczej. Na nic zdały się sentymenty. Stara hala, w której walczyli przed laty Muhammad Ali z Joe Frazierem, zaśniedziała waga pamiętająca tamte czasy i sędzia ringowy, Arthur Mercante jr, którego ojciec sędziował tamten pojedynek, miały zagwarantować sprawiedliwość, być swoistym powrotem do korzeni. Tymczasem w świątyni dokonano pospolitej kradzieży. Okradziony został nie tylko Lewis, ale również wszyscy ci, którzy naiwnie wierzyli jeszcze w czystość boksu zawodowego.
Trzy niezależne postępowania wyjaśniające, które prowadzono po tej walce, niewiele dały. Nikomu nie udowodniono winy. Eugene Williams tłumaczyła się, że miała problemy z dokładnym obejrzeniem pojedynku, gdyż przeszkadzali jej fotoreporterzy. Don King jak zwykle wykpił się ze wszystkiego i zapewnił, że dojdzie do rewanżu.
Tym razem słowa dotrzymał. 13 listopada w Thomas and Mack Center w Las Vegas Lennox Lewis (mistrz WBC) i Evander Holyfield (WBA, IBF) znów staną naprzeciw siebie. Zwycięzca zostanie mistrzem trzech najważniejszych organizacji boksu zawodowego. Będzie królem wagi ciężkiej.
Ekscytujące rewanże
W historii boksu było ponad 30 rewanżów o mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Pierwszym był rewanżowy pojedynek Jamesa J. Jeffriesa z Bobem Fitzsimmonsem w 1899 roku. Jeffries wygrał rewanż przez nokaut, podobnie jak pierwszą walkę. Wielkie wydarzenie stanowił rewanż Gene Tunneya z Jackiem Dempseyem w 1927 r. Tunney wygrał na punkty obie walki.
Rewanże zawsze są ekscytujące. Nawet wtedy, gdy pierwsza walka zakończyła się miażdżącym zwycięstwem jednego z pięściarzy. Ludzie szukają potwierdzenia, że ten, który wygrał, faktycznie jest lepszy. Sonny Liston udowodnił to chyba najbardziej brutalnie. W 1962 roku znokautował już w pierwszej rundzie Floyda Pattersona. W rewanżu (1963) zrobił to samo. Patterson znów został wyliczony w pierwszym starciu. Ten sam Liston stracił jednak tytuł bardzo szybko, na rzecz Muhammada Alego. Ich pierwsza walka zakończyła się w siódmej rundzie. Liston nie chciał dalej walczyć. Rok później (1965) pojedynek trwał bardzo krótko. Liston został znokautowany w pierwszym starciu. Muhammad Ali był bohaterem jeszcze jednego historycznego rewanżu, z Joe Frazierem. Pierwszą walkę w 1971 roku Ali przegrał na punkty po morderczym piętnastorundowym pojedynku. Druga walka była wojną. Zakończyła się w czternastej rundzie zwycięstwem Alego. "Rewanż jest szukaniem prawdy" - mówi Don King, organizator drugiego pojedynku Lewis - Holyfield.
Kawałek ucha
Swoje strony w historii najsłynniejszych rewanżów zapisali też Evander Holyfield i Lennox Lewis. Ten pierwszy toczył wielkie boje z Riddickiem Bowe'em, Mike'em Tysonem i Michaelem Moorerem. Z Bowe'em pierwszy pojedynek przegrał na punkty, drugi wygrał w podobny sposób i odzyskał tytuł mistrza świata. Gdy przystępował do walki z Tysonem (1996), miał już za sobą trzeci pojedynek z Bowe'em, przegrany przed czasem, i opinię boksera skończonego. Bukmacherzy przyjmowali zakłady w wysokości 25:1 na korzyść Tysona. Nie bez przyczyny jednak Holyfield jest nazywany "Wielkim wojownikiem". W Las Vegas zmusił do poddania Tysona w jedenastej rundzie. Rewanż, w czerwcu 1997 roku, był największym, z finansowego punktu widzenia, wydarzeniem w historii boksu. Jeszcze nigdy pięściarze nie podpisali takich kontraktów: 35 mln dolarów Holyfield, 30 mln Tyson. Jeszcze nigdy tak dobrze nie sprzedała się transmisja telewizyjna w płatnym systemie pay per view, jeszcze nigdy Don King nie zarobił tak dużo pieniędzy. Walka w MGM Grand (bilety na czarnym rynku po 10 tysięcy USD) zakończyła się jednak skandalem. Tyson przegrał przez dyskwalifikację, gdyż odgryzł rywalowi kawałek ucha. Stracił przez to na kilkanaście miesięcy licencję bokserską w stanie Nevada.
Pod koniec 1997 roku Holyfield raz jeszcze stanął do walki w Las Vegas. W tej samej hali, w której przyjdzie mu zmierzyć się z Lewisem, spotkał się z Michaelem Moorerem. Tym samym, który odebrał mu tytuł w kwietniu 1994 roku. Wtedy Holyfield miał kłopoty z sercem i przegrał niejednogłośną decyzją sędziów. W listopadzie 1997 roku nie pozostawił Moorerowi żadnych wątpliwości. Moorer padał i wstawał, ale do ósmej rundy już nie wyszedł. Sędzia Mills Lane zatrzymał pojedynek po konsultacji z lekarzem.
Lennox Lewis do tej pory zanotował tylko jeden udany rewanż, gdy 7 lutego 1997 roku zmusił do płaczu i poddania Olivera McCalla. Były sparingpartner Tysona trzy lata wcześniej był sprawcą ogromnej sensacji - znokautował w Londynie już w drugiej rundzie pewnego siebie Anglika. To był typowy wypadek przy pracy, ale Lewis stracił wtedy pas mistrza świata organizacji WBC, pas, który w 1992 roku »podniósł z kosza na śmieci«, do jakiego wrzucił go Riddick Bowe.
Duży pada głośniej
Przed pierwszą walką Lewisa z Holyfieldem faworytem był pogromca Tysona. Teraz role się odwróciły. To Lewis ma więcej zwolenników. Nic dziwnego. 13 marca w Madison Square Garden udowodnił, że jest lepszym bokserem. W rewanżu chce znokautować Holyfielda, żeby nie pozostawić nikomu wątpliwości, komu należy się korona w królewskiej kategorii.
Lennox Lewis (34 lata) wygrał w swojej karierze zawodowca 34 walki (27 przed czasem), 1 przegrał i 1 zremisował. Jest aktualnym mistrzem świata organizacji WBC. Evander Holyfield jest o trzy lata starszy (37), ma na koncie 36 zwycięstw (25 przed czasem), 3 porażki, 1 remis i dwa pasy mistrzowskie organizacji WBA i IBF. Jest drugim w historii, obok Muhammada Alego, bokserem wagi ciężkiej, który trzykrotnie zdobywał tytuł mistrza świata, po zwycięstwach nad Busterem Douglasem (1990), Riddickiem Bowe'em (1993) i Mike'em Tysonem (1996). Warto o tym pamiętać, oceniając szanse obu pięściarzy przed wyjściem na ring w Las Vegas. Holyfield ma wprawdzie gorsze warunki fizyczne - 188 cm, 100 kg (Lewis 196 cm, 113 kg), ale jak mówi Don Turner, trener Amerykanina, "duży pada głośniej". Holyfield, świetny technik i taktyk, słynie z tego, że potrafi znakomicie przygotować się do rewanżu. Informacje, jakie napływały z jego obozu treningowego w Houston, potwierdzają, że jest w wyśmienitej formie, znacznie lepszej niż w marcu, kiedy chyba zlekceważył rywala.
Lennox Lewis przygotowywał się do rewanżu w Poconos Brookdale w Pensylwanii. Jest pewny siebie i bez przerwy powtarza, że znokautuje Holyfielda. Trochę to niepokoi jego trenera, Emanuela Stewarda. "Teraz Lennox chce nokautu, nie ja. Przed pierwszą walką było odwrotnie" - twierdzi Steward. Zna on wszystkie słabe i mocne strony Holyfielda, którego przecież tak skutecznie przygotował do rewanżowego spotkania z Bowe'em.
W nocy z 13 na 14 listopada (czasu polskiego) poznamy króla wagi ciężkiej. Jeśli zostanie nim Lennox Lewis, co jest wielce prawdopodobne, koronę straci Evander Holyfield, a wraz nim najsłynniejszy z promotorów boksu zawodowego, Don King. Porażka Holyfielda będzie też jego porażką, a przegrywać King nie lubi, tak samo jak bokserzy.
Walkę Holyfield - Lewis pokaże na żywo tylko Canal Plus. Komentatorem będzie dziennikarz "Rzeczpospolitej" Janusz Pindera. Początek transmisji - niedziela godz. 3.25. Retransmisja w niedzielę w Polsacie o godz. 17.20.
|
Zmierzą się dwaj najwybitniejsi obecnie bokserzy wagi ciężkiej, Amerykanin Evander Holyfield i Brytyjczyk Lennox Lewis. Osiem miesięcy temu ich pierwsza walka zakończyła się kontrowersyjnym remisem. Stawką rewanżowego pojedynku będą pasy mistrzowskie trzech najważniejszych organizacji boksu zawodowego: WBA, WBC, IBF. Większość obserwatorów pierwszego pojedynku Lewisa z Holyfieldem nie miała wątpliwości, kto był wtedy lepszy. Lewis zasłużył na wygraną. Walka, która miała być największym wydarzeniem ostatnich lat, okazała się skandalem. Trzy niezależne postępowania wyjaśniające, które prowadzono po tej walce, niewiele dały. Nikomu nie udowodniono winy. 13 listopada w Thomas and Mack Center w Las Vegas Lennox Lewis (mistrz WBC) i Evander Holyfield (WBA, IBF) znów staną naprzeciw siebie.Swoje strony w historii najsłynniejszych rewanżów zapisali też Evander Holyfield i Lennox Lewis. pierwszy toczył boje z Riddickiem Bowe'em, Mike'em Tysonem i Michaelem Moorerem. Lennox Lewis zanotował tylko jeden udany rewanż, zmusił do poddania Olivera McCalla. Przed pierwszą walką Lewisa z Holyfieldem faworytem był pogromca Tysona. Teraz role się odwróciły.
|
UNIA EUROPEJSKA
Euro na równi pochyłej
RYS. JÓZEF KACZMARCZYK
JĘDRZEJ BIELECKI
W pierwszych dniach po powołaniu europejskiej waluty 1 stycznia 1999 r. za euro płacono nawet 1,18 dolarów. Wczoraj na giełdzie w Singapurze unijny pieniądz był już jednak wart tylko 95 centów - najmniej w jego krótkiej historii. Ci, co zaufali od początku euro a teraz woleli "wrócić" do dolara stracili więc prawie 1/5 swoich oszczędności.
Spotykający się w poniedziałek w Brukseli ministrowie finansów Unii Europejskiej zastanawiali się jak powstrzymać niechęć rynków do nowego pieniądza. Kilka godzin wcześniej Komisja Europejska opublikowała program zdynamizowania europejskiej gospodarki. W czwartek Europejski Bank Centralny być może po raz drugi w ostatnich tygodniach podniesie stopy procentowe aby umocnić parytet euro na rynkach finansowych. Dotąd jednak działania europejskich władz spełzały na niczym: od 14 miesięcy euro porusza się po równi pochyłej.
Ocena sukcesu euro na podstawie jego kursu wobec amerykańskiego dolara jest kusząca, bo prosta. Jest jednak również ryzykowna. Nie uwzględnia bowiem wielkich postępów, jakie robi zjednoczona Europa dla zrównoważenia i zdynamizowania swojej gospodarki. Gdy międzynarodowe rynki finansowe docenią te starania, wielu drobnych ciułaczy może żałować, że wcześniej nie zainteresowało się euro.
Polska wciąż pozostaje pod wpływem dolara. Choć niewielu z nas wyjeżdża na wakacje do Stanów Zjednoczonych, a wymiana z USA stanowi ułamek naszego handlu z Unią Europejską, nadal banknotem z Waszyngtonem oceniamy wartość nieruchomości, siłę złotego czy wysokość naszych pensji.
Polska jest jednak skazana na euro. W negocjacjach o przystąpieniu do UE nasz kraj zobowiązał się do porzucenia złotego na rzecz waluty europejskiej tak szybko, jak pozwoli na to równowaga naszej gospodarki. Być może już w 2007 roku nasze portfele wypełnią banknoty euro. Przynajmniej dwa lata wcześniej kurs złotego zostanie sztywno powiązany z unijnym pieniądzem. Już dzisiaj jednak opłacalność dwóch trzecich naszego handlu zagranicznego zależy od kursu europejskiego pieniądza. Ta sama waluta określa strategię rozwoju w naszym kraju większości inwestorów zagranicznych. Wpływ euro na polską gospodarkę staje się coraz większy. Wahania kursu dolara dla eksporterów czy inwestorów mają dużo mniejsze znaczenie.
Notowania nie są najważniejsze
Zaufanie do euro w Polsce nie jest równe zaufaniu, jakim cieszy się dolar m.in. dlatego, że euro ma na razie charakter wirtualny. Jeszcze przez dwadzieścia dwa miesiące mieszkańcy eurolandu nie ujrzą banknotów i monet nowego pieniądza i będą liczyć w starych, narodowych jednostkach. Inną słabością euro jest "młody wiek" tej waluty. Wyznaczając Frankfurt na siedzibę Europejskiego Banku Centralnego i nadając mu podobny status do tego, który miał Bundesbank, twórcy nowej waluty chcieli, aby od razu zyskała ona zaufanie, jakim darzono niemiecką markę. Nie do końca to się udało: euro musi pracować na dobrą opinię.
Zaufaniu do euro nie sprzyja także jego słabnący kurs w stosunku do dolara. Czyż przywódcy Unii sami nie deklarowali, powołując nową walutę, że wkrótce dorówna ona znaczeniem amerykańskiemu dolarowi? Porównywanie euro z "zielonym banknotem" wydawało się tym bardziej uprawnione, że Stany Zjednoczone są punktem odniesienia dla Unii Europejskiej w wielu dziedzinach: od polityki obronnej po strategię rozwoju rolnictwa, od produkcji audiowizualnej po rozwój nowych technologii.
Sukces peryferyjnych krajów
Ocena wartości euro na podstawie kursu dolara jest zawodna. Ani dla rządów krajów eurolandu, ani dla EBC zewnętrzne notowania euro nie są celem najważniejszym i przez to nie mogą świadczyć o skuteczności działania europejskich władz. Celem EBC jest utrzymanie stabilności cen i w miarę możliwości niskiej ceny pieniądza, co dynamizuje wzrost gospodarczy. W pierwszym roku istnienia euro, mimo podwojenia cen ropy i przyspieszenia wzrostu gospodarczego, przeciętna inflacja dla krajów eurolandu wyniosła 1,7 proc. To wyraźnie mniej zarówno od maksymalnego zakładanego przez frankfurcki bank wskaźnika inflacji (2 proc.), jak i wzrostu cen w USA (2,7 proc.). W tym i przyszłym roku inflacja w krajach eurolandu ma wynieść 1,5 proc.
Również realna cena pieniądza w eurolandzie spadła do wyjątkowo niskiego poziomu około 1,5 proc. (prawie pięć razy mniej niż w Polsce). Przedsiębiorstwa z takich krajów jak Hiszpania, Portugalia, Irlandia czy Włochy nigdy w historii nie miały tak dobrych warunków rozwoju. Hiszpańska gospodarka rozwijała się na przykład w ubiegłym roku w tempie 3,6 proc. rocznie, niemal tak samo jak startująca z dużo niższego poziomu Polska. Sukces tych "peryferyjnych" krajów rozwiał niepokojące także dla nas obawy, że EBC będzie prowadził politykę głównie z myślą o wielkiej gospodarce niemieckiej, francuskiej i włoskiej.
Euroland zyskuje
Dla krajów eurolandu ważniejsze od kursu euro jest natomiast zdynamizowanie wzrostu gospodarczego i ograniczenie bezrobocia. Tu w stosunku do Stanów Zjednoczonych Unia ma wielkie opóźnienia, które jednak stosunkowo szybko nadrabia. W tym i przyszłym roku wzrost gospodarczy krajów eurolandu ma wynieść 2,9 proc. (prognozy Komisji Europejskiej) wobec 2,8 proc. i 2,5 proc. w USA. Liczba bezrobotnych ma natomiast spaść do 9,4 proc. i 8,8 proc. wobec 4,4 proc. i 4,7 proc. w Stanach Zjednoczonych. W Hiszpanii w przyszłym roku poszukujący pracę mają stanowić już tylko 12,3 proc. osób w wieku produkcyjnym wobec 24,1 proc. w 1994 roku. Co ważniejsze, także "kontynentalny" model utrzymania w miarę hojnej opieki socjalnej nie zapobiega poprawie na rynku pracy. Tak dzieje się na przykład we Francji mimo wprowadzenia trzydziestopięciogodzinnego tygodnia pracy. W Wielkiej Brytanii, Holandii, Austrii, Portugalii, Danii i Irlandii bezrobocie jest już porównywalne lub niższe niż w USA.
Jednym ze źródeł lepszej koniunktury jest jednak słabość euro, która dynamizuje europejski eksport. W ubiegłym roku to europejski Airbus przejął większą część (55 proc.) światowego rynku przelotów pasażerskich, a nie amerykański Boeing. Natomiast niemieckie luksusowe samochody pierwszy raz robią furorę na amerykańskim rynku. W tym i w przyszłym roku eksport eurolandu ma rosnąć przynajmniej w tempie 6 proc., powiększając nadwyżkę rachunku bieżącego eurolandu. Stany Zjednoczone z coraz większą irytacją muszą godzić się natomiast z deficytem odpowiadającym prawie 4 proc. ich PKB. Słabość euro przyczyniła się także do niebezpiecznego zachwiania równowagi polskiego handlu zagranicznego. W tej sytuacji siła dolara, funta czy złotego wobec euro może okazać się pyrrusowym i tylko czasowym zwycięstwem.
Musimy stanąć w kolejce
Główną przyczynę słabości euro przypisuje się wielkim zagranicznym kapitałom inwestycyjnym, które są angażowane w USA, gdyż tam stworzono najlepsze warunki wzrostu gospodarczego. Tylko w ubiegłym roku z eurolandu "wypłynęło" prawie 120 mld euro kapitałów przeznaczonych na bezpośrednie inwestycje za granicą i 30 mld euro na inwestycje portfelowe. Inwestorzy ci, zamieniając euro na inne waluty, przyczyniają się do osłabienie euro. Wielu z nich uważa, że w eurolandzie osiągną mniejsze zyski z powodu zbyt dużego opodatkowania, sztywnych regulacji rynku pracy, wciąż silnych tendencji do promowania "narodowych przedsiębiorstw".
Taka analiza nie grzeszy jednak ścisłością, bo na przykład w 1995 roku za 1 ecu (które 1 stycznia 1999 roku zamieniono na euro) płacono na przykład 1,4 dolara. Od tego czasu wydatki budżetowe w krajach UE spadły z 53 do 46 proc. dochodu narodowego. W 1993 roku przeciętny deficyt budżetowy krajów Unii wynosił 6 proc. PKB. W tym roku będzie to już 0,6 proc., a w przyszłym - 0,3 proc. Takim krajom jak Belgia czy Włochy udaje się w szybkim tempie spłacać narosłe przez ostatnie dziesięciolecia bardzo duże zadłużenie. Utworzenie Jednolitego Rynku (1 stycznia 1993 roku) rozpoczęło proces otwarcia na konkurencje wielu kluczowych działów gospodarki: bankowości, ubezpieczeń, telekomunikacji, elektryczności, gazu, transportu lotniczego. Niespotykana dotąd liczba międzynarodowych fuzji pozwoliła na poprawę wydajności pracy i spadek cen w krajach eurolandu oraz na coraz ściślejszą integrację tych krajów.
Pierwszy rok istnienia euro na pewno nie rozwiał wszystkich wątpliwości związanych z nową walutą. Wciąż niewiadomą pozostaje, w jakim stopniu pewny może być wspólny pieniądz krajów, które nie mają jednego rządu i jednego znaczącego budżetu. Co prawda koordynacja polityki gospodarczej krajów eurolandu staje się coraz lepsza, a rozpoczynająca się reforma instytucjonalna niemal na pewno wzmocni federalny charakter UE, dotąd nie udało się jednak doprowadzić do harmonizacji systemów podatkowych w Unii, natomiast skutki udziału w austriackim rządzie skrajnej prawicy nie są do końca przewidywalne.
Mimo to korzyści istnienia europejskiego pieniądza spowodują, że to raczej kraje "15" dostosują się do wymogów euro niż doprowadzą do upadku wspólnego pieniądza. Swoją walutę na rzecz euro chce już porzucić Grecja, Szwecja i Estonia, a coraz bardziej waha się Dania i Wielka Brytania. Polska powinna pilnować swojego miejsca w tej kolejce.
|
W pierwszych dniach po powołaniu europejskiej waluty 1 stycznia 1999 r. za euro płacono nawet 1,18 dolarów. Wczoraj pieniądz był już jednak wart tylko 95 centów. w poniedziałek w Brukseli ministrowie finansów Unii Europejskiej zastanawiali się jak powstrzymać niechęć rynków do nowego pieniądza. Polska jest skazana na euro. W negocjacjach o przystąpieniu do UE nasz kraj zobowiązał się do porzucenia złotego na rzecz waluty europejskiej tak szybko, jak pozwoli na to równowaga naszej gospodarki. Być może już w 2007 roku nasze portfele wypełnią banknoty euro. Ta waluta określa strategię rozwoju w naszym kraju większości inwestorów zagranicznych. Celem EBC jest utrzymanie stabilności cen i w miarę możliwości niskiej ceny pieniądza, co dynamizuje wzrost gospodarczy. W pierwszym roku istnienia euro przeciętna inflacja wyniosła 1,7 proc. Dla krajów eurolandu ważniejsze od kursu euro jest zdynamizowanie wzrostu gospodarczego i ograniczenie bezrobocia.
|
ROSJA
Moskwa chce sprzedać Pekinowi broń za miliardy dol. Komentatorzy przypominają jednak, że kiedyś może być ona użyta przeciwko Rosjanom.
Zwrot ku Azji
PIOTR JENDROSZCZYK
z Moskwy
Rozpoczynająca się dzisiaj wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna, w jakich uczestniczyli przywódcy Wspólnoty Niepodległych Państw, premier Indii oraz minister spraw zagranicznych Iranu. Równocześnie z Iraku wróciła rosyjska delegacja rządowa, która przywiozła podpisane porozumienie naftowe. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. Zmianę taktyki łączy się z nazwiskiem Jewgienija Primakowa, od ponad roku szefa dyplomacji rosyjskiej.
Trudno byłoby jednak upatrywać w zbliżeniu z Chinami i innymi krajami azjatyckimi próby zawarcia sojuszu politycznego czy wojskowego na wschodzie dokładnie w czasie, gdy Zachód, nie bacząc na sprzeciwy Moskwy, realizuje plan rozszerzenia NATO. W opinii moskiewskich ekspertów Rosja, aktywizując swą azjatycką politykę, pragnie zwiększyć pole manewru, tym bardziej że rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem.
W rok po złożonej w czasie wizyty Jelcyna pekińskiej deklaracji Jiang Zemina, charakteryzującej stosunki pomiędzy obu państwami jako "konstruktywne partnerstwo wybiegające w XXI wiek", obaj przywódcy podpiszą w Moskwie kilka dokumentów. Deklaracja polityczna na temat "wielobiegunowości świata" pozwoli być może na interpretację pojęcia konstruktywnego partnerstwa. Nikt w Moskwie nie oczekuje jednak rewelacji. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od swej polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA.
Pragmatyczne kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest jednak zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin daje wyraźnie do zrozumienia, że przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Porozumienie to zostanie podpisane nie tylko przez Jiang Zemina i Borysa Jelcyna, ale także przez przywódców Kazachstanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. W ostatnim tygodniu szczegóły tego dokumentu uzgadniał w Chinach rosyjski minister obrony Igor Rodionow.
Rozczarowanie Zachodem
Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy w Moskwie przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. Chodzi przy tym nie tylko o plany NATO. "Niezawisimaja Gazieta" opublikowała kilka dni temu niektóre założenia projektu dokumentu o nazwie "Obraz Rosji", przygotowanego na niedawne posiedzenia Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej przy prezydencie Jelcynie. Składająca się z politologów, dyplomatów, ekspertów i polityków Rada zamierza do końca roku opracować obszerny dokument, który będzie analizą miejsca i perspektyw Rosji w polityce światowej.
Po zapoznaniu się z opublikowanymi w "Niezawisimej Gazietie" niektórymi tezami tego opracowania można odnieść wrażenie, że jego autorami byli nacjonalistyczni politycy z obozu komunistycznego czy też działacze z otoczenia Władimira Żyrinowskiego lub Aleksandra Lebiedzia. Jedno z głównych założeń głosi bowiem, że na Zachodzie, a zwłaszcza w USA, nastąpiła szczególna aktywizacja sił, które chcą zapobiec odrodzeniu Rosji jako "wpływowego podmiotu stosunków międzynarodowych". Tego rodzaju kampania ma być przede wszystkim skutkiem niezadowolenia Zachodu z faktu, iż Rosja powoli staje na nogi. Gdy więc rosyjski biznes coraz bardziej się umacnia, kraje zachodnie pragną roztoczyć kontrolę nad napływającymi do Rosji inwestycjami zagranicznymi, aby nie doprowadzić do szybkiego "odrodzenia kraju".
Takie spojrzenie na stosunki z Zachodem nie jest w Moskwie niczym wyjątkowym. Podczas zorganizowanego niedawno "okrągłego stołu" rosyjskich politologów w sprawie integracji Rosji z Białorusią przewijała się teza, że wycofanie się Jelcyna w ostatniej chwili z podpisania uzgodnionego wcześniej porozumienia było wynikiem działań prozachodnich polityków w rządzie (zwłaszcza Anatolija Czubajsa) i nacisków Zachodu.
Na razie nie ma konkretnych dowodów na to, iż tego rodzaju myślenie wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. Wręcz przeciwnie. Ostatnia reorganizacja rządu, w którym znaczącą rolę odgrywają politycy liberalni posługujący się analizami instytutu ekonomicznego Jegora Gajdara, pozwala przypuszczać, że Moskwa jest daleka od popełnienia błędu, którego skutkiem byłaby samoizolacja na arenie międzynarodowej.
W stronę Chin
Zdaniem Jewgienija Bażanowa, szefa Instytutu Aktualnych Problemów Międzynarodowych, nie ma mowy o powstaniu osi Moskwa - Pekin. Przede wszystkim dlatego, że Chiny nie są tym zainteresowane. Zdają sobie bowiem sprawę z faktu, że takie posunięcie doprowadziłoby do konfliktu z Zachodem i postawiło pod znakiem zapytania plany modernizacji państwa. Nie oznacza to jednak, że Moskwa i Pekin nie pragną wykorzystywać wzajemnych kontaktów w polityce wobec USA.
Jednakże stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada - twierdzi Bażanow. Przypomina on o ogromnych kosztach chińsko-rosyjskiej konfrontacji zbrojnej na tle konfliktu granicznego w latach 60. Jeden z instytutów Rosyjskiej Akademii Nauk ocenił, że Rosja straciła wtedy 200 - 300 mld "starych" rubli. Rosyjski ambasador w Pekinie Igor Rogaczow wyraził niedawno opinię, że wraz z zakończeniem w tym roku procesu demarkacji granicy "sprawa ta zostanie raz na zawsze zdjęta z porządku dziennego".
Demarkacja odbywa się na podstawie porozumienia podpisanego w 1991 r. Ustępstwa Moskwy w tej sprawie umożliwiły Jelcynowi złożenie rok później wizyty w Pekinie. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie (14 km kw.), czemu sprzeciwiają się gubernatorzy tych regionów. Moskwa nie bierze jednak tych protestów poważnie - podobnie jak niedawnego oświadczenia admirała Feliksa Gromowa, dowódcy rosyjskich sił morskich. Jego zdaniem Chiny otrzymają nie tylko bezpośredni dostęp do Morza Japońskiego, ale i możliwość żeglugi po rzece Tuman, co naruszy "wojskową równowagę sił w regionie". Rosyjskie MSZ przypomniało natychmiast admirałowi, że rzeka ta jest zbyt płytka, aby mogły po niej pływać okręty wojenne, a o żadnym naruszeniu równowagi nie ma mowy.
Trudno przypuszczać, aby admirał o tym nie wiedział. Jego słowa można więc traktować jako ostrzeżenie, iż demarkacja granicy nie daje jednak Rosji gwarancji, że Chiny nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. Można zrozumieć obiekcje Gromowa, jeżeli się pamięta, że porozumienie nie obejmuje trzech wysp na rzekach Ussuri i Argun, do których Pekin rościł pretensje w latach 60., co zakończyło się konfrontacją zbrojną. Nie brak głosów, że wyłączenie tych wysp z porozumienia może w przyszłości posłużyć Chinom za pretekst do żądań zwrotu ponad półtora miliona kilometrów kwadratowych utraconych w XIX w. na podstawie traktatów, których Chińczycy nigdy nie przestali uważać za nierównoprawne.
Uzbrajanie sąsiada
Tymczasem Pekin właśnie przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. W latach 1992 - 1995 Chińczycy kupili 48 nowoczesnych myśliwców Su-27, a w roku ubiegłym licencję na produkcję 200 samolotów tego typu w ciągu najbliższych pięciu lat. Wartość kontraktu szacuje się na 2,5 mld dol. Władze chińskie nie kryją, że interesują się jeszcze 50 samolotami Su-30 i Su-30MK. Jak twierdzi agencja Interfax, oprócz zakupionych już czterech łodzi podwodnych klasy "Kilo" Pekin chciałby się zaopatrzyć w 10 - 12 takich łodzi lub zdobyć licencję na ich produkcję. Koszt jednego okrętu podwodnego wynosi 250 mln dol. Na liście chińskich zakupów znajdują się też systemy antyrakietowe, w tym słynne S-300 oraz samoloty Ił-76, które po wyposażeniu w izraelskie urządzenia elektronicznie mają pełnić funkcję podobną do amerykańskich AWACS.
W Moskwie cytuje się często dane Kongresu USA, z których wynika, że w najbliższych latach Chiny zamierzają wydawać na zakup uzbrojenia 4,4 mld dol. rocznie, a więc dwa razy więcej niż Arabia Saudyjska. Rosja, która w ostatnich trzech latach sprzedaje Pekinowi broń za ok. 1 mld dol. rocznie (ok. 30 proc. eksportu broni), zamierza jeszcze aktywniej włączyć się w program chińskich zbrojeń. Dla przeżywającej ciężkie czasy rosyjskiej "zbrojeniówki" jest to szansa nie do pogardzenia.
Nieśmiałe ostrzeżenia
Problem jednak w tym, że nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta, przynajmniej teoretycznie, także przeciwko Rosji. - Nie wolno zrezygnować ze współpracy z Chinami w tej dziedzinie, bo z łatwością zaopatrzą się w potrzebne urządzenia nowoczesnej techniki gdzie indziej - odpowiada na ten zarzut Konstantin Makijenko, ekspert Rosyjskiego Centrum Studiów Politycznych. Jego zdaniem Chiny oraz Indie będą do lat 2005 - 2010 głównymi odbiorcami rosyjskiej broni. Uważa on także, podobnie jak niektórzy eksperci MSZ, że chińska ekspansja jest skierowana na Tajwan oraz Azję Południowo-Wschodnią i dlatego Pekin nie będzie zagrażać Rosji.
Wątpliwości ma jednak dziennik "Kommersant Daily", który poinformował niedawno, że to właśnie Pekin nalegał, aby porozumienie w sprawie redukcji sił zbrojnych wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej zostało zawarte do 2020 roku, a nie na czas nieograniczony, jak proponowało rosyjskie MSZ. Gazeta skłonna jest twierdzić, że w XXI w. Chiny - będące największą światową potęgą gospodarczą z najliczniejszym narodem na kuli ziemskiej - skierują swe zainteresowania w stronę Syberii
Jak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami. Idea "konstruktywnego partnerstwa" wymaga zapewne jeszcze konkretyzacji, ale nie ulega wątpliwości, że jest dzisiaj witana z zadowoleniem zarówno w Pekinie, jak i Moskwie.
Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu.
|
wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna, w jakich uczestniczyli przywódcy Wspólnoty Niepodległych Państw, premier Indii oraz minister spraw zagranicznych Iranu. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem.
kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją.
nie ma mowy o powstaniu osi Moskwa - Pekin. Chiny nie są tym zainteresowane. Zdają sobie bowiem sprawę z faktu, że takie posunięcie doprowadziłoby do konfliktu z Zachodem i postawiło pod znakiem zapytania plany modernizacji państwa.
stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada. na podstawie porozumienia podpisanego w 1991 r. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie (14 km kw.). demarkacja granicy nie daje jednak Rosji gwarancji, że Chiny nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. porozumienie nie obejmuje trzech wysp na rzekach Ussuri i Argun. wyłączenie tych wysp z porozumienia może w przyszłości posłużyć Chinom za pretekst do żądań zwrotu ponad półtora miliona kilometrów kwadratowych utraconych w XIX w.
Tymczasem Pekin właśnie przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Dla rosyjskiej "zbrojeniówki" jest to szansa nie do pogardzenia. jednak nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta także przeciwko Rosji. "Kommersant Daily" poinformował, że Pekin nalegał, aby porozumienie w sprawie redukcji sił zbrojnych wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej zostało zawarte do 2020 roku, a nie na czas nieograniczony. W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest rozwijanie dobrych stosunków z Chinami.
|
Dziesięć lat temu, 13 stycznia 1991 roku, przy wileńskiej wieży telewizyjnej pod gąsienicami radzieckich czołgów ginęli pragnący niepodległości Litwini. Parlament przygotowywał się do odparcia ataku. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces.
Testament odczytany po latach
Styczeń 1991. Żołnierze radzieccy w centrum Wilna
FOT. ANNA BRZEZIŃSKA
MAJA NARBUTT
Z WILNA
- Byliśmy po stronie niebios przeciwko diabłu. To dawało nam siłę - mówi Vytautas Landsbergis, wspominając wydarzenia, które rozegrały się w Wilnie 10 lat temu. Mroźną styczniową noc, rozdzieraną hukiem wystrzałów z radzieckich czołgów masakrujących bezbronnych Litwinów, nazywa najgorszym momentem swego życia.
- Właśnie niedawno znalazłem w kieszeni starego ubrania odezwę, którą pisałem, oczekując, że do parlamentu wpadną żołnierze radzieccy. Gdyby mnie zastrzelili lub wywieźli do więzienia w Moskwie, miała dotrzeć do Litwinów. Wzywałem ich, by nie poddawali się radzieckiej okupacji. Taki był mój testament - opowiada Landsbergis, a ja przypominam sobie, jak z dyktafonem w dłoni polowałam wówczas na jego "ostatnie słowa".
Dzisiaj w parlamencie Litwy jest bardzo spokojnie, wręcz sennie. Nikt nie ma żadnych spraw do Landsbergisa. W dniach radzieckiej interwencji przed jego gabinetem, w którym spędzał dni i noce, stale koczowali ludzie. W płaszczach i czapkach - bo okna mimo mrozu były otwarte z powodu unoszących się oparów benzyny z koktajli Mołotowa - czekali, by znalazł dla nich choć minutę.
Vytautas Landsbergis, "ojciec litewskiej niepodległości", przemawia z gmachu parlamentu
FOT. ANNA BRZEZIŃSKA
Potem, już w spokojniejszych czasach, gdy Landsbergis i jego partia konserwatystów wygrywali wybory, otaczali go zaaferowani młodzi ludzie. Teraz wszyscy gdzieś zniknęli. Stopniały szeregi jego zwolenników. Nawet życzliwi mu mówią, że Landsbergis zagubił się w meandrach polityki i zrobił kilka niewybaczalnych błędów. Członkowie jego partii szepczą po kątach, że jego upadek, przypieczętowany ubiegłorocznymi wyborami parlamentarnymi, może być ostateczny.
I tylko gdy patrzy się na ścianę w gabinecie Landsbergisa, można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał. Stare rysunki z czołowych amerykańskich, angielskich, francuskich gazet, przez wszystkie te lata przenoszone przez Landsbergisa z gabinetu do gabinetu, pokazują go jako rycerza wolności szarżującego na radzieckiego smoka. Tutaj wszystko jest tak jak wówczas, gdy plac przed otoczonym barykadami parlamentem huczał od skandowanego okrzyku: "Litwa! Landsbergis! Wolność!".
"Zwykli obywatele" nie dotarli
- Czy nie zastanawiało was, dziennikarzy, dlaczego mogliście być w styczniu 1991 roku w Wilnie, dlaczego Moskwa nie miała nic przeciwko temu? - mówi Audrius Butkevicius, w tamtych czasach minister obrony i bliski współpracownik Landsbergisa (dziś jego zajadły przeciwnik). - Wyznaczono wam bardzo ważną rolę: mieliście opisać to, co zainscenizowano i w co miał uwierzyć świat.
Scenariusz władz radzieckich był precyzyjny. Opierał się na założeniu, że to "zwykli obywatele niezadowoleni z rządów ekstremistów" będą szturmować wieżę telewizyjną i parlament. Gdyby ochotnicy Butkeviciusa odpierali atak, w obronie atakujących stanęłaby Armia Radziecka. Świat, zajęty wydarzeniami w rejonie Zatoki Perskiej, miałby gładko przełknąć to, co działo się w Wilnie.
Audrius Butkevicius - były minister obrony, dziś biznesmen myślący o powrocie do polityki - na tle zachowanych fragmentów barykad pod parlamentem
FOT. (C) MARIAN PALUSZKIEWICZ/ KURIER WILEŃSKI
Ten plan się nie powiódł. Z prostego powodu. Gdy grupa dywersantów sformowana z przebranych w cywilne ubrania żołnierzy i członków proradzieckiej organizacji Jedinstwo szykowała się do wyjazdu pod wileńską wieżę telewizyjną, kilku z nich zaczęło krzyczeć, że jeszcze nie nadeszła wyznaczona godzina. Byli to podstawieni ludzie władz litewskich. Wykorzystali fakt, że w Wilnie czas lokalny różnił się o godzinę od moskiewskiego. Żołnierze radzieccy, działający według czasu moskiewskiego, pojawili się więc pod wieżą sami, bez "zwykłych obywateli".
Zaczął się szturm. Wieżę otaczali Litwini, którzy zjawiali się tam na apel Landsbergisa. Rosjanie początkowo strzelali pod nogi, w ziemię. Tłum się nie cofnął. Zaczęto strzelać w ludzi. Ci, którzy chcieli uciec, nie mogli - padali na rozjeżdżony gąsienicami czołgów rozmiękły grunt.
Huk wystrzałów z czołgów słychać było w całym Wilnie. Wkrótce dołączyło do tego wycie karetek pogotowia, w które także strzelano. W parlamencie pobladły pracownik biura prasowego nadawał na cały świat: "Jest pięciu, ośmiu, już dziesięciu zabitych. Ich liczba wzrosła do czternastu".
Przerażeni Litwini mogli zobaczyć na ekranach telewizorów spikerkę mówiącą: "już idą". Kamera zaczęła pokazywać schody i biegnących żołnierzy. W końcu zasłoniła ją jakaś ręka.
Ostatnie rozgrzeszenie w sali posiedzeń
- Chciałem, by wszyscy byli na posterunku. Naród nas wybrał, abyśmy ogłosili niepodległość Litwy. I musieliśmy ponieść wszelkie tego konsekwencje - wspomina Landsbergis, wówczas przewodniczący litewskiej Rady Najwyższej.
Gdy rozpoczął się atak na wieżę, z parlamentu zaczęto wzywać posłów na nadzwyczajne posiedzenie. - Niektórzy odpowiadali, że wszystko stracone, że nie ma sensu już nic robić. Byli i tacy, którzy spali tak mocno, że nie słyszeli telefonu - uśmiecha się z łagodną ironią Landsbergis. Jednak większość stawiła się w parlamencie.
Rada Najwyższa przygotowywała się do odparcia ataku. Okna zastawiano workami z piaskiem. Rozdawano maski gazowe. W hallu pośpiesznie zaprzysięgano ochotników z Departamentu Obrony Kraju. - Uważaliśmy, że od tej pory będzie ich chronić konwencja genewska - tłumaczy Butkevicius. - W naszym rozumieniu byli od tego momentu żołnierzami.
Uzbrojenie ponad tysiąca ochotników, a także litewskich służb granicznych nie przypominało wyposażenia żołnierzy. Jedni mieli broń sportową, inni myśliwską, a niektórzy tylko metalowe pręty.
W sali posiedzeń ksiądz Romas Grigas udzielał wszystkim posłom rozgrzeszenia na wypadek nagłej śmierci. Vytautas Landsbergis nerwowo krążył między salą a swym olbrzymim gabinetem, skąd usiłował dodzwonić się do Gorbaczowa. Tamtej nocy Michaił Siergiejewicz Gorbaczow nie odpowiadał jednak na żadne telefony.
I przez godzinę, może dwie w Wilnie czekano też na reakcję Zachodu.
Samotność absolutna
- Gdy się dowiedzieliśmy, że pod wieżą padają zabici i ranni, zaczęliśmy się obawiać, że zginą setki ludzi. A świat milczał. Doświadczyliśmy uczucia absolutnej samotności. I zdrady. Potem się okazało, że jest inaczej. Ale wtedy myśleliśmy: Będziemy umierali sami i nikt się za nami nie ujmie - wspomina Landsbergis.
W środku nocy deputowani pośpiesznie przyjmowali rezolucje i ustawy: gdyby parlament nie mógł dłużej pełnić swych funkcji, to automatycznie uległyby rozwiązaniu rząd i samorządy.
- Pamiętaliśmy o nieładnych precedensach, o roku 1940, gdy Litwę bez jednego strzału przekazano w ręce okupanta. Zresztą wtedy nie było woli politycznej, by bronić niepodległości - przyznaje Landsbergis.
W styczniu 1991 roku było inaczej. Tylko brutalna siła mogła zdławić niepodległość Litwy. Żaden akt kapitulacji nie powinien być podpisany litewską ręką.
Mniej więcej w tym samym czasie pod bramą Ambasady USA w Warszawie stał minister spraw zagranicznych Litwy Algirdas Saudargas, wysłany do Polski z misją utworzenia rządu emigracyjnego, jeśli Związek Radziecki dokona interwencji na Litwie. Drzwi ambasady się nie otworzyły.
Nie tylko heroizm
Parlament był jedynym miejscem w Wilnie, którego Litwini mieli bronić z bronią w ręku. Wiedzieli o tym zarówno obecni w gmachu, jak i żołnierze radzieccy. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces.
- Uratowali nas ludzie, którzy zjawili się pod parlamentem i otoczyli go żywym kordonem. Ich wręcz irracjonalna determinacja. Przekonanie, że ważą się losy Litwy - twierdzi Landsbergis.
Tysiące ludzi, którzy wypełnili plac przed parlamentem, nie miały się nawet gdzie cofnąć. Gdyby jednostki radzieckie zaatakowały tej nocy parlament, doszłoby do niewyobrażalnej masakry. Prawdopodobnie obawa przed wielką liczbą ofiar sprawiła, że atak nie nastąpił.
Ale tamtej nocy ludzie przed parlamentem spodziewali się najgorszego. Odprawiano mszę, śpiewano pieśni patriotyczne i religijne. W pierwszym szeregu stali starzy ludzie - zesłańcy i byli więźniowie łagrów. Atmosfera patriotycznego uniesienia sięgała zenitu.
- Nie tylko heroizm dochodził do głosu tamtej styczniowej nocy - przyznaje Butkevicius. - Niektórych moich ludzi sytuacja przerosła, chcieli się ratować za wszelką cenę. W momencie kulminacyjnym widziano pograniczników, jak z obłędem w oczach zrywali pagony, przerażeni, że staną się pierwszym celem. Część ochotników, których po zaprzysiężeniu wypuściłem z bronią do miasta, rzucała karabinki w krzaki.
Butkevicius wydał rozkaz, by nikogo nie wypuszczano z parlamentu: - Był potrzebny, jeśli rzeczywiście wszyscy mieli zostać w gmachu aż do końca. Niektórzy posłowie nie wytrzymywali nerwowo oczekiwania na atak sił radzieckich. Szamotali się z ochroną, usiłując wydostać się na zewnątrz. Inni zrywali znaczki deputowanych. Kilku nawet włożyło białe kitle sanitariuszy ze szpitala polowego.
Biało-czerwona nad tłumem
Od trzynastego stycznia 1991 r. zmienił się stosunek mniejszości narodowych do sprawy niepodległości Litwy. Kiedy prawie rok wcześniej proklamowano niepodległość, dla Litwinów była to idea, dla której warto było poświęcić bardzo wiele. - Powiedzmy szczerze: Polacy z Wileńszczyzny odbierali to zupełnie inaczej. Państwo litewskie było dla nich abstrakcją. Czymś kompletnie nieznanym i niechcianym - podkreśla Artur Płokszto, wówczas redaktor naczelny należącej do Związku Polaków na Litwie "Naszej Gazety", a teraz poseł na Sejm. - Tu kiedyś była Polska, potem był Związek Radziecki. Dopiero masakra pod wieżą telewizyjną okazała się wstrząsem, który uświadomił, że nie można wiązać swoich nadziei z władzami radzieckimi, że przekroczono granicę, której przekroczyć nie było wolno.
Delegacja radziecka, która przybyła 13 stycznia do parlamentu, po rozmowach z politykami litewskimi spotkała się w garnizonie w Miasteczku Północnym z wojskowymi radzieckimi i tzw. Komitetem Ocalenia Narodowego. Na prośbę komitetu jeździła po wileńskich zakładach, w których pracowali głównie Rosjanie i Polacy. Oczekiwano, że spontanicznie poprą interwencję radziecką.
- Przypadkowo usłyszeliśmy, jak delegacja telefonicznie relacjonowała wrażenia z tych spotkań Gorbaczowowi. Powiedzieli: "Michaił Siergiejewicz, wprowadzono was w błąd. Tu po jednej stronie jest armia, po drugiej naród" - opowiada Vytautas Landsbergis.
Trzynastego stycznia pod parlamentem wśród nieprzebranych tłumów Litwinów pojawiły się dwie biało-czerwone flagi. - Ratowały honor miejscowych Polaków - mówi Płokszto, który wraz z grupką znajomych stał pod jedną z nich. Reakcje Litwinów były zresztą różne: od wdzięczności, wyrażanej niekiedy po polsku, do niechętnego "po co tutaj przyszliście".
I chociaż dla większości Polaków masakra pod wieżą stanowiła olbrzymi wstrząs, to reagowali na nią różnie. "Obrzydliwy rechot przechodnia: Jeszcze mało dostali. A tuż zaraz słowa sprzątaczki, prostej kobieciny spod Wilna: żeby on gdzie zadławił się, ten Gorbaczow! Tyle ludzi namordowali! Wierzę, że to prawdziwy głos Wileńszczyzny" - napisała poetka Alicja Rybałko w nadzwyczajnym numerze "Naszej Gazety".
Podejrzani komuniści
- Moskwa wyobrażała sobie, że jeśli litewscy partyjni intelektualiści krytykują Landsbergisa, to wystarczy, że ktoś uderzy pięścią w stół i wszystko się rozpadnie. Tymczasem interwencja radziecka skonsolidowała naród. Jeśli Moskwa atakowała Landsbergisa, to atakowała nasze legalnie wybrane władze, całą Litwę - mówi jeden z liderów litewskiej postkomunistycznej lewicy Česlovas Juräenas.
Tej tragicznej nocy Juräenas poczuł, że jest po tej stronie barykady co jego dotychczasowy ideologiczny przeciwnik. Chociaż nie dla wszystkich było to oczywiste.
- Niektórzy obrońcy parlamentu mówili, że jeśli OMON [czyli oddziały specjalne radzieckiej milicji - przyp. red.] i żołnierze wedrą się do parlamentu, to oni, zanim zaczną strzelać do atakujących, najpierw wymierzą broń w Algirdasa Brazauskasa i we mnie - przypomina sobie Juräenas.
I wtedy, i jeszcze przez parę lat najbardziej dokuczała mu nieufność ekipy Landsbergisa do byłych litewskich komunistów, bezustanne podejrzenia o zdradę.
- Pan Landsbergis nie rozumiał, że Litwy niepodległej chcą nie tylko dysydenci. Zresztą, prawdę mówiąc, on sam nie był żadnym dysydentem - żali się Juräenas, podkreślając, że są przecież "komuniści i komuniści". Ci skupieni wokół Algirdasa Brazauskasa zrobili pierwszy krok w kierunku niepodległości, odrywając partię od Moskwy, a nastąpiło to w 1989 roku, gdy Związek Radziecki był jeszcze silny.
Juräenas uważa, że w razie sukcesu interwencji radzieckiej najbardziej narażeni byliby jego partyjni koledzy. - W alei Giedymina podszedł do mnie człowiek, z którym byłem kiedyś w Komitecie Centralnym. Powiedział: "Słuchajcie, towarzyszu! Gdy przejmiemy władzę, to najpierw postawimy pod ścianę takich zdrajców jak wy" - opowiada Juräenas.
Stare garnitury sygnatariuszy
Posłowie, którzy bronili w styczniu 1991 roku parlamentu, spotykają się raz do roku, po Bożym Narodzeniu. - Co najmniej połowa przyjeżdża w tych samych garniturach, w których podpisywała Akt Niepodległości. Bo tylu żyje w biedzie. Najmłodszy z posłów tamtego historycznego parlamentu się zastrzelił, bo nie mógł znaleźć pracy - mówi Rimvydas Valatka, dziś jeden z najlepszych litewskich dziennikarzy.
- Ci, którzy w tamtą noc byli w parlamencie Litwy, myślą, że ich życie musi być lepsze, czystsze. Na ogół tak myślą - poprawia się Valatka - ale i tak ludzie patrzą na nas wszystkich jak na część władzy, złej władzy.
Sam nie ma powodów do narzekań. Jest zastępcą redaktora naczelnego najpoważniejszej litewskiej gazety "Lietuvos Rytas" i żyje lepiej, niż kiedyś mógł zamarzyć. Ale przeraża go to, co się dzieje z jego krajem: masowa emigracja jest jak wyniszczający upływ krwi; zostają najmniej przedsiębiorczy i samotne kobiety.
Tak jak wszyscy obecni tamtej nocy w parlamencie zapamiętał każdą chwilę, wypowiedziane słowa i emocje. W jego wypadku uczucie nierealności. I ciarki przechodzące po plecach, gdy wielotysięczny tłum śpiewał w patriotycznym uniesieniu.
- Dla wielu z nas był to kulminacyjny punkt życia - potwierdza Audrius Butkevicius, a ja przypominam sobie, że poznałam go właśnie 13 stycznia, gdy przed spodziewanym atakiem na parlament usiłował mnie wyrzucić z gmachu, bo nie chciał, by zostali tam dziennikarze i kobiety.
Pogrzebu nie było
Trzydziestoletni wówczas Butkevicius był bohaterem narodowym i jednym z najbliższych współpracowników Landsbergisa. Dziś są wrogami. - Landsbergis kilka razy mnie sprzedał. Spędziłem przez niego dwa lata w więzieniu. Nie mam więc powodów, by go kochać - chłodno mówi Butkevicius.
Incydenty, o których wspomina były minister, przypominają sensacyjny film. Byłego ministra, a ówczesnego posła zatrzymano w 1997 roku, gdy przyjmował "znaczną sumę dolarów". Kontrahent tej łapówkarskiej transakcji miał urządzenia nagrywające umieszczone w spince krawata. Butkevicius bronił się na forum sejmowym, oskarżając Landsbergisa o zorganizowanie prowokacji, która miała na celu wyeliminowanie go z życia publicznego.
Do "pierwszej zdrady" doszło dwa miesiące po masakrze pod wileńską wieżą telewizyjną. Samochód litewskiego ministra obrony został zatrzymany przez oddział OMON-u.
- Dopiero po latach dowiedziałem się w Moskwie od dowódcy wileńskiego OMON-u, że zadzwonił do niego ochroniarz Landsbergisa. Jechałem nocą na spotkanie z Polakami z KOR-u, którzy szkolili naszych ludzi w działalności podziemnej - mówi Butkevicius. - Landsbergis wiedział, którędy będę jechał. Chciał sprowokować incydent, by Litwa znowu znalazła się na pierwszych stronach gazet.
- Landsbergis wyprawiłby mi piękny pogrzeb i do dziś przychodził na mój grób - ironizuje Butkevicius.
Tak mogłoby się stać, gdyby minister się ostrzeliwał. Ale on tego nie zrobił. Został zatrzymany i po paru godzinach wypuszczony.
Wojownicy po wojnie
Dzisiaj ze swymi dawnymi radzieckimi przeciwnikami Butkevicius spotyka się w Moskwie, dokąd często jeździ w interesach. Uważa, że "wojna się skończyła, wojownicy nie mają do siebie żadnych uraz". Na spotkanie ze mną przybywa prosto z pociągu, którym przyjechał z Moskwy. Żegnając się mówi, że chce wrócić do polityki, założyć własną partię: - Interesują mnie władza i wpływy. Podoba mi się to znacznie bardziej niż bycie martwym bohaterem.
Vytautas Landsbergis jest rozgoryczony tym, że nie doszło do rozliczeń: - Winni masakry pod wieżą telewizyjną żyją spokojnie gdzieś w Moskwie. Nie tylko nie zostali ukarani, ale jeszcze dostali ordery. Naszym prokuratorom do dziś nie pozwolono ich nawet przesłuchać.
68-letni dziś "ojciec litewskiej niepodległości" mówi, że będzie się powoli wycofywał z polityki. Pokazuje mi, bym wyłączyła dyktafon, gdy zaczynam mówić, że nic na Litwie nie jest tak proste i jednoznaczne jak w tamte tragiczne styczniowe dni. Nie chce mówić o teraźniejszości. A przyszłość?
- Gdy Litwa znajdzie się w NATO, moja misja dobiegnie końca - dodaje na pożegnanie.
|
Dziesięć lat temu,13 stycznia 1991 roku, przy wileńskiej wieży telewizyjnej pod gąsienicami radzieckich czołgów ginęli pragnący niepodległości Litwini.
niedawno znalazłem w kieszeni starego ubrania odezwę, którą pisałem, oczekując, że do parlamentu wpadną żołnierze radzieccy. do Litwinów. Wzywałem, by nie poddawali się radzieckiej okupacji. Taki był mój testament - opowiada Landsbergis
Potem, już w spokojniejszych czasach, gdy Landsbergis i partia konserwatystów wygrywali wybory, otaczali go zaaferowani młodzi ludzie. Teraz wszyscy zniknęli. życzliwi mu mówią, że zagubił się w meandrach polityki i zrobił kilka niewybaczalnych błędów. jego upadek może być ostateczny.
Czy nie zastanawiało dziennikarzy, dlaczego mogli być w styczniu 1991 roku w Wilnie, dlaczego Moskwa nie miała nic przeciwko? - mówi Audrius Butkevicius, w tamtych czasach minister obrony. - Wyznaczono wam ważną rolę: mieliście opisać to, co zainscenizowano i w co miał uwierzyć świat.
Scenariusz władz radzieckich był precyzyjny. Opierał się na założeniu, że to "zwykli obywatele niezadowoleni z rządów ekstremistów" będą szturmować wieżę telewizyjną i parlament.
Ten plan się nie powiódł. Z prostego powodu. Gdy grupa dywersantów sformowana z przebranych w cywilne ubrania żołnierzy szykowała się do wyjazdu pod wieżę, kilku z nich zaczęło krzyczeć, że jeszcze nie nadeszła wyznaczona godzina. Byli to podstawieni ludzie władz litewskich. w Wilnie czas lokalny różnił się o godzinę od moskiewskiego. Żołnierze radzieccy pojawili się więc pod wieżą sami, bez "zwykłych obywateli".
Zaczął się szturm. Wieżę otaczali Litwini, którzy zjawiali się tam na apel Landsbergisa. Zaczęto strzelać w ludzi.
Gdy rozpoczął się atak, zaczęto wzywać posłów na nadzwyczajne posiedzenie.
Rada Najwyższa przygotowywała się do odparcia ataku.Gdy się dowiedzieliśmy, że pod wieżą padają zabici i ranni, zaczęliśmy się obawiać, że zginą setki ludzi. A świat milczał. Doświadczyliśmy uczucia absolutnej samotności.Tylko brutalna siła mogła zdławić niepodległość Litwy.
Parlament był jedynym miejscem w Wilnie, którego Litwini mieli bronić z bronią w ręku. Wiedzieli o tym obecni w gmachu, i żołnierze radzieccy. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces.- Uratowali nas ludzie, którzy zjawili się pod parlamentem i otoczyli go żywym kordonem. Ich irracjonalna determinacja. Przekonanie, że ważą się losy Litwy - twierdzi Landsbergis. Prawdopodobnie obawa przed wielką liczbą ofiar sprawiła, że atak nie nastąpił.
ludzie spodziewali się najgorszego. Odprawiano mszę, śpiewano pieśni patriotyczne i religijne. Niektórzy posłowie nie wytrzymywali nerwowo oczekiwania na atak sił radzieckich.
zmienił się stosunek mniejszości narodowych do sprawy niepodległości Litwy. Polacy z Wileńszczyzny odbierali to inaczej. Państwo litewskie było dla nich abstrakcją. Dopiero masakra pod wieżą okazała się wstrząsem, który uświadomił, że nie można wiązać swoich nadziei z władzami radzieckimi. Moskwa wyobrażała sobie, że jeśli litewscy partyjni intelektualiści krytykują Landsbergisa, to wystarczy, że ktoś uderzy pięścią w stół i wszystko się rozpadnie. Tymczasem interwencja radziecka skonsolidowała naród.
Ci, którzy w tamtą noc byli w parlamencie Litwy, myślą, że ich życie musi być lepsze, czystsze. ale ludzie patrzą na wszystkich jak na część władzy, złej władzy.
Landsbergis jest rozgoryczony tym, że nie doszło do rozliczeń: - Winni masakry żyją spokojnie gdzieś w Moskwie.
"ojciec litewskiej niepodległości" mówi, że będzie się powoli wycofywał z polityki.
|
SPÓR O TELEWIZJĘ
Skarb państwa nie może być bezradnym właścicielem
Duże emocje budzi spór między ministrem skarbu a władzami telewizji publicznej.
Generalnie przewijają się trzy zasadnicze zagadnienia charakterystyczne dla tego sporu:
1. Czy zarząd TVP mógł odmówić wykonania uchwały walnego zgromadzenia akcjonariuszy?
2. Czy zarząd mógł i powinien reprezentować TVP w postępowaniu z powództwa rady nadzorczej o unieważnienie uchwały i czy mógł uznać powództwo?
3. Czy minister skarbu państwa jako reprezentant skarbu państwa (jedynego akcjonariusza) w walnym zgromadzeniu może powołać nowe władze TVP?
Zastrzegamy, że naszą wiedzę o sporze czerpiemy wyłącznie z artykułów prasowych i wypowiedzi w TVP. Nie znamy również statutu TVP. Dlatego rozważania nasze mają częściowo charakter teoretyczny.
Bezspornie podstawą funkcjonowania telewizji publicznej jest ustawa z 29 grudnia 1992 r. o radiofonii i telewizji. Ponadto zgodnie z jej art. 26 ust. 4 do działalności Telewizji Polskiej Spółki Akcyjnej stosuje się przepisy kodeksu handlowego. Według ustawy zarząd spółki nie jest związany poleceniami i zakazami ustanowionymi przez walne zgromadzenie, jeżeli dotyczą one treści programu. A contrario - zarząd jest związany wszystkimi innymi poleceniami walnego zgromadzenia akcjonariuszy (ministra skarbu państwa) nie dotyczącymi treści programu. Także stosownie do przepisu art. 371 k.h. zarząd jest związany uchwałami walnego zgromadzenia akcjonariuszy.
Członek władz spółki akcyjnej powinien wykonywać swoje obowiązki ze starannością sumiennego kupca (art. 474 § 2 k.h.). Naszym zdaniem jednym z przykładów naruszenia tej staranności jest odmowa wykonania uchwały zgromadzenia akcjonariuszy. Jeżeli zarząd lub członek zarządu uważa, że uchwała narusza przepisy prawa lub postanowienia statutu, może zaskarżyć tę uchwałę w trybie art. 413 i nast. k.h. Niedopuszczalna natomiast jest sytuacja, w której zarząd nie zaskarżył uchwały, lecz odmawia jej wykonania.
Jest to działanie nie tylko naruszające staranność sumiennego kupca, ale także jest sprzeczne z prawem.
Z artykułów prasowych wynika jedynie, że minister skarbu ustanowił pełnomocnika do reprezentowania Telewizji Polskiej SA w sprawie o unieważnienie uchwały z powództwa rady nadzorczej. Przypomnijmy zatem, iż w sporach dotyczących unieważnienia uchwał walnego zgromadzenia akcjonariuszy pozwaną spółkę z mocy ustawy reprezentuje zarząd, chyba że uchwałą walnego zgromadzenia akcjonariuszy, zaprotokołowaną przez notariusza, ustanowiony został osobny pełnomocnik (art. 416 i 412 § 1 k.h.). Jeżeli zatem pełnomocnik został ustanowiony zgodnie z wyżej przytoczonymi przepisami, zarząd nie był legitymowany do reprezentowania TVP SA. Mało prawdopodobne (chociaż niewykluczone), aby zarząd nie wiedział o powołaniu pełnomocnika. Nie można zatem wykluczyć, że zarząd, uznając powództwo, działał świadomie w złej wierze.
Oczywiście uznanie powództwa jest dopuszczalne. Stosownie do przepisu art. 47917 k.p.c. sąd mógł wydać w związku z uznaniem powództwa wyrok na posiedzeniu niejawnym. Naszą wątpliwość budzi jednak działanie zarządu TVP SA, nawet jeżeli zarząd nie wiedział o ustanowieniu pełnomocnika. Według przytoczonego już przepisu art. 474 § 2 k.h. na zarząd spółki akcyjnej nakłada się obowiązek działania ze szczególną starannością. Niewyobrażalne jest, aby tak doświadczeni i wykształceni ludzie jak członkowie zarządu TVP SA, uznając powództwo o unieważnienie uchwały, nie przypuszczali, że działają wbrew woli jedynego akcjonariusza reprezentowanego przez ministra skarbu państwa.
Staranność sumiennego kupca wymagała w takiej sytuacji, przed złożeniem oświadczenia o uznaniu powództwa, zawiadomienia o podjętej decyzji ministra skarbu państwa. W naszym odczuciu brak takiego zawiadomienia uzasadnia przypuszczenie, że zarząd świadomie i celowo działał wbrew woli jedynego akcjonariusza.
Trafnie wywodzi Trybunał Konstytucyjny w uzasadnieniu uchwały z 13 grudnia 1995 r., iż przepisy ustawy o radiofonii i telewizji są przepisami szczególnymi (lex specialis) wobec kodeksu handlowego (lex generalis). W konsekwencji przepisy kodeksu handlowego mają zastosowanie tylko wtedy, gdy przepisy ustawy nie stanowią inaczej w danej sprawie.
Członków zarządu Telewizji Polskiej SA powołuje i odwołuje rada nadzorcza, a członków rady nadzorczej powołuje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji (art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy). Sam przepis art. 26 ust. 4 ustawy stanowi, że "do spółek wymienionych w ust. 2 i 3 (tzn. Telewizji Polskiej SA i spółek tworzących radiofonię regionalną - przyp. aut.) stosuje się, z zastrzeżeniem art. 27-30 ustawy, przepisy kodeksu handlowego...". Przepis art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy wyłącza zatem zastosowanie art. 366 § 3 i 379 § 1 kodeksu handlowego, w myśl których zarząd i radę nadzorczą wybiera walne zgromadzenie akcjonariuszy. Stosownie do art. 27 ust. 2 ustawy zarząd powołuje i odwołuje wyłącznie rada nadzorcza, a radę nadzorczą powołuje KRRiTV. Celowo ustawodawca w art. 27 ust. 2 mówi o "powoływaniu i odwoływaniu", a w art. 28 ust. 1 tylko o "powoływaniu". Porównanie tych przepisów wskazuje na wykluczenie możliwości odwołania członka rady nadzorczej przed upływem kadencji rady (tak też: tezy I i II wyżej powołanej uchwały Trybunału Konstytucyjnego). Rada nadzorcza jest nieodwołalna. Można się spierać co do zasadności takiego uregulowania, wynika ono jednak z powyższej analizy i z orzeczenia TK.
W uzasadnieniu uchwały TK wywodzi: "Trybunał Konstytucyjny uważa, że art. 28 ust. 1 ustawy o radiofonii i telewizji należy traktować jako przepis normujący w całości kwestie powoływania i odwoływania rad nadzorczych w publicznych spółkach radiofonii. Wynika z niego bowiem zarówno wskazanie podmiotów właściwych do powoływania członków tych rad, jak i wykluczenie dopuszczalności ich odwołania przed upływem kadencji. Jest to więc unormowanie wykluczające stosowanie rozwiązań przewidzianych w kodeksie handlowym. Artykuł 26 ust. 4 ustawy o radiofonii i telewizji ma w tym zakresie charakter kategoryczny - postanowienia kodeksu handlowego są stosowane »z zastrzeżeniem« unormowań przyjętych m.in. w art. 28 ust. 1 (także art. 27 ust. 2 - przyp. aut.) ustawy o radiofonii i telewizji, unormowaniom tym przysługuje zatem bezwzględne pierwszeństwo". Walne zgromadzenie akcjonariuszy nie ma więc uprawnień do powoływania i odwoływania członków zarządu i rady nadzorczej TVP SA, z wyjątkiem powołania jednego członka rady nadzorczej (art. 28 ust. 1 ustawy).
Pogląd ten podziela także doktryna (S. Piątek, "Ustawa o radiofonii i telewizji - komentarz", Wydawnictwa Komunikacji i Łączności, Warszawa, 1993 r.).
Naszym zdaniem art. 5 ust. 1 pkt 2 ustawy z 8 sierpnia 1996 r. o urzędzie ministra skarbu państwa nie daje ministrowi uprawnienia do odwoływania i powoływania członków władz TVP SA. Przepis ten stanowi bowiem: "Minister skarbu państwa, z zastrzeżeniem odrębnych przepisów oraz postanowień statutów wydanych na podstawie tych przepisów, powołuje i odwołuje organy państwowych osób prawnych".
Tymi odrębnymi przepisami są właśnie między innymi art. 27 i 28 ustawy o radiofonii i telewizji, wykluczające możliwość powoływania i odwoływania władz TVP SA przez ministra skarbu państwa.
Wywodzimy jednak wyżej, że naszym zdaniem zarząd TVP SA naruszył prawo, co powinno skutkować jego odwołaniem. Z wnioskiem o odwołanie zarządu powinien się zwrócić minister skarbu państwa do rady nadzorczej. Zdajemy sobie jednak sprawę, że nikt dobrowolnie nie odda pozycji zajmowanej w tych władzach.
Dlatego jedynym chyba wyjściem jest zmiana ustawy, ponieważ - jak pokazała praktyka - skarb państwa jest bezradnym "właścicielem" Telewizji Polskiej.
Dr Elwira Marszałkowska-Krześ
Instytut Prawa Cywilnego Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego
Adwokat Sławomir Krześ
Obydwoje z Kancelarii Prawa Gospodarczego ELO we Wrocławiu
|
Bezspornie podstawą funkcjonowania telewizji publicznej jest ustawa z 29 grudnia 1992 r. o radiofonii i telewizji. Ponadto zgodnie z jej art. 26 ust. 4 do działalności Telewizji Polskiej Spółki Akcyjnej stosuje się przepisy kodeksu handlowego.Niedopuszczalna natomiast jest sytuacja, w której zarząd nie zaskarżył uchwały, lecz odmawia jej wykonania.
|
Wydarzenia w Jedwabnem nie były pogromem. Masakra była częścią likwidacyjnych zadań SS
Oskarżenia o słabych podstawach
ALEXANDER B. ROSSINO
Po publikacji książki Jana T. Grossa "Sąsiedzi: historia zagłady żydowskiego miasteczka" wiosną 2000 roku przerażające wydarzenia opisane przez niego prześladowały sumienia Polaków.
W wersji Grossa 10 lipca 1941 roku, dwa tygodnie po zajęciu Jedwabnego przez armię niemiecką, polscy mieszkańcy miasteczka zaczęli znęcać się i torturować swoich żydowskich sąsiadów, jak mówiono w odwecie za zbrodnie sowieckiego okupanta z okresu od września 1939 do czerwca 1941 roku. Te akty przemocy szybko wymknęły się spod kontroli, kończąc się masakrą i spaleniem w chłopskiej stodole na obrzeżach wsi całej społeczności żydowskiej Jedwabnego.
Opis pogromu jedwabieńskiego został przedstawiony przez Grossa we wstrząsających detalach na podstawie zeznań świadków z procesu w Sądzie Rejonowym w Łomży prowadzonego przez polskie władze w maju 1949 roku i listopadzie 1953 roku. Gross przyznaje, iż nie mógł w to początkowo uwierzyć, ale dowody zmusiły go do stwierdzenia, że to zwykli chłopi, a nie Niemcy, wymordowali Żydów w tym odległym zakątku Polski. Gross doprowadziłby swoich czytelników do tej samej konkluzji, ale pojawia się pewien problem. Wydarzenia w Jedwabnem być może nie miały dokładnie takiego przebiegu, jak opisał Jan Gross.
Bez kontekstu
Niestety Gross zdecydował się oddzielić przypadek Jedwabnego od całego kontekstu polityki antyżydowskiej, którą Niemcy nazistowskie prowadziły we wschodniej Polsce, Litwie i Ukrainie podczas inwazji na Związek Radziecki latem 1941 roku. Gdyby profesor Gross zdecydował się na dokładne zbadanie tego tematu, zauważyłby, że wydarzenia w Jedwabnem są uderzająco podobne do antyżydowskich aktów przemocy mających miejsce na całym terenie na zachód od rzeki Biebrzy. To nasuwa pytanie, czy morderstwa Żydów z Jedwabnego, Kolna, Radziłowa, Szczuczyna i innych miejsc były rezultatem spontanicznych wybuchów polskiego antysemityzmu? (W taką wersję każe uwierzyć swoim czytelnikom Gross.) Czy może wiązały się one z obecnością Niemców na tym terenie?
Nienawiść nazistów do Żydów jest obecnie dobrze znana, ale mniej znany jest fakt, że Niemcy chcieli wykorzystać napięcia pomiędzy Polakami i Żydami do realizacji swojej polityki eksterminacyjnej. Wraz z wybuchem wojny pomiędzy Rosją Sowiecką a nazistowskimi Niemcami 22 czerwca 1941 roku, Niemcy zaczęli w coraz bardziej zdecydowany sposób stosować masowe morderstwa jako środek rozwiązania tego, co nazywali kwestią żydowską. Tak zwane ostateczne rozwiązanie, które Niemcy zaczęli wprowadzać w życie w okupowanej przez siebie Europie Wschodniej, miało na celu fizyczne wyniszczenie Żydów, co ich zdaniem było najefektywniejszym sposobem zniszczenia podstaw biologicznych żydo-bolszewickiego państwa, jak nazywali Związek Radziecki.
Do eksterminacji Żydów SS zorganizowało na okupowanych terenach wschodniej Polski zmotoryzowane brygady likwidacyjne zwane Einsatzgruppen. Te oddziały weszły na tereny okupowane z instrukcją wydaną 17 czerwca 1941 roku, mówiącą o wykorzystaniu zadawnionych napięć etnicznych pomiędzy mieszkańcami Europy Wschodniej. Brygada wysłana w rejon Białegostoku to Einsatzgruppen B pod dowództwem Arthura Nebe. Jednakże Nebe miał pod sobą tylko 655 osób tajnej policji i gestapo, co było zbyt małą liczbą do wymordowania dziesiątków tysięcy Żydów na terenie, za który był odpowiedzialny. Dlatego też pod koniec czerwca 1941 roku główne Biuro Ochrony Rzeszy w Berlinie zdecydowało się przydzielić Nebemu więcej policji do wypełniania jego zadań.
Pytanie Himmlera
W tym samym czasie szef SS Heinrich Himmler zauważył, że wkrótce po tym jak oddziały niemieckie wkroczyły na Litwę, tamtejsza ludność cywilna zaczęła zabijać Żydów. Te wydarzenia spowodowały, że 28 czerwca Himmler skierował pytanie do generała SS Ericha von dem Bacha Zalewskiego, dlaczego pogromy Żydów nie wybuchają wśród ludności polskiej.
Dzień później, 29 czerwca, zastępca Himmlera szef policji Reinhard Heydrich ponowił rozkaz dla Einsatzgruppen "nasilenia" i "skierowania we właściwym kierunku" wszystkich "działań samooczyszczania terenu przez działaczy antykomunistycznych i antyżydowskich". Heydrich ostrzegł Arthura Nebego i innych dowódców Einsatzgruppen, że nie powinno ono pozostawiać "żadnych śladów" udziału SS w aktach gwałtu i przemocy. Dodał także, iż celem tej polityki było inscenizowanie przez gestapo "spontanicznych pogromów" Żydów.
W raporcie przesłanym do Berlina 1 lipca 1941 roku Nebe pisze, że dokonuje wszelkich starań w celu wzmocnienia "działań samooczyszczania terenu przez koła antykomunistyczne i antyżydowskie" w swoim rejonie. Na prośbę Nebego Główne Biuro Ochrony Rzeszy wysłało dodatkowy oddział SS Sonderkommando Wolfganga Birknera i udzieliło zezwolenia posterunkom gestapo w Prusach Wschodnich na wysyłanie jednostek policyjnych na "nowo okupowane tereny" na wschód od granicy.
Rola Schapera
Te niemieckie oddziały policyjne miały za zadanie nawiązanie kontaktu z Einsatzgruppen i rozpoczęcie czystki, czyli wyniszczenia żydowskich społeczności. W śledztwie prowadzonym po wojnie w Niemczech zachodnich wykryto, że dowództwo gestapo w Płocku wysyłało ludzi na tereny na zachód od Białegostoku. Świadek niemiecki, były Kreiskommissar w Łomży zeznał, że kiedy przyjechał do miasta na początku sierpnia, zastał tam ludzi z dowództwa gestapo w Płocku pod dowództwem porucznika SS Hermanna Schapera. Żydówka z Radziłowa zeznała podczas śledztwa, iż rozpoznała Schapera jako gestapowca kierującego mordowaniem Żydów w jej mieście 7 czerwca 1941. W "Sąsiadach" Jan Gross przedstawia wydarzenia w Radziłowie jako pogrom, podczas którego "ani jeden Niemiec nie był obecny".
Jednakże ten świadek żydowski w procesie Hermanna Schapera zeznał, że "7 lipca 1941 roku trzy samochody wiozące funkcjonariuszy gestapo przyjechały do Radziłowa i w porozumieniu z polską policją wyrzucili wszystkich Żydów z ich domów i zebrali ich na rynku. Gdy wszyscy Żydzi zostali zebrani, zmusili ich do marszu do stodoły, która położona była 2 kilometry od miasta. Stodoła została podpalona i prawie 2 tysiące Żydów zostało spalonych żywcem".
Wprawdzie niemieccy śledczy byli przekonani, że to właśnie gestapo wymordowało radziłowskich Żydów, to jednak nie zgodzili się z tym, iż jedna stodoła mogła pomieścić 2 tysiące ludzi. Jeżeli chodzi o wiarygodność świadka, niemieccy śledczy dawali jej wiarę, ponieważ spotkała ona Hermanna Schapera twarzą w twarz w Radziłowie w dzień masakry. Wspominała to tak: "Ten oficer gestapo wszedł do mojego domu razem z Grzynkiem, przewodniczącym rady miejskiej w Radziłowie i komisarzem polskiej policji... Widziałam z mojego okna jak funkcjonariusze gestapo stali przed moim domem krótko przed rozpoczęciem akcji. Widziałam także funkcjonariusza gestapo (Schapera), którego rozpoznaję na fotografii. Widziałam jak wydawał rozkazy do gestapowców i do Polaków, którzy z nimi byli. Widziałam też jak on wydawał rozkazy na rynku... robił wrażenie, że to on kierował akcją". Wersja wydarzeń w Radziłowie jest sprzeczna z opisem w "Sąsiadach". Wymordowanie Żydów w Radziłowie było prawdopodobnie masakrą kierowaną przez oddział gestapo Hermanna Schapera, a nie pogromem.
Dowody zebrane po wojnie przez Niemców, włączając rozpoznanie Schapera przez świadków z Łomży, Tykocina i Radziłowa, sugerują, że to właśnie ludzie Schapera dokonywali mordów w tych miejscowościach. Prowadzący dochodzenie podejrzewali także, opierając się na podobieństwie metod wykorzystanych w likwidowaniu żydowskich społeczności Radziłowa, Tykocina, Rutek, Zambrowa, Jedwabnego, Piątnicy i Wiznej w okresie pomiędzy lipcem a wrześniem 1941 roku, że to ludzie Schapera byli ich sprawcami.
Niektóre dowody cytowane przez Jana Grossa wspierają wniosek, że ludzie Schapera byli mocno zaangażowani w masakrę w Jedwabnem. Na przykład Gross pisze: "Możemy też wnosić z wielu źródeł, że oprócz obsady posterunku przyjechała tego dnia (a może poprzedniego?) do miasteczka »taksówką« grupa Niemców, niewielka przecież, co najwyżej kilka osób". Po wojnie wszyscy świadkowie z Radziłowa i Tykocina i innych miejscowości w pobliżu Jedwabnego zeznali śledczym z zachodnich Niemiec, że widzieli ludzi z gestapo jadących do ich wiosek dwoma lub trzema samochodami. Co więcej, Gross cytuje Czesława Lipińskiego, Władysława Miciurę i Feliksa Tarnackiego zeznających, że policja nazistowska doprowadziła ich na rynek, by pilnowali Żydów.
Ponadto, już wcześniej, bo 30 czerwca naziści zmusili Żydów z Białegostoku do zniszczenia miejskich pomników Lenina i Stalina, a Gross opisuje, jak Żydzi z Jedwabnego zostali zmuszeni do zdemolowania pomnika Lenina i maszerowania z nim zanim zostali doprowadzeni do miejsca zagłady. I tu także metoda użyta do zabicia Żydów z Jedwabnego była dokładnie taka sama, jak ta wykorzystana przez gestapo do zabicia Żydów z Radziłowa.
Zabrakło odpowiedzialności
Na koniec musimy wspomnieć o dowodach zebranych podczas niedawnej ekshumacji dwóch mogił zbiorowych w pobliżu Jedwabnego. Prowadzący dochodzenie z Instytutu Pamięci Narodowej odnaleźli podczas ekshumacji około 100 łusek z kul 9 mm i magazynki z niemieckich karabinów, co wskazuje, że przynajmniej niektóre ofiary zostały zastrzelone, a nie pobite i spalone na śmierć.
Nie powinniśmy obciążać Grossa o pominięcie faktów udowadniających zaangażowanie Niemców w masakrę wykrytych już po publikacji jego książki, ale jest jasne z innych punktów przedstawionych wyżej, że przedstawił on dowody potwierdzające udział Polaków z Jedwabnego w mordowaniu ich żydowskich sąsiadów, a zlekceważył lub zignorował dowody sugerujące, że i gestapo mogło odgrywać istotną rolę w masakrze.
Sądzę, że teraz nie możemy opisywać wydarzeń w Jedwabnem jako pogromu, ponieważ poszlaki wskazują, iż masakra była częścią likwidacyjnych zadań SS, w których brało udział kilkudziesięciu miejscowych Polaków. Po prostu nie ma obecnie wystarczających dowodów na to, by jednoznacznie udowodnić lub zaprzeczyć wnioskom wysuniętym przez Jana Grossa w "Sąsiadach". Niestety Gross zdecydował się oskarżyć o morderstwa jedynie polskich mieszkańców Jedwabnego. Podczas gdy posiadamy wystarczająco dużo dowodów na udział miejscowych Polaków w tej potwornej zbrodni, to istniejąca dokumentacja mocno sugeruje, że mieszkańcy Jedwabnego nie dokonali tej zbrodni sami bez wiedzy, przyzwolenia i być może nawet bezpośredniego uczestnictwa gestapo.
Wina kolaborantów
Nie trzeba dodawać, że udział oddziałów gestapo nie zwalnia od winy Polaków, którzy współpracowali z Niemcami. Naukowcy wiedzą, iż do przeprowadzenia tzw. pogromów SS z rozmysłem wyszukiwało osoby, które nienawidziły Żydów i które chciały wzbogacić się na ich krzywdzie. Wielu Polaków, oburzonych zbrodniami popełnionymi przez sowieckiego okupanta, niesprawiedliwie kierowało swoją wściekłość przeciwko wszystkim Żydom, stwarzając atmosferę, w której przestępstwa antyżydowskie były akceptowane. Gross pisze w swojej książce, że bandy Polaków grasowały po okolicy w celu wywołania aktów przemocy przeciwko Żydom. Tożsamość tych ludzi musi zostać ustalona i, jeżeli to jeszcze możliwe, powinni zostać powołani do odpowiedzialności.
Gdy grupy SS przybyły na tereny wschodniej Polski, były zdecydowane na wykorzystanie miejscowych kolaborantów do osiągnięcia swoich celów. Z pewnością Polacy w Jedwabnem i innych miejscowościach popełnili zbrodnie przeciwko Żydom, ale oskarżanie samych tylko Polaków, bez zbadania działań gestapo na tym terenie, dowodzi zaskakującego braku odpowiedzialności po stronie tak przecież dociekliwego historyka, jakim jest Jan T. Gross. Gdyby Gross zapoznał się z działaniami oddziałów gestapo w rejonie Jedwabnego i umieścił opis masakry w Jedwabnem w szerszym kontekście działań operacyjnych SS przeciwko Żydom w okupowanej Polsce wschodniej, wtedy rezultatem tego mógłby być gruntowniejszy i bardziej wyważony, wywołujący mniej kontrowersji obraz wydarzeń, jakie miały miejsce.
Autor jest historykiem z Waszyngtonu, specjalistą od zbrodni niemieckich w Polsce w 1939 roku. Kończy obecnie rękopis dotyczący zbrodni armii niemieckiej przeciwko Polakom i Żydom we wrześniu 1939 roku. Badania do tego artykułu zostały przeprowadzone gdy autor pracował w Centrum Zaawansowanych Studiów nad Holokaustem przy Muzeum Holokaustu w Stanach Zjednoczonych. Opinie wyrażone w tym artykule nie reprezentują oficjalnego stanowiska Muzeum Holokaustu.
|
Po publikacji książki Jana T. Grossa "Sąsiedzi: historia zagłady żydowskiego miasteczka" wiosną 2000 roku przerażające wydarzenia opisane przez niego prześladowały sumienia Polaków. Niestety Gross zdecydował się oddzielić przypadek Jedwabnego od całego kontekstu polityki antyżydowskiej, którą Niemcy nazistowskie prowadziły we wschodniej Polsce, Litwie i Ukrainie podczas inwazji na Związek Radziecki latem 1941 roku. Gdyby profesor Gross zdecydował się na dokładne zbadanie tego tematu, zauważyłby, że wydarzenia w Jedwabnem są uderzająco podobne do antyżydowskich aktów przemocy mających miejsce na całym terenie na zachód od rzeki Biebrzy. To nasuwa pytanie, czy morderstwa Żydów z Jedwabnego, Kolna, Radziłowa, Szczuczyna i innych miejsc były rezultatem spontanicznych wybuchów polskiego antysemityzmu? (W taką wersję każe uwierzyć swoim czytelnikom Gross.) Czy może wiązały się one z obecnością Niemców na tym terenie?Nienawiść nazistów do Żydów jest obecnie dobrze znana, ale mniej znany jest fakt, że Niemcy chcieli wykorzystać napięcia pomiędzy Polakami i Żydami do realizacji swojej polityki eksterminacyjnej.
Nie powinniśmy obciążać Grossa o pominięcie faktów udowadniających zaangażowanie Niemców w masakrę wykrytych już po publikacji jego książki, ale jest jasne, że przedstawił on dowody potwierdzające udział Polaków z Jedwabnego w mordowaniu ich żydowskich sąsiadów, a zlekceważył lub zignorował dowody sugerujące, że i gestapo mogło odgrywać istotną rolę w masakrze.Sądzę, że teraz nie możemy opisywać wydarzeń w Jedwabnem jako pogromu, ponieważ poszlaki wskazują, iż masakra była częścią likwidacyjnych zadań SS, w których brało udział kilkudziesięciu miejscowych Polaków. Po prostu nie ma obecnie wystarczających dowodów na to, by jednoznacznie udowodnić lub zaprzeczyć wnioskom wysuniętym przez Jana Grossa w "Sąsiadach". Niestety Gross zdecydował się oskarżyć o morderstwa jedynie polskich mieszkańców Jedwabnego. Podczas gdy posiadamy wystarczająco dużo dowodów na udział miejscowych Polaków w tej potwornej zbrodni, to istniejąca dokumentacja mocno sugeruje, że mieszkańcy Jedwabnego nie dokonali tej zbrodni sami bez wiedzy, przyzwolenia i być może nawet bezpośredniego uczestnictwa gestapo.
Nie trzeba dodawać, że udział oddziałów gestapo nie zwalnia od winy Polaków, którzy współpracowali z Niemcami. Gross pisze w swojej książce, że bandy Polaków grasowały po okolicy w celu wywołania aktów przemocy przeciwko Żydom. Tożsamość tych ludzi musi zostać ustalona i, jeżeli to jeszcze możliwe, powinni zostać powołani do odpowiedzialności.
|
Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża.
Maleńkość i jej Mocarz
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
JÓZEF TISCHNER
Zapowiedź kanonizacji siostry Faustyny Kowalskiej wzbudziła różne reakcje, pytania: "czy nie za dużo tych beatyfikacji i kanonizacji". Ale tego rodzaju dywagacje są właściwie bez sensu, ponieważ usiłuje się w nich mierzyć świętość obcą dla niej miarą.
Kościół orzeka w sposób nieomylny, że bł. Faustyna przynależy do grona świętych wybranych w niebie. Kiedyś mówiło się, że mamy ich zbyt mało, dziś, że zbyt wiele. Kiedyś powstawało wrażenie, że sam Kościół nie wierzy w większą liczbę zbawionych, skoro tak mało wiernych beatyfikuje, dziś podnoszą się głosy przeciwne, że beatyfikacji jest zbyt wiele i tym sposobem tracą one znaczenie. Nie chodzi jednak o to, ilu mamy świętych i błogosławionych. Chodzi o to, jacy są - jakie wyzwania stawiają naszemu światu. Siostra Faustyna tworzy wyzwanie niełatwe. Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu. Zrozumieć człowieka jako istotę, której potrzebne jest miłosierdzie. Dla Boga - być miłosiernym dla siebie i bliźnich.
Chrystus niedługo przed śmiercią uczył właściwego kierowania miłosierdziem, które akurat w tej chwili ku niemu zostało skierowane. Męka Chrystusa budzi współczucie. Współczucie wywołuje płacz. Na drodze krzyżowej okrzyki katów i siepaczy mieszają się z płaczem niewiast. W pewnym momencie wszystkie te hałasy przebije doniosły głos Chrystusa: "Nie nade mną, ale nad sobą i nad swymi dziećmi płaczcie".
Drogi miłosierdzia
Chrystus doskonale rozumie drogi ludzkiego miłosierdzia, podobnie jak rozumie drogi okrucieństwa. Możliwość zabijania tkwi w każdym strachu; bywa to najczęściej strach przed utratą życia lub utratą znaczenia, które może być równoznaczne z utratą życia. Z tego powodu zabijali Herod, Piłat, poddani im żołnierze, w końcu także inni poddani. Przypuśćmy, że sam nie będąc władcą, zgodzisz się jednak być miłosiernym dla innych, szczególnie dla przeciwników cezarów i będziesz się starał im ocalić życie. Czy z tego wynika, że inni będą mieli miłosierdzie dla ciebie? Nie, nie wynika. Jaka więź istnieje między moim miłosierdziem dla ciebie a twoim dla mnie? Nie widzimy tego dokładnie. Świat miłosierdzia splata się ściśle ze światem łaski i okrucieństwa, jak strumienie tej samej rzeki.
Orędzie Chrystusa wchodzi w świat, w którym okrucieństwo osiągnęło szczyt. Nie nade mną, ale sami nad sobą, waszymi dziećmi, synami, córkami miejcie litość.
Nie możemy pominąć tego, że miłosierdzie przynależy do orszaku pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości, jak ze wspólnego pnia. Pisał Klerkegaard: "Jednakowoż istnieje wiele odmian miłości; inaczej kocham ojca i inaczej matkę, miłość do mojej żony wyrażam jeszcze inaczej i każda różniąca się od siebie miłość przejawia się inaczej; ale istnieje też taka odmiana miłości, którą kocham Boga, która da się określić tylko jednym słowem - skrucha". W orszaku pojęć miłości znajdziemy przyjaźń, kochanie itp. To jednak jeszcze mało. Dopiero przy zderzeniu z miłością widzimy, jak ubogi jest język wobec bogactwa treści, które oko ma na widoku.
W encyklice "O miłosierdziu Bożym" Jan Paweł II przedstawia religijne znaczenie miłosierdzia od czasów Mojżesza po Ewangelię. "Zarówno zło fizyczne, jak też zło moralne lub grzech każe poszczególnym synom czy córkom Izraela zwracać się do Boga, apelując do Jego miłosierdzia. Tak zwraca się do Niego Dawid w poczuciu swej ciężkiej winy, ale podobnie zwraca się do Boga zbuntowany Job świadom swego straszliwego nieszczęścia. Zwraca się do Niego również Estera w poczuciu śmiertelnego zagrożenia swego ludu. Jeszcze wiele innych przykładów znajdujemy w księgach Starego Testamentu".
Ale najbardziej pełny i wszechstronny wyraz znalazło przesłanie o miłosierdziu, a ściślej o "miłości miłosiernej", w Ewangelii, w przypowieści o synu marnotrawnym. Nie było odpowiedzią na ten czy ów konkretny ludzki płacz, lecz było próbą odsłonięcia tajemnicy Boga, bogatego we wszelkie miłosierdzie. Jan Paweł II w zwięzły sposób ujmuje swoją naukę o miłosierdziu jako komentarz do tej właśnie przypowieści.
Czytamy: "skoro tylko ojciec ujrzał wracającego do domu marnotrawnego syna «wzruszył się głęboko, wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go». Ów ojciec niewątpliwie działa pod wpływem głębokiego uczucia i tym się również tłumaczy jego szczerość wobec syna, która tak oburzyła starszego brata. Jednakże podstaw owego wzruszenia należy szukać głębiej. Oto Ojciec jest świadom, że ocalone zostało zasadnicze dobro: dobro człowieczeństwa jego syna. Wprawdzie zmarnował majątek, ale człowieczeństwo zostało. Co więcej, zostało ono jakby odnalezione na nowo. Wyrazem tej świadomości są słowa, które ojciec wypowiada do starszego syna: «trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął, a znów odnalazł się, z tego, że ożył»".
Dobro jest proste
Trzeba tu pochylić się nad przedziwną logiką dobra. Dobro nie podpada pod kategorię znikania i ponownego tworzenia. Ono nie powstaje z nicości i nie zapada się w nicość. Ale to nie znaczy, że dobra nie ma, a jest tylko zło. Znaczy raczej, że "moc" dobra jest "wyższa" niż wszelka inna moc. Dobro ani nie "umiera", ani nie "ożywa". To, co powstaje i tworzy się zawsze, przynależy do sfery bytu. Byt może ginąć i tworzyć się na nowo. Byt, gdy znika, znika przez rozkład. Ale dobro nie ulega rozkładowi. Jest proste. Jeśli czasami mówimy inaczej, to tylko dlatego, że mylą się nam kategorie ontologiczne z agatologicznymi. Dobro rządzi bytem jak jakieś światło. Dobro jest wyżej. "Istnieje" mocniej, a przede wszystkim inaczej. Ono "zapala się" od innego dobra, jak suchy knot nadmiernie zbliżony do płomienia lampy. Przy takim płomieniu każdy znajduje światełko dla siebie. Człowiek nie potrafi powiedzieć, jak i kiedy stał się dobry. Jest przekonany, że taki, jakim właśnie jest, był zawsze. Ale spotkanie z tym, który wymaga miłosierdzia, uświadamia mu, jakie "ma serce".
Prawda o miłości
Trzeba wracać do "Dzienniczka" siostry Faustyny i odszukiwać bliskie nam treści. Zatrzymam się przy cytacie, w którym opisuje ona jedno ze swych "mistycznych omdleń". W nas, bądź co bądź dzieciach racjonalizmu, opisy takich przeżyć budzą "zawodowy sceptycyzm". Ale właśnie dlatego warto się im bliżej przyjrzeć. Nie ma bowiem takiego liczydła, za pomocą którego można przeliczać wagę świętości.
Siostra Faustyna mówi o bólu. To jeden z najbardziej dramatycznych fragmentów tekstu. Czytamy: "Pragnęłam gorąco spędzić całą noc z Chrystusem w ciemnicy. Modliłam się do jedenastej, o jedenastej powiedział mi Pan: połóż się na spoczynek, dałem ci przeżyć w trzech godzinach to, com cierpiał przez całą noc. I natychmiast położyłam się do łóżka.
Sił fizycznych nie miałam wcale, męka odebrała mi je zupełnie. Cały ten czas byłam jakby w omdleniu, każde drgnienie Serca Jezusa odbijało się w moim sercu i przeszywało moją duszę. Nawet gdyby te męki mniej mnie samej dotyczyły, to bym mniej cierpiała, ale kiedy patrzę na Tego, którego ukochało całą mocą serce moje, że On cierpi, a ja Mu w niczym ulżyć nie mogę, serce moje rozpadało się w miłości i goryczy. Konałam z Nim, a skonać nie mogłam; ale nie zamieniłabym tego męczeństwa za wszelką rozkosz świata całego. Miłość moja w tym cierpieniu spotęgowała się do niepojęcia. Wiem, że Pan mnie podtrzymywał swą wszechmocą, bo inaczej nie wytrzymałabym ani chwili. Wszelkie rodzaje mąk przeżywałam razem z Nim w sposób szczególny. Nie wszystko jeszcze świat wie, co Jezus cierpiał. Towarzyszyłam Mu w Ogrójcu i w ciemnicy, w badaniach sądowych, byłam z Nim w każdym rodzaju męki Jego; nie uszły uwagi mojej ani jeden ruch, ani jedno spojrzenie Jego, poznałam całą wszechmoc miłości i miłosierdzia Jego ku duszom". ("Dzienniczek", s. 303).
W pewnej chwili usłyszała głos Chrystusa: "Hostio moja, tyś jest mi ochłodą dla udręczonego serca mojego. Myślałam, że po tych słowach zaślubiło się serce moje z Jego Sercem w sposób miłosny, i odczułam Jego najlżejsze drgnienia, a On moje. Ogień mojej miłości, stworzony, został złączony z żarem wiekuistej miłości Jego. Wszystkie łaski przewyższa swym ogromem ta jedna. Troistość Jego ogarnęła mnie całą i jestem zanurzona w Nim, mocuje się niejako moja maleńkość z tym Mocarzem nieśmiertelnym. Jestem zanurzona w niepojętej miłości i niepojętej męczarni z powodu Jego męki. Wszystko, co dotyczy Jego istoty i mnie się udziela" (s. 304).
Czy mocowałeś się kiedy, drogi Czytelniku ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna? Miłości takiej doświadczyli ci, którzy podziwiali wspaniałość skazanej na zniszczenie Jerozolimy. Także córa Jaira, także siostry Łazarza. Teraz przychodzi kolej na Chrystusa. Teraz dopiero coś się ukazuje, coś odsłania.
Przede wszystkim ukazuje się prawda o miłości. To nie jest tak, że miłość do Chrystusa - miłość do Miłości - została nagle, dopiero co stworzona, lecz raczej tak, że ona dopiero teraz się odsłania. Była jak nawinięta na kłębki i oto kłębek się rozwinął i miłość stanęła w pełnym blasku. Ale przez sam fakt ujawnienia miłość przybrała na sile. Miłość niewyznana tym się różni od wyznania, że brakuje jej wiedzy o sobie. Gdy miłości brakuje wiedzy o sobie, miłość słabnie, kluczy, raz traci, raz odzyskuje siebie.
W takt tej samej melodii
Ważne jest i to, że moja wiedza o miłości mojej do innych czy innych do mnie dojrzewa poprzez partycypacje. Wiem, że inny kocha i jak kocha, gdy potrafię partycypować w jego miłości ku mnie. Partycypować to jak tańczyć z innym w takt tej samej melodii. Melodia zagarnia mnie, zagarnia jego. Mocarz uważa, by nie zniszczyć jego "maleńkości". "Nie ugasić świecy o nikłym płomyku". Droga Mocarza do człowieka wiedzie poprzez jego "maleńkość". Nie oznacza to jednak, że człowiek znika. Wręcz przeciwnie, albowiem: "Wszędzie, gdzie człowiek przez posłuszeństwo wychodzi z własnego «ja» wyrzeka się swego, tam musi wejść Bóg. Gdy bowiem ktoś nie chce niczego dla siebie samego, Bóg musi dla niego pragnąć dokładnie tego, czego chce dla siebie" (Mistrz Eckhart, "Pouczenie duchowe", 1).
Maleńkość stała się Mocarzem
Zdumiewająco podobne teksty znajdujemy u św. Pawła, w opisach jego stosunku do Chrystusa. Można je ująć słowami św. Pawła: "Żyję ja, już nie ja, żyje we mnie Chrystus".
Człowiek zatracił się w muzyce, którą świat mu zagrał. Stał się artystą - twórcą i odtwórcą zarazem. Dzisiejszy człowiek jest pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z "Dzienniczka" płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża.
Cytowany fragment "Dzienniczka" jest śladem pięknej wiary i mistyki św. Pawła. "Bo miłość Chrystusowa przynagla nas, na myśl o tym, że jeden umarł za wszystkich; więc wszyscyśmy pomarli. Umarł za wszystkich, aby ci, którzy żyją, już nie dla siebie żyli, lecz dla tego, który za nich umarł i zmartwychwstał".
Autor jest księdzem, profesorem filozofii w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Tekst uważe się również w świątecznym wydaniu "Tygodnika Powszechnego".
|
Zapowiedź kanonizacji siostry Faustyny Kowalskiej wzbudziła różne reakcje. usiłuje się w nich mierzyć świętość obcą dla niej miarą. Kościół orzeka w sposób nieomylny, że bł. Faustyna przynależy do grona świętych wybranych w niebie. Nie chodzi o to, ilu mamy świętych i błogosławionych. Chodzi o to, jacy są. Siostra Faustyna tworzy wyzwanie niełatwe. Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu. Zrozumieć człowieka jako istotę, której potrzebne jest miłosierdzie. Chrystus rozumie drogi ludzkiego miłosierdzia, podobnie jak rozumie drogi okrucieństwa. Możliwość zabijania tkwi w każdym strachu. Świat miłosierdzia splata się ściśle ze światem łaski i okrucieństwa. miłosierdzie przynależy do pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości. W orszaku pojęć miłości znajdziemy przyjaźń, kochanie itp. To jednak jeszcze mało. W encyklice "O miłosierdziu Bożym" Jan Paweł II przedstawia religijne znaczenie miłosierdzia od czasów Mojżesza po Ewangelię. najbardziej pełny i wszechstronny wyraz znalazło przesłanie o miłosierdziu w przypowieści o synu marnotrawnym. było próbą odsłonięcia tajemnicy Boga, bogatego we wszelkie miłosierdzie. Ojciec jest świadom, że ocalone zostało zasadnicze dobro: dobro człowieczeństwa jego syna. Wprawdzie zmarnował majątek, ale człowieczeństwo zostało. Trzeba pochylić się nad przedziwną logiką dobra. Dobro nie podpada pod kategorię znikania i ponownego tworzenia. dobro nie ulega rozkładowi. Jest proste. Trzeba wracać do "Dzienniczka" siostry Faustyny. opisuje ona jedno ze swych mistycznych omdleń. Siostra Faustyna mówi o bólu. "Sił fizycznych nie miałam wcale, męka odebrała mi je zupełnie. Cały ten czas byłam jakby w omdleniu, każde drgnienie Serca Jezusa odbijało się w moim sercu i przeszywało moją duszę. Konałam z Nim, a skonać nie mogłam; ale nie zamieniłabym tego męczeństwa za wszelką rozkosz świata całego. Miłość moja w tym cierpieniu spotęgowała się do niepojęcia". W pewnej chwili usłyszała głos Chrystusa: "Hostio moja, tyś jest mi ochłodą dla udręczonego serca mojego". ukazuje się prawda o miłości. To nie jest tak, że miłość do Chrystusa została nagle stworzona. moja wiedza o miłości mojej do innych czy innych do mnie dojrzewa poprzez partycypacje. podobne teksty znajdujemy u św. Pawła w opisach jego stosunku do Chrystusa. Dzisiejszy człowiek jest pochłonięty wolą mocy. Z "Dzienniczka" płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia.
|
IRLANDIA PÓŁNOCNA
Pokój wymaga nie tylko zaprzestania terroru i rozbrojenia. Potrzebna jest zmiana sposobu myślenia, a to nie tylko najtrudniejsze, ale i mało prawdopodobne.
Pożegnanie z bronią, powitanie z rządem
TERESA STYLIńSKA
Irlandia Północna wreszcie, w półtora roku po wyborach do lokalnego Zgromadzenia Autonomicznego, ma szansę na własny rząd, w którym wspólnie zasiądą protestanci i katolicy. Rząd taki będzie mógł powstać, ponieważ Irlandzka Armia Republikańska jest gotowa oddać posiadaną broń, a w związku z tym partia Sinn Fein, reprezentacja polityczna IRA, zostanie dopuszczona do udziału we władzy. To przykład kompromisu, który na stronach konfliktu gotowych zawrzeć porozumienie, ale tylko na własnych warunkach, właściwie wymuszono.
Rozmowy na temat rozbrojenia organizacji paramilitarnych, wśród których najważniejsza jest katolicka IRA, były bardzo długie (ostatnia runda trwała prawie 11 tygodni) i bardzo trudne. Stanowiska protestantów i katolików od początku bowiem były nie do pogodzenia, a nadzieja na porozumienie więcej niż nikła.
Obietnica za obietnicę
David Trimble, który jako przywódca Partii Ulsterskich Unionistów (UUP), największego ugrupowania protestantów i całej prowincji, został szefem przyszłego rządu, z góry zapowiedział, że zgodzi się na udział ministrów z Sinn Fein dopiero wtedy, gdy IRA zacznie oddawać posiadaną broń. Warunek ten IRA i Sinn Fein kategorycznie odrzuciły. Sinn Fein w imieniu IRA przypomniała, że choć zgodnie z wielkopiątkowym porozumieniem pokojowym IRA musi się rozbroić, ale ma na to czas do maja 2000 roku. - Jeśli broń nie zostanie oddana, rządu nie będzie (no guns, no government) - jak zaklęcie powtarzali protestanci. Nie musimy tego robić już teraz - uparcie odpowiadali katolicy. Dlaczego zatem obie strony poszły w końcu na ustępstwa?
Przyczyna jest prosta: powstanie rządu katolicko-protestanckiego, w którym każda z dużych partii będzie mieć określoną liczbę ministrów, to podstawa porozumienia pokojowego. Żadnej z partii nie może zabraknąć. Bez Sinn Fein nie będzie więc rządu. A jeśli nie będzie rządu, perspektywa rozwiązania konfliktu północnoirlandzkiego odsunie się w odległą przyszłość. Oczywiście nikt nie chciał, by to na niego spadło odium za załamanie procesu pokojowego. Dlatego właśnie IRA zdobyła się na precedensowe oświadczenie, że jest gotowa zlikwidować swe arsenały, a David Trimble zadowolił się mglistą obietnicą, że IRA na pewno to zrobi.
Nadzieje na wyrost
W Ulsterze bez wątpienia przekroczono pewien próg - próg faktyczny i próg psychologiczny. Faktyczny - bo po raz pierwszy katolicy i protestanci mają rządzić wspólnie. Przez ostatnich 27 lat władzę w prowincji bezpośrednio sprawował Londyn, przedtem zaś przez ponad pół wieku monopol na rządy mieli protestanci (jedyny plan współwładzy, z 1973 roku, upadł pod presją protestantów). I psychologiczny - bo widać, że po kilku latach względnego spokoju wszyscy najbardziej boją się powrotu terroru.
Jak bywa w Ulsterze przy takich okazjach, także teraz pada wiele słów o zaprowadzeniu w prowincji "trwałego pokoju". Czy nie są to jednak nadzieje na wyrost? Nieraz już w Belfaście wysłuchiwano optymistycznych oświadczeń - najwięcej w kwietniu ubiegłego roku, gdy zawarto porozumienie - którym rzeczywistość zadawała później kłam. Czy wydarzenia ostatnich dni naprawdę pozwalają żywić nadzieję, że protestanci i katolicy, po latach jak najgorszych doświadczeń, będą żyć bez zadrażnień, strachu i nienawiści? Że zaczną żyć razem, a nie obok siebie? I następne pytanie: czy aspiracje społeczności katolickiej i protestanckiej, diametralnie odmienne, dadzą się jakoś pogodzić? A jeśli nie, to na co liczy każda z nich? Co będzie, gdy katolicy znowu przypomną, że ich celem jest zjednoczenie z Republiką Irlandii, a protestanci - że o oderwaniu Ulsteru od Wielkiej Brytanii nie może być mowy?
Potomkowie Szkotów
Zacznijmy jednak od przypomnienia, jakie są źródła konfliktu północnoirlandzkiego. Bez historii nie sposób bowiem zrozumieć tego, co dzieje się w Irlandii, i nieprzejednania stron. Skąd wzięli się protestanci w tym stuprocentowo katolickim kraju? Otóż są to potomkowie Szkotów, którzy osiedlali się w Irlandii w XVII wieku, najchętniej na północy, geograficznie najbliższej Szkocji. Protestanci byli lojalni wobec Anglików, którzy pod sam koniec XVII wieku zakończyli podbój Irlandii i poddali ją władzy Londynu. Asymilowali się słabo. Do dziś nieliczni tylko protestanci traktowani są jak Irlandczycy. Irlandczyk to katolik. Protestant jest Brytyjczykiem.
W republice protestanci stanowią dzisiaj zaledwie 3 proc. mieszkańców. Natomiast w półtoramilionowej Irlandii Północnej są w większości - aż 54 proc. Właśnie ich duża obecność sprawiła, że gdy na początku lat dwudziestych Irlandczycy i Brytyjczycy negocjowali warunki, na jakich Irlandia miała wyzwolić się spod władzy Londynu, sześć hrabstw Ulsteru pozostało przy Wielkiej Brytanii. Dla większości Irlandczyków takie okrojenie kraju było nie do zaakceptowania i stało się zarzewiem konfliktu.
Być może nie przybrałby on tak drastycznych form, gdyby katolikom w Irlandii Północnej żyło się choć trochę lepiej. Ale katolicy zawsze i w każdej dziedzinie - od rynku pracy po udział w życiu politycznym - byli dyskryminowani przez uprzywilejowaną większość protestancką. Nawet dziś zarabiają gorzej i częściej są bezrobotni. Większość protestancka miała też oczywiście monopol na władzę. Również miejscowa policja - Royal Ulster Constabulary - z wyraźną przewagą liczebną protestantów, przez katolików była postrzegana jako narzędzie dominacji i w konsekwencji znienawidzona.
Czas terroru
Na cóż zresztą mogli liczyć katolicy? Dyskryminacja nie była dla nich niczym nowym. Przez ponad dwa stulecia rządów brytyjskich Irlandczycy byli obywatelami drugiej kategorii - odebrano im nawet prawo posiadania ziemi. A wielki głód z lat czterdziestych ubiegłego wieku? Milion ludzi zmarł w następstwie nieurodzaju ziemniaków, podstawowego pożywienia mieszkańców wyspy, a Anglicy nie kiwnęli palcem, by zaradzić nieszczęściu. Choć od tego czasu minęło półtora wieku, Irlandczycy o wielkim głodzie nadal nie potrafią mówić spokojnie.
Pod koniec lat sześćdziesiątych ulsterscy katolicy zbuntowali się i stworzyli ruch w obronie praw obywatelskich. Wyszli na ulice. Wybuchły zamieszki. Rząd Harolda Wilsona, by opanować sytuację, wysłał do Ulsteru brytyjskie oddziały wojskowe. Ale choć żołnierze mieli tylko rozdzielić zwaśnione strony i dać słabszej społeczności katolickiej ochronę przed protestantami, katolicy ich obecność odebrali źle, podobnie jak wprowadzone wkrótce internowanie osób podejrzanych o stosowanie terroru. A IRA, która powstała, by walczyć o niepodległą Irlandię i która nigdy się nie rozwiązała, znowu chwyciła za broń.
Protestanci nie mieli wprawdzie jednej dużej organizacji paramilitarnej, ale dysponowali kilkoma mniejszymi grupami - dobrze zorganizowanymi, wyszkolonymi i uzbrojonymi. Ochotnicze Siły Ulsteru (UVF), Bojownicy o Wolność Ulsteru (UFF) czy Oddział Czerwonej Ręki (RHC) szybko stały się postrachem dzielnic katolickich. Wpaść i zabić pierwszego napotkanego katolika - to ich dewiza.
Dla Ulsteru nastał najgorszy czas terroru - starć i zamieszek ulicznych, skrytobójczych zamachów i eksplozji bombowych. Dzielnice katolickie i protestanckie oddzieliły mury, w których furtki otwierane były tylko na dzień. Przez 30 lat zginęło ponad 3600 osób - członkowie grup paramilitarnych, żołnierze i policjanci, politycy lokalni i brytyjscy, przede wszystkim jednak zwykli ludzie. Ginęli także ci, którzy nawoływali do pojednania i zgody. Dla ekstremistów z obu stron byli zdrajcami, którym należy się kara.
Dla własnych celów
Czy po tak bolesnych doświadczeniach protestanci i katolicy będą w stanie zacząć nowe życie? To dla przyszłości Ulsteru pytanie zasadnicze. Prawdą jest, że mieszkańcy prowincji pragną pokoju i spokoju. Ale samo pragnienie pokoju niczego nie przesądza.
Wszelkie uzgodnienia, które przyjęto do tej pory, włącznie z porozumieniem wielkopiątkowym, mają w gruncie rzeczy charakter taktyczny. Mają ułatwić zbliżenie społeczności, lecz nie zmieniają ich celów: zjednoczenia Irlandii dla katolików, pozostania w obrębie Zjednoczonego Królestwa dla protestantów. Strony konfliktu akceptują porozumienie, jeśli wierzą, że służy ono ich celom, a nie celom drugiej strony.
- Wyraźnie widać, że IRA i cały ruch republikański zrobiły wielki krok naprzód - tak ostatnie uzgodnienia ocenił Michael McGimpsey, jeden z negocjatorów UUP. Jeżeli tak mówi człowiek zaliczający się do grona zwolenników polityki Davida Trimble'a, czego można oczekiwać od przeciwników, którzy liderowi UUP zarzucają, że nierozważnie naraził na szwank interesy i przyszłość protestantów Ulsteru? Porozumienie jest dla nich nie do przyjęcia, ponieważ nie zawiera gwarancji, że status Ulsteru nigdy się nie zmieni. Nie gwarantuje nawet, że nie powróci terror, skoro IRA i inne grupy paramilitarne przez jakiś czas jeszcze będą posiadać broń.
Do nieprzejednanych protestantów nie przemawiają ani obietnice oddania broni, ani plany powołania pełnomocnika, który zapewni IRA kontakt z Niezależną Komisją ds. Rozbrojenia. Chcą widzieć, jak karabiny, granaty, moździerze, amunicja i semtex są oddawane i niszczone.
W najbliższą sobotę o porozumieniu będzie dyskutować 850-osobowa Rada UUP. Trimble i jego zwolennicy nadzieje pokładają w tym, że przed rokiem 70 proc. członków UUP poparło porozumienie wielkopiątkowe. Jeżeli te rachuby zawiodą, to albo w partii dojdzie do rozłamu, albo też, by utrzymać jej jedność, Trimble ustąpi. Jego następcą może zostać Jeffrey Donaldson, czołowy jastrząb. Oba warianty niczego dobrego nie wróżą.
Z obozem katolickim sprawa przedstawia się o tyle łatwiej, że treść porozumienia generalnie uważa on za korzystną. Kolejnym krokiem po utworzeniu rządu ma być przecież powołanie ulstersko-irlandzkiej Rady Ministerialnej z udziałem rządu w Dublinie, a więc instytucji, która w pewnej mierze zwiąże Ulster z republiką. Gdyby nie to, IRA pewnie nie dałaby się przekonać do oddania broni, której posiadanie stanowi gwarancję, że obóz republikański będzie traktowany poważnie.
Wszyscy teraz ekscytują się rozważaniem, czy IRA, zgodnie z sugestią prowadzącego rozmowy amerykańskiego senatora George'a Mitchella, zechce mianować pełnomocnika ds. rozbrojenia tego samego dnia, gdy powstanie rząd. Czy zostanie nim Brian Keenan, członek ścisłego kierownictwa IRA, odpowiedzialny podobno za zakupy broni, m.in. w Libii? - to też intrygujące pytanie.
A perspektywa pokoju? Na dobre mógłby on zapanować dopiero wtedy, gdyby protestanci byli gotowi żyć w zjednoczonej Irlandii, a katolicy pogodzili się ze zwierzchnością brytyjską. Warunkiem pokoju naprawdę, a nie na papierze jest zmiana sposobu myślenia. To nie tylko najtrudniejsze, ale i, na razie, bardzo mało prawdopodobne.
|
Irlandia Północna ma szansę na własny rząd, w którym zasiądą protestanci i katolicy. Irlandzka Armia Republikańska jest gotowa oddać broń, w związku z tym partia Sinn Fein zostanie dopuszczona do udziału we władzy. Rozmowy na temat rozbrojenia organizacji paramilitarnych były bardzo trudne. David Trimble, który jako przywódca ugrupowania protestantów został szefem przyszłego rządu, zapowiedział, że zgodzi się na udział ministrów z Sinn Fein, gdy IRA zacznie oddawać broń. IRA przypomniała, że ma na to czas do maja 2000 roku. powstanie rządu katolicko-protestanckiego to podstawa porozumienia pokojowego. W Ulsterze po raz pierwszy katolicy i protestanci mają rządzić wspólnie. widać, że po latach względnego spokoju wszyscy najbardziej boją się powrotu terroru. czy aspiracje społeczności katolickiej i protestanckiej dadzą się jakoś pogodzić? Bez historii nie sposób zrozumieć tego, co dzieje się w Irlandii. protestanci w tym katolickim kraju to potomkowie Szkotów, którzy osiedlali się w Irlandii w XVII wieku. byli lojalni wobec Anglików. Asymilowali się słabo. Irlandczyk to katolik. Protestant jest Brytyjczykiem.W republice protestanci stanowią zaledwie 3 proc. mieszkańców. w Irlandii Północnej są w większości - aż 54 proc. gdy Irlandczycy i Brytyjczycy negocjowali warunki, na jakich Irlandia miała wyzwolić się spod władzy Londynu, sześć hrabstw Ulsteru pozostało przy Wielkiej Brytanii. takie okrojenie kraju stało się zarzewiem konfliktu. katolicy zawsze byli dyskryminowani przez uprzywilejowaną większość protestancką. Przez ponad dwa stulecia rządów brytyjskich Irlandczycy byli obywatelami drugiej kategorii. Pod koniec lat sześćdziesiątych ulsterscy katolicy zbuntowali się i stworzyli ruch w obronie praw obywatelskich. IRA znowu chwyciła za broń.Protestanci dysponowali kilkoma mniejszymi grupami. nastał najgorszy czas terroru - starć i zamieszek ulicznych, zamachów i eksplozji bombowych. Przez 30 lat zginęło ponad 3600 osób. Wszelkie uzgodnienia Mają ułatwić zbliżenie społeczności, lecz nie zmieniają ich celów: zjednoczenia Irlandii dla katolików, pozostania w obrębie Zjednoczonego Królestwa dla protestantów. Warunkiem pokoju naprawdę jest zmiana sposobu myślenia. To najtrudniejsze.
|
PO: burmistrz rządzi, rada nie przeszkadza, SLD: burmistrz rządzi, ale rada też
Mniej lub bardziej bezpośrednio
FILIP FRYDRYKIEWICZ
Być może w tym tygodniu Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory samorządowe odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie bardzo ważnej ustawy - o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ta ustawa zmieni sposób działania samorządu.
Specjalnie powołana sejmowa podkomisja zajmuje się od połowy stycznia pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Oprócz kwestii bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Od wszystkich tych czynników zależy bowiem to, jaką pozycję zajmą w nich poszczególne ugrupowania.
SLD zaproponował rozwiązania korzystne dla siebie, czyli dla ugrupowania z dużym poparciem społecznym - zamianę metody przeliczania głosów z St. Lague'a na metodę d'Hondta (premiuje większe komitety) i okręgi wyborcze w gminach powyżej 20 tysięcy mieszkańców, w których wybierano by od 3 do 6 radnych (teraz 8 - 12). Mniejsze ugrupowania, jak PSL, PiS i PO, nie zgodziły się na to. Przegłosowały utrzymanie metody St. Lague'a i okręgi, w których wybierać się będzie od 4 do 8 radnych. Im mniej bowiem radnych ma wejść do rady z danego okręgu, tym większe prawdopodobieństwo, że będą to tylko reprezentanci dwóch, trzech najsilniejszych w regionie ugrupowań.
Prezydenci i terminy
Więcej czasu, do końca marca, zostawią sobie posłowie na przygotowanie projektu o bezpośrednich wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Dwa projekty, nad którymi będzie teraz pracować podkomisja, radykalnie różnią się od siebie.
Lewicowy ogranicza się do zmiany powierzchownej, zgłoszony przez PO tworzy zupełnie nowe relacje między wójtem, burmistrzem i prezydentem a radą i obywatelami.
Początkowo Sojusz bronił tezy, że tytułem eksperymentu należy dopuścić do wyborów bezpośrednich tylko w gminach liczących do 20 tysięcy mieszkańców. Gmin tych jest niemal 2200 na około 2500 wszystkich, ale mieszka w nich zaledwie jedna trzecia Polaków. Ostatnio Sojusz zmienił zdanie i opowiedział się za wyborami bezpośrednimi we wszystkich gminach. Taki projekt zgłosiła wcześniej Platforma Obywatelska.
Silny burmistrz, słaba rada
O ile SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, o tyle Platforma idzie dalej - wzmacnia pozycję burmistrza (wójta, prezydenta), uniezależniając go od radnych. Burmistrz staje się jednoosobowym zarządem gminy, sam dobiera sobie zastępców (teraz rada głosuje nad obsadą tych stanowisk) i ma więcej kompetencji - na przykład decyduje o sprzedaży mienia, emitowaniu obligacji gminnych, zaciąganiu kredytu, zawieraniu umów. Do tego Platforma chciałaby, aby powiązać wybory burmistrza z wyborami radnych, tak żeby zwolennicy burmistrza zawsze stanowili większość w radzie.
W rękach rady pozostałyby decyzje strategiczne - uchwalanie budżetu, podatków lokalnych, planu zagospodarowania gminy.
Czy tak umocowany burmistrz znalazłby się poza społeczną kontrolą, jak obawiają się niektórzy posłowie? Nie, odpowiadają autorzy projektu, bo burmistrza ogranicza prawo (np. ustawa o zamówieniach publicznych, o zbywaniu mienia publicznego), kontroluje go komisja rewizyjna (jej prerogatywy zostałyby wzmocnione), regionalna izba obrachunkowa, a w nadzwyczajnych wypadkach NIK.
Urząd to nie łup
Zwolennicy bezpośrednich wyborów wymieniają kilka zalet takiego rozwiązania. Według nich zaktywizuje ono lokalne społeczności - więcej ludzi pójdzie głosować na konkretnego człowieka, który ma rządzić gminą, niż na zwykłego radnego. Również odpowiedzialność tak wybranego człowieka będzie o wiele większa, bo będzie się rozliczał ze swej pracy przed mieszkańcami.
W działaniu nowy burmistrz będzie miał więcej swobody, nie będzie zobowiązany pytać radnych o pozwolenie na każdy ruch. To przyspieszy podejmowanie decyzji.
Burmistrz, którego być albo nie być zależy od dobrego układu z radą, stara się przypodobać jej poszczególnym członkom. Nierzadkie są więc wypadki budowania sieci zależności - dawania zatrudnienia rodzinie radnego, zgody na wykup mieszkania, na dzierżawę sklepu itp. To ma się skończyć.
Projekt PO, według jego autorów, ma także skończyć z sytuacją, w której do rządzenia gminą powstają koalicje, czasem bardzo egzotyczne, które urząd miasta traktują jak łup polityczny. Na stanowisko burmistrza wyłaniają najczęściej zaufanego działacza, niekoniecznie jednak człowieka przygotowanego do rządzenia dużym organizmem samorządowym.
Dwie czy jedna tura?
Jest jeszcze jedna, ale bardzo ważna różnica w projektach SLD i PO - kwestia, jak wyłonić zwycięzcę bezpośrednich wyborów. Według lewicy wystarczy, że kandydat zdobędzie najwięcej głosów. Nieważne, czy to będzie 70 czy 25 procent. Niewątpliwie ten system oddałby w ręce socjaldemokratów najwięcej stanowisk.
Inaczej chcą to rozegrać posłowie Platformy. Ich zdaniem należy unikać sytuacji, w której rządy w gminie obejmuje osoba mająca małe poparcie. Dlatego proponują, jeżeli żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów. Tym razem głosowaliby wybrani radni tworzący "kolegium elektorów". Do drugiej tury stanęłoby dwóch kandydatów, którzy uzyskali największe poparcie w pierwszej.
Diabeł w szczegółach
Przeciw idei bezpośrednich wyborów ostro występuje Prawo i Sprawiedliwość, według którego wzmocnienie pozycji burmistrza może przynieść szkody w postaci wzmocnienia w samorządzie tendencji korupcyjnych i nepotyzmu. Jednak znajduje ona w Sejmie poparcie większości posłów. Oprócz klubów SLD, UP i PO również PSL nie mówi nie.
Kiedy jednak zapytać o szczegóły, każdy inaczej wyobraża sobie ostateczny kształt ustawy. PSL jest gotowe poprzeć bezpośrednie wybory, ale pod warunkiem, że zachowana zostanie kontrola rady nad burmistrzem. Ludowcy stawiają także inne warunki. Nie zgadzają się na przyspieszone wybory i na zbyt małe składy rad. Jak mówi poseł PSL Eugeniusz Kłopotek, w tej pierwszej sprawie wątpliwość budzi to, czy skrócenie kadencji samorządu nie odbyłoby się z naruszeniem konstytucji. Drugim argumentem przeciwko wiosennemu terminowi wyborów jest jego zdaniem brak czasu na staranne przygotowanie ustaw o wyborze bezpośrednim i o ustroju Warszawy. Z kolei uchwalenie radykalnego zmniejszenia składów rad gmin, zdaniem Kłopotka, grozi sparaliżowaniem pracy samorządu, bo jeżeli skład będzie za mały, trudno o wyłonienie komisji merytorycznych.
Politycy Platformy liczą, że do ustawy o bezpośrednim wyborze przemycą jak najwięcej ze swojego projektu, nie chcą też słyszeć o wyborach w jednej turze. W kwestii terminu wyborów deklarują, że "generalnie są za wiosennym, ale nie w tym roku".
Z kolei współautor samorządowych projektów lewicy, poseł Witold Gintowt-Dziewałtowski, twierdzi, że możliwe jest porozumienie SLD z PO w sprawie bezpośrednich wyborów. Ale pytany, jakie rozwiązania z projektu Platformy Sojusz gotów jest zaakceptować, jedno po drugim odrzuca. Wszystko więc zależy od tego, gdzie dla największych ugrupowań znajdą się granice kompromisu.
Współpraca AST
JAK TO Z WYBORAMI BEZPOŚREDNIMI BYŁO
Lato 1993 r. - w kampanii wyborczej do parlamentu SdRP proponuje, by prezydentów, burmistrzów i wójtów wybierać w wyborach bezpośrednich, a nie pośrednio, jak to jest do dziś - wyborcy wybierają radnych, a radni wybierają szefa zarządu gminy.
Styczeń 1994 r. - lewica ogłasza, że rezygnuje z lansowania wyborów bezpośrednich. Powód? - Do wyborów samorządowych pozostało za mało czasu [odbyły się 19 czerwca - red.], a potrzebna byłaby nowelizacja małej konstytucji - tłumaczy lider SdRP Aleksander Kwaśniewski. Socjaldemokracja zapowiada jednak, że nie rezygnuje z idei wyborów bezpośrednich.
Marzec 1997 r. - Kancelaria Prezydenta Kwaśniewskiego kieruje do Sejmu projekt ordynacji wyborczej do rad gmin, który zakłada bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów.
Podczas pierwszego czytania "za" były SLD i Unia Pracy, a przeciw - PSL i UW. Projekt zakończył żywot wraz końcem kadencji Sejmu.
Kwiecień 2000 r. - wicemarszałek Senatu Donald Tusk (Unia Wolności) składa wraz z grupą 12 senatorów projekt nowej ordynacji samorządowej, zakładającej wybory bezpośrednie. Zyskuje poparcie SLD, ale nie znajduje go ani w UW, ani w AWS. Projekt grzęźnie więc w Sejmie.
Lato 2001 r. - SLD w programie wyborczym obiecuje wybory bezpośrednie we wszystkich gminach.
Grudzień 2001 r. - projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów gmin, ale tylko tych do 20 tysięcy mieszkańców, składa do laski marszałkowskiej grupa posłów SLD. Kilka dni później posłowie PO zgłaszają projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów oraz prezydentów miast, czyli szefów wszystkich gmin. PO proponuje też wzmocnienie ich kompetencji.
Styczeń 2002 r. - Władze krajowe SLD opowiadają się za bezpośrednimi wyborami we wszystkich gminach, niezależnie od ich wielkości.
SAMORZĄDOWCY O WYBORACH BEZPOŚREDNICH
Samorządowcy są zgodni: wybory bezpośrednie - tak, ale we wszystkich gminach. - Wszystkie korporacje samorządowe opowiadają się za bezpośrednimi wyborami - mówi Marek Nawara, marszałek województwa małopolskiego.
Mariusz Poznański, przewodniczacy Związku Gmin Wiejskich RP, wójt gminy Czerwonak (Wielkopolska), nie kryje, że jego organizacji bliższy jest projekt PO. - To bardziej przemyślana propozycja - tłumaczy. - Jeżeli znajdujący się w Sejmie projekt SLD zostałby przyjęty, grozi to paraliżem samorządu. Będzie dochodziło do konfliktów między silnym zarządem i silną radą.
Samorządowcy krytykują też wiosenny termin wyborów. - Na przełomie maja i czerwca czekają nas spis powszechny i spis rolny. Nie da się w tym samym czasie przeprowadzić wyborów - przekonuje Poznański.
- Uważamy, że wybory powinny się odbyć jesienią, a jeżeli chciałoby się zmienić ustrój i wprowadzić też bezpośrednie wybory, to nawet termin jesienny byłby trudny do zachowania - dodaje Nawara.
|
Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory samorządowe odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. ustawa zmieni sposób działania samorządu. polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Od wszystkich tych czynników zależy, jaką pozycję zajmą w nich poszczególne ugrupowania.
Mniejsze ugrupowania, jak PSL, PiS i PO Przegłosowały utrzymanie metody St. Lague'a i okręgi, w których wybierać się będzie od 4 do 8 radnych. SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, Platforma idzie dalej - wzmacnia pozycję burmistrza (wójta, prezydenta), uniezależniając go od radnych. Burmistrz staje się jednoosobowym zarządem gminy, sam dobiera zastępców i ma więcej kompetencji - decyduje o sprzedaży mienia, emitowaniu obligacji gminnych, zaciąganiu kredytu, zawieraniu umów. W rękach rady pozostałyby decyzje strategiczne - uchwalanie budżetu, podatków lokalnych, planu zagospodarowania gminy.Projekt PO ma skończyć z sytuacją, w której do rządzenia gminą powstają koalicje, które urząd miasta traktują jak łup polityczny. Na stanowisko burmistrza wyłaniają najczęściej zaufanego działacza, niekoniecznie jednak przygotowanego do rządzenia dużym organizmem samorządowym.Jest jeszcze jedna różnica w projektach SLD i PO - kwestia, jak wyłonić zwycięzcę bezpośrednich wyborów. Według lewicy wystarczy, że kandydat zdobędzie najwięcej głosów. posłowie Platformy proponują, jeżeli żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów. głosowaliby wybrani radni tworzący "kolegium elektorów". Do drugiej tury stanęłoby dwóch kandydatów, którzy uzyskali największe poparcie w pierwszej.Przeciw idei bezpośrednich wyborów ostro występuje Prawo i Sprawiedliwość. możliwe jest porozumienie SLD z PO w sprawie bezpośrednich wyborów. Samorządowcy są zgodni: wybory bezpośrednie - tak, ale we wszystkich gminach, krytykują wiosenny termin wyborów.
|
GOSPODARKA
Prognoza rozwoju do 1999 roku
Wzrost z zagrożeniami w tle
WłADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, ROBERT KELM
Zmiany w polityce gospodarczej, jakie nastąpiły latem, zostały głównie podyktowane troską o ograniczenie i zniwelowanie strat wywołanych katastrofalną powodzią w południowo-zachodniej Polsce. Miały one charakter częściowo doraźny. Ponadto, żeby pomóc powodzianom i zapewnienić im środki na odbudowę ze zniszczeń, przyjęty został pakiet odpowiednich korekt w kilkunastu ustawach oraz uzyskano zgodę parlamentu na zaciągnięcie dodatkowej pożyczki w NBP na sfinansowanie programów pomocy i odbudowy.
W wyniku wrześniowych wyborów rządy przejęła koalicja AWS i Unii Wolności. Zgodnie z umową koalicyjną, stanowiącą formę kompromisu między programami wyborczymi tych partii (w wielu płaszczyznach mało spójnymi), odpowiednie zmiany w polityce gospodarczej, będą dotyczyć raczej średniego i długiego okresu. Zmierzają one do podnoszenia efektywności i konkurencyjności gospodarki głównie w wyniku przyśpieszenia prywatyzacji oraz szybszego wzrostu sektora prywatnego. Zapowiedziano także kontynuację polityki prowzrostowej i proeksportowej, a także intensyfikację działań na rzecz ograniczenia stopy bezrobocia i obniżenia stopy inflacji. Z drugiej strony, w krótkim okresie prowadzona będzie restrykcyjna polityka pieniężna i fiskalna, w tym także budżetowa.
Nadal duży popyt i duży import
Założenia prezentowanej prognozy są bardzo ostrożne. Przyjmujemy, iż w krótkim okresie nie nastąpią zasadnicze zmiany w polityce handlu zagranicznego ani też polityce pieniężno-fiskalnej. Konsekwentnie przewidujemy więc, iż w ciągu najbliższych lat będą realizować się tendencje, jakie wystąpiły w gospodarce w ostatnim etapie transformacji.
Jak wynika z prognozy, finalny popyt krajowy odznaczać się będzie nadal szybkim tempem wzrostu. Spodziewamy się także, że działalność inwestycyjna będzie rosła w tempie niewiele niższym niż w roku bieżącym.
Przewidujemy, iż stopa wzrostu popytu gospodarstw domowych będzie utrzymywać się na poziomie ponad 7 proc. w 1998 r. i bliskim 5,5 proc. w roku następnym. Złożą się na to: przewidywany przyrost realnych wynagrodzeń i dochodów osobistych oraz dalszy przyrost zakupów dokonywanych w trybie ratalnym i finansowanych z kredytu konsumpcyjnego, wreszcie zakupy dokonywane przez powodzian. Prognozujemy, iż nastąpi zwiększenie tempa wzrostu spożycia zbiorowego w 1998 r., w wyniku wzrostu nakładów na likwidację skutków powodzi, następnie zaś jego znaczny spadek w 1999 r. w rezultacie zapowiedzianych oszczędności budżetowych.
Wydaje się, iż tempo eksportu towarów (w ujęciu GUS) przekroczy w najbliższych latach 11 proc. Nastąpi to w wyniku przyśpieszenia tempa wzrostu krajów Unii Europejskiej, wychodzenia z recesji krajów WNP oraz deprecjacji kursu złotego. Tempo wzrostu importu towarów będzie nadal wysokie, zarówno gdy chodzi o import inwestycyjny, finansowany w rosnącej mierze z napływających z zagranicy kapitałów przeznaczonych na inwestycje bezpośrednie, jak i import konsumpcyjny.
Spodziewamy się więc, iż deficyt w bilansie handlowym będzie narastać i sięgnie w końcu 1998 r. około 19 mld USD, w końcu zaś 1999 r. - prawie 24 mld USD (w ujęciu GUS). Saldo obrotów towarowych w bilansie płatniczym będzie odpowiednio mniejsze, zwłaszcza jeśli uwzględnić dodatnie, ale już nie rosnące saldo wymiany przygranicznej.
Większa produkcja i zatrudnienie
Stopa wzrostu PKB przekroczy 6 proc., gdy chodzi zaś o wartość dodaną brutto (w stałych cenach bazowych), to tempo jej wzrostu będzie kształtować się na poziomie 5,9 proc. w roku 1998 r. i 5,7 proc. w 1999 r.
Rozpatrując wzrost od strony podażowej, otrzymujemy obraz dość zróżnicowany, jeśli chodzi o proporcje międzysekcyjne. Produkcja przemysłowa, której dynamika wzrosła prawdopodobnie do 10 proc. w 1997 r., m.in. w związku z dodatkowymi zamówieniami dla przemysłu meblarskiego, sprzętu gospodarstwa domowego etc. Będzie w następnych latach rosła w tempie około 8-7 proc. Podobnie rzecz się ma w budownictwie, choć tutaj tempo wzrostu będzie znacznie wyższe. W przypadku produkcji rolniczej przewidujemy jej stagnację w 1998 r., znaczący zaś wzrost dopiero w roku następnym. W usługach, po spadku poziomu działalności transportowej i handlowej w III kwartale 1997 r. wywołanym klęską powodzi, będzie następować powolne ożywienie, które w latach następnych powinno zapewnić szybszy wzrost.
Spodziewamy się, iż w następnych kwartałach zatrudnienie będzie powoli rosło, zarówno w przemyśle, budownictwie, jak i usługach rynkowych. Można zatem mieć nadzieję na spadek stopy bezrobocia do około 9,2 proc. w końcu 1998 roku, a w końcu 1999 roku - poniżej 9 proc.
Inflacja - powolny spadek
Wydawałoby się, iż prognozy dotyczące stopy inflacji staną się w obecnych warunkach (następstwa powodzi) bardziej niepewne. Okazuje się jednak, iż tempo wzrostu cen detalicznych maleje zgodnie z dotychczasowymi oczekiwaniami inflacyjnymi. Uwzględniając wszakże pewne napięcia na rynku dóbr żywnościowych, a także podrożenie kredytów bankowych, przewidujemy, iż średnioroczna stopa inflacji spadnie w 1998 roku do 12,5 proc. oraz do 9,7 proc. w 1999 roku.
Zmiany zachodzące w wysokości kursów walutowych, jeśli nie wystąpią kolejne perturbacje, będą kształtować się pod wpływem tendencji ogólnoświatowych. Ponieważ przewiduje się dalsze umacnianie pozycji dolara USA, także i w latach następnych, zatem w końcu 1998 roku kurs dolara przekroczy 3,7 zł, a w 1999 r. - 4 zł.
Większe zarobki
Tempo wzrostu przeciętnych wynagrodzeń będzie nadal wysokie. Nie sądzimy, aby ustalenia Komisji Trójstronnej były w aktualnej sytuacji społeczno-politycznej respektowane w całej rozciągłości. W efekcie wynagrodzenia mogą rosnąć realnie (netto) w tempie bliskim 4,4 proc. w 1998 r. i 3,3 w 1999 r. W połączeniu z (niewielkim) przyrostem zatrudnienia zapewni to przyrost dochodów z pracy przekraczający o 5 punktów stopę inflacji. Tempo wzrostu pozostałych dochodów gospodarstw domowych będzie zbliżone.
Dochody budżetu mogą wykazać w 1998 r. szybszy wzrost niż przewidywano i w efekcie deficyt budżetu państwa liczony w relacji do PKB przekroczy 3 proc. w 1998 r., a w roku następnym będzie nieco mniejszy (ok. 2,9 proc.).
Groźny deficyt handlowy
Prognozowany rozwój gospodarczy odznacza się wysokim tempem wzrostu, malejącą stopą bezrobocia i gasnącą inflacją. Kreśli to pozytywny obraz w przededniu rokowań mających doprowadzić Polskę do wejścia do Unii Europejskiej. Jednakże rozwój ten, może napotkać wiele trudności, do których należy dodać zagrożenia, wynikające z ewentualnej realizacji skrajnych postulatów wysuwanych w trakcie kampanii wyborczej.
Najbardziej groźnie przedstawiają się rosnące napięcia w bilansie handlowym, przenoszące się na napięcia w bilansie płatniczym. Wydaje się - i tu jesteśmy zgodni z opinią wielu ekspertów - iż zbliżamy się do dopuszczalnej granicy deficytu w tym bilansie.
Wysoka stopa wzrostu importu jest naszej gospodarce niewątpliwie potrzebna. Dotyczy to zwłaszcza importu inwestycyjnego, którego przyrost znajduje w znacznej mierze pokrycie w zagranicznych źródłach finansowania (inwestycje bezpośrednie). To samo odnosi się do importu zaopatrzeniowego. Tak więc, dopóki nie zostanie osiągnięte wyższe tempo wzrostu eksportu, pozostaje jedynie hamowanie wzrostu przywozu konsumpcyjnego (samochody, dobra trwałego użytku, ale też produkty żywnościowe). Ostrożność w zakresie stosowania tzw. polityki schładzania wydaje się konieczna, gdyż spadek stopy wzrostu krajowego popytu finalnego pociągnie za sobą nie tylko zmniejszenie tempa wzrostu importu, ale również produkcji krajowej i w efekcie recesję (w mniejszej lub większej skali). Prawdziwy dylemat sprowadza się zatem do tego, jak spowodować zwiększenie udziału produktów krajowego pochodzenia w przyroście popytu finalnego, bez zmniejszenia jego rozmiarów.
Spośród pozostałych zagrożeń należy wymienić ewentualne opóźnienie procesów restrukturyzacji przemysłu, rolnictwa i infrastruktury, bez których trudno sobie wyobrazić uzyskanie odpowiednio wysokiego poziomu konkurencyjności gospodarki.
Autorzy pracują w instytucie LIFEA w Łodzi. Szczegółowe informacje o ich prognozach można otrzymać w LIFEA W. & A. Welfe, 90-057 Łódź, ul. Sienkiewicza 73, faks (48-42) 36-94-32.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
|
W wyniku wrześniowych wyborów rządy przejęła koalicja AWS i Unii Wolności. Zgodnie z umową koalicyjną, stanowiącą formę kompromisu między programami wyborczymi tych partii, odpowiednie zmiany w polityce gospodarczej, będą dotyczyć raczej średniego i długiego okresu. Zmierzają one do podnoszenia efektywności i konkurencyjności gospodarki głównie w wyniku przyśpieszenia prywatyzacji oraz szybszego wzrostu sektora prywatnego. Zapowiedziano także kontynuację polityki prowzrostowej i proeksportowej.
|
POLSKA KUCHNIA
Trzeba ocalić od zapomnienia wiele rodzimych specjałów, na przykład pierogi, flaki staropolskie, zrazy wołowe z kaszą czy żur
Sprawy stołu
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
EDMUND SZOT
Globalizacja gospodarki, ale nie tylko gospodarki, powoduje, że obecnie na całej kuli ziemskiej część ludzi zamawia dokładnie to samo: hamburgera, frytki i colę. To prostactwo kulinarne objęło już prawie cały świat.
Taki sam obiad można zjeść w Casablance i w Baku, w Buenos Aires i Paryżu, w Belgradzie i Bangkoku. Nic dziwnego, że niektóre kraje buntują się przeciwko takiemu zglajszaltowaniu menu, a opór jest tym większy, im większy był dorobek kuchni rodzimej. Tak jest m.in. we Francji.
Francuska kuchnia uważana jest za jedną z najlepszych w świecie, a jedzenie służy Francuzowi nie tylko do zaspokojenia głodu. Mówi się, że Francuzi nie jedzą po to, by żyć, ale żyją po to, by jeść. Sprawy stołu są we Francji jednym z najważniejszych tematów rozmów. Kiedy Francuz zaczyna rozprawiać o winie, nie liczy się dlań wtedy nic innego. Inna rzecz, że z takim znawstwem nie rozmawia się o tym trunku w żadnym innym kraju.
Zaczyna się od wyrabiania smaku
W kuchni francuskiej także zachodzą jednak zmiany. Wynikają z coraz mniejszego zapotrzebowania na kalorie. Życie wymaga od ludzi coraz mniej wysiłku fizycznego. Ciężkie i tłuste potrawy znikają z jadłospisu również ze względów zdrowotnych. Dlatego częściowo ku pamięci potomnych, głównie zaś dla zachowania we francuskim społeczeństwie zamiłowania do dobrej kuchni w 1990 roku powstała Narodowa Rada Sztuk Kulinarnych. Utworzono ją z inicjatywy kilku ministerstw: Kultury, Rolnictwa i Rybołówstwa, Turystyki, Zdrowia i Edukacji. Oprócz przedstawicieli tych resortów w skład Rady wchodzą także reprezentanci przemysłu spożywczego oraz znani kucharze.
Jednym z głównych celów Rady jest wyrabianie smaku u dzieci. Już w szkołach podstawowych poznają one smak słodki, kwaśny, słony i gorzki oraz dowiadują się, w jakich wyrobach i potrawach one występują. Młodych Francuzów uczy się też, co to jest równowaga żywnościowa, tzn. mówi się im, co i ile powinni jeść, aby zachować zdrowie.
Zadaniem Rady jest także zinwentaryzowanie kulinarnych wyrobów regionalnych. Każdy z ponad dwudziestu regionów Francji znany jest m.in. ze specyficznej kuchni. Wszystkie te specjalności inwentaryzuje się i powstaje coś w rodzaju katalogu sztuki kulinarnej, z historycznym opisem potraw i recepturami, co służy zresztą konkretnemu celowi: uzyskaniu zastrzeżonych znaków jakości (rodzaj patentu).
Innym celem Rady jest zinwentaryzowanie europejskich wyrobów kulinarnych, i to nie tylko krajów Unii Europejskiej, ale i Europy Środkowowschodniej (na razie sporządzono katalog wyrobów kulinarnych krajów UE).
Trzy tysiące oryginalnych potraw
Inwentaryzacja jest obiektywna, tzn. nie zawiera elementów oceny, na przykład, że jedna potrawa regionalna jest lepsza od drugiej. Aby jednak jakaś potrawa trafiła do katalogu, musi przedtem spełnić parę warunków, m.in. muszą ją znać co najmniej trzy pokolenia, do jej wykonania konieczne są specjalne umiejętności, można precyzyjnie określić jej pochodzenie geograficzne, wreszcie musi to być wyrób "żyjący", a więc obecny na rynku.
W samej tylko Francji doliczono się około trzech tysiecy oryginalnych wyrobów kulinarnych, w całej Unii Europejskiej zinwentaryzowano ich aż osiem tysięcy. Ostatecznie do katalogu trafiły tylko cztery tysiące. Najwięcej oryginalnych potraw francuskich pochodzi z Sabaudii, doliny Rodanu i Martyniki.
W krajach Europy Środkowowschodniej Rada nawiązała ściślejszą współpracę na razie tylko z Węgrami, gdzie już rozpoczęto inwentaryzację lokalnych specjalności kulinarnych.
Budżet Narodowej Rady Sztuk Kulinarnych jest niewielki (około 10 mln FF, czyli około 6 mln zł); Rada finansowana jest przez państwo, samorządy regionalne oraz przez organizacje producentów.
- Moim zdaniem podobna rada mogłaby powstać w Polsce - mówi dyrektor generalny Rady Alexandre Lazareff. - Myślę, że wasz kraj ma również wiele regionalnych specjalności kulinarnych, które mogą wzbogacić europejski stół i które warto zachować dla przyszłych pokoleń.
Sugestia warta zastanowienia. W Polsce rzeczywiście istnieją regionalne specjalności. Inaczej odżywia się Podlasiak, a inaczej góral "spod samiuśkich Tater". Pierwszy pewnie w życiu nie słyszał o kwaśnicy, a drugi nie ma bladego pojęcia o pejzance.
Jedzenie odzyskuje rangę
Oprócz powołania takiej rady, która mogłaby ocalić dla potomności dorobek polskiej sztuki kulinarnej, warto by przy okazji organizować przegląd tego dorobku. We Francji okazją do poznania kuchni poszczególnych regionów są doroczne targi rolnicze w Paryżu, w czasie których przedstawia się francuskie rolnictwo i przemysł spożywczy, w tym także osiągnięcia niedoścignionej francuskiej gastronomii.
Okazją do pokazania tradycji polskiej kuchni mogłyby być Targi Rolno-Przemysłowe Polagra lub inna impreza wystawiennicza, na przykład Wystawa Artykułów Spożywczych dla Gastronomii i Warszawski Festiwal Gastronomiczny. "Polagra" wydaje się jednak poręczniejsza (zwłaszcza że ostatnio traci nieco rozmach).
Mówi Robert Sowa, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szefów Kuchni i Cukierników, zarazem szef kuchni w warszawskim hotelu Sobieski:
- Potrzeba powołania takiej rady nie ulega wątpliwości. Kiedy powstawało nasze Stowarzyszenie, równiżeż słyszało się głosy: "Po co to?". A od 1994 roku liczba członków naszego Stowarzyszenia wzrosła z 20 do 150 osób. Powstało też w Polsce wiele podobnych organizacji: Stowarzyszenie Polskich Kucharzy, Stowarzyszenie Barmanów, Zachodniopomorskie Stowarzyszenie Restauratorów i Gastronomów, Dolnośląskie Stowarzyszenie Szefów Kuchni i parę innych.
Taka rada mogłaby więc być rodzajem "czapy" nad wszystkimi organizacjami zrzeszającymi kucharzy, restauratorów, cukierników, izby turystyczne itd. Mogłaby dbać o zachowanie polskich potraw, ewidencjonować je, bo mamy w tej dziedzinie niemały dorobek, a niektóre polskie dania orientalne przeniesione zostały przed wiekami wprost na stoły francuskie.
Zdaniem Roberta Sowy w Polsce nie ma na razie tradycji mówienia o jedzeniu, bo i, prawdę mówiąc, w poprzednim pięćdziesięcioleciu nie bardzo było o czym mówić. Dopiero teraz, gdy powstało wiele bardzo dobrych restauracji, jedzenie na powrót odzyskuje swoją rangę.
- Do menu wracają polskie potrawy: żur i krupniok (Śląsk), potrawy z gęsi (Skalbmierz), precle z makiem i bez maku (Kraków), ciemne piwo kozicowe (Kurpie), sękacze (Sejny), pierniki (Toruń i Biecz), rogale marcińskie (sprzedawane w Poznaniu około 11 listopada), kiszka ziemniaczana i kluski kartacze (Białystok), wędzone i smażone ryby (Półwysep Helski), bulwiaczki (Błażowa koło Rzeszowa) - wylicza docent Jan Paweł Piotrowski, wiceprzewodniczący Krajowego Porozumienia Informacji Turystycznej. Warto, by potrawy z polskiej kuchni regionalnej trafiły do naszych restauracji, które obecnie najczęściej polecają tradycyjną polską... pizzę.
Ważny element tradycji narodowej
Tym, co wyróżnia polską kuchnię spośród innych kuchni europejskich, jest duża różnorodność produktów używanych do sporządzania potraw, duży udział dziczyzny, owoców lasu, świeżych ziół, przypraw korzennych. Charakterystyczne dla polskiej kuchni jest też to, iż jest - jak mówią kucharze - dosmaczona, co oznacza, że potrawy mają wyraźny smak.
Jedynym jej mankamentem jest to, że bywa niekiedy nadto ciężka, że trochę za dużo w niej zasmażek i zawiesistych sosów, które odbierają niektórym potrawom cenioną obecnie "lekkość". Ale i na to są sposoby. Golonkę na przykład można przyrządzić w piwie lub w cienkim sosie albo w kwaśnej kapuście. We Francji też nie wszystkie potrawy są "lekkie". Kuchnia ta oparta w stu procentach na maśle i śmietanie nie może być w pełni lekko strawna. Francuzi umieją docenić walory polskich dań, o czym świadczy drugie miejsce zajęte w konkursie w Montpellier przez nasz comber z żubra w sosie żubrówkowym.
- Kuchnia to podstawa rozwoju turystyki - uważa docent Jan Paweł Piotrowski. - Jest tym, z czym turysta styka się najwcześniej, już w pierwszych godzinach swojego pobytu na obcej ziemi. Dlatego tak ważna jest dbałość o podtrzymanie tradycji polskiej kuchni, której naprawdę nie musimy się wstydzić.
Taka na przykład chluba uczt królewskich, czyli Przysmak króla Jana Sobieskiego: polędwica wołowa faszerowana musem z kasztanów, zapiekana w puszystym sosie estragonowym, ze smakowitym sosem z prawdziwków, albo sarnina w sosie wiśniowym, do tego leniwe pierogi i owoce, albo pierś perliczki z sosem żurawinowo-pomarańczowym z racuszkami sosnowymi i jarzynami - jak się ma do tego wspomniana pizza czy jakieś wietnamskie danie? Inna rzecz, że są to potrawy raczej odświętne.
Ale i na co dzień mamy wiele rodzimych specjałów: żur polski, zrazy wołowe z kaszą, karp w szarym sosie, pierogi z kapustą i grzybami, flaki staropolskie, że o tradycyjnym schabowym nie wspomnimy.
Dbałość o podtrzymanie tradycji rodzimej kuchni nabiera szczególnego znaczenia, kiedy państwa łączą się w większe ugrupowania; tracą część swojej "niepodległości", jako że wiele istotnych decyzji gospodarczych i politycznych zapada odtąd na szczeblu wspólnoty. Tym, co różni potem poszczególne kraje i regiony, jest ojczysty język i tradycyjne dla danego narodu obyczaje, których nieodłączną (i bardzo ważną) częścią jest rodzima kuchnia.
Mówi się, że słynna Lucyna Ćwierciakiewiczowa (1829 - 1901), autorka "365 obiadów za 5 złotych" (20 wydań), zrobiła dla zachowania polskości więcej niż tabuny konspiratorów, które zsyłane w syberyjską tundrę czy tajgę raczej odstraszały, niż zachęcały do kultywowania obyczaju ojców.
|
Globalizacja powoduje, że na całej kuli ziemskiej część ludzi zamawia dokładnie to samo: hamburgera, frytki i colę. niektóre kraje buntują się. we Francji dla zachowania zamiłowania do dobrej kuchni powstała Narodowa Rada Sztuk Kulinarnych. podobna rada mogłaby powstać w Polsce. mogłaby ocalić dorobek polskiej sztuki kulinarnej. mogłaby być rodzajem "czapy" nad organizacjami zrzeszającymi kucharzy, restauratorów. Mogłaby dbać o zachowanie polskich potraw, ewidencjonować je.
|
ROZMOWA
Joram Bronowski, izraelski krytyk: Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków
Biblia nie uznaje tragedii
Habima była uważana za teatr diasporowy
FOT. HABIMA
Jaka jest obecnie kondycja teatru w Izraelu?
JORAM BRONOWSKI: Jak zawsze, kryzysowa. Coraz mniej Izraelczyków mówi po hebrajsku. Duża część imigrantów, w tym milionowa rzesza przybyła z byłego Związku Radzieckiego, patrzy na tutejsze dziedzictwo z góry. Utworzony na przedmieściach Tel Awiwu, w Jaffie, przez moskiewskich aktorów Teatr Geszer, czyli Most, wystawia sztuki głównie po rosyjsku. Starają się nauczyć hebrajskiego, ale robią to z niechęcią, z obowiązku. Ostatnio wystawili adaptację "Opowiadań odeskich" Babla. Połączyli w ten sposób tradycję rosyjską i żydowską. Grają też "Zmierzch" Babla, także klasykę, którą ceniono w sowieckich teatrach - Czechowa, Moliera i Szekspira. Grają w bardzo pięknej sali, a poza zyskami z kasy otrzymują też państwowe dotacje. Tak jak wszystkie teatry. Same by się nie utrzymały, a rosyjscy imigranci grają w każdym z większych miast.
A sceny hebrajskojęzyczne?
Status sceny narodowej ma Habima w Tel Awiwie. Powstała w Moskwie tuż po rewolucji bolszewickiej, a wśród jej twórców byli najwięksi sowieccy reżyserzy - Stanisławski, Wachtangow. Pierwsza grupa aktorów przyjechała do Izraela w latach trzydziestych. Było to w czasie wielkiego światowego tournée. Wcześniej, w latach dwudziestych, Habima odwiedziła również Polskę. Boy pisał wtedy recenzję z "Dybuka" An-skiego. Do najważniejszych aktorów należeli Hana Rowina i Aharon Meskin.
Jak Habima przeżyła drugą wojnę światową?
Społeczność izraelska była odcięta od świata i znajdowała się w kleszczach. Z jednej strony zagrażała jej zbliżająca się niemiecka armia Rommla, z drugiej okupanci brytyjscy, którzy nie zgadzali się na istnienie państwa żydowskiego. Ale paradoksalnie był to czas rozkwitu kultury żydowskiej. Była sztandarem wolności, ludzie kochali teatr i literaturę. Nielegalnie imigrowało do Izraela wielu intelektualistów żydowskich. Dla potrzeb sceny pisali najwięksi poeci: Natan Alterman i Awraham Szlonski. To właśnie Alterman przetłumaczył Moliera i Szekspira, stworzył kanon klasyki teatralnej w języku hebrajskim. Pod koniec lat czterdziestych młode pokolenie teatralne zbuntowało się przeciwko teatrowi klasycznemu, akademickiemu, który uosabiała Habima. Młodzi stworzyli własną scenę. Tak powstał Teatr Kameralny, który działa do dzisiaj w Tel Awiwie.
Czym jeszcze odróżniał się od Habimy?
Habima była uważana za teatr diasporowy. Młode pokolenie chciało stworzyć coś oryginalnego, co miałoby już korzenie w nowym państwie. Takim zewnętrznym przejawem walki ze starym teatrem było m.in. naśmiewanie się z rosyjskiego akcentu aktorów Habimy. Młodzi urodzili się w Izraelu, chociaż ich główna diva Hana Maron, jedna z najważniejszych postaci życia teatralnego lat 50. i 60., pochodziła z Niemiec. Żyje do dziś i poniekąd jest bohaterką narodową. Stała się ofiarą ataku terrorystycznego na lotnisku w Monachium. Straciła wtedy nogę.
Jaki repertuar grali aktorzy Teatru Kameralnego?
Warto wspomnieć o sztuce młodego Mosze Szamira "Szedł przez pola". To była sztuka na modłę sowieckiego produkcyjniaka, o kibucu, ale powstała już w Izraelu i mówiła o tutejszym życiu. Z biegiem lat i Kameralny zaczął grać klasykę, teatry wymieniały się repertuarem i dziś trudno mówić o jakiejś specjalizacji, różnicach.
Który z autorów stworzył fundamenty współczesnej izraelskiej dramaturgii?
Nissim Aloni. Zaczął wystawiać w połowie lat pięćdziesiątych, zarówno w Habimie, jak i Kameralnym. Zmarł w zeszłym roku. W jego dramaturgii było coś z Felliniego. Wyrastała z poetyki jarmarku. Często wykorzystywał wątki baśniowe, swoimi bohaterami czynił królów, książąt, ale silnie związany był z rzeczywistością Izraela. Bardzo wzbogacił język hebrajskiego teatru, miał wspaniałe poczucie humoru. Za jedną z jego najważniejszych sztuk wypada uznać "Najokrutniejszy jest Król". Odbierano ją jako zawoalowaną satyrę na Ben Guriona. To były czasy, kiedy zaczęto pokpiwać z założyciela państwa Izrael, który był postacią nieco bolszewicką. W późniejszym okresie Aloni napisał wiele sztuk w czechowowskim klimacie, w tym "Ciocię Lizę". Zagrała ją właśnie Hana Rowina i była to jej ostatnia wielka rola w Habimie.
A Chanoc Levin?
Jest również poetą, reżyserem, objawił się w czasie wojny sześciodniowej w 1967 r. Zasłynął jako autor czarnych komedii, bardzo obscenicznych, lewicowych. Już pierwsza jego sztuka "Królowa wanny" wywołała polityczny skandal. Najogólniej mówiąc, Levin w groteskowy sposób przetworzył w niej mit ofiary Izaaka. Bodaj najważniejszy w historii Izraela, bo tu ciągle giną młodzi ludzie składani na ołtarzu ojczyzny. Przedstawiciele rządu, włącznie z ministrem obrony Mosze Dajanem opuszczali premierę trzaskając drzwiami. Levin był wtedy młodym chłopcem, ale przez ostatnie trzydzieści lat wyrósł na główną postać izraelskiego teatru, przy której zbladła gwiazda Aloniego.
Czy "Dybuk" An-skiego jest pierwszym ważnym dziełem teatru żydowskiego?
"Dybuk" powstał w jidysz i został przełożony na hebrajski przez jednego z twórców nowoczesnego hebrajskiego, słynnego poetę narodowego Bialika. Wcześniej jednak przełożono "Celestynę" Rojasa, który był marranem, Żydem hiszpańskim. Warto wspomnieć o komedii "Śmiech wokół małżeństwa", która powstała w XVII wieku we Włoszech, z licznymi wpływami comedia dell'arte. Została napisana w części po aramejsku. Jest to język pokrewny semickiemu. To główny język literatury talmudycznej. Przechowało się w nim wiele ksiąg Biblii. Dwadzieścia lat temu "Śmiech wokół małżeństwa" odnowił na scenie młody reżyser izraelski Omri Nican.
Nie byłoby współczesnego teatru izraelskiego bez odnowionego języka hebrajskiego. Kiedy rozpoczął się ten proces?
W latach 80. ubiegłego wieku. Po hebrajsku, a więc językiem Biblii, zaczęła mówić wtedy inteligencja żydowska. Już później osiadała w dzielnicy Tel Awiwu, która nazywa się Oazą Sprawiedliwości. Tam, na początku swojego pobytu w Izraelu, zamieszkał żydowski noblista Szmuel Josef Agnon.
Jakie są korzenie teatru w jidysz?
Jidysz był mieszaniną dolnoniemieckiego z naleciałościami słowiańskimi. Uprawiany w nim teatr przypominał jasełka i zrodził się dość późno, bo w wieku XVII i XVIII w polskich miasteczkach. Był związany z ludowym świętem głupców - Purim. Miał charakter jarmarczny. Jedną z jego głównych postaci stał się Hirszełe z Ostropola, postać zaczerpnięta z chasydyzmu, później pojawiająca się w opowiadaniach Babla, ktoś w rodzaju żydowskiego Dyla Sowizdrzała.
Czy jidysz jest dziś językiem martwym?
Jeszcze niedawno uważano, że jest na wymarciu, ale ostatnio odradza się. Można z niego zdawać maturę. Właśnie w tym roku obchodzona jest sto czterdziesta rocznica urodzin największego pisarza jidysz Szaloma Alejchema, również dramaturga. Bardzo dużo mówi się o nim w telewizji, jest także obecny w teatrze. Zwłaszcza w skupiskach żydowskich w Nowym Jorku, Buenos Aires, mniej w Londynie, bo Żydzi angielscy są silnie zasymilowani. Mało tam biedoty, a to właśnie biedota mówiła głównie w jidysz.
Zasady religii judaistycznej sprawiły, że teatr nie jest chyba częścią jej dziedzictwa?
Judaizm nie uznaje takiej kategorii jak fatum, która stała się podstawowym pojęciem starożytnego dramatu. Najbardziej tragiczna w potocznym mniemaniu postać biblijna, jaką jest Hiob, w porządku religijnym nie ma losu tragicznego. Nie ma też w Biblii absurdu, jest kara, ale i nagroda. Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków. A jednak żył w Aleksandrii Żyd zwany Ezechielem z Egiptu, który pisał sztuki na tematy biblijne, ale po grecku. Dlatego nie jest uważany za współtwórcę kultury żydowskiej, lecz hellenistycznej.
Czy dzisiaj, w nowożytnym Izraelu zmienił się stosunek rabinów do teatru?
Raczej pozostał negatywny. Nie interesują się teatrem, nie bywają w nim.
Czy dramaturgia polska jest chętnie grana przez izraelski teatr?
Wystawia się dużo sztuk. Niedawno Teatr Chanu zagrał w Jerozolimie "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Dwadzieścia lat temu grał ją Teatr Kameralny. Grany był Mrożek i "Kartoteka" Różewicza. Ale zdecydowanie silniejsze są jednak tradycje i wpływy rosyjskie.
Rozmawiał Jacek Cieślak
Joram Bronowski, ur. w 1948 r., od 1958 w Izraelu. Dziennikarz niezależnej gazety "Haarec". Krytyk literacki oraz tłumacz z literatur starożytnych, jak również z polskiego, francuskiego, angielskiego. Mieszka w Tel Awiwie.
|
Joram Bronowski, izraelski krytyk:Utworzony na przedmieściach Tel Awiwu, w Jaffie, przez moskiewskich aktorów Teatr Geszer, czyli Most, wystawia sztuki głównie po rosyjsku.poza zyskami z kasy otrzymują też państwowe dotacje. Tak jak wszystkie teatry. Status sceny narodowej ma Habima w Tel Awiwie. Powstała w Moskwie tuż po rewolucji bolszewickiej. Pierwsza grupa aktorów przyjechała do Izraela w latach trzydziestych.Była sztandarem wolności, ludzie kochali teatr i literaturę. Młodzi stworzyli własną scenę. Tak powstał Teatr Kameralny, który działa do dzisiaj w Tel Awiwie.
Habima była uważana za teatr diasporowy. Z biegiem lat i Kameralny zaczął grać klasykę, teatry wymieniały się repertuarem i dziś trudno mówić o jakiejś specjalizacji, różnicach.Nissim Aloni Zaczął wystawiać w połowie lat pięćdziesiątych, zarówno w Habimie, jak i Kameralnym. Zmarł w zeszłym roku. W jego dramaturgii było coś z Felliniego. Bardzo wzbogacił język hebrajskiego teatru, miał wspaniałe poczucie humoru. Chanoc LevinJest również poetą, reżyserem, objawił się w czasie wojny sześciodniowej w 1967 r. Zasłynął jako autor czarnych komedii. jego sztuka "Królowa wanny" wywołała polityczny skandal. wyrósł na główną postać izraelskiego teatru, przy której zbladła gwiazda Aloniego.W latach 80. ubiegłego wieku Po hebrajsku zaczęła mówić inteligencja żydowska. Jidysz był mieszaniną dolnoniemieckiego z naleciałościami słowiańskimi. Uprawiany w nim teatr przypominał jasełka i zrodził się dość późno, bo w wieku XVII i XVIII w polskich miasteczkach. jidysz odradza się. Judaizm nie uznaje takiej kategorii jak fatum, która stała się podstawowym pojęciem starożytnego dramatu. Teatr był źle widziany przez Żydów.
|
FINLANDIA
Na przystąpieniu do Unii najbardziej ucierpieli rolnicy. Jednak zmiany i tak były konieczne. - Gdyby nie Unia, reforma ciągnęłaby się ze 20 lat - twierdzi minister rolnictwa.
Pomnik zdrowego rozsądku
TERESA STYLIŃSKA
Osobliwy pomnik stoi w ruchliwym centrum Helsinek, naprzeciwko klasycznego w stylu, konnego pomnika marszałka Mannerheima z jednej strony, a monumentalnej bryły parlamentu z drugiej. Finowie nazywają go pomnikiem Paasikivi, chociaż wcale nie przedstawia powojennego prezydenta, twórcy polityki współpracy z ZSRR, a tylko dwa wielkie czarne kamienie. W dwóch oficjalnych językach Finlandii, fińskim i szwedzkim, jest napis: Prawdziwa mądrość polega na uznawaniu faktów takimi, jakie są.
Tym jednym zdaniem Juha Kusto Paasikivi najtrafniej ujął istotę charakteru swych rodaków: pragmatyzm. Nie kierować się emocjami, nie rozdrapywać ran, patrzeć w przyszłość i szukać tego, co może okazać się pożyteczne...
Ową umiejętność przystosowania Finowie wykształcili w sobie w walce z surowymi warunkami życia. To dzięki niej Finlandia, przez stulecia rządzona przez Szwecję, nie traciła sił na wojowanie ze Sztokholmem, dzięki niej później, prowadząc umiejętną politykę, z wroga Rosji stała się jej sojuszniczką.
Finowie nie kochali Rosjan. Żywa była pamięć dwóch wojen, wojny zimowej (1939 - 1940) i wojny kontynuacji (1941 - 1944), wielkich strat - terytorialnych, ludzkich i finansowych - jakie ponieśli, i konieczności spłacenia ogromnych reparacji. Cóż jednak dałby otwarty opór? Najwyżej to, że Finlandia podzieliłaby los Litwy, Łotwy i Estonii. Finowie nauczyli się więc żyć w układzie który, za cenę ustępstw w polityce zagranicznej, dał im swobodę, demokrację i dobrobyt.
Pragmatycznie myślą i teraz, gdy Finlandia przestała już być pomostem między USA a ZSRR, a stała się pomostem między Unią Europejską a Rosją. Wejście do Unii? Owszem, dla dobra gospodarki i bezpieczeństwa. A skoro tak, to lepiej przecież być w sercu Unii, z tymi, którzy chcą ją związać jak najściślej, a nie z tymi, którym ciągle coś się nie podoba. Euro? Nie ma co wzdychać nad fińską marką. NATO? Nie można wykluczać, chociaż na razie nie ma się też co spieszyć.
Nie ironizuję. Sami Finowie przyznają, że w porównaniu z nimi inne narody Północy, Szwedzi czy Norwegowie, to ludzie łatwo ulegający emocjom. Mówią o tym bez dumy, ale i bez wstydu. Bo czyż można wstydzić się tego, że umie się dbać o swe interesy i że zawsze zachowuje się spokój, umiar i jasność osądu?
Euro, rolnictwo i NATO
Czym żyje dziś Finlandia? Wbrew mniemaniu, iż w kraju tak ustabilizowanym, wolnym od konfliktów, klęsk żywiołowych i napięć społecznych nic godnego uwagi nie może się zdarzyć, Finlandia też ma swoje problemy. Przez ostatnie miesiące tematem numer jeden był udział w europejskiej unii walutowej. Wiele mówi się o niełatwej sytuacji fińskich rolników, a od czasu do czasu pojawia się również nowy temat: czy warto myśleć o wejściu do NATO.
Finlandia zakwalifikowała się do grona 11 państw strefy euro, ale wielu obywateli zadawało sobie pytanie, czy nie powinna raczej pójść w ślady Wielkiej Brytanii, Danii oraz Szwecji i z możliwości tej nie skorzystać. Wśród Finów euro ma mniej więcej tyle samo zwolenników co przeciwników, z lekką przewagą tych pierwszych. Pragmatyzm każe im dostrzegać przede wszystkim wymierne korzyści ekonomiczne, a fakt, że Finlandia po raz pierwszy wyłamała się z grona krajów nordyckich, stanowi powód do cichego zadowolenia (zaczynamy działać samodzielnie, nie oglądając się na Szwecję). Dla przeciwników przejście na euro oznacza jednak utratę jednego z istotnych atrybutów suwerenności.
Ale z chwilą podjęcia decyzji przez rząd i parlament klamka zapadła. Finowie bowiem ufają rozsądkowi swych przedstawicieli i nie widzą powodu, by w nieskończoność podważać decyzje władz. - Jesteśmy zdyscyplinowani i posłuszni - z westchnieniem zauważa dziennikarz "Helsingin Sanomat", czołowego fińskiego dziennika.
Na północy kukurydza nie rośnie
Podobnie jak w wielu krajach ubiegających się o przyjęcie do Unii Europejskiej również w Finlandii najpoważniejszą grupę oponentów stanowili rolnicy, a cztery lata członkostwa bynajmniej ich nie przekonały. Ludzie, którzy w 1994 roku w referendum w sprawie wejścia do Unii głosowali przeciw, mówią, że dzisiaj postąpiliby tak samo. Konieczność dostosowania się do wspólnej polityki rolnej sprawiła bowiem, że podczas gdy całe społeczeństwo doświadczyło unijnych dobrodziejstw, przede wszystkim spadku cen żywności, ciężary spadły głównie na farmerów. I nie widać końca bolesnych doświadczeń.
- Dla farmerów członkostwo w Unii oznaczało nadejście naprawdę trudnych czasów - przyznaje minister rolnictwa Kalevi Hemil. Minister jest zdeklarowanym zwolennikiem członkostwa. Trudności uważa za przejściowe. - Najcięższy moment mamy już za sobą - zapewnia. - Najtrudniejszy był sam początek. Teraz bardziej energiczni farmerzy odbili się już od dna i zaczęli inwestować.
W Finlandii rolnictwo zawsze było bardzo silną gałęzią gospodarki. Ceny utrzymywały się na wysokim poziomie. Przyjęcie wspólnej polityki rolnej bez żadnej pomocy oznaczałoby, że musiałyby one spaść aż o połowę - dla farmerów zupełna katastrofa. Finlandia, aby do tego nie dopuścić, korzysta więc z unijnego wsparcia, ale ustalenia mają charakter przejściowy - na pięć lat - i okres ochronny nieuchronnie zbliża się do końca. - Obawiam się, że w 1999 roku nastąpi wyraźny spadek dochodów w rolnictwie, być może aż o 20 proc. - martwi się minister Hemil.
Jest to jedna z tych spraw, które spędzają władzom fińskim sen z powiek. Drugą, według ministra, jest przewidywany spadek cen zbóż w całej Unii. - Cóż z tego, że jako rekompensatę Unia zamierza wesprzeć uprawę kukurydzy, skoro - rzeczowo zauważa - my z tego nie skorzystamy. Na północy kukurydza nie rośnie.
Unia zdjęła z nas ciężar
Specyfiką Finlandii jest rolnictwo arktyczne - najpoważniejszy problem w rozmowach z Unią. Na Dalekiej Północy, za kołem podbiegunowym, lato trwa krótko. Ze zbiorami trzeba się spieszyć, dlatego stopień mechanizacji musi być wysoki, a to wydatnie zwiększa koszty. Żaden kraj na świecie nie jest w sytuacji tak trudnej, nawet Szwecja.
Jak na Skandynawię rolnictwo fińskie jest bardzo rozdrobnione. To skutek historii. Po wojnie Finlandia przyjęła 400 tys. Finów ze wschodniej Karelii, utraconej na rzecz ZSRR. Uchodźcom musiano dać ziemię. W efekcie przeciętna fińska farma ma tylko 22 ha gruntów uprawnych, podczas gdy w Szwecji średnia powierzchnia gospodarstwa wynosi ok. 100 ha. Dochodzi do tego 47 ha lasów na farmę i jest to okoliczność szczęśliwa, bo ułatwia fińskim farmerom przetrwanie trudnych czasów - w razie potrzeby po prostu sprzedają las.
W rolnictwie pracuje teraz 6 proc. ludności, czyli ok. 150 tys. ludzi, którzy dostarczają 2,8 proc. produktu narodowego brutto. Na dłuższą metę tak duże zatrudnienie jest nie do utrzymania. Z chwilą wejścia do Unii przyjęto założenie, że po 10 latach liczba pracujących w rolnictwie powinna spaść o połowę. Niepotrzebni mają znaleźć zatrudnienie w usługach, zwłaszcza w turystyce. W chłodnej Finlandii? A jednak... Finlandia stawia na walory Laponii - jeziora i wędkowanie w lecie, śnieg i narty w zimie.
- Dokonanie zmian w strukturze rolnictwa było i tak konieczne - zauważa trzeźwo minister Hemil. - Ale z uwagi na polityczny aspekt tej sprawy bardzo trudno było ruszyć ją z miejsca. Gdyby nie Unia, która zdjęła z nas ten ciężar, ciągnęłoby się to ze 20 lat. A tak pójdzie szybko.
Bez suwerenności?
Jan-Magnus Jansson, przed laty naczelny redaktor szwedzkojęzycznego dziennika, później profesor nauk społecznych, był jednym z liderów ruchu antyeuropejskiego, gdy Finlandia rozpoczęła zabiegi o członkostwo. Spotkaliśmy się wówczas w Helsinkach i Jansson nie krył zastrzeżeń, jakie budzi w nim perspektywa wejścia do Unii. Czy jego obawy się potwierdziły? A może zmienił zdanie?
- Nie, na temat samej Unii zdania nie zmieniłem - odpowiada stanowczo i bez chwili wahania. - Ale zmieniły się warunki. W Unii, poza Norwegią, znalazły się wszystkie bliskie nam kraje. Wejście do niej jest nieodwracalne, tym bardziej że większość Finów je akceptuje.
Dla Jana-Magnusa Janssona rolnictwo, choć ważne, nie jest bynajmniej pierwszoplanowe. Najważniejsza jest suwerenność, a ta, jego zdaniem, na wejściu do Unii bez wątpienia ucierpiała - chociaż, dorzuca z westchnieniem, "bez niej oczywiście też można żyć". Jednak przyznaje, że po stronie korzyści da się zapisać niemało: przede wszystkim dobry stan gospodarki (tempo wzrostu przekracza 5 proc., kwitnie handel, rozwija się przemysł, inflacja wynosi tylko 1,4 proc., nawet bezrobocie, najbardziej bolesny problem ostatnich lat, spadło z 20 do 12 proc.) i fakt, że odległa, peryferyjna, słabo zaludniona Finlandia jest teraz znacznie bliżej Europy. I że jej głosu teoretycznie słucha się tak samo jak głosu Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii.
Jansson, tak jak inni eurosceptycy, jest zdania, że Finlandia niepotrzebnie spieszyła się z wchodzeniem do europejskiej unii monetarnej (EMU). Powinna poczekać tak jak Szwecja, Dania i Wielka Brytania. Jeszcze dobitniej wyraża to Paavo Vyrynen: - EMU nie jest bynajmniej zamierzeniem ekonomicznym, ale politycznym. Po jego wejściu w życie supremacja Unii stanie się jeszcze silniejsza.
Eurosceptyk w Strasburgu
Paavo Vyrynen wyrósł ostatnio na sztandarową postać nurtu eurosceptyków. W Europie jest dobrze znany - przez kilka lat był ministrem spraw zagranicznych. Jest młodszy (52 lata) do sędziwego Janssona, ambitny i energiczny, i choć uchodził za radykała, to ostatnio prezentuje się jako polityk umiarkowany. Na jego przykładzie widać jak na dłoni, w czym przejawia się fiński pragmatyzm: eurosceptyk Vyrynen jest deputowanym do Parlamentu Europejskiego. Zamiast bawić się w jałowe tyrady przeciwko Unii, dał się wybrać, by, jak wyjaśnia, w samym Strasburgu trzymać rękę na pulsie. Należy bowiem być tam, gdzie zapadają decyzje, a nie trzymać się na uboczu i dopuścić do tego, by we wspólnym parlamencie głos mieli wyłącznie zwolennicy Europy federalnej.
Podobnie jak Vyrynen myśli zresztą połowa 16-osobowej reprezentacji fińskiej w Strasburgu i, jak twierdzi on sam, 10 - 15 proc. ogółu deputowanych europejskich. Cóż z tego jednak - ubolewa - skoro większość z nich boi się przyznać do swych poglądów, ponieważ nie chcą, by przylgnęła do nich etykietka przeciwników Europy. Vyrynen takich obaw nie żywi, choć premier Paavo Lipponen eurosceptyków nazywa "demagogami".
- Niektórzy mówią o mnie, że jestem anty-Europejczykiem, ponieważ nie chcę Europy federalnej. Tymczasem ja chcę wspólnej Europy, ale uważam, że powinna to być Europa niezależnych państw.
Vyrynen dobrze wie, że od Unii nie ma odwrotu. Jedyne, co jeszcze da się zrobić, to pilnować, by nie stała się ona jednorodnym zlepkiem krajów, które, choć mają odmienne tradycje, potrzeby i interesy, to będą musiały postępować tak samo. - Musimy zrobić z Unii federację zdecentralizowaną - uważa.
Wyjście z cienia Szwecji
Może się wydać dziwne, że Finlandia, przez wieki żyjąca w cieniu Szwecji - należała do niej do 1809 roku, gdy jako Wielkie Księstwo Finlandii przeszła pod panowanie Rosji - zdecydowała się sama na udział w euro. Faktem jest jednak, że właśnie Unia pomogła Finom wyemancypować się i rozluźnić ów szczególny związek, choć nadal, podkreślają, Szwecja jest ich główną sojuszniczką.
Owo poczucie więzi to kwestia nie tylko bliskości położenia, wspólnej historii, neutralności, ale także ścisłych związków gospodarczych - Szwecja zawsze była największym partnerem handlowym Finlandii. Dorzućmy do tego względy demograficzne. W Finlandii 6 proc. ludności stanowią Szwedzi, potomkowie dawnych osadników. Problem mniejszości rozwiązano tu w sposób wzorowy. Szwedzi mają własne szkoły, własną prasę, język szwedzki jest językiem urzędowym. Gdy w jakiejś gminie Szwedzi dominują liczebnie, to na tabliczce z nazwą miejscowości najpierw widnieje nazwa szwedzka (jeśli proporcje ludnościowe się zmienią, to kolejność zostanie odwrócona). W Szwecji z kolei osiadły dziesiątki tysięcy Finów szukających pracy.
Ale ten związek nie był nigdy całkiem równoprawny. Ton zawsze nadawała w nim - czy też wręcz dominowała - Szwecja. Dlatego tym bardziej wymowne są obserwowane ostatnio zmiany. Obszar zainteresowania Finów bowiem wyraźnie przesuwa się na południe, ku nowym partnerom z Unii Europejskiej. Współpraca ze Szwecją oscyluje raczej ku współpracy regionalnej - bałtyckiej i wokół Morza Barentsa - a także ku sferze bezpieczeństwa.
Coraz częściej pada pytanie, czy należy zabiegać o wejście do NATO. Dla Finów jest oczywiste, że - gdyby w ogóle do tego doszło - najlepiej byłoby wejść do paktu razem ze Szwecją. Więcej: gdyby Szwecja zdecydowała się na członkostwo, to Finlandia musiałaby pójść w jej ślady. Nie miałaby wielkiego wyboru, wciśnięta między Rosję a NATO w Skandynawii.
Paradoks jednak polega na tym, że podczas gdy Finlandia swe poczynania w dużej mierze uzależnia od Szwecji, dla niej samej członkostwo w pakcie znaczy o wiele więcej. Dlatego, choć politycy temu zaprzeczają, tym razem inicjatywa może należeć do Finów. Wystarczy dobrze przyjrzeć się mapie (1200 km granicy z Rosją) i mieć w pamięci historię.
|
Prawdziwa mądrość polega na uznawaniu faktów takimi, jakie są.Tym jednym zdaniem Juha Kusto Paasikivi najtrafniej ujął istotę charakteru swych rodaków: pragmatyzm. umiejętność przystosowania Finowie wykształcili w sobie w walce z surowymi warunkami życia. Wejście do Unii? Owszem, dla dobra gospodarki i bezpieczeństwa. Euro? Nie ma co wzdychać nad fińską marką. NATO? Nie można wykluczać, chociaż na razie nie ma się też co spieszyć. Paavo Vyrynen wyrósł ostatnio na sztandarową postać nurtu eurosceptyków. Na jego przykładzie widać, w czym przejawia się fiński pragmatyzm: eurosceptyk Vyrynen jest deputowanym do Parlamentu Europejskiego. Zamiast bawić się w jałowe tyrady przeciwko Unii, dał się wybrać.
|
SPOŁECZEŃSTWO
Jeśli liczba urodzeń nadal będzie spadać, grozi nam demograficzna katastrofa
Mało nas
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
PIOTR EBERHARDT
Pojawienie się w społeczeństwie polskim nowych postaw socjologiczno- -psychologicznych doprowadziło do radykalnego obniżenia się liczby urodzeń. Przyszłość demograficzna Polski zależy od tego, czy ta tendencja będzie trwała czy przejściowa.
Styl życia społeczeństwa polskiego wskazuje, że raczej nie należy oczekiwać zmian na lepsze.
W ciągu ostatnich kilkunastu lat obserwujemy w Polsce stały spadek liczby urodzeń. Na początku lat 80. rodziło się ponad 700 tys. dzieci rocznie. W 1988 liczba urodzeń spadła w skali rocznej do poniżej 600 tys., w 1993 do poniżej 500 tys., a w 1998 - poniżej 400 tys.
Dla porównania do pierwszej wojny światowej rodziło się w Polsce ponad jeden milion dzieci rocznie, zaś w okresie międzywojennym liczba urodzeń nie spadała w skali rocznej poniżej 800 tys.
Przyrost bliski zeru
Tak raptowne obniżenie się stopy urodzeń było zjawiskiem nieoczekiwanym, zwłaszcza że od połowy lat 90. zakładano, iż w wyniku zwiększenia się liczby młodych kobiet wchodzących w wiek prokreacyjny urodzeń będzie więcej. Niestety tendencje spadkowe utrzymują się.
Obniżenie się liczby urodzeń przy stałym poziomie zgonów doprowadziło do gwałtownego załamania przyrostu naturalnego, który zbliżył się do zera.
Załamanie demograficzne w Polsce tłumaczy się często ciężkimi warunkami życia, trudną sytuacją mieszkaniową itp. Sądzę, że nie są to prawdziwe przyczyny - warunki materialne ludności były dawniej jeszcze trudniejsze. Nawet w najcięższych latach drugiej wojny światowej rodziło się proporcjonalnie dwukrotnie więcej dzieci niż obecnie. Olbrzymi spadek płodności kobiet wynika z utrwalenia się nowego modelu życia. Coraz częściej preferowany jest model rodziny małodzietnej lub bezdzietnej. W latach 50. w przeciętnej rodzinie polskiej była trójka dzieci. W latach 80. w rodzinie było średnio dwoje dzieci, co przy korzystnej strukturze wieku gwarantowało wzrost zaludnienia kraju. Obecnie na jedną kobietę przypada średnio niecałe 1,5 dziecka, zaś w większych miastach przeciętna rodzina ma jedynaka. W konsekwencji kolejna generacja może być o połowę mniej liczna od pokolenia swoich rodziców.
Proces zmniejszania się stopy urodzeń zaczął doprowadzać do zjawiska depopulacji, czyli zmniejszania się stanu zaludnienia. Początkowo objęło ono większe miasta, następnie dotarło do mniejszych miast, a w końcu również wsi.
Pozostały jeszcze kurczące się obszary wiejskie, gdzie przyrost naturalny jest dodatni, utrzymuje się model tradycyjnej rodziny, a różnorodne akcje związane z tzw. świadomym macierzyństwem spotykają się z krytyką. Są to: konserwatywne, katolickie Podkarpacie oraz znacznie mniej rozległy rejon kaszubski. Również w rejonach wiejskich Małopolski przyrost naturalny, pomimo wyraźnego spadku, nadal jest dodatni i wpływa pozytywnie na wskaźnik ogólnokrajowy. Natomiast na tzw. ziemiach odzyskanych, które jeszcze do lat 80. cechowały się znacznym przyrostem naturalnym, liczba urodzeń radykalnie się obniża.
Rodziny małodzietne
Należy zastanowić się nad konsekwencjami utrwalania się modelu małodzietności i utrzymywania się dotychczasowego trendu spadku urodzeń. Jeszcze do niedawna prognozy demograficzne wskazywały, że około 2000 roku Polska przekroczy 40 mln mieszkańców. Już obecnie wiadomo, że jest to całkowicie nierealne. Grozi nam regres demograficzny. Jedynie w rezultacie wchodzenia w ciągu najbliższych lat w wiek prokreacyjny liczniejszych roczników kobiet urodzonych na przełomie lat 70. i 80. uda się utrzymać w miarę ustabilizowaną liczbę ludności w wysokości 38,5 - 39,0 mln. Natomiast po roku 2010 liczba ta będzie stopniowo spadać. Dramatyczna sytuacja wystąpi około 2020 roku, gdy na skutek zmian w strukturze wieku nieunikniony wzrost liczby zgonów nałoży się na niską stopę urodzeń. Rachunki symulacyjne wykazują, że jest prawdopodobne, iż liczba ludności wyniesie w 2030 roku około 30 mln, a w 2050 obniży się do poniżej 20 mln mieszkańców. Tego typu rachunki nie muszą się jednak sprawdzić. Tak wiele może się wydarzyć, że konstruowanie długookresowych prognoz demograficznych na podstawie sytuacji w ciągu ostatniej dekady ma jedynie charakter ostrzegawczy.
Skala oczekiwanego regresu demograficznego jest trudna do oszacowania, ponieważ różnorodne przyszłe uwarunkowania społeczne mogą oddziaływać w sposób trudny do przewidzenia. Znacznie ważniejszym problemem, który się już ujawnił, jest postępujący proces starzenia się społeczeństwa polskiego. Zagadnienie to jest już powszechnie dostrzegane, więc nie wymaga dokładniejszego omówienia. Zwiększanie się liczby ludzi w wieku podeszłym przyniesie negatywne skutki społeczne, ekonomiczne, a może i polityczne. Silny elektorat polityczny ludzi w wieku emerytalnym wysuwać będzie coraz większe roszczenia materialne. Wiadomo zaś, że nawet zreformowany system emerytalny nie będzie w stanie temu podołać. Szczególnie niekorzystna sytuacja demograficzna jest prawdopodobna około 2020 roku, kiedy to liczne roczniki z lat 50. i 60. będą osiągały wiek emerytalny, a w wiek produkcyjny wejdą roczniki niżu z końca XX wieku.
Wędrówki ludów
Zmniejszanie się stanu zaludnienia wymagać będzie opracowania odpowiedniej długookresowej polityki migracyjnej. Narastający deficyt siły roboczej w niektórych mniej atrakcyjnych zawodach może się pojawić nawet przy skali 5 - 10 proc. bezrobocia. Zjawisko to występowało we wszystkich krajach zachodnich. Można więc oczekiwać, że po 2010 roku Polska stanie się atrakcyjnym miejscem pracy dla migrantów zza granicy, przede wszystkim wschodniej. Nie wiadomo tylko, w jakim stopniu Polska stanie się dla Rosjan, Białorusinów czy Ukraińców krajem otwartym. Będzie to zależeć nie tylko od przepisów prawnych, obowiązujących w tym czasie, lecz również od stosunku do tej kwestii władz Unii Europejskiej. Kiedy Polska wstąpi do tej organizacji, wschodnia granica naszego kraju stanie się zewnętrzną granicą Unii. Stosunek do migrantów wśród przeciętnych Polaków może też być różny - od skrajnej ksenofobii po dobrosąsiedzką przychylność.
Przystąpienie Polski do UE umożliwi zatrudnienie Polaków w zachodniej Europie. Trudno przewidzieć, ilu młodych ludzi znajdzie zatrudnienie i wyjedzie na stałe z Polski. W każdym razie stanie się to kolejnym impulsem do zatrudniania migrantów ze wschodniej Europy. Procesami emigracji i imigracji trzeba będzie sterować, tak aby aspekty pozytywne przeważały nad negatywnymi. Trzeba będzie stworzyć takie mechanizmy, aby odpływ emigracyjny nie nabrał charakteru drenującego z kraju młodą siłę roboczą, zwłaszcza tę o wysokich kwalifikacjach zawodowych. Z drugiej strony napływ np. Ukraińców czy Białorusinów na wyludnione obszary wschodniej Polski zmieniłyby charakter narodowościowy.
Abstrakcyjna katastrofa
Mimo że problematyka demograficzna jest kwestią ważną dla przyszłości kraju i narodu, wiedza o tych zagadnieniach jest znikoma nie tylko wśród ogółu społeczeństwa polskiego, ale również wśród elit intelektualnych kraju. Można sądzić, że wynika to z ignorancji oraz bagatelizowania spraw nie dotyczących dnia dzisiejszego. O ile bowiem zagrożenia gospodarcze od razu się ujawniają, o tyle skutki pewnych procesów demograficznych przynoszą pozytywne lub negatywne rezultaty w przyszłości. Katastrofa, która może się ujawnić za lat kilkanaście lub kilkadziesiąt, jest sprawą tak abstrakcyjną, że nie dochodzi do świadomości społecznej.
W Polsce nie była prowadzona celowa polityka urodzeniowa. Na procesy w tej dziedzinie wpływały zmienne uwarunkowania polityczno-gospodarcze. Różnorodne organizacje feministyczne, działając na rzecz tzw. planowania rodziny, nie interesowały się konsekwencjami swoich przedsięwzięć. Prace z zakresu demografii miały natomiast charakter specjalistyczny.
Sytuacja dojrzała do radykalnych zmian. Należy zorganizować zespół ekspertów grupujący demografów, socjologów, geografów, politologów i ekonomistów. Powinien on dokonać dokładnej oceny sytuacji demograficznej Polski. Taka diagnoza powinna stać się podstawą do opracowania zaleceń dla poszczególnych resortów rządowych oraz organizacji społecznych. Powinna ona mieć charakter prourodzeniowy, zmierzający do ekonomicznego i prestiżowego umocnienia rodziny wychowującej dzieci. Polityka w tej dziedzinie musi mieć charakter kompleksowy, uwzględniający całokształt problemów demograficznych kraju. Należy jedynie zaznaczyć, że bez przygotowania informacyjnego społeczeństwa i uzyskania jego poparcia wszelkie celowe działania zakończą się niepowodzeniem.
Autor jest profesorem demografii.
|
Pojawienie się w społeczeństwie polskim nowych postaw socjologiczno-psychologicznych doprowadziło do radykalnego obniżenia się liczby urodzeń. Przyszłość demograficzna Polski zależy od tego, czy ta tendencja będzie trwała czy przejściowa.
Styl życia społeczeństwa polskiego wskazuje, że raczej nie należy oczekiwać zmian na lepsze.
W ciągu ostatnich kilkunastu lat obserwujemy w Polsce stały spadek liczby urodzeń. Tak raptowne obniżenie się stopy urodzeń było zjawiskiem nieoczekiwanym, zwłaszcza żezakładano, iż w wyniku zwiększenia się liczby młodych kobiet wchodzących w wiek prokreacyjny urodzeń będzie więcej. Obniżenie się liczby urodzeń przy stałym poziomie zgonów doprowadziło do gwałtownego załamania przyrostu naturalnego, który zbliżył się do zera.
Załamanie demograficzne tłumaczy się często ciężkimi warunkami życia, trudną sytuacją mieszkaniową itp. Sądzę, że nie są to prawdziwe przyczyny - warunki materialne ludności były dawniej jeszcze trudniejsze. Coraz częściej preferowany jest model rodziny małodzietnej lub bezdzietnej. Proces zmniejszania się stopy urodzeń zaczął doprowadzać do zjawiska depopulacji, czyli zmniejszania się stanu zaludnienia. Początkowo objęło ono większe miasta, następnie dotarło do mniejszych miast, a w końcu również wsi.
Skala oczekiwanego regresu demograficznego jest trudna do oszacowania. Znacznie ważniejszym problemem jestpostępujący proces starzenia się społeczeństwa polskiego. Zwiększanie się liczby ludzi w wieku podeszłym przyniesie negatywne skutki społeczne, ekonomiczne, a może i polityczne.
Sytuacja dojrzała do radykalnych zmian. zespół ekspertów Powinien dokonać dokładnej oceny sytuacji demograficznej Polski. Taka diagnoza powinna stać się podstawą do opracowania zaleceń dla poszczególnych resortów rządowych oraz organizacji społecznych. Powinna ona mieć charakter prourodzeniowy.
|
ROZMOWA
Generał Gromosław Czempiński, biznesmen
To wywiad trafia do człowieka
Był jakiś mecz międzypaństwowy, a ja mówię: - Panie premierze, czy mam ustalić wynik, czy mamy rozpocząć działania w tym zakresie, czy nie? A premier na to: - To wy i to możecie?
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Czy uprawiał pan sport?
GROMOSŁAW CZEMPIŃSKI: Uprawiałem głównie gry zespołowe, dopóki nie zacząłem latać na szybowcach. Potem już całą uwagę poświęciłem lotnictwu.
Kiedy pan zaczął latać?
To był rok sześćdziesiąty, miałem wtedy czternaście lat. Musiałem dostać specjalną zgodę, żeby móc latać. Wiek minimalny wynosił szesnaście lat. Miałem zgodę premiera Cyrankiewicza. Latałem w aeroklubie poznańskim. Szkołę szybowcową skończyłem w Gnieźnie - miejscowości Gębarzewo, dzisiaj już nie istnieje to lotnisko.
A jak było dalej ze sportem. W szkole średniej, na studiach?
Tak samo. Ta pasja nigdy mnie nie opuściła.
Co pan studiował?
Ekonomię. Na studiach stworzyłem drużynę siatkówki, która brała udział w rozgrywkach ligowych, niezrzeszonych. Przez cały czas, kiedy byłem w Poznaniu, czyli do czasu, gdy nie wciągnął mnie wywiad, nasza drużyna była najlepsza w Wielkopolsce. Również dobrze grałem w tenisa. Jeździłem trochę rajdowo samochodami. Spróbowałem wszystkiego.
Nie został pan wyczynowcem, zawodnikiem w którymś ze sportów?
Zostałem. W szybownictwie byłem najmłodszym posiadaczem trzech diamentów na świecie. Chociaż współczesne szybowce są nieporównywalne z tymi, na których my lataliśmy, to i dzisiaj nie jest łatwo zdobyć trzy diamenty. Miałem 365. odznakę diamentową na świecie. Uzyskałem ją w sześćdziesiątym czwartym.
Szedł pan do sportu, a trafił do wywiadu. Dlaczego?
To było moje marzenie od dziecka. Wiele się nasłuchałem, naczytałem...
Bonda pan czytał?
Nie. Jakieś Maty Hari, powieści kryminalne. Pamiętam, że dużo czytałem książek Agaty Christie; dużo o drugiej wojnie światowej, o roli wywiadu w tym wszystkim. I to mnie wciągnęło. Uznałem, że praca w wywiadzie jest w sam raz dla takiego człowieka jak ja, który jest dobry w różnych dziedzinach. Powiedziałem sobie - to jest prawdziwy zawód dla mężczyzny. Ale jak to zwykle bywa, nie człowiek trafia do wywiadu, tylko wywiad trafia do człowieka. Wywiad mnie zauważył i zaproponowano mi pracę.
Gdzie pana namierzono konkretnie?
Tego nie wiem. To jest różnie. Nasz wywiad był modelowany trochę na wzór angielskiego. Miał swoje sekretne informacje na uczelniach. Zadaniem niektórych profesorów, adiunktów, czy w ogóle kadry naukowej, było zwracanie uwagi na talenty. Na każdego, kto się wybijał, był dobrym studentem, miał ciekawe cechy charakteru. Takie, które predestynują do tego typu pracy. Kadra nauczycieli podpowiadała wywiadowi. I wywiad obserwował tę osobę. Tak właśnie trafiłem do wywiadu. Zresztą był to pierwszy nabór do nowo zorganizowanej szkoły wywiadu. Pierwszy rocznik rzeczywiście był wyjątkowo wyselekcjonowany. Świetni ludzie tam trafili, było z czego wybierać. Przedtem nie było tak szerokiego naboru. Na przykład generał Petelicki trafił - jeśli dobrze pamiętam - do wywiadu w sześćdziesiątym dziewiątym, do szkolenia indywidualnego. Czyli wywiad cały czas rekrutował ludzi, uzupełniał swoje kadry, ale nowa era w szkoleniu rozpoczęła się w siedemdziesiątym drugim, z tym moim rocznikiem.
Rok 1972 to olimpiada w Monachium i głośny zamach. Polityka wdarła się brutalnie do sportu. Od tamtej pory terroryzm zagraża igrzyskom. Co robią wywiady?
Wywiady są od tego, żeby takim wydarzeniom zapobiegać. To się nie zawsze udaje, chociaż postęp jest widoczny. Monachium było zaskoczeniem dla wszystkich. To był pierwszy tak poważny zamach na sport. Właśnie od Monachium zaczęła się czarna era różnego rodzaju zamachów terrorystycznych, wymierzonych głównie w państwo Izrael. To, co się potem działo ze wszystkimi uczestnikami tego zamachu, pokazało, jak świetnie pracował Mosad, który powoli przez lata wyłuskiwał ludzi związanych z tym zamachem. Nie udało się zapobiec, ale udało się rozpracować metody i ludzi. Dzisiaj wszystkie służby wywiadowcze i kontrwywiadowcze na świecie pracują nad tym, żeby odkryć ewentualne zagrożenia wcześniej. I wrzuca się te informacje do wspólnego worka. Jeżeli olimpiadę organizowali Rosjanie, to pakiet informacji dostawał KGB. Jeżeli Amerykanie, to dostawały informacje CIA czy FBI. Tak było także w przypadku Korei Południowej, igrzysk w Seulu w roku 1988. Wiadomo było, że będzie napięcie. Wyprzedzenie prewencyjne to jest klucz do bezpieczeństwa. Rzecz jasna nie ma sposobu na uniknięcie wszystkich zagrożeń. Paradoksalnie łatwiej dogadać się z terrorystami czy z mafią, zawrzeć jakieś układy, złożyć propozycje nie do odrzucenia niż zapanować nad rzeszą tzw. zwykłych obywateli. Ludzi stanowiących zagrożenie się ostrzega. - Macie neutralizować. W waszym interesie jest, aby nic się nie wydarzyło, bo inaczej uderzymy w was. I wtedy uderza się bardzo brutalnie. Z ofiarami. Więc świat przestępczy to uznaje. Ale nie da się do końca przewidzieć, kiedy czyjaś frustracja czy skłonności psychopatyczne dadzą o sobie znać i w jakiej formie. Mafia czy terroryści kierują się określonymi interesami. Finansowymi, narodowymi, a zatem mają coś do stracenia w przypadku błędu, w momencie wpadki. Frustrat chce odreagować frustrację, zaistnieć publicznie. Czasem chodzi mu właśnie o to, żeby zostać przyłapanym. Żeby o nim pisały gazety, żeby go pokazała telewizja. Wywiady biorą na oko takich ludzi, rozpoznane wcześniej przypadki. Ale nie wszystkich, bo to jest niewykonalne.
Jak wielu sportowców trafia do wywiadu?
Nie za dużo. Trzeba pamiętać, że tylko część ludzi w wywiadzie była szkolona w zakresie działań dywersyjnych. Dziś główną siłą wywiadu są działania intelektualne, czyli koncepcja, planowanie, gry wywiadowcze. Każdy powinien być sprawny, dobrze wyglądać. Ale to nie jest warunek zasadniczy.
Parę afer szpiegowskich z udziałem sportowców mieliśmy. Choćby aferę Pawłowskiego.
On był pierwszą postacią negatywną. Wielki sportowiec. Legenda polskiej szabli, a tu się mówi, że fingowano mu walki, żeby był numerem jeden, żeby budować jego pozycję. On działał dla CIA. W jakim zakresie udało się to udowodnić, trudno mi powiedzieć. Ale to rzuciło cień na jego osiągnięcia sportowe. Wywiad szuka różnych nieszablonowych rozwiązań. Kiedy już sięga po takie bardzo znane nazwiska, to powstaje nieścieralny osad. Człowiek się zastanawia, czy on osiągnął te wyniki sam, czy ktoś jeszcze na to pracował. Pamiętam, że kiedy byłem już w wywiadzie osobą znaczącą, żartowałem sobie na ten temat, choć niewielu brało żart za żart. Na przykład, był jakiś mecz międzypaństwowy, a ja mówię: - Panie premierze, czy mam ustalić wynik, czy mamy rozpocząć działania w tym zakresie, czy nie? A premier na to: - To wy i to możecie? To był koniec lat osiemdziesiątych i to były tylko żarty. Ale na dobrą sprawę każde działanie rządu powinno być przygotowane, sprawdzone, by nie było działań na ślepo. Obojętnie w jakiej dziedzinie. Dopiero wtedy, gdy jest pełna kalkulacja kosztów społecznych, ekonomicznych i psychologicznych, można działać.
Czy rzeczywiście w sporcie wywiad ustalał wyniki?
Nie chciałbym się na ten temat wypowiadać. Przyjmijmy, że to wszystko żart, ale jak pan sam wie, jednak paru sportowców przewinęło się przez wywiad. Szczególnie w NRD.
Co pan jeszcze wie na temat Pawłowskiego?
Trzeba pamiętać, że aby dobrze funkcjonować w branży, trzeba wchodzić w kontakt ze służbą przeciwną. W przypadku Pawłowskiego, który pracował dla Amerykanów, służby przeciwne to była np. służba rosyjska czy polska. W związku z tym on miał nakazane te kontakty. Więc grał na wielu skrzypcach. Natomiast wobec kogo był naprawdę lojalny, to tylko on sam wie. To jest dramat człowieka, szczególnie z tak wielkim nazwiskiem. Na dobrą sprawę bardzo trudno jest przyłapać tego typu ludzi na gorącym uczynku. A już w dobie współczesnej techniki tym bardziej. Trzeba pamiętać, że jak się rusza wielkie nazwisko, to jest to bardzo trudny temat. I raczej można dostać po palcach, aniżeli liczyć na końcowy sukces.
Dlaczego?
Niedawno mieliśmy próbkę. To było przy sprawie Olina. Wielkie nazwisko, więc jak silne powinny być dowody. I jak starannie powinno się je weryfikować, bo to jest najważniejsze - weryfikacja dowodów czy też weryfikacja sygnałów jest bardzo ważna. I stąd wywiad często uciekał się w przeszłości do dziennikarzy. Nie mówię o polskim wywiadzie, tylko szeroko rozumianym na świecie. Bo czasami dziennikarz był jedynym, który miał dotarcie. Ale od pewnego czasu na świecie obowiązuje reguła, że dziennikarzy się nie rusza.
Dlaczego dziennikarzy się nie rusza?
Współpraca z wywiadem to element psychicznie obciążający, który może powodować niepotrzebne perturbacje zewnętrzne, a to z kolei może stać się przedmiotem ataków, np. grup terrorystycznych czy państwa, które prowadzi politykę terroryzmu. Tak już bywało. Wielu dziennikarzy na całym świecie znalazło się w opałach, bo uznano ich za agentów wywiadu. I stąd właśnie takie niepisane prawo, że dziennikarzy się nie wykorzystuje. W zasadzie nie wykorzystuje się także wielkich nazwisk sportowych. Chyba że chodzi o filmowanie czegoś lub kogoś. Czasami sportowiec to jedyny człowiek, który ma wejście tam, gdzie inni nie mają.
Dzisiaj wiemy, że w ZSRR; że w NRD mnóstwo postaci publicznych było powiązanych z wywiadem.
To były państwa totalitarne. Żadnego z nich nie da się porównać do Polski. Sportowcy mieli naturalny dostęp do ciekawych środowisk, więc była to pokusa dla wywiadu. A zarazem trzeba pamiętać, że ci ludzie mieli niewielkie szanse, by się obronić; żeby nie być wciągniętym w tę grę. Bo służby miały ogromne możliwości nacisku, łącznie z takim, że np. forma sportowca dziwnie i nagle się obniżała; że miał utrudniony wyjazd za granicę. Te możliwości nacisku były ogromne.
Czy sportowiec, tak generalnie, to dobry kandydat na szpiega?
Sportowiec to człowiek walki. Odporniejszy na stres od wielu innych. Ponadto uparty. A także człowiek myślący, bo jednak proces przygotowań do zawodów wymaga pracy koncepcyjnej. Sportowiec pracuje w samotności, bo głównie pracuje sam nad sobą. Najczęściej są to także ludzie inteligentni, naturalnie przyciągający towarzystwo. Czyli w sumie sportowiec jest przygotowany do działań, które są potrzebne w pracy wywiadu.
Mówimy jak jest na świecie, a jak to było w PRL? Ilu polskich sportowców pracowało dla wywiadu?
Wie pan, to było tak dawno, że naprawdę nie pamiętam (uśmiech).
To proszę powiedzieć, jak się ochrania imprezy sportowe w Polsce? Jak się chroni VIP-ów? Powiedzmy na przykładzie Pucharu Świata w Zakopanem. Prezydent Kwaśniewski przyjeżdża na Podhale i obiecuje góralom igrzyska olimpijskie. Podhale jest prawicowe, prezydent lewicowy. Co się robi, żeby uniknąć kłopotów?
Podejmuje się działania środowiskowe. Przy współpracy z Biurem Ochrony Rządu, z kontrwywiadem. Znamy na tyle te środowiska, że wiemy, jak daleko ludzie ci są w stanie się posunąć. Rzeczywiście bada się to na wszelki wypadek, bo nigdy nie wiadomo, czy gdzieś jakiś ekstremista nie wyskoczy, nie dokona nieodpowiedzialnego czynu. My musimy pamiętać o jednym: prezydent, bez względu na to w jak dalece nieprzychylne mu środowisko wkracza, musi mieć poczucie bezpieczeństwa. Władze Rzeczypospolitej muszą mieć poczucie bezpieczeństwa. To jest zadanie tajnych służb. Dlatego bada się wszystkie ślady, wszystkie nitki. W różnych środowiskach mogą się rodzić różne pomysły. Ostatnia afera wokół wywiadu dla telewizji, jakiego udzielił Piotrowski, zabójca księdza Popiełuszki, pokazuje, że nie wszyscy zrozumieli, co się w tej Polsce działo. W wywiadzie jak w medycynie - lepiej zapobiegać niż operować...
Zastrzelił pan kiedyś kogoś?
Wywiad polski szczyci się tym, że nigdy do nikogo nie strzelał.
Jakim wywiadem się pan zajmował?
Każdym, poza wywiadem naukowo-technicznym. Chociaż czasem, jak mi wpadały w ręce takie materiały, to też się człowiek tym zajmował.
Gdzie pan pracował konkretnie?
Pracowałem w Stanach Zjednoczonych i w Szwajcarii. W Genewie siedziałem pięć lat, a w Stanach krótko, bo niedużo ponad rok. Kolega zdradził i musiałem się ewakuować. Nie pracowałem przeciwko Szwajcarii. Szwajcaria nas nie interesowała. Ale w Szwajcarii jest dużo miejsc do pracy na inne kierunki...
A Amerykanie? Nie mają do pana pretensji za działalność wywiadowczą?
Nie. Zawsze się bardzo lubiliśmy i do dzisiaj się szanujemy. Wielokrotnie żartowaliśmy, że przez osiem godzin rywalizujemy, a potem razem idziemy na whisky.
Co jest najgorsze w tej robocie?
Samotność. Poza tym zbyt duże oczekiwania i zbyt małe środki. Wtedy w kraju zarabiało się 20 - 30 dolarów na miesiąc. A za granicą jednak zarabiało się inaczej. Moja pierwsza pensja za granicą wyniosła 600 dolarów. To śmieszne. Poszedłem na kolację z jakimś miejscowym bossem i wydałem całą pensję. Ale samotność jest jeszcze gorsza. Zostaje pan z problemem sam. Jest jakiś dialog z centralą, ale zwykle taki, jakby pan rozmawiał ze ścianą. I zarazem pan wie, że wpadka oznacza koniec. Czasami były takie zadania, że człowiek się zastanawiał, kto w tej centrali siedzi. Jak gdyby ci ludzie nie mieli pojęcia, co się na świecie dzieje.
W tych czasach brałem samochód i jeździłem. Jeździłem i krzyczałem na całe gardło w samochodzie. Po dwóch, trzech godzinach wracałem do pracy. Mogłem znów czytać papiery. Byłem wyluzowany. Czasem wyżywałem się na korcie. Znajomi patrzyli i pytali, kogo chcę zabić? Tak waliłem w piłki, że aż dudnił kort. Do tego wszystkiego - co tu dużo mówić - to, co się działo w latach osiemdziesiątych, było powodem, że wielu z nas zaczęło tracić motywację. Śmierć Popiełuszki była najbardziej jaskrawym przykładem. Długo nie mogłem uwierzyć, że to mogły zrobić służby. Wydawało mi się, że to jest niemożliwe. W naszej tradycji nie było przemocy. Większość z nas działała w wywiadzie z pobudek patriotycznych. Morderstwo Popiełuszki to był dla mnie szok. Służba Bezpieczeństwa nie musiała tego robić.
Ale zrobiła. Z tym patriotyzmem to pan chyba przesadza. Do bezpieki ludzie szli dla kasy, dla kariery, dla władzy.
To prawda, ale wywiad i Służba Bezpieczeństwa to nie to samo. Wielu ludzi wrzuca do jednego wora tajne służby, a tak nie było. Ale ma pan rację, oczywiście. Do wywiadu wielu przyszło dla kariery. Część myślała o pieniądzach, część o możliwości podróży. Ja i wielu moich kolegów uwierzyliśmy Gierkowi. Gierek zapytał: "Pomożecie?" Stoczniowcy, a z nimi cała Polska, odpowiadali - "Pomożemy!". Entuzjazm był. Więcej swobody, większe kredyty. Młody człowiek wtedy się nie zastanawiał, że my żyjemy za czyjeś pieniądze. Wyglądało to wszystko dobrze. Tragedią były wydarzenia grudniowe, ale wszyscy wierzyli, że teraz będzie inaczej. A ci, którzy myśleli, że zrobią pieniądze w wywiadzie, odpadali, wykruszali się stopniowo.
Jednak system się nie zmienił. Komuniści kazali strzelać do robotników w Gdańsku i komuniści rządzili nadal.
Tylko nieliczni w wywiadzie byli komunistami. Za duży mieli dostęp do świata zewnętrznego, do książek, które były na indeksie. Jak taki człowiek mógł zachować złudzenia? Siedzieć za granicą dziesięć czy dwadzieścia lat i nadal twierdzić, że w Polsce jest tak, jak być powinno. Że przestrzegane są Prawa Człowieka; że ekonomia jest skuteczna; że rozwój dynamiczny. Ponadto na szkoleniach toczyliśmy pouczające, ciekawe dyskusje. Gdyby ktoś posłuchał z boku, nie wiedząc kto i co, to by odniósł wrażenie, że trafił na spotkanie opozycjonistów. Zresztą wywiad stykał się przede wszystkim z intelektualistami, z ludźmi opozycji. Partia chciała mieć niezależne źródła ocen i informacji. Mógł je dać tylko wywiad mający dobre kontakty z opozycją.
Tak czy inaczej byliście cząstką systemu, który odpowiada za wiele zbrodni, choćby za Katyń.
Wie pan, człowiek nie wybiera czasu, w którym się rodzi, kraju ani historii, w którą jego kraj jest uwikłany. Ale może próbować coś zmieniać. Nie byłoby zmian w Polsce, gdyby nie kontakty władzy z opozycją, ścieranie się różnych poglądów i wspólna chęć zmiany. Myśmy w wywiadzie wiedzieli o Katyniu od początku. Nie mogliśmy się ośmieszać. Nie mogliśmy powiedzieć naszym rozmówcom na Zachodzie, że nie wiemy, co to były czystki, bo nie mielibyśmy partnerów na Zachodzie. Nikt by tam z panem nie rozmawiał, gdyby pan mówił... po linii i na bazie... Nie ma możliwości. A po takiej rozmowie - to co? Nie ma śladu? Przecież jest pan człowiekiem myślącym, po studiach - wybrany, zdolny, samodzielny. Czyli była to wzajemna edukacja. Zresztą ci ludzie, zarówno za granicą, jak i w kraju, też z przyjemnością rozmawiali z nami. To był dla nich inny świat. Szybko się przekonali, że wywiad to nie bezpieka. Tu widzieli ludzi młodych, otwartych, bystrych. Mówili nam: zastanówcie się, co możemy wspólnie zrobić, jakie przyjąć rozwiązania, by próbować jakoś zmienić rzeczywistość. W wywiadzie awansowali tylko ludzie myślący. Nie faceci po linii: my - partia, komunizm na świecie zwycięży itd. W bezpiece nas nie lubili.
Czy z wywiadem można kiedyś skończyć?
W normalnych warunkach nie ma możliwości skończenia z wywiadem. W naszych jest to możliwe. Nasze warunki są, niestety, nienormalne. Boleję nad tym, bo niedobrze jest roztrwaniać tego typu potencjał. Na świecie dba się o to, żeby pracownik wywiadu był stale czymś zajęty; żeby nie miał czasu na myślenie. Daje mu się pracę, żeby ciężko pracując, zapomniał to, co zapamiętał. Dba się o to, żeby ci ludzie nie mieli problemów finansowych, bo jak problemy są, to pojawia się pokusa. Czasem jedno, dwa zdania wystarczą, by ktoś powiązał nitki, z pozoru różne, które jednak są z tej samej szpuli; są kluczem do sprawy. Ciągle jest wiele spraw nierozwiązanych.
Co pan teraz robi?
Robię to, na czym się najmniej znam. Bo z tego, na czym się najbardziej znam, musiałem się wycofać. Dzisiaj mogę powiedzieć z całą wyrazistością, że byłem niezależnym, apolitycznym szefem UOP-u. Obecnie zająłem się biznesem. Jestem współwłaścicielem firmy MOBITEL-ACTIVE SAFE. Główne moje zajęcie to śledzenie kradzionych samochodów. Czyli ochrona samochodów przed kradzieżą. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że mam najlepszą firmę w Polsce. Najlepsze urządzenia, najciekawsze rozwiązania. Urządzenie czuwa nad samochodem. Polecam lutowy numer magazynu PLUS GSM, tam jest więcej informacji o firmie. Teraz powiem w skrócie: jeśli coś się dzieje z autem, natychmiast mamy to na ekranie z precyzją do 5 metrów. I w ciągu pięciu czy dziesięciu minut zjawiamy się przy samochodzie. Mamy w całej Polsce swoje brygady (150 punktów), które czekają na nasz sygnał. Sygnał oczywiście podlega weryfikacji. Jeżeli ktoś próbuje podnieść samochód, żeby go wciągnąć na lawetę - u nas jest sygnał. Ktoś wybija szybę - sygnał; otwiera drzwi; wyrzuca właściciela - za każdym razem sygnał. Kiedy właściciel czuje się zagrożony, przyciska przycisk - mamy sygnał i jesteśmy na miejscu.
Czy pańska przeszłość nie przeszkadza w biznesie? Ktoś powie: Czempiński ma nas na oku w każdej chwili, to niebezpieczne.
To mówi głównie konkurencja. Natomiast mnie się wydaje, że moje nazwisko powinno być gwarancją. Zawsze byłem fair. Jeżeli daję swoje słowo, że nie śledzimy właściciela pojazdu, to jest to świętość. Gdyby się choć raz tak stało, to nie tyle moja firma, ile moje nazwisko byłoby wystawione na szwank. Na to nie mogę pozwolić. Mam zasadę, że jak się czymś zajmuję, to rzetelnie i na całość. Nie robię niczego połowicznie.
Był pan sportowcem, szpiegiem. Teraz jest pan biznesmenem. Nie chciałby się pan trochę ponudzić, poleżeć na plaży, połowić ryby?
Nie nadaję się do wędkarstwa, nie potrafię nawet leżeć na plaży, najczęściej gram w siatkówkę plażową. Dużo czasu poświęcam lotnictwu - dużo latam, głównie samolotami.
Jakimi samolotami?
Jednosilnikowymi. Moim ulubionym samolotem jest Cesna. Świetny samolot, duża przyjemność. Na szybowcach mniej, ale chęć rywalizacji ciągnie mnie do szybowców. Tam się czuję wolny, swobodny. Stamtąd ta cała scena polityczna, ci wszyscy politycy, wydają się tacy malutcy. Samo wsiadanie do szybowca, uniesienie się w nim, powoduje, że odczuwa się dużą rozkosz. Jest to coś, co mnie pochłania, ale teraz muszę również myśleć o firmie, o biznesie. Chociaż nie ukrywam, że nadal moją pasją jest wywiad.
Rozmawiał: Marek Jóźwik
|
Generał Gromosław Czempiński, biznesmen
GROMOSŁAW CZEMPIŃSKI: Uprawiałem głównie gry zespołowe. Potem już całą uwagę poświęciłem lotnictwu.
Co pan studiował?
Ekonomię.
Szedł pan do sportu, a trafił do wywiadu. Dlaczego?
To było moje marzenie od dziecka. Jak wielu sportowców trafia do wywiadu?
Parę afer szpiegowskich z udziałem sportowców mieliśmy. Choćby aferę Pawłowskiego.
wobec kogo był naprawdę lojalny, to tylko on sam wie.w ZSRR; w NRD mnóstwo postaci publicznych było powiązanych z wywiadem.
Czy sportowiec to dobry kandydat na szpiega?
jest przygotowany do działań, które są potrzebne w pracy wywiadu. jak się ochrania imprezy sportowe w Polsce?
Podejmuje się działania środowiskowe. Przy współpracy z Biurem Ochrony Rządu, z kontrwywiadem.
Jakim wywiadem się pan zajmował?
Każdym, poza wywiadem naukowo-technicznym.
Co jest najgorsze w tej robocie?
Samotność. zbyt duże oczekiwania i zbyt małe środki.
Czy z wywiadem można kiedyś skończyć?
W normalnych warunkach nie ma możliwości skończenia z wywiadem. W naszych jest to możliwe.
Co pan teraz robi?
Jestem współwłaścicielem firmy MOBITEL-ACTIVE SAFE. Główne moje zajęcie to śledzenie kradzionych samochodów.
|
ROZMOWA
Wiesław Walendziak, minister szef Kancelarii Premiera, wiceprzewodniczący Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (AWS)
Bez Unii Wolności ten rząd byłby gorszy
Czy funkcjonowanie koalicji AWS - UW jest potwierdzeniem tezy, że historia lubi się powtarzać?
WIESŁAW WALENDZIAK: W jakim sensie?
Na przykład, że zachowanie Unii Wolności, mniejszego koalicjanta, zaczyna przypominać zachowanie PSL pod koniec funkcjonowania poprzedniej koalicji?
Rzeczywiście jestem zaskoczony ostrością ostatnich wypowiedzi kolegów z Unii Wolności, ponieważ nie były one poprzedzone tak radykalnym stawianiem spraw ani podczas rozmów koalicyjnych, ani tym bardziej w trakcie prac rządowych. Na ogół jest tak, że gdy w rządzie dochodzi do bardzo ostrych konfliktów, to są one wyciszane, choć zdarza się, że przedostają się na zewnątrz i wybuchają z dużą mocą. Teraz kolejność była odwrotna.
To znaczy?
Wewnątrz rządu jest systematyczna współpraca, zdolność do ustalania wspólnych stanowisk. A jednocześnie następuje "medialna" eskalacja konfliktu, stwarzanie "na zewnątrz" wrażenia, że rząd właściwie już nie funkcjonuje, a koalicja jest pozornym bytem.
W związku z tym medialny obraz koalicji jest znacznie gorszy, niż by na to ona zasługiwała.
Po co więc ta eskalacja?
Gołym okiem widać, że idzie ciężki czas dla koalicji. Jest on związany nie tylko z trudnościami we wprowadzaniu reform i ich skalą, ale również z niedobrymi trendami w gospodarce światowej, rzutującymi wprost na możliwości wzrostu w naszej gospodarce.
Czyli z tym, o czym ostatnio mówił wicepremier Balcerowicz w swoim memorandum, tak?
Tak różne osoby jak wicepremier Balcerowicz i prof. Marek Belka podobnie oceniają sytuację. Przychody budżetu będą prawdopodobnie mniejsze.
Sądzę, że koledzy z Unii Wolności obawiają się w związku z tym takiego scenariusza: jeśli dochody budżetu okażą się mniejsze, a opór materii większy - trzeba będzie zapłacić wysoką cenę za bycie w koalicji. A Unia nie ma chyba pewności, że AWS okaże się lojalnym koalicjantem w momencie możliwego ostrego kryzysu społecznego bądź politycznego.
Lojalnym w jakim sensie?
Unia obawia się, co będzie, kiedy padną z ust polityków SLD okrzyki: "Leszek Balcerowicz po raz drugi doprowadził do katastrofy polskiej gospodarki". Obawia się, czy przedstawiciele AWS nie przyłączą się do tych absurdalnych oskarżeń i prostą receptą: "tak, to nie my, to Balcerowicz" przerzucą koszt politycznych reform na mniejszego koalicjanta. Obawy, że tak się stanie, dostrzegam wśród wielu czołowych polityków Unii Wolności.
Być może doświadczenie UW wskazuje, że są to uzasadnione obawy? Co się działo przy przedstawianiu reformy podatkowej przez wicepremiera Balcerowicza?
To nie są uzasadnione obawy. Powiedzmy otwarcie: przed wyborami były ogromne wątpliwości co do kondycji polskiej prawicy. Pojawiały się tam nawet głosy powątpiewające w zdolność myślenia prawicowych polityków w kategoriach państwowych. Okazało się, że AWS jest formacją dojrzałą, będącą w stanie wspierać najtrudniejsze reformy. To zaskoczyło wielu polityków Unii.
To może są w szoku?
Jeśli porównać podejrzenia, jakie formułowano pod adresem AWS przed wyborami z tym, co działo się później - to jest przepaść. Dlatego tym, którzy podważają istnienie tej koalicji, należy zadać pytanie: co dalej? Wzmocniony PSL, bo jest trudna sytuacja na wsi? Być może podzielona AWS i wzmocnione skrzydło związane z politykami, którzy z Akcji odeszli? To są ważkie pytania. Gdyby koalicja pękła, trudniej byłoby realizować jakikolwiek projekt przebudowy państwa, warunki politycznego do tego byłyby gorsze.
Dlatego, mówiąc wprost, sadzę, że Unia wyładowała na AWS własny strach, że AWS może zachować się wobec niej tak, jak ona zachowała się w stosunku do swojego koalicjanta w pierwszych dniach wdrażania reformy służby zdrowia.
Dość piętrowe konstrukcje pan buduje.
Ale zachowanie Unii nie było racjonalne, tym bardziej że nie widziałem zwiastunów ostrego konfliktu na etapie prac rządowych. A jeśli jest to próba dochodzenia do silniejszej pozycji w koalicji, to jest to zła próba. Bo manifestowanie różnic w rządzie to zaproszenie wszystkich chętnych, ośmielanie ich do frontalnego ataku na rząd.
A może Unia Wolności w koalicji z SLD lepiej dałaby sobie radę w przebudowie państwa?
Absolutnie w to nie wierzę; chyba że Sojusz przejdzie po wyborach cudowną przemianę. W tym parlamencie SLD wspiera każde populistyczne roszczenie.
Ale SLD jest opozycją.
Nie na tym polega rola opozycji, by najpierw mówić o zagrożeniach budżetu, całkiem przytomnie liczyć pieniądze, a potem domagać się wielomiliardowego wzrostu wydatków budżetu. SLD będąc u władzy przez cztery lata nie miał odwagi narazić się komukolwiek w jakiejkolwiek sprawie. Kto miałby być w SLD motorem tej cudownej przemiany? Nie widzę takiej siły.
I nie dostrzegam w Unii wiary, że taka przemiana SLD nastąpi. Gdyby ostatniej awanturze koalicyjnej towarzyszył plan polityczny, to bym się z nim nie zgadzał, ale rozumiałbym motywy tych kolegów z Unii, którzy dążą do wyjścia z rządu. Ale ja takiego planu nie widzę. Widzę tylko wielką obawę, że za chwilę Unia zostanie poświęcona na ołtarzu reform. Że stanie się "nawozem historii", że prochy Unii zostaną rozsypane na polach zreformowanego państwa polskiego, a potem to państwo uprawiać będzie AWS na zmianę z SLD. To jest strach nieuzasadniony.
Może lepiej byłoby dążyć do utworzenia dwublokowego układu politycznego w Polsce, jeśli nawet dwuczłonowe koalicje wywołują takie spięcia i zawirowania? Podobnie przecież było w koalicji SLD - PSL. A tak samodzielnie rządziłoby albo jedno, albo drugie ugrupowanie.
W Polsce jest trwałe miejsce, jest elektorat dla takiej partii jak Unia Wolności.
Takiej, czyli jakiej?
Prawicowej w sensie programu gospodarczego i liberalnej w sprawach światopoglądowych. Powtarzam: Unia ma swoje miejsce na scenie politycznej. Można nawet dyskutować, jak to miejsce ugruntować również w prawie wyborczym. Namawiałem kolegów z Unii Wolności byśmy spokojnie porozmawiali o ordynacji wyborczej, zanim się okaże, że wybory są już za pasem. Ale te sprawy nigdy nie były podejmowane. Natomiast ogromne emocje wywoływały kwestie personalne. To mnie zaskakuje. Sprawa ordynacji to kwestia ustrojowa. Jeśli Unia mówi, że czuje się zagrożona w koalicji z AWS, to porozmawiajmy o okręgach wyborczych, które będą się musiały zmienić z powodu reformy administracyjnej; porozmawiajmy o ordynacji wyborczej.
Broni pan Unii?
Uważam, że wyjście Unii z rządu byłoby poważnym zagrożeniem dla zdolności funkcjonowania rządu. UW wnosi do naszej wspólnej pracy olbrzymie wartości. Jestem absolutnie przekonany co do sensowności współpracy AWS - UW.
To uważa pan, że samodzielny rząd AWS, abstrahując od większości parlamentarnej, byłby gorszy?
Tak. Bez Unii Wolności, przy tym kształcie sceny politycznej, przy takiej, a nie innej strukturze poglądów Polaków byłby to rząd gorszy. Bo mniej stabilny i - co ważniejsze - pozbawiony wsparcia istotnej części społeczeństwa, które chce wspierać konieczne, a spóźnione reformy.
Czyli te spięcia przynoszą dobre efekty?
Spięcia nie dają niczego dobrego, nie widzę sensu ich aranżowania.
Aranżowania? Ostatnie spięcia koalicyjne były aranżowane?
Tak sądzę. W rządzie nic tego konfliktu nie zwiastowało, od razu pojawił się on "na zewnątrz". Być może także po to, by na nowo spojrzeć na umowę koalicyjną i napisać dalszy ciąg scenariusza prac rządowych. We wtorek kończymy pracować nad planem prac Rady Ministrów na najbliższy rok. Może dyskusja nad nim wygasi polityczne emocje.
Czy ten konflikt już się zakończył?
Ten konflikt się zakończył. I jeśli przejdziemy z poziomu ogólnych deklaracji politycznych do szczegółowych, merytorycznych rozmów, to jestem przekonany, że w każdej szczegółowej sprawie podnoszonej przez Unię dojdzie do porozumienia. I Unia nabierze przekonania, że w momencie próby nie zostanie sama. Ale jeśli w Unii nie da się wyzwolić takiego przekonania, to kolejnej kryzysowej sytuacji - aranżowanej bądź nie - nie przetrwamy jako koalicja.
A jak do tego, o czym pan mówi, ma się memorandum przygotowane przez Leszka Balcerowicza?
Z punktu widzenia prac rządu takie memorandum może odgrywać także pozytywną, stymulującą rolę. Pod warunkiem że otwiera debatę, a nie ją zamyka, i nie jest epitetem.
Czy to nie dziwne, że tego typu memorandum nie zostało najpierw przedstawione na posiedzeniu rządu?
Kiedy premier otrzymał memorandum Leszka Balcerowicza, zaproponowałem, aby wprowadzić ten materiał pod obrady rządu. Jako oficjalny, choć ściśle poufny, dokument wicepremiera i ministra finansów. Nie zdążyliśmy, bo następnego dnia ukazał się w "Gazecie Wyborczej" i "Rzeczpospolitej". Ale chcieliśmy, i niech to będzie miarą naszych intencji. A że warto nad tym dokumentem dyskutować? To oczywiste, on mówi o zagrożeniach, a trzeba do niego dopisać cały nowy rozdział: co zrobić, żeby ich uniknąć. Wiem jedno, unikniemy kłopotów, jeśli ten rozdział napiszemy razem - AWS i Unia Wolności.
rozmawiała Małgorzata Subotić
|
Wiesław Walendziak, minister szef Kancelarii Premiera, wiceprzewodniczący Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (AWS) medialny obraz koalicji jest znacznie gorszy, niż by na to ona zasługiwała. jeśli dochody budżetu okażą się mniejsze, a opór materii większy - trzeba będzie zapłacić wysoką cenę za bycie w koalicji. A Unia nie ma chyba pewności, że AWS okaże się lojalnym koalicjantem w momencie możliwego ostrego kryzysu.To nie są uzasadnione obawy. Okazało się, że AWS jest formacją dojrzałą, będącą w stanie wspierać najtrudniejsze reformy. To zaskoczyło wielu polityków Unii. Gdyby koalicja pękła, trudniej byłoby realizować jakikolwiek projekt przebudowy państwa, warunki politycznego do tego byłyby gorsze. Powtarzam: Unia ma swoje miejsce na scenie politycznej. Uważam, że wyjście Unii z rządu byłoby poważnym zagrożeniem dla zdolności funkcjonowania rządu. Spięcia nie dają niczego dobrego, nie widzę sensu ich aranżowania.
|
ROZMOWA
Wiesław Walendziak, minister szef Kancelarii Premiera, wiceprzewodniczący Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (AWS)
Bez Unii Wolności ten rząd byłby gorszy
Czy funkcjonowanie koalicji AWS - UW jest potwierdzeniem tezy, że historia lubi się powtarzać?
WIESŁAW WALENDZIAK: W jakim sensie?
Na przykład, że zachowanie Unii Wolności, mniejszego koalicjanta, zaczyna przypominać zachowanie PSL pod koniec funkcjonowania poprzedniej koalicji?
Rzeczywiście jestem zaskoczony ostrością ostatnich wypowiedzi kolegów z Unii Wolności, ponieważ nie były one poprzedzone tak radykalnym stawianiem spraw ani podczas rozmów koalicyjnych, ani tym bardziej w trakcie prac rządowych. Na ogół jest tak, że gdy w rządzie dochodzi do bardzo ostrych konfliktów, to są one wyciszane, choć zdarza się, że przedostają się na zewnątrz i wybuchają z dużą mocą. Teraz kolejność była odwrotna.
To znaczy?
Wewnątrz rządu jest systematyczna współpraca, zdolność do ustalania wspólnych stanowisk. A jednocześnie następuje "medialna" eskalacja konfliktu, stwarzanie "na zewnątrz" wrażenia, że rząd właściwie już nie funkcjonuje, a koalicja jest pozornym bytem.
W związku z tym medialny obraz koalicji jest znacznie gorszy, niż by na to ona zasługiwała.
Po co więc ta eskalacja?
Gołym okiem widać, że idzie ciężki czas dla koalicji. Jest on związany nie tylko z trudnościami we wprowadzaniu reform i ich skalą, ale również z niedobrymi trendami w gospodarce światowej, rzutującymi wprost na możliwości wzrostu w naszej gospodarce.
Czyli z tym, o czym ostatnio mówił wicepremier Balcerowicz w swoim memorandum, tak?
Tak różne osoby jak wicepremier Balcerowicz i prof. Marek Belka podobnie oceniają sytuację. Przychody budżetu będą prawdopodobnie mniejsze.
Sądzę, że koledzy z Unii Wolności obawiają się w związku z tym takiego scenariusza: jeśli dochody budżetu okażą się mniejsze, a opór materii większy - trzeba będzie zapłacić wysoką cenę za bycie w koalicji. A Unia nie ma chyba pewności, że AWS okaże się lojalnym koalicjantem w momencie możliwego ostrego kryzysu społecznego bądź politycznego.
Lojalnym w jakim sensie?
Unia obawia się, co będzie, kiedy padną z ust polityków SLD okrzyki: "Leszek Balcerowicz po raz drugi doprowadził do katastrofy polskiej gospodarki". Obawia się, czy przedstawiciele AWS nie przyłączą się do tych absurdalnych oskarżeń i prostą receptą: "tak, to nie my, to Balcerowicz" przerzucą koszt politycznych reform na mniejszego koalicjanta. Obawy, że tak się stanie, dostrzegam wśród wielu czołowych polityków Unii Wolności.
Być może doświadczenie UW wskazuje, że są to uzasadnione obawy? Co się działo przy przedstawianiu reformy podatkowej przez wicepremiera Balcerowicza?
To nie są uzasadnione obawy. Powiedzmy otwarcie: przed wyborami były ogromne wątpliwości co do kondycji polskiej prawicy. Pojawiały się tam nawet głosy powątpiewające w zdolność myślenia prawicowych polityków w kategoriach państwowych. Okazało się, że AWS jest formacją dojrzałą, będącą w stanie wspierać najtrudniejsze reformy. To zaskoczyło wielu polityków Unii.
To może są w szoku?
Jeśli porównać podejrzenia, jakie formułowano pod adresem AWS przed wyborami z tym, co działo się później - to jest przepaść. Dlatego tym, którzy podważają istnienie tej koalicji, należy zadać pytanie: co dalej? Wzmocniony PSL, bo jest trudna sytuacja na wsi? Być może podzielona AWS i wzmocnione skrzydło związane z politykami, którzy z Akcji odeszli? To są ważkie pytania. Gdyby koalicja pękła, trudniej byłoby realizować jakikolwiek projekt przebudowy państwa, warunki politycznego do tego byłyby gorsze.
Dlatego, mówiąc wprost, sadzę, że Unia wyładowała na AWS własny strach, że AWS może zachować się wobec niej tak, jak ona zachowała się w stosunku do swojego koalicjanta w pierwszych dniach wdrażania reformy służby zdrowia.
Dość piętrowe konstrukcje pan buduje.
Ale zachowanie Unii nie było racjonalne, tym bardziej że nie widziałem zwiastunów ostrego konfliktu na etapie prac rządowych. A jeśli jest to próba dochodzenia do silniejszej pozycji w koalicji, to jest to zła próba. Bo manifestowanie różnic w rządzie to zaproszenie wszystkich chętnych, ośmielanie ich do frontalnego ataku na rząd.
A może Unia Wolności w koalicji z SLD lepiej dałaby sobie radę w przebudowie państwa?
Absolutnie w to nie wierzę; chyba że Sojusz przejdzie po wyborach cudowną przemianę. W tym parlamencie SLD wspiera każde populistyczne roszczenie.
Ale SLD jest opozycją.
Nie na tym polega rola opozycji, by najpierw mówić o zagrożeniach budżetu, całkiem przytomnie liczyć pieniądze, a potem domagać się wielomiliardowego wzrostu wydatków budżetu. SLD będąc u władzy przez cztery lata nie miał odwagi narazić się komukolwiek w jakiejkolwiek sprawie. Kto miałby być w SLD motorem tej cudownej przemiany? Nie widzę takiej siły.
I nie dostrzegam w Unii wiary, że taka przemiana SLD nastąpi. Gdyby ostatniej awanturze koalicyjnej towarzyszył plan polityczny, to bym się z nim nie zgadzał, ale rozumiałbym motywy tych kolegów z Unii, którzy dążą do wyjścia z rządu. Ale ja takiego planu nie widzę. Widzę tylko wielką obawę, że za chwilę Unia zostanie poświęcona na ołtarzu reform. Że stanie się "nawozem historii", że prochy Unii zostaną rozsypane na polach zreformowanego państwa polskiego, a potem to państwo uprawiać będzie AWS na zmianę z SLD. To jest strach nieuzasadniony.
Może lepiej byłoby dążyć do utworzenia dwublokowego układu politycznego w Polsce, jeśli nawet dwuczłonowe koalicje wywołują takie spięcia i zawirowania? Podobnie przecież było w koalicji SLD - PSL. A tak samodzielnie rządziłoby albo jedno, albo drugie ugrupowanie.
W Polsce jest trwałe miejsce, jest elektorat dla takiej partii jak Unia Wolności.
Takiej, czyli jakiej?
Prawicowej w sensie programu gospodarczego i liberalnej w sprawach światopoglądowych. Powtarzam: Unia ma swoje miejsce na scenie politycznej. Można nawet dyskutować, jak to miejsce ugruntować również w prawie wyborczym. Namawiałem kolegów z Unii Wolności byśmy spokojnie porozmawiali o ordynacji wyborczej, zanim się okaże, że wybory są już za pasem. Ale te sprawy nigdy nie były podejmowane. Natomiast ogromne emocje wywoływały kwestie personalne. To mnie zaskakuje. Sprawa ordynacji to kwestia ustrojowa. Jeśli Unia mówi, że czuje się zagrożona w koalicji z AWS, to porozmawiajmy o okręgach wyborczych, które będą się musiały zmienić z powodu reformy administracyjnej; porozmawiajmy o ordynacji wyborczej.
Broni pan Unii?
Uważam, że wyjście Unii z rządu byłoby poważnym zagrożeniem dla zdolności funkcjonowania rządu. UW wnosi do naszej wspólnej pracy olbrzymie wartości. Jestem absolutnie przekonany co do sensowności współpracy AWS - UW.
To uważa pan, że samodzielny rząd AWS, abstrahując od większości parlamentarnej, byłby gorszy?
Tak. Bez Unii Wolności, przy tym kształcie sceny politycznej, przy takiej, a nie innej strukturze poglądów Polaków byłby to rząd gorszy. Bo mniej stabilny i - co ważniejsze - pozbawiony wsparcia istotnej części społeczeństwa, które chce wspierać konieczne, a spóźnione reformy.
Czyli te spięcia przynoszą dobre efekty?
Spięcia nie dają niczego dobrego, nie widzę sensu ich aranżowania.
Aranżowania? Ostatnie spięcia koalicyjne były aranżowane?
Tak sądzę. W rządzie nic tego konfliktu nie zwiastowało, od razu pojawił się on "na zewnątrz". Być może także po to, by na nowo spojrzeć na umowę koalicyjną i napisać dalszy ciąg scenariusza prac rządowych. We wtorek kończymy pracować nad planem prac Rady Ministrów na najbliższy rok. Może dyskusja nad nim wygasi polityczne emocje.
Czy ten konflikt już się zakończył?
Ten konflikt się zakończył. I jeśli przejdziemy z poziomu ogólnych deklaracji politycznych do szczegółowych, merytorycznych rozmów, to jestem przekonany, że w każdej szczegółowej sprawie podnoszonej przez Unię dojdzie do porozumienia. I Unia nabierze przekonania, że w momencie próby nie zostanie sama. Ale jeśli w Unii nie da się wyzwolić takiego przekonania, to kolejnej kryzysowej sytuacji - aranżowanej bądź nie - nie przetrwamy jako koalicja.
A jak do tego, o czym pan mówi, ma się memorandum przygotowane przez Leszka Balcerowicza?
Z punktu widzenia prac rządu takie memorandum może odgrywać także pozytywną, stymulującą rolę. Pod warunkiem że otwiera debatę, a nie ją zamyka, i nie jest epitetem.
Czy to nie dziwne, że tego typu memorandum nie zostało najpierw przedstawione na posiedzeniu rządu?
Kiedy premier otrzymał memorandum Leszka Balcerowicza, zaproponowałem, aby wprowadzić ten materiał pod obrady rządu. Jako oficjalny, choć ściśle poufny, dokument wicepremiera i ministra finansów. Nie zdążyliśmy, bo następnego dnia ukazał się w "Gazecie Wyborczej" i "Rzeczpospolitej". Ale chcieliśmy, i niech to będzie miarą naszych intencji. A że warto nad tym dokumentem dyskutować? To oczywiste, on mówi o zagrożeniach, a trzeba do niego dopisać cały nowy rozdział: co zrobić, żeby ich uniknąć. Wiem jedno, unikniemy kłopotów, jeśli ten rozdział napiszemy razem - AWS i Unia Wolności.
rozmawiała Małgorzata Subotić
|
Wiesław Walendziak, minister szef Kancelarii Premiera, wiceprzewodniczący Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego (AWS): jestem zaskoczony ostrością ostatnich wypowiedzi kolegów z Unii Wolności. Unia nie ma chyba pewności, że AWS okaże się lojalnym koalicjantem w momencie możliwego ostrego kryzysu społecznego bądź politycznego.To nie są uzasadnione obawy. AWS jest formacją dojrzałą, będącą w stanie wspierać najtrudniejsze reformy. Gdyby koalicja pękła, trudniej byłoby realizować jakikolwiek projekt przebudowy państwa. manifestowanie różnic w rządzie to zaproszenie wszystkich chętnych do frontalnego ataku na rząd.
W Polsce jest trwałe miejsce dla takiej partii jak Unia Wolności.Prawicowej w sensie programu gospodarczego i liberalnej w sprawach światopoglądowych. Jeśli Unia mówi, że czuje się zagrożona w koalicji z AWS, to porozmawiajmy o ordynacji wyborczej. jeśli przejdziemy do merytorycznych rozmów, to w każdej szczegółowej sprawie podnoszonej przez Unię dojdzie do porozumienia.
|
UKRAINA
W zniszczonej podczas osunięcia ziemi wiosce prezydent Leonid Kuczma już wygrał październikowe wybory
Przedwyborczy kataklizm w Kostyńcach
Po wiosennych ulewnych deszczach namokłe warstwy ziemi oddzieliły się od leżących poniżej pokładów gliny i zaczęły się zsuwać po zboczu.
FOT. PIOTR KOŚCIŃSKI
PIOTR KOŚCIŃSKI
z Czerniowiec
Tę straszną noc zapamiętają wszyscy. Ziemia huczała, domy trzeszczały, zawalały się ściany. W niewielkiej wiosce koło Czerniowiec osunął się grunt, niszcząc 120 gospodarstw. Prawdziwy koniec świata. A jednak Kostyńce na tej tragedii zyskały.
Kostyńce. Czterdzieści kilometrów na zachód od miasta Czerniowce na Ukrainie, kilkanaście kilometrów od Prutu, ze trzydzieści - od dawnej przedwojennej granicy rumuńsko-polskiej niedaleko Śniatynia. Teren jest górzysty, wioska położona na stoku niewielkiego gliniastego wzgórza. To właśnie tu w nocy z 17 na 18 marca tego roku wydarzyła się największa w ostatnich latach tragedia w obwodzie czerniowieckim. Część zbocza osunęła się, niszcząc domy i drogi, pola i sady. Natychmiast zorganizowano pomoc, przyjechali żołnierze. Ewakuowano ludzi i dobytek. Na szczęście dla poszkodowanych rozmiary katastrofy nie były wielkie, a przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi - wyjątkowa rzecz nie tylko na Ukrainie - każdy z nich dostał od państwa spore odszkodowanie za zniszczone mienie.
Ale zniszczeniom nie ma końca. Ziemia wciąż się osuwa, małe szczeliny się powiększają, zamieniają się w rozpadliny. Domy pękają dalej, a geolodzy ostrzegają: wciąż jest niebezpiecznie. W obwodzie czerniowieckim takich niebezpiecznych miejsc są setki.
Ziemia wokół dudniła
Niewielki budynek został zniszczony niemal całkowicie. W środku - ruina, potrzaskany dach oparł się na szczątkach ścian. Starsza kobieta o pomarszczonej twarzy czegoś szuka, przeciska się pomiędzy zwałami cegieł i drewnianymi belkami ze zniszczonego dachu. - To mój dom - odpowiada, wycierając rękawem łzy. - Jak to było? Ano, zaczęło trzeszczeć, łamać się, ziemia wokół dudniła, to uciekłam...
Teraz mieszka u rodziny, ale gdy tylko może, wraca do swej wsi. Za zniszczony dom dostała 12 tys. hrywien (około 12 tysięcy złotych). Nie kupiła nowego, choć taka kwota powinna wystarczyć na niewielki dom. Ale trudno tak po prostu odejść, zostawić coś, co się przez tyle lat budowało, zamieszkać samej w nowym miejscu.
Niedaleko, przy dziwacznie spękanej wiejskiej drodze, stoi inny budynek. Dwóch mężczyzn pracowicie odrywa deski i drewniane podpory dachu. Trzeci wyciąga z desek pordzewiałe gwoździe - może się jeszcze przydadzą.
- Trzeba się stąd wynosić - mówi właścicielka zrujnowanego domu. - Bóg chyba nas pokarał za grzechy... A w Kostyńcach mieszkać nie chcę. Ziemia ciągle się rusza, szczeliny w murach domu i budynków gospodarskich coraz szersze. A i gaz jakiś spod ziemi się wydobywa, ludzie na gardło chorują, liście żółkną... Tu już się żyć nie da.
Dostała 19 tysięcy hrywien odszkodowania. - I co ja za to porządnego kupię? Ceny poszły w górę - żali się. - Teraz co najmniej siedem tysięcy dolarów chcą za dom.
Nawet dla tych, którzy nie ucierpieli, katastrofa oznaczała koniec bardzo trudnych, ale względnie spokojnych czasów.
Zdradliwe rozpadliny
- W Bukowinie (obwód czerniowiecki zajmuje jej północną część - przyp. red.) zarówno wypadki osunięć gruntu, jak i powodzie to rzeczy normalne - mówi Wacław Skibickyj, szef obwodowego Zarządu ds. Sytuacji Nadzwyczajnych. - Cztery lata temu ziemia "ruszyła" w Czerniowcach przy ulicy Odesskiej. W obwodzie jest półtora tysiąca takich zagrożonych miejsc. Najniebezpieczniejsze są rejony górskie, w tym storożyniecki. Właśnie tam leży wieś Kostyńce.
Zastępca naczelnika, Walerij Koncewycz, wyjaśnia przyczynę osuwania się terenu. - Na twardej glinie leży warstwa ziemi. W tym roku poziom wód gruntowych z powodu ulewnych deszczów znacznie się podniósł. Namokła ziemia oddzieliła się od gliny. Pomógł silny wiatr... - mówi. - W Kostyńcach ziemia osuwała w promieniu ośmiuset metrów.
Akcję ratunkową prowadziły dwa bataliony Ministerstwa Sytuacji Nadzwyczajnych. W trudnych warunkach - śnieg z deszczem, zniszczone drogi, zdradliwe rozpadliny - ratowały ludzi i ich dobytek. Nikt nie ucierpiał, ale straty były duże.
- Geolodzy mają ocenić, czy niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Wtedy w Kostyńcach będzie można żyć normalnie - wyjaśnia naczelnik Skibickyj. Ale do samej wioski docierają sprzeczne wieści. - Mówią nam, że cała wioska ciągle będzie się przesuwać: najpierw będzie "jechać" naprzód, a potem trochę się cofać, i tak w kółko - mówi Leontyna Krusznicka, pracownica rady.
We wsi nikt nie wie, czy specjaliści próbują coś zrobić na wypadek, gdyby historia miała się powtórzyć. Kiedy wycina się las na zboczu, jedni twierdzą, że to źle, bo korzenie utrzymywały ziemię, a teraz wierzchnia warstwa "zjedzie" w dół. Inni mówią, że dobrze, bo pod ciężarem drzew ziemia znów mogłaby zacząć się obsuwać.
Dary podzieliły Kostyńce
W Kostyńcach nic nie będzie już takie jak dawniej. Choć tragedia nie dotknęła wszystkich, to przecież wpłynęła na życie wioski.
Mieszka tu ponad tysiąc osób, niemal sami Ukraińcy, choć w obwodzie żyje wielu Rumunów (przed wojną należał do Rumunii). Kiedyś był tu sprawnie działający (podobno) kołchoz, do którego należały wspaniałe, głównie czereśniowe sady. Teraz jest bankrutująca od czterech lat prywatna "agrofirma", która miesiącami nie płaci pensji swym pracownikom. Jest szkoła podstawowa i nawet malutka szkoła muzyczna - w tym roku skończyło ją sześciu uczniów. Jest też kilka sklepów. Ot, wioska położona na uboczu głównych dróg.
Wioska się podzieliła na tych, których dotknęła "ziemna" katastrofa, i pozostałych. Poszkodowani dostali mnóstwo darów - żywność, odzież - i pieniądze. Jak na biedną ukraińską wieś - ogromne pieniądze! - Ludzie są zadowoleni - mówi naczelnik Skibickyj. - Żyjemy jak Cyganie, ale ludzie są zadowoleni - zgadza się Leontyna Krusznicka.
Przed radą wiejską stoi tablica informacyjna z dziesiątkami poprzyklejanych karteczek - ofert sprzedaży domów w bliższych i dalszych wioskach. Kilkanaście osób postanowiło pozostać w Kostyńcach, ponad pięćdziesiąt zdecydowało się przenieść dalej, kilkanaście kupiło działki i się buduje. Inni czekają. Ceny domów w okolicy po nagłym wzroście podobno zaczęły spadać - nagły i niespodziewany boom się skończył.
Poszkodowani liczą tymczasem na kolejne dary, kolejne ulgi. A i reszta wsi ma nadzieję, że i jej coś się trafi, tym bardziej że zagrożone są całe Kostyńce. 120 rodzinom obiecano, że jeśli ich dzieci właśnie teraz kończą szkołę, to jako pierwsze będą przyjmowane na studia. Reszta wsi chciałaby, żeby dotyczyło to wszystkich.
Nauczycielka z miejscowej szkoły żali się pani Leontynie, że ze spisu uprzywilejowanych dzieci skreślono dziewczynę, która skończyła naukę w zeszłym roku, nie dostała się na studia i teraz znów chce próbować. - Też powinna być na liście! - mówi. - Ale szkołę skończyła rok temu - oponuje Leontyna Krusznicka. - Przecież będzie zdawać teraz... - tłumaczy nauczycielka.
- Wszyscy chcieliby jakoś skorzystać na tej małej katastrofie. I nasza wieś, i sąsiednie wioski - wzdycha pani Krusznicka. - A jeśli ktoś ma jakieś pretensje, to do nas, do rady wiejskiej.
Odszkodowania i wybory
A do Kostyńców zawitała wielka polityka. Prezydent we wsi! Wacław Skibickyj podkreśla, że jest to chyba jedyna wieś, do której dwukrotnie przyjechał prezydent Leonid Kuczma, a także szefowie resortów, z samym ministrem do spraw sytuacji nadzwyczajnych Wasylem Durdyńcem. To zdarza się bardzo rzadko.
W Kostyńcach same odszkodowania wyniosły ponad 2 miliony hrywien. Wypłacono je z kasy państwowej. Poszkodowani otrzymali również pomoc rzeczową za dobrych kilkadziesiąt tysięcy. Mieszkańcy wsi zatopionych podczas ubiegłorocznej powodzi na Zakarpaciu tyle nie dostali, po rozmaitych małych ziemnych katastrofach w obwodzie czerniowieckim w ogóle nie przyznaje się rekompensat. Tam zniszczonych zostało "tylko" kilka domów.
Ale zbliżają się wybory prezydenckie i trzeba było chyba pokazać, że władza troszczy się o ludzi. Mieszkańcy wsi odwdzięczyli się Kuczmie i wysunęli jego kandydaturę na prezydenta Ukrainy. Przy wjeździe do wsi, nad wysypaną tłuczniem wiejską drogą powiewa transparent: "Kostyńce popierają prezydenta Leonida Kuczmę".
Kuczma ma przed sobą ciężką kampanię, ale w Kostyńcach już wygrał październikowe wybory.
|
W niewielkiej wiosce osunął się grunt, niszcząc 120 gospodarstw. jednak Kostyńce na tej tragedii zyskały. Natychmiast zorganizowano pomoc. Ewakuowano ludzi i dobytek. przed zbliżającymi się wyborami każdy dostał od państwa spore odszkodowanie za zniszczone mienie.Starsza kobieta Za zniszczony dom dostała 12 tys. hrywien. Nie kupiła nowego. właścicielka zrujnowanego domu w Kostyńcach mieszkać nie chcę. Dostała 19 tysięcy hrywien. W Bukowinie wypadki osunięć gruntu i powodzie to rzeczy normalne. Najniebezpieczniejsze są rejony górskie. Geolodzy mają ocenić, czy niebezpieczeństwo zostało zażegnane. W Kostyńcach Mieszka ponad tysiąc osób, niemal sami Ukraińcy. Kiedyś był tu kołchoz. Teraz jest bankrutująca prywatna agrofirma. Poszkodowani dostali mnóstwo darów. liczą na kolejne ulgi. do Kostyńców dwukrotnie przyjechał prezydent Leonid Kuczma. trzeba było pokazać, że władza troszczy się o ludzi.
|
OCHRONA ZDROWIA
Mazowiecka Kasa Chorych - biedna, choć najbogatsza
Tak krawiec kraje...
Warszawski szpital na Solcu
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
MAŁGORZATA SOLECKA, ANDRZEJ STANKIEWICZ
Czterdzieści milionów złotych przeznaczy Mazowiecka Kasa Chorych na wykupienie dodatkowych usług w piętnastu szpitalach, które w styczniu dostały trzy- lub sześciomiesięczne kontrakty. Jednak w 2000 roku musi się rozstrzygnąć, które z prawie stu szpitali przestaną świadczyć usługi - przynajmniej w obecnym zakresie. Pieniędzy na wykupywanie świadczeń we wszystkich powiatowych i wojewódzkich szpitalach nie starczy, zwłaszcza że na terenie kasy funkcjonuje dziewiętnaście placówek wysokospecjalistycznych.
Specjaliści od organizacji ochrony zdrowia (szef Mazowieckiej Kasy Chorych Andrzej Koronkiewicz był wcześniej dyrektorem Centrum Organizacji i Ekonomiki Ochrony Zdrowia) od lat alarmują, że restrukturyzacja lecznictwa zamkniętego jest niezbędna: połowa łóżek na oddziałach położniczo-ginekologicznych i pediatrycznych jest pusta, pustkami świecą też oddziały zakaźne. Według szacunków na samym Mazowszu powinno się zlikwidować cztery tysiące łóżek w szpitalach. Powinny je zastąpić tzw. łóżka długoterminowe: w zakładach opiekuńczo-leczniczych, hospicjach itd. Obecnie na przykład ludzie starsi wymagający nie tyle interwencji lekarskiej (co powinno być celem hospitalizacji), ile opieki pielęgniarskiej pod nadzorem lekarza leżą w szpitalach.
Zadanie dla samorządów
Restrukturyzacja placówek ochrony zdrowia to zadanie ich właścicieli: samorządów powiatowych i wojewódzkich. Samorządy jednak w ubiegłym roku nie podejmowały dyskusji na ten temat: tak naprawdę część z nich dopiero po pół roku funkcjonowania zorientowała się, co to znaczy być organem założycielskim jednostki ochrony zdrowia. Wszystko wskazuje na to, że rok 2000 będzie czasem dyskusji o kierunkach restrukturyzacji i sposobach jej przeprowadzenia. W połowie roku minister zdrowia ma przeznaczyć pieniądze na regionalne programy restrukturyzacyjne. - To za późno - twierdzą pracownicy ochrony zdrowia, a także m.in. rada Mazowieckiej Kasy Chorych, która w ubiegłym tygodniu zwróciła się z apelem o pilne uruchomienie "procedur przekazania środków z budżetu państwa na restrukturyzację i działania osłonowe".
MKCh jest bezpośrednio zainteresowana, aby znalazły się pieniądze na restrukturyzację: kilka tygodni temu pojawiła się tzw. czarna lista kilkunastu szpitali. - Nie ma żadnej czarnej listy - zarzeka się dyrektor Koronkiewicz. Faktem jest jednak, że kasa podpisała z piętnastoma szpitalami kontrakty na jeden bądź dwa kwartały, choć pozostałe otrzymały - tak jak w zeszłym roku - umowy dwunastomiesięczne. Wśród warszawskich szpitali "z listy" są m.in. Szpital Dziecięcy przy ulicy Kopernika, Szpital Ginekologiczno- -Położniczy przy ulicy Inflanckiej (cieszy się doskonałą opinią zarówno wśród pacjentek, jak i lekarzy) i szpital przy ulicy Solec.
Argumenty kasy
Przed sekretariatem dyrektora Szpitala Śródmiejskiego na Solcu wisi kartka. Nagłówek: "Szanowni Pacjenci! Szpital Śródmiejski do likwidacji". I dalej: "W opinii Mazowieckiej Kasy Chorych jesteśmy przestarzałym szpitalem, który nie cieszy się uznaniem pacjentów. Czy jest to zgodne z prawdą? Czy należy do tego dopuścić?". W sekretariacie leżą listy z podpisami przeciwników likwidacji szpitala. - Mamy już 1600 - mówi dyrektor Jerzy Domalski.
Z zewnątrz Szpital Śródmiejski nie robi najlepszego wrażenia. Posępny, ciemny budynek ostatni raz przeszedł generalny remont dwadzieścia lat temu. Ale wnętrze mile zaskakuje. Szpital lśni czystością, schludne są toalety, nie straszą "dostawki" na korytarzach. - Od 1990 roku powoli remontujemy wszystko, co tego wymaga - mówi Domalski.
Właściciel szpitala - zasobna warszawska gmina Centrum (to jedyny jej szpital) - tylko w zeszłym roku wyłożyła na sprzęt 13 milionów złotych. Efekt? - Mamy USG klasy mercedesa - chwali się dyrektor Domalski. Powstał też imponujący, klimatyzowany blok operacyjny. - Najwyższy stopień sterylności - mówi z dumą doktor Jacek Bierca, zastępca ordynatora oddziału chirurgii.
W trakcie negocjacji kontraktów na ten rok Mazowiecka Kasa stwierdziła jednak, że szpital jest przestarzały i ma małe, nieznacznie przekraczające połowę, "obłożenie" łóżek.
Gdzie ci eksperci
- Kasa korzysta z nieaktualnych statystyk - twierdzi Domalski. - Wynika z nich, że mamy 240 albo 260 łóżek, w rzeczywistości jest ich maksymalnie 220. Poza tym kasa wzięła do statystyki styczeń ubiegłego roku, kiedy strajkowali anestezjolodzy i nie przeprowadzaliśmy operacji planowych. Ale tak było prawie we wszystkich szpitalach.
Lekarze tłumaczą, że zmniejszono liczbę łóżek, by poprawić warunki, w jakich się leczą pacjenci. - Łóżka wykorzystujemy maksymalnie. Czy kasa chce, żebyśmy wrócili do dostawek na korytarzach? To poprawi statystykę - mówią rozgoryczeni. Na samej tylko chirurgii na zabiegi planowe czeka około 160 osób.
Doktor Bierca wspomina negocjacje z kasą: - Zdarłem gardło, żeby im wszystko wytłumaczyć. Bezskutecznie. Wreszcie zapytałem: Czy ktoś z państwa był w naszym szpitalu? Okazało się, że nikt. W trakcie negocjacji kasa powoływała się na negatywne opinie ekspertów o szpitalu na Solcu. - Co to za eksperci? Nie było tu żadnego. Chyba że nie zauważyliśmy - mówi doktor Bierca.
Prawo do decyzji
Tak naprawdę problem szpitala na Solcu nazywa się "oddział ginekologii i położnictwa". Kasa nie chce wyłożyć pieniędzy na działanie przede wszystkim tego oddziału. Faktem jest, że łóżek na tego typu oddziałach jest w Warszawie zbyt dużo. Kontrakt na usługi ginekologiczne i położnicze w szpitalu na Solcu nie starcza nawet na pensje dla personelu tego oddziału - kwartalnie na wypłaty brakuje ponad 50 tysięcy złotych. A pensje i tak są marne: lekarze dostają po kilkaset złotych. - A gdzie pieniądze na leki i sprzęt? - pytają.
Wartość kontraktów dla całego szpitala na ten rok jest niższa średnio o 20 - 30 procent w porównaniu z ubiegłym rokiem. - Resztę musimy sami zarobić - mówi dyrektor Jerzy Domalski. - Będziemy hospitalizować pacjentów spółek medycznych, robić badania dla pacjentów z innych szpitali.
- Zadaniem kasy nie jest zapewnianie pieniędzy na istnienie szpitala, ale zapewnienie usług dla ubezpieczonych - podkreśla dyrektor Mazowieckiej Kasy Chorych Andrzej Koronkiewicz. Dlatego - jego zdaniem - przy obecnym niedostatku środków kasa ma prawo podejmować decyzje o wykupieniu stu procent usług w jednym szpitalu, w innym zaś trzech czwartych, a w jeszcze innym połowy albo wcale. - Ważne jest, by wszyscy, którzy będą musieli skorzystać z pomocy lekarzy, taką pomoc znaleźli - mówi.
Pieniędzy musi być więcej
- Kasa nie może likwidować żadnych szpitali - tłumaczył dziennikarzom Koronkiewicz. "Rzeczpospolitej" powiedział, że w grudniu, gdy był rozstrzygany konkurs ofert na lecznictwo zamknięte, kasie zabrakło - według planu finansowego - 66 milionów złotych na wykupienie świadczeń we wszystkich szpitalach, które miały wcześniej kontrakt.
Teraz rada kasy przyjęła nowy plan finansowy (zakładana ściągalność składki zwiększyła się z 95 do 96,9 procent, więc kasa może zaplanować większe wydatki). Dodatkowe 40,2 miliona złotych kasa zamierza przeznaczyć na lecznictwo zamknięte. - Gdy Urząd Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych zaakceptuje nowy plan finansowy, poprosimy dyrektorów zakładów, które mają kwartalne lub półroczne kontrakty, na dodatkowe negocjacje - zapowiada Koronkiewicz.
Czy to znaczy, że kasa pożegnała się z myślą o restrukturyzacji szpitali? - Rada kasy uważa, że kasa chorych nie jest instytucją prawnie upoważnioną i zobowiązaną do restrukturyzacji placówek ochrony zdrowia. (...) Mazowiecka Kasa Chorych będzie finansowała placówki lecznictwa zamkniętego w taki sposób, by proces restrukturyzacji mógł być faktycznie i skutecznie realizowany - głosi stanowisko władz kasy.
Jest jednak jeden warunek: kasa musi mieć więcej pieniędzy. MKCh, choć najbogatsza w kraju, ma na swoim terenie rekordową liczbę placówek: dziewięćdziesiąt osiem szpitali, osiem szpitali klinicznych i jedenaście instytutów naukowych. - Kasa nie jest w stanie samodzielnie finansować ich usług - twierdzą przedstawiciele kasy i postulują zwiększenie udziału budżetu państwa w finansowaniu placówek wysokospecjalistycznych. Tego samego chcą dyrektorzy placówek - m.in. szef Centrum Onkologii profesor Marek Nowacki i dyrektor Centrum Zdrowia Dziecka profesor Paweł Januszewicz.
Rada kasy zaapelowała również o podniesienie składki na ubezpieczenie zdrowotne - do minimum 10 procent. - W roku 2000 występuje realny spadek nakładów na ochronę zdrowia. W szczególny sposób dotknęło to lecznictwo zamknięte, specjalistyczne, zaopatrzenie ubezpieczonych w leki - uważa rada kasy.
|
restrukturyzacja lecznictwa zamkniętego jest niezbędna. rada Mazowieckiej Kasy Chorych zwróciła się z apelem o pilne uruchomienie "procedur przekazania środków z budżetu państwa na restrukturyzację i działania osłonowe".
Szpital Śródmiejski lśni czystością, nie straszą "dostawki" na korytarzach. Mazowiecka Kasa stwierdziła jednak, że szpital jest przestarzały i ma małe "obłożenie" łóżek.
Wartość kontraktów dla całego szpitala na ten rok jest niższa średnio o 20 - 30 procent w porównaniu z ubiegłym rokiem.
Mazowiecka Kasa Chorych będzie finansowała placówki lecznictwa zamkniętego w taki sposób, by proces restrukturyzacji mógł być realizowany. jednak kasa musi mieć więcej pieniędzy. przedstawiciele kasy postulują zwiększenie udziału budżetu państwa w finansowaniu placówek wysokospecjalistycznych. Rada kasy zaapelowała również o podniesienie składki na ubezpieczenie zdrowotne - do minimum 10 procent.
|
Subsets and Splits
No community queries yet
The top public SQL queries from the community will appear here once available.