source
stringlengths 6.68k
29.9k
| target
stringlengths 287
6.76k
|
---|---|
Z Adamem Małyszem rozmawia Andrzej Łozowski
Miś na Krupówkach
FOT. MICHAŁSADOWSKI
Rz: No i dogonili pana Sven Hannawald, Simon Amman i Matti Hautamaeki. A może pan na nich trochę poczekał?
ADAM MAŁYSZ: Myślę, że raczej oni mnie dogonili. Jeśli gdzieś na nich trochę poczekałem, to w styczniu na Turnieju Czterech Skoczni. Ale trzymałem się czoła, tylko raz wypadłem z szóstki. Wygrałem siedem konkursów przy jedenastu w poprzednim sezonie. Z tego porównania jasno wynika, że mnie dogonili. Można powiedzieć, że drugi raz wygrałem Tour de France, ale już nie byłem tak często etapowym zwycięzcą. Z tym że tegoroczny wyścig miał dużo dłuższą trasę, był o wiele bardziej męczący. Trzydzieści trzy konkursy w cztery miesiące.
Wszyscy mówią, że Ammann nie wygrałby olimpiady, gdyby nie leżał w Willingen i nie miał przymusowej przerwy. Czy pan jest podobnego zdania?
Chyba tak jest i Ammann nie jest żadnym wyjątkiem. W przeszłości było wielu skoczków, którzy ulegali kontuzjom po upadkach, chcieli nawet kończyć karierę, ale po powrocie na rozbieg nagle stwierdzali, że czują głód skakania. Zostawali jeszcze na jakiś czas i mieli bardzo dobre wyniki. Jest to sytuacja wyjątkowo korzystna: nic się nie musi, nikt nie oczekuje dobrego wyniku, trenerzy grzecznie pytają, czy masz ochotę na start, bo może wolisz na tym konkursie być widzem. Żadnego przymusu. Ammann był w tej komfortowej sytuacji na zimowych igrzyskach i to wykorzystał. Potem szło mu już trudniej.
Amman zabrał panu złote medale na olimpiadzie, Hannawald sprzątnął Turniej Czterech Skoczni. Stracił pan dwa duże kawałki tortu. Czy to nie pech?
Nie wiem, czy wolałbym większy kawałek tortu. Chyba by mnie zemdliło. To raczej na ubiegły sezon, na tę swoją dominację, patrzę dzisiaj jak na coś nienormalnego. Przecież jeden skoczek nie może wszystkiego wygrywać. To jest wbrew porządkowi na tym świecie i w sporcie. Jak popatrzymy wstecz, w skokach bywali już tacy jak ja. Dominowali przez jakiś czas, potem ich zastępowali inni. Przede mną był Martin Schmitt, przed nim Primoż Peterka, przed nimi Jens Weissflog, Matti Nykaenen. Nawet na własny użytek trudno mi wytłumaczyć tę moją ogromną przewagę w poprzednim sezonie. Nikt na mnie nie zwracał specjalnej uwagi, pojawiłem się nagle, zacząłem wygrywać. Chyba ich wszystkich po prostu zaskoczyłem. Przed rokiem byłem takim kolarzem, którego nie warto gonić. W tym sezonie już mi na to nie pozwolili.
Zakończył pan sezon rekordowym skokiem na odległość 223,5 metra. Czy jest gdzieś koniec tych waszych orlich lotów?
Gdyby nie wiatr na mamucie w Planicy, poszybowalibyśmy w tym roku chyba dalej od rekordu świata Andreasa Goldbergera, który wynosi 225 metrów. Nie wiem, kto pierwszy by to zrobił, ale przy korzystnym wietrze było to możliwe. Czy jest gdzieś kres naszych możliwości? Nie umiem takiej granicy wyznaczyć, mogę natomiast powiedzieć, że nie bałbym się lotu na odległość 300 metrów. Nie ma na świecie takiego mamuta, ale przecież nie można wykluczyć, że kiedyś ludzie go zbudują, pamiętając oczywiście o naszym bezpieczeństwie.
Narysowałby pan takiego mamuta?
To jest prosty rysunek. Wiadomo, że do lotu 300-metrowego potrzebna jest większa prędkość, czyli musi być dłuższy rozbieg. Co do zeskoku, sam profil nie różniłby się od tych dzisiejszych, tylko byłby o kilkadziesiąt metrów dłuższy. Na dzisiejszych zeskokach jest od 140. do 170. metra taka nisza, żebyśmy nie tracili wysokości. Podobną niszę miałyby zeskoki tych ogromnych mamutów, tylko zaczynałaby się na 150. metrze, a kończyła na 230. metrze. Potem już byłoby niedaleko do 300. metra.
Panie Adamie, pan mówi poważnie?
Jak najpoważniej. Sam lot nie przysparza nam trudności, kiedy już wybijemy się z progu, ułożymy narty i pokonujemy przestrzeń. Trudność polega na stworzeniu takich warunków, by to wszystko można było bezpiecznie wykonać. Z nami jest tak jak z samolotami pasażerskimi: trudności występują przy starcie i przy lądowaniu. Do lotu 300-metrowego potrzebna jest większa prędkość na rozbiegu mniej więcej o 5 kilometrów, czyli w granicach 110 km/godz. Wierzę, że taki obiekt kiedyś zostanie zbudowany. Człowiek chce biegać coraz szybciej, skakać coraz wyżej i rzucać coraz dalej. Dlaczego miałby zrezygnować z dłuższych lotów na nartach. Ale ja już pewnie tego nie doczekam.
Zostańmy jeszcze na mamuciej skoczni. Dlaczego Tomasz Pochwała miał w Planicy tak niebezpieczny upadek?
Zaraz po odbiciu się z progu przekręcił lewą nartę, która złapała powietrze i pociągnęła go do dołu. Przy szybkościach na mamucich skoczniach jest ogromny opór powietrza, którego skoczek nie jest w stanie pokonać. Każdy z nas ma taki upadek za sobą, tyle że nie każdy doświadcza tego na mamuciej skoczni.
A pana gdzie pociągnęła do dołu narta?
Na Wielkiej Krokwi w Zakopanem i stało się to wtedy, kiedy miałem te swoje dolegliwości z lewą nartą, czyli za kadencji trenera Pavla Mikeski. Runąłem w dół, narta wbiła się w zeskok i już tam została na dłużej. Wyrwało mi ją z zapięcia. Miałem dużo szczęścia: skręciłem lewą nogę i wybiłem palec u dłoni. Ten wypadek miał zresztą humorystyczne następstwa. W kierunku Krokwi szedł chwilę później dzisiejszy szef wyszkolenia naszego związku, Marek Siderek, z kilkoma innymi skoczkami. Kiedy zobaczył z daleka wbitą w zeskok nartę, wziął ją za chorągiewkę. Zatrzymał się na drodze, popatrzył na zeskok i powiedział: "Jeszcze nie ma skoków. Zobaczcie, tam jest wbita chorągiewka na zeskoku. Idziemy z powrotem". A ja wtedy leżałem na dole i skręcałem się z bólu. Ale oni tego nie widzieli z drogi.
Stracił pan kiedyś przytomność?
To też mam za sobą. Gdy byłem juniorem, jeszcze się skakało stylem klasycznym. Podczas jednego z treningów z trenerem Janem Szturcem na małej skoczni w Łobajowie koło Wisły było mało śniegu, więc na rozbiegu trener poukładał gałęzie z choinek. Kiedy zacząłem zjeżdżać w dół, do narty przykleiła się gałąź, na której było dużo żywicy. Pociągnąłem za sobą tę gałąź. Spadłem z progu na głowę. Przytomność odzyskałem po jakimś czasie w szatni.
Pan ciągle skacze w tym swoim szarym kombinezonie. Niemcy mają nowe dwuczęściowe ubiory, inni też podążają za modą. Lubi pan stary garnitur?
Ja mam kilka szarych garniturów na wieszaku, ale też nikt mi nie proponował dwuczęściowego kombinezonu, jaki mają Niemcy. Widząc czasem nowości sprzętowe na konkurentach, mówimy w grupie polskich skoczków, że my zawsze musimy być na końcu. Z drugiej strony trzeba mieć do tych nowości dystans, nie wolno dać się sprowokować. Wydaje mi się, że bardzo często nowe narty czy nowe kombinezony nie tyle pomagają dalej skakać, ile działają na psychikę konkurentów. Co do niemieckich nowych kombinezonów w dwóch kolorach - podobno producent bardzo nad nimi pracował i są jakościowo dobre. To widać zresztą po szybkości na progu Martina Schmitta i jego partnerów.
Nart też pan nie zmienia. Lubi je pan jak stare wygodne buty?
Coś w tym jest. Elan zrobił mi kilka par nowych nart, podobno konstruktorzy poświęcili na to aż dwa miesiące, a ja ciągle lepiej się czuję na starych. Dostałem dwie pary na początku sezonu, przyzwyczaiłem się do nich, po prostu je lubię i używałem ich przez cały sezon.
Nie jest pan zazdrosny o Martina Schmitta? Bardzo go w Polsce lubią...
Nie tylko nie jestem zazdrosny, ale i chętnie był się z nim podzielił popularnością. Schmitt jest normalnym człowiekiem: życzliwym, grzecznym, koleżeńskim. Jest taki wszędzie tam, gdzie pojedzie, nie tylko w Polsce. Przecież kiedy niemiecka ekipa przyjechała na zakopiański Puchar Świata, Martin udzielał wywiadów TVP, podpisywał autografy i wszystko to robił z uśmiechem na ustach. Dla odmiany Sven Hannawald odwrócił się tyłem do kamery, był obrażony na wszystkich. I potem miał kłopoty z naszymi kibicami.
Czy to usprawiedliwia ich gwizdy w Zakopanem, potem śnieżki w Harrachovie?
Nic takiego nie powiedziałem i czułem się tym wszystkim zawstydzony. Staram się rozumieć obu skoczków: miłego, ciepłego Martina i chłodnego Svena. Tacy są. W Harrachovie też o mało nie oberwałem śnieżką, kiedy jechałem na górę wyciągiem. Moim zdaniem, więcej w tym incydencie było dziecinady niż grozy. Nasze media zrobiły z tego skandal międzynarodowy. Mam nadzieję, że wszystko wróci do normy po naszym symbolicznym pojednaniu na podium w Planicy. Chociaż pomysł z zamianą flag narodowych nie był nasz, skoczków, Sven odniósł się do tego z całkowitym zrozumieniem. Nawet zaskoczył mnie tym, że tak chętnie zamienił się flagami.
Dużo pan mówi o zmęczeniu sezonem. Ale skoki to przecież pana zawód.
Niestety, ta praca nie polega tylko na samym skakaniu na nartach. Od końca listopada do końca marca jesteśmy praktycznie poza domem. Żyjemy w hotelach, na lotniskach, w samochodach. Konkursy są właściwie przyjemnością, ale one nie trwają długo. To nie konkursy męczą, lecz wiele miesięcy poza domem. W moim przypadku dochodzą jeszcze liczne obowiązki, które mają związek z popularnością. Udzielam więcej wywiadów, niż bym chciał, i muszę spotykać się z ludźmi nie wtedy, kiedy mam na to czas i ochotę. Nie płaczę z tego powodu, tylko mówię, skąd się bierze zmęczenie.
Czy ludzie pana męczą?
To jest delikatny temat, ale spotkań w moim przypadku jest po prostu za dużo. Lubię rozmawiać z prezydentem Kwaśniewskim nie dlatego, że to głowa państwa, bardzo ważna osoba, lecz dlatego, że on zna i lubi sport. Moje wyniki zna chyba lepiej ode mnie. Nie lubię natomiast tych wszystkich uroczystości, na których jestem sadzany za stołem na specjalnym miejscu i obsypywany miłymi słowami. Nie bardzo wiem, co mam ze sobą zrobić, poza grzecznym uśmiechaniem się i spuszczaniem oczu. Trwa to zazwyczaj bardzo długo i mówi się o mnie jak o kimś bardzo ważnym, wyjątkowym. A ja przecież tylko dobrze skaczę.
Czy pana to dziwi, że ludzie się do pana garną?
Jest mi bardzo miło, ale ogromna większość ludzi w ogóle ze mną nie rozmawia i chyba nawet nie chce. Jestem dla nich takim automatem do pisania autografów, specjalnych życzeń, do pokazywania palcami i czasem dotykania. Ludzie nie chcą wiedzieć, co myślę, w jakim jestem nastroju, tylko chcą mieć ze mną zdjęcie. Popularności dopiero się uczę, ale im więcej na ten temat wiem, tym częściej czuję się takim misiem na Krupówkach. Chyba miałem rację, mówiąc po pierwszych zwycięstwach w Pucharze Świata przed rokiem, że chciałbym skakać jak Martin Schmitt, ale żyć jak Adam Małysz.
Co z domem? Ciągle nie jest pan na swoim?
Dom jest w stanie surowym, a przeprowadzkę planujemy z żoną na lato. Jestem zbyt zmęczony sezonem, żeby o nowym domu mówić tak, jak na to zasługuje. Z entuzjazmem, z wypiekami na twarzy. Strasznie przy nim dużo roboty, wiele nierozstrzygniętych jeszcze do końca spraw. Nie wiem, jak urządzić ogród, nie wiem, co posadzić.
Skoki są na kilka lat, dom jest na całe życie. Chyba łatwo odpowiedzieć na pytanie, co ma pierwszeństwo?
Ja o tym wszystkim wiem, ale przez kilka ostatnich miesięcy nie dość, że nie zajmowałem się nowym domem, to jeszcze byłem gościem w domu teściów, gdzie teraz mieszkamy. Budowa była na głowie żony. Poza tym na dom muszę zarobić, a zarabiam skakaniem. Odpocznę kilka dni i zabiorę się za sprzątanie, za ogród. Lubię to robić.
Jeśli ludzie pozwolą. Może prace w ogrodzie trzeba zacząć od postawienia płotu?
Droga, która prowadzi od głównej ulicy w Wiśle do naszego nowego domu jest zatarasowana ogromnym kamieniem. Jeszcze przedwojennym. Blokada jest pochodzenia naturalnego. Wycieczki autokarowe będą mnie szukały pod starym adresem i poprosiłem teściów, żeby mnie zastępowali w miarę możliwości. Źle się sadzi drzewa, kiedy podpisuje się autografy. Nie chciałbym, broń Boże, chować się przed ludźmi, ale mogliby mi dać kilka miesięcy urlopu okolicznościowego. Na prace domowe. Podobnie telewizja, która filmując w przeszłości dom teściów, zaczynała reportaż od pokazania tablicy z adresem. Czy to nie jest naruszenie prywatności i spokoju kilku rodzin, bo przecież nie mieszkałem wtedy u siebie? Powtarzam - nie chcę uciekać przed ludźmi, ale złości mnie, kiedy zaprasza się ich do mnie, nie pytając o zgodę gospodarza.
Łatwo do pana trafić?
Tak się dziwnie składa, że ludzie, których zapraszam, mają trudności ze znalezieniem adresu, podczas gdy wycieczki autokarowe jadą do mnie jak po sznurku. Zaprosiłem niedawno braci Golców, wytłumaczyłem, jak dojechać. Przejechali Wisłę i wylądowali w Kubalonce. Jak mnie wreszcie znaleźli, wyglądali na ludzi zmęczonych.
Czy był pan gdzieś, gdzie ludzie nie wiedzą, co to skoki narciarskie?
Na Mauritiusie, gdzie byłem w ubiegłym roku na krótkich wakacjach, ludzie nie widzieli nigdy śniegu, więc siłą rzeczy nie mogli wiedzieć, co to są skoki narciarskie. Kiedy usłyszeli, że skaczę dość daleko na nartach, koniecznie chcieli się dowiedzieć, czy to jest coś podobnego do skoków na nartach wodnych. Dociekali, czy zanim skoczę, rozciąga mnie motorówka. Nie mogli uwierzyć, że biorę rozbieg sam, odbijam się w powietrze i lecę dwieście metrów. Potraktowali to jak dobry żart. Patrzyli podejrzliwie. -
|
dogonili pana Hannawald, Amman i Hautamaeki.
ADAM MAŁYSZ: trzymałem się czoła, tylko raz wypadłem z szóstki. Wygrałem siedem konkursów przy jedenastu w poprzednim sezonie.
Wszyscy mówią, że Ammann nie wygrałby olimpiady, gdyby nie leżał w Willingen i nie miał przymusowej przerwy.
W przeszłości było wielu skoczków, którzy ulegali kontuzjom po upadkach, , ale po powrocie na rozbieg stwierdzali, że czują głód skakania. mieli bardzo dobre wyniki. Ammann był w komfortowej sytuacji na zimowych igrzyskach i to wykorzystał.
Amman zabrał panu złote medale na olimpiadzie, Hannawald sprzątnął Turniej Czterech Skoczni.
To raczej na ubiegły sezon, na tę swoją dominację, patrzę dzisiaj jak na coś nienormalnego. jeden skoczek nie może wszystkiego wygrywać. pojawiłem się nagle, zacząłem wygrywać. wszystkich zaskoczyłem.
Zakończył pan sezon rekordowym skokiem na odległość 223,5 metra. Czy jest gdzieś koniec waszych orlich lotów?
Nie umiem takiej granicy wyznaczyć, mogę natomiast powiedzieć, że nie bałbym się lotu na odległość 300 metrów. Nie ma na świecie takiego mamuta, ale nie można wykluczyć, że kiedyś ludzie go zbudują. Sam lot nie przysparza nam trudności, kiedy już wybijemy się z progu, ułożymy narty i pokonujemy przestrzeń. Trudność polega na stworzeniu takich warunków, by to można było bezpiecznie wykonać. Wierzę, że taki obiekt kiedyś zostanie zbudowany.
Stracił pan kiedyś przytomność?
Gdy byłem juniorem. było mało śniegu, więc na rozbiegu trener poukładał gałęzie z choinek. do narty przykleiła się gałąź, na której było dużo żywicy. Spadłem z progu na głowę. Przytomność odzyskałem w szatni.
Pan ciągle skacze w swoim szarym kombinezonie. Niemcy mają nowe dwuczęściowe ubiory.
Widząc czasem nowości sprzętowe na konkurentach, mówimy w grupie polskich skoczków, że zawsze musimy być na końcu. trzeba mieć do tych nowości dystans, nie wolno dać się sprowokować. nie tyle pomagają dalej skakać, ile działają na psychikę konkurentów.
Nie jest pan zazdrosny o Martina Schmitta? Bardzo go w Polsce lubią...
jest człowiekiem życzliwym, grzecznym, koleżeńskim. Dla odmiany Sven Hannawald odwrócił się tyłem do kamery, był obrażony na wszystkich. Staram się rozumieć obu skoczków: miłego, ciepłego Martina i chłodnego Svena. Tacy są.
Dużo pan mówi o zmęczeniu sezonem.
Konkursy są przyjemnością, ale one nie trwają długo. To nie konkursy męczą, lecz wiele miesięcy poza domem. dochodzą jeszcze liczne obowiązki, które mają związek z popularnością. Nie lubię tych wszystkich uroczystości, na których jestem sadzany za stołem i obsypywany miłymi słowami. Ludzie nie chcą wiedzieć, co myślę, w jakim jestem nastroju, chcą mieć ze mną zdjęcie.
Co z domem?
Dom jest w stanie surowym przeprowadzkę planujemy na lato. Budowa była na głowie żony. Poza tym na dom muszę zarobić, a zarabiam skakaniem.
|
ROZMOWA
Donald Tusk, kandydat na przewodniczącego Unii Wolności
Wrażliwcy i wrażliwi
Która z Unii jest panu bliższa: Unia z twarzą Tadeusza Mazowieckiego, czy Unia z twarzą Leszka Balcerowicza?
DONALD TUSK: Obaj byli szefami tej samej partii, dla obu mam wielki szacunek. Jeśli zostanę szefem Unii, to największym wyzwaniem byłoby zachowanie dziedzictwa i jednego, i drugiego.
Co to dla pana znaczy?
Tadeusz Mazowiecki uosabia najwyższy styl uprawiania polityki w Polsce, umiejętność łagodzenia konfliktów, brak ideologicznego fanatyzmu. Dla mnie wielką satysfakcją jest nie tylko przyjaźń z nim, ale i możliwość uczenia się od Tadeusza Mazowieckego uprawiania polityki.
A Leszek Balcerowicz?
Jest jedną z najbardziej znaczących postaci w minionych dziesięciu latach. Jest twardy w sensie przekonań, bardzo jednoznaczny w wyznawanych ideach. Te idee podzielam w całej rozciągłości. Ale uważam, że dobry szef Unii Wolności powinien umieć godzić zdolności ich obu. One są komplementarne, nie wykluczają się.
Jednak pośrednio ich pan także krytykuje. Potrzebę społecznej twarzy UW, o której mówił ostatnio Mazowiecki, uważa pan za grożącą socjalizacją Unii. A Balcerowiczowi zarzuca pan, że Unia pod jego rządami przybrała twarz poborcy podatkowego.
To drugie to lekka przesada. Unia po pierwsze powinna być partią ludzi wrażliwych, a nie partią wrażliwości społecznej. Ludzie pokroju Tadeusza Mazowieckiego są ludźmi wrażliwymi społecznie. Ale twierdzę jednocześnie, że nie powinniśmy ulegać pokusie wrażliwości społecznej, rozumianej jako uleganie pokusie rozwiązywania problemów społecznych przez wyższe podatki i większą redystrybucję dochodów państwowych. Bo to oznaczałoby, że jakiś urzędnik rozdaje według własnego widzimisię pieniądze podatników, uspokajając sumienie społecznych wrażliwców. Jestem przekonany, że Unia Wolności może połączyć rynkowy, liberalny, twardy program, jaki uosabia Leszek Balcerowicz oraz wrażliwość, "miękkość" - w najlepszym tego słowa znaczeniu - Tadeusza Mazowieckego.
Jak?
Taka synteza jest możliwa. Wymaga ona jednoznaczności programu Unii, stawiania nie na państwo, jako wszechwładnego opiekuna, ale raczej na człowieka, który powinien sam wydawać pieniądze. A jednocześnie "ciepła" w polityce, jakie uosabia Mazowiecki.
To Balcerowicz takiego ciepła nie ma?
O Balcerowiczu można powiedzieć niemal same dobre rzeczy, ale na pewno nie to, że jest typem ciepłego polityka.
Był pan sceptyczny wobec Balcerowicza tuż przed tym, nim został przewodniczącym?
Leszek Balcerowicz bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. To przede wszystkim dzięki jego wysiłkowi Unia w odbiorze społecznym nie jest już partią ludzi wiedzących lepiej, nie jest partią pouczającą. Mówiąc brutalnie - nie jest partią profesorską.
Ale Leszek Balcerowicz jest profesorem.
Leszek Balcerowicz na jednym ze swoich ostatnich spotkań z politykami Unii nieprzypadkowo powiedział: - Jestem dumny z tego, że mówią do mnie panie Leszku, a nie panie profesorze. On wykonał ogromną pracę, choć nie zawsze dla ludzi widoczną.
Jeśli jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Przecież sondaże poparcia dla Unii są kiepskie.
Głębokiej korekty nie wymaga program Unii Wolności, zawarta w nim wizja Polski. Głębokiej korekty wymaga sposób komunikowania się z ludźmi, którzy żyją poza dużymi miastami, poza elitą, poza uniwersytetami. To jest wyzwanie, przed którym stoi zjazd Unii. Widzę w Unii wiele osób - sam się do nich zaliczam i jest to jeden z powodów mojego kandydowania - którzy mogliby dla UW zdobyć większe poparcie w małych miastach, na prowincji.
Skąd ten optymizm?
Wynika z wiary w skuteczność używania innego języka, bardziej bezpośredniego kontaktowania się z wyborcą. Bez mentorstwa, tonu wyższości.
W polityce można być rzecznikiem twardych rynkowych reguł, ale jednocześnie być typem człowieka, który razem z ludźmi czuje rzeczywistość. Politycy, którzy "czują" razem z innymi, nie muszą wcale korzystać z państwa i podatków, z rozdawnictwa, by tym ludziom pomóc.
Czy słabszym trzeba pana zdaniem pomagać? Czy państwo powinno w tym uczestniczyć?
Głęboki sens polityki to pomoc słabszym. Pomoc z budżetu państwa tym, którzy tej pomocy naprawdę potrzebują, jest jednak zawsze najdroższa, najmniej efektywna. Takie pomaganie najbardziej potrzebującym jest faktycznie marnowaniem publicznych pieniędzy. To moralnie dwuznaczna wrażliwość: pomaganie innym za cudze pieniądze. Każdego rzecznika większej opieki poprzez większą redystrybucję warto pytać o to, ile da na to własnych pieniędzy. Gdybyśmy dokładnie prześledzili drogę złotówki od podatnika poprzez budżet państwa do potrzebujących, to by się okazało, że z tej złotówki trafia do nich ledwie grosik. Na tym polega największa obłuda i hipokryzja programu tzw. wrażliwości społecznej. A uważam, że Unia ma szanse pokazać nową wrażliwość społeczną.
Uważa pan, że między twardym liberalizmem a etatyzmem coś jeszcze istnieje?
Pośrodku jest właśnie prawdziwe życie. Skrajny liberalizm jest atrakcyjny w podręczniku, a skrajny etatyzm jest przekleństwem, którego doświadczaliśmy przez dziesiątki lat w Polsce. Każdy, kto stawia znak równości między wrażliwością a redystrybucją, robi wielkie nadużycie. Moją wrażliwością społeczną jest oszczędzanie pieniędzy podatnika, obniżanie kosztów władzy, eliminacja zbędnych przepisów
Czy rzeczywiście jest to wielkie nadużycie?
Tak, bo czyści sobie sumienie wydając nie swoje pieniądze. A jednocześnie bardzo dba o to, by te pieniądze były wydawane zgodnie z własnym wyobrażeniem, komu należy je dać.
Czy te pana wywody o pokusie wrażliwości społecznej są zarzutem pod adresem pana konkurenta w walce o fotel przewodniczącego Unii?
Nie, nawet w najmniejszym stopniu.
Czym zatem będzie się różnić Unia Tuska od Unii Geremka?
Jeśli istnieje wyobrażenie UW jako partii elit, partii stołecznej, partii pouczającej...
Mentorskiej?
... Pouczającej, ale nie w złym tego tego słowa znaczeniu, świadczącej o prawdzie, o racjach - to z całą pewnością jej uosobieniem jest m.in. profesor Bronisław Geremek. To atut, ale też samoograniczenie.
Czym dla Pana jest skuteczność w polityce?
Historia moich ostatnich 25 lat pokazuje, że skuteczność i koniunktura to nie jest mój sposób na życie, że wszystko to, co w mojej biografii mnie satysfakcjonuje, wynikało raczej ze zdolności przeciwstawienia się oportunizmowi. Skuteczność nie jest moim fetyszem. Skuteczność jest natomiast cnotą w polityce, jest zdolność przeprowadzania własnych projektów i przekonywania do własnych poglądów. Tu moim mistrzem zawsze będzie Leszek Balcerowicz...
I reforma podatkowa była przykładem tej skuteczności?
W pewnym stopniu udało się zmienić podatki w Polsce. Jeśli nie udało nam się zrobić wszystkiego, to i tak twierdzę, że Balcerowicz, Mazowiecki, Lewandowski i Unia jako całość pokazują, że można...
A profesor Geremek?
... Wymieniłem celowo te postaci, bo one były zaangażowane w proces zmian najtrudniejszych, wbrew okolicznościom. I tę trudną próbę ognia ludzie UW, tacy jak Balcerowicz, przeszli. Ale nie każde przedsięwzięcie kończy się pełnym sukcesem.
Unii w koalicji z AWS było ciężko, łatwiej będzie z SLD?
Mnie się marzy Unia, która wierzy w swoje siły. Miliony ludzi, którzy głosowali na AWS w poprzednich wyborach czuje się rozczarowanych Akcją. Diagnoza, którą stawia SKL i Maciej Płażyński, że nie sposób zbudować przekonującej alternatywy wobec lewicy wokół związku zawodowego, jest słuszna. W Polsce wyborcy potrzebują formacji politycznej, która będzie równie atrakcyjna i umiarkowana jak SLD. Taka alternatywa jest możliwa i jej osią może być UW, a nie związek zawodowy "Solidarność".
Czy jest panu bliżej do AWS czy SLD?
Do AWS.
W takim razie czy to nie ryzykowny pomysł poszukiwania elektoratu wśród zawiedzionych AWS? Wtedy Akcja będzie słabsza i nie będzie sojusznika na prawicy?
To nie jest problem, kto komu podbierze piasek z piaskownicy. Dziś wielu wyborców AWS chce głosować na SLD, bo szuka stabilnej oferty. Dziś AWS nie jest w stanie takiej oferty przedstawić. UW ma taką szansę, choć to nie jest łatwe. Polska prawica - i nie bałbym się tego słowa w odniesieniu do UW - potrzebuje wizerunku partii równie nowoczesnej, z dynamicznym przywództwem, jak SLD. Idea Sojuszu Prawicy Demokratycznej jest ciągle aktualna, ale pod jednym warunkiem. Podmiotem wiodącym jest Unia. Wierzę, że mamy na to szansę większą niż kiedykolwiek. Deklaracja współpracy z Olechowskim to początek tego procesu. Kongres Unii powinien zatwierdzić tę umowę. Nie zamykałbym się na inne sygnały. Ludzie z SKL, Płażyński, rozumieją, że nie zbudują takiej prawicy, jaka im się marzy: liberalno-konserwatywnej wokół związków zawodowych.
I ta prawica miałaby powstać wokół Unii?
To jest trudne, ale możliwe. I twierdzę, że o wiele bardziej możliwe ze mną, niż z Bronisławem Geremkiem.
Czy jakąś koalicję rządową, parlamentarną pan wyklucza?
UW ma trzy możliwości. Pierwsza: utworzenie rządu wspólnie z SLD, na co wskazuje arytmetyka sondaży. Druga: zdobycie się na wysiłek i liczenie na dobre okoliczności, żeby tworzyć koalicję nie z SLD...
Mało prawdopodobne...
Mało prawdopodobne, ale możliwe. Trzecia możliwość, to bycie w opozycji. Bywają takie sytuacje, i nie wykluczam, że z taką sytuacją spotkamy się wrześniu, że opozycja będzie najwłaściwszym miejscem dla Unii.
W 1994 roku mówił pan, że nie podoba mu się warszawska koalicja SLD - UW.
Tak, dzisiaj mogę powtórzyć tę opinię. Przychodzi czas, by historyczne doświadczenia nie rozstrzygały o decyzjach sensownych z punktu widzenia interesu kraju czy miasta, w którym się rządzi...
Czy to nie jest koniunkturalizm?
Przyszłością polskiej polityki będą mądre kompromisy. Dla mojego pokolenia zanurzonego w historii to niełatwe wyzwanie, ale Polacy chyba już rozliczenia z przeszłością dokonali, choćby w wyborach prezydenckich. Nie zmienię swojej oceny przeszłości, ale dobrze wiem, że zobowiązaniem polityka jest rozwiązywanie problemów w przyszłości. Nie unieważniam historii, ale między przeszłością a przyszłością kompromisu trzeba szukać.
To wyklucza pan jakąś koalicję?
Nie wykluczam żadnej koalicji, ale... To "ale" jest naprawdę ważne. Dla mnie zresztą najważniejsze jest wygrywanie z SLD, a nie jego uzupełnianie.
Ale to marzenia...
Tylko wokół marzeń można budować partie polityczne.
Przyjąłby pan stanowisko wiceszefa Unii, gdyby panu zaproponowano?
Ktoś złośliwy powiedział, że pojedynek w UW, to ułożona gra, że szefem i tak będzie profesor Geremek, a jego zastępcą Tusk. Tak nie jest. Nie po to kandyduję na szefa, by być wiceszefem.
Ale przyjąłby pan?
Zastanawiam się, jak wygrać.
A jeśli pan wygra, zaproponuje pan stanowisko wiceszefa Unii przedstawicielowi zwolenników Geremka, na przykład Władysławowi Frasyniukowi?
W każdej chwili.
Jeśli pan przegra?
Jedziemy dalej. Polska to przeżyje, Unia to przeżyje, ja to przeżyję. Czyli nie jest źle.
Rozmawiali Małgorzata Subotić i Filip Gawryś
|
Która z Unii jest panu bliższa: Unia z twarzą Tadeusza Mazowieckiego, czy Unia z twarzą Leszka Balcerowicza?
DONALD TUSK: Obaj byli szefami tej samej partii, dla obu mam wielki szacunek. Jeśli zostanę szefem Unii, to największym wyzwaniem byłoby zachowanie dziedzictwa i jednego, i drugiego. Tadeusz Mazowiecki uosabia najwyższy styl uprawiania polityki w Polsce, umiejętność łagodzenia konfliktów, brak ideologicznego fanatyzmu. A Leszek Balcerowicz?
Jest jedną z najbardziej znaczących postaci w minionych dziesięciu latach. Jest twardy w sensie przekonań, bardzo jednoznaczny w wyznawanych ideach. Te idee podzielam w całej rozciągłości. Ale uważam, że dobry szef Unii Wolności powinien umieć godzić zdolności ich obu.
Unia powinna być partią ludzi wrażliwych, a nie partią wrażliwości społecznej. Ludzie pokroju Tadeusza Mazowieckiego są ludźmi wrażliwymi społecznie. Ale twierdzę jednocześnie, że nie powinniśmy ulegać pokusie wrażliwości społecznej, rozumianej jako uleganie pokusie rozwiązywania problemów społecznych przez wyższe podatki i większą redystrybucję dochodów państwowych. Jestem przekonany, że Unia Wolności może połączyć rynkowy, liberalny, twardy program, jaki uosabia Leszek Balcerowicz oraz wrażliwość, "miękkość" - w najlepszym tego słowa znaczeniu - Tadeusza Mazowieckego.Taka synteza Wymaga jednoznaczności programu Unii, stawiania nie na państwo, jako wszechwładnego opiekuna, ale raczej na człowieka, który powinien sam wydawać pieniądze. A jednocześnie "ciepła" w polityce. Leszek Balcerowicz bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. To przede wszystkim dzięki jego wysiłkowi Unia w odbiorze społecznym nie jest już partią ludzi wiedzących lepiej, nie jest partią pouczającą. wykonał ogromną pracę, choć nie zawsze dla ludzi widoczną.
Głębokiej korekty nie wymaga program Unii Wolności, zawarta w nim wizja Polski. Głębokiej korekty wymaga sposób komunikowania się z ludźmi, którzy żyją poza dużymi miastami, poza elitą, poza uniwersytetami. To jest wyzwanie, przed którym stoi zjazd Unii. Widzę w Unii wiele osób - sam się do nich zaliczam i jest to jeden z powodów mojego kandydowania - którzy mogliby dla UW zdobyć większe poparcie w małych miastach, na prowincji.
|
MFW
Kolejny kryzys i kolejna krytyka
Jak poprawić wizerunek
Przedłużające się trudności gospodarcze krajów azjatyckich oraz obecne zaostrzenie kryzysu brazylijskiego to główne powody nowej fali krytyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Przed poprzednią, w okresie szczytu finansowego w Waszyngtonie na początku października 1998 roku, funduszowi udało się niemal wybronić. Teraz przedstawiciele MFW już nie ukrywają, że udali się po pomoc do profesjonalnych agencji public relations, aby pomogły ich instytucji odzyskać dawny wizerunek.
Podczas październikowego szczytu panowało przekonanie, że to MFW będzie w stanie najskuteczniej pomóc Brazylijczykom i tak skonstruuje pakiet pomocowy, aby zażegnać największe kłopoty gospodarcze. Krytyków takiego wyjścia było niewielu. I rzeczywiście: ogłoszenie wysokości pomocy udzielonej przez MFW - 41,5 mld USD - miało uspokajający wpływ na rynek. Potem jednak okazało się, że z powodu nieuchwalenia ważnych ustaw gospodarczych Brazylijczycy nie byli w stanie wykorzystać nawet pierwszej transzy w wysokości 4,5 mld USD, która miała być przekazana w grudniu 1998 roku. Ma ona być uruchomiona dopiero teraz.
Broni nie kraju, ale inwestorów
MFW ma jednak swoich zagorzałych krytyków. Oskarżany jest wręcz, że bronił nie kraju, ale inwestorów, którzy po uspokojeniu sytuacji mogli bezpiecznie ulokować swoje pieniądze gdzie indziej. Natomiast nie pomógł w rozwiązaniu problemów kraju. Jednym z najzagorzalszych krytyków MFW pozostaje Jeffrey Sachs. Od początku uważał, że bezsensowne jest wydawanie pieniędzy MFW na obronę kursu reala za pomocą bardzo wysokich stop procentowych. Miały one przekonać inwestorów, że w Brazylii warto pozostawić kapitał. To wszystko miało odbywać się przy wielkich oszczędnościach budżetowych. W efekcie rzeczywiście ograniczono wydatki państwa, ale i utrudniło to działalność przedsiębiorstwom, dla których kredyt w realach stał się zbyt drogi, dolarowy natomiast wydawał się coraz bardziej ryzykowny. W efekcie doszło do spowolnienia aktywności gospodarczej.
Pomoc dopiero po kryzysie
Analitycy zapowiadają teraz korektę w dół prognoz gospodarczych dla Brazylii. Cynthia Latta, główny ekonomista ze Standard and Poor's uważa, że nie uda się powrócić do wysokiego kursu reala, bo pieniądz ten był przewartościowany.
Ian Vasquez z liberalnego Cato Institute twierdzi, że wielkie pakiety stabilizacyjne powinny być udostępniane już po wystąpieniu kryzysu, a nie aby mu zapobiec. Tym razem, zdaniem Vasqueza, środki MFW zostały potraktowane jako finansowa morfina, która miała uśmierzyć brazylijski kryzys polityczny i usankcjonować dalsze odkładanie reform gospodarczych. W liście intencyjnym, który Brazylia podpisała z MFW, znalazły się obietnice władz dotyczące przeprowadzenia reform politycznych, wyhamowania wzrostu deficytu budżetowego oraz deklaracje ministrów, że w dalszym ciągu są w stanie wypełnić ostre kryteria wykonawcze.
Te same środki dla wszystkich
Zdaniem Jeffreya Sachsa, MFW bez sensu stosuje ten sam środek we wszystkich krajach, którym udziela pomocy: wysokie stopy procentowe i zbilansowanie budżetu, co w efekcie musi przynieść spowolnienie aktywności gospodarczej, a nawet recesję.
Przedstawiciele MFW oczywiście nie zgadzają się z tymi poglądami i wskazują, że program zalecony właśnie przez nich pomógł w opanowaniu kryzysu w Tajlandii i Korei Południowej. W tym tygodniu oczekiwana jest publikacja raportu, w którym MFW oceni trafność swych decyzji podczas ratowania gospodarek w Azji. Rzeczywiście - i Tajlandia, i Korea mają szansę na odnotowanie w tym roku niewielkiego wzrostu gospodarczego, ale i te programy mają swoich krytyków zarzucających funduszowi, że przyczynił się do wzrostu stopy bezrobocia w tych krajach. W Korei powtarzany jest żart, że IMF (skrót angielskiej nazwy funduszu) oznacza I'm Fired (jestem zwolniony z pracy).
W Rosji też się nie udało
Do niepowodzeń MFW należy zaliczyć również zbyt szybkie wypłacenie pieniędzy Rosjanom. Jak wiadomo, co najmniej 4,6 mld USD z pakietu stabilizacyjnego nie wykorzystano na finansowanie reform czy nawet na obronę rubla, lecz zostało wywiezione z Rosji i umieszczone na kontach prywatnych przedstawicieli administracji. Stracona dla reform jest zresztą cała suma 22 mld USD przeznaczona w pakiecie stabilizacyjnym dla Rosjan. Teraz w rozmowach z władzami w Moskwie fundusz jest nieustępliwy. Jego przedstawiciele podkreślają, że program pożyczkowy może być wznowiony dopiero wówczas, kiedy zatwierdzone zostaną przez Dumę odpowiednie ustawy, a budżet będzie realistyczny.
Zbyt wiele tajemnic
MFW był również atakowany za to, że działa w sposób zbyt tajemniczy, w zaciszu gabinetów, że nie informuje o nadchodzących kryzysach. Ten brak informacji i otaczanie tajemnicą działań były podkreślane zwłaszcza przy krytyce obecności Funduszu w Tajlandii. Teraz MFW zobowiązał się do ujawniania więcej informacji niż dotychczas. Zaprezentowana pod koniec roku korekta prognoz gospodarczych była jednym z dowodów, że rzeczywiście przejął się krytyką.
Jak powiedział Shailendra Anjaria, szef Departamentu Stosunków Zewnętrznych MFW, w Internecie znajduje się coraz więcej informacji o działaniu organizacji, a miesięcznie zarejestrowano 2 miliony użytkowników strony internetowej MFW. - Nie jesteśmy już instytucją, w której ministrowie finansów i prezesi banków centralnych mogą sobie spokojnie rozmawiać, bo są pewni, że ani słowo nie wydostanie się na zewnątrz - podkreślił. Anjaria jest chyba najbardziej nie lubianym przez dziennikarzy urzędnikiem MFW. Natomiast od kilkunastu miesięcy o wiele sympatyczniejszy i rozmowniejszy stał się dyrektor generalny Michel Camdessus. Znacznie bardziej otwarty i mniej zgryźliwy niż dotychczas jest także Stanley Fischer, jego pierwszy zastępca. Ale właśnie Anjaria, "szara eminencja" tej organizacji, czasami przerywający w pół zdania swym szefom wypowiedzi dla prasy, pozostał symbolem skostniałych struktur.
Polska jako przykład sukcesu
W tej sytuacji MFW stara się wykazać, że jego rady rzeczywiście pomogły niektórym krajom wydobyć się z głębokiego kryzysu. Takim przykładem dobrego wykorzystania rad funduszu, przy zachowaniu dyscypliny budżetowej, jest Polska. - Wasz kraj, gdyby tylko pojawiła się taka potrzeba, naturalnie zawsze otrzyma pomoc MFW - podkreślał w rozmowie z "Rzeczpospolitą" jeden z wysokich funkcjonariuszy tej organizacji. Przedstawiciele MFW kokieteryjnie nie zgadzają się też ze stwierdzeniem, że polskie reformy to jedna z "historii sukcesu" funduszu. - Nie można powiedzieć, że jest to sukces MFW, to sukces kraju - powiedział "Rz" Stanley Fischer. A w przypadku współpracy z funduszem są dwa ważne warunki do spełnienia: po pierwsze, rady muszą być właściwe - co, miejmy nadzieję, w większości przypadków się sprawdza, a po drugie, wprowadzenie ich w życie musi być prawidłowe. Jeśli fundusz udzieli nawet najlepszych rad, a potem nie zostaną one wprowadzone w życie, żaden program nie zadziała. - W Polsce zadziałał - powiedział "Rzeczpospolitej" Stanley Fischer
Pomogą profesjonaliści
W każdym razie w najbliższym czasie fundusz będzie starał się poprawić swój wizerunek. Przedstawiciele Edelman Public Relations Worldwide oraz Witrhlin Worldwide ocenią, jak widzą tę organizację przedstawiciele administracji krajów członkowskich, dziennikarze oraz przedstawiciele firm. Potem przedstawią program, w jaki sposób to postrzeganie można poprawić. Podobnych zabiegów dokonał rok temu Bank Światowy.
Jednocześnie eksperci sprawdzą, czy nie ma możliwości udoskonalenia działalności wewnątrz samej organizacji. Dokonają równolegle przeglądu portfeli kredytowych i zasugerują możliwości usprawnienia pracy poszczególnych departamentów. W lutym rozpocznie się kolejna analiza działalności MFW. Były szef departamentu prognoz i analiz Rezerwy Federalnej z Nowego Jorku skontroluje, czy analizy i prognozy funduszu są wykonywane prawidłowo.
Danuta Walewska
|
trudności gospodarcze krajów azjatyckich oraz obecne zaostrzenie kryzysu brazylijskiego to główne powody nowej fali krytyki Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Podczas październikowego szczytu panowało przekonanie, że to MFW będzie w stanie najskuteczniej pomóc Brazylijczykom i tak skonstruuje pakiet pomocowy, aby zażegnać największe kłopoty gospodarcze. Krytyków takiego wyjścia było niewielu. Potem jednak okazało się, że z powodu nieuchwalenia ważnych ustaw gospodarczych Brazylijczycy nie byli w stanie wykorzystać nawet pierwszej transzy.
MFW ma jednak swoich zagorzałych krytyków. Oskarżany jest, że bronił nie kraju, ale inwestorów. Natomiast nie pomógł w rozwiązaniu problemów kraju.
Do niepowodzeń MFW należy zaliczyć również zbyt szybkie wypłacenie pieniędzy Rosjanom. Jak wiadomo,pakietu stabilizacyjnego nie wykorzystano na finansowanie reform czy nawet na obronę rubla, lecz zostało wywiezione z Rosji i umieszczone na kontach prywatnych przedstawicieli administracji.
MFW był również atakowany za to, że działa w sposób zbyt tajemniczy, że nie informuje o nadchodzących kryzysach. Ten brak informacji i otaczanie tajemnicą działań były podkreślane zwłaszcza przy krytyce obecności Funduszu w Tajlandii. Teraz MFW zobowiązał się do ujawniania więcej informacji niż dotychczas.
W tej sytuacji MFW stara się wykazać, że jego rady rzeczywiście pomogły niektórym krajom wydobyć się z głębokiego kryzysu. Takim przykładem jest Polska.
W każdym razie w najbliższym czasie fundusz będzie starał się poprawić swój wizerunek. Jednocześnie eksperci sprawdzą, czy nie ma możliwości udoskonalenia działalności wewnątrz samej organizacji.
|
ROZMOWA
Jacek Socha, przewodniczącym KPWiG
Koniec okresu ochronnego
ANDRZEJ WIKTOR
Jacek Socha
Zgodnie z umową z OECD, tylko do końca tego roku Komisja Papierów Wartościowych i Giełd ma prawa decydować, czy spółka ma być wyłącznie notowana w Warszawie. Obecnie możliwe jest, że tylko do 25 proc. akcji firm może być notowanych poza granicami Polski. Po 1 stycznia spółki same będą decydować o swoim rynku notowań Nie obawia się pan, że duże spółki giełdowe zdecydują, że głównym rynkiem notowań ich akcji będą zagraniczne giełdy?
JACEK SOCHA: Faktycznie, w związku z ratyfikowaną przez parlament umową z OECD, istnieje taka możliwość, że już od stycznia spółki nie będą musiały uzyskiwać zgody komisji na przekroczenie 25 proc. kapitału, który chcą ulokować za granicą. To oznacza, że polska giełda musi być konkurencyjna i wszystkie instytucje tego rynku także. Koszty obsługi emitentów muszą być niskie, a efektywność wyższa. Skończył się okres ochronny, w którym przepisy prawa trzymały spółki na rynku polskim. A konkurencja jest spora. Niedawno Wiedeń podpisał umowę z Frankfurtem w sprawie stworzenia rynku dla spółek z naszej części Europy.
Jaki według pana wpływ na kondycję rynku kapitałowego miały wydarzenia mijającego roku?
Rok 1999 rozpoczął się w czasie przedłużających się kryzysów światowych. Dodatkowo w Polsce mieliśmy do czynienia z wieloma problemami makroekonomicznymi. Od lutego do listopada byliśmy świadkami istotnego wzrostu inflacji, Rada Polityki Pieniężnej we wrześniu i listopadzie podniosła stopy procentowe. Do tego nałożyły się nie najlepsze wyniki finansowe spółek giełdowych. Oprócz oferty Polskiego Koncernu Naftowego brak było dużych prywatyzacji, które mogłyby przyciągać nowe kapitały i inwestorów. Rok 2000 powinnien być znacznie ciekawszy.
Sytuacja na warszawskim parkiecie w przyszłym roku będzie przede wszystkim zależeć od tego, w jak sposób będzie mobilizowany kapitał. To pozyskiwanie kapitałów z rynku w dużym stopniu świadczy o jego rozwoju. Ważne dla rynku będą ewentualne prywatyzacje, które przyciągają nowych inwestorów i uaktywniają tych, którzy od dawna inwestują na rynku. Polski Koncern Naftowy był tego przykładem, ale z drugiej strony także ostrzeżeniem. Wiele mówi się o niedoborze kapitału, a jednocześnie okazuje się, że oferty prywatyzacyjne cieszą się dużą popularnością, a nadsubskrypcja jest ogromna. Oczywiście, duża część środków na akcje PKN pochodziła z kredytu, ale było to uzasadnione tym, że mało było do kupienia, a więc ci, którzy chcieli kupić więcej, musieli wspomagać się dźwignią finansową. Konkluzja nasuwa się sama - trzeba po prostu dostosowywać podaż do popytu. Dobrze, że minister skarbu zapowiedział sprzedaż w przyszłym roku dalszego pakietu PKN. Moim zdaniem, powinny być także sprzedawane inne instytucje państwowe. Giełda w Polsce nie będzie się rozwijała, jeżeli nie będą notowane spółki istotne dla polskiej gospodarki.
Mimo że jest stosunkowo dużo funduszy inwestycyjnych, nie mają one decydującej roli na rynku. Dominującą pozycję przejmą więc fundusze emerytalne.
Tak, otwarte fundusze emerytalne są szansą dla rynku. Jednak trzeba przyjrzeć się dokładnie ich strukturze inwestowania. Przede wszystkim uważam, że wartość aktywów lokowanych na rynkach zagranicznych, określona na 5 proc. kapitałów, nie powinna ulec zmianie. Wiem, że jest taka presja ze strony funduszy emerytalnych, aby ten udział zwiększyć do ponad 5 proc. Środki pieniężne OFE powinny być wykorzystane do polskiej prywatyzacji i do nabywania spółek, które są notowane na giełdzie w Warszawie.
Równie ważne powinno być jak najwcześniejsze uruchomienie trzeciego filaru. Ludzie powinni zrozumieć, że należy się dodatkowo ubezpieczać, bo może się okazać, że drugi filar nie zaspokoi w pełni ich potrzeb emerytalnych. A Polacy pieniądze jednak mają, widać to wyraźnie na przykładzie rynku samochodowego, gdzie kolejny rok bijemy rekordy pod względem liczby kupowanych nowych samochodów.
Komisja Papierów Wartościowych i Giełd zapowiadała wprowadzenie w przyszłym roku zmian w prawie o publicznym obrocie papierami wartościowymi. Miały zostać zmienione zasady regulujące nabywanie znacznych pakietów akcji spółek przez dużych inwestorów.
Propozycja nasza dotyczyła zmian progów dla inwestorów. Przykładowo osiągając 20 lub 25 proc. akcji, inwestorzy zobowiązani byliby do ogłoszenia wezwania do sprzedaży akcji, gdy w ciągu roku kupili ponad 3 proc. udziałów w spółce. Zakładaliśmy również umożliwienie inwestorom przekroczenia progu 50 proc. głosów bez konieczności ogłaszania wezwania. Propozycja nasza przewiduje, że to od akcjonariuszy danej spółki będzie zależeć, czy w spółce pojawił się inwestor strategiczny, który nie chce wówczas ogłosić publicznego wezwania. Obligatoryjnie wezwanie należałoby ogłosić po przekroczeniu 60 proc. głosów. Przygotowaliśmy te zmiany i wysłaliśmy je do konsultacji uczestnikom rynku. Wywołały on wiele kontrowersji. Nie jest prosta regulacja. Nie ma na to dobrych wzorów, Unia Europejska nie ma takich rozwiązań prawnych. Dlatego też trudno powiedzieć, jaki kształt przyjmą te poprawki do ustawy o publicznym obrocie papierami wartościowymi. Ustawa była pisana w latach 1995-1996, zmiany w technologii są tak ogromne, że prawo musi za nimi nadążać. Internet staje się coraz bardziej popularną platformą dla pośredników na rynku. Nowelizacja dotyczyć będzie także umożliwienia konsolidacji Centralnej Tabeli Ofert z innymi rynkami. Zakładam, że w przyszłym roku prześlemy projekt nowelizacji.
Z uwagi na nieefektywny system ścigania przestępców giełdowych, zastanawiamy się także, jakie dodatkowe uprawnienia powinna mieć KPWiG.
Na łamach "Rz" opublikowaliśmy petycję inwestorów giełdowych korzystających z Internetu do Wiesława Rozłuckiego, prezesa giełdy, z żądaniem równego dostępu do bieżących informacji o przebiegu notowań ciągłych. Uważają oni, że inwestorzy instytucjonalni są uprzywilejowani. Jak, według KPWiG, powinnien wyglądać dostęp do informacji giełdowych?
Jeśli chce się mieć powszechny rynek i równocześnie zachęcać inwestorów do kupowania akcji, najlepiej byłoby, żeby prawdziwa i rzetelna informacja docierała do szerokiego kręgu inwestorów. Trzeba spowiedzieć, że informacje są swoistym towarem, który decyduje o cenie danego papieru wartościowego.
Muszę wyraźnie powiedzieć, że nie ma niestety informacji darmowych. Przecież ich przygotowanie i dystrybucja kosztuje.
Zbliża się koniec roku. Czy obawy inwestorów o stan swoich rachunków inwestycyjnych i o przebieg notowań w styczniu są uzasadnione? Czy mogą się oni czuć bezpiecznie w związku ze zbliżającym się problemem roku 2000?
Na tyle, ile pozwala nam na to dzisiejsza wiedza na ten temat. Nikt do końca nie wie, co może się zdarzyć 1 stycznia. Przygotowania rynku kapitałowego do tego problemu rozpoczęły się już dawno. Wszystkie spółki przesłały już do komisji informacje, jak się przygotowały do PR 2000. W KPWiG zmieniliśmy cały system informatyczny, to samo dotyczy systemu emitent. Zrobiliśmy dwa testy - wiosną i jesienią. Oba wypadły pozytywnie, mam nadzieję, że rynek będzie funkcjonował.
Przygotowaliśmy plany awaryjne, dyżury i spotkania, na których podejmiemy decyzje, jak zareagować na ewentualne kłopoty.
Kuba Kurasz
|
JACEK SOCHA: Faktycznie, w związku z ratyfikowaną przez parlament umową z OECD, istnieje taka możliwość, że już od stycznia spółki nie będą musiały uzyskiwać zgody komisji na przekroczenie 25 proc. kapitału, który chcą ulokować za granicą. To oznacza, że polska giełda musi być konkurencyjna i wszystkie instytucje tego rynku także. Skończył się okres ochronny, w którym przepisy prawa trzymały spółki na rynku polskim. A konkurencja jest spora.Sytuacja na warszawskim parkiecie w przyszłym roku będzie przede wszystkim zależeć od tego, w jak sposób będzie mobilizowany kapitał. Tak, otwarte fundusze emerytalne są szansą dla rynku. Jednak trzeba przyjrzeć się dokładnie ich strukturze inwestowania.
|
Czasami wiem, że dziecko umrze. Staram się wtedy o tym nie myśleć. Nie jestem mu w stanie pomóc. Muszę tylko mu dać chwilę zapomnienia.
Pocieszy cię Dr Frotka
FOT. PIOTR KOWALCZYK
HARALD KITTEL
- Idą klauny! Idą klauny! Dzieci na oddziale gastrologicznym Szpitala-Pomnika Centrum Zdrowia Dziecka w podwarszawskim Międzylesiu krzyczą wniebogłosy, gdy korytarzem pokrytym zadeptanym linoleum nadchodzą terapeuci z fundacji Dr Clown. Zaraz zacznie się przedstawienie. Dla każdego łóżka osobno.
- Jak masz na imię? - wydziera się Dawid prosto w ucho Doktora Frotki, śmiesznego klauna, który naprawdę nazywa się Anna Borkowska.
Chłopiec dostaje czerwony nosek z gąbki, który zakłada sobie na nos. I nos zmienia się zaraz w nos klauna. Dawid w mig staje się roześmianym dzieckiem biegającym po szpitalnym korytarzu. Zaraz potem w kilku jasnych pokojach chore dzieci próbują żonglować talerzami wirującymi na długich patyczkach. Uczą się odwijać z ręki długie sznurki, które dopiero co pocięte na kawałki teraz są całe, i tasować karty, tak by działy się cuda. Buzie rozjaśniają się, a po paru chwilach malcy paradują po oddziale, machając zwierzętami ugniecionymi wprawnymi palcami klaunów z długich, kolorowych balonów. Gdy opuszczamy oddział na ósmym piętrze, jest wesoło, nawet pielęgniarki i rodzice się cieszą. Słychać gwar rozmów i chichoty maluchów.
Początki
- Na samym początku uczyłam się. Dostałam materiały z podobnej fundacji działającej w Austrii. Potem zaczęłam szukać ludzi. Najlepiej, żeby kandydaci mieli wykształcenie przygotowujące do pracy z chorym dzieckiem. Potem można ich wyszkolić na artystów - mówi Anna Czerniak, prezes zarządu fundacji Dr Clown. Pomysł wyszedł od dwóch Austriaków, którzy robią w Polsce interesy, ale nie śpieszno im na afisz. Sponsorują fundację anonimowo. Początki nie były łatwe. W szpitalach nie słyszano o klaunach, którzy zabawiają dzieci na oddziałach. Trzeba było najpierw pokazać, że nie zagrażają dzieciom i personelowi.
- Pracowałam w szpitalu przy Litewskiej w szkole szpitalnej. Znali mnie lekarze i personel. Czułam się tam jak u siebie. Byłam przekonana, że zostaniemy przyjęci z otwartymi ramionami. Było inaczej. Najpierw rozmowa z dyrektorką szpitala, potem z personelem, trzeba było wytłumaczyć, na czym polega nasza terapia. Że to jest lekarz albo terapeuta przebrany za kolorowego klauna, który tworzy wizerunek doktora śmiesznego. Wtedy dopiero usłyszeliśmy: spróbujcie - mówi Anna Czerniak. Podobnie było w Instytucie Matki i Dziecka. Ale i tam spróbowali. Później było już łatwiej.
- Na początku obserwowali nas wszyscy. Chodzili za nami krok w krok, sami próbowali nawet żonglować. Pielęgniarki, siostry zakonne, lekarze. Byli ciekawi, co robimy i jak robimy. Teraz już nie zwracają na nas uwagi - mówi Anna Borkowska. - Rodzice byli trochę nieufni: dorośli ludzie, a jacyś tacy pomalowani. Wygłupiają się. Pajace, przebierańcy. Teraz już tak nie mówią.
Dziś klauni mają pełne ręce roboty. Są w pięciu warszawskich szpitalach.
- Cele naszej terapii to likwidacja stresu, zapomnienie o bólu. To terapia zabawą, bajką, muzyką. Psycholodzy szpitalni akceptują naszą pracę, bo widzą, że to zgodne z najnowszymi trendami, według których takiej terapii potrzebuje każdy pacjent - uważa Anna Czerniak.
W fundacji dziewięcioro terapeutów pracuje na etacie. Codziennie jeżdżą z oddziału na oddział białym fordem, który zafundował darczyńca.
- Nie mamy czasu, żeby gdzieś jeszcze pojechać. Jest nas za mało, a pieniędzy na nowe etaty brak. Ostatnio byłyśmy w szpitalu dziecięcym w krakowskim Prokocimiu. Chcemy tam założyć grupę terapeutyczną taką samą jak w Warszawie. Ale to wymaga czasu i pieniędzy. Na razie będziemy tam jeździć raz w miesiącu - planuje Anna Czerniak.
Zostać klaunem
- Byłam dyrektorem szkoły cyrkowej w Julinku. Miałam pomóc szkolić terapeutów w fundacji. Po dwóch godzinach szefowa zaproponowała mi pracę. Spodobała mi się ta idea. W ciągu miesiąca zmieniłam pracę - mówi Anna Borkowska, która pięć razy w tygodniu występuje przebrana za Doktora Frotkę.
- Największym problemem było założyć strój, umalować się i przyjąć osobowość klauna. Bo to nie jest proste raptem się przestawić. Nie myślałam, że z dyrektora stanę się klaunem - mówi Anna Borkowska. - Gdybym wiedziała, że kiedyś będę klaunem, to bym się przez trzynaście lat pracy cyrkowej lepiej do tego przygotowała.
Dwa lata temu Anna Czerniak dała do gazety ogłoszenie. Szukała ludzi po studiach, którzy kochają dzieci i mają zdolności artystyczne. Przyszło 150 osób. Każdy chciał pracować z dziećmi, każdy chciał się przebrać za klauna i zarabiać w ten sposób na życie.
- Ale nie każdy może - mówi Czerniak, która osobiście przesłuchała wszystkich kandydatów.
Przyjęła do pracy siedem osób. Dwie potem zrezygnowały, bo nie wytrzymały napięcia.
- To coś trzeba mieć w sobie. Myślę, że ja mam - uważa Anna Borkowska. - Nie jest prosto być klaunem. To wymaga dojrzałości. Mam swoje lata, doświadczenia, przemyślenia. To nie problem pomalować się, mogłabym tak chodzić po ulicy. Ale za to się płaci. Trzeba mieć odporność, mechanizmy obronne. Cały czas przyjmujemy na siebie ludzkie nieszczęście. Każde dziecko to historia. Tam nie ma wesołych ludzi. Są potworne choroby. Pracujemy ze wszystkimi dziećmi. Rozmawiają z nami nieraz zrozpaczeni rodzice. Trzeba dla nich znaleźć odpowiednie słowa. Wysłuchać ich. Ja wszystko przyjmuję, a wychodząc nie mam komu przekazać. Staję się pojemnikiem na nieszczęście. Dlatego trzeba się umieć bronić - uważa Anna Borkowska. - Bo inaczej wpada się w pułapkę. Człowiek wychodzi i myśli: jak ten świat jest źle zrobiony.
Praca w szpitalu
W ciasnym pokoiku hotelu dla matek przy Centrum Zdrowia Dziecka tłoczno. Łucja Wójcik przebrana w jasne sztruksowe ogrodniczki maluje sobie twarz farbami, które rozrabia wodą. Anna Borkowska maluje pędzelkiem nos na czerwono. - Dziś nie mogę mieć noska z gąbki. Czasem zdarza mi się od niego straszny katar. Dziś lepszy będzie nos malowany - mówi.
Marzena Przybylska przypina do ubrania plakietkę z napisem "Dr Żwirek". Trzeba sprawdzić plecaki, czerwonych nosów nie może zabraknąć. Za chwilę idziemy na gastrologię.
Agata i Bartek, już nastolatki, dostają noski. Potem lekcja czarowania. Wreszcie Dr Frotka robi dla nich zwierzęta z długich i cienkich balonów. Anna Borkowska szybko skręca dla Agaty słonia na szczęście. Bartek dostaje małego rotweilera. Za chwilę dołącza do nich Paweł, który ciągnie ze sobą stojak na kroplówkę, usta zasłania mu maseczka. Paweł chce pieska. Po chwili na korytarzu Asia i Dawid hałasują, ucząc się żonglerki cyrkowymi talerzami.
Kontakt z dzieckiem zaczyna się różnie. Czasami od opiekunów, czasami od dziecka z sąsiedniego łóżka. Dziecko chore ma prawo mieć zły humor.
- Nie będę się bawić, pokazuje nam dziecko. Ale dziewczyny próbują do skutku. Próbują rozmawiać. Pytają o zainteresowania, opowiadają zabawne historyjki, próbują dziecko zająć, ożywić. Jeśli się uda takiemu doktorowi klaunowi dotrzeć do takiego malca, to bardzo się tym chwalą - mówi Anna Czerniak.
- Czasami wiem, że dziecko umrze. Staram się wtedy o tym nie myśleć. Nie jestem mu w stanie pomóc. Muszę tylko mu dać chwilę zapomnienia. Chcę, żeby przez moment nie myślało o niczym innym, jedynie o tym, co razem z nim robię - mówi Anna Borkowska.
- Ta praca to nie zawsze są wygłupy i nie zawsze to mogą być wygłupy. Na oddziałach szpitalnych są dzieci w ciężkim stanie. Wtedy trzeba rozmawiać, i to umiejętnie. Żeby dzieci odprężyć, zlikwidować stres. Spowodować, żeby dziecko czuło wewnętrzny spokój - mówi Anna Czerniak.
- To jest też praca z rodzicami. Rozmawia się z nimi. Trzeba im często uświadamiać, że nie mogą stać obok łóżeczka z opuszczonymi głowami. Rodzice stają z boku i przyglądają się, jak to jest, kiedy pracujemy z dziećmi. Uczą się uśmiechać - mówi Anna Borkowska.
Ale zmusić małych pacjentów do zabawy się nie da.
- Dziecko musi chcieć. Terapeutki szukają sposobów, jakimi mogłyby do dziecka dotrzeć. Nasze zadanie to praca przy łóżku. Jak się wchodzi na salę szpitalną, to dopiero można podjąć decyzję, jaką formę zabawy przyjąć - mówi Borkowska.
Niezapomniane wizyty
- Zawsze będę pamiętała moje pierwsze spotkanie z dziewczynką umierającą w Centrum Zdrowia Dziecka. To było wstrząsające przeżycie. Nie było z nią kontaktu. Wiedziałam, że dziecko umiera, matka wiedziała. Tuż przed Bożym Narodzeniem zaprosiła mnie matka. Wyszła po mnie na korytarz. Opowiadała córeczce o choince, o świętach, o prezentach. To, co robiłam, robiłam chyba bardziej dla matki. Była tak dzielna, że podziwiałam ją za tyle siły. Mówiła normalnym głosem, uśmiechała się, a z oczu płynęły jej łzy. Tylko matka tak potrafi. Byłam tam dziesięć minut. W pewnej chwili dziecko zrobiło grymas. To był uśmiech na zmęczonej, zniekształconej twarzyczce. Radość tej matki widzę do dziś - mówi Borkowska. - Myślę sobie: jak to dobrze, że są tacy ludzie jak ona.
- Po naszej wizycie zdarza się, że pielęgniarka mówi: "Co wyście z nim zrobili? Był taki trudny, a odzyskał chęć do życia" - opowiada Anna Czerniak.
- Dzieci już od drzwi nas widzą. Biegną, żeby zapytać, co dziś im pokażemy - mówi Borkowska. - Ale najbardziej czekają na nas dzieci leżące.
Chore maluchy dużo się uczą. Kręcą talerzem na kiju. Czarują. Tasują karty. Robią sztuczki ze sznurkami. Uczą się żonglować. Po powrocie ze szpitala, nieraz po kilkumiesięcznym pobycie, nie czują się gorsze.
- Bo one też coś potrafią, czują się dowartościowane pośród swoich kolegów - uważa Anna Borkowska.
Profesjonaliści
- Nie uzurpujemy sobie prawa do leczenia śmiechem. Sam śmiech i optymizm nie poradzi sobie z chorobą. Muszą być lekarze, medycyna. Możemy tylko wspomagać. Wiemy, że człowiek, który jest radosny i się śmieje, lepiej się czuje. Jego krew szybciej krąży. Szybciej myśli, organizm sprawniej pracuje. Wydzielają się hormony, endorfiny, które wywołują ogarniający całe ciało optymizm - podkreśla Anna Czerniak.
- Każde z nas ma wyższe wykształcenie i jest merytorycznie przygotowane do pracy z dzieckiem chorym. Naszą słabością jest strona artystyczna. Albo pedagog, albo lekarz. Nikt nie może nam zarzucić, że robimy błędy w postępowaniu z dziećmi - mówi Borkowska, która sama kończyła rewalidację przewlekle chorych i kalekich.
Co poniedziałek doktorzy klauni spotykają się na szkoleniu.
- Otrzymuje się cały worek sztuczek, gagów, sposobów poruszania się, min, śmiesznych gestów. To są poważni ludzie, których trzeba tego uczyć, bo oni nie mają tyle tego w sobie - mówi Anna Czerniak.
Praca na oddziale trwa co najmniej pięć godzin, nieraz nawet siedem. Przedtem trzeba się przygotować, umalować, przebrać. Zostaje się dłużej, gdy dzieci chcą jeszcze trochę się pobawić. Wtedy reszta zespołu czeka.
- To pierwsza praca, w której wszyscy witają mnie uśmiechem - uśmiecha się Anna Borkowska. - Dwadzieścia lat pracowałam na kierowniczych stanowiskach. A to jest pierwsza praca, w której nikt do mnie nie ma o nic pretensji. Wszyscy tylko się uśmiechają.
Konto: Fundacja "Dr Clown", Bank PKO SA IX/O Warszawa 12401125-30131330.
|
Anna Czerniak, prezes zarządu fundacji Dr Clown. Początki nie były łatwe. W szpitalach nie słyszano o klaunach, którzy zabawiają dzieci na oddziałach. Trzeba było pokazać, że nie zagrażają dzieciom i personelowi. Że to jest lekarz albo terapeuta przebrany za kolorowego klauna, który tworzy wizerunek doktora śmiesznego.
Dziś klauni mają pełne ręce roboty. Są w pięciu warszawskich szpitalach.
- Cele terapii to likwidacja stresu, zapomnienie o bólu. To terapia zabawą, bajką, muzyką.
Anna Czerniak dała do gazety ogłoszenie. Szukała ludzi po studiach, którzy kochają dzieci i mają zdolności artystyczne. Przyszło 150 osób. Każdy chciał pracować z dziećmi, przebrać za klauna i zarabiać w ten sposób na życie.
- Ale nie każdy może - mówi Czerniak. Cały czas przyjmujemy na siebie ludzkie nieszczęście. Każde dziecko to historia. Są potworne choroby. Muszę dać chwilę zapomnienia. Chcę, żeby przez moment nie myślało o niczym innym, jedynie o tym, co razem z nim robię.
- To jest też praca z rodzicami. Nie uzurpujemy sobie prawa do leczenia śmiechem. Muszą być lekarze, medycyna. Możemy tylko wspomagać.
|
MEDIA
Pojawiła się kolejna prywatna stacja: Nasza Telewizja liczy, że z pomocą sieci kablowych i kilku telewizji prywatnych zdobędzie szesnaście milionów widzów
Szklana zagadka
Otwarcie na widzów ma potwierdzać studio zlokalizowane nieomal na ulicy, w centrum Warszawy. Z chodnika widać, co się dzieje w studiu, ze studia widać ruchliwe ulice Bracką i Chmielną. Szklane ściany Naszej Telewizji mają zaciekawiać, reklamować, przyciągać.
FOT. JACEK DOMIŃSKI
BEATA MODRZEJEWSKA
Nie kupują gwiazd z innych telewizji, nie zapowiadają koncertu filmowych hitów, wielkich imprez. Nie wydają pieniędzy na kosztowną reklamę, w ogóle starają się nie wydawać pieniędzy - jest to skłonność do oszczędzania posunięta tak daleko, że zastanawiano się, czy zechcą wydać je na rozruch stacji. A jednak Nasza Telewizja rozpoczęła nadawanie programu.
Początek sobotniej emisji poprzedziło próbne nadawanie programu promocyjnego począwszy od sylwestra. Następnie 10 stycznia rozpoczęto akcję pod hasłem "Wielkie strojenie Naszej TV", 12 stycznia zaprezentowano nową telewizję przedstawicielom agencji reklamowych oraz dziennikarzom. Prezentację poprowadzili Paulina Smaszcz, znana ongiś z kontrowersyjnej konferansjerki, którą robiła dla I Programu TVP, oraz Sławomir Komorowski (kiedyś "Telexpress"). Orkiestra grała, zielone światło lasera rozświetlało salę bankietową Hotelu Europejskiego w Warszawie, a publiczność zadawała sobie pytanie: czy im się uda?
Pytania powróciły w czwartek, kiedy TVN - konkurująca z Naszą Telewizją stacja ponadregionalna - poinformowała, że wykupiła 22 procent udziałów w spółce Polskie Media SA, która tworzy Naszą Telewizję. Przedstawiciele Polskich Mediów zapewniają, że TVN nie jest ich udziałowcem, a TVN - że do transakcji między nią a spółką ProCable doszło i że w jej rękach znajdują się potwierdzone notarialnie udziały konkurenta.
Przejście 22 procent akcji do TVN daje możliwość jednemu z dwóch rywali wglądu w dokumenty, plany finansowe i programowe rywala. Nie może co prawda z racji zbyt małej liczby akcji decydować o posunięciach przeciwnika, ale może całkiem legalnie dowiadywać się o jego strategii biznesowej. Oczywiście pojawia się też pytanie, czy nie mamy do czynienia z wcześniej już stosowaną przez TVN strategią stopniowego przejmowania - w TV Wisła TVN zaczynała od kilku procent, by stać się współwłaścicielem spółki.
Kilku biznesmenów
Nasza Telewizja nie startowała w pierwszym procesie koncesyjnym, zadebiutowała w drugim jako rywal TVN Mariusza Waltera. Choć w tej turze rozdawania koncesji nie było najwyższej stawki - czyli zezwolenia na stworzenie programu ogólnopolskiego - to i tak toczyła się zaciekła walka o dwie koncesje ponadregionalne: północną i centralną, z których za atrakcyjniejszą dla przyszłych nadawców uznawano koncesję centralną (z Warszawą i Łodzią).
Już w trakcie publicznych przesłuchań koncesyjnych przeprowadzanych przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji propozycja Naszej Telewizji budziła wątpliwości obserwatorów. Trzeba pamiętać, że TVN i Antena 1, czyli jej rywale, firmowane były przez osoby, które z rzemiosłem telewizyjnym miały wcześniej do czynienia: TVN reprezentował Mariusz Walter, Antenę 1 Marian Terlecki (reżyser, producent, były szef telewizji państwowej). Naszej Telewizji na wstępie zarzucono, że nie ma koncepcji programowej, nie ma ludzi, którzy mogliby ją wypracować, że w spółce zasiadają znane postacie, ale ze świata biznesu, a nie ze świata biznesu telewizyjnego. "Dlaczego wśród udziałowców nie ma żadnego specjalisty od mediów?" - pytała "Gazeta Wyborcza" w październiku 1996 roku prezesa Naszej Telewizji Henryka Chodzysza. "Kiedy kupuje się linie lotnicze, nie trzeba mieć licencji pilota" - odpowiadał.
Krążyły również pogłoski, że kandydat na nadawcę nie ma zgromadzonych pieniędzy.
Właścicielem Naszej Telewizji jest spółka Polskie Media SA założona przez znanych ludzi biznesu: Iwonę Buchner, Henryka Chodysza, Januariusza Gościmskiego i Leonarda Praśniewskiego.
W pierwszej radzie nadzorczej spółki zasiedli: Sobiesław Zasada, Wincenty Zeszuta, Wiesław Zwoliński, Lech Jaworowicz, Leonard Praśniewski, Janusz Wójcik i Tadeusz Przeździecki.
Od roku udziały w spółce ma Zdzisław Biały i firmy El Trade, ProCable i Ambressa. Jak informuje TVN, właśnie ProCable (związana z Polską Telewizją Kablową) odsprzedała swoje udziały.
- Dziś księga akcyjna nie wykazuje zmian. Jesteśmy w komplecie - powiedział mecenas Jacek Łukowicz, wiceprezes rady nadzorczej Polskich Mediów i dodał, że spółka należy do 12 biznesmenów oraz trzech spółek (w tym ProCable).
Akcje uprzywilejowane mają założyciele spółki - na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy dysponują 70 procentami głosów. Henryk Chodysz ma 35,40 proc. głosów, Zdzisław Biały -17,75 proc. głosów, Januariusz Gościmski - 13,06 proc. głosów, Leonard Praśniewski - 11,66 proc. głosów, ProCable - 9,69 proc. głosów, Iwona Bőchner - 4,67 proc. głosów, Lech Jaworowicz - 4,67 proc. głosów, a pięciu pozostałych inwestorów ma łącznie 3,12 proc. głosów.
Kapitał zakładowy spółki wynosił 250 000 złotych, dziś kapitał firmy wynosi 32,25 mln złotych, Polskie Media dysponują też promesą kredytową BIG na kwotę 10 milionów dolarów.
Umocowanie
"Właściciele Naszej Telewizji prowadzili interesy z Zygmuntem Solorzem, Ireneuszem Sekułą, Mieczysławem Wilczkiem. Łączą ich znajomości z Markiem Siwcem, Józefem Oleksym, Jerzym Urbanem. Twierdzą, że są apolityczni" - twierdziło jesienią 1996 roku "Życie". "...W mojej okolicy mieszka wiele znanych osób, np. Bogusław Linda. Nieraz spotykamy się rano w sklepie spożywczym, kiedy kupujemy świeże bułeczki. I co? Mam uciekać ze sklepu, gdy zobaczę jakiegoś polityka?" - bronił się w "Gazecie Wyborczej" Henryk Chodysz.
Pogłoski o politycznym (SLD-owskim) umocowaniu Naszej Telewizji potwierdzały "przecieki" z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, w której na tle podziału koncesji ponadregionalnych doszło do ostrego sporu. Tuż po przesądzeniu, że północ Polski przypadnie TVN, a centrum Naszej Telewizji, dwóch członków KRRiTV (Marek Jurek i Michał Strąk) nazwało te decyzje pozamerytorycznymi. "Decyzja zapadła głosami członków nominowanych przez SLD i UW" - powiedział wtedy Marek Jurek i dodał, że jest zbulwersowany przydzieleniem głównej koncesji wnioskodawcy "kojarzonemu z SLD".
Warto przypomnieć, iż koncesja centralna uznawana była za znacznie lepszą od północnej, jako że obejmowała Warszawę i Łódź. Wtedy jeszcze nie wiedziano, że KRRiTV może poza koncesją ponadregionalną przydzielić koncesje lokalne na nadawania w Warszawie i Łodzi. Sądzono więc, że ten, kto zdobędzie Warszawę, będzie triumfatorem konkursu. Jednak do koncesji północnej, która przypadła TVN, po lekkim skandalu dołożono dwie koncesje lokalne i podział na lepszą i gorszą koncesję stał się mniej oczywisty.
Henryk Chodysz zapewniał dziennikarzy, że odwiedza licznych polityków z różnych ugrupowań i rozmawia z nimi na temat projektu Naszej Telewizji. Jeśli nawet z niektórymi politykami wiąże szefów Naszej Telewizji coś więcej, to nie można było tego poznać po gościach zaproszonych na bankiet inauguracyjny (podczas gdy na przykład politycy SLD - ale nie tylko tego ugrupowania - byli widywani na wszystkich imprezach Polsatu).
Rozdział koncesji jest w Polsce niewątpliwie sprawą polityczną, ale potem działają już prawa rynku. Dlatego od 20 marca 1997 roku, kiedy oficjalnie koncesja na sieć telewizji w centrum kraju przypadła Naszej Telewizji, zaczęto zastanawiać się, jak skonstruować tę telewizję, by ruszyła, działała i nie zbankrutowała.
Najlepszy biznes
Henryk Chodysz na pytanie, dlaczego polscy biznesmeni zabiegają o koncesję na telewizję, odpowiedział, że "telewizja to dziś najlepszy biznes w Polsce". Tak było jesienią 1996 roku. Wtedy Polsat szykował się do walki z telewizją publiczną, nie było stacji ponadregionalnych, oprócz słabiutkiej i zadłużonej TV Wisła na południu kraju. Było też kilka telewizji lokalnych, również nie najmocniejszych finansowo. Telewizja publiczna żyła w przekonaniu, że żaden poważny rywal jej nie zagraża. Na tak wyglądającym rynku stacja telewizyjna wchodząca ostro, z atrakcyjnym repertuarem mogła odnieść szybki sukces. Jednak profil zarysowany przez szefów Naszej Telewizji jako stacji rodzinnej, bez przemocy, bez obszernych informacji wydawał się mało "pistoletowy" jak na medialny "blitzkrieg". Poza tym czasy się zmieniły. Już nigdy w dziejach Polski nie pojawi się telewizja naziemna, której koszt uruchomienia zwróci się tak błyskawicznie, jak w przypadku Polsatu. Słowo "przypadek" jest trafne, ponieważ nikt nie mógł przewidzieć, jak bardzo agencje i reklamodawcy czekają na alternatywne dla TVP nośniki reklamy telewizyjnej.
"Strategia Polsatu przypominała »wejście tygrysa«": ciche, ostrożne skradanie się i powolne badanie terenu na początek oraz dynamiczny skok na osłabioną ofiarę (telewizję publiczną)" - diagnozował w "Polityce" Piotr Sarzyński, zapominając jednak o realiach sprzed lat. Polsat nie był czającym się groźnym tygrysem, tylko słabiutkim zwierzątkiem, zabiedzonym, ale wiedzącym, że dzięki cierpliwości może tylko zyskać. Strategia Polsatu oparta była na zasadzie "krawiec kraje, jak mu materii staje" i na maksymalnym wykorzystaniu tej materii. Stać go było na jeden amerykański film fabularny w tygodniu, więc go dawał w poniedziałki, kiedy wiadomo było, że jest szansa na przechwycenie części widowni telewizyjnej. W miarę napływania pieniędzy Polsat uatrakcyjniał ofertę. Mógł to robić spokojnie, bo nie miał żadnego konkurenta.
Małe cenne procenty
W tak luksusowej sytuacji Nasza Telewizja nie będzie. W swoim segmencie ma konkurenta - TVN, ale właściwie konkurentem jest dla niej każda stacja, na którą widzowie mogą przełączyć program: naziemna, kablowa, satelitarna, płatna. W miarę wzbogacania się rynku telewizji naziemnej i rozwoju sieci kablowych rynek telewizyjny zaczyna dzielić się na mniejsze części, bo telewidzowie mają co chwila większy wybór. Te drobne procenty coraz bardziej będą decydować o układzie sił na rynku i o napływających pieniądzach.
Ciekawe jest podsumowanie układu sił w ubiegłym roku. OBOP przygotował analizę, zgodnie z którą w zeszłym roku I Program TVP miał średnio 32,6 procent udziału w rynku, a Polsat 27,6 procent. Ale jeśli zbada się tylko ostatnie cztery miesiące ubiegłego roku, to "Jedynka" miała 30,2 - a Polsat 30 procent udziału w rynku. Z kolei od Wigilii odnotowano pogorszenie się notowań Polsatu, w tygodniu na przełomie grudnia i stycznia udziały między głównymi rywalami kształtowały się następująco: "Jedynka" 33,4 - Polsat 26,4 procent.
Można spytać, co ma do tego debiutująca stacja. Otóż udziały w rynku nie są przydzielone na stałe, zdobywa się je i traci równie szybko. Na początku działalności nie można oczekiwać wielkich udziałów i Nasza Telewizja, rozsądnie, nie spodziewa się ich. Jak mówi, chciałaby zdobyć 3,5 procent widowni. Przypomnijmy, że obserwatorzy rynku taki wynik TVN uznali za porażkę. Warto zaznaczyć, że w ostatnim czasie TVN poszła w górę i uzyskała 7,7 procent udziału w polskim rynku.
Asekuracja
Telewizje muszą różnić się między sobą. Skoro TVN ruszyła z hukiem, to Nasza Telewizja podkreśla, że jest cicha i skromna i nie zamierza rywalizować z najsilniejszymi na rynku. By podkreślić swoją otwartość, zapowiedziała 30-procentową zniżkę na reklamy (a ma i tak znacznie tańsze niż TVN).
By uzupełnić program, Nasza Telewizja zawarła układ z TV Odra, skupiającą małe telewizje lokalne na zachodzie Polski, i będzie nadawać od godziny szesnastej do dwudziestej czwartej ten sam program co one. W zamian będzie musiała do wspólnej kasy z Odrą oddawać część wpływów z reklam. Jaki to będzie procent - nie wiadomo. Ta strategia, nieco asekuracyjna, daje pewność ruszenia, niezawodność pojawienia się programu na antenie, za to nieco ogranicza wpływy z reklam.
Nasza Telewizja określa się jako stacja prorodzinna, przyjemna, bez przemocy, otwarta na widzów.
- To widzowie będą naszymi gwiazdami - zapewnia prezes naszej Telewizji.
Otwarcie na widzów ma potwierdzać studio zlokalizowane nieomal na ulicy, w centrum Warszawy. Z chodnika widać, co się dzieje w studiu, ze studia widać ruchliwe ulice Bracką i Chmielną. Szklane ściany Naszej Telewizji mają zaciekawiać, reklamować, przyciągać. Kryje się jednak za nimi też zagadka. Co będzie dalej? Słaba telewizja zjednoczona z TV Odra? Wzmocniona i po jakimś czasie oddzielona od TV Odra? Zwycięska w starciu z konkurentem czy raczej męczona przez konkurenta, a zarazem udziałowca? A może wchłonięta przez niego?
|
Nasza Telewizja rozpoczęła nadawanie programu. propozycja Naszej Telewizji budziła wątpliwości obserwatorów. zarzucono, że nie ma koncepcji programowej, nie ma ludzi, którzy mogliby ją wypracować, że w spółce zasiadają znane postacie, ale ze świata biznesu, a nie ze świata biznesu telewizyjnego. Krążyły również pogłoski, że kandydat na nadawcę nie ma zgromadzonych pieniędzy. Właścicielem Naszej Telewizji jest spółka Polskie Media SA założona przez znanych ludzi biznesu. Pogłoski o politycznym (SLD-owskim) umocowaniu Naszej Telewizji potwierdzały "przecieki" z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, w której na tle podziału koncesji ponadregionalnych doszło do ostrego sporu. Rozdział koncesji jest w Polsce niewątpliwie sprawą polityczną, ale potem działają już prawa rynku. Już nigdy w dziejach Polski nie pojawi się telewizja naziemna, której koszt uruchomienia zwróci się tak błyskawicznie, jak w przypadku Polsatu. W miarę napływania pieniędzy Polsat uatrakcyjniał ofertę. Mógł to robić spokojnie, bo nie miał żadnego konkurenta. W tak luksusowej sytuacji Nasza Telewizja nie będzie. Na początku działalności nie można oczekiwać wielkich udziałów i Nasza Telewizja chciałaby zdobyć 3,5 procent widowni. Nasza Telewizja określa się jako stacja prorodzinna, przyjemna, bez przemocy, otwarta na widzów.
|
POLICJA
Na początku kwietnia słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej ćwiczyli w Polsce
Kolczyk w uchu majora
IWONA TRUSEWICZ
Porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky strzela niecelnie. Austriacki Glock podrywa jej dłoń i pociski trafiają w górny brzeg wydłużonej tarczy. Pani porucznik woli strzelać ze swojego CZ-75. Lepiej "trzyma się ręki". Mówi, że od niedawna może ćwiczyć raz w tygodniu. Wcześniej słowaccy policjanci ćwiczyli strzelanie raz w miesiącu. Jeszcze wcześniej pani porucznik była szkolnym pedagogiem i kuratorem nieletnich przestępców.
Porucznik Bronisova mieszka w Bratysławie. Ma dwadzieścia siedem lat, jest delikatna i ładna niczym porcelanowa lalka. Nosi dżinsy, skórzaną kurtkę i masę złotej biżuterii. Włosy ma długie, jasne, rozpuszczone. Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietnia odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie.
Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje.
W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie.
Pieprzem w mafię
Major Karl-Heinz Wochermayr jest salzburczykiem. Kocha górskie wędrówki i swoje bogate, stateczne, piękne miasto, w którym urodził się i komponował Mozart. Polskiemu turyście dostatni, mieszczański Salzburg wydaje się ostatnim miejscem, w którym mogłyby działać przestępcze organizacje.
- Przez lata pracowałem jako celnik, ale gdy dwa lata temu Unia Europejska zniosła celne bariery dla swoich członków, celnicy przestali być potrzebni i musiałem szukać nowej pracy. Wtedy trafiłem do policji kryminalnej, zajmującej się zorganizowaną przestępczością - opowiada 37-letni major. W jego lewym uchu skrzy się dyskretny, brylantowy kolczyk.
Na austriackie służby bezpieczeństwa publicznego składa się żandarmeria i policja. Zgodnie z prawem nie mogą one strajkować ani demonstrować swojego niezadowolenia. Niemożliwa jest na przykład demonstracja policjantów przed austriackim parlamentem. Austriacy wychodzą z założenia, że zawód policjanta każdy wybiera dobrowolnie i jeżeli mu nie odpowiada, może odejść ze służby.
Austriacki policjant ma status urzędnika państwowego. Zarabia według sztywnych stawek. Major Wochermayr dostaje ok. 33 tys. ATS miesięcznie (ok. 2700 USD). Jeżeli uważa, że to za mało, może wystąpić do swojego przełożonego o większą liczbę nadgodzin. Może też uzyskać zgodę na dorabianie do pensji.
- Wielu młodych policjantów dorabia, udzielając lekcji jazdy samochodem, pracując przy akwizycji ubezpieczeń. Policjantki wynajmują się do sprzątania domów. Warunkiem otrzymania zgody na dodatkowe zajęcie jest, aby wykluczało ono możliwość wykorzystania swoich służbowych znajomości - tłumaczy.
W salzburskim wydziale kryminalnym pracuje 50 osób. Zdaniem Karla-Heinza, to nie wystarcza.
- W ostatnich latach znacznie zmniejszyło się wśród naszych obywateli poczucie bezpieczeństwa. Zagrożenie stanowią szczególnie Rumuni napływający do miast, żebrzący na ulicach, ale i tworzący zorganizowane gangi - opowiada.
Dlatego przeprowadzając większe akcje austriacka policja wspiera się żandarmerią. Major mówi, że jego praca nie jest niebezpieczna. Więcej w niej przeglądania papierów niż spektakularnych akcji. Nie pamięta, by przydarzyły mu się groźne momenty. Służbowego pistoletu Glock major nie używa. Na co dzień nosi przy sobie pojemnik z gazem pieprzowym.
Już nie szukam innej pracy
Nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden nosi się z młodzieńczym luzem (dżinsy, T-shirt) i dobrze mówi po angielsku. Sympatycznie uśmiechnięty, szczupły, wysoki, obcięty przy skórze, mógłby grać twardego gliniarza w hollywoodzkim thrillerze.
Ale życie to nie film. Nadkomisarz Weber przewraca papiery w swoim biurze, zarabia 3 - 3,5 tys. DEM i przyznaje, że był czas, iż myślał o zmianie pracy.
- Miałem dziewiętnaście lat, gdy poszedłem do policji. Naoglądałem się filmów i tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to za praca. Teraz mam trzydzieści trzy lata i o zmianie już nie myślę. Podoba mi się, że europejskie policje coraz lepiej ze sobą współpracują, że korzystamy z doświadczeń innych - mówi.
Takim przykładem zmian była dla Webera wspólna akcja z policją z Gorzowa Wielkopolskiego. Dzięki współpracy zlikwidowali gang samochodowy przerzucający kradzione auta z Niemiec do Polski.
Od dwóch lat śledczy Weber rozpracowuje włoską mafię. Wcześniej zajmował się Nigeryjczykami i handlem bronią. System jest taki, że kolejną sprawę bierze dopiero, gdy zamknie jedną.
- Niemieckie społeczeństwo się zmienia. Nasz stabilny, demokratyczny system gwarantuje bardzo wiele swobód. Po zjednoczeniu pojawiły się problemy z zasiedziałymi na tamtych terenach grupami etnicznymi, np. Wietnamczykami. Kłopoty sprawiają także Rosjanie, którzy uciekli z opuszczającej NRD radzieckiej armii - zdaniem Webera, Polska to kraj bezpieczny. Na potwierdzenie takiej opinii podaje liczby:
- W Niemczech mamy rocznie około 6,5 miliona spraw na 81 mln mieszkańców, podczas gdy w Polsce milion na 40 milionów ludzi. Nasza wykrywalność to średnio 40 procent, ale w morderstwach sięga 90 procent. Na statystykę wpływają drobne przestępstwa, których jest bardzo dużo.
Nadkomisarz Weber przyznaje, że w jego pracy, podobnie jak u austriackiego kolegi, najważniejsze są dokumenty. Sprawność fizyczna, walka wręcz czy noszony codziennie przydziałowy pistolet Sisanen to dodatki drugoplanowe.
- W pracy bazujemy przede wszystkim na zdobytych dowodach. Mniejsze znaczenie mają zeznania świadków. Wykorzystujemy najnowszą technikę informatyczną, noktowizory, sprzęt podsłuchowy, wideokamery. Jedna wideokamera zaoszczędza pracy dwóm policyjnym obserwatorom - dodaje kapitan Frank Hellmuth z policji kryminalnej we Frankfurcie nad Menem.
W policji pracuje 16 lat. Kontynuuje rodzinną tradycję. Policjantem był jego ojciec. Śmieje się, że wstąpił, ponieważ nie chciało mu się studiować. "A okazało się, że studiuję tutaj więcej niż mogłem sobie wyobrazić".
We frankfurckiej policji kryminalnej pracuje 600 funkcjonariuszy. Do tego około dwóch tysięcy mundurowych i służby porządkowe na lotnisku, porcie rzecznym i w dzielnicach mieszkaniowych. Zorganizowane grupy przestępcze tworzą Włosi, Turcy, Jugosłowianie, a ostatnio coraz częściej - Albańczycy.
- Takie zjawiska jak narkotyki czy prostytucja są efektem polityki państwa i narastających problemów społecznych. Zorganizowana przestępczość wykorzystuje nastroje społeczne i napływające fale emigrantów - wyjaśnia kapitan Hellmuth. Sam nie jest fanatykiem sportów walki i strzelanin.
- Staramy się dostrzegać niebezpieczeństwo, zanim się objawi. A gdy to nastąpi, wysyłamy oddziały specjalne - mówi.
"Ekstradycja" może być
Młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej prosi o niepublikowanie jego nazwiska. Rozpracowuje właśnie gang samochodowy korzeniami sięgający Polski. Sam wygląda jak jeden z jego członków - krępy, wystrzyżony na skina, dżinsy, skórzane ciężkie buty. Nigdy nie nosi munduru. Jego praca to inwigilowanie środowiska kradnącego i przemycającego samochody. W policji pracuje sześć lat.
- Dlaczego został pan policjantem?
- To trudne pytanie... Nie lubię przestępców. Najpierw zajmowałem się przestępczością wśród młodocianych. Teraz rozpracowuje gangi. Oprócz węgierskich, działają grupy ukraińskie, rumuńskie, także polskie. W mieście zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie. Ale ja lubię swoją pracę - przyznaje.
Na swoim stanowisku zarabia około 55 tysięcy forintów (450 DEM). Praca jest niebezpieczna, ale dotychczas "dzięki Bogu" udało mu się nie użyć swojego służbowego Parabellum. O węgierskiej policji mówi, że nie może strajkować, ale może się oflagować. W ostatnich latach poprawiło się wyposażenie policji. W pościg za gangiem porucznik może wyjechać volkswagenem, fordem, oplem. W najgorszym wypadku skodą favorit.
Z zawodu porucznik jest prawnikiem. Specjalistą od prawa cywilnego. Ma za sobą także studia w wyższej szkole policji i egzamin państwowy z języka niemieckiego.
Naszą rozmowę tłumaczy podinspektor polskiej policji kryminalnej z nowo organizowanego w Komendzie Głównej biura ds. narkotyków. On także nie podaje swojego nazwiska.
- Pracuję w tym zawodzie od 15 lat. O wyborze zadecydował trochę młodzieńczy zapał, trochę brak zdecydowania i trochę rodzinne tradycje wojskowe - tłumaczy. Zorganizowaną przestępczością zajmuje się od kilku lat. Przyznaje, że wciąż śmieszą go amerykańskie filmy policyjne. Tak odstają od policyjnej rzeczywistości.
- A "Ekstradycja"?
- Ma klimat. Dobrze się ogląda. Kondrat gra z wyczuciem. Choć były błędy w umundurowaniu, a oddawanie przez głównego bohatera broni nie odpowiadało zupełnie przyjętej procedurze - ocenia podinspektor, który jest przeciwko powszechnemu dostępowi do broni. "Broń służy do strzelania, a nie do noszenia i grożenia". Sam ma służbowe P-64, broń "nie najlepszą i przestarzałą".
Zapytany, czy w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii polski policjant nie ma kompleksów, odpowiada, że nie.
- Jesteśmy gorzej wyposażeni, ale choć sprzęt jest bardzo ważny, w policyjnej robocie najważniejszy jest człowiek.
Polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków, znający języki, wykształcony, z zagranicznymi kontaktami, dostaje miesięcznie ok. 1300 zł na rękę. I nie może do tej pensji dorobić. Komendanci wojewódzcy, choć mogą, zgody na dodatkową pracę udzielają rzadko.
Po co akademia?
- Wiedza tutaj zdobyta nie przyda mi się w codziennej pracy - mówi porucznik Katarina - Słowacja to nie Ameryka. U nas policjanci dzielą się na tych, których praca wciąż bawi i takich, którzy już swoje odrobili i teraz chcą tylko w cieple od ósmej do czwartej siedzieć.
Major Wochermayr: Akademia to jest idealizm tej pracy. To personalne kontakty, które potem ułatwiają wiele spraw, pomagają szybko trafić do właściwych osób i organizacji w innych krajach.
Klaus Weber: Akademia jest bardzo potrzebna do nawiązania kontaktów. Wcześniej czy później wszyscy będziemy w Unii Europejskiej.
Frank Hellmuth: Pomysł jest bardzo dobry. Możemy razem pracować i porozumiewać się bez żadnych barier.
W Szczytnie kursanci akademii spędzili tydzień. Mieszkali w specjalnym hotelu o "nieco lepszym standardzie" niż słuchacze szkoły; jedli "nieco lepsze posiłki". Popołudnia urozmaicały im ogniska i wycieczki. Ich pobyt kosztował Polskę około dwóch i pół tysiąca złotych.
|
Porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietna odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie.Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje.
|
WOJNA KIBICÓW
Policja zidentyfikowała siedmiu walczących
Czy kibice obalą struktury państwa
Po drobiazgowym przeanalizowaniu taśm z nagraną przez dwie policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Prokuratura postawi im konkretne zarzuty. Taśmy przesłano do komend rejonowych w kraju. Trwa ustalanie dalszych nazwisk. Policja, nie angażując się w walki w Spodku, wybrała mniejsze zło, tłumaczył katowicki komendant Jan Michna. Wypierając z trybun kibiców, można było doprowadzić do tragedii.
Podczas regularnej bitwy, do jakiej doszło, przypomnijmy, w katowickim Spodku 17 stycznia podczas IV Halowego Turnieju PIłkarskiego, poturbowanych zostało około stu osób. Część opatrywano na miejscu, na płycie boiska, a ponad pięćdziesięciu kibiców odwieziono na pogotowie i do dyżurującego szpitala. W szpitalach pozostawiono sześciu kibiców z obrażeniami głowy i klatki piersiowej.
Policja usiłuje obecnie ustalić prowodyrów bitwy i najbardziej aktywnych w walkach. Po żmudnym analizowaniu kolejnych klatek z taśm nagranych prze policję do tej pory udało się zidentyfikować siedmiu walczących osobników. Na piątkowej konferencji prasowej pokazano dziennikarzom fragmenty filmów.
Nie pokazują one wprawdzie całości walk, lecz widać, że filmujący prowadzili kamery za bardziej aktywnymi kibicami. Filmowano na przykład kibica w czarnej kurtce, wyjątkowo zawzięcie atakującego kawałkiem drewna. Innego, który rzuca wyrwanym właśnie oparciem krzesła. W kadrach często powtarzają się młodzi ludzie wymierzający ciosy klamrami pasków od spodni. Często próbowali zasłonić część twarzy szalikami, lecz opadały im w ferworze walki, dlatego ich rozpoznanie nie sprawia trudności. Wśród walczących widać też kibiców wyraźnie przerażonych tym, co dzieje się wokół.
Na pytanie "Rz", czy trudno będzie ustalić, kto broni się, a kto atakuje, prokurator wojewódzki Piotr Gojny powiedział, że w tego typu zbiorowych i anonimowych ze swej natury zdarzeniach zadaniem prokuratury jest właśnie ustalenie konkretnej winy i konkretnej osoby. "Wszystko to trzeba przełożyć na materiał procesowy, a ostatecznie oceni go sąd". Prokuratura powołała biegłego z laboratorium kryminalistyki, który wykonuje kopie taśm, robi powiększenia uczestników walk dla łatwiejszego ich identyfikowania.
Prokurator przewiduje, że sprawcom, którzy zostaną zidentyfikowani, postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5, który mówi o przestępstwie spowodowanym w sposób umyślny, sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. "To, co stało się w Spodku, wyczerpuje znamiona takiego czynu", powiedział prokurator. Czyn taki zagrożony jest stosunkowo wysoką karą - od dwóch do dziesięciu lat.
Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego o udziale w bójce lub pobiciu doprowadzającym do bezpośredniego zagrożenia życia (kara do trzech lat, a jeśli następstwem są ciężkie obrażenia - do ośmiu lat).
Ponieważ kibice wyrywali krzesła, barierki i tłukli szyby, zastosowany także będzie art. 220 k.k. traktujący o przestępstwach przeciwko mieniu.
Na pytania dziennikarzy, dlaczego policja nie wkroczyła bardziej zdecydowanie do walki, komendant Jan Michna odparł, że wybrała mniejsza zło. Gdyby policjanci starali się wyprzeć kibiców z walczących sektorów, istniała realna groźba, że doszłoby do tragedii, dowodził. Walki toczyły się m.in. w najwyższych sektorach, kibice spadaliby z wysokości 30 metrów, jaka dzieliła ich od płyty. W czasie walk wielu z nich usiłowało schodzić tą drogą. Policja zabezpieczała Spodek na zewnątrz, bo takie było jej zadanie. Do Spodka miała wejść na wyraźną prośbę organizatora, co też się stało. Dziennikarze nie uzyskali natomiast zdecydowanej odpowiedzi na pytanie, czy za sprowadzenie powszechnego niebezpieczeństwa odpowiadać także będą organizatorzy imprezy i firma ochroniarska. Prokurator nie wykluczył jednak takiej możliwości.
Wydarzenia te dowodzą, że kibice wydali wojnę państwu, dlatego państwo powinno na to odpowiedzieć stanowczo i zdecydowanie, twierdził Marek Kempski, wojewoda katowicki. Wydarzenia w Spodku traktuje bardzo poważnie, a do rozwiązania problemu zamierza podejść "modelowo". Chodzi o szersze potraktowanie problemu, nie tylko jako zwykłego aktu przemocy, ale poważnego zjawiska socjologicznego. Winę za ten stan ponoszą, zdaniem Kempskiego, także rodzice dzieci pozostawianych bez opieki. Sposobów unikania wojen między kibicami i przemocy na stadionach uczyć się będziemy w Anglii, gdzie w najbliższym czasie wybiera się wojewoda wraz ze specjalistami. W tej dziedzinie "państwo jest w defensywie - powiedział Marek Kempski - powinniśmy wydać zdecydowaną wojnę przestępczości. Może się zdarzyć, że nie grupy społeczne, a kibice obalą struktury państwa". Problem jest tym bardziej istotny, że w tym roku w katowickim Spodku odbywać się będzie światowa liga siatkówki, chodzi więc o to, aby w świat nie poszedł obraz taki, jak po turnieju piłkarskim.
Barbara Cieszewska
Dialog z kibicami
Jak walczyć z przestępczością
Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo, nie tylko policja - powiedział Janusz Tomaszewski, minister spraw wewnętrznych i administracji, na II Ogólnokrajowej Konferencji Bezpieczeństwa Publicznego, jaka odbyła się w piątek w podwarszawskim Wołominie. Komendant główny policji zapowiedział na niej utworzenie specjalnego zespołu do dialogu z kibicami.
Zapytany, jak się czuje w miejscu kojarzonym przede wszystkim z przestępczością zorganizowaną, wicepremier Tomaszewski powiedział, że czasy rządów gangów na tym terenie należą już do przeszłości. Potwierdził to podinspektor Kazimierz Winiecki, szef miejscowej policji. Jak dowiedzieliśmy się od niego, w rejonie Wołomina notuje się największy spadek przestępczości i największy wzrost wykrywalności w województwie stołecznym. Zdaniem Winieckiego efekty te są skutkiem przede wszystkim współpracy z lokalną społecznością. - To dzięki informacjom od ludzi możemy być tam, gdzie naprawdę jesteśmy potrzebni - mówi wołomiński komendant.
Jak uważa profesor Lech Falandysz, lepszy kontakt ze społeczeństwem mogą zapewnić policji dzielnicowi. - Muszą to być ludzie miejscowi, doskonale znający teren i jego mieszkańców - uważa Falandysz. Jego zdaniem powinno się ich odciążyć od czasochłonnej pracy papierkowej. Wołomińscy dzielnicowi mają ściśle sprecyzowany rozkład dnia: sześć godzin w terenie - między ludźmi, dwie godziny za biurkiem.
Minister Tomaszewski zaznaczył, że tylko współpraca z obywatelami może zagwarantować bezpieczeństwo. Namawiał, by ludzie, którzy widzą, że ktoś łamie prawo, powiadamiali o tym policję. Wicepremier zapowiedział zmiany kadrowe w policji. Jak dowiedzieliśmy się od nadinspektora Marka Papały, komendanta głównego, rozpocznie je nowy system naboru i szkolenia.
Poseł Jan Maria Rokita (AWS), ustosunkowując się do planowanych zmian administracyjnych, powiedział, iż policja powinna być w znacznej mierze podporządkowana wojewodom. Sytuacja, w której policja sama wyznacza sobie zadania, realizuje je i sama się z nich rozlicza, jest zła - mówił. Zdaniem Rokity powinien zostać utworzony nowy pion, który zająłby się sprawami lokalnymi.
Zapytany o ostatnie burdy w Słupsku i Katowicach, komendant główny policji zapowiedział utworzenie zespołu do dialogu z kibicami. W połowie lutego ma się odbyć pierwsze spotkanie funkcjonariuszy z liderami szalikowców. Chcemy w ten sposób wprowadzić w życie starą zasadę: poznam cię, to polubię - powiedział Papała.
wik
|
Po przeanalizowaniu taśm z bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Podczas IV Halowego Turnieju PIłkarskiego poturbowanych zostało około stu osób. Policja usiłuje ustalić prowodyrów bitwy i najbardziej aktywnych w walkach. Na konferencji pokazano dziennikarzom fragmenty filmów. na przykład kibica atakującego kawałkiem drewna. młodzi ludzie próbowali zasłonić część twarzy szalikami, lecz ich rozpoznanie nie sprawia trudności. Prokuratura powołała biegłego z laboratorium kryminalistyki, który robi powiększenia uczestników walk dla łatwiejszego ich identyfikowania. sprawcom postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5, który mówi o przestępstwie sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego o udziale w bójce lub pobiciu doprowadzającym do bezpośredniego zagrożenia życia. Gdyby policjanci starali się wyprzeć kibiców z walczących sektorów, doszłoby do tragedii, Marek Kempski, wojewoda katowicki. Wydarzenia w Spodku traktuje bardzo poważnie. Sposobów unikania wojen między kibicami i przemocy na stadionach uczyć się będziemy w Anglii. na II Ogólnokrajowej Konferencji Bezpieczeństwa Publicznego w Wołominie Komendant główny policji zapowiedział utworzenie specjalnego zespołu do dialogu z kibicami. w rejonie Wołomina notuje się największy spadek przestępczości i największy wzrost wykrywalności w województwie stołecznym. efekty te są skutkiem współpracy z lokalną społecznością. tylko współpraca z obywatelami może zagwarantować bezpieczeństwo.
|
Czasy świetności ZChN zdają się dobiegać końca
Pokusa pragmatyzmu
PIOTR ZAREMBA
Zdawać by się mogło, że Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - zaciekle atakowane, ale i doceniane na wielu zakrętach najnowszej historii - to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś tak już się nie zdaje. ZChN może zniknąć i nikogo to nie zdziwi.
Było produktem fermentu intelektualnego 1989 roku. Na zapędy części dawnej opozycji, pragnącej podporządkować wszystko doraźnej koncepcji liberalnych reform, inna część odpowiadała sięganiem do przeszłości. Choć twórcami ZChN byli ludzie wywodzący się z różnych miejsc opozycyjnej (a nawet i nieopozycyjnej, np. Goryszewski) sceny politycznej, za faktycznego twórcę pomysłu można uznać pierwszego prezesa partii Wiesława Chrzanowskiego.
Geneza
Chrzanowski podjął i ujednoznacznił jeszcze wcześniejsze wysiłki twórców Ruchu Młodej Polski. Deklaracja ideowa Zjednoczenia była syntezą różnych propozycji ideowych rodem z II Rzeczypospolitej, ale z przewagą pierwiastka narodowo-katolickiego, rozumianego jak najdosłowniej. W jej tekście znajdujemy zapis sugerujący, że członkowie partii zobowiązani są do wyznawania i praktykowania religii. Na to nakładała się praktyka. Gdy politycy ZChN usiłowali sami opisywać swoich członków i zwolenników, widzieli w nich najaktywniejszych przedstawicieli Polski parafialnej, zaniepokojonej kierunkiem przemian cywilizacyjnych i obyczajowych, ale równocześnie skłonnej do poświęceń (choćby społeczno-ekonomicznych) w imię dumy z własnego niepodległego państwa.
Osłabiany odejściem znaczących przedstawicieli różnych nurtów (Macierewicz, Łopuszański), ale nie wielkim rozłamem, ZChN był ofertą dla niezbyt szerokiego elektoratu, lecz ze względu na ruchliwość i opiniotwórczość przywódców trudną do ominięcia, gdy przychodziło tworzyć szersze prawicowe konfiguracje. Dlatego znajdujemy jego liderów wśród twórców rządu Olszewskiego i Suchockiej, a później wśród twórców i profitentów zwycięstwa AWS. Ich dorobek w tej mierze był traktowany, nawet przez ich zaciętych wrogów, jako przykład łączenia ideowej pryncypialności z pragmatyzmem. Symbolem takiej postawy stał się Chrzanowski, stosunkowo bezkrytyczny chwalca dorobku przedwojennej endecji, a równocześnie łatwy partner liberalnych elit w reformowaniu kraju.
Bilans władzy
Dziś konstrukcja ta zdaje się zużywać. ZChN po raz pierwszy nie uniknął poważniejszego rozłamu. Grupa jego historycznych liderów - Piłka, Niesiołowski, Marcinkiewicz, Szyszko - zasiliła formację dużo bardziej nieokreśloną ideowo (Przymierze Prawicy), a gotowa jest rozmawiać o jeszcze szerszej formacji z ludźmi, których uważała niegdyś za nieprawdziwych czy może niepełnych prawicowców (bracia Kaczyńscy). Z ludźmi, którzy od tradycji narodowo-katolickiej, zwłaszcza tej rodem z Radia Maryja czy "Naszego Dziennika", zawsze się dystansowali.
Teoretycznie rolę strażników świętego ognia wzięli na siebie obecni liderzy ZChN, podtrzymujący jego organizacyjną samoistność. Ale czy do końca? Prezes Stanisław Zając i jego otoczenie brali czynny udział w wewnętrznych rozgrywkach AWS, których efektem było znaczące osłabienie nurtu narodowo-katolickiego, a nawet konserwatywno-solidarnościowego w Akcji. Jak inaczej ocenić walkę z Krzaklewskim u boku SKL i PPChD albo obecną sympatię dla całkowicie pragmatycznej inicjatywy Janusza Tomaszewskiego?
Zjednoczenie staje się ugrupowaniem podporządkowującym założenia ideowe taktyce doraźnej i nie zawsze jasnej. Nawet wystąpienia sytuujące ZChN-owców nadal na prawej flance (opór przeciw wyborowi członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z Unii Wolności) po bliższej analizie okazują się działaniem na rzecz egzotycznych sojuszów z PSL lub biznesowych układów z prezesem Polsatu Solorzem.
Czy eksperyment prawie czteroletniego udziału ZChN w szerszej prawicowej, w dodatku rządzącej formacji okazał się bezowocny? Na pewno Zjednoczenie osiągnęło, w bliskim sojuszu z innymi odłamami prawicy, realizację takich swoich pomysłów, jak bardziej restrykcyjne prawo antynarkotykowe czy walka z pornografią. Ale już wysiłki jego działaczy, aby nieco ograniczyć liberalizm ekonomiczny w imię interesów wspólnoty (ustawa dyscyplinująca supermarkety, zakaz pracy w niedzielę), rozbijały się o logikę koalicji z liberalną Unią Wolności, opór innych ugrupowań, a uczciwie mówiąc i niepełny entuzjazm wielu polityków AWS. Skądinąd Zjednoczeniu nie udało się nigdy sformułować klarownego stanowiska w sprawach ekonomicznych. Można było w jego obrębie znaleźć wszystkie opcje - od nieomal socjaldemokratycznego etatyzmu Jerzego Kropiwnickiego po poglądy bliskie UPR-owskim, zwłaszcza młodszej generacji działaczy.
Nie udało się też ZChN uzyskać większego wpływu na politykę zagraniczną. Próba, podjęta w pierwszym okresie koalicyjnych rządów, dodania do międzynarodowej aktywności rządu Buzka choć odrobiny ZChN-owskiego eurosceptycyzmu, załamała się, a symbolem tego załamania była głośna dymisja ministra Czarneckiego. Trudno powiedzieć, co było tu ważniejsze. Nieporadność polityków Zjednoczenia, czy silny opór przeciw nim instytucji europejskich, i polskich euroentuzjastów mających oparcie w aparacie także i obecnej ekipy rządowej.
W tej sytuacji największe sukcesy odnosił ZChN w konsumowaniu swojego wpływu na kilka resortów i instytucji rządowych. Konsumpcja ta była wyolbrzymiana (ZChN naśladował tylko inne ugrupowania), ale nie miało to znaczenia. Do obrazu religijnego i nacjonalistycznego dogmatyka dodano portret obłudnika zapobiegliwie zagarniającego kolejne połacie państwa. Liberalne i lewicowe media utrwaliły oba wizerunki z dużą satysfakcją. Gwoli prawdy - duch wręcz sekciarskiej solidarności z najbardziej wątpliwymi dokonaniami takich postaci jak Henryk Goryszewski czy warszawski radny Ryszard Makowski bardzo ułatwił im zadanie.
Na rozdrożu
Można by rzec, że w poprzednich latach ZChN nie zdecydował się na żadną skrajność. Nie spróbował - śladami Łopuszańskiego - wprząc swego niewątpliwego potencjału intelektualnego i organizacyjnego w budowanie silnego ośrodka antyeuropejskiego. Czy taki ośrodek stałby się naprawdę silny? Nie wiadomo, ale liderzy ZChN podjęli strategiczną decyzję. Korzystali z pomocy Radia Maryja, wrogiego prozachodniej modernizacji, a równocześnie sami pozostali w obrębie proeuropejskich elit, choć na samym ich skraju.
Zarazem długo opierali się rozpuszczeniu w szerszej formule nowoczesnej awuesowskiej prawicy. Najpierw opierał się Marian Piłka, potem walczący z nim Stanisław Zając. Na ile była to obrona własnej tożsamości, a na ile logiki parytetów dających partii realny udział we władzy - rzecz do dyskusji. Niewątpliwie jednak ZChN był mało zainteresowany tworzeniem czegoś szerszego. Nawet za cenę przesycenia tego czegoś własnym programem.
Ten rozkrok uczynił Zjednoczenie formacją nieczytelną. Reszty dokonał duch czasów. Formuła sięgnięcia do historii, tak pożyteczna w 1989 roku, staje się coraz mniej przydatna w dobie Internetu i "Big Brothera". Zarazem warto przypomnieć, że ZChN-owcy byli poddani podwójnej presji: pokusy zbytniej pragmatyzacji wynikającej z udziału w rządzeniu (w Polsce to przede wszystkim dzielenie fruktów, a nie realizacja programów) i silnego nacisku najbardziej opiniotwórczych środowisk, którzy najbardziej miękko i rozumnie prezentujących swe koncepcje polityków ZChN oskarżali o fundamentalizm, ekstremizm itd. Skądinąd owa miękkość i rozumność nie były regułą. Zjednoczenie koncentrowało się na najbardziej doraźnych interesach, ale język wielu jego działaczy był anachroniczny, nazbyt wojowniczy, odwołujący się do dawno przebrzmiałych emocji. Czyli taki, który wielu Polaków - czasem słusznie, a czasem nie - odrzuca.
Nie ułatwiała też życia politykom Zjednoczenia zagmatwana sytuacja wewnątrz AWS. Gdy przyjrzeć się ostatnim sporom między twórcami Przymierza Prawicy a ekipą prezesa Zająca, widać, że nie była to walka o wierność ideowym pryncypiom partii określającej się przede wszystkim stosunkiem do wiary i moralności. To w istocie spór między tymi, którzy poddawali krytycznej ocenie metody sprawowania władzy przez AWS, a tymi, którzy skłonni byli tę metodę usprawiedliwiać, szukając przyczyn porażek prawicy gdzie indziej. Można by rzec, że poplątana rzeczywistość AWS wciągnęła ZChN w swoje tryby i przemieliła.
Na ile potrzebny i trwały okaże się w przyszłości specyficzny, czysto polski typ ZChN-owskiej wrażliwości? Dziś bardziej czytelna wydaje się oferta grupy Mariana Piłki, próbującej znaleźć miejsce w swoistej formacji "czystych rąk". Czytelna - to nie znaczy gwarantująca sukces. Odłam prezesa Zająca uwikłał się w wewnątrzprawicowe rozgrywki i szuka sojuszników raz tu, raz tam, nie wykluczając nawet zewnętrznych aliansów z PSL. Czasy świetności, gdy politykom Zjednoczenia zdarzało się "trząść Polską", zdają się dobiegać końca.
Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika "Nowe Państwo"
|
Deklaracja ideowa Zjednoczenia była syntezą propozycji ideowych rodem z II Rzeczypospolitej, ale z przewagą pierwiastka narodowo-katolickiego. Gdy politycy ZChN usiłowali opisywać swoich członków i zwolenników, widzieli w nich najaktywniejszych przedstawicieli Polski parafialnej, zaniepokojonej kierunkiem przemian cywilizacyjnych i obyczajowych. Dziś konstrukcja ta zdaje się zużywać. Czasy świetności, gdy politykom Zjednoczenia zdarzało się "trząść Polską", zdają się dobiegać końca.
|
LUDZIE
Para znanych lekarzy do samego końca nie miała pojęcia, że ich dorosła córka jest w ciąży. Teraz wspólnie z nią walczą o odzyskanie chłopca, który ma nową rodzinę
Dwoje wnucząt
Marta i Jack wpadli na siebie w "Między Nami", knajpce młodej "warszawki". Marta lubiła "Między Nami". Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi.
MICHAŁ MAJEWSKI
Marta spała w swoim pokoju, jak zwykle trochę dłużej niż rodzice. Jej tata, profesor kardiolog, i mama, znany pediatra, krzątali się bladym świtem po kuchni. Nagle profesor rzucił do żony: "Jak się czujesz podwójna babciu?" - Podwójna? Mamy przecież jedną wnuczkę - odparła zmieszana pani doktor. Profesor wiedział, co mówi: "Mamy dwoje wnucząt. Pół roku temu nasza Marta urodziła chłopca. Dowiedziałem się kilka dni temu". Pani doktor poczuła, jak w kilka sekund przybywa jej dziesięć lat.
Marta - 27 lat, efektowna, wysoka blondynka. W domu od najmłodszych lat znakomite warunki - gosposia, latem wakacje z rodzicami nad morzem, zimą narty z tatą i mamą we Włoszech.
W ogólniaku Marta trenuje biegi i skok wzwyż. Potem przykra wpadka - oblewa maturę przy pierwszym podejściu. Później uczy się w Szkole Głównej Handlowej. Przerywa, nie podoba się jej na tych studiach. Teraz przygotowuje się do egzaminów na psychologię. Chce zostać terapeutką.
Paweł - 33 lata, brat Marty. Nie miał problemów z nauką. Na prawo dostał się za pierwszym razem. Odwrotność Marty - raptus i gorąca głowa. Żona, dwuletnia córka. Posada notariusza w dobrej firmie.
Mama Marty - elegancka pani. Pediatra, ponadtrzydziestoletnie doświadczenie zawodowe, pracuje w jednym z warszawskich szpitali. Opowiada chętnie, ze swobodą, łatwością, ale stara się nie patrzeć w oczy. Szalenie zakochana w Bogusi - córce Pawła.
Tata Marty - profesor medycyny. Kardiolog. Niesłychanie ambitny, wymagający. Bardzo przeżył nieudaną maturę córki. Do wszystkiego w życiu doszedł ciężką pracą. Idealista. Przekonany, że sprawiedliwość musi zwyciężać.
Amerykanin z Między Nami
Marta i Jack wpadli na siebie w Między Nami, knajpce młodej warszawki. Marta lubiła Między Nami. Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi. Potem spotkania tamtej paczki robiły się coraz rzadsze. Znajomi, starsi od Marty o parę lat, mieli coraz mniej czasu - praca, obowiązki, wyjazdy, rodziny, dzieci.
Jej brat, który był duszą tamtego towarzystwa, cieszył się narodzinami córki Bogusi. Przestali bywać, ale "opuszczona" Marta z przyzwyczajenia przesiadywała w knajpie przy Brackiej.
Trzy dni później przychodzi na przyjęcie do restauracji "Sofia", na którym rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców.
Wtedy pojawia się Jack. Młody Amerykanin wpada jej w oko - wygadany, wesoły, przystojny, podobno tańczył i występował w pokazach mody. Marta jest po prostu zakochana. Wkrótce przenosi się do mieszkania przy ul. Emilii Plater, które Jack wynajmuje wspólnie z amerykańskim kolegą o imieniu Bob. Marta zaczyna pracować ze swoim nowy przyjacielem. Zatrudniają się w wytwornej restauracji przy ulicy Marszałkowskiej - on jest szefem kuchni, ona pracuje jako tłumaczka. Niedługo potem Marta zaprasza do tej knajpy rodziców, żeby poznali jej nowego chłopaka. Jack przyrządza na tę okazję wystrzałowe potrawy. - Sprawiał miłe wrażenie - wspomina pani doktor.
Ale od początku rodzice po cichu kręcą nosem na faworyta córki. Nie podoba im się, że Marta się nie uczy, pracuje w knajpie i na dodatek mieszka z dwoma facetami. Nic jednak głośno nie mówią, bo dziewczyna jest zachwycona. Szkoda, że się nie wtrącają.
Kłamstwo w dużym swetrze
W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi - przyjaciółce, bratu, rodzicom, wreszcie samemu Amerykaninowi, który okazuje się niepoważnym facetem. Przyszły tata coraz częściej bez wstydu, na oczach Marty, ugania się za innymi kobietami. Dlaczego Marta nie informuje go o ciąży? Teraz mówi, że bała się, iż ją opuści.
Dlaczego nie mówi rodzicom? Bała się braku ich zgody na związek z Jackiem.
Dziewczyna szybko brnie w coraz bardziej chore sytuacje.
Na przełomie 1997 i 1998 roku Jack i jego kumpel Bob potrzebują pieniędzy na założenie baru z szybkim jedzeniem w znanej warszawskiej dyskotece. Po namowach Amerykanina Marta zastawia w lombardzie mieszkanie swojej świętej pamięci babci. Bez wiedzy rodziców Marty pokój z kuchnią na Mokotowie, wart sto tysięcy złotych, przepada za śmieszne cztery tysiące.
Amerykanin musi wiedzieć, że dziewczyna jest w ciąży - śpią w jednym łóżku, Marta fatalnie się czuje. Jack udaje, że wszystko jest w porządku. Czasami mówi Marcie, że nie lubi dzieci i nie wyobraża sobie ich wychowywania.
W lutym para wyskakuje ze znajomymi na weekend do Wrocławia. Na miejscu pada pomysł, żeby jechać do Pragi czeskiej. Marta jest bez paszportu. Zostawiają dziewczynę w czwartym miesiącu ciąży na stacji benzynowej, w obcym mieście.
Niemal przez całą ciążę Marta mniej więcej dwa razy w miesiącu widuje się z mamą. Spotykają się w mieście na kawie, bywa, że córka wpada do mieszkania rodziców. - Zawsze była niechlujnie ubrana, przychodziła w szerokim swetrze albo w za dużej bluzie - opowiada pani doktor.
Poza tym ciągle jest w złej formie - przygnębiona, wynędzniała i płaczliwa. Spowiada się mamie, że wszystko przez sercowe kłopoty z Jackiem. Pani doktor myśli, że córka zapadła na anoreksję albo bulimię - wcześniej Marta miała chorobliwą obsesję odchudzania się. W końcu zaniepokojona matka dzwoni do znajomej psycholog. Marta zgadza się pójść na spotkanie. Wizyt jest kilka, ale psycholog nie wyciągnęła od Marty zbyt wiele.
W czerwcu, niecały miesiąc przed porodem, pani doktor namawia marnie wyglądającą córkę, żeby przebadała się w jej szpitalu. Marta się zgadza. Badania wypadają znakomicie, może poza lekką niedokrwistością. Nadal nikt nie wie o ciąży.
Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie Santorini na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw.
Jak wtedy wyglądała? Marta wyciąga dowód osobisty, w którym jest jej fotografia sprzed dwóch lat. W pierwszej chwili trudno uwierzyć, że panna ze zdjęcia i efektowna dziewczyna, która siedzi obok, to ta sama osoba - z fotografii patrzy jakaś niezdarnie ostrzyżona, blada kobieta o przerażonych oczach.
Marta zmienia nazwisko
W nocy z 15 na 16 lipca 1998 r. Marta zrywa się z łóżka, które dzieli z Jackiem - dziewczyna ma silne bóle porodowe. Amerykanin nie reaguje. Marta jedzie sama taksówką do śródmiejskiego szpitala na Solcu. Przy rejestracji celowo przeinacza swoje nazwisko - boi się, że w szpitalu zorientują się, iż jest córką znanych lekarzy.
Potem nie chce pokazać dowodu osobistego. W końcu oddaje dokument, ale błaga lekarzy, aby utrzymali całą sprawę w tajemnicy. Tego samego dnia rodzi zdrowego chłopca - 8 punktów w skali Apgara.
Po porodzie Marta chce czym prędzej wyjść ze szpitala. Warunkiem wydostania się jest podpisanie niewiążącego oświadczenia, w którym matka prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję. Marta podpisuje i przed opuszczeniem kliniki ogląda, śpiącego w cieplarce, chłopca - ostatni raz widzi swojego syna.
Po wyjściu zamiast dzieckiem zaczyna się opiekować szczeniakiem rasy husky, którego kupiła z gazetowego ogłoszenia dzień przed porodem.
Trzy dni później wpada na przyjęcie do restauracji Sofia - rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców. Znika po dwóch kwadransach, żeby nie prowokować kłopotliwych pytań o swój wygląd i marny nastrój.
Pięć dni po urodzeniu dziecka odbiera telefon od Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego (numer telefonu komórkowego Marta zostawiła w izbie przyjęć szpitala na Solcu - M.M.).
Stawia się na spotkanie i oświadcza, że zmienia decyzję - zamierza odebrać chłopca po niezwłocznej rozmowie z rodzicami. Przyznaje, że jej mama jest pediatrą. Podaje nazwę szpitala, w którym pracuje babcia chłopca.
Pani Bałut tłumaczy Marcie, że powinna zgłosić się po dziecko do szpitala na Solcu. Jednak Marta chce najpierw powiedzieć o historii rodzicom. Jedzie z nimi na urlop nad morze - ma zamiar wreszcie wyjawić prawdę. Nie daje rady i po kilku dniach wraca z niczym. Kilka dni później Amerykanin wyrzuca ją z mieszkania przy Emilii Plater. Dziewczyna wraca do pustego mieszkania rodziców. Kilka razy snuje się wokół szpitala. Boi się wejść, innym razem pojawia się z psem i zostaje przegnana przez portiera, kolejny raz zjawia się późnym wieczorem, kiedy lekarze są już dawno w domach. W końcu daje spokój, odpuszcza, znika, nie pojawia się więcej.
Powiem, ale po sylwestrze
Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie "Santorini" na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw.
Pod koniec lata Marta zamęcza mamę z pozoru niewinnymi pytaniami. Na przykład chce się koniecznie dowiedzieć, co to oznacza, jeżeli dziecko po urodzeniu leży w cieplarce. Potem pani doktor znajduje w stercie ubrań córki śpioszki dla niemowlaka. Bardzo się cieszy - myśli, że Marta kupiła je dla małej Bogusi.
W tym samym czasie dziewczyna zaczyna odwiedzać znanego psychologa, profesora Jana Tylkę, który był nauczycielem jej przyjaciółki i jest znajomym ojca. Później profesor tak opowiadał o pierwszej wizycie Marty: "(...) W sumie nie wiedziałem, czego chce. Płakała, trzymała się za głowę (...). Nie zadawałem jej żadnych pytań, chciałem, aby sama powiedziała, jaki ma problem". Na to trzeba będzie czekać do listopada. Najpierw opowiada o sprzedanym za grosze mieszkaniu. Rodzice są zszokowani, ale wybaczają. W grudniu zdradza profesorowi prawdę o dziecku. Mówi, że pragnie odzyskać małego.
W tym samym czasie o istnieniu chłopca dowiadują się znajomi Marty. Z początku nie wierzą w porażającą informację. Daliby głowę, że dziecko jest wymysłem pogrążonej w depresji dziewczyny, ale wiadomości się potwierdzają. Przed sylwestrem informacja dociera do taty Marty. Profesor jest zszokowany. Przez pierwsze dni nie starcza mu sił, żeby o wszystkim powiedzieć żonie. W końcu na początku stycznia mówi jej, że jest "podwójną babcią". Rozmawiają z Martą. Są porażeni, nieludzko wstrząśnięci jej opowieścią, ale chwilę później cała trójka nie potrafi ukryć euforii: - Mamy wnuka, mamy synka.
Szczęśliwa Marta łapie słuchawkę i wykręca numer do Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. Słyszy nie najlepsze wiadomości: "Została pani zaocznie pozbawiona praw rodzicielskich. Jestem ustanowionym przez sąd opiekunem prawnym chłopca, który jest w rodzinie preadopcyjnej. Dziecko ma porażenie mózgowe i wylew trzeciego stopnia. Pani mama będzie wiedziała, co to znaczy".
- To nic! Chcę go odzyskać - woła do słuchawki Marta. Umawiają się za trzy dni, na 12 stycznia 1999 roku - chłopiec ma wtedy pół roku.
Domek był za duży
Niewypał - tyle można powiedzieć o rozmowach, które zimą zeszłego roku prowadzą Marta i jej rodzice w ośrodku katolickim. Strony rozstają się chłodno, z zapowiedzią kolejnych spotkań na sali sądowej.
Marta i jej rodzice wychodzą rozgoryczeni. Mają wiele do zarzucenia ośrodkowi i pani Bałut.
Pani Bałut przez wiele dni zastanawiała się, czy rozmawiać z "Rz" o sprawie małego Pawła - to imię nadano chłopcu w szpitalu. W końcu opiekunka prawna dziecka nie zgadza się na spotkanie - odsyła do zeznań, które składała przed sądem. Problem w tym, że zeznania nie wyjaśniają wszystkiego, np. z informacji zebranych przez pełnomocnika Marty wynika, iż dzieci opuszczone przez matki trafiają do jednego szpitala - przez przypadek do tego, w którym pracuje babcia Pawła (pani Bałut znała jej miejsce pracy). Tymczasem chłopczyk trafił do innej placówki. Kolejna rzecz: Przed sprawą o pozbawienie praw rodzicielskich pani Bałut próbuje znaleźć Martę. W dowodzie, który dziewczyna zostawiła na Solcu są dwa adresy - pani Bałut sprawdziła jeden. Tu akurat opiekunka prawna ma przyzwoity argument. Mówi, że Marta jest dorosłą osobą i sama wiedziała, gdzie powinna się zgłosić w sprawie syna.
Mamę Marty dziwi inna rzecz. To, że dziecko z tak poważnymi uszkodzeniami znalazło momentalnie rodzinę preadopcyjną - trafiło do niej tego samego dnia, w którym odebrano Marcie prawa rodzicielskie.
- Nie było żadnego wylewu III stopnia ani porażenia mózgowego. To są nieodwracalne uszkodzenia, a chłopczyk jest przecież zdrowy. Domniemane uszkodzenia były tylko argumentem za szybkim oddaniem dziecka do adopcji - opowiada pani doktor.
W lutym pełnomocniczka Marty, przez przypadek, wpada w sądzie na koleżankę po fachu, która ma reprezentować pewne małżeństwo w sprawie o adopcję. Okazuje się, że chodzi o małego Pawła. Prawniczki postanawiają zaaranżować spotkanie obu stron. Szykuje się przełom, bo ludzie, u których od trzech miesięcy jest dziecko, chcą rozmawiać. Wycofują się w ostatniej chwili - okazuje się, że Anna Bałut zabrania im pojawić się na tym spotkaniu.
W marcu zeszłego roku zaczyna się sądowa sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich - Paweł ma wtedy osiem miesięcy i cały czas jest w rodzinie preadopcyjnej. Marta i jej rodzice są pełni optymizmu. Kupują większą szafę, żeby pomieścić nowe ubranka dla wnuczka, wymieniają okna, żeby mały nie nabawił się kataru. Wynajmują nad morzem większy dom niż zwykle, by komfortowo spędzić pierwsze, wspólne wakacje.
Szybko przychodzi otrzeźwienie - przegrywają wszystko, co tylko można przegrać w tym procesie. Sąd nie zgadza się, żeby rodzice dziewczyny zostali nowymi opiekunami prawnymi. Sąd nie zgadza się też na kontakt Marty i jej rodziców z chłopczykiem i oddala wniosek o powołanie biegłego psychologa, który miałby wydać opinię na temat Marty. Proces wlecze się cały rok. W marcu 2000 r. jest postanowienie - wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej zostaje oddalony. Przewodnicząca składu, która na sali sądowej zwracała się do pani Bałut po prostu: "Pani Aniu", potrzebuje aż dwóch miesięcy z okładem na napisanie uzasadnienia - druzgocącego dla Marty. Sąd ocenia, że dziewczyna jest emocjonalnie nieprzygotowana do wychowywania dziecka. Marta składa apelację - jest maj 2000 r. Chłopiec ma dwa lata bez dwóch miesięcy. Od półtora roku jest w rodzinie preadopcyjnej.
Dwa imiona za dużo
Dziecko jest w doskonałych rękach. Nie kwestionują tego nawet Marta i jej rodzice. Dzięki codziennym ćwiczeniom i pomocy fachowej rehabilitantki chłopak jest w znakomitej formie - pogodny, rozgarnięty, ufny i bardzo związany z opiekunami. "Dziecku nie brakuje nawet ptasiego mleka (...). Bardzo je kochają, dbają, robią wszystko dla dziecka. Wiedzą, że matka biologiczna złożyła wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej. Bardzo się z tego powodu denerwują" - relacjonowała w sądzie pani Bałut.
Z kolei w opinii psychologicznej profesor Tylka napisał o Marcie: Myślę, że jej doświadczenie można uznać (...) za przejaw dezintegracji pozytywnej, kiedy po ciężkich przeżyciach osoba formuje nową osobowość, lepszą i dojrzalszą. W sądzie profesor dodał, że "dziecko ma prawo poznać biologicznych rodziców. Nie ma większej więzi niż ta między biologicznymi rodzicami i dzieckiem".
- Co się stanie, kiedy ten chłopak za kilkanaście lat dowie się, że jego biologiczna matka walczyła o bycie z nim. Walczyła i przegrała. To będzie dla niego koszmar - mówi Bartek, przyjaciel Marty.
Z drugiej strony, co z uczuciami i poświęceniem dwójki ludzi, którzy oddali wszystko temu chłopcu?
Ciekawa rzecz dotyczy imion. Otóż jedna z rehabilitantek miała powiedzieć w sądzie, że do chłopczyka w nowej rodzinie nie mówi się Paweł, lecz Wojtuś. Z kolei mama Marty uważa, że po ewentualnym powrocie, wnuczek powinien mieć na imię Boguś, bo wnuczka to przecież Bogusia. Sama Marta nie mówi o dziecku inaczej niż Mały.
- Pani doktor? Nie ciągnie pani, żeby pójść i zobaczyć chłopca? Pani przecież nigdy go nie widziała.
- Poszłabym, gdybym miała pewność, że go odzyskamy. A tak po prostu mam wnuka, którego nie mam. Znajoma neurolog pociesza mnie, że dzieci zaczynają pamiętać od połowy czwartego roku. Jest jeszcze chwila - tłumaczy pani doktor, opędzając się od szalonej husky, rówieśniczki chłopca, na którego ludzie mówią: Pawełek, Wojtek, Mały i Boguś.
Imiona chłopca i innych bohaterów tekstu zostały zmienione
|
Marta spała w swoim pokoju, jak zwykle trochę dłużej niż rodzice. Jej tata, profesor kardiolog, i mama, znany pediatra, krzątali się bladym świtem po kuchni. Nagle profesor rzucił do żony: "Jak się czujesz podwójna babciu?" - Podwójna? Mamy przecież jedną wnuczkę - odparła zmieszana pani doktor. Profesor wiedział, co mówi: "Mamy dwoje wnucząt. Pół roku temu nasza Marta urodziła chłopca. Dowiedziałem się kilka dni temu".
Marta i Jack wpadli na siebie w Między Nami, knajpce młodej warszawki. W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi - przyjaciółce, bratu, rodzicom, wreszcie samemu Amerykaninowi, który okazuje się niepoważnym facetem. W nocy z 15 na 16 lipca 1998 r. Marta zrywa się z łóżka, które dzieli z Jackiem - dziewczyna ma silne bóle porodowe. Amerykanin nie reaguje. Po porodzie Marta chce czym prędzej wyjść ze szpitala. Warunkiem wydostania się jest podpisanie niewiążącego oświadczenia, w którym matka prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję. Marta podpisuje i przed opuszczeniem kliniki ogląda, śpiącego w cieplarce, chłopca - ostatni raz widzi swojego syna. Pięć dni po urodzeniu dziecka odbiera telefon od Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego.Stawia się na spotkanie i oświadcza, że zmienia decyzję - zamierza odebrać chłopca po niezwłocznej rozmowie z rodzicami.
W marcu zeszłego roku zaczyna się sądowa sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich - Paweł ma wtedy osiem miesięcy i cały czas jest w rodzinie preadopcyjnej. Marta i jej rodzice są pełni optymizmu.przegrywają wszystko, co tylko można przegrać w tym procesie.
|
Od dzisiaj "Życie" ukazywać ma się w nowej wersji.
Atuty dziennika prawicy
Od dzisiaj "Życie" ukazywać ma się w nowej wersji. Szczątkowe informacje gospodarcze i zagraniczne, rezygnacja ze współpracowników, w tym niemal ze wszystkich korespondentów zagranicznych, oraz poważne oszczędności w samej redakcji wskazują, że gazeta jest w trudnej sytuacji finansowej.
Najprawdopodobniej najbliższe miesiące pokażą, czy na rynku prasowym jest jeszcze miejsce dla ogólnopolskiego dziennika o prawicowej orientacji.
Czy "Życie" ma kłopoty finansowe? - Już tyle razy ogłaszano nasze bankructwo, że nie ma sensu tego komentować - odpowiada Paweł Fąfara, zastępca redaktora naczelnego dziennika. Jego zdaniem powody zmian w gazecie są inne - "Życie" uznało, że nie ma szans na skuteczną konkurencję z "Gazetą Wyborczą" i "Rzeczpospolitą", i postanowiło postawić na czytelnika, którego interesują przede wszystkim wiadomości z Polski. Dlatego newsy z innych dziedzin zastąpią informacje z kraju, które znaleźć będzie można aż na ośmiu stronach.
Jak poinformowano w ubiegłym tygodniu dziennikarzy "Życia", radykalna kuracja oszczędnościowa (bardzo ograniczono m.in. korzystanie z taksówek) ma zmniejszyć długi gazety. Szefowie gazety zaprzeczają: - Nie mamy żadnych długów.
Zbyt duża cena
Dziś - według rejestru handlowego - właścicielami Domu Wydawniczego "Wolne Słowo", który wydaje "Życie", są Poltrust (warszawska spółka inwestycyjna założona przez Swiss Bank Corporation z siedzibą w Bazylei, Bussines Management and Finanse SA Warszawa oraz BMF International Limited z Londynu), Ruhl International GmbH&Co (niemiecka spółka budowlana), związana z nią warszawska firma Format (urządzenia przemysłowe i montażowe) oraz redaktor naczelny Tomasz Wołek. Po ubiegłorocznym podwyższeniu kapitału do 29,6 mln zł najwięcej akcji posiada Poltrust (63,17 proc. akcji). Ruhl i Format mają po 18,35 proc. akcji, a Wołek 0,13 proc.
Jak dotąd "Życie" przynosi straty. W 1996 roku (pierwszy numer dziennika ukazał się we wrześniu 1996 r.) wyniosły one 3,7 mln zł, w 1997 - 6,6, mln zł. Wyniki z dwóch ostatnich lat nie trafiły jeszcze do akt spółki w sądzie gospodarczym.
- Nie potrzebujemy pieniędzy na przetrwanie, jeśli potrzebujemy, to na rozwój - mówi Jerzy Wysocki, prezes zarządu spółki "Wolne Słowo".
Na razie jednak rozmowy z potencjalnymi inwestorami nie zakończyły się sukcesem. W ubiegłym roku z "Życia" zrezygnowały skandynawskie wydawnictwo Bonnier Group oraz brytyjski Telegraph Group. - Zbyt wysoko wyceniono ten tytuł. Choć skłonni byliśmy negocjować, to nie mogliśmy zaakceptować najważniejszego warunku: że wyłożymy dużo pieniędzy, a mimo to nie będziemy mieli żadnego wpływu na "Życie" - wyjaśnia przyczyny fiaska w rozmowach jeden z niedoszłych inwestorów.
Dwa scenariusze
Według dziennikarzy "Życia" kierownictwo miało ich poinformować, że o losach gazety rozstrzygną dwa najbliższe miesiące. W redakcji spekuluje się, że tak pesymistyczne prognozy mogą być związane z dwoma wydarzeniami: wkrótce może zakończyć się proces z Aleksandrem Kwaśniewskim (prezydent pozwał "Życie" o naruszenie dóbr osobistych po tym, jak gazeta napisała, iż Kwaśniewski i agent KGB Władimir Ałganow spędzali wakacje w tym samym ośrodku wczasowym w Cetniewie), niedługo też może zdecydować się los byłego wicepremiera Janusza Tomaszewskiego (sąd bada prawdziwość jego oświadczenia lustracyjnego). Dziennik jeszcze niedawno uważany był za blisko związany z byłym wicepremierem.
Nie tylko z nim. Udało nam się ustalić, że Maciej Kulesza, który od października 1996 roku wchodził w skład zarządu spółki "Wolne Słowo", jest równocześnie radcą prawnym firmy Banpol. Tak poinformowano nas w siedzibie tej spółki. Kulesza, pytany przez nas o to, zaprzeczył: "To pomyłka". Ale po chwili przyznał, że jest związany z Banpolem. Najpierw powiedział, że w jednym procesie był obrońcą Banpolu, potem wyjaśnił, iż przed rokiem został wyznaczony na pełnomocnika w jednej ze spraw wytoczonych przez Banpol. Banpol to firma zajmującą się dostarczaniem urządzeń elektronicznych. W zeszłym roku "Rzeczpospolita" napisała, że Banpol zawierał z Pocztą Polską kontrakty warte setki milionów złotych i wyjątkowo niekorzystne dla Poczty, co potwierdziła NIK, a sprawą zainteresowały się prokuratura i UOP.
Od kilku dni Kulesza nie pracuje już w "Wolnym Słowie". Czy "Życie" było związane z Banpolem? Jerzy Wysocki zaprzecza.
Od wyborów spadek
Chociaż od dawna mówi się o złej kondycji finansowej "Życia" (w 1998 r. po kilku miesiącach wydawania zmuszone było zamknąć dwa lokalne oddziały w Poznaniu i Wrocławiu), prezes zarządu spółki "Wolne Słowo" zapewnia, że gazeta jest spokojna o swoją przyszłość. Według monitoringu "Żyrafa" prowadzonego przez spółkę "Presspublica", wydawcę "Rzeczpospolitej", wpływy "Życia" z reklam (według cenników, a więc bez rabatów) rosną: w 1997 roku wynosiły 13,6 mln zł, w 1997 - 16,9 mln zł, w 1999 - 18,9 mln zł.
Ale od "Życia" odchodzą jego czytelnicy. Najwyższą sprzedaż - ponad 89 tys. egzemplarzy - dziennik osiągnął rok po powstaniu, czyli we wrześniu 1997 roku. Był to miesiąc wyborów parlamentarnych, ale mogło być to również związane z publikacjami na temat wakacji Kwaśniewskiego w Cetniewie - "Wakacje z agentem". Potem sprzedaż "Życia" na ogół już malała.
Coraz mniejsze zainteresowanie dziennikiem potwierdzają dane SMG/KRC. Według nich czytelnictwo "Życia" wyglądało następująco: 1996 r. - 2,6 proc., 1997 - 2,9 proc., 1998 - 2,4 proc., 1999 - 2 proc. (Polskie Badania Czytelnictwa, czytelnictwo cyklu sezonowego, czyli przynajmniej raz w tygodniu, tyle procent Polaków powyżej piętnastego roku życia sięgało po tytuł). Zdaniem Izabelli Anuszewskiej z SMG/KRC bardzo trudno wyjaśnić, dlaczego coraz mniej osób sięga po ten tytuł. - Na pewno wiąże się to z ogólnym trendem. Twierdzenie, że ludzie coraz mniej czytają, byłoby zbyt pochopne, ale pewne jest, iż nie daje się odnotować wzrostu zainteresowania prasą. A w takiej sytuacji tytuł, który na starcie miał mniejszy zasięg, bardziej narażony jest na wahania niż gazety o większym czytelnictwie - spekuluje Anuszewska. Innym powodem może być ograniczona liczebnie grupa stałych czytelników "Życia" - osoby z dużych miast, ze średnim, a przede wszystkim wyższym wykształceniem, powyżej czterdziestego roku życia.
Jerzy Wysocki uważa, że na rynku prasowym cały czas jest miejsce dla gazety o prawicowej orientacji. - I to nie tylko dlatego, że redakcja chce upowszechniać takie poglądy, ale dlatego, że takie jest zapotrzebowanie czytelników - twierdzi. - Ale upowszechnianie prawicowych poglądów musi się odbywać za pomocą dobrego produktu, który zawierać będzie też informacje o wydarzeniach sportowych, gdzie kupić mieszkanie, co obejrzeć w telewizji. Pod tym względem nie jesteśmy konkurencyjni. Dlatego postanowiliśmy się wyróżnić czymś innym. Naszym głównym atutem będą teraz informacje z kraju i publicystyka.
Redaktor naczelny "Życia" Tomasz Wołek przypomina, że kiedy tworzono gazetę, odmawiano jej, a są i tacy, którzy nadal odmawiają, racji bytu i prawa do życia. - "Życie" startowało w skrajnie trudnych warunkach, a mimo to zdobyło ważny przyczółek - mówi Wołek. - Nie w pełni nas to satysfakcjonuje i ten przyczółek chcemy poszerzyć. Nawet na tak ciasnym rynku jest miejsce na pismo niezależne, o orientacji konserwatywnej, które wyraża opinie znacznej części obozu Polski posierpniowej.
Luiza Zalewska
|
Od dzisiaj "Życie" ukazywać ma się w nowej wersji. gazeta jest w trudnej sytuacji finansowej.
najbliższe miesiące pokażą, czy na rynku prasowym jest jeszcze miejsce dla ogólnopolskiego dziennika o prawicowej orientacji.właścicielami Domu Wydawniczego "Wolne Słowo", który wydaje "Życie", są Poltrust, Ruhl International GmbH&Co, Format oraz redaktor naczelny Tomasz Wołek.
Jak dotąd "Życie" przynosi straty. rozmowy z potencjalnymi inwestorami nie zakończyły się sukcesem. o losach gazety rozstrzygną dwa najbliższe miesiące. wkrótce może zakończyć się proces z Aleksandrem Kwaśniewskim (pozwał "Życie" o naruszenie dóbr osobistych), niedługo też może zdecydować się los byłego wicepremiera Janusza Tomaszewskiego. Dziennik jeszcze niedawno uważany był za blisko związany z byłym wicepremierem. od "Życia" odchodzą jego czytelnicy. bardzo trudno wyjaśnić, dlaczego coraz mniej osób sięga po ten tytuł. wiąże się to z ogólnym trendem.nie daje się odnotować wzrostu zainteresowania prasą. Innym powodem może być ograniczona liczebnie grupa stałych czytelników "Życia".
Jerzy Wysocki uważa, że na rynku prasowym cały czas jest miejsce dla gazety o prawicowej orientacji. - Ale upowszechnianie prawicowych poglądów musi się odbywać za pomocą dobrego produktu. Pod tym względem nie jesteśmy konkurencyjni. Naszym głównym atutem będą teraz informacje z kraju i publicystyka.
Redaktor naczelny "Życia" Tomasz Wołek mówi - na rynku jest miejsce na pismo niezależne, o orientacji konserwatywnej, które wyraża opinie znacznej części obozu Polski posierpniowej.
|
PODATKI
Ministerstwo Finansów samo zaprzepaściło reformę
Lepiej już chyba nie upraszczać
RYS. PAWEŁ GAŁKA
KATARZYNA JĘDRZEJEWSKA
Podstawowy błąd Ministerstwa Finansów w przygotowaniu reformy podatkowej polega na tym, że zamiast skoncentrować się na głównych celach tej reformy, przygotowało projekty ustaw pełne drobnych, często wątpliwych, czasami tylko rzeczywiście potrzebnych zmian. I zamiast postawić posłów przed politycznym wyborem wysokości stawek i katalogu ulg, pozwoliło im zanurzyć się w nie kończące się dyskusje nad tym, czy regulamin pracy jest aktem prawnym i czy hodujący cztery krowy poza gospodarstwem rolnym ma płacić podatek, czy też nie.
Propagandowa oprawa zapowiadanej reformy to za mało, by przekonać podatników, posłów i ekspertów, że istotnie ministerstwo dąży do uproszczenia systemu podatkowego. Prostota podatków nie leży w zniesieniu ulg i zwolnień, ale - co już wielokrotnie było podkreślane - w jasności przepisów, w tym zwłaszcza dotyczących kosztów uzyskania przychodu. Tymczasem każdy dzień dotychczasowych prac sejmowej komisji potwierdzał opinię, że ministerstwo zaproponowało podatnikom niezłe skomplikowanie przepisów. No i przede wszystkim samo podsunęło argument, by nad każdym z artykułów debatować po kilka godzin.
Czekolada przychodem, ryczałt nie
Zupełnie niejasny stał się na przykład zaproponowany przez Ministerstwo Finansów podział na przychody, które nie są przychodami i te, które nimi jednak są, ale są zwolnione od podatku. Dotychczas był jeden przepis - zwolnienia od podatku - i choć był rozbudowany do 62 punktów, wielu podatników zdążyło się już przyzwyczaić, że odszkodowania są w punkcie 3, wartość napojów bezalkoholowych i posiłków regeneracyjnych w punkcie 12, ryczałt za używanie prywatnego samochodu dla celów służbowych w punkcie 22, a dotacje, subwencje i dopłaty z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych w punkcie 48.
Teraz ministerstwo zaproponowało, żeby posiłki regeneracyjne i ryczałt samochodowy nie były już zaliczane do przychodów. Nadal natomiast przychodami zwolnionymi od podatku byłyby na przykład niektóre odszkodowania i subwencje z PFRON.
Skutek jest ten sam co dotychczas; w każdym z wymienionych przykładów nie będzie pobrany podatek. Po co więc podział?
Nawet jeśli jest jakieś uzasadnienie, to dlaczego ministerstwo zaliczyło na przykład czekoladę dla krwiodawców do przychodów zwolnionych od podatku, a nie do świadczeń nie będących po prostu przychodem? Dlaczego przychodem (choćby nawet wolnym od podatku) ma być nagroda dla niepełnosprawnych wypłacana przez Polski Komitet Paraolimpijski, a nie będzie nim ryczałt samochodowy? Trudno tu o jakąkolwiek jasność kryteriów.
Bieganie po ustawie
Dodajmy, że oba nowe przepisy: jeden o przychodach nie będących przychodami, drugi o zwolnieniach od podatku mają być oddzielone od siebie trzynastoma innymi artykułami. Dlaczego resort nie zdecydował się zapisać ich jeden po drugim?
Wyraźnie w tym roku ministerstwo upodobało sobie przerzucanie przepisów z jednego do drugiego artykułu, o kilka stron dalej. O tym, jak ustalać przychód z działów specjalnych produkcji rolnej, napisało na przykład w dwóch artykułach: 18 i 46.
Zanim więc podatnik spróbowałby rozwikłać sens poszczególnych zapisów, musiałby najpierw nauczyć się, gdzie ich szukać. Dodajmy, że nowa ustawa miałaby mieć 81 przepisów.
Inne, czyli w szczególności
Gwoli sprawiedliwości, trzeba przyznać, że w niektórych, nielicznych wprawdzie, ale jednak przepisach Ministerstwo Finansów postanowiło niczego nie zmieniać.
Wymieniając poszczególne źródła przychodów (stosunek pracy, emeryturę, rentę, działalność gospodarczą, kapitały pieniężne itd.) resort finansów nadal kończy przepis nieodłącznym "inne źródła".
Jakie inne? Wyjaśnienie można znaleźć piętnaście przepisów dalej. Niestety i tu, tak jak dotychczas, znajduje się słynna już formuła "w szczególności". To oznacza, że podatnik nigdy nie może być pewien, co mu opodatkują.
Bez zmian pozostała też definicja wolnego zawodu. Ministerstwo zostawiło nawet dotychczasowe przykłady: techników budowlanych (dlaczego nie techników innych specjalizacji, pytali zaraz posłowie), rzeczników patentowych, księgowych.
Utrzymało też podział na przychody z wolnego zawodu i przychody z samodzielnej działalności (teraz nazywałoby się to "działalność wykonywana osobiście").
Tylko po co ten podział? Jakie jest uzasadnienie, żeby jeden adwokat miał być traktowany jako ten, który prowadzi działalność osobiście, a inny wykonuje wolny zawód? Tym bardziej że w obu proponowanych przez resort definicjach ("przychodów z działalności wykonywanej osobiście" - art. 16 i "przychodów z wykonywania wolnego zawodu" - art. 21) pojawia się to samo sformułowanie: "osobiście wykonywana działalność".
Przyparte do muru Ministerstwo Finansów przyznało, że z podatkowego punktu widzenia taki podział nie ma racjonalnego uzasadnienia. I wtedy to posłowie od razu przypomnieli sobie genezę tego zapisu: przepisy o wolnych zawodach pochodzą z lat 60. Dziś pozostały już tylko w ustawie podatkowej.
Osiem owiec i komentarz
Pewnego dnia jeden z posłów sejmowej komisji wyraził żal: - Szkoda, że nikt nie nagrywa, można by z tego napisać niezły komentarz do ustawy o podatku dochodowym.
Niestety, dużo w tym racji. Bez wyjaśnień przedstawicieli resortu finansów trudno byłoby na przykład domyślić się, że pisząc w proponowanym art. 19 ust. 5 pkt 9 "otrzymane wynagrodzenie" ministerstwo miało na myśli kwotę zaksięgowaną, ale niekoniecznie przekazaną.
Tylko dzięki wyjaśnieniom resortu finansów można się było dowiedzieć, że zwolnienie od podatku "uposażeń funkcjonariuszy ONZ i innych międzynarodowych instytucji i organizacji" wcale nie oznacza, że nie będą oni płacić podatku od wynagrodzeń. Zwolnienie dotyczy tylko świadczeń rzeczowych.
Bez wyjaśnień resortu trudno byłoby podatnikowi hodującemu poza gospodarstwem rolnym na przykład osiem owiec zorientować się, czy ma płacić podatek dochodowy, czy nie. Zgodnie z ustępem 1 art. 17 podatnik powinien podatek płacić, zgodnie z ustępem 2 tego samego przepisu - jednak nie.
Zwolnienie nie dla wszystkich
Najwięcej wątpliwości i absurdów proponowanej ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych posłowie doszukali się w przepisach opodatkowujących przychody z kapitałów pieniężnych i z nowego systemu emerytalnego.
Ministerstwo Finansów zaproponowało na przykład zwolnienie od podatku jedynie wypłat z pracowniczego funduszu emerytalnego i uparcie tłumaczyło, że taki sam zapis jest w innej ustawie. Na nic zdały się przekonywania posłów, że proponowany zapis oznacza zwolnienie tylko dla jednej z czterech form programu emerytalnego. Dopiero gdy wyjaśnienia w tej sprawie złożyła osobiście wiceminister pracy i polityki społecznej, pełnomocnik rządu ds. spraw reformy zabezpieczenia społecznego, Ewa Lewicka, resort finansów dał się przekonać.
Pisaliśmy już w "Rz" o nierealności poboru podatku w przypadku, gdyby Ministerstwo Finansów chciało opodatkować u osób fizycznych "buy-back", czyli wykup akcji przez spółkę w celu ich umorzenia (w przypadku osób prawnych znajduje to uzasadnienie). Informowaliśmy też o skutkach proponowanego opodatkowania przyrostu wartości nominalnej; zdaniem ekspertów skończyłoby się to pobieraniem podatku od straty ze sprzedaży akcji. Ministerstwo Finansów uważa jednak nadal, że oba proponowane przepisy powinny być w ustawie, a intencje resortu są tylko niewłaściwie odczytywane.
Nowe renty
Z niejasnych powodów Ministerstwo Finansów zaproponowało, żeby od 2000 r. zwolnić od podatku "zapomogi otrzymywane w przypadku indywidualnych zdarzeń losowych, klęsk żywiołowych, długotrwałej choroby lub śmierci". Nowy przepis miałby zastąpić dotychczasowy, nikomu nie wadzący, a sprowadzający się do tego, by wolne od podatku były tylko świadczenia pomocy społecznej i zapomogi wypłacane z określonych dwóch funduszy.
W opinii części posłów propozycja Ministerstwa Finansów to furtka dla fundowania sobie przez podatników nowych rent.
W takich sytuacjach trudno odmówić racji tym, którzy wskazują, że zamiast uproszczeń mamy do czynienia z niebywałym komplikowaniem przepisów.
|
Podstawowy błąd Ministerstwa Finansów w przygotowaniu reformy podatkowej polega na tym, że zamiast skoncentrować się na głównych celach tej reformy, przygotowało projekty ustaw pełne drobnych, często wątpliwych zmian. Prostota podatków nie leży w zniesieniu ulg i zwolnień, ale w jasności przepisów, zwłaszcza dotyczących kosztów uzyskania przychodu. Tymczasem ministerstwo zaproponowało podatnikom skomplikowanie przepisów. Zupełnie niejasny stał się zaproponowany podział na przychody, które nie są przychodami i te, które nimi są, ale są zwolnione od podatku. Ministerstwo Utrzymało podział na przychody z wolnego zawodu i przychody z samodzielnej działalności. Najwięcej wątpliwości i absurdów proponowanej ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych posłowie doszukali się w przepisach opodatkowujących przychody z kapitałów pieniężnych i z nowego systemu emerytalnego.
|
Współczesny polski patriotyzm musi wypracować wizję naszej wspólnej przyszłości
Naród - ostatni węzeł
RYS. MARTA IGNERSKA
JAROSŁAW GOWIN
Dyskusja o patriotyzmie, jaka toczy się na łamach prasy, przypomina nam, że demokracji i kapitalizmu nie da się zbudować bez rozstrzygnięcia, na jakich wartościach chcemy je oprzeć. Przez poprzednią dekadę wznosiliśmy "polski dom" jak popadło, tu jakąś ścianę, tam kawałek dachu... Cud, że się nie zawalił. Pora jednak najwyższa, by wrócić do fundamentów.
W znakomitym artykule "Patriotyzm - kłopotliwe zobowiązanie" ("Rz", 18.12.2000) Marek Cichocki wylicza najważniejsze powody, dla których polska demokracja potrzebuje - jako swego spoiwa - symboliki i wartości patriotycznych. Wolność wymaga ofiary - pisze publicysta Warszawskiego Klubu Krytyki Politycznej - a patriotyzm stwarza solidarność pokoleń: tych, które dla Polski poświęcały się w przeszłości, tego, które słowu "ojczyzna" nadaje treść obecnie, i tych, które robić to będą w przyszłości.
Po drugie, patriotyzm to tkanka solidarności społecznej, chroniącej nas przed obojętnością na los tych, z których wolnorynkowa konkurencja (często zresztą zdeformowana przez korupcję, niesprawiedliwe interwencje państwa na rzecz interesów silniejszych grup zawodowych itp.) czyni "ludzi zbytecznych". Po trzecie wreszcie, jak podkreśla Cichocki, trwałość porządku demokratycznego zależy od poczucia odpowiedzialności za wspólnotę polityczną ze strony obywateli, patriotyzm zaś to najsilniejsza pobudka do takiego zaangażowania.
Liberalna schizofrenia
Artykuł Cichockiego powstał jako reakcja na spór, który wywołała wystawa "Bohaterowie naszej wolności". Billboardy ze zdjęciami na ogół nieznanych opinii publicznej uczestników polskich zmagań o niepodległość spotkały się z zaskakująco ostrą reprymendą ze strony liberalnych publicystów. Posunięto się aż do absurdalnego zarzutu o propagowanie ducha militaryzmu...
Jak wytłumaczyć ten liberalny odruch niechęci przeciw propagowaniu wartości patriotycznych? Nie jest przecież tak, że liberalizm kłóci się z przywiązaniem do ojczyzny ani że polscy liberałowie są mało oddanymi patriotami - każdy, kto pamięta ostatnie dziesięciolecia PRL, wie przecież, że w ich gronie nie brakuje równie wielkich bohaterów polskiej wolności, jak ci, których twarze zobaczyliśmy na plakatach. W argumentach krytyków wystawy jest zresztą sporo racji (zgódźmy się jednak, że całkowicie banalnej): w czasach pokojowych na plan pierwszy codziennego życia wysuwają się wartości tworzące "patriotyczne minimum": rzetelność zawodowa, wiarygodność, uczciwość, umiar itd. Dlaczego wszakże te "cnoty drugorzędne" mielibyśmy przeciwstawiać gotowości do poświęcenia życia dla ojczyzny?
W rzeczywistości znaczna część liberalnych publicystów popadła w rodzaj intelektualnej schizofrenii. O solidarności pokoleń słyszymy, gdy mowa jest - jak ostatnio, przy okazji odkrycia wstrząsającej zbrodni w Jedwabnem - o polskim antysemityzmie. Dlaczego jednak mamy poczuwać się do winy za antysemityzm naszych dziadków, a nie powinniśmy oddawać czci bohaterom tamtego pokolenia i czerpać zbiorowej dumy z ich heroizmu? Dlaczego w przypadku antysemityzmu wolno mówić o zbiorowej odpowiedzialności Polaków, podczas gdy wspominanie o odpowiedzialności za komunizm, jaka spada na członków aparatu PZPR-owskiego, sprowadza zarzuty o polityczne oszołomstwo i "antykomunizm z bolszewicką twarzą"?
Stosując podwójne miary w ocenie przeszłości, nie uporamy się z jej ciemnymi kartami, a zagubimy to, co cenne. Prawda o tym, co uczyniono w Jedwabnem powinna ujrzeć światło dzienne przede wszystkim dlatego, że winni to jesteśmy ofiarom i narodowi żydowskiemu; ale powinna też stać się częścią narodowej samoświadomości Polaków z tych samych powodów, dla których pamiętać mamy o legionistach Piłsudskiego czy żołnierzach AK. W jednym i w drugim przypadku domaga się tego nasz patriotyzm. Mamy też obowiązek przekazać dziedzictwo przeszłości następnym pokoleniom: pamięć o bohaterach jako zobowiązania, pamięć o polskich zbrodniach jako przestrogę.
Patriotyczna anemia
Polski patriotyzm jest dzisiaj w kiepskim stanie. Po 1989 r. można było sądzić, że największy od stuleci (zapewne największy w całej naszej historii) zbiorowy sukces Polaków: pokojowe zwycięstwo nad komunizmem i udana rekonstrukcja instytucji demokratycznych oraz wolnego rynku wyzwoli w nas uzasadnione poczucie narodowej dumy. Tymczasem życie społeczne i polityczne ogarnęła patriotyczna anemia. Projekt transformacji, pomyślany na początku jako wielkie dzieło na rzecz ojczyzny (plan Balcerowicza był - na dużą skalę - odpowiednikiem przedwojennej budowy Gdyni, a starania o wejście do NATO i UE działaniem na rzecz wywrócenia układu geopolitycznego, który trzymał Polskę w kleszczach przez 200 lat), szybko uwiązł w drobnych zabiegach technokratów; z kolei ciężary codziennej egzystencji i rozczarowanie egoizmem klasy politycznej pozbawiły miliony zwykłych obywateli radości z odzyskania wolności. Patriotyzm stał się pojęciem niemodnym, a nawet wstydliwym. Takie czasy, że nawet własnym dzieciom głupio przypominać o obowiązku miłości do ojczyzny, cóż dopiero mówić o tym publicznie
Iluzją albo nadużyciem byłoby przeciwstawianie "patriotycznych mas" "kosmopolitycznym elitom". Wielu zwykłych ludzi zawsze zawstydzać będzie intelektualistów siłą swych "nawyków serca", ale przeciętny robotnik czy chłop wykazują dzisiaj o wiele większą niż przeciętny inteligent obojętność na hasła patriotyczne; tym bardziej że "nowa Polska" kojarzy mu się z utratą poczucia prestiżu jego grupy społecznej, a nierzadko z degradacją materialną. Dla ilu Polaków Polska jest naprawdę wartością? Przecież nawet w wyborach 4 czerwca 1989 roku wzięło udział tylko 69 proc. społeczeństwa, z czego 1/3 głosowała na komunistów Czy polskie przywiązanie do patriotyzmu nie jest mitem? Czy w rzeczywistości nie jesteśmy Polakami o wiele mniej niż Francuzi są Francuzami lub Niemcy Niemcami?
Złowrogi cień
Nieufność części elit opiniotwórczych do retoryki patriotycznej pogłębia tę anemię. Za nieufnością tą kryje się pewien lęk. W przeświadczeniu współczesnych intelektualistów za patriotyzmem jak cień podąża to, co w ich oczach jest największym zagrożeniem społecznym: nacjonalizm. Jest rzeczą charakterystyczną, że w swej obronie patriotyzmu Marek Cichocki wystrzega się słowa naród - zapewne w nadziei, że w ten sposób zneutralizuje ataki ze strony środowisk antynacjonalistycznych. Za rozdzieleniem patriotyzmu i nacjonalizmu przemawiają zresztą poważne racje. Patriotyzm odnosi się przede wszystkim do kraju, do wspólnoty państwowo-terytorialnej. Istnieją rozmaite kręgi patriotyzmu: od lokalnego (małe ojczyzny) do ponadpaństwowego (taki charakter ma rodząca się na naszych oczach świadomość europejska). Można wskazać przykład patriotyzmu, który w ogóle obywa się bez identyfikacji narodowej - taki rodzaj przywiązania żywiło do XIX-wiecznego cesarstwa Habsburgów wielu przedstawicieli różnych narodów: Słoweńców, Węgrów, Żydów, Ukraińców czy Polaków.
A jednak wszelkie próby rozdzielenia kwestii patriotyzmu od kwestii narodu byłyby w dzisiejszej Polsce zabiegiem pozornym. Odkąd staliśmy się krajem praktycznie jednonarodowym (co nie znaczy, że jednoetnicznym: naród to nie wspólnota krwi, lecz kultury i historii), niepodobna głosić pochwały patriotyzmu bez rehabilitacji pojęcia narodu i - weźmy byka za rogi - nacjonalizmu.
Wieloznaczność nacjonalizmu
Nieufność do nacjonalizmu nie może dziwić. Historia XIX i XX wieku nieraz pokazywała, jak krótka może być droga od przywiązania do rodzimych krajobrazów czy własnego języka do zbiorowych mogił. Przestrogą jest pod tym względem także to, co przydarzyło się z polską pamięcią o czasach komunizmu: skoro doświadczenie PRL tak szybko uległo zbiorowemu zapomnieniu, to dlaczego podobny los nie może spotkać lekcji, którą powinniśmy wyciągnąć ze zbrodni narodowego socjalizmu czy ludobójstwa na Bałkanach? Jak cienka granica dzieli przywiązanie do własnego narodu od szowinistycznych obsesji pokazują choćby dzisiejsi polscy antysemici, już nie tylko "broniący" krzyży w Oświęcimiu, ale i wymachujący legitymacjami poselskimi w galeriach sztuki
A jednak granica taka istnieje. Mimo wszelkich ekscesów nacjonalizmu nie powinniśmy rezygnować z szukania takich jego form, które nie niosą w sobie nienawiści do sąsiadów. Nie powinniśmy, bo - po pierwsze - ceną za to okazuje się rezygnacja z takich wartości jak patriotyzm; po drugie zaś - nacjonalizm jest i długo będzie sztandarem, pod którym w chwilach trudnych zbierać się będą wszyscy zaniepokojeni o los Polski. Jeżeli monopol na wartości narodowe pozostawimy skinheadom, "Myśli Polskiej" i posłowi Tomczakowi, to skutki tego rzeczywiście mogą okazać się opłakane.
W polskiej kulturze istnieje wiele tradycji, z których czerpać można inspiracje w poszukiwaniu nowoczesnego nacjonalizmu. Nie straciło przecież siły oddziaływania dziedzictwo jagiellońskie (choć dzisiaj nie tylko godzić, ale i cieszyć się winniśmy z samoistności Litwy). Nie straciła racji bytu romantyczna wizja narodu. Na przecięciu tradycji jagiellońskiej i romantycznej sytuuje się myślenie o narodzie Jana Pawła II, który wtopił je w uniwersalistyczne przesłanie chrześcijaństwa. W podobnym kierunku szły filozoficzne rozważania ks. Tischnera. O potrzebie szukania "liberalnego nacjonalizmu" pisali w ostatnich latach Jerzy Szacki i Andrzej Walicki - czołowi przedstawiciele polskiej myśli liberalnej.
Naród jako zadanie
Potoczne rozumienie narodu czy patriotyzmu kładzie nacisk na przywiązanie do przeszłości. Marek Cichocki, podkreślając związek patriotyzmu z postawami ofiary, poświęcenia, służby, solidarności czy troski o dobro wspólne, przenikliwie pokazał, że chodzi tu o sprawę, od której zależy przede wszystkim przyszłość Polski. Jak pisał Renan, naród to "codzienny plebiscyt"; o sile więzi narodowych stanowi nie tylko tradycja, ale i wielkość zadań, które patriotyzm rysuje przed obywatelami. Współczesny polski patriotyzm musi przede wszystkim wypracować wizję naszej wspólnej narodowej przyszłości, pokazać zadania, którym mamy zbiorowo sprostać.
Nie ulega wątpliwości, że przyszłość naszego kraju wiąże się ze zjednoczoną Europą. Pilnym zadaniem jest dzisiaj budowa nowego kręgu patriotyzmu - patriotyzmu europejskiego. Ale bez patriotyzmu narodowego byłby on jak skorupa - pusty i kruchy.
Dwa porządki
Organizatorzy wystawy "Bohaterowie naszej wolności" przypomnieli - co jest ich wielką zasługą i świadectwem odwagi myślenia "pod prąd" - o związku patriotyzmu z heroizmem, poświęceniem, służbą. Naród to być może wartość najwyższa, ale w porządku historycznym. Poza planem wartości historycznych istnieje jednak sfera wartości absolutnych. Patriotyzm doprowadza nas do granic tej sfery, dalej jednak przewodnikami stają się religia, moralność, filozofia i sztuka.
Tych dwu porządków nie należy przeciwstawiać, ale też nie należy ich mylić, i to nie tylko dlatego, że zwyrodniały nacjonalizm żywi się zapachem krwi. Broniąc wartości narodu, pamiętajmy, co na jego temat pisał Zbigniew Herbert: "ten okrwawiony węzeł/ jest ostatnim/ który/ wyzwalający się/ potarga".
Autor jest redaktorem naczelnym miesięcznika "Znak".
|
demokracji i kapitalizmu nie da się zbudować bez rozstrzygnięcia, na jakich wartościach chcemy je oprzeć. Pora najwyższa, by wrócić do fundamentów. polska demokracja potrzebuje wartości patriotycznych. Billboardy ze zdjęciami uczestników polskich zmagań o niepodległość spotkały się z reprymendą liberalnych publicystów. Dlaczego mamy poczuwać się do winy za antysemityzm naszych dziadków, a nie powinniśmy oddawać czci bohaterom tamtego pokolenia? Polski patriotyzm jest dzisiaj w kiepskim stanie. Po 1989 r. życie społeczne i polityczne ogarnęła patriotyczna anemia. Projekt transformacji uwiązł w drobnych zabiegach technokratów; ciężary codziennej egzystencji i rozczarowanie egoizmem klasy politycznej pozbawiły obywateli radości z odzyskania wolności. Nieufność części elit opiniotwórczych do retoryki patriotycznej pogłębia tę anemię. W przeświadczeniu współczesnych intelektualistów za patriotyzmem jak cień podąża nacjonalizm. Mimo ekscesów nacjonalizmu nie powinniśmy rezygnować z szukania takich jego form, które nie niosą w sobie nienawiści do sąsiadów, bo ceną za to okazuje się rezygnacja z takich wartości jak patriotyzm. Współczesny polski patriotyzm musi przede wszystkim wypracować wizję naszej narodowej przyszłości.
|
W setną rocznicę narodzin mechaniki kwantowej
Czego jeszcze nie wiemy w fizyce?
KRZYSZTOF A. MEISSNER
14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów.
Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru, zgodnego z doświadczeniem, na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była tak radykalna, że musiała czekać 5 lat na pierwsze zrozumienie jej faktycznej doniosłości (wyjaśnienie przez Einsteina efektu fotoelektrycznego), 13 lat na pierwsze zastosowanie do modelu atomu (,,stary" model atomu Bohra), 25 lat na wprowadzenie jako ogólnie obowiązującej zasady dynamiki (mechanika kwantowa w sformułowaniu Heisenberga-Jordana lub Schrödingera), a 100 lat, czyli do dzisiaj, czeka na pełne zrozumienie.
Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się być nauką niemal zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki trzem filarom - mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Filary te pozwalały na opis całości ówczesnej wiedzy teoretycznej i dlatego pod koniec XIX wieku niektóre uniwersytety rozważały możliwość zamknięcia wydziałów fizyki, gdyż wydawało się, że od strony badawczej niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy, jak wspomniane promieniowanie ciała doskonale czarnego, stabilność atomów czy zupełne drobiazgi, jak niezgodność z obliczeniami, o 42 sekundy kątowe na stulecie, obserwacji obrotu peryhelium Merkurego. Po kilku latach okazało się, że te "drobne" problemy były zwiastunami całkowitej rewolucji w fizyce, która sprowadziła mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii efektywnych (bardzo użytecznych, ale o ograniczonym zakresie stosowalności).
Przez minionych sto lat powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna teoria względności Einsteina - w pewnym sensie ,,unifikująca" przestrzeń i czas, ogólna teoria względności Einsteina - najpiękniejsza klasyczna teoria w fizyce, dotycząca wszystkich oddziaływań, w tym grawitacji, która jako pierwsza pozwoliła na opis wszechświata jako całości, co było niemożliwe w ramach teorii Newtona oraz kwantowa teoria pola - mechanika kwantowa z wbudowaną szczególną teorią względności, pozwalająca na opis cząstek elementarnych, doświadczalnie potwierdzona z dokładnością do dwunastu miejsc po przecinku). Poza tym znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. Wynika to z dwóch przyczyn. Stawiamy obecnie pytania, które mogły być również postawione w XIX wieku, ale domaganie się odpowiedzi wydawało się wtedy tak absurdalne, że nikt ich nie stawiał. Np. pytaniem takim jest: dlaczego litr wody waży ok. 1 kilograma, a nie np. milion ton, zakładając, że wzorce długości i masy znalibyśmy np. z badań astronomicznych. Obecnie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie pod warunkiem, że znamy masy protonu, neutronu i elektronu oraz ich ładunki. Problem zszedł na głębszy poziom: dlaczego te masy i ładunki są takie a nie inne - chociaż nie mamy najmniejszej wskazówki, gdzie szukać odpowiedzi, to ani nie uważamy problemu za absurdalny, ani nie twierdzimy, że nie będzie można nigdy go rozwiązać.
Drugą przyczyną, dlaczego obecnie lepiej wiemy, ile nie wiemy, jest fakt, że nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły swoje pytania, których nawet nie można było w XIX wieku postawić. Wiemy już z pewnością, że na niektóre z tych pytań odpowiedzi musimy szukać w teoriach ogólniejszych niż obecnie istniejące.
Wymienię tylko kilka, w mojej ocenie najważniejszych, problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat. Wybór takich problemów jest oczywiście ryzykowny, gdyż np. sto lat temu nikt by się nie spodziewał, że akurat badanie spektrum promieniowania może doprowadzić do jakiegokolwiek przełomu, ale wtedy nie spodziewano się przełomu z żadnej strony. Podejmując to ryzyko, można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie, być może jedno i to samo, będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym, i chyba najważniejszym, problemem jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności (teorią grawitacji) znanym jako problem kwantowej teorii grawitacji. Niemal z pewnością można oczekiwać, że teoria taka będzie musiała się zmierzyć z absolutnie fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu czy o istnienie bądź nieistnienie początkowej osobliwości we wszechświecie. Przez kilkadziesiąt lat próbowano rozwiązać ten problem w analogii do połączenia mechaniki kwantowej ze szczególną teorią względności (czyli kwantowej teorii pola), ale bez powodzenia. Nowymi propozycjami są teoria strun, ostatnio w szerszym kontekście nazywana teorią M, która stanowi radykalne odejście pojęciowe od kwantowej teorii pola i ma już pewne cechy, których można by od kwantowej teorii grawitacji oczekiwać oraz tzw. sformułowanie pętlowe kwantowej teorii grawitacji - niestety matematycznie teorie te są tak skomplikowane, że nie można obecnie stwierdzić, czy stanowią krok w dobrym kierunku.
Drugim fundamentalnym problemem, prawdopodobnie związanym z kwantową teorią grawitacji, jest problem stałej kosmologicznej. Stałą kosmologiczną, jako stałą energię w przestrzeni niezależną od obecności materii i promieniowania, wprowadził do swoich równań ogólnej teorii względności Einstein - potem zresztą nazwał to wprowadzenie ,,największą pomyłką swojego życia". Choć umiemy opisywać wszechświat z dowolną stałą kosmologiczną, to jakiekolwiek ,,wyjaśnienia" teoretyczne dają wielkość tej stałej absurdalnie dużą w porównaniu z obserwacjami (o kilkadziesiąt rzędów wielkości).
Ponieważ stała kosmologiczna dotyczy własności ,,pustej" przestrzeni, więc oznacza to bardzo istotny mankament istniejących teorii.
Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Problemami, które nie muszą mieć wymiaru fundamentalnego, są w fizyce cząstek elementarnych: problem unifikacji, tj. opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań, istnienia bądź nieistnienia supersymetrii - specjalnej symetrii łączącej cząstki o różnych spinach oraz od wielu lat nierozwiązany problem budowy protonu. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów, np. struktura wielkoskalowa we wszechświecie, wyjaśnienie istoty nadprzewodnictwa wysokotemperaturowego, niektóre zjawiska w bardzo niskich temperaturach itd. Trudno jest obecnie ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych fundamentalnie koncepcji czy jedynie nowych metod. Jednak istnieje możliwość powtórzenia sytuacji sprzed stu lat, gdy pozornie niefundamentalny, ,,drobny" problem okazał się zwiastunem rewolucji pojęciowej.
Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich wspomnianych wyżej problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności, ogromnej liczby zjawisk, które doczekały się w jej ramach wyjaśnienia (wystarczy wspomnieć tutaj niemal całą chemię), to nadal borykamy się z fundamentalnym problemem interpretacji mechaniki kwantowej, w szczególności z problemem pomiaru, czego nikt tak naprawdę do końca nie rozumie; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania. Stąd ,,rewolucja kwantowa" zapoczątkowana sto lat temu wykładem Plancka jeszcze się nie zakończyła.
Należy mieć nadzieję, że w podobnym artykule napisanym za sto lat, problemy tutaj wspomniane już dawno będą rozwiązane, ale z pewnością pojawią się nowe. Ale na razie jeszcze nie wiemy, że tego nie wiemy...
|
14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów.
Sto lat temu hipoteza była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się być nauką niemal zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki trzem filarom - mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Przez minionych sto lat powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna teoria względności Einsteina, ogólna teoria względności Einsteina oraz kwantowa teoria pola. Poza tym znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. Wynika to z dwóch przyczyn. Stawiamy obecnie pytania, chociaż nie mamy najmniejszej wskazówki, gdzie szukać odpowiedzi, to ani nie uważamy problemu za absurdalny, ani nie twierdzimy, że nie będzie można nigdy go rozwiązać. Drugą przyczyną, dlaczego obecnie lepiej wiemy, ile nie wiemy, jest fakt, że nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły swoje pytania, których nawet nie można było w XIX wieku postawić. kilka problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat. Pierwszymjest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności. Drugim jest problem stałej kosmologicznej. Trzecim jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek.Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich wspomnianych wyżej problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową.
|
Z profesorem Jerzym Holzerem, historykiem, rozmawia Małgorzata Subotić
Lepperowi imponowało, że mówią do niego panie marszałku
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Rz: Andrzej Lepper jest przywódcą, powiedzmy, dość oryginalnym. Czy widzi pan jakieś analogie historyczne?
JERZY HOLZER: Nie jestem do końca przekonany, że to, co robi, jest bardzo oryginalne. Tak demagogicznych polityków z dużą agresją, z dużą brutalnością już trochę bywało. W Polsce i poza Polską. Nawet Józef Piłsudski wyrażał się o posłach straszliwie. Nie wiem, czy akurat słowo kanalia jest czymś gorszym niż na przykład zafajdańce. Jednak rangi Piłsudskiego nie wyznaczała jego agresja. Wtedy, gdy tak się wyrażał, faktycznie rządził państwem, formalnie był ministrem spraw wojskowych. Tak dalece idąca agresja pojawiła się u niego w późniejszym okresie, gdy już zdobył wysoką pozycję. U Andrzeja Leppera mamy sytuację odwrotną. Cała jego kariera polityczna jest zbudowana na agresji. Bo zasług szczególnych nie ma.
Także niektórzy endecy w Polsce międzywojennej byli bardzo agresywni. Trochę obawiałbym się jednak porównywać okres międzywojenny z obecnym.
Dlaczego?
W okresie międzywojennym, nie tylko w Polsce, istniała inna kultura polityczna. O wiele bardziej agresywna. To była kultura jeszcze nie do końca spełnionej demokracji. U nas ta demokracja była zupełnie świeża, a w tych krajach, w których istniała od dawna, znajdowała się wówczas w stanie kryzysu. Również bardzo brutalna była kultura polityczna osób rządzących w Polsce komunistycznej. Słowne błoto rzucano szczególnie w okresie napięć, czy to w latach 1945 - 1947, czy w 1968 roku. W mniejszym nasileniu - w latach 1981, 1982. Słowo "zdrajcy" było właściwie w powszechnym użyciu.
Czy "zdrajcy" to, pana zdaniem, określenie nieparlamentarne?
Czy cięższe jest słowo kanalia, czy określenie zdrajca? "Kanalia" nie kwalifikuje do tego, żeby osobę w ten sposób nazwaną stawiać przed sądem i skazywać. W kulturze demokratycznej dzisiejszej Europy i dzisiejszej Polski takie agresywne sformułowania raczej się nie mieszczą. W komunizmie w ogóle trudno mówić o demokracji, a w okresie międzywojennym nie była ona normą nawet w Europie. A teraz jest europejską normą, dzięki czemu demokracja, także w Polsce, czuje się bezpieczna i spełniona, jest więc bardziej tolerancyjna.
Co to znaczy bardziej tolerancyjna?
W życiu publicznym są spory, pojawia się ostra krytyka, ale unika się agresji na wysokim poziomie, zwłaszcza agresji osobistej. Obserwacja życia wokół Polski skłania do przeświadczenia, że demokracja jest normą. Gdzieś tam jest Łukaszenko, ale wszyscy, może oprócz Leppera, wiedzą, że Łukaszenko to nie jest dobry wzór. Nawet tam, gdzie moglibyśmy mieć podejrzenia, że demokracja nie jest tak zupełnie stuprocentowa, jak w Rosji bądź na Ukrainie, rządzący przynajmniej zarzekają się, iż są demokratami. Co więcej - Rosja otrzymała certyfikat demokracji, bo została przyjęta do Rady Europy jako kraj z systemem demokratycznym.
Są to tak naprawdę tylko deklaracje rządzących o demokracji.
Ale do 1939 roku nawet deklaracje były inne. Na przykład dziadek pana Romana Giertycha z Ligi Polskich Rodzin - nikomu nie wypominam dziadków, ale pan Giertych sam głosi, że kontynuuje idee dziadka - wprost mówił, iż demokracja to właściwie coś zbędnego. Odwoływał się do wzorców narodowego socjalizmu, faszyzmu włoskiego i Falangi hiszpańskiej. Można to wszystko przeczytać. Na pewno nie był demokratą. Ale dzisiaj Roman Giertych, nawet przywołując swojego dziadka, jednak nie mówi, że się odwołuje do minionych wzorców Salazara, Mussoliniego...
Może więc pośrednio się odwołuje na przykład do Mussoliniego?
Ale bezpośrednio nie. W każdym razie w dzisiejszej Europie można spotkać ruchy o takim poziomie agresji jak w Samoobronie, ale są to raczej ugrupowania pozaparlamentarne.
Może więc na tym polega "urok" polskiej sytuacji, że Samoobrona jest w parlamencie?
Skrajna lewica zachodnioeuropejska, ciążąca nawet ku terrorowi, w zasadzie nie miała aspiracji parlamentarnych. Skrajna prawica w niektórych krajach takie aspiracje miała.
Choćby Le Pen?
No właśnie. We Włoszech prawica starała się nie być skrajną. W Niemczech natomiast naprawdę skrajna prawica nie wchodziła do parlamentu.
Ale to było już po hitleryzmie?
No dobrze, ale w następnych dziesięcioleciach skrajna prawica właściwie nie była reprezentowana. W przypadku Samoobrony mamy do czynienia z partią, która jest trzecią siłą parlamentarną. We Włoszech neofaszyści weszli do parlamentu, ale właściwie dokonując rozmaitych ekwilibrystycznych działań. Mówiąc językiem Lecha Wałęsy, byli "za, a nawet przeciw" faszyzmowi. W Niemczech natomiast pamięć o narodowym socjalizmie była zbyt silna.
Ale z Samoobroną mam jeszcze jeden kłopot. Gdy mamy do czynienia z czymś skrajnym, to albo powiemy, że to jest skrajna lewica, albo że skrajna prawica. Nie bardzo potrafię zakwalifikować ugrupowanie Andrzeja Leppera. Nie mieści się on w tych kategoriach, bo w gruncie rzeczy jest kompletnie aideologiczny.
To na czym ta skrajność polega, tylko na formie?
To jest skrajność polityczna, ale nie ideologiczna. Na przykład w Samoobronie jest nacjonalizm, ale nie bardzo wyeksponowany. W Lidze Polskich Rodzin tak, ale w Samoobronie - nie. Nie ma w niej także akcentów skrajnie egalitarnych. Lepper podkreśla, że w Klubie Samoobrony jest najwięcej milionerów, bo, jak mówi, "nasi ludzie są zaradni". Samoobrona jest plebejska, akcentuje tę plebejskość, a jednocześnie nie jest egalitarna. Oni nie opowiadają się za równością w sensie ekonomicznym.
Ale jednocześnie antyelitarność jest chyba bardzo silna?
Wszelkie władze i elity są traktowane jako przeciwnicy zwykłych, prawdziwych ludzi. I ci zwykli ludzie to są zarówno ci, którzy mają miliony, jak i ci, którzy nic nie posiadają i żyją z zasiłków. Natomiast ci, którzy mają władzę polityczną albo ekonomiczną, tak jak banki - od Narodowego Banku Polskiego i Balcerowicza po banki komercyjne - to przeciwnicy zwykłych ludzi. Taki opis świata nawiązuje do starego polskiego stereotypu, zrodzonego w czasach zaboru, w okresie komunizmu dodatkowo rozwiniętego - "my" i "oni". My - naród - i oni - władza. Samoobrona eksploatuje ten stereotyp.
Czyli: "My - Samoobrona"?
Tak, i zaczęło się od chłopów. Ale dzisiaj są już nie tylko chłopi. Są to kupcy, rozmaici przedsiębiorcy, hurtownicy. Samoobrona sięga też trochę do pracowników umysłowych, ludności małych i średnich miast, do robotników. "Oni" - to mogą być Buzek, Balcerowicz, Cimoszewicz, a jeśli trzeba będzie, to i Miller.
Tylko że ci "zwykli ludzie" Samoobrony uczestniczą teraz we władzy parlamentarnej.
Tym bardziej musi ona akcentować, że jest przeciw. W okresie międzywojennym narodowi socjaliści wchodzili do parlamentu, zanim zdobyli władzę. Ale po co? Żeby manifestować, że są przeciw systemowi.
I to samo robi dzisiaj Lepper?
Tak. Choć Lepperowi wyraźnie imponowało, że mówią do niego panie marszałku.
Ale nie na tyle, żeby przestał zachowywać się skrajnie populistycznie. Jak pokazuje jego ostatnie sejmowe wystąpienie, tuż przed odwołaniem z funkcji wicemarszałka, uczynił w tym kolejny krok.
To by świadczyło o pewnym politycznym sprycie. Kiedy się zostaje jedną z wielu partii systemowych, to traci się swoją specyfikę. A przecież Samoobrona otrzymuje poparcie jako partia antysystemowa. Uczestnicząc we władzy, jak inne ugrupowania, musiałaby uwikłać się w tę władzę, i za to w następnych wyborach zostałaby rozliczona.
Czyli w tym szaleństwie jest metoda?
Tak. To jest taki trudny szpagat: uczestniczenie we władzy i zachowanie własnej specyfiki. Co cztery lata są wybory, trzeba o nich myśleć. A za rok wybory samorządowe i też o nich trzeba myśleć.
Dotychczas Samoobrony w samorządach praktycznie nie było.
Wcześniej nie było jej też w Sejmie. Teraz problemem Samoobrony jest, co zrobić, żeby utrzymać posiadany potencjał do wyborów samorządowych. I jeśli to się uda, to później zadziałałby samonapędzający się mechanizm.
Co więc zrobi Samoobrona?
Po ostatnim wystąpieniu sejmowym Andrzeja Leppera wszystko wskazuje na to, że z dwóch możliwości: nęcić swoich zwolenników udziałem we władzy czy akcentować opozycyjność, Samoobrona wybrała tę drugą drogę. Udział we władzy może być dla szerszej rzeszy zwolenników nęcący dopiero wtedy, gdy tysiące z nich wprowadzi się do samorządu.
Jest to chyba, historycznie rzecz biorąc, nietypowa sytuacja - najpierw zdobywa się władzę parlamentarną, a dopiero potem walczy się o władzę lokalną?
Nie ma jakiejś jednej recepty. Rozszerzanie się wpływów ugrupowania skrajnego zależy przede wszystkim od sytuacji społeczno-poli- tycznej w kraju, w dużo mniejszym stopniu od logicznej kolejności. Wybory parlamentarne przyszły pierwsze, i to w sytuacji, w której istnieje, moim zdaniem przesadne, przekonanie o głębokim kryzysie w Polsce - zarówno struktur ekonomicznych, jak i politycznych. Przed wyborami parlamentarnymi jeszcze tego nie było. Wygrana Samoobrony opierała się na osobistej popularności Andrzeja Leppera. Oprócz niego przecież tam nikogo wyrazistego nie ma. Teraz, przed wyborami samorządowymi, działacze Samoobrony będą czerpać profity z sukcesu tego ugrupowania w kampanii parlamentarnej. I w tym sensie w ich działaniu jest jakaś logika.
A jak zaczynały inne ruchy radykalne? "Od góry" czy "od dołu"? Na przykład we Włoszech czy w Niemczech, w okresie międzywojennym?
W Niemczech pierwszym wielkim sukcesem były wybory parlamentarne, do Reichstagu. Wtedy zaczęło im iść lepiej. Wcześniej ugrupowanie Hitlera odnosiło jakieś sukcesy w wyborach do landów, ale tak naprawdę wielkim sukcesem był parlament.
Czyli są jakieś analogie między ugrupowaniem Leppera a na przykład Hitlerem?
Tak, ale żeby odnieść sukces, najpierw trzeba się wylansować. A co ostatnio mieliśmy? Istny festiwal medialny Leppera. Przynajmniej do jego ostatniego sejmowego wystąpienia. Nie prowadzę żadnych badań medialnych, ale wydaje mi się, że panowie Lepper i Giertych są eksponowani we wszelkich dyskusjach znacznie ponad ich rzeczywiste wpływy. Rozumiem, że Samoobrona jest trzecią co do wielkości siłą, ale wydaje mi się, iż rzadziej widzę Tuska i Płażyńskiego niż Leppera. I chyba rzadziej Kalinowskiego, mimo że jest wicepremierem.
Może jest to taka metoda rywali politycznych, w których rękach jest telewizja publiczna: żeby obrzydzić Samoobronę?
Demokracja wymaga, aby trzecią co do wielkości partię też pokazywać. Tylko że to ułatwia jej następne działania. Tym bardziej że Lepper stosuje metodę "nośną" społecznie, ostrych ataków personalnych: że Balcerowicz to zbrodniarz gospodarczy, ktoś inny to bandyta, złodziej, kanalia albo łapówkarz. Tego rzeczywiście wcześniej nie było. Tak jak mówiłem - o specyfice Leppera przesądza jednak, że nie wiadomo właściwie, do czego dąży. Populizm ma to do siebie, że jest nastawiony na skrajną krytykę, ale jakieś propozycje programowe zawiera. W okresie międzywojennym komuniści byli skrajni, ale wiadomo było, że chcą zrobić z Polski coś takiego jak Związek Radziecki. ONR-owcy głównie zajmowali się tępieniem przeciwników, ale wiadomo było, że chcą z Polski uczynić państwo narodowe. Żydów wyrzucić, a inne mniejszości wziąć pod but. Gdybym miał powiedzieć, czego chce Samoobrona, to miałbym z tym duże problemy. Chce, żeby Polacy byli bogaci i szczęśliwi. Ale jak to ma się stać? Głosi też, że rozgoni parlament...
Takie zapowiedzi w historii już się zdarzały.
Ale już nie mówi, że jeśli rozgoni parlament, to po to, by były wybory do następnego lub ich nie było. Co właściwie miałoby się stać potem?
Przy zamachu majowym Piłsudski też chyba niewiele mówił o tym, co dalej?
Mówił o silnej władzy państwowej, o potrzebie ograniczenia parlamentaryzmu, o podporządkowaniu interesów obywateli państwowej racji stanu. Można powiedzieć, że to bardzo ogólne propozycje, ale u Leppera nawet takich nie ma. To, co w jego programie jest na "tak", to uznanie, iż państwo jest wszechmocne. Może drukować pieniądze, dawać nisko oprocentowane kredyty, dotować eksport, rolnictwo. Jest to skrajny populizm, wizja państwa, które rozdaje, ale nikomu nie zabiera. Oprócz kilku tysięcy złodziei, których trzeba rozliczyć. I dzięki temu trzydzieści parę milionów Polaków będzie bogatych.
Skupiamy się na wątku populistycznym. Ale w wypowiedziach Leppera widać, że ma skłonności autorytarne. Sam mówi o sobie, że jest w swojej partii wodzem.
Z tym mam kłopot. Nie wierzę w to, aby demokratyczni politycy mogli być demokratycznymi osobowościami. Wybitni politycy są autorytarni. Inaczej długo nie przetrwają. Choćby Churchill, de Gaulle, Adenauer...
Albo Mussolini, Hitler...
Churchill, a tym bardziej de Gaulle realizowali demokrację, zdecydowanie dominując nad otoczeniem. Jeśli napotykali sprzeciw w swoim otoczeniu, to ten sprzeciw łamali. Ale respektowali zasady demokracji - jeśli w wyborach wyszło, że przegrali, to ustępowali. Natomiast jeżeli rządzili, to autorytarnie. Nie widziałbym szczególnej cechy Leppera w tym, że jest osobowością autorytarną.
Ci, których pan wymienił, nie byli przywódcami ruchów populistycznych, a Lepper jest.
Trzeba odróżnić osobowości autorytarne od systemów autorytarnych. Polityk o osobowości autorytarnej może łamać reguły we własnej partii - i zazwyczaj to robi - ale nie reguły systemu demokratycznego.
Kiedy ruch populistyczny przeradza się w ruch autorytarny?
Gdy zaczyna występować przeciwko podstawom demokratycznego państwa.
Ale jakie warunki muszą być spełnione, by to nastąpiło?
Gdy istnieje masowe niezadowolenie. Poczucie kryzysu ekonomicznego albo poczucie niesprawności instytucji politycznych państwa.
Takie odczucia występują przecież dzisiaj w Polsce.
Ta granica nie została jeszcze przekroczona, ale jesteśmy już blisko. Przekroczylibyśmy ją, gdyby rozpowszechniło się przekonanie: "przestańmy już przejmować się tą demokracją, jest nam potrzebny silny przywódca, a taki nie musi być demokratą". Ale jestem raczej optymistą. Jak długo w naszym otoczeniu jest tylko Łukaszenko, nic nam nie grozi. "Zróbmy tak jak Łukaszenko" - to mało atrakcyjna propozycja. -
|
Rz: Andrzej Lepper jest przywódcą, powiedzmy, dość oryginalnym. Czy widzi pan jakieś analogie historyczne?
JERZY HOLZER: Nie jestem do końca przekonany, że to, co robi, jest bardzo oryginalne. Tak demagogicznych polityków z dużą agresją, z dużą brutalnością już trochę bywało. W Polsce i poza Polską. Nawet Józef Piłsudski wyrażał się o posłach straszliwie.Tak dalece idąca agresja pojawiła się u niego w późniejszym okresie, gdy już zdobył wysoką pozycję. U Andrzeja Leppera mamy sytuację odwrotną. Cała jego kariera polityczna jest zbudowana na agresji. Bo zasług szczególnych nie ma.
Skrajna lewica zachodnioeuropejska, ciążąca nawet ku terrorowi, w zasadzie nie miała aspiracji parlamentarnych. Skrajna prawica w niektórych krajach takie aspiracje miała.
W przypadku Samoobrony mamy do czynienia z partią, która jest trzecią siłą parlamentarną. We Włoszech neofaszyści weszli do parlamentu, ale właściwie dokonując rozmaitych ekwilibrystycznych działań. W Niemczech natomiast pamięć o narodowym socjalizmie była zbyt silna.Ale z Samoobroną mam jeszcze jeden kłopot. Gdy mamy do czynienia z czymś skrajnym, to albo powiemy, że to jest skrajna lewica, albo że skrajna prawica. Nie bardzo potrafię zakwalifikować ugrupowanie Andrzeja Leppera. Nie mieści się on w tych kategoriach, bo w gruncie rzeczy jest kompletnie aideologiczny. To jest skrajność polityczna, ale nie ideologiczna. Na przykład w Samoobronie jest nacjonalizm, ale nie bardzo wyeksponowany.Wszelkie władze i elity są traktowane jako przeciwnicy zwykłych, prawdziwych ludzi. Taki opis świata nawiązuje do starego polskiego stereotypu, zrodzonego w czasach zaboru, w okresie komunizmu dodatkowo rozwiniętego - "my" i "oni". My - naród - i oni - władza. Samoobrona eksploatuje ten stereotyp. Kiedy się zostaje jedną z wielu partii systemowych, to traci się swoją specyfikę. A przecież Samoobrona otrzymuje poparcie jako partia antysystemowa. Uczestnicząc we władzy, jak inne ugrupowania, musiałaby uwikłać się w tę władzę, i za to w następnych wyborach zostałaby rozliczona.
To jest taki trudny szpagat: uczestniczenie we władzy i zachowanie własnej specyfiki. Co cztery lata są wybory, trzeba o nich myśleć. A za rok wybory samorządowe i też o nich trzeba myśleć.
Tak jak mówiłem - o specyfice Leppera przesądza jednak, że nie wiadomo właściwie, do czego dąży. Populizm ma to do siebie, że jest nastawiony na skrajną krytykę, ale jakieś propozycje programowe zawiera. To, co w jego programie jest na "tak", to uznanie, iż państwo jest wszechmocne. Może drukować pieniądze, dawać nisko oprocentowane kredyty, dotować eksport, rolnictwo. Jest to skrajny populizm, wizja państwa, które rozdaje, ale nikomu nie zabiera.
|
Nowy prezes Sklejki Pisz, były wojewoda suwalski, wprowadza nowe porządki
Duże wymagania w duchu życzliwości
ZDJĘCIA PIOTR KOWALCZYK
IWONA TRUSEWICZ
Paweł Podczaski, ostatni wojewoda suwalski z nadania AWS, obecnie wojewódzki radny AWS, został prezesem Sklejki Pisz w połowie listopada 2000 r.
Decyzję ministra Andrzeja Chronowskiego o swoim powołaniu zakomunikował dotychczasowemu prezesowi Janowi Muzyce sam - jako przewodniczący rady nadzorczej. Następnie zakazał wpuszczania byłego prezesa na teren fabryki.
Jedną z pierwszych decyzji nowego prezesa była podwyżka pensji przewodniczącego zakładowej Solidarności, powiatowego radnego z listy AWS, Jacka Potasia, do prawie 5000 zł brutto. Zanim Potaś został przewodniczącym związku, był ślusarzem kotłowym. Za poprzedniego prezesa zarabiał średnią z sześciu miesięcy ze swojego ostatniego miejsca pracy, czyli ponad 2000 zł.
Potem prezes Podczaski nakazał przemeblowanie gabinetu, kupno nowego samochodu służbowego, zatrudnił asystenta i drugą sekretarkę. Zaczął też podróżować. W ciągu czterech miesięcy urzędowania odwiedził USA, Danię, Szwecję i Norwegię. W tym czasie rada nadzorcza Sklejki oczekiwała na przedstawienie przez nowego szefa perspektywicznego planu działalności. Bezskutecznie.
Odwołanie przez telefon
Sklejka Pisz SA to największy polski producent sklejki. Zatrudnia ponad 890 osób. Ma około 26 procent udziału w rynku, prawie 65 proc. produkcji sprzedaje za granicą. Każdy rok przedsiębiorstwo kończyło z zyskiem. Średnia płaca wynosiła 2700 zł. W piskim bezrobociu (ponad 30 proc.) i ubóstwie Sklejka była wyspą z innej bajki.
Od połowy czerwca 2000 r. fabryka jest jednoosobową spółką skarbu państwa. Prezes Muzyka miał podpisany z ministerstwem skarbu kontrakt na dwa lata. Potem zamierzał odejść na emeryturę. W przemyśle drzewnym przepracował pół wieku, w Sklejce - 30 lat.
- Kiedy zapytałem pana Podczaskiego o dokument odwołania, powiedział, że miał w mojej sprawie telefon z Warszawy, a akt odwołania znajduje się w ministerstwie - mówi Jan Muzyka
Były prezes nie ukrywa, że zabolał go sposób, w jaki został potraktowany. Odwołanie przez telefon, brak uzasadnienia oraz zakaz wejścia do fabryki, którą z sukcesem kierował przez całe dorosłe życie. I która była całym jego życiem.
Kiedy odchodził, Sklejka miała ponad 4,4 mln zł zysku brutto (dane za dziesięć miesięcy 2000 roku). Do końca roku zysk zmalał do 3,85 mln zł.
- Wyniki spółki za pierwsze dwa miesiące nie są najlepsze. Są gorsze niż w roku ubiegłym. Rada analizuje, czy jest to tylko wpływ silnego złotego - mówi Marek Ziemiecki, przewodniczący rady nadzorczej Sklejki.
Od wojewody do prezesa
Paweł Podczaski, 38-letni prawnik z Ełku, był ostatnim wojewodą suwalskim z nadania AWS. Jako wojewoda urzędował niecały rok 1998. W ciągu pierwszych czterech miesięcy wymienił ośmiu z dziewięciu dyrektorów wydziałów urzędu wojewódzkiego, mianował nowego dyrektora generalnego; odwołał dyrektora biblioteki wojewódzkiej, kuratora i wicekuratora oświaty, dyrektora Wojewódzkiej Dyrekcji Dróg Miejskich, kierownika Urzędu Rejonowego w Giżycku, dyrektora Wojewódzkiej Kolumny Transportu Sanitarnego, dyrektora samodzielnego ZOZ w Olecku. Zmienił przedstawicieli w radzie Euroregionu Niemen, dyrektora ZOZ w Piszu i dyrektora Wojewódzkiego Zespołu Pomocy Społecznej. Po likwidacji województwa Paweł Podczaski został radnym sejmiku województwa warmińsko-mazurskiego.
W czerwcu 2000 r. Sklejka została przekształcona w spółkę skarbu państwa. Ówczesny minister Emil Wąsacz zawarł z dyrektorem Muzyką kontrakt. Paweł Podczaski został przewodniczącym rady nadzorczej firmy. 16 sierpnia ministrem skarbu został Andrzej Chronowski. W połowie listopada Paweł Podczaski otrzymał z ministerstwa powołanie na prezesa Sklejki Pisz SA.
- Osobiście pragnę, aby Sklejka była najlepszym zakładem branży w kraju, bo za jej wyniki finansowe, w przeciwieństwie do pracowników, odpowiadam całym swoim majątkiem. Najważniejszy problem to pogodzenie konieczności obniżania kosztów firmy z zachowaniem miejsc pracy - mówi o filozofii zarządzania nowy prezes.
Na początek zmniejszył o połowę liczbę stanowisk kierowniczych. Ci, którzy zostali, mają więcej obowiązków, a zarabiają mniej. Dzięki temu firma odniesie "wymierne korzyści finansowe". Prezes zatrudnił pełnomocnika ds. public relations i wdrażania ISO. Zapowiada dwukrotne wzmocnienie działu informatyków, prawnego i marketingu.
Ciężka praca związkowca
Jacek Potaś nie widzi nic niestosownego w swoich zarobkach. Potwierdza ich wysokość. Siada na krześle pod ścianą, na której króluje krzyż, sztandar z orłem w koronie oraz paprotka, i argumentuje: - Podwyżka wiąże się z tym, że będziemy zmieniać układ zbiorowy pracy. Gdyby szef drugich związków był na etacie, miałby takie same pobory, czyli prawie dwie średnie zakładowe.
- To ciężka i odpowiedzialna praca, która musi być doceniana i odpowiednio wynagradzana - tłumaczy podwyżkę prezes.
Zofia Turska, przewodnicząca ZZ Pracowników Sklejki, nie jest na etacie związkowym. W fabryce pracuje od 28 lat. Jest behapowcem.
- Nowy prezes ignoruje mnie i nasz związek. Utrudnia nam działalność, narusza ustawę o związkach. Pan Potaś ma wejście do prezesa w każdej chwili. Ja od 16 lutego usiłuję się umówić na spotkanie, ale bezskutecznie - opowiada Zofia Turska.
- Oba związki traktuję jednakowo. Natomiast nastawienie pani Turskiej oceniam nieprzychylnie. Duże wymagania, ale w duchu życzliwości, charakteryzują moje kontakty z panem Potasiem. Jego wynagrodzenie jest porównywalne z wynagrodzeniem związkowców w innych zakładach, np. Daewoo Ełk - mówi prezes.
- Moje pobory określa układ zbiorowy. Są to dwie średnie zakładowe, co daje ok. 3400 zł brutto. Jednak w większości polskich firm szef związków zarabia mniej, bo średnie swoje pobory z ostatniego miejsca pracy - tłumaczy Tadeusz Durko, szef Solidarności w ełckich zakładach.
O byłym wojewodzie przewodniczący Durko ma wyrobione zdanie.
- Pana Podczaskiego znam dobrze i dziwiło mnie entuzjastyczne nastawienie Jacka do nowego szefa - wspomina.
Zdecydowanie się odcinamy
Przed Wigilią prezes Podczaski spotkał się na opłatku z załogą.
- Obiecał, że nie będzie zwalniał, zwiększy zatrudnienie i produkcję. 30 grudnia wypowiedzenia dostało 15 osób z działu ochrony. Dział został zlikwidowany - mówi Zofia Turska.
W styczniu wypowiedzenia dostały 34 osoby na stanowiskach kierowniczych. Części zaproponowano inne stanowisko, innym tylko obiecano.
- Upomniałam się o nich na ogólnym zebraniu. Ludzie czekają, nie wiedzą, co z nimi będzie. Powiedziałam, że są psychicznie wyczerpani czekaniem - opowiada szefowa związków.
Prezes Podczaski wezwał do siebie siedem osób będących na wypowiedzeniach. Własnoręcznie napisały one oświadczenia: "Ja niżej podpisany/podpisana oświadczam, że zdecydowanie odcinam się od działań i pomówień pani Zofii Turskiej, a mój stan psychofizyczny w pełni pozwala mi na wykonywanie powierzonych obowiązków służbowych".
- Takie metody to były w latach pięćdziesiątych - komentują pracownicy.
- Pani Turska oświadczyła publicznie, że siedem osób będących na wypowiedzeniach jest w takim stanie psychofizycznym, że nie są zdolne do pracy. Jako pracodawca byłem zobowiązany natychmiast skonfrontować tę informację z rzeczywistością. Ludzie stwierdzili, że to pomówienia, że nie upoważnili pani Turskiej do takich wypowiedzi - wyjaśnia prezes.
Na temat pani przewodniczącej prezes ma dużo informacji. Nie zawsze sprawdzonych.
- Pani Turska jest w lokalnych władzach SLD - informuje prezes.
- Nie należę do żadnej partii - prostuje Zofia Turska.
Trudny proces analityczny
W listopadzie pięcioosobowa rada nadzorcza Sklejki poprosiła nowego prezesa o przedstawienie planu działania. Jak mówi jeden z członków rady, w styczniu zarząd przedstawił plan "cząstkowy", a na posiedzeniu 13 marca "znów plan nie został przedstawiony w całości".
- Takiego dokumentu jak plan perspektywiczny nie tworzy się na kolanie, to wymaga czasu, bardzo szerokich analiz rynku. Takie plany są trudnymi procesami analitycznymi - wyjaśnia prezes Podczaski.
Jego zdaniem, kierowanie firmą nie może ograniczyć się do siedzenia za biurkiem, "jak było za poprzednika". "Dotychczasowy Prezes od kilku lat spełniał wymogi przejścia na emeryturę. Wyniki finansowe zakładu pogarszały się z roku na rok o sto procent w porównaniu do roku poprzedniego" - napisał o poprzedniku nowy prezes.
Sprawdziłam: w 1997 r. Sklejka miała zysk brutto 4,1 mln zł, w 1998 r. - 3,8 mln zł, w 1999 r. zysk wzrósł ponad dwukrotnie - do 8,1 mln zł, w 2000 r. wyniósł 3,8 mln zł (za 10 ostatnich miesięcy poprzedniego prezesa - 4,4 mln zł).
Janusz Krynicki, dyrektor w Agencji Prywatyzacji, która od stycznia sprawuje nadzór właścicielski nad Sklejką w imieniu ministra skarbu:
- Doszły do nas sygnały i krytyczne uwagi na temat tego, co dzieje się w Sklejce. Sprawdzamy ich wiarygodność. Planujemy być na posiedzeniu rady nadzorczej w kwietniu.
Załoga Sklejki nie dostała premii motywacyjnej za marzec. Po raz pierwszy od wielu miesięcy. -
|
Paweł Podczaski, ostatni wojewoda suwalski z nadania AWS, obecnie wojewódzki radny AWS, został prezesem Sklejki Pisz w połowie listopada 2000 r. Jedną z pierwszych decyzji nowego prezesa była podwyżka pensji przewodniczącego zakładowej Solidarności, powiatowego radnego z listy AWS, Jacka Potasia, do prawie 5000 zł brutto. Potem prezes Podczaski nakazał przemeblowanie gabinetu, kupno nowego samochodu służbowego, zatrudnił asystenta i drugą sekretarkę. Zaczął też podróżować. W ciągu czterech miesięcy urzędowania odwiedził USA, Danię, Szwecję i Norwegię. W tym czasie rada nadzorcza Sklejki oczekiwała na przedstawienie przez nowego szefa perspektywicznego planu działalności. Bezskutecznie. Sklejka Pisz SA to największy polski producent sklejki. Zatrudnia ponad 890 osób. Ma około 26 procent udziału w rynku, prawie 65 proc. produkcji sprzedaje za granicą. Każdy rok przedsiębiorstwo kończyło z zyskiem. W piskim bezrobociu i ubóstwie Sklejka była wyspą z innej bajki.
|
KONFLIKT
Spór o koncepcję prywatyzacji
Gorzki cukier ministra skarbu
RAFAŁ KASPRÓW
Minister Emil Wąsacz może zostać jutro odwołany między innymi z powodu konfliktu wokół koncepcji prywatyzacji cukrowni. Spór o Polski Cukier będzie jednak trwał dalej i nie zakończy się wraz z ewentualnym odejściem ministra.
Koncepcja Polskiego Cukru, czyli powołania superfirmy mającej monopol w cukrownictwie, stała się główną przyczyną wystąpienia części posłów AWS z wnioskiem o odwołanie Emila Wąsacza. Zarówno zwolennicy tego pomysłu, jak i przeciwnicy wysuwają wiele merytorycznych argumentów związanych z rozwojem tego rynku w Polsce i na świecie. Obie strony sporu zarzucają sobie przedkładanie interesów własnych nad interes państwa. Wśród zwolenników Polskiego Cukru są rolnicy produkujący buraki, związki ich reprezentujące ("Solidarność" Rolników Indywidualnych Romana Wierzbickiego i "Samoobrona" Andrzeja Leppera), niewielka grupa ludzi, którzy zarobili na przekształceniach w tym przemyśle oraz posłowie PSL, części AWS i Naszego Koła. Lobby to reprezentują w Sejmie posłowie, za których sprawą w Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi powstał projekt ustawy o Polskim Cukrze - Zdzisław Pupa, Elżbieta Barys, Gabriel Janowski, Tomasz Wójcik, Adam Biela, Maciej Jankowski. Przeciwko występują członkowie kierownictw dużych holdingów cukrowych, wpływowe firmy, które zajmują się doradzaniem zachodnim koncernom w sprawie przekształceń w polskim cukrownictwie, większość liberalnie nastawionych ekonomistów, Cukrownicza Izba Gospodarcza, Związek Plantatorów Roślin Okopowych. Lobby to w Sejmie reprezentują głównie posłowie Unii Wolności i SLD. Polski rynek cukru to ponad 2 mln ton rocznie wartych miliard dolarów. Większość ekspertów przyznaje, że nawet odwołanie ministra Wąsacza nie gwarantuje, że Polski Cukier powstanie.
Bez pomysłu na cukier
Przekształcenia własnościowe w przemyśle cukrowym przebiegały w bardzo różny sposób. Dotychczas brak było jednej spójnej polityki prywatyzacyjnej oraz koncepcji przekształceń w cukrownictwie. W Polsce jest 76 cukrowni. Większość z nich jest zrzeszona w 4 holdingach cukrowych. 15 cukrowni działa w ramach 13 prywatnych spółek (w części z udziałem zagranicznych inwestorów). 56 cukrowni to jednoosobowe spółki skarbu państwa, które wniosły większość swoich akcji do holdingów cukrowych zrzeszających po 14 - 17 zakładów.
Po 1989 roku pierwsza w Polsce została sprywatyzowana niewielka cukrownia Guzów w dawnym województwie skierniewickim. W opinii przeciwników Polskiego Cukru właśnie historia przekształceń w tej cukrowni może służyć za przykład tego, kto w istocie zarobi na projektowanym powołaniu Polskiego Cukru. Wśród organizatorów dzisiejszego lobby sejmowego broniącego koncepcji jednej superfirmy wymieniany jest bowiem Maciej Janiszewski, szef reprezentujący od lat osiemdziesiątych interesy Centrali Handlu Zagranicznego Rolimpex na giełdach w Wielkiej Brytanii. Janiszewski jest również doradcą Romana Wierzbickiego, szefa "Solidarności" Rolników Indywidualnych, najgorętszego zwolennika Polskiego Cukru. Maciej Janiszewski uważany jest za głównego pomysłodawcę koncepcji utworzenia jednej dużej firmy.
Cukrownia Guzów
W 1991 roku powstała w Skierniewicach spółka Cukrownia Guzów SA. Założyło ją kilku członków kierownictwa cukrowni oraz ponad 180 pracowników i plantatorów. Przeprowadzona wkrótce po założeniu spółki kontrola Urzędu Kontroli Skarbowej wykazała znaczne różnice między liczbą akcji mających przypadać członkom kierownictwa według aktu notarialnego a liczbą akcji zapisanych w książce akcjonariuszy. Okazało się, że część plantatorów, która podpisała akt założenia spółki, nie miała później pieniędzy, aby objąć akcje. Większość akcji przejęły więc osoby z kierownictwa firmy. Kapitał spółki wynosił 10,8 mld zł (10 tys. akcji po 80 zł), ale jego opłacenie zostało rozłożone na kilka lat. Członkowie kierownictwa otrzymali raty na zakup akcji w Banku Rozwoju Cukrownictwa w Poznaniu. Jednym z udziałowców został również Maciej Janiszewski związany z Rolimpeksem. Spółka wzięła cukrownię w leasing od wojewody skierniewickiego. Jerzy Koźlicki, były dyrektor państwowej cukrowni, zarazem założyciel spółki pracowniczej i prezes cukrowni, już dziś nie pamięta, za ile wydzierżawiono cukrownię od wojewody. Po dwóch latach działalności cukrownia została od wojewody odkupiona w całości przez spółkę Cukrownia Guzów. Prezes Koźlicki nie pamięta również, za ile kupiono zakład.
- Guzów był jedną z najmniejszych cukrowni. Był na liście 200 trucicieli i miał już decyzję ówczesnych władz o likwidacji. Dwie firmy robiły wycenę. Dzisiaj nie pamiętam, ile zapłaciliśmy za cukrownię. Zmieniliśmy jednak 70 procent urządzeń i unowocześniliśmy cukrownię. Przyjechało do nas z częściami 98 tirów z Niemiec - mówi prezes Jerzy Koźlicki. Guzów skorzystał na tym, że likwidowano cukrownie w Niemczech, co umożliwiło kupno zachodniego sprzętu po niewysokich cenach.
Jednak w ubiegłym roku, 8 lat po założeniu spółki "pracowniczej", większość udziałowców Cukrowni Guzów sprzedała swoje akcje firmie Rolimpex. Akcje obejmowane po 80 zł w 1991 roku sprzedano, jak ustaliliśmy nieoficjalnie, po około 1100 zł. Udziałowcy zarobili więc kilkunastokrotnie. Prezes Jerzy Koźlicki posiadał ponad 1800 akcji (około 14 procent kapitału). Kilkaset akcji sprzedał również doradca Romana Wierzbickiego, Maciej Janiszewski.
- Rzeczywiście, dobrze zarobiliśmy na akcjach Guzowa, ale i tak Rolimpex zapłacił nam mniej, niż dzisiaj ministerstwo wycenia wartość cukrowni - mówi Janiszewski. Jego zdaniem to, że był udziałowcem Guzowa, jest argumentem na korzyść ludzi, którzy są zwolennikami Polskiego Cukru, gdyż pokazuje, że mają doświadczenia w tej branży i potrafili na przemyśle cukrowym zarobić.
Będący obecnie właścicielem Guzowa Rolimpex przeżywa poważne kłopoty ekonomiczne. Wyprzedawane są różne części majątku spółki (w najbliższym czasie prawdopodobnie również cukrownie).
Kogo krzepi cukier
- Z Polskim Cukrem będzie podobnie jak z Guzowem. Będzie dużo szumu wokół polskiego kapitału i zabezpieczania interesów plantatorów buraków, żeby ostatecznie zarobiła na tym niewielka grupa osób związana np. z Maciejem Janiszewskim, dziś doradcą Romana Wierzbickiego zainteresowanego utworzeniem Polskiego Cukru - mówi biznesmen związany z tym rynkiem.
Obawy przeciwników Polskiego Cukru dotyczą głównie tego, że powstająca w ten sposób firma będzie pozbawiona dopływu kapitału na unowocześnienie cukrowni. Plantatorzy nie będą mieli pieniędzy na inwestycje w przeciwieństwie do zagranicznych koncernów. W skrajnym przypadku plantatorzy mogą, tak jak w wypadku Cukrowni Guzów, nie mieć pieniędzy na objęcie udziałów w Polskim Cukrze. Z dużą łatwością monopolista mógłby wtedy zostać przejęty przez zainteresowaną powstaniem Polskiego Cukru grupę osób.
- Bez inwestorów z zewnątrz przyszłość tego przemysłu może stanąć pod znakiem zapytania. Szczególnie że w polskiej rzeczywistości wpływ polityków na duże firmy jest olbrzymi, co w przyszłości może utrudnić utworzenie sprawnego przemysłu cukrowego - mówi biznesem zajmujący się cukrownictwem.
Zwolennicy wprowadzenia monopolu odrzucają takie argumenty. Ich zdaniem to właśnie monopol i odpowiednie regulacje celne mogą uratować polskie cukrownictwo. Regulacja cen cukru i bariery celne dają politykom dużą możliwość manipulowania tym rynkiem (np. we wrześniu 1999 r. Rada Ministrów jednorazowo podwyższyła cło na cukier ze 170 do 450 euro za tonę). Ich zdaniem specyfika branży cukrowniczej wymaga tworzenia dużych firm mających monopol produkcji na znacznych obszarach. Firmy, aby się utrzymać na rynku, muszą produkować ponad 1,5 mln ton cukru. Szanse dla Polski widzą więc w utworzeniu jednej dużej firmy, zrzeszającej wszystkie podlegające Ministerstwu Skarbu cukrownie. Spółka ma finansować inwestycje z zysku i pożyczek. Jej powołanie zablokuje przejmowanie polskiego cukrownictwa przez zachodnie, głównie niemieckie, koncerny.
- Jeżeli większość cukrowni znajdzie się w jednej firmie, umożliwi to zamknięcie produkcji w niektórych i przeniesienie jej tam, gdzie jest to bardziej opłacalne. Kiedy cukrownie będą należały do różnych właścicieli, trudno będzie je restrukturyzować - twierdzą zwolennicy Polskiego Cukru.
Strony w tym sporze różnią się nawet co do podstawowych danych. Zwolennicy powołania Polskiego Cukru informują, że w ośmiu krajach Unii Europejskiej jest monopol jednej firmy (w Anglii, Finlandii, Portugalii, Szwecji, Austrii, Danii, Grecji, Irlandii), w trzech krajach dominacja jednej firmy (w Hiszpanii, Belgii, Holandii), a najpotężniejszy niemiecki Südzucker monopolizuje 40 procent rynku i ma cukrownie w kilku krajach (produkuje 3,5 mln ton, co daje mu pierwszą pozycję na świecie). Inaczej sprawę interpretują przeciwnicy powołania jednej firmy. Ich zdaniem hasło, że w krajach Unii Europejskiej duże firmy mają monopol, jest nadużyciem. W Niemczech jest siedmiu producentów cukru, we Francji sześciu, w Anglii dwóch, we Włoszech pięciu, w Hiszpanii trzech, w Belgii dwóch, a jedynie w małej Danii jest jedna firma z monopolem. Łącznie w krajach UE funkcjonuje ponad 30 firm produkujących cukier. Zwolennicy i przeciwnicy Polskiego Cukru różnią się w wielu sprawach. Jedni twierdzą, że polskie cukrownie znajdują się w czołówce światowej, a więcej cukru z buraków produkują tylko Francuzi i Niemcy, drudzy, że są zapuszczone technologicznie. Różnice zdań dotyczą też wielkości zakładów, kosztów wytwarzania cukru itd. Obie strony sporu uważają, że ich koncepcja jest lepsza dla 150 tys. plantatorów buraków.
|
Koncepcja Polskiego Cukru, czyli powołania superfirmy mającej monopol w cukrownictwie, stała się główną przyczyną wystąpienia części posłów AWS z wnioskiem o odwołanie Emila Wąsacza. Zarówno zwolennicy tego pomysłu, jak i przeciwnicy wysuwają wiele merytorycznych argumentów związanych z rozwojem tego rynku w Polsce i na świecie. Obie strony sporu zarzucają sobie przedkładanie interesów własnych nad interes państwa. Wśród zwolenników Polskiego Cukru są rolnicy produkujący buraki, związki ich reprezentujące oraz posłowie PSL, części AWS i Naszego Koła. Przeciwko występują członkowie kierownictw dużych holdingów cukrowych, wpływowe firmy, które zajmują się doradzaniem zachodnim koncernom w sprawie przekształceń w polskim cukrownictwie, większość liberalnie nastawionych ekonomistów. Obawy przeciwników Polskiego Cukru dotyczą głównie tego, że powstająca w ten sposób firma będzie pozbawiona dopływu kapitału na unowocześnienie cukrowni. Plantatorzy nie będą mieli pieniędzy na inwestycje w przeciwieństwie do zagranicznych koncernów. Zwolennicy wprowadzenia monopolu odrzucają takie argumenty. Ich zdaniem to właśnie monopol i odpowiednie regulacje celne mogą uratować polskie cukrownictwo. Regulacja cen cukru i bariery celne dają politykom dużą możliwość manipulowania tym rynkiem. Ich zdaniem specyfika branży cukrowniczej wymaga tworzenia dużych firm mających monopol produkcji na znacznych obszarach. Szanse dla Polski widzą więc w utworzeniu jednej dużej firmy, zrzeszającej wszystkie podlegające Ministerstwu Skarbu cukrownie. Spółka ma finansować inwestycje z zysku i pożyczek. Jej powołanie zablokuje przejmowanie polskiego cukrownictwa przez zachodnie, głównie niemieckie, koncerny. Strony w tym sporze różnią się nawet co do podstawowych danych. Zwolennicy powołania Polskiego Cukru informują, że w ośmiu krajach Unii Europejskiej jest monopol jednej firmy, w trzech krajach dominacja jednej firmy. Inaczej sprawę interpretują przeciwnicy powołania jednej firmy. Ich zdaniem hasło, że w krajach Unii Europejskiej duże firmy mają monopol, jest nadużyciem.
|
ROZMOWA
Mecenasi Edward Klein i Melvin Urbach, autorzy pozwu zbiorowego o zwrot mienia utraconego po wojnie w Polsce przez Żydów
Będziemy walczyć o prawa naszych klientów
Od złożenia przez Panów pozwu przeciwko Polskim władzom minęło już kilka miesięcy i cały czas pracujecie, żeby doszło do jego rozpatrzenia przez sąd. Jakie doświadczenia zdobyliście do tej pory?
EDWARD KLEIN: Może to niezbyt właściwe określenie, ale sprawa jest fascynująca. Bardzo dużo nauczyliśmy się o polskim społeczeństwie, historii, polityce. Jeśli ten pozew mielibyśmy składać teraz, z pewnością zrobilibyśmy to, ale może z większym wyczuleniem na drażliwe dla Polaków kwestie. Trzeba jednak pamiętać, że gdyby w Polsce nie było aż tak wielkich problemów z odzyskaniem mienia, tego pozwu nie byłoby w sądzie. Również gdyby władze polskie starały się rozwiązać ten problem poprzez negocjacje, droga sądowa byłaby zbędna. Dlatego mamy nadzieję, iż polskie władze rozumieją, jak bardzo uzasadnione jest rozżalenie tysięcy ludzi, którym zrabowano mienie i którzy, na razie, nie widzą innej możliwości odzyskania go, prócz dochodzenia swych praw poprzez sąd.
MELVIN URBACH: 22 grudnia strona polska wystąpiła z wnioskiem, by nowojorski sąd nie rozpatrywał naszego pozwu. Ale my nie ustąpimy. Na marzec przygotowujemy nasz wniosek ze stosowną argumentacją, by nie uwzględniać żądania polskich władz. A w międzyczasie dołączyło już do nas dziesięć kancelarii prawniczych, w tym z Izraela i Niemiec, toteż do walki o prawa naszych klientów stajemy się coraz lepiej przygotowani.
Czy fakt, że w wyniku negocjacji z Niemcami zawarte zostało porozumienie o odszkodowaniach dla robotników przymusowych III Rzeszy wnosi coś nowego do waszej sprawy?
Melvin Urbach: Niewątpliwie. Kiedy trzy lata temu grupa adwokatów wystąpiła z pozwem przeciwko bankom szwajcarskim, zapoczątkowany został proces, który doprowadził do powstania prawnej interpretacji holokaustu i jego skutków. To z kolei zaowocowało porozumieniami odszkodowawczymi z bankami szwajcarskimi, niemieckimi i austriackimi, szwajcarskimi i niemieckimi firmami ubezpieczeniowymi, a ostatnio z niemieckimi przedsiębiorstwami i władzami. Tym samym Polska też znalazła się w nowej sytuacji. I to raczej niewygodnej. Bo z jednej strony, dzięki porozumieniu o odszkodowaniach za pracę przymusową, dostanie dla swych obywateli ponad miliard dolarów, z tego 75 proc. od niemieckich władz, którym podczas negocjacji nie dała zasłonić się immunitetem suwerenności. Tymczasem, we wniosku o odrzucenie przez sąd naszego pozwu Polska odwołuje się właśnie do rzekomo chroniącego ją immunitetu suwerenności. Czyli, gdy Polska bierze pieniądze od innych rządów, immunitet nie gra roli, ale gdy ma sama płacić, to nagle chce być chroniona. Ten aspekt będziemy się starali wyeksponować w sądzie i nie pozwolimy polskim władzom na tak bezceremonialne uprawianie podwójnej gry.
Podobny pozew o zwrot mienia, złożony przeciwko polskim władzom w sądzie w Chicago, został jednak w październiku odrzucony, gdyż sędzia uwzględnił immunitet suwerenności, jak też odwołał się do braku jurysdykcji amerykańskich sądów w tego rodzaju sprawach.
Melvin Urbach: Pozew złożony w Chicago był po prostu źle przygotowany przez adwokata, który nie miał żadnego doświadczenia w sprawach związanych z holokaustem. My mamy już za sobą doświadczenie związane z odszkodowaniami od banków szwajcarskich i negocjacjami na temat odszkodowań za pracę przymusową. Proszę zwrócić uwagę, że choć amerykańskie sądy dwukrotnie odrzuciły pozwy o odszkodowania za pracę przymusową już podczas trwania negocjacji na ten temat i powoływały się przy tym właśnie na brak jurysdykcji, to jednak negocjacje doprowadziły do porozumienia na kwotę 10 mld marek. A przecież Niemcy też mogli upierać się, że skoro amerykańskie sądy odrzucają tego rodzaju pozwy, to nic nie zmusi ich do zapłacenia nawet jednej marki.
Edward Klein: Wniosek strony polskiej o odrzucenie naszego pozwu zamierzamy podważyć argumentem, że Polski nie chroni immunitet, ponieważ przejęcie mienia Żydów przez skarb państwa miało charakter komercyjny i do dziś państwo czerpie z tego tytułu zyski. Mamy na to dowody i na pewno lepiej udokumentujemy naszą argumentację, niż zrobił to adwokat w Chicago.
Czy strona polska usiłowała z Wami nawiązać jakikolwiek kontakt i przynajmniej wyjaśnić, czy istnieje możliwość porozumienia?
Edward Klein: Nie. I bardzo trudno jest nam to zrozumieć. Bo podczas negocjacji z Niemcami przedstawiciele Polski ciągle powtarzali, że ze względu na podeszły wiek poszkodowanych z zawarciem porozumienia nie należy zwlekać. Tymczasem nasi klienci, choć są to też ludzie bardzo starzy, schorowani i bliscy śmierci, polskich władz zupełnie nie obchodzą. Jakby byli młodsi, zdrowsi, mieli dłużej żyć. Taka dwulicowa postawa polskich władz jest doprawdy żenująca. Nie rozumieją tego również nasi klienci, którzy cały czas pytają nas, dlaczego tak uparcie strona polska nie chce podjąć z nimi i z nami, ich przedstawicielami, jakiegoś konstruktywnego dialogu. Przecież nic by na tym nie straciła, wiele nieporozumień mogłoby zostać wyjaśnionych. My nie chcemy kontynuować tej zimnej wojny, ale intencje polskich władz są chyba odwrotne.
Więc jeśli ta "zimna wojna" będzie kontynuowana, jak zamierzacie postępować?
Edward Klein: 22 marca złożymy w sądzie wniosek o odrzucenie żądania strony polskiej o nierozpatrywanie naszego pozwu. Do tego czasu będziemy też ustalać, jakie polskie firmy, w których udziały ma skarb państwa, prowadzą interesy w Stanach Zjednoczonych, żeby sąd nie mógł odwołać się do braku jurysdykcji. Ponadto kontynuować będziemy kampanię na rzecz wywierania na polskie władze nacisku przez różne środowiska. Mamy już rezolucje 59 kongresmanów i rady miejskiej Nowego Jorku, skierowane do polskiego rządu i Sejmu z apelem o sprawiedliwe uregulowanie kwestii zwrotu mienia. Podobnych rezolucji strona polska może się wkrótce spodziewać od gubernatora stanu Nowy Jork, a potem Kalifornii i Florydy. Mamy też zapewnienia od wielu czołowych polityków oraz organizacji żydowskich i władz Izraela o gotowości wsparcia naszego pozwu.
Melvin Urbach: Strona polska musi zrozumieć, że mienie, którego zwrotu się domagamy, ma swoich prawowitych właścicieli, że jest to mienie zrabowane Żydom przez Niemców, a potem bezprawnie przejęte przez polskie władze, którego nie można bezkarnie zajmować i czerpać z niego korzyści. Niemcy, Szwajcarzy czy Austriacy też mogli się wykręcać i nie wypłacić żadnych odszkodowań, a jednak zrozumieli, że nie uciekną przed sprawiedliwością. Im szybciej Polska dojdzie do tego wniosku, tym lepiej.
Ale nawet gdyby amerykański sąd uznał wasz pozew, to jego wyrok praktycznie nie może zmusić polskich władz do czegokolwiek.
Edward Klein: Po złożeniu przez nas pozwu w sądzie premier Jerzy Buzek publicznie oświadczył, że Polska podporządkuje się decyzji sądu. Powiedział to w imieniu Polski i trzeba wierzyć, że słowo premiera zostanie dotrzymane. Byłoby bardzo niedobrze, gdyby polskie władze usiłowały wykręcić się od odpowiedzialności pod pretekstem jakichś technicznych drobiazgów. Bo żaden kraj i żaden rząd nie uciekną przed odpowiedzialnością związaną z holokaustem. I żadne prawo nie ochroni Polski. Zrozumieli to Niemcy i dlatego udało się zawrzeć porozumienie w sprawie odszkodowań za pracę przymusową. Więc gdyby zapadł w amerykańskim sądzie wyrok zobowiązujący Polskę do zwrotu mienia naszym klientom, to jesteśmy przekonani, że wyrok taki zostanie wyegzekwowany.
Wasza propozycja podjęcia z polskimi władzami negocjacji pozostaje dotychczas bez odpowiedzi. Czy nadal jesteście gotowi do negocjacji i ugody poza sądem?
Melvin Urbach: Tak, ale pod warunkiem, że najpierw polski rząd zdeklaruje gotowość pełnego zwrotu mienia naszym klientom i ich spadkobiercom, uzna ich prawo własności. Ponadto o ewentualnym przystąpieniu do negocjacji ze stroną polską nie będziemy już decydować sami, gdyż od chwili złożenia pozwu dołączyło do nas dziesięć kancelarii prawniczych i decyzja w tej sprawie musiałaby zapaść zbiorowo. Natomiast to, że do tej pory strona polska nie zgłosiła chęci podjęcia negocjacji, wynika, naszym zdaniem, z niewystarczającego jeszcze zrozumienia przez nią, jak poważna jest ta sprawa. Była też, jak wszyscy, pochłonięta negocjacjami z Niemcami na temat odszkodowań za pracę przymusową. Ale teraz Polska powinna zrozumieć, jak coraz bardziej negatywne dla jej wizerunku skutki będzie miała niechęć do uregulowania kwestii zwrotu mienia Żydom. I może Polska rzeczywiście powinna zacząć doświadczać tych skutków, żeby przemyśleć całą sprawę i zająć bardziej konstruktywne stanowisko. Nam wydawało się, że dojdzie do tego szybko. Tym bardziej wydawało się tak naszym klientom, dla których znaczenie ma każdy dzień. Teraz, po zakończeniu negocjacji z Niemcami, Polska znajdzie się w pełnym świetle i może to zmobilizuje ją wreszcie do sprawiedliwego wyrównania historycznych krzywd.
Rozmawiał Krzysztof Darewicz w Nowym Jorku
|
Mecenasi Edward Klein i Melvin Urbach, autorzy pozwu zbiorowego o zwrot mienia utraconego po wojnie w Polsce przez Żydów Od złożenia przez Panów pozwu przeciwko Polskim władzom minęło już kilka miesięcy i cały czas pracujecie, żeby doszło do jego rozpatrzenia przez sąd. Jakie doświadczenia zdobyliście do tej pory?EDWARD KLEIN: Bardzo dużo nauczyliśmy się o polskim społeczeństwie, historii, polityce. Trzeba jednak pamiętać, że gdyby w Polsce nie było aż tak wielkich problemów z odzyskaniem mienia, tego pozwu nie byłoby w sądzie. Melvin Urbach: Strona polska musi zrozumieć, że mienie, którego zwrotu się domagamy, ma swoich prawowitych właścicieli, że jest to mienie zrabowane Żydom przez Niemców, a potem bezprawnie przejęte przez polskie władze, którego nie można bezkarnie zajmować i czerpać z niego korzyści. Im szybciej Polska dojdzie do tego wniosku, tym lepiej.
|
ROSJA
Putin wybory wygra i tylko jakiś kataklizm może go pozbawić prezydentury
Wielka, silna i potężna
RYS. (C) LURIE
SŁAWOMIR POPOWSKI
"Wszyscy chcemy, by nasz kraj, Rosja, był potężny, wielki i silny." Oto program polityczny Władimira Putina, wyznaczający kierunek, w którym chciałby poprowadzić Rosję. W dużym stopniu odpowiada on oczekiwaniom Rosjan - zmęczonych dziesięcioleciem nieustających batalii politycznych, zawiedzionych nieudanymi reformami oraz tęskniących za elementarną stabilizacją i sfrustrowanych utratą przez Rosję jej dawnego prestiżu i potęgi.
Coś podobnego, jak twierdzi emigracyjny politolog rosyjski Aleksander Janow, przeżywali Niemcy u schyłku Republiki Weimarskiej. Czy Rosja pójdzie jej drogą? Takiej ewentualności wykluczyć nie można. Po dziesięciu latach niekonsekwentnych reform jelcynowskich Federacja Rosyjska znajduje się w stanie głębokiego kryzysu.
Bilans otwarcia
W latach 90. - co niedawno ujawnił sam Putin - wielkość rosyjskiego Produktu Krajowego Brutto zmniejszyła się prawie dwukrotnie. Dziś wynosi on 10 razy mniej niż w USA i pięć razy mniej niż w Chinach. W przeliczeniu na jednego mieszkańca wielkość PKB zmalała do 3500 dolarów, co jest wskaźnikiem pięć razy gorszym od podobnego średniego wskaźnika w krajach tzw. Wielkiej Siódemki. A jeszcze trzeba spłacić astronomiczne długi państwa - i to nie tylko przejęte po ZSRR, ale i zaciągane na prawo i lewo już przez nową Rosję. W tym roku na spłatę kolejnych rat należy wydać kilkanaście miliardów dolarów, co grozi ogłoszeniem niewypłacalności państwa.
Tymczasem struktura produkcji jest archaiczna. Dominują branże surowcowe, przemysł przetwórczy właściwie się nie liczy. Produkuje przestarzałe wyroby, które nie wytrzymują żadnej konkurencji, nawet na rynku rosyjskim. Wydajność pracy wynosi zaledwie 20 - 24 proc. podobnego wskaźnika w USA. W rezultacie jedynym towarem "rosyjskim" są nieprzetworzone surowce, których udział w eksporcie wynosi ponad 70 proc.
Do tego dodajmy: powszechną korupcję, kryminalizację gospodarki i gigantyczny rozrost szarej strefy, słabość wszelkich struktur władzy państwowej, w tym przede wszystkim w regionach, kompromitację elit politycznych i walczących ze sobą klanów oligarchicznych. Wreszcie - brak spójnego porządku prawnego i jakiegokolwiek poszanowania dla prawa, a w społeczeństwie niechęć do wszystkiego, co kojarzy się z takimi pojęciami jak "liberalizm" czy "reformy". Jeszcze tylko takie terminy jak "demokracja" i "wybory" są w stanie wywołać żywszy odzew, choć coraz częściej odbiera się je jak pusty dźwięk.
Z całą tą spuścizną będzie musiał sobie poradzić następca Borysa Jelcyna. Nikt nie wątpi, że zostanie nim Putin.
Dwuznaczny Putin
Kiedy w sylwestra 1999 r. Borys Jelcyn ogłaszał swoją dymisję, komentatorzy pisali: w Rosji kończy się cała epoka i zaczyna coś zupełnie nowego, nie całkiem rozpoznanego i z tego powodu groźnego.
Wątpliwości budził sam wybór następcy Jelcyna. Putin, wieloletni kadrowy oficer KGB, został wyciągnięty niczym królik z kapelusza, jako kolejny szef rządu - faworyt tzw. rodziny kremlowskiej, przerażonej możliwością utraty władzy, wpływów i majątków na rzecz szturmującej Kreml konkurencji: mera Moskwy Jurija Łużkowa i byłego premiera Jewgienija Primakowa.
Konto małomównego Putina obciąża jego KGB-owska przeszłość, a także łatwość, z jaką potrafił wykorzystać wojnę czeczeńską do realizacji wewnętrznych celów politycznych. Plusem ma być natomiast jego pragmatyzm oraz związki z liberalnymi reformatorami: merem Petersburga Anatolijem Sobczakiem i takimi przedstawicielami "klanu petersburskiego" jak Anatolij Czubajs.
Ta niejednoznaczność Putina była wyraźnie widoczna po opublikowaniu przez niego programowego artykułu "Rosja na przełomie tysiącleci". Część analityków dostrzegła w nim deklarację woli budowania nowej Rosji, której siła mierzona będzie nie samą liczbą głowic jądrowych, ale przede wszystkim poziomem rozwoju cywilizacyjnego. Inni natomiast koncentrowali się na tym, co potwierdzało opinie o Putinie, jako o kandydacie na nowego dyktatora, skłonnego do rządów twardej ręki i chętnie odwołującego się do haseł nacjonalistycznych.
Karty już rozdano
Nikt nie wątpi, że Putin wybory wygra i tylko jakiś kataklizm może go pozbawić prezydentury. Jedyny problem stanowi to, ile dostanie głosów. Nie może być ich zbyt mało (bo tylko zdecydowana przewaga da mu legitymację podobną do tej, którą przed laty cieszył się Jelcyn), ale jednocześnie muszą być zachowane pozory walki wyborczej, gdyż inaczej spotka się z zarzutem, że wszystko zostało rozstrzygnięte przez przyspieszenie terminu wyborów.
Najważniejsze jest to, co będzie potem. Nie tylko za granicą, ale również w Rosji można spotkać się z opiniami, że wszystkie obecne mocarstwowe gesty i nacjonalistyczna retoryka pierwszego kandydata na prezydenta to tylko chytra taktyka, która zostanie odrzucona następnego dnia po wyborach, i wówczas Putin pokaże swój głęboko skrywany wizerunek prawdziwego liberała i demokraty. Ale jeśli tak, to czym na przykład wytłumaczyć forsowany już przez p.o. prezydenta program militaryzacji rosyjskiej gospodarki, jego zapowiedź zwiększenia o 50 proc. wydatków na zakup nowej broni dla armii i przejęcia przez wojsko kontroli nad dostawami ropy naftowej, gazu i energii elektrycznej, a przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa - nad całą infrastrukturą telekomunikacyjną?
Według opinii Borysa Tumanowa z liberalnego tygodnika "Nowoje Wremia" błąd tkwi w samym założeniu, że istnieje wiele wariantów rozwoju sytuacji w Rosji, a wybór będzie w taki czy inny sposób związany z losami politycznymi Putina. W rzeczywistości kierunek, w którym pójdzie państwo rosyjskie, został określony znacznie wcześniej i na długo przed tym, zanim Jelcyn wyznaczył swojego następcę. O przyszłości zadecyduje konsensus rosyjskich elit politycznych, podyktowany wspólnotą interesów, które każą odrzucić konieczność włączenia Rosji w dyscyplinujący system cywilizacji światowej. Gdyby nie było Putina - uważa Tumanow - znalazłby się ktoś inny, kto realizowałby podobny program. Punktem zwrotnym i podarunkiem losu był konflikt w Kosowie, który pozwolił rosyjskim elitom politycznym uzasadnić zaostrzenie stosunków z Zachodem i rozpoczęcie nowej wojny w Czeczenii, a także skonsolidować społeczeństwo wokół idei patriotycznej.
Rosyjscy politycy - od lewicy do prawicy - nie chcą słuchać argumentów OBWE i Rady Europy, chociażby w sprawie wojny czeczeńskiej. Są gotowi ponownie zaprowadzić Rosję do antynatowskich okopów i przeciwstawić zachodniej cywilizacji własny, czysto rosyjski system wartości.
Szukanie równowagi
Putin bije obecnie wszystkie rekordy popularności, ale przecież tego stanu na dłuższą metę nie da się utrzymać. Teoretycznie grożą mu trzy niebezpieczeństwa: po pierwsze, porażka w Czeczenii, po drugie, krach ekonomiczny i po trzecie, wybuch kolejnej wojny oligarchów, a także elit politycznych i regionalnych.
To ostatnie niebezpieczeństwo część moskiewskich komentatorów uważa za najgroźniejsze, gdyż może wpływać i na dalszy rozwój wypadków na Kaukazie, i na stan gospodarki. Trzeba też zdawać sobie sprawę, że rosyjskie elity, nawet te popierające Putina, wcale nie są zainteresowane jego przytłaczającym zwycięstwem już w pierwszej turze. Dla nich najwygodniejszy byłby prezydent zwyciężający z trudem i zależny od ich poparcia.
Dlatego też Putin jest skazany obecnie na szukanie równowagi między różnymi siłami politycznymi. Musi kontynuować grę, którą po mistrzowsku prowadził Jelcyn. Jednak polityczne doświadczenie Putina jest znacznie mniejsze.
Putin wybory wygra, bo inaczej być nie może. Potem będzie musiał jeszcze poświęcić wiele sił na umocnienie własnej pozycji, a jednocześnie walczyć o uniezależnienie się od tych grup i klanów kremlowskich, które faktycznie wyniosły go do władzy. Jeśli marzy mu się kariera nowego Piotra Wielkiego - a podobno jego portret powiesił w swoim gabinecie - to musi dokonać zasadniczej zmiany istniejącego systemu jelcynowskiego. Mówiąc krótko: będzie musiał podzielić się władzą z innymi instytucjami demokratycznymi - parlamentem, rządem, itp. - i przystąpić do budowy prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego z prawdziwą gospodarką rynkową. To o wiele trudniejsze zadanie niż zwycięstwo w wojnie z Czeczenami.
Nic jednak nie wskazuje na to, żeby to był jego cel, i dlatego, jeśli można dziś mówić o jakimś zagrożeniu dla Rosji, to o powrocie nie komunizmu, lecz tych porządków, do których przyzwyczaił nas Jelcyn. Z istotną różnicą: o ile autorytaryzm Borysa Jelcyna był "miękki", "patriarchalny", o tyle w przypadku Putina może on przybrać znacznie groźniejszą postać. "Rosja ma być wielka, silna i potężna" - powtarza przyszły prezydent. Ale ciągle nie wiadomo, co to znaczy. Poza jednym: po gorbaczowowskiej pieriestrojce, która zakończyła się rozpadem systemu komunistycznego, i po epoce mało udanych reform jelcynowskich będzie to jeden z najważniejszych i najbardziej niepokojących problemów świata na początku XXI wieku.
|
program polityczny Władimira Putina odpowiada oczekiwaniom Rosjan tęskniących za stabilizacją i sfrustrowanych utratą przez Rosję dawnego prestiżu. Po dziesięciu latach reform jelcynowskich Federacja Rosyjska znajduje się w stanie głębokiego kryzysu. Kiedy Borys Jelcyn ogłaszał swoją dymisję, komentatorzy pisali: w Rosji zaczyna coś zupełnie nowego.Wątpliwości budził wybór następcy. Konto Putina obciąża jego KGB-owska przeszłość. Plusem ma być jego pragmatyzm oraz związki z liberalnymi reformatorami. Nikt nie wątpi, że Putin wybory wygra. Jedyny problem stanowi to, ile dostanie głosów. Najważniejsze jest to, co będzie potem. Według opinii Borysa Tumanowa kierunek, w którym pójdzie państwo rosyjskie, został określony zanim Jelcyn wyznaczył swojego następcę. O przyszłości zadecyduje konsensus rosyjskich elit politycznych, podyktowany wspólnotą interesów. Putin bije rekordy popularności. jest skazany na szukanie równowagi między różnymi siłami politycznymi.
|
ROZMOWA
Michał Stępka, doktor nauk medycznych, ordynator I Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala Kolejowego w Pruszkowie
O powołaniu nikt nie mówi
Nie wróżę sukcesu żadnym biurokratycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. FOT. PIOTR KOWALCZYK
Rz: Jak głębokie musi być zobojętnienie pielęgniarki, która - wiedząc, że kilkadziesiąt metrów dalej, u wejścia do szpitala, zasłabł człowiek - nie udziela mu pomocy, a wzywa karetkę pogotowia z drugiego końca miasta? Tak stało się w Olsztynie, karetka przyjechała za późno, człowiek zmarł. Lekarze szpitala podobno o tym nie wiedzieli.
MICHAł STĘPKA: Nie znam szczegółów tego wydarzenia i nie mam podstaw do wyrażania opinii. Jestem natomiast przekonany, że jest to wielki dramat rodziny pacjenta i dyżurującego wówczas personelu.
Nieporównanie większy - rodziny.
Nie chcę i nie mogę wartościować.
Czy lekarze, pielęgniarki traktują jeszcze swoją profesję jako powołanie?
W środowisku mało się o tym rozmawia. Owszem, jest to temat do dyskusji przed studiami, wśród studentów młodszych lat medycyny, ale później bardzo rzadko.
Dlaczego?
Ci lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że podobnie jak uczucia wiara jest to sprawa zbyt osobista, by publicznie o niej mówić. Inni z kolei nie mówią, bo zdają sobie sprawę, że powołanie do czegoś zobowiązuje. Do bardziej życzliwego, delikatnego stosunku do drugiego człowieka, zwłaszcza cierpiącego. Studenci, a także młodzi lekarze mają w sobie dużo wrażliwości.
Którą potem się zatraca, a pacjent staje się kolejnym "przypadkiem"?
Może traci się tę wrażliwość z latami pracy, w pośpiechu, w zderzeniu z biurokracją. Ale jeżeli w zespole, od dyrektora i ordynatora do salowej, panuje ogólnie życzliwe nastawienie do pacjentów, jeżeli chorych się po prostu lubi, to taka atmosfera promieniuje na wszystkich i młody lekarz czy pielęgniarka przychodzący do pracy tej wrażliwości nie zatracą.
Czy lekarze w ogóle dostrzegają ogromne odhumanizowanie medycyny, uprzedmiotowienie pacjenta. Nacisk położony jest na techniczne nowości, gdy pacjentowi czasami bardziej niż rewelacyjnego leku potrzeba dobrego słowa, zainteresowania.
Rzeczywiście, często młodzi lekarze są zafascynowani nowościami technicznymi, ułatwiającymi diagnostykę i terapię. Nie można jednak zapominać, że istnieje druga strona medycyny, bez której nie można jej zrozumieć, a jest nią zwykły życzliwy stosunek człowieka do człowieka. Sławny psychiatra Antoni Kępiński mówił, że w medycynie najważniejszym lekiem jest sam lekarz, który oddziałuje na chorego całą swoją osobowością.
Czy można być dobrym lekarzem bez powołania?
Można, z tym, że ów lekarz, nawet świetny fachowiec, bardzo dużo traci, nie wykorzystuje szansy rozwoju. Widzi medycynę tylko w jednym wymiarze - przyrodniczo-technicznym, w wymiarze rzemiosła, techniki medycznej.
Albo przepisów reformy? Myślę, że i lekarze, i pielęgniarki, i pacjenci liczyli na to, iż po wprowadzeniu reformy służby zdrowia wszyscy będą wreszcie zadowoleni. Lekarze i pielęgniarki z godziwych zarobków, a pacjenci, choć chorzy, będą szczęśliwi z powodu wysokiej jakości usług, możliwości wyboru najlepszego lekarza oraz nareszcie zdrowych, nie skorumpowanych relacji z personelem medycznym. Tymczasem zarobki poprawiły się tylko niektórym lekarzom, a w ocenie pacjentów opieka medyczna działa gorzej niż przed reformą. Obraz przeraźliwie smutny...
Rzeczywiście, taki jest odbiór reformy przez większość pacjentów i znaczną część personelu medycznego. Nie wróżę zresztą sukcesu żadnym etatystycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. Rozwiązanie widzę w dobrowolnych prywatnych ubezpieczeniach.
Na Pana oddziale podobno nikt łapówek nie daje ani nie bierze, ale są szpitale, w których pacjenci przekazują sobie z ust do ust, ile "kosztuje" operacja u poszczególnych lekarzy. Jak głęboko sięga ten rodzaj demoralizacji?
W moim środowisku zawodowym, w dziedzinie chorób wewnętrznych, nie spotkałem się nigdy z przypadkami uzależnienia leczenia od łapówki. Być może należy odróżnić, jeżeli o to chodzi, medycynę niezabiegową od zabiegowej.
Na jednym biegunie jest, jak słyszałam, pediatria, na drugim, przeciwnym - chirurgia.
Dziedziny niezabiegowe to interna z jej licznymi podspecjalnościami, jak psychiatria i neurologia, natomiast zabiegowe to chirurgia, ortopedia, ginekologia. Kiedyś medycyna wewnętrzna i chirurgia to były dwie różne dziedziny. Lekarze wykształceni na uniwersytetach zepchnęli chirurgów do roli niższych pomocników. W średniowieczu chirurgią zajmowali się łaziebnicy i cyrulicy, traktując swoje zajęcia wyłącznie usługowo. Dopiero w czasach nowożytnych chirurgia połączyła się z medycyną. Dzisiaj jest to bardzo skomplikowana dziedzina, ale być może historyczne uwarunkowania mają jakiś wpływ na sposób jej uprawiania.
Ale chyba trudno dzisiaj mówić o zróżnicowanej specjalistycznie wrażliwości. Tak jak nie mogą być usprawiedliwieniem łapówkarstwa niskie zarobki części lekarzy. Dlaczego zatem biorą?
Niektórzy ludzie, którzy opanowali jakąś trudną sztukę, mają pokusę, by - jeśli pojawi się taka możliwość - wykorzystać tę umiejętność, niedostępną dla innych, dla korzyści finansowych. Myślę, że podobnie jest w każdym zawodzie: polityka, bankowca, prawnika. Poza tym korupcjogenny jest każdy system rozdzielczy, w którym odgórnie decyduje się o podziale wspólnych dóbr. Dlaczego nie ma korupcji w prywatnych gabinetach czy lecznicach? Sam prowadzę również prywatną praktykę i proszę wierzyć, że tu nikt niczego nie proponuje. Zdarza się natomiast, że pacjent ma kłopoty finansowe, nie ma czym zapłacić, ale dochodzimy do porozumienia. To jest nasz dwustronny układ.
Trzeba również, moim zdaniem, odróżnić korupcję, która znaczy kupienie zwiększonej troski o chorego, od formy wyrażenia przez pacjenta wdzięczności, w momencie wypisania ze szpitala, za pomyślnie przeprowadzoną operację czy leczenie.
Tego typu wdzięczność uważa Pan za dopuszczalną?
Tak, nie można pacjentowi odmówić prawa do wyrażania wdzięczności, chociaż jej forma to osobne zagadnienie. Uważam za nieludzkie wyproszenie z gabinetu pacjenta, który przyszedł podziękować za leczenie.
W jaki sposób pacjenci wyrażają Panu wdzięczność?
Czasem, po zakończeniu hospitalizacji, pacjenci żegnają się, przychodzą z kwiatkiem, niekiedy przyślą list z podziękowaniem, czasem przyniosą własnoręcznie namalowany obraz, niekiedy słodycze albo alkohol. Forma wyrażenia wdzięczności w dużym stopniu zależy od kultury i osobowości pacjenta oraz jego rodziny.
Czy wtedy, kiedy Pan studiował medycynę, wystarczająco zwracano uwagę na etyczną stronę zawodu?
Zarówno w czasie studiów, jak i stażu miałem poczucie niedosytu w uwzględnianiu tych zagadnień w codziennej praktyce. Od początku studiów w akademii medycznej brakowało mi rozmów z asystentami, profesorami na temat etyki zawodowej. Zajęcia z deontologii prowadzone były przez semestr na ostatnim roku i były to dyskusje o kodeksach etycznych. Uważam, że zajęcia te powinny być zintegrowane z zajęciami przy łóżku pacjenta. Pamiętam moje pierwsze zajęcia z anatomii, ćwiczenia z osteologii, czyli nauki o kościach. W tej samej sali, w której się uczyliśmy, zorganizowano imieniny, bodajże z kwiatami i czekoladkami. Dla mnie, młodego człowieka, który świadomie wybrał ten kierunek studiów, który zwłoki człowieka traktował jak sacrum, było to szokiem. Teraz myślę, że jest w tym może swoisty sposób na wyrobienie w przyszłym lekarzu dystansu do choroby, do pacjenta, do jego ciała, gdyż skuteczna pomoc cierpiącemu wymaga obiektywizmu i często chłodnego spojrzenia.
Emocje mogą przeszkadzać, ale wrażliwość jest niezbędna. Czy młodzi lekarze, których Pan przyjmuje teraz do pracy, są inni, czy tacy sami jak Pan dwadzieścia lat temu?
Odnajduję w nich podobne cechy, podobną wrażliwość. Oprócz wiedzy młodzi lekarze poszukują wzorców osobowych, poszukują mistrza, którego, bywa, przez całe życie nie odnajdują.
Na akademii też takich nie było?
Może to wina organizacji studiów? Do odnalezienia mistrza potrzebny jest czas i skupienie, tymczasem studenci ciągle przemieszczają się ze szpitala do szpitala, z oddziału na oddział. Mało zostaje czasu na rzeczowy kontakt z asystentem, profesorem, rozmowę z doświadczonym lekarzem, na podpatrzenie go podczas pracy, podzielenie się refleksją czy wątpliwościami. Nauka medycyny, oprócz poznania patofizjologii i terapii chorób, polega na kopiowaniu wzorów, na naśladowaniu starszych, bardziej doświadczonych lekarzy.
Czy przyszłym lekarzom mówi się, jak należy zachować się wobec śmierci człowieka, wobec rodziny umierającego?
W okresie moich studiów nie mówiło się. Teraz mówi się więcej. Są nawet na ten temat odpowiednie rozdziały w podręcznikach.
Jakie Pan przeżywa dylematy moralne w swojej pracy?
Podstawowy dylemat to niemożność zapewnienia pacjentom zarówno badań, jak i sposobów leczenia, które są uznawane za optymalne, ale w większości wypadków trudno dostępne. Mamy teraz dostęp do wspaniałych leków, ale są one bardzo drogie. Dlatego często jestem też zmuszony do rezygnacji z przepisania sprawdzonego leku dobrej marki, bo pacjenta na taki nie stać, i do zastąpienia go preparatem objętym opłatą zryczałtowaną, choć wiem, że będzie to preparat mniej skuteczny.
Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
|
lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że podobnie jak wiara jest to sprawa zbyt osobista, by o niej mówić. Inni nie mówią, bo zdają sobie sprawę, że powołanie do czegoś zobowiązuje. Do bardziej życzliwego stosunku do człowieka. Czy można być dobrym lekarzem bez powołania?
Można, z tym, że ów lekarz dużo traci, nie wykorzystuje szansy rozwoju. Widzi medycynę w wymiarze rzemiosła, techniki medycznej.
|
PODRĘCZNIKI
We wrześniu wielu książek będzie brakować - twierdzą wydawcy
Walka o ucznia
ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI
Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować.
W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. W tym roku w czerwcu sprzedaż książek szkolnych była o 80-90 proc. mniejsza, niż w latach ubiegłych. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach.
Bogata oferta
- Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie dopiero pod koniec sierpnia - mówi Danuta Mieszkowska z departamentu kształcenia i wychowania MEN. - Wydłużyliśmy okres składania wniosków o wpis do rejestru na prośbę samych wydawców. Dotychczas wpłynęło ponad sto wniosków. Z naszego rozeznania wynika, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki.
Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród wydawców książek szkolnych wynika, że będzie tych podręczników więcej: 3-4, a do niektórych przedmiotów nawet 6. Razem z zeszytami ćwiczeń, które nie wymagają aprobaty MEN, w tym roku pojawi się ok. 400 nowych tytułów adresowanych do uczniów klas objętych reformą oraz klas I-III (tu nie ma konieczności wymiany książki, jednak wielu wydawców przygotowało na ten rok nowoczesne zintegrowane podręczniki).
Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na tym rynku - szykują nowe podręczniki do wszystkich zreformowanych klas, jednak nie wszystkie są już wydrukowane.
- Najgorsza jest niewiedza - mówi Iwona Ring, dyrektor ds. promocji w wydawnictwie. - Nie wiemy, czy wszystkie nasze podręczniki uzyskają akceptację MEN. Wielką niewiadomą są nakłady. Trudno przewidzieć, jak będą się sprzedawały nowe tytuły. Postanowiliśmy zaryzykować i będziemy drukować więcej, niż sprzedawaliśmy w latach ubiegłych. Dzięki temu we wrześniu będzie dużo naszych książek. Jeśli się nie sprzedadzą - albo pójdą na przemiał, albo będą czekały na następny rok.
Inni wydawcy są jednak ostrożniejsi niż WSiP.
- Nie chcemy ryzykować i na początek drukujemy po 50 tys. każdego tytułu - mówi Piotr Oziębło, dyrektor wydawnictwa Juka-91. - Liczymy, że sprzedamy trzy razy więcej, ale nie chcemy ponosić strat.
- Pierwszy nakład każdego z naszych nowych podręczników to 60 tys. egzemplarzy - mówi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Nie ryzykujemy i z drukiem czekamy na akceptację książek przez MEN.
W oczekiwaniu na kolejki
Pod koniec sierpnia odbędzie się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej. Wszystko w związku z reformą oświaty i panującym na rynku zamieszaniem, które spowodowało, że w wielu szkołach uczniowie dowiedzą się dopiero we wrześniu, z jakich książek mają się uczyć. Najgorzej, że nawet do klas, które nie są objęte reformą, sprzedaż książek bardzo spadła.
- Ponieważ teraz rodzice nie kupują książek, należy oczekiwać, że we wrześniu, a nawet jeszcze w październiku, przed księgarniami będą ustawiały się kolejki - twierdzi Grzegorz Bartosiewicz, szef największej hurtowni książek szkolnych - Wkra. - Wielu tytułów we wrześniu zabraknie, bo wydawcy ostrożniej niż kiedykolwiek planują nakłady. Oznacza to, że w krótkim czasie do hurtowni wpłynie dużo tytułów, które stale trzeba będzie uzupełniać. W razie potrzeby, wprowadzę w swojej firmie pod koniec sierpnia 24-godzinny dzień pracy i przyjmę nowych pracowników.
- Z całą pewnością we wrześniu będzie brakowało podręczników. Nauczyciele są zdezorientowani, wydawcy też. Ten rok dla wszystkich jest wielkim doświadczeniem - twierdzi Olgierd Buchocki, szef Gdańskiego Wydawnictwa Oświatowego.
- To, co sprzedawano w pięć miesięcy, będzie trzeba sprzedać w 30 dni. Księgarze nie dadzą sobie z tym rady - uważa Marek Rożak, właściciel wydawnictwa edukacyjnego M. Rożak.
Nowe firmy
Reforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Wypromowanie nawet jednego podręcznika może oznaczać wzrost obrotów o kilkaset tysięcy złotych. Dlatego wydawcy od kilku miesięcy spotykają się z nauczycielami, wysyłają do szkół gratisowe egzemplarze książek, organizują konferencje metodyczne.
- Nasze koszty na promocję w tym roku wzrosły kilkakrotnie - twierdzi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Zazwyczaj wysyłaliśmy nasze materiały do szkół raz w roku, a teraz, do czerwca, zrobiliśmy to już pięć razy (w tym 135 tys. egz. bezpłatnych książek).
W tym roku o ucznia walczyć będzie wiele nowych na tym rynku firm: Znak, Prószyński i S-ka, Muza, LektorKlett. Reforma otwiera nowe możliwości. Wiadomo, że nauczyciele niechętnie zmieniają podręczniki, z których uczą. Teraz będą musieli.
Ceny wzrosną
Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne przygotowały w tym roku 114 nowych podręczników, z czego dopiero połowa została wydrukowana. Wydawnictwo M. Rożak szykuje nowy podręcznik do przyrody (nowy przedmiot, który pojawi się w klasie IV) oraz historię, polski, geografię i biologię do gimnazjum. Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe będzie miało nowe podręczniki do polskiego, historii i matematyki. Nowa Era szykuje książkę do przyrody oraz podręczniki do gimnazjum: biologię, chemię, fizykę, geografię, matematykę, technikę. Juka-91 drukuje nowy zintegrowany elementarz, podręcznik do przyrody i matematyki dla klas IV i historię dla gimnazjum. Res Polona będzie miała nową matematykę dla klas IV-VI i dla gimnazjum, fizykę dla gimnazjum i zintegrowany podręcznik do nauczania w klasach I-III. Zintegrowany podręcznik do nauczania początkowego szykuje też Didasko. Osiem nowych podręczników wyda oficyna Adam. Szesnaście nowych tytułów szykuje poznańska Arka... Wyliczać można długo, bo w Polsce działa blisko 200 wydawnictw specjalizujących się w książce oświatowej.
Ceny podręczników nieznacznie wzrosną - o ok. 10 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym (przykładowe ceny podajemy w tabelce). Pojedyncza książka kosztuje dziś w detalu ok. 13-21 złotych, zeszyt ćwiczeń 4-12 złotych. Co roku rodzice muszą jednak wydać od 100 do 200 złotych na podręczniki, co dla wielu domowych budżetów jest sporym obciążeniem. Ceny książek szkolnych nie różnią się znacznie, konkurencja powoduje, że wydawcy nie mają zbyt dużych możliwości ani podnoszenia, ani obniżania cen. Wiele zależy tu od Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, do których polityki cenowej dostosowują się mniejsi edytorzy. W ostatnich latach WSiP stosunkowo drogo sprzedawał książki osiągając co roku ogromne zyski.
Urok ćwiczeń
Nauczyciel będzie miał w czym wybierać. A nowe podręczniki kuszą kredowym papierem, pięknymi ilustracjami, bogatym zestawem ćwiczeń. W niczym nie przypominają tych, z których uczyły się poprzednie pokolenia. Edytorsko są to obecnie jedne z najpiękniejszych książek na polskim rynku. Także tekst uległ przeobrażeniom. Nowe podręczniki mają uczyć samodzielnego myślenia, dlatego ich autorzy dbają o to, by uczeń utrwalał wiedzę dzięki licznym przykładom i ćwiczeniom, wykład zaś ograniczony jest do minimum tłumaczącego definicje i pojęcia. Liczne wykresy i ilustracje przemawiają do wyobraźni ucznia i ułatwiają szybkie zrozumienie tematu lekcji.
Poziom podręczników jest wyrównany, tu wchodzą w grę zbyt duże pieniądze, by któryś wydawca mógł sobie pozwolić na wypuszczenie bubla.
|
Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany podręczników. Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie pod koniec sierpnia. pojawi się ok. 400 nowych tytułów. Wielu tytułów we wrześniu zabraknie, bo wydawcy ostrożniej planują nakłady. będzie wiele nowych na tym rynku firm. Ceny podręczników wzrosną o ok. 10 proc. Poziom podręczników jest wyrównany.
|
W oczach mieszkańców Unii Europejskiej
Polak lepszy od Polski
RYS. PAWEŁ GAŁKA
EDMUND SZOT
Polak jest w świecie postrzegany lepiej niż Polska - wynika z wyników badania przeprowadzonego na użytek naszego Instytutu Spraw Publicznych w pięciu krajach Unii Europejskiej. To mniej więcej tak, jak byśmy komuś powiedzieli: jesteś sympatyczny, ale w domu masz bałagan i wolelibyśmy cię nie odwiedzać. A u nas możesz bywać kiedy chcesz, jeśli tylko nie będziesz przychodził pijany i trochę się ogarniesz. I jeszcze jedno: nie próbuj nas przypadkiem "nawracać".
Dlaczego sympatyczny mieszkaniec kraju między Bugiem a Odrą nie potrafi posprzątać w swoim domu? Dlaczego znalezienie w nim czegokolwiek (załatwienie jakiejkolwiek sprawy) zajmuje tyle czasu, a niekiedy jest niemożliwe, jeśli niektórym domownikom nie wręczy się bakszyszu? Dlaczego ten tak pracowity facet nie potrafi u siebie zarobić tyle, by starczało mu na jedzenie, ubranie, dom i samochód, na urlop w Alpach i na kształcenie dzieci?
Odpowiedź rysuje się prosta: bo jego kraj jest źle rządzony. Winę za to, że w Polsce jest tak, jak jest, ponoszą nie szeregowi obywatele, ale rządząca nimi skorumpowana i niekompetentna oligarchia. W tym kraju nie funkcjonują właściwe mechanizmy wyłaniania wartościowych elit, a te już wyłonione - nawet jeśli były przedtem uczciwe - łatwo się demoralizują.
Koligacje i deklamacje
Wielkie szkody wyrządza Polsce m.in. to, że życie społeczne zostało do granic absurdu upolitycznione, że w niektórych państwowych instytucjach nawet sprzątaczka musi się wywodzić z szeregów rządzącej koalicji. Nie jest to zresztą nic nowego.
"Człowiek utalentowany sam sobie wystarczy, ale żaden rząd, żaden naród bez ludzi prawdziwie zdatnych nie obstoi - pisał Hugo Kołłątaj. - Nieszczęśliwy to kraj, gdzie dla człowieka nie dosyć być zdatnym, gdzie za okrzykiem opinii nieuk na uwielbienie zasługuje, a utalentowany intrygi stać się musi ofiarą. (...) O tę wadę obwiniani jesteśmy Polacy, iż się do wszystkich urzędów i posług za zdolnymi sądziemy. (...) Dobierając ludzi, uważamy naprzód, kto jakiej partyi przychylnym będzie, kto pensyi do urzędu przywiązanej potrzebuje. Zdatność jest u nas rzeczą na ostatku uważaną albo wcale zapomnianą". Słowa jakże do dzisiaj aktualne!
Drugim z kardynalnych grzechów życia naszego społecznego jest uleganie magii uroczystych słów. "Możesz kpem być i cymbałem, możesz dureń być siarczysty, byleś z mocą i zapałem kraj miłował macierzysty" - zauważył przed laty Adam Asnyk. Dziś też patriotyczna deklamacja jest wciąż w wyższej cenie od siermiężnej racji, zwłaszcza wtedy, gdy ta ostatnia niezbyt jest rodakowi miła. Deklamatorzy zawsze cieszyli się w Polsce większą estymą, niż ludzie obdarzeni rzeczywistym talentem. Pieśni śpiewano o Józefie Chłopickim, a nie o dużo zdolniejszym generale Ignacym Prądzyńskim. Od lat najwyższym uznaniem cieszy się w Polsce bitny, ale mało w sumie udany dowódca Kościuszko, gdy o znacznie odeń zdolniejszych wodzach: generale Henryku Dąbrowskim czy księciu Józefie Poniatowskim pamięć jest o wiele mniej uroczysta.
"Dlatego to każdy upadek podobnej gwiazdy roztapia od razu łączący nas cement, ogół rozkłada się w cząstki. (...) Nie przegrana pod Maciejowicami, ale wzięcie Kościuszki, pomimo że on nie miał znakomitych zdolności wodza, zadało raz śmiertelny owczasowej sprawie" - wywnioskował Aleksander Fredro. Gdy przegrał prezydenckie wybory zdolny przywódca związkowy, niektórzy odczuli to jako "koniec świata". Oczywiście, ich świata: wielkości nadmuchanych przez media.
Zacofany kraj młodego duchem narodu
Nie dziwi, że Polska jest postrzegana jako kraj skrzywdzony przez historię, biedny, nieszczęśliwy, cierpiący. Cierpiący także z powodu zimna, jako że ankietowani lokują nas, widać, gdzieś koło Syberii. Wielu pytanych o to obywateli UE nie wie, że w Polsce istnieje system parlamentarny, że funkcjonuje u nas gospodarka rynkowa i że przestrzegane są swobody obywatelskie i prawa mniejszości. Na ogół nie dowierza się też temu, że w Polsce szybciej niż w krajach UE rośnie produkt krajowy brutto. Wie się natomiast, że istnieje w Polsce ogromna biurokracja, że panuje korupcja oraz że Kościół katolicki ma u nas zbyt duże wpływy.
Ogólna ocena Polski widzianej oczami cudzoziemców da się streścić jednym słowem: jest to kraj "zacofany". Na tym tle Polak przedstawia się o wiele korzystniej: religijny (to zresztą uważane jest jako pewnego rodzaju "obciążenie"), pracowity, zdyscyplinowany(!), uczciwy (tak uważają przede wszystkim Francuzi, gdyż zdaniem większości Niemców Polak jest raczej nieuczciwy), odpowiedzialny i tolerancyjny. No, może trochę nadużywający alkoholu i cokolwiek też, niestety, podobnie jak jego kraj, "zacofany".
Z faktu, że Polskę widzi się mimo wszystko jako bliskiego już członka Unii Europejskiej wynikałoby, iż dominuje przeświadczenie, że trapiące nasz kraj plagi da się z czasem z pomocą Brukseli wyeliminować lub przynajmniej ograniczyć, a sami Polacy wniosą do UE coś nowego i pożytecznego. Spontaniczność, fantazję, kreatywność, życzliwość dla innych itp. sympatyczne cechy, które są pożądane pod każdą szerokością geograficzną. Wydaje się, że stara Europa tęskni też za jeszcze jedną cechą Polaków, mianowicie za ich infantylizmem, czyli nieodłącznym atrybutem narodów młodych duchem.
Przywódca z importu
W opinii, że Polacy są narodem niezdolnym do wyłaniania wartościowych elit czai się też istotne niebezpieczeństwo: przekonanie, iż widocznie takich elit u nas nie ma! A zatem trzeba je importować. W historii mieliśmy importowane dynastie Jagiellonów, Wazów, Sasów, o krótkotrwałym incydencie z Henrykiem Walezym nie wspominając. Te nabytki miały różną wartość. Sprawdzili się Jagiellonowie, wielce udanym królem był też siedmiogrodzki książę Stefan Batory. Ale już takiego Zygmunta III Wazę, bigota i lubieżnika, mogliśmy wyhodować sobie w jakimkolwiek bądź polskim grajdole.
"Najdzielniejsi z dzielnych, często przewodzeni przez najpodlejszych z podłych" - mówił o Polakach Winston Churchill. Podłość górnych warstw, ich samowola była w Polsce tak wielka, że niektórzy nawet taką klęskę jak rozbiory traktowali jako ratunek dla siebie.
Objawy samowoli nie mogą już dziś przybierać takich form jak w końcu XVIII wieku. Czy jednak np. obecne niedofinansowanie samorządów lokalnych nie wynika z przeświadczenia centralnej władzy, że ona "wie lepiej"?
Dlatego w Polsce nie było dotąd większych sprzeciwów wobec "wyprzedawania narodowego majątku w obce ręce". Większość społeczeństwa rozumie, że obecnie są to pojęcia cokolwiek zwietrzałe. Natomiast obce (narodowo) kierownictwo przedsiębiorstwa może się okazać w sumie korzystniejsze niż władztwo rodzimej kliki. Nie pociąga natomiast za sobą groźby wynarodowienia czy uzależnienia od obcych.
Jeden z francuskich polityków dokonawszy kiedyś wysokiej oceny patriotyzmu i poświęcenia Joanny d'Arc zauważył po cichu: "swoją drogą, to ja nie bardzo rozumiem, po co tak zaciekle walczyła ona z tymi Anglikami. Przecież za sto lat i tak byliby oni Francuzami". -
|
Polak jest w świecie postrzegany lepiej niż Polska - wynika z badania przeprowadzonego w pięciu krajach Unii Europejskiej. Dlaczego sympatyczny mieszkaniec kraju między Bugiem a Odrą nie potrafi posprzątać w swoim domu? Odpowiedź rysuje się prosta: bo jego kraj jest źle rządzony. Ogólna ocena Polski widzianej oczami cudzoziemców da się streścić jednym słowem: jest to kraj "zacofany". Z faktu, że Polskę widzi się mimo wszystko jako bliskiego już członka Unii Europejskiej wynikałoby, iż dominuje przeświadczenie, że trapiące nasz kraj plagi da się z czasem z pomocą Brukseli wyeliminować lub przynajmniej ograniczyć, a sami Polacy wniosą do UE coś nowego i pożytecznego.
|
Bezrobotnych w Polsce wszyscy mają w nosie i używają ich tylko instrumentalnie
Wilki, owce i politycy
RYS. ANDRZEJ LICHOTA
MACIEJ RYBIŃSKI
Zacznijmy od bajeczki. Za górami, za lasami, złe wilki, udoskonalając swoje metody działania, pożarły wszystkie owce. Wśród psów pasterskich wystąpiło natychmiast powszechne bezrobocie i niewielkim dla nich pocieszeniem było to, że złym wilkom działo się jeszcze gorzej. Nie miały kogo pożerać i zdechły z głodu.
Ale mogło też być odwrotnie. Psy pasterskie, świetnie wyszkolone i czujne, zagryzły wszystkie wilki podkradające się do stada. Zabrakło wilków, zabrakło niebezpieczeństwa, psy pasterskie poszły na bezrobocie. Wynika z tego, że umiar ze strony zarówno wilków, jak i psów pasterskich jest warunkiem ich zatrudnienia.
Jest to wcale nie bajeczny opis wzajemnych stosunków między pracodawcą a pracownikiem, a precyzyjniej - pracodawcą i reprezentującymi pracowników związkami zawodowymi. Związki muszą uważać, żeby nie zagryźć pracodawców, pracodawcy nie mogą zagłodzić pracowników.
Niewczesny alarm
Ale taka jasna sytuacja w naszej, polskiej bajce nie występuje. Mamy jeszcze polityków, którzy ocknęli się przed wyborami i uderzyli na alarm, zapowiadając, że będą walczyć z bezrobociem. Więcej, mamy dwa ugrupowania polityczne, których istotną częścią są wielkie organizacje związkowe - "Solidarność" i OPZZ. Co gorsza, nasi politycy, sposobiący się do walki z bezrobociem, są nie tylko zakładnikami syndykalistycznego sposobu myślenia, ale także populistami i amatorskimi samoukami w ekonomii. Z przerażeniem myślę, że jeśli po wyborach niektóre pomysły prezentowane dziś podczas kampanii wyborczej zostaną zrealizowane, to nie tylko wzrośnie bezrobocie, ale zrujnowana zostanie gospodarka i splądrowany budżet państwa.
Pomysły na zwalczanie bezrobocia, jakie nam do tej pory zaprezentowano, są mało konkretne, nieprzekonujące, wprost naiwne. Wygląda na to, że głównym narzędziem walki z bezrobociem i podnoszenia zatrudnienia jest wola polityczna. Dobre chęci kandydatów do władzy. Jakieś sojusze, porozumienia, konferencje i sympozja. Krótko mówiąc, obrady i bankiety. Dyskursywny sposób na bezrobocie, to znaczy zagadywanie problemu, jest jeszcze stosunkowo najmniej szkodliwy. Gorzej, kiedy politycy, nagadawszy się już do syta, po wyjściu z sali obrad wezmą się za manipulowanie, grzebanie przy gospodarce. Za wprowadzanie do niej elementów sterowania pozarynkowego.
Wobec takiej perspektywy poczciwie prezentuje się pomysł Unii Pracy powołania centralnego urzędu do walki z bezrobociem. Taki urząd, oczywiście, nie zwalczy bezrobocia, ale poprawi nieco sytuację na rynku pracy, zatrudniając kilkuset, a może kilka tysięcy urzędników. Na budżet tego urzędu będą się jednak musieli złożyć podatnicy mający pracę i niewykluczone, że część z nich pójdzie na bruk w związku ze wzrostem kosztów pracy. I bilans może wyjść na zero albo nawet być ujemny.
Niemiecka kopia
Patrząc na Polskę dzisiejszą można dojść do wniosku, że jesteśmy narodem zaślepionych germanofili. Mamy systemy świadczeń społecznych i sposoby ich finansowania skopiowane z niemieckich, a teraz, mając bezrobocie wyższe wprawdzie niż w Niemczech zachodnich, ale niższe niż w dawnej NRD, zamierzamy - sądząc z politycznych deklaracji - kopiować niemieckie wzory walki z bezrobociem, mimo że okazały się one nieskuteczne.
Byłem naocznym świadkiem, a poniekąd i uczestnikiem - biorąc udział w rozmaitych konferencjach - walki z bezrobociem w zjednoczonych Niemczech. Jest to bardzo pouczająca historia, gdyby oczywiście nasi politycy byli nie tylko skłonni, ale też i zdolni, aby się uczyć.
Pierwszy sposób, czyli ukrywanie
Otóż pierwszym sposobem na walkę z bezrobociem jest jego ukrywanie. Wypróbowane środki to praca w skróconym wymiarze godzin, przejściowy stan spoczynku (tzw. Warteschleife) w przypadku urzędników, a przede wszystkim kursy zawodowe dla bezrobotnych. Wszystkie te kategorie nie są uwzględniane w statystykach bezrobocia, dzięki czemu bezrobocie na papierze różni się od rzeczywistego o około 3 miliony osób. Oczywiście, utrzymanie takiej armii ludzi kosztuje, dlatego zwiększa się składkę ubezpieczenia socjalnego, co powoduje podrożenie kosztów pracy, a w efekcie spadek zatrudnienia.
Od początku akcji zwalczania bezrobocia w zjednoczonych Niemczech, to znaczy od roku 1991, fronty przebiegały następująco: eksperci ekonomiczni Bundesbanku uważali, że winę za wysokie bezrobocie ponoszą zbyt wysokie koszty pracy; pracodawcy domagali się przedłużenia czasu pracy, aby poprawić koniunkturę, co umożliwiłoby tworzenie nowych stanowisk; związki zawodowe natomiast żądały skrócenia czasu pracy i zwiększenia wydatków budżetowych na kursy dokształceniowe dla bezrobotnych.
W 1995 roku związki zawodowe zaproponowały powołanie sojuszu dla pracy - porozumienia związków, pracodawców i rządu dla zmniejszenia bezrobocia. Związki za ograniczenie żądań płacowych domagały się gwarancji tworzenia nowych miejsc pracy. Sojusz upadł, zanim jeszcze naprawdę powstał.
Rok później nowo powołany Instytut Rynku Pracy i Badań Zawodowych przedstawił plan zmniejszenia do roku 2000 bezrobocia o połowę - to znaczy z 4,7 do 2,3 milionów osób. Podstawowe założenia tego planu to likwidacja nadgodzin, ograniczenie podwyżek płac do poziomu inflacji, znaczne zmniejszenie wysokości składek socjalnych i podatków, zwiększenie inwestycji publicznych kosztem subwencji dla gospodarki prywatnej.
Zamiast tego rząd przyjął w 1998 roku Narodowy Plan Zatrudnienia, którego najważniejszym punktem był apel do gmin o stworzenie 100 tysięcy miejsc pracy dla osób pobierających zasiłki socjalne.
W tym czasie jeden bezrobotny kosztował budżet 40 300 marek, a jeden zatrudniony z każdych zarobionych stu marek otrzymywał tylko 64,60, zaś jego 100 marek kosztowało pracodawcę 125,10 marki. Niemiecki robotnik pracował najkrócej na świecie - 1573 godziny. A równocześnie Niemcy przepracowali 1 miliard 830 milionów nadgodzin - to znaczy wykonali pracę, dla której należałoby zatrudnić 1200 tysięcy osób.
W tym samym roku rząd, tym razem czerwono-zielony, odnowił inicjatywę sojuszu dla pracy. Po rocznych debatach rząd, związki i pracodawcy uzgodnili stworzenie dodatkowych 10 tysięcy miejsc dla uczniów w zakładach pracy. Był to jedyny punkt, w którym osiągnięto porozumienie.
Dziesięcioletnia walka z bezrobociem przyniosła w całych Niemczech wzrost liczby bezrobotnych z 2,7 do 4,28 miliona osób. W Niemczech zachodnich bez pracy jest 9 proc., w Niemczech wschodnich 18 proc. ludzi w wieku produkcyjnym. I to pomimo wpakowania w tym okresie w dawną NRD niewyobrażalnej sumy 2 bilionów marek.
Ucieczka kapitału
Skuteczna walka z bezrobociem rozbija się o fundamentalną różnicę poglądów między związkami zawodowymi i pracodawcami. Pracodawcy coraz częściej przenoszący produkcję do krajów bardziej życzliwych dla przedsiębiorców - a nie miejmy złudzeń, że chodzi o Polskę, znacznie lepsze warunki stworzyły choćby Belgia i Austria - uważają, że rozwój gospodarczy, a więc i tworzenie miejsc pracy hamuje wysoki poziom podatków i składek socjalnych, a także rozrost biurokracji i nadmiar przepisów. Związki natomiast są zdania, że istniejące do wykonania w Niemczech pensum pracy należy podzielić na większą liczbę osób i w związku z tym dla zmniejszenia bezrobocia wystarczy dalej skracać czas pracy, zakazując równocześnie pracy w nadgodzinach.
Niemiec na zachodzie pracuje przeciętnie 35 godzin tygodniowo, na wschodzie 39, ale to są dobrowolnie zawarte umowy taryfowe związków zawodowych z pracodawcami. Ustawowy czas pracy to nadal 48 godzin. W Polsce skrócono czas pracy do 40 godzin sejmową ustawą i zapowiada się dalsze jego skracanie w ten sam sposób. Biedny kraj na dorobku, potrzebujący zagranicznych inwestycji, nałożył sobie sam absurdalne ograniczenie ustawowe w imię ideologii. Bo przecież realizacja postulatów gdańskich z 1980 roku to dziś już czysta ideologia, niemająca nic wspólnego z realiami gospodarczymi.
W Niemczech problemem jest to, że bezrobotni, mimo iż wszyscy o nich mówią z troską, nie są przez nikogo reprezentowani. Bezrobotni nie płacą składek związkowych i nie wybierają władz związku, ich interesy muszą więc ustępować przed interesami zatrudnionych i zorganizowanych. U nas jest trochę inaczej - nasze związki zawodowe nie zajmują się tak naprawdę ani interesami pracowników, ani bezrobotnych, tylko polityką. Obie wielkie organizacje są skrajnie upolitycznione, więc nie mogą prowadzić żadnego dialogu z pracodawcami. Tam, gdzie akcje związkowe mogłyby przynieść jakieś pożytki pracobiorcom, ale jako nie skierowane przeciw aktualnemu rządowi, nie miałyby wartości propagandowej - nie są w ogóle organizowane.
Bezrobotnych w Polsce wszyscy mają dokładnie w nosie i używają ich tylko instrumentalnie - jako alibi politycznego albo jako maczugi do walenia po głowach politycznych przeciwników. A struktura bezrobocia jest u nas zupełnie podobna do wschodnioniemieckiej - mamy gigantyczną armię ludzi nieprzystosowanych pod żadnym względem do wykonywania jakiejkolwiek pracy w cywilizacyjnych i ustrojowych warunkach współczesności. Ani żadne akcje, ani deklaracje nie pomogą i bezrobocie raczej wzrośnie niż spadnie. Chyba że wrócimy pod rządami SLD i UP do zasad PRL i będziemy ukrywać bezrobocie nie tyle w statystykach, ile w fikcyjnym zatrudnieniu na państwowym.
W sprawie zatrudnienia wilki powinny się porozumieć bezpośrednio z psami pasterskimi i szukać kompromisu. To jest jedyna droga. Trzeba tylko trzymać z daleka od takiego dialogu polityków. -
|
Mamy polityków, którzy ocknęli się przed wyborami, zapowiadając, że będą walczyć z bezrobociem. mamy dwa ugrupowania polityczne, których częścią są organizacje związkowe - "Solidarność" i OPZZ. nasi politycy są zakładnikami syndykalistycznego sposobu myślenia, także populistami i samoukami w ekonomii.
Pomysły na zwalczanie bezrobocia, jakie zaprezentowano, są mało konkretne, nieprzekonujące. głównym narzędziem walki z bezrobociem jest wola polityczna. Dobre chęci. Gorzej, kiedy politycy wezmą się za grzebanie przy gospodarce. Za wprowadzanie do niej elementów sterowania pozarynkowego.
zamierzamy - sądząc z politycznych deklaracji - kopiować niemieckie wzory walki z bezrobociem, mimo że okazały się one nieskuteczne.
Skuteczna walka z bezrobociem rozbija się o fundamentalną różnicę poglądów między związkami zawodowymi i pracodawcami.
nasze związki zawodowe nie zajmują się ani interesami pracowników, ani bezrobotnych, tylko polityką. Obie wielkie organizacje są skrajnie upolitycznione, nie mogą prowadzić dialogu z pracodawcami.
|
Mieszkańcy górniczych Rydułtów boją się o swe domy niszczone przez kopalnię. Ale boją się też o pracę
Skazani na wstrząsy
Osiemdziesiąt procent budynków w mieście jest zabezpieczonych przed szkodami górniczymi, a jednak ulegają uszkodzeniom
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
BARBARA CIESZEWSKA
Na Śląsku ludzie przywykli, że domem od czasu do czasu zatrzęsie. Kiedy jednak dzieje się to co kilka dni, zaczyna pojawiać się strach. Szczególnie kiedy człowiek budzi się w nocy, bo łóżko "pływa", a ściany trzeszczą.
Od kilku miesięcy trzęsie coraz częściej.
- Zdarza się, że nawet słychać jakby głuche tąpnięcie pod ziemią - mówi Alfred Sikora, burmistrz Rydułtów.
Sam przepracował w kopalni ponad 30 lat, przywykł więc. Ale dzisiaj chodzi o los miasta. Ludzie są wyraźnie przestraszeni. Boją się o swe domy, które sami budowali. Ale boją się też o pracę. Kopalnia Rydułtowy zatrudnia prawie trzy i pół tysiąca osób, w tym blisko półtora tysiąca mieszkańców Rydułtów. - Gdyby zamknięto kopalnię, w miasteczku pojawiłaby się bieda. Dzisiaj bezrobocie jest coraz większe, sięga czternastu procent. Coś trzeba jednak zrobić, żeby kopalnia nie zniszczyła miasta - mówi burmistrz Sikora.
Po ostatnich wstrząsach na ścianach i murach gdzieniegdzie pojawiają się rysy. To niegroźne, uspokajają specjaliści z kopalni. - To stwarza tylko pewien "dyskomfort psychiczny" - mówi prof. Bernard Drzęźla z Wyższego Urzędu Górniczego na spotkaniu dyrekcji kopalni z mieszkańcami. Na spotkanie przyszło ponad sześćset osób. Tłum nie mieścił się w sali Domu Kultury. Dopiero po pewnym czasie stało się jasne, że część publiczności zorganizowali związkowcy i dyrekcja kopalni. Kiedy ktoś atakował kopalnię, oklaskiwała go środkowa część sali, kiedy bronił - klaskały pierwsze rzędy i ostatnie. Dyrekcja zaangażowała też kilkunastu ochroniarzy w pełnym rynsztunku.
Dachówka a dyskomfort
- Na razie mój dom stoi cały, trochę się tylko porysował, a w czasie wstrząsu spadła dachówka. Gdyby spadła dyrektorowi kopalni na głowę, czy uznałby pan, że to tylko dyskomfort psychiczny? - pyta profesora w czasie spotkania jeden z mieszkańców.
- Skoro wstrząsy są niegroźne, to po cholerę w kościele założono siatkę? - denerwuje się starszy mężczyzna.
- Na wypadek, gdyby miała odprysnąć farba - tłumaczy ktoś z kopalnianego prezydium, ale brzmi to śmiesznie, ktoś inny wyjaśnia więc, że kościół ma ponad sto lat, a siatka jest na wszelki wypadek.
- Nikt nie wynalazł takiego sposobu eksploatacji, który nie pozostawiałby odkształceń na powierzchni - tłumaczył profesor Bernard Drzęźla. W Rydułtowach wstrząsy mają siłę od 2,2 do 2,5 stopnia w skali Richtera (ostatnie trzęsienie ziemi w Indiach miało siłę ponad siedmiu). - Są odczuwalne, ale nie ma żadnego zagrożenia zdrowia i życia - zapewnia profesor. - Mogą pojawić się drobne pęknięcia, ale nie konstrukcyjne. Drgania te porównywalne są z wywoływanymi przez ciężki transport. Są nieszkodliwe. Uspokajał też, że najgorsze wstrząsy już miały miejsce i taki, jak ten z 9 października zeszłego roku, o sile ok. 2,5 stopni w skali Richtera, nie powinien się już zdarzyć.
- Chciałbym w to wierzyć - powie później burmistrz Sikora.
Eksploatacja pokładu węgla, która jest przyczyną wstrząsów, będzie prowadzona do listopada, po czym po kilku miesiącach przerwy rozpocznie się znów i potrwa do końca 2002 roku. W 2004 roku zacznie się wydobycie węgla z kolejnego znajdującego się pod miastem pokładu (planuje się je do 2007 r.).
W ubiegłym roku urządzenia sejsmiczne zamontowane w kilku punktach miasta zanotowały 1600 wstrząsów o różnej sile.
- Czy budynki wytrzymają 12 tys. wstrząsów w ciągu 7 lat? - pyta jeden z uczestników spotkania. Profesor Drzęźla twierdzi, że wytrzymają.
Jednak się rozpadają
Miasto osiądzie prawie trzy metry, przyznaje profesor Drzęźla. Skutki tego procesu od wielu miesięcy odczuwają już właściciele domów przy ul. Radoszowskiej, na obrzeżach Rydułtów. Teren w pobliżu Nacyny obniżył się poniżej jej koryta. Woda zaczęła zalewać stojące wzdłuż drogi domki. Jedno z gospodarstw już jest opuszczone, budynek rozsypuje się. Piętrowy dom Maksymiliana Kuśki zalało do wysokości 60 cm. Kopalnia zaoferowała pieniądze na kupno innego, ale gospodarz z powodu niezałatwionych formalności spadkowych nie może się na razie z niego wyprowadzić. Obok domu kopalnia zamontowała więc pompę, która 24 godziny na dobę wypompowuje wodę. Pompy całą dobę pilnuje człowiek, który rezyduje w przyczepie kempingowej. Kiedy na chwilę wyłącza pompę, poziom wody w mgnieniu oka podnosi się. Operacja kosztuje około 300 zł dziennie. Pompa pracuje od 9 stycznia bieżącego roku.
- Topią tu straszne pieniądze - martwi się pan Kuśka.
Nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie pompować. Być może do czasu, aż kopalnia zdoła pogłębić koryto rzeki. Chyba że Maksymilian Kuśka wyprowadzi się wcześniej. Mieszkał w tym domu 31 lat. Niemal tyle samo pracował w kopalni, przez którą dzisiaj zalewa mu dom. Żal mu będzie stąd odchodzić, ale co zrobić, mówi pogodzony z losem.
- Zamknąć kopalnię?
- No nie, gdzie ci ludzie znajdą pracę.
Nieco wyżej, na zboczu góry przy ul. Kordeckiego stoi piętrowy dom. Wygląda, jakby lada chwila miał się rozsypać. Mury krzywe, okna wypaczone. Strach przechodzić obok. Zbudowali go w 1950 roku rodzice Jadwigi Bramańskiej. Kiedy w 1964 roku zaczął się rozsypywać, próbowali go ratować. Osiem razy był remontowany. W końcu pani Jadwiga zdecydowała się wziąć od kopalni 143 tys. zł i postawiła nowy dom "z dozbrojeniem" przeciw szkodom górniczym. - Straciłam na tej operacji - mówi z żalem - bo dzisiaj kopalna płaci 250 tys. zł. Postawiła dom na tej samej działce, o kilka metrów od rozsypującego się. Nie ma natomiast za co rozebrać starego domu. Koszt rozbiórki i wywozu gruzu ekspert wycenił na 29 tys. zł, kopalnia daje 17 tys. zł.
- Mają stawki sprzed 14 lat - mówi wyraźnie zirytowana. Skierowała sprawę do sądu.
Osiemdziesiąt procent budynków w mieście jest zabezpieczonych przed szkodami górniczymi, a jednak ulegają uszkodzeniom - mówił jeden z mieszkańców podczas spotkania z dyrekcją kopalni. Profesor Drzęźla odpowiadał, że teren w Rydułtowach będzie nadal osiadał, ale nie grozi to konstrukcji budynków, mogą pojawić się jedynie pęknięcia i rysy.
Komuś trzeba wierzyć
Za stołem prezydialnym dwunastu szefów kopalni i Rybnickiej Spółki Węglowej. Burmistrz Sikora nie rezygnuje z walki, choć zapewne wie, że z kopalnią walczyć nie należy.
- Ze wstrząsami jesteśmy trochę oswojeni, ale i przestraszeni. Zarząd miasta podziela obawy mieszkańców. W skrajnym przypadku może dojść do tego, co stało się w Bytomiu i w Orłowej, w Słowacji, po drugiej stronie Olzy, gdzie zniszczono miasta. Kopalnia musi zrobić wszystko, aby naprawiać szkody, powinna rzetelnie je wyceniać. Musimy wierzyć zapewnieniom profesora Drzęźli, bo komuś trzeba wierzyć.
Burmistrz postawił wniosek, aby kopalnia, która ostatnio zaczęła przyjmować ludzi do pracy, przyjmowała tylko mieszkańców Rydułtów.
- Dzisiaj nie skusimy żadnego inwestora - tłumaczy. - Nikt nie będzie stawiał zakładu, skoro wiadomo, że teren się trzęsie. Prosi też o to, co należy się miastu z mocy prawa: aby kopalnia zaczęła płacić 100 proc. należnych gminie podatków, bo jej długi przekroczyły 5 mln zł.
- Niemożliwe. Ani jedno, ani drugie - odpowiedział wiceprezes Rybnickiej Spółki. - Musimy przyjmować ludzi z likwidowanej kopalni 1 Maja. Płacić wszystkiego nie jesteśmy w stanie, bo kopalnia przynosi straty.
Z płomienną mową w obronie kopalni wystąpił starszy człowiek:
- Rydułtowy były i są skazane na wstrząsy i z tym musimy się pogodzić. Jeżeli ktoś jest lub był górnikiem, wie, że kopalnia musi fedrować. Brońcie kopalni, która dała zatrudnienie kilku pokoleniom!
- Gdybym przed piętnastu laty wiedział, że tak będzie, wyjechałbym stąd - mówi mężczyzna w średnim wieku. To z jego domu spadają dachówki. Na pytanie o zamknięcie kopalni odpowiada tak samo jak wszyscy: - To nie jest wyjście, bo co zrobi tych trzy i pół tysiąca ludzi?
Kopalnia Rydułtowy ma zasoby węgla na 30 lat. -
|
Na Śląsku ludzie przywykli, że domem od czasu do czasu zatrzęsie. Od kilku miesięcy trzęsie coraz częściej. Ludzie są przestraszeni. Boją się o swe domy. Ale boją się też o pracę. Kopalnia Rydułtowy zatrudnia trzy i pół tysiąca osób. Po ostatnich wstrząsach na ścianach gdzieniegdzie pojawiają się rysy. To niegroźne, uspokajają specjaliści z kopalni. Miasto osiądzie prawie trzy metry. Skutki tego procesu odczuwają już właściciele domów przy ul. Radoszowskiej. Teren w pobliżu Nacyny obniżył się poniżej jej koryta. Woda zaczęła zalewać domki. dom Maksymiliana Kuśki zalało. Za stołem prezydialnym dwunastu szefów kopalni i Rybnickiej Spółki Węglowej. Burmistrz Sikora postawił wniosek, aby kopalnia, która zaczęła przyjmować ludzi do pracy, przyjmowała tylko mieszkańców Rydułtów. Prosi też, aby kopalnia zaczęła płacić 100 proc. należnych gminie podatków.
|
SCENA POLITYCZNA
W koalicji z SLD Unia Wolności nie utworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE
Nie zmieniać premiera
RYS. JÓZEF KACZMARCZYK
JAN MACIEJA
Formalnych powodów zmiany premiera jest wystarczająco wiele, by dokonać takiego manewru.
Można jednakże dostrzec okoliczności usprawiedliwiające premiera. Niewątpliwie zdaje on sobie sprawę z tego, że rządzenie państwem z pozycji silnego człowieka przyniosłoby mu może nawet pochlebną opinię większości społeczeństwa, ale doprowadziłoby do rozpadu AWS i całej koalicji. Przed oceną wniosku o dymisję premiera należy się zastanowić, co kraj, gospodarka i polskie państwo zyska dzięki takiemu zabiegowi.
Osiągnięcia obecnej koalicji
Największą historyczną zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rządów koalicji SLD - PSL i wyprowadzenie kraju z kręgu powszechnej niemożności. Tamte rządy nie mogły podjąć reform ustrojowych, tj. samorządowej, ubezpieczeń społecznych, opieki zdrowotnej i oświaty, ani reform restrukturyzacji tzw. sektorów konfliktowych, gdyż korzyści ówczesnej koalicji wynikające z niepodejmowania problemów trudnych były większe od korzyści możliwych do osiągnięcia przez angażowanie się na rzecz ich rozwiązania. Niewątpliwie reformy można było lepiej przygotować i wprowadzić w życie. Pewien bałagan był jednak nieunikniony. Nie mam żadnych wątpliwości, że obecny rząd będzie uznany za reformatorski i zajmie trwałe miejsce w historii Polski. Odwlekanie wymienionych reform groziło bowiem paraliżem gospodarki i państwa za kilka lat.
Uważam, że warunkiem wykształcenia się systemu politycznego i społecznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić znacząco poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Inny mariaż polityczny nie daje takich szans.
Historyczne zasługi
Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Lech Wałęsa odegrał historyczną rolę w obaleniu PRL, a Tadeusz Mazowiecki i Leszek Balcerowicz w tworzeniu zasad ustrojowych III Rzeczypospolitej. Zasługą Mazowieckiego jest wykształcenie się państwa demokratycznego, w którym główne spory rozwiązuje się w sposób negocjacyjny, a nie siłowy. Również jemu trzeba przypisać znaczny zakres redystrybucji dochodu na rzecz biednych. Zasługa Leszka Balcerowicza polega na tym, że najlepiej zrozumiał sposób przeprowadzenia ustrojowej transformacji w Polsce i umiał wcielić go życie. Uznał, iż deficyt budżetowy, nierównowagę rynku, inflację i zadłużenie trzeba rozwiązać w sposób szokowy, podczas gdy sprawę przekształceń własnościowych - stopniowo. Historia potwierdziła słuszność takiego podejścia.
Kto poszedł inną drogą - jak to uczyniły np. Rosja, Bułgaria, Ukraina, Rumunia, Białoruś - nie może dotychczas wydźwignąć się z kryzysu. Przezwyciężenie skutków błędnego wyboru drogi transformacji gospodarki centralnie planowanej w rynkową zajmie im dziesięciolecia. Społeczeństwa straciła wiarę w sukces. Zrodziła się nostalgia za starym systemem.
Kraje, które wybrały drogę polską - Węgry, Czechy, Słowenia, Estonia, Łotwa i Litwa - mają szansę na przezwyciężenie zapaści cywilizacyjnej w krótkim okresie, czyli w czasie życia jednego pokolenia.
Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, troski o finanse państwa, przezwyciężenia deficytu na rachunku bieżących obrotów, zwalczania inflacji, twardych ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego, choć ich realizacja jest warunkiem osiągnięcia dobrobytu w Polsce. To nie są hasła nośne, miłe dla ucha większości Polaków. Dlatego UW jest i na długo pozostanie partią małą, bez szerokiego poparcia, a jednocześnie posiadającą dobrze zorganizowanych przeciwników. Reformy ustrojowe prowadzące do zbudowania w Polsce współczesnego państwa kapitalistycznego z dobrze rozwiniętą konkurencyjną gospodarką może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Praktycznie ma do wyboru SLD lub AWS.
Zastanówmy się, co może przynieść Polsce intelektualne i ideowe zasilenie UW z lewej strony, tj. koalicja z SLD. Na przykładzie Anglii i Niemiec widać, że współczesna lewica ma niewiele do wniesienia w budowanie modelu społeczno-ekonomicznego, w którym ludzie mogliby realizować swoje aspiracje w warunkach globalizacji życia gospodarczego, oznaczającej pełne wystawienia krajowych podmiotów gospodarczych na konkurencję z firmami zagranicznymi.
Profesor Michał Nowak z American Enterprise Institute niedawno powiedział, że "globalizacja oznacza koniec socjalizmu, którego istnienie było możliwe dzięki zamknięciu przez rządzących granic swojego państwa i ścisłemu kontrolowaniu tego, co się w nim dzieje".
Zobaczmy, jakie wartości programowe oferuje polska lewica.
Do wyborów choć blisko, jeszcze daleko
Jakie będą wyniki wyborów, nie można przewidzieć na podstawie dzisiejszych sondaży opinii publicznej. Trzeba się bowiem liczyć z tym, że lewicowo-populistyczni konkurenci obecnej koalicji napotkają na ograniczenia w formułowaniu radykalnych haseł wyborczych. Polskie Stronnictwo Ludowe już musiało złagodzić ton swej retoryki, gdyż jako ugrupowanie skrajnie radykalne byłoby łakomym kąskiem, łatwym do połknięcia przez Andrzeja Leppera.
Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, wbrew zapowiedziom, nie udało się wypracować programu, który byłby jednocześnie radykalny i skuteczny. W istocie, jeśli pominąć wątki krytyczne, w warstwie pozytywnej kierownictwo eksploatuje jedynie trzy postulaty tego programu: wolniejsze obniżenie inflacji, wolniejsze wychodzenie z deficytu budżetowego oraz zachowanie wysokiego opodatkowania bogatych. Do dwu pierwszych wydaje się być bardziej przywiązany Leszek Miller (słynny wykład londyński), a do trzeciego Marek Borowski (postulat nękania bogatych wysokimi podatkami jest niemal stałym punktem jego wypowiedzi telewizyjnych). Realizacja takiego programu nie może jednak przynieść wzrostu gospodarczego ani przezwyciężyć nierówności.
Pod tymi trzema hasłami nie można też wygrać wyborów. Liderzy SLD wiedzą, że im obietnice będą bardziej nierealne, tym zwycięstwo wyborcze będzie pewniejsze i wyższe, ale zarazem tym większe będą zastępy niezadowolonych. Po zwycięstwie w wyborach maszerującymi będą ci sami, co przed rokiem, jedynie na ich czele zamiast Millera, Wiadernego, Kalinowskiego, Leppera iść będą inni: biedni, pokrzywdzeni. Przywódcy SLD już doświadczyli, że wygrać wybory w Polsce nie jest trudno (oczy wielu politykom otworzył Stan Tymiński), gorzej jest z utrzymaniem się przy władzy. Dlatego należy oczekiwać, że w miarę zbliżania się wyborów, obietnice będą się stawały skromniejsze.
Przywódcy SLD muszą ponadto zdawać sobie sprawę z tego, że duże zaangażowanie się państwa w gospodarkę, przejawiające się utrzymaniem znacznego sektora państwowego, poważnym zakresem regulacji życia gospodarczego i społecznego oraz szeroką redystrybucją, nieuchronnie wykształca system polityczny typu familijnego, tj. o dużej uznaniowości w dostępie do wytworzonego produktu, rozwiniętej korupcji, powszechności nepotyzmu, ograniczonej wolności.
Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE, a jej gospodarka sprosta wyzwaniom wynikającym z globalizacji.
Można poprawić polski kapitalizm
Przezwyciężanie słabości polskiego kapitalizmu nie wiedzie zatem przez jego modyfikację za pomocą programu SLD. O wiele więcej można by się spodziewać po wykorzystaniu przez liberałów przesłania płynącego z konserwatyzmu.
Nie podlega dyskusji, że efektywne funkcjonowanie gospodarki rynkowej zależy od zapewniania podmiotom gospodarczym stabilnych warunków funkcjonowania tj., stabilizacji makroekonomicznej, niskich podatków, oraz od wystawienia ich na konkurencję zewnętrzną. Zależy też od jakości infrastruktury i oświaty, a więc od tego, czego rynek nie zapewnia samorzutnie. Te uwarunkowania są w pełni uznawane przez liberałów. Dlatego nie negują roli państwa, jedynie postrzegają ja inaczej niż lewica.
Jednakże trwały wzrost gospodarczy, niezakłócony wstrząsami społecznymi, zależy od spełnienia ważnych warunków, które nie znajdują się na wysokim miejscu w hierarchii systemu wartości liberałów.
Troska o rodzinę w konserwatywno-chrześcijańskiej tradycji, o jej ciągłość, bezpieczeństwo materialne, wychowanie i wykształcenie dzieci jest obowiązkiem największym. Rodzina dostarcza dzieciom dobra, którego nie może dostarczyć państwo, czyli miłości. W rodzinie można znaleźć wzorce godne naśladowania. Wiele spraw rozwiązywanych jest kolektywnie, a więc łatwiej i taniej. Rodzina wyrabia zarazem tak użyteczne dla rozwoju społeczno-gospodarczego cechy człowieka, jak nawyk oszczędzania, poszanowania pieniądza i rzeczy, pracowitość, szacunek dla przełożonego. Rodzina pomaga sobie w nieszczęściu, wskutek czego łatwiej przezwyciężyć przejściowe niepowodzenia.
W Polsce z powodu nieodpowiedzialnych działań różnych ruchów feministycznych, nierozumnej postawy rządów, importu złych wzorców, wystąpi spadek ludności do ok. 20 mln w 2050 roku. Kto wie, jakie to wywoła skutki, jaka będzie przyszłość naszego kraju. Czy można zatem tak łatwo odrzucać - jak to czyni UW - politykę prorodzinną?
Poprawienie kapitalizmu w Polsce wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi. Politycy koalicji powinni zatem podjąć wysiłek na rzecz dobrego funkcjonowania obecnej koalicji, w tym zwalczania warcholstwa politycznego, a nie koncentrować się na śmiesznym dla społeczeństwa poszukiwaniu sposobów obalenia premiera.
Ku zazdrości części świata Polakom udaje się od pewnego czasu rozwiązywać problemy wydawałoby się nierozwiązywalne. Miejmy nadzieję, że tak będzie i teraz.
Autor jest kierownikiem Zakładu Funkcjonowania Gospodarki Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN.
|
Przed oceną wniosku o dymisję premiera należy się zastanowić, co kraj, gospodarka i polskie państwo zyska dzięki takiemu zabiegowi.Największą historyczną zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rządów koalicji SLD - PSL i wyprowadzenie kraju z kręgu powszechnej niemożności.Uważam, że warunkiem wykształcenia się systemu politycznego i społecznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić znacząco poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Inny mariaż polityczny nie daje takich szans.
Zastanówmy się, co może przynieść Polsce intelektualne i ideowe zasilenie UW z lewej strony, tj. koalicja z SLD.Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, wbrew zapowiedziom, nie udało się wypracować programu, który byłby jednocześnie radykalny i skuteczny. W istocie kierownictwo eksploatuje jedynie trzy postulaty tego programu: wolniejsze obniżenie inflacji, wolniejsze wychodzenie z deficytu budżetowego oraz zachowanie wysokiego opodatkowania bogatych. Realizacja takiego programu nie może jednak przynieść wzrostu gospodarczego ani przezwyciężyć nierówności.Pod tymi trzema hasłami nie można też wygrać wyborów.Przezwyciężanie słabości polskiego kapitalizmu nie wiedzie zatem przez jego modyfikację za pomocą programu SLD. O wiele więcej można by się spodziewać po wykorzystaniu przez liberałów przesłania płynącego z konserwatyzmu.Poprawienie kapitalizmu w Polsce wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi. Politycy koalicji powinni zatem podjąć wysiłek na rzecz dobrego funkcjonowania obecnej koalicji, w tym zwalczania warcholstwa politycznego, a nie koncentrować się na śmiesznym dla społeczeństwa poszukiwaniu sposobów obalenia premiera.Ku zazdrości części świata Polakom udaje się od pewnego czasu rozwiązywać problemy wydawałoby się nierozwiązywalne. Miejmy nadzieję, że tak będzie i teraz.
|
TENIS
Dziś rozpoczyna się 114 turniej wimbledoński
Licencja na trawę
KRZYSZTOF RAWA
Dla obcokrajowca Wimbledon zaczyna się na lotnisku Heathrow. Parę kroków i w ciągu lotniskowych sklepów wolnocłowych nagle widać charakterystyczne kolory - fioletowy (Anglicy mówią, że to purpura) i ciemnozielony - barwy The All England Lawn Tennis and Croquet Club, w skrócie AELTC. To stoisko z wimbledońskimi koszulkami, czapkami i ręcznikami ze sławnego sklepu Harrodsa. Ceny słone. Wimbledon to angielski towar z najwyższej półki.
Od 1911 roku turniej na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Na samym początku, to znaczy od 1877 do 1896 roku, datę mistrzostw ustalano arbitralnie w klubie. Potem przez kilkanaście lat obowiązywała reguła, że start ma wyznaczać data poniedziałku najbliżej 22 czerwca.
Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie z wolną niedzielą w środku. Kiedyś czas gry zależał od liczby zgłoszeń. Po pierwszej wojnie światowej grano dwa tygodnie od poniedziałków do sobót, od 1982 roku dodano finałową niedzielę. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa (były przerwy wojenne), obecne mają numer 114.
Miejsca były dwa. Do 1921 roku - korty przy Warple Road, też w dzielnicy Wimbledon, od 1922 roku do dziś - dwie mile dalej, na obszarze przy Church Road z jednej strony i Somerset Road z drugiej. Najczęściej określa się ten teren londyńskim kodem adresowym - SW19 i wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Kolejka do świątyni
Na Wimbledon z centrum można dojechać samochodem i zaparkować na płatnym parkingu na polu golfowym po drugiej stronie Church Road lub można przyjechać pociągiem podmiejskim ze stacji Waterloo, ale większość przyjeżdża linią metra District do stacji Southfields. Tam następuje pierwsze bliskie spotkanie z barwami turnieju. Na słupach wiszą petunie, hortensje i geranium, takie same, jakie od lat zdobią balkony obiektów klubowych, na peronie leży sztuczna zielona trawa. Z megafonów płyną słowa powitania i informacje, jak sprawnie dostać się na korty. Tłum podąża w górę schodów i grzecznie dzieli się na trzy strumienie. Jedni wybierają specjalne londyńskie autobusy wiozące ludzi pod bramę numer 1, drudzy wolą wspólne taksówki do bramy numer 4 lub 13, pozostali mają przed sobą 15 minut spaceru.
Spacer uczy, że bogata dzielnica, jaką jest Wimbledon, chce być jeszcze bogatsza. Przez dwa tygodnie na płotach i w ogródkach na trasie prowadzącej do kortów powstają dziesiątki prowizorycznych sklepów z pamiątkami tenisowymi. Bywalcy wiedzą, że to z reguły przynęta dla obcokrajowców. Bywalec kupuje tylko na kortach, rzeczy tylko z prawdziwym i zastrzeżonym logo turnieju. Płaci oczywiście znacznie więcej.
Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. Ocenia się, że na korty przy Warple Road przychodziło w pierwszych latach XX wieku po 6-7 tys. osób dziennie. Obecnie frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy, więc kolejki nie giną. Codziennie dla pierwszych kilkunastu tysięcy starcza nalepek z napisem "Stałem w kolejce na Wimbledon" - w stosownym roku. Taka nalepka to przedmiot dumy Anglika. Kolejka to dla czekających na otwarcie bram sama przyjemność. W kolejce można oprócz nalepki dostać podkoszulek, dezodorant, piłkę tenisową, czapkę z daszkiem, notes z długopisem, napój energetyczny lub jakiś sos. Jak pada, czasem rozdają peleryny. Z reguły trzeba dać po drodze funta siwowłosemu Murzynowi w czerwonym fraku zbierającemu od lat na chorych, albo dzieciakom kwestującym na jakiś zbożny cel. Pierwsi w kolejce są ci, którzy koczują w namiotach pod murem "tenisowej świątyni przy ulicy Kościelnej".
Program, plakat i podkładka
W bramach Wimbledonu od lat trwa sprawdzanie zawartości toreb. Większe bagaże trzeba oddać do przechowalni, w mniejszych nie można przenosić niczego, co wzbudzi czujność surowych, umundurowanych na granatowo panien z Securicoru. Rolę gospodarzy przed i za bramami pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. To dojrzali panowie w słomkowych kapeluszach, którzy kierują, doradzają, informują i pomagają widzom zorientować się na terenie kortów. Ze wspomnień honorowych stewardów powstają najlepsze wimbledońskie anegdoty, najczęściej o zachowaniach turystek z USA. Towarzystwo powstało w 1927 roku, aktywnie działa na Wimbledonie od 1950 roku, liczy około stu członków, którzy swą rolą dobrze się bawią. Do pomocy mają jeszcze służby ochotnicze i od 1965 roku londyńskich strażaków.
Podstawową sprawą na Wimbledonie, jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek, aby pochwalić się przed znajomymi. Popularne przekazy mówią przede wszystkim o truskawkach z bitą śmietaną, ale prawda jest trochę inna. Najwięcej sprzedaje się bułek, kanapek i piwa. Potem idą lody, kawa i herbata, ryby z frytkami, wreszcie truskawki, pizza i szampan. Dla bardziej wybrednych plaster łososia i Pimms. To całe wimbledońskie menu - zestawy, którymi codziennie żywią się tysiące gości turnieju, choć hamburger przed bramą Wimbledonu jest o połowę tańszy. Część widzów przychodzi jednak z własnym prowiantem. Ci ludzie patrzą na wielki ekran na ścianie kortu nr 1 i robią sobie piknik na terenie parku Aorangi, części wypoczynkowej obiektu SW19.
W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu. Bardzo istotny jest jednak zakup codziennie uaktualnianego programu turnieju, plakatu oraz, co tu kryć, wynajęcie miękkiej podkładki pod siedzenie. Program wydawany jest od pierwszego turnieju, plakaty są drukowane przez London Transport od lat 20., podkładki wynajmowane są dokładnie od 1924 roku. Od 1992 roku pamiątkową podkładkę można kupić na wynos. Dla czujnych jest jeszcze stoisko z używanymi piłkami zbieranymi prosto z kortów. Gdy ma się taki zestaw, można uznać Wimbledon za zaliczony. Pozostaje posłuchać granej na żywo muzyki - do wyboru jazz, orkiestry szkolne lub wojskowe. Niektórzy idą jednak oglądać tenis.
Bilety z odzysku
Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej przez dwa tygodnie trawie, na której piłka odbija się za szybko i za nisko, czasem krzywo, a w dodatku cały tenisowy świat jest jeszcze rozgrzany sezonem na kortach ziemnych, a za miesiąc ma się przestawić na korty twarde. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl, na który trzeba patrzeć. Decyduje nie tyle uroda tenisa w wersji trawiastej, tylko to, że bardzo trudno dostać bilety na krzesełka kortu centralnego i kortu nr 1. System losowania i rozdziału tych biletów jest co roku roztrząsany, weryfikowany i nic z tego nie wynika. Najdroższe bilety na numerowane siedzenia są do nabycia w dniach turnieju tylko u koników. Cierpliwym pozostaje czekanie na tych, którzy się znudzili i wychodząc z kortów wrzucą swój bilet do specjalnej skrzynki. Za ułamek ceny można dostać się wtedy na godzinę czy dwie na najbardziej prestiżowe miejsca Wimbledonu. Dochód z tej odsprzedaży idzie na cele charytatywne.
Ci, którym nie chce się czekać, wchodzą w wąskie ścieżki między boczne korty i tam w ścisku oglądają na stojąco mecze - czasem najciekawsze w całym turnieju. Nie zobaczą półfinałów i finału najważniejszych rozgrywek singlowych. Nie zobaczą śmiesznych dygów tenisistek i tenisistów przed lożą królewską, ani tych, którzy siedzą w tej loży (najczęściej siedzi paru lordów, kilku ambasadorów z osobami towarzyszącymi, od czasu do czasu księżna Kentu, albo jakiś członek rodziny królewskiej). W pierwszy poniedziałek turnieju na korcie centralnym nie zobaczą meczu otwarcia z udziałem obrońcy tytułu. "Gentlemen's Day" zapoczątkowano w 1934 roku - pierwszymi, którzy otwierali turniej byli wówczas Australijczyk J. H. Crawford i nasz Ignacy Tłoczyński. Widzowie bez miejscówek nie zobaczą także, jak z turnieju odpadają Anglicy, którym od lat daje się przywilej przegrywania na oczach największej widowni. To akurat można spokojnie pominąć.
Logo na czekoladkach
Publiczność z ochotą bierze jednak Wimbledon jaki jest, nie narzekając, jak niektórzy tenisiści. Turniej z licencją na trawę tak naprawdę wciąż się zmienia stosownie do czasów. Zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego, przystosował się dyskretnie, ale bardzo skutecznie do współczesnych wymogów komercji. Rozpoczęty w 1979 roku program marketingowy przynosi co roku już ponad 30 mln funtów zysku. Wciąż trwa rozbudowa kortów i obiektów towarzyszących. To prawda, że na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są i to z tych najbardziej znanych. W ośmiu krajach AELTC ma 33 licencje na ubiory tenisowe i sportowe, obuwie, rakiety tenisowe, torby i piłki w zastrzeżonej kolorystyce i wzorach klubu. Licencje dotyczą także ręczników, produktów skórzanych, okularów przeciwsłonecznych, kryształów, porcelany, biżuterii i nawet wykwintnych czekoladek. Znak Wimbledonu jest zastrzeżony w 42 krajach. Wimbledońskie dobra można kupować na londyńskiej Old Bond Street, u Harrodsa, w sklepach Lillywhites i przez Internet.
Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni prosto z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. Dlatego słyszymy, że bardzo istotne jest: kiedy pojawiły się dziewczęta do podawania piłek, kiedy ostatni raz przestano grać drewnianymi rakietami, kiedy pierwszy raz zagrano żółtymi piłkami, w jakim roku zmieniono zasadę ubioru na kortach z "przeważnie białego", na "dominujący biały", kiedy uruchomiono bank na terenie klubu, kiedy pojawiła się telewizja (to akurat ważne - czarno-biała w 1937, kolorowa w 1967), kiedy pierwszy mecz na korcie centralnym sędziowała kobieta, albo od kiedy wimbledońskie sprawozdania prowadzi w telewizji BBC Sue Baker, a także jaką ma fryzurę.
Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest w istocie ciągłe przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Osobną sprawą jest to, że zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów.
Triumfatorzy z ostatnich lat
1990 Martina Navratilova Stefan Edberg
1991 Steffi Graf Michael Stich
1992 Steffi Graf Andre Agassi
1993 Steffi Graf Pete Sampras
1994 Conchita Martinez Pete Sampras
1995 Steffi Graf PeteSampras
1996 Steffi Graf Richard Krajicek
1997 Martina Hingis Pete Sampras
1998 Jana Novotna Pete Sampras
1999 Lindsay Davenport Pete Sampras
Hiszpańska rebelia
Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP, lecz kieruje się własnymi kryteriami. W tym roku zaprotestowali przeciwko temu tradycyjnie lekceważeni na trawie gracze hiszpańscy: Alex Corretja, Albert Costa i Juan Carlos Ferrero. Zagrozili oni nawet bojkotem Wimbledonu, ale skończyło się na wycofaniu Ferrero - formalnie z powodu kontuzji.
Ubiegłoroczne finały
Sampras - Agassi 6:3, 6:4, 7:5
Davenport - Graf 6:4, 7:5
|
Wimbledon to angielski towar z najwyższej półki.Od 1911 roku turniej zaczyna się sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie. Na Wimbledon z centrum można dojechać samochodem lub pociągiem podmiejskim ze stacji Waterloo, ale większość przyjeżdża linią metra District do stacji Southfields. Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. W kolejce można dostać podkoszulek, dezodorant, piłkę tenisową, czapkę z daszkiem. Rolę gospodarzy pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. Podstawową sprawą na Wimbledonie jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek. W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu. Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej trawie. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Turniej z licencją na trawę wciąż się zmienia. program marketingowy przynosi co roku ponad 30 mln funtów zysku. na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są. Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP.
|
SĄDY U INNYCH
Jak jest w Szwecji
Od powszechnych do specjalnych
MAREK ANTONI NOWICKI
W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej.
Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje.
Jurysdykcja ogólna
System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego.
Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, podczas gdy w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. W sprawach karnych sąd orzekający składa się z sędziego zawodowego i ławników - pięciu w sprawach o poważne przestępstwa i trzech w pozostałych. Jeśli oskarżenie dotyczy przestępstw gospodarczych, można dokooptować do składu biegłego z zakresu finansów. W sprawach rodzinnych w składzie, poza sędzią, jest trzech ławników. W innych procesach cywilnych, głównie majątkowych, sąd orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych. Taka jest zasada, natomiast wiele spraw karnych o drobne przestępstwa może rozpatrywać jeden sędzia. Spór cywilny może być rozstrzygnięty przez jednego sędziego bez ławników, jeśli strony się na to zgodzą lub jeśli sąd uzna, iż sprawa nie nastręcza trudności. W praktyce dzieje się tak w większości spraw rodzinnych i majątkowych.
Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Jeśli sąd rejonowy orzekał w składzie jednego sędziego i dwóch ławników, sąd apelacyjny składa się z trzech sędziów zawodowych i dwóch ławników. Jeśli sprawa w I instancji była rozpatrywana bez ławników, apelacją zajmuje się trzyosobowy skład zawodowy. Przy trzech sędziach w I instancji w apelacji jest ich czterech.
Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Decyzję w tej kwestii podejmuje wyznaczony sędzia SN. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji. Rozpatrywanie sprawy przez SN może być ograniczone do jej części lub konkretnego zagadnienia. W niektórych sprawach zgoda nie jest wymagana. Dotyczy to np. spraw wnoszonych przez prokuratora.
SN rozpatruje sprawy zwykle w składzie pięcioosobowym. Ma prawo zajmować się kwestiami faktycznymi i prawnymi. Jeśli izba uzna, iż istnieją podstawy do zmiany dotychczasowego orzecznictwa, przekazuje sprawę na plenarne posiedzenie SN w pełnym składzie lub co najmniej 12-osobowym.
Powszechne administracyjne
Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. Przepisy wyraźnie wymieniają decyzje, które mogą być w ten sposób zaskarżone. Wynika z tego, że właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji.
W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. Badanie to, tzw. kontrola legalności, może zakończyć się uchyleniem decyzji. Sąd nie może jednak zastąpić jej własną decyzją.
Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Odwołanie służy do sądu administracyjnego, który orzeka nie tylko o zgodności z prawem, ale również o słuszności kwestionowanej decyzji. Orzeczenie może w tym wypadku zastąpić decyzję organu administracji.
Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Sąd administracyjny ogranicza się w takich sprawach do zbadania zgodności decyzji z prawem.
Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Większość spraw rozpoznają w składzie: jeden sędzia zawodowy i trzech ławników. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Zajmują się one głównie rozpatrywaniem apelacji, ale działają również jako sądy I instancji w sprawach odwołań od decyzji administracyjnych, np. dotyczących zezwoleń na budowę, opieki zdrowotnej oraz kontroli publicznej nad wykonywaniem praktyki lekarskiej, a także decyzji władz o odmowie udostępnienia dokumentu publicznego. Dotyczy to również spraw, w których wchodzi w grę ocena zgodności z prawem decyzji podjętych przez władze lokalne. Administracyjne sądy apelacyjne orzekają w składzie trzech sędziów zawodowych, wyjątkowo, np. w sprawach dotyczących objęcia dziecka opieką publiczną, w składach orzekających są również ławnicy.
Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Dwie trzecie z nich musi posiadać wykształcenie prawnicze. Orzeka w składach pięcioosobowych lub większych.
Na tle prawa pracy
Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy.
Sąd Pracy, powstały w 1929 r., rozpatruje spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, łącznie ze sprawami związanymi z interpretacją i stosowaniem układów zbiorowych. Większość spraw tego rodzaju rozpatruje Sąd Pracy, orzekający w pierwszej i ostatniej instancji. Niekiedy orzeka najpierw sąd rejonowy, a ewentualnie potem, w razie odwołania, sprawą zajmuje się Sąd Pracy. Orzeka on w składzie siedmioosobowym. Dwaj członkowie składu są powoływani z rekomendacji organizacji pracodawców, dwaj inni - organizacji pracowników. Zwykle nie mają przygotowania prawniczego. Spośród trzech pozostałych dwaj muszą mieć doświadczenie zawodowego sędziego. Trzecia osoba nie musi być prawnikiem, ma natomiast obowiązek posiadania specjalnej wiedzy na temat warunków na rynku pracy.
Do spraw rynku
Sąd ds. Rynku utworzono w 1971 r. Rozpatruje sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych. Orzeka w składzie pięcioosobowym. Przewodniczący musi być sędzią, natomiast pozostali członkowie nie muszą mieć przygotowania prawniczego; mają reprezentować interesy biznesu, konsumentów i pracowników.
Czynsze najmu i dzierżawne
W celu rozpatrywania sporów dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych powołano do życia 12 sądów ds. czynszów najmu i drugie tyle ds. czynszów dzierżawnych. Nie są to sądy specjalne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale niezależne organa pełniące funkcje sądownicze. W wielu sprawach jedynym ich zadaniem jest mediacja między stronami. Kiedy indziej działają jak komisje arbitrażowe, a nawet, od czasu do czasu, jak zwykłe sądy. Składają się z przewodniczącego - prawnika i dwu osób reprezentujących interesy wchodzące w grę w danej sprawie.
Wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu jest Sąd ds. Mieszkaniowych, stanowiący obecnie specjalny wydział sądu apelacyjnego. Orzeka w składach siedmioosobowych. Trzej sędziowie muszą mieć przygotowanie prawnicze, a zadaniem czterech pozostałych jest reprezentowanie interesów najemców i właścicieli mieszkań. Niekiedy dopuszczalny jest skład czteroosobowy: dwaj prawnicy i dwaj reprezentanci interesów stron. Czasami jednego z prawników zastępuje ekspert w dziedzinie ważnej ze względu na przedmiot sprawy.
Ubezpieczenie społeczne
Kwestie związane z ubezpieczeniem społecznym, np. świadczeniami chorobowymi, badają najpierw organa administracji, tzw. urzędy ubezpieczeń społecznych. Sprawy te do 1991 r. rozpatrywały specjalne sądy ubezpieczeń, później jednak większość z nich przekazano do powszechnych sądów administracyjnych. W pierwszej instancji właściwy jest więc okręgowy sąd administracyjny z prawem odwołania się do apelacyjnego sądu administracyjnego.
Specjalny patentowy
Sądem specjalnym jest Odwoławczy Sąd Patentowy, który rozpatruje sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Apelacja od orzeczeń tych sądów przysługuje do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów.
Ziemskie i wodne
Dwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich rozpatrujących spory związane z gospodarka gruntami i ochroną środowiska. Odwołanie służy do sądu apelacyjnego. Sześć sądów wodnych zajmuje się sprawami na tle prawa o eksploatacji wody w rzekach i jeziorach. Jeden z sądów apelacyjnych, w Svea, służy jako Naczelny Sąd Wodny. Siedem sądów rejonowych jest właściwych w sporach morskich rozpatrywanych jak zwykłe sprawy cywilne.
Wolność prasy
Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. Jeśli odpowiedź jest przecząca, werdykt przysięgłych jest ostateczny. Gdyby jednak przysięgli dopatrzyli się naruszenia prawa karnego, o winie muszą orzec trzej sędziowie zawodowi. Apelacja od tego orzeczenia przysługuje na zasadach ogólnych.
W Sztokholmie
Sąd Rejonowy w Sztokholmie ma wyłączną jurysdykcję w niektórych rodzajach spraw patentowych. Urząd Patentowy i Odwoławczy Sąd Patentowy badają zagadnienia związane z przyznaniem patentu, natomiast ten sąd zajmuje się sporami na tle naruszeń lub unieważnienia patentu. Orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych i trzech ekspertów powoływanych do każdej konkretnej sprawy w zależności od dziedziny, która jest w niej istotna. Eksperci biorą również udział w orzekaniu w instancji apelacyjnej i w SN.
Jeszcze arbitrażowe
W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Strony mają pewien wpływ na skład orzekający i ostateczny charakter orzeczenia. Procedura jest tańsza i szybsza.
Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. Orzeczenie nie jest prawnie wykonalne, jednak w praktyce strony dobrowolnie podporządkowują się wnioskom z niego wynikającym. Jeśli do tego nie dojdzie, każda ze stron może wszcząć postępowanie przed sądem powszechnym.
Trochę statystyki
W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej. Liczba spraw w sądach rejonowych wyniosła w 1996 r. 140.940 (spadek w stosunku do rekordowego 1993 r. o ponad 35 tys.), w apelacyjnych - 25.656 (niewielki stopniowy spadek) i w SN - 5823 (w ciągu ostatnich trzech lat utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie). 516 sędziów orzekało w powszechnych sądach administracyjnych (na jednego sędziego 1,6 etatu obsługi). Okręgowe sądy administracyjne zarejestrowały w tym samym okresie 112.190 spraw (o 23 tys. mniej niż w 1993 r.), apelacyjne - 27.579 (o 7,5 tys. mniej niż w 1993 r.), Naczelny Sąd Administracyjny - 7973 (liczba ciągle rośnie). Coraz mniej spraw trafia do sądów ds. czynszów najmu i dzierżawy. W stosunku do 1993 r. ich liczba obniżyła się bardzo wyraźnie.
|
W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej.
Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego.
|
Koalicja Sojuszu Lewicy Demokratycznej - Polskiego Stronnictwa Ludowego - Unii Pracy rozpoczęła wymianę urzędników
Początek kadrowej karuzeli
RYS. RAFAŁ ZAWISTOWSKI
Dyrektorzy generalni ministerstw, dyrektorzy departamentów i ich zastępcy, a nawet dyrektorzy biur - tak głęboko w niektórych resortach już teraz sięga wymiana urzędników prowadzona przez rząd koalicji SLD - PSL - UP. W tych ministerstwach, w których jeszcze zmiany nie zaszły, przygotowuje się restrukturyzację, której skutkiem pod koniec roku lub na początku następnego będą także zmiany personalne. W Polsce rozpoczęła się kolejna kadrowa karuzela.
Do 31 grudnia ma się zakończyć przegląd stanowisk i kadr w całej administracji. W nielicznych urzędach centralnych i agencjach przeprowadzono zmiany kierownictwa. Rząd chce około trzydziestu z nich zlikwidować, niektóre łącząc, a zadania innych przekazać bezpośrednio ministerstwom. Agencje, które działają jako spółki akcyjne skarbu państwa, też czekają zmiany organizacyjne. Ma powstać na przykład agencja informacji i promocji Polski, która wchłonie m.in. Państwową Agencję Inwestycji Zagranicznych (jednoosobowa spółka skarbu państwa).
Ochroniarz w drzwiach
W resorcie zdrowia zmiany personalne już dziś są bardzo głębokie. Zdymisjonowano dyrektor generalną Michalinę Rusin, jej obowiązki sprawuje Małgorzata Poręba, dyrektor Departamentu Ochrony Zdrowia, której pozycja w resorcie jest raczej niezagrożona. Zdymisjonowano natomiast jej zastępcę, Krystynę Czarnecką, odpowiedzialną za program restrukturyzacji. Odwołano też całe kierownictwo Departamentu Nauki i Kadr Medycznych (szefa Jacka Molickiego i jego zastępców). Stracili lub najprawdopodobniej stracą stanowiska szefowie departamentów Informacji i Promocji oraz Integracji Europejskiej.
Wymiana kadr odbywa się na razie bez spektakularnych kłótni między koalicjantami
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Odwołanych urzędników nie tylko zwolniono z obowiązku świadczenia pracy, ale wręcz - o czym pisało "Życie" - nie wpuszczono w ubiegły piątek do resortu. Wśród zatrzymanych przez firmę ochroniarską przy wejściu byli także Ładysław Nakanda-Trepka, do niedawna naczelnik Departamentu Nauki i eksdyrektor Biura Administracyjno-Gospodarczego Mirosław Rzepka. W agendach podległych Ministerstwu Zdrowia (Główny Inspektorat Sanitarny oraz główny inspektor farmaceutyczny) dotychczas zmiany personalne nie nastąpiły.
W Ministerstwie Kultury karuzela kadrowa najprawdopodobniej ruszy lada dzień - wtedy minister poinformuje, którzy dyrektorzy departamentu stracą pracę, a którzy zostaną na stanowiskach. Dotyczy to także szefów niemal czterdziestu agend podległych temu resortowi.
Byli esbecy "pełnią obowiązki"
Krzysztof Janik, minister spraw wewnętrznych i administracji, zmienił komendanta głównego policji - generała Jana Michnę zastąpił generał Antoni Kowalczyk, dotychczasowy komendant stołeczny. Komendantem głównym Straży Granicznej po generale Marku Bieńkowskim został pułkownik Józef Klimowicz. Nowym szefem Biura Ochrony Rządu jest natomiast podpułkownik Grzegorz Mozgawa, który zastąpił na tym stanowisku generała Mirosława Gawora. Ponadto minister zmienił wiceszefów straży pożarnej. Wakuje natomiast stanowisko wiceministra, który będzie odpowiedzialny za administrację.
Pełniący obowiązki szef UOP Zbigniew Siemiątkowski dotychczas odwołał kilkunastu dyrektorów zarządów i biur w centrali oraz trzech szefów delegatur UOP. Stanowiska stracili m.in. dyrektor Zarządu Śledczego UOP i jego zastępczyni oraz osoby z kierownictwa Biura Kadr, Inspektoratu, Biura Analiz i Koordynacji oraz Biura Ewidencji i Archiwum. Odwołany został także wicedyrektor Zarządu Zabezpieczenia Technicznego (zajmującego się m.in. podsłuchami). Stanowiska stracili też szefowie delegatur UOP w Łodzi (Adam Ostoja-Owsiany), w Olsztynie (Marek Wachnik) i w Szczecinie (Jan Wesołowski). W miejsce odwołanych szefów powołał pracowników UOP, głównie takich, którzy zaczynali służbę jeszcze w SB, powierzając im "pełnienie obowiązków".
Na swoich stanowiskach pozostali szefowie zarządów Wywiadu i Kontrwywiadu, a także Departamentu Ochrony Tajemnicy i Współpracy z NATO, czyli tych struktur UOP, które odegrały najistotniejszą rolę w światowej walce z terroryzmem.
Resorty przed restrukturyzacją
W Ministerstwie Pracy zmiany personalne dopiero będą - mają wynikać z nowej struktury resortu, która jest właśnie opracowywana. Najprawdopodobniej zlikwidowany zostanie Krajowy Urząd Pracy. Powołany zostanie także nowy szef Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych - ma zostać wyłoniony w drodze konkursu.
Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Obrony Narodowej. Przygotowywana jest restrukturyzacja tego resortu, w wyniku której - jak powiedział nam nowy rzecznik prasowy Eugeniusz Mleczak - zostanie zlikwidowanych 150 - 160 etatów. Zmiany zostaną przeprowadzone przypuszczalnie na przełomie roku. Jerzy Szmajdziński, szef resortu, odwołał natomiast szefa WSI Tadeusza Rusaka i na jego miejsce powołał Marka Dukaczewskiego z Kancelarii Prezydenta.
W MON dotychczas został powołany tylko jeden wiceminister - Janusz Zemke. Dwa stanowiska wiceministerialne wciąż wakują.
Zmienił się szef Agencji Mienia Wojskowego (został nim dotychczasowy zastępca Jerzy Wasilewicz), a przypuszczalnie wkrótce zostanie zmieniony szef Wojskowej Agencji Mieszkaniowej. Agencje pozostają w gestii resortu skarbu państwa, ale MON chciałoby je przejąć.
Także w MSZ są przeprowadzane poważne zmiany strukturalne, jedne departamenty są likwidowane, inne łączone. Został przygotowany nowy statut ministerstwa. Do MSZ jest włączany Urząd Komitetu Integracji Europejskiej. Nowym szefem została Danuta Hübner, która zajmowała się już integracją europejską w poprzednich rządach koalicji SLD - PSL. W Urzędzie pozostało dwóch z czterech podsekretarzy stanu mianowanych przez Jerzego Buzka: Jarosław Pietras i Paweł Samecki. Innych zmian formalnie jeszcze nie przeprowadzono.
Bez wstrząsów w sprawiedliwości i edukacji
W Kancelarii Premiera restrukturyzację już przeprowadzono - z trzydziestu jednostek wchodzących w skład Kancelarii pozostało dziewiętnaście. Liczba etatów została ograniczona z 602 do 530 (w tym 21 etatów to rezerwa dla rady ds. uchodźców).
Szykuje się zmiana na stanowisku dyrektora gospodarstwa pomocniczego Kancelarii Premiera i zapewne w jednostkach podległych gospodarstwu.
W resorcie sprawiedliwości dotąd jest tylko jeden nowy dyrektor departamentu - sędzia Hanna Pawlak, która zastąpiła Barbarę Piwnik, nową minister, na jej poprzednim stanowisku w Departamencie Sądów i Notariatu. Odwołani zostali zastępcy prokuratora generalnego - Stefan Śnieżko, Włodzimierz Blajerski i Waldemar Smardzewski. Zastępcami prokuratora generalnego zostali Ryszard Stefański i Andrzej Kaucz. Kaucz podał się we wtorek, po kilkudniowym zamieszaniu, do dymisji.
Zmieniła się obsada kierownictwa dwóch departamentów w Ministerstwie Edukacji i Sportu. Departamentem Kształcenia i Wychowania kieruje Małgorzata Oszmaniec (była dyrektor warszawskiego Liceum im. Stefana Batorego), a Departamentem Edukacji dla Rynku Pracy - Halina Cieślak. Odwołany został dotychczasowy szef Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu. Kieruje nim Adam Giersz, podsekretarz stanu w Ministerstwie Edukacji. Urząd jest przeznaczony do likwidacji. Jego zadania przejmie najprawdopodobniej Konfederacja Sportu Wyczynowego i Profesjonalnego.
W resorcie nauki (Komitecie Badań Naukowych) podała się do dymisji i odeszła podsekretarz stanu Małgorzata Kozłowska, pozostał na stanowisku sekretarz stanu Jan Frąckowiak. Nie doszło dotąd do wymiany dyrektorów departamentów i ich zastępców.
Agencje do likwidacji
W resorcie ochrony środowiska nie było zmian wśród urzędników na poziomie departamentów. Od dłuższego czasu wakuje stanowisko dyrektora generalnego ze względu na nierozstrzygnięty konkurs. Obowiązki dyrektora generalnego pełni Anna Różanek, dyrektor Wydziału Legislacyjno-Prawnego. Minister zmienił natomiast skład rady nadzorczej Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska (jej przewodniczącym jest teraz wiceminister Krzysztof Szamałek, a nowym członkiem został m.in. Marek Michalik, który był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Ochrony Środowiska w rządzie Jerzego Buzka). Od dłuższego czasu wakuje stanowisko głównego inspektora ochrony środowiska, ale powinno być obsadzone lada dzień.
Stanisław Żelichowski powołał też nowego dyrektora Lasów Państwowych Janusza Dawidziuka, który zastąpił na tym stanowisku Konrada Tomaszewskiego.
Dyrektora generalnego w Ministerstwie Rolnictwa zastępuje Grzegorz Liwiński. Wcześniej stanowisko to zajmował Janusz Warakomski, związany z SKL. Teraz jest na urlopie bezpłatnym. Innych zmian na poziomie dyrektorów departamentów na razie nie ma. Nowym prezesem Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa został Andrzej Śmietanko. Poprzednio był ministrem w Kancelarii Prezydenta, zajmował się sprawami wsi. Związany z PSL. Śmietanko zastąpił Mirosława Mielniczuka z SKL. W Agencji Rynku Rolnego nowym szefem jest Jan Sobiecki. Jego poprzednikiem w rządzie Buzka był Andrzej Łuszczewski. Wczoraj wicepremier i minister rolnictwa Jarosław Kalinowski odwołał ze stanowiska Głównego Lekarza Weterynarii Andrzeja Komorowskiego. Jego miejsce zajmie Piotr Kołodziej (bezpartyjny) z Wrocławia.
Część urzędów i agencji ma być zlikwidowana. Najprawdopodobniej powstanie jeden urząd inspekcyjny, który przejąłby kompetencje inspekcji: Skupu i Przetwórstwa Artykułów Rolnych, Ochrony Środowiska, Nasiennej oraz Weterynaryjnej.
Zmiany będą głębokie
W resorcie gospodarki dotychczas nie było większych zmian na stanowiskach niepolitycznych. W gabinecie politycznym pozostała nawet była doradca ministra Janusza Steinhoffa - Lucyna Roszyk. Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Skarbu Państwa - zmiany przeprowadzono wyłącznie na stanowiskach ministerialnych (jedno stanowisko wiceministra wakuje). W jednostkach podległych resortowi skarbu państwa zmiany dopiero się szykują i zapewne będą głębokie, gdyż wymiana rad nadzorczych spółek skarbu państwa jest regułą przy każdej zmianie rządu.
W Ministerstwie Finansów odwołano dyrektora Departamentu Podatków Bezpośrednich. Następcy jeszcze nie powołano. Dopiero we wtorek nominację otrzymał ostatni z wiceministrów w tym resorcie. Tak więc w Ministerstwie Finansów jest jeden sekretarz stanu i czterech podsekretarzy.
Ministerstwo Infrastruktury powstało z działów, które wcześniej były podporządkowane różnym ministrom (gospodarki, transportu, łączności). Kierownictwo Generalnej Dyrekcji Dróg Publicznych objął Tadeusz Suwara. Urzędowi Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast szefuje Marek Bryx, podsekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Oba te urzędy są przeznaczone do likwidacji, podobnie jak Urząd Regulacji Telekomunikacji. Na przykład Generalną Dyrekcję Dróg Publicznych oraz Agencję Budowy i Eksploatacji Autostrad rząd chce połączyć w jeden urząd podporządkowany ministrowi infrastruktury.
M.D.Z., E.O., A.M., MA.S.
|
Dyrektorzy generalni ministerstw, dyrektorzy departamentów i ich zastępcy, a nawet dyrektorzy biur - tak głęboko w niektórych resortach już teraz sięga wymiana urzędników prowadzona przez rząd koalicji SLD - PSL - UP. W tych ministerstwach, w których jeszcze zmiany nie zaszły, przygotowuje się restrukturyzację, której skutkiem pod koniec roku lub na początku następnego będą także zmiany personalne. W Polsce rozpoczęła się kolejna kadrowa karuzela.Do 31 grudnia ma się zakończyć przegląd stanowisk i kadr w całej administracji. W nielicznych urzędach centralnych i agencjach przeprowadzono zmiany kierownictwa. Rząd chce około trzydziestu z nich zlikwidować, niektóre łącząc, a zadania innych przekazać bezpośrednio ministerstwom. Agencje, które działają jako spółki akcyjne skarbu państwa, też czekają zmiany organizacyjne. W resorcie zdrowia Zdymisjonowano dyrektor generalną Michalinę Rusin. W Ministerstwie Kultury karuzela kadrowa najprawdopodobniej ruszy lada dzień. Krzysztof Janik, minister spraw wewnętrznych i administracji, zmienił komendanta głównego policji. W Ministerstwie Pracy zmiany personalne dopiero będą. Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Obrony Narodowej. Zmienił się szef Agencji Mienia Wojskowego. W resorcie sprawiedliwości dotąd jest tylko jeden nowy dyrektor departamentu. Odwołani zostali zastępcy prokuratora generalnego. Zmieniła się obsada kierownictwa dwóch departamentów w Ministerstwie Edukacji i Sportu. W resorcie ochrony środowiska nie było zmian wśród urzędników na poziomie departamentów. Dyrektora generalnego w Ministerstwie Rolnictwa zastępuje Grzegorz Liwiński. Innych zmian na poziomie dyrektorów departamentów na razie nie ma. Część urzędów i agencji ma być zlikwidowana. W resorcie gospodarki dotychczas nie było większych zmian na stanowiskach niepolitycznych. Podobnie rzecz się ma w Ministerstwie Skarbu Państwa - zmiany przeprowadzono wyłącznie na stanowiskach ministerialnych. W Ministerstwie Finansów odwołano dyrektora Departamentu Podatków Bezpośrednich. Ministerstwo Infrastruktury powstało z działów, które wcześniej były podporządkowane różnym ministrom.
|
AFERA
Pieniądze wyjęte z Polleny
ARTUR KUROWSKI
Członkowie zarządu Polleny Paczków za pośrednictwem swoich spółek wyprowadzali z zakładu pieniądze i towary o milionowej wartości. Uzyskane w ten sposób środki przeznaczali m. in. na finansowanie Sojuszu Lewicy Demokratycznej i wydawanie tygodnika lokalnego. Działo się to bez wiedzy i zgody pracowników paczkowskiej Polleny, którzy są jednocześnie udziałowcami firmy.
Łapówka dla przewodniczącego
W tym przestępczym procederze uczestniczył przewodniczący Rady Powiatu nyskiego Romuald Kamuda z PSL. W grudniu 1999 roku Kamuda pobrał z kasy Polleny 6 tys. złotych za 10 dni rzekomej współpracy z zakładem w "zakresie uzyskania pozwolenia na budowę i pozwolenia na emisję nowo wybudowanej kotłowni zakładowej".
Ze strony Polleny Paczków umowę podpisali członkowie zarządu Krzysztof B. i Bogusław T. Pozwolenia na budowę wydaje starostwo powiatowe, a Kamuda jest przewodniczącym Rady Powiatu nyskiego. Jedno z pozwoleń, które rzekomo miał załatwić, zostało wydane dziesięć dni wcześniej przez Wydział Rolnictwa i Ochrony Środowiska Starostwa Powiatowego. Za oba Pollena zapłaciła starostwu w znaczkach skarbowych sto trzy złote.
Kilka miesięcy wcześniej przewodniczący Kamuda jako dyrektor Unii Turystycznej Ziemi Nyskiej zlecił spółce BWK Consulting opracowanie i wydanie folderu promocyjnego. Współwłaścicielem spółki BWK był prezes Polleny Krzysztof B.
Narodziny oszustwa
W 1996 roku zarząd miasta i gminy Paczków podjął uchwałę o przeprowadzeniu przetargu na sprzedaż udziałów gminy w Paczkowskich Zakładach Chemii Gospodarczej Pollena. Gmina dysponowała pakietem kontrolnym 60 procent udziałów Polleny. Pozostałe 40 procent przeznaczone było dla pracowników. Zarząd gminy Paczków przyjął jako cenę wyjściową za jeden udział 105 zł. Zgodnie z uchwałą zarządu 50 procent środków pochodzących ze sprzedaży miało zasilić kasę gminy, a drugie 50 procent miało pozostać w przedsiębiorstwie z wyłącznym przeznaczeniem na inwestycje.
W lutym 1998 roku prezes zarządu spółki RBS Zarządzanie i Inwestycje z Katowic Marek Rasiński przesłał burmistrzowi Paczkowa Ryszardowi Chopkowiczowi z SLD (obecnie radny powiatu z ramienia tej partii) propozycję przejęcia majątku produkcyjnego Polleny Paczków. Rasiński zaproponował m. in. odkupienie od gminy 60 procent udziałów za cenę nominalną. Zapowiedział, że zainwestuje w Pollenie od dwóch do czterech milionów złotych.
Koncert życzeń
26 marca 1998 roku Rada Miasta Paczkowa podjęła uchwałę określającą zasady zbycia udziałów gminy w Pollenie. Rada wyraziła zgodę zarządowi na zbycie udziałów po cenie nominalnej i dopuściła zapłatę ceny w pięciu ratach rocznych w okresie nie dłuższym niż pięć lat. Ponadto radni ustalili zabezpieczenie rat przez nabywcę w formie poręczenia wekslowego lub gwarancji bankowej. Uchwała rady zarówno co do formy zapłaty, jak i zabezpieczenia była spełnieniem życzeń RBS i w żaden sposób nie dawała Pollenie gwarancji rozwoju.
...pobrał z kasy Polleny 6 tys. złotych za 10 dni rzekomej współpracy z zakładem w "zakresie uzyskania pozwolenia na budowę i pozwolenia na emisję nowo wybudowanej kotłowni zakładowej"
W tym czasie pojawiło się jeszcze kilku innych kontrahentów do zakupu udziałów Polleny. O wyborze nabywcy zadecydował jednak samodzielnie, bez przetargu, zarząd, który przygotował jednocześnie projekt uchwały Rady Miasta o zmianie ceny nominalnej udziałów Polleny i obniżeniu jej aż o 50 procent, do 25 złotych. Nie wiadomo, dlaczego cena nominalna udziałów Polleny wynosiła wówczas 50 zł, skoro zarząd ustalił ją wcześniej na 105 zł.
W czerwcu 1998 roku Rada Miasta Paczkowa wyraziła zgodę na zbycie tzw. złotych akcji Polleny (pakiet udziałów dający pełną kontrolę nad firmą) po cenie o połowę niższej od tej, po jakiej udziały kupili pracownicy korzystający z preferencji. Pracownicy zapłacili średnio po 50 zł za jeden udział. Mimo to spółka RBS nie kupiła udziałów Polleny.
Wola prezesa
2 lipca 1998 roku prezes Rasiński zadeklarował w paczkowskim urzędzie wolę przeniesienia własności udziałów Polleny na spółkę, której właścicielem będzie Jan Morański oraz RBS Zarządzanie i Inwestycje. Zdaniem Rasińskiego, Jan Morański, jeden z największych producentów chemii samochodowej, mógłby pomóc Pollenie. Rasiński zaproponował spisanie umowy bezpośrednio z firmą, której właścicielem byłby Jan Morański. Władze gminy się na to zgodziły.
Już następnego dnia, 3 lipca 1998 roku, gmina Paczków reprezentowana przez zastępcę burmistrza Andrzeja Horodeńskiego i członka zarządu Tadeusza Błachę podpisała umowę kupna-sprzedaży udziałów Polleny z firmą Wolmet sp. z o. o. , której jedynym udziałowcem i prezesem zarządu był. .. Rasiński.
Kapitał założycielski spółki w chwili nabycia przez nią udziałów Polleny wynosił zaledwie 10 tys. złotych. Gmina sprzedała Wolmetowi 18 tys. udziałów (60 proc. ) po 25 złotych za udział. Wolmet miałby do zapłacenia 450 tys. złotych. Sam znak firmowy Polleny ma większą wartość.
Zapłata za udziały ma nastąpić w pięciu rocznych ratach po 90 tys. złotych każda, przy czym termin spłaty kolejnej raty uzależniony został od terminu zapłaty raty wcześniejszej. Rozłożona na raty nie wpłacona część podlega oprocentowaniu w wysokości 0,3 stopy kredytu refinansowego. Z umowy jednoznacznie wynika, że nabywca udziałów Polleny wcale nie musiał dysponować gotówką, aby stać się ich właścicielem. Wolmet został większościowym udziałowcem Polleny i teraz za pieniądze Polleny może spłacać raty.
Spółka widmo
Dwa tygodnie po zakupie udziałów Polleny Paczków Wolmet przekształca się w RBS-M Chemia i podnosi kapitał do stu tysięcy złotych. Nowa spółka ma dwóch udziałowców: Marka Rasińskiego i Jana Morańskiego (obaj mają po 50 proc. udziałów) i siedzibę w tym samym miejscu, co Wolmet. W mieszkaniu Marka Rasińskiego. Prokurentem RBS-M Chemia został Krzysztof Breguła.
Zaskakujące, że w sprawozdaniu z działalności za rok 1998 zarząd spółki RBS-M Chemia stwierdza, iż spółka w 1998 roku nie podjęła żadnej działalności handlowej i na koniec roku poniosła stratę w wysokości 11 667,54 zł. Jan Morański i Marek Rasiński tłumaczyli to "powstałymi trudnościami handlowo-organizacyjnymi". Kto w takim razie kupił udziały w Pollenie? Nawet Urząd Skarbowy w Katowicach nic nie wiedział o spółce Wolmet z Katowic, z siedzibą przy ul. Stoińskiego 4. Spółka, której dwóch członków zarządu Paczkowa sprzedało udziały Polleny nie była zarejestrowana w Urzędzie Skarbowym, nie miała nawet numeru NIP!
16 lipca 1998 roku pierwotny nabywca udziałów Polleny, spółka Wolmet przestała istnieć. Powstała spółka RBS-M Chemia. Tak wynika z dokumentów sądowych znajdujących się w Katowicach.
Tymczasem w dokumentach Polleny w Sądzie Rejonowym w Opolu znajduje się umowa zbycia przez spółkę Wolmet udziałów Polleny dwóm osobom fizycznym: Markowi Rasińskiemu i Janowi Morańskiemu. Rasiński i Morański odkupili od Wolmetu po 7200 udziałów Polleny, płacąc za każdy udział. .. 50 złotych. Miesiąc wcześniej Wolmet kupił te udziały od gminy Paczków płacąc za nie po 25 zł. Umowa została zawarta 20 sierpnia 1998 roku, a przecież w tym dniu spółka Wolmet już nie istniała. Zgodnie z umową Sąd Rejonowy w Opolu dokonał zmiany w rejestrze handlowym Polleny, wpisując na listę udziałowców Rasińskiego i Morańskiego.
Przyjaciele lewicy
Latem 1998 roku nabiera tempa kampania wyborcza do samorządów. Sojusz Lewicy Demokratycznej zorganizował na stadionie Sparty Paczków festyn wyborczy. Gra szła o wielką stawkę: władzę w gminach i tworzonych powiatach. Burmistrz Paczkowa jest kandydatem na radnego powiatu, inni członkowie dotychczasowych władz gminy kandydują do rad miejskich. Wszyscy z list SLD. Nowi właściciele Polleny nie zapominają, dzięki komu przejęli zakład. Pollena dopłaciła do festynu SLD co najmniej 5 tys. złotych.
Ale pieniądze z Polleny nie pomogły lewicy wygrać wyborów. Niemal we wszystkich gminach wygrała prawica lub centroprawica. Z końcem 1998 roku Mieczysław Warzocha, dotychczasowy lider SLD w regionie, został nowym prezesem Polleny. Wiceprezesem został Krzysztof B. Warzocha zapowiedział firmie świetlaną przyszłość, a mieszkańcom Paczkowa obiecał ponad sto nowych miejsc pracy.
W połowie kwietnia 1999 roku wspólna reprezentacja związków zawodowych działających w Pollenie wystosowała do zarządu miasta i gminy w Paczkowie pismo z prośbą o zainteresowanie się losem zakładu. Związkowców zaniepokoiła zarówno trudna sytuacja ekonomiczna firmy, jak i brak zapowiadanych przez nowych właścicieli inwestycji. Nie było także wzrostu zatrudnienia obiecywanego przez prezesa Warzochę. 22 kwietnia 1999 roku nowy zarząd gminy Paczków skierował do Prokuratury Rejonowej w Nysie wniosek o wszczęcie postępowania. Według oceny autorów wniosku poprzednie władze Paczkowa, zawierając umowę ze spółką Wolmet, działały na szkodę gminy. Pod wnioskiem podpisał się nowy burmistrz Paczkowa Bogdan Wyczałkowski. Miesiąc później, 21 maja, Prokuratura Rejonowa w Nysie wszczęła śledztwo.
Kariera burmistrza
W maju 1999 roku Mieczysław Warzocha odszedł z Polleny. Został dyrektorem należącego do gminy Paczków Zakładu Usług Komunalnych i Mieszkaniowych. Od razu obiecał ludziom mieszkania. Burmistrz Paczkowa Bogdan Wyczałkowski dał mu pensję dwukrotnie wyższą od tej, jaką miał poprzedni dyrektor ZUKiM. Burmistrz zrobił błyskawiczną karierę w SLD. Najpierw został członkiem władz powiatowych, a później władz wojewódzkich Sojuszu. Wyborcom tłumaczył, że nigdy nie deklarował się jako zwolennik prawicy i że jest niezależny politycznie. Twierdził, że tylko lewica jest szansą dla Paczkowa. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej krytykował swoich poprzedników z SLD, podpisał się nawet pod wnioskiem do prokuratury.
Haracz dla RBS
Po odejściu Warzochy prezesem Polleny został Krzysztof B. W zarządzie Polleny pojawił się także Bogusław T. Zaraz po objęciu stanowiska Krzysztof B., będąc pełnomocnikiem spółki RBS-M Chemia (dawny Wolmet), podpisał w imieniu Polleny umowę o współpracy z firmą RBS-M Chemia.
Umowa obowiązywała od 1 czerwca do 31 października 1999 roku. RBS-M Chemia miała poszukiwać nowych koncepcji technologicznych i inwestycyjnych dla Polleny, zająć się sprzedażą jej zbędnego majątku. W ramach realizacji tej umowy 24 czerwca 1999 roku Pollena zapłaciła za wystawioną przez RBS-M Chemia fakturę na ponad 20 tys. złotych.
Jeszcze jako wiceprezes Polleny Krzysztof B. w lutym 1999 roku w siedzibie nyskiego SLD i biurze posła Jerzego Pilarczyka założył spółkę JKM Consulting. Objął wszystkie udziały w spółce i został prezesem zarządu. Pięć dni później, 24 lutego, Krzysztof B. wraz z radcą prawnym gminy Paczków Małgorzatą Koelner założył inną spółkę, BWK Consulting. Małgorzata Koelner z ramienia władz gminy Paczków opiniowała umowę sprzedaży udziałów Polleny Wolmetowi.
W październiku 1999 roku Krzysztof B. odstąpił połowę udziałów w spółce JKM Bogusławowi T. JKM wkrótce rejestruje w Sądzie Okręgowym w Opolu założenie tygodnika "Prosto z regionu".
Dla zatarcia powiązań z SLD Krzysztof B. zmienił siedzibę spółki. Postanowienie o zmianie adresu spółki Sąd Rejonowy w Opolu wydał 24 listopada 1999 roku, ale wniosek o zmianę wpłynął do sądu 30 listopada.
Pollena na polecenie prezesa Krzysztofa B. zapłaciła za sprzęt komputerowy, materiały biurowe, meble i telefony. Także dla redakcji. Mechanizm działania był prosty - swojej spółce lub zaufanym ludziom zlecał jako prezes Polleny przeróżne usługi w zakresie marketingu, reklamy i konsultingu.
Towar do wzięcia
Jeszcze przed wydaniem pierwszego numeru tygodnika w JKM i Pollenie w towarzystwie Krzysztofa B. i Bogusława T. pojawił się nyski biznesmen Jacek K., skazany przez Sąd Rejonowy w Kaliszu na 4,5 roku więzienia za rozbój. Jacek K. ma też na swoim koncie wyrok za paserstwo samochodów. Kilka lat temu przed domem, w którym mieszkał, wybuchła bomba.
W listopadzie 1999 roku prezes Polleny Krzysztof B. podpisał z firmą, której pełnomocnikiem był Jacek K., porozumienie handlowe, na mocy którego Jacek K. kupował w Pollenie towary po cenie producenta z 20-procentowym opustem i odroczonym terminem płatności.
Według tego porozumienia spółka reprezentowana przez Jacka K. miała dokonywać w Pollenie w ciągu jednego roku obrotowego zakupów o nominalnej wartości netto 1,8 mln złotych. Do dziś Jacek K. zdążył pobrać z Polleny towar o wartości ok. 1,6 miliona złotych, ale choć minęły już terminy płatności, z tego tytułu na konto Polleny nie wpłynęła ani złotówka.
Przez cały ten czas Prokuratura Rejonowa w Nysie prowadziła śledztwo w sprawie sprzedaży udziałów Polleny. Prokurator ograniczył się do zbadania, czy sprzedaż odbyła się prawidłowo, i nie zwrócił uwagi na umowy zawierane przez zarząd Polleny. Kopie kilku znalazły się w prokuratorskich aktach. W grudniu ubiegłego roku prokuratura umorzyła śledztwo, nie stwierdziwszy nieprawidłowości w postępowaniu władz gminy.
Ujawnienie afery
W połowie lutego tego roku dziennikarze lokalnego tygodnika "Nowiny Nyskie" zarzucili przewodniczącemu Rady Powiatu nyskiego wzięcie łapówki, a ówczesnym członkom zarządu paczkowskiej Polleny działanie na szkodę zakładu. Kilka dni po ukazaniu się artykułu w "Nowinach" rada nadzorcza Polleny zwolniła dyscyplinarnie Krzysztofa B. i Bogusława T. Obaj odwołali się do Sądu Pracy, który uznał jednak ich zwolnienie za zasadne. Nowym dyrektorem Polleny został Stanisław Arczyński, nyski radny SLD, dobry znajomy Krzysztofa B. świadczący dla Polleny usługi transportowe.
Na artykuł błyskawicznie zareagowała Komenda Powiatowa Policji w Nysie. Wydział ds. Przestępczości Gospodarczej wszczął dochodzenie. W dwóch hurtowniach odnaleziono pobrany przez Jacka K. towar o wartości około czterystu tysięcy złotych.
Prokuratura Rejonowa w Nysie tydzień po ukazaniu się publikacji, 24 lutego wszczęła śledztwo w trybie publiczno-skargowym i sprawuje nadzór nad policyjnym dochodzeniem. Krzysztof B. i jeden z opolskich hurtowników, który przyjął towar od Jacka K. , zostali aresztowani. Bogusław T. ma dozór policyjny i zakaz opuszczania kraju. Jacek K. i właściciel spółki, w imieniu której pobierał towar, zniknęli. W sprawie umowy z przewodniczącym rady prokuratura najpierw prowadziła odrębne postępowanie wyjaśniające, a teraz wszczęła śledztwo.
Małgorzata Koelner, prowadząca wspólne interesy z Krzysztofem B. , pracuje obecnie jako radca prawny Urzędu Wojewódzkiego w Opolu.
Główni podejrzani w sprawie, Krzysztof B. i Bogusław T. , po publikacji w "Nowinach" dokonali fikcyjnej sprzedaży udziałów JKM, aby uchronić spółkę od decyzji prokuratora o zabezpieczeniu majątkowym. Z takim wnioskiem do prokuratury już dwa miesiące temu zwrócili się pracownicy Polleny będący mniejszościowymi udziałowcami spółki. Na razie nie doczekali się reakcji prokuratora.
31 maja Rada Powiatu nyskiego głosami radnych SLD i PSL odrzuciła wniosek o odwołanie z funkcji przewodniczącego rady Romualda Kamudy.
Zdjęcia: Artur Kurowski
|
Członkowie zarządu Polleny Paczków wyprowadzali z zakładu pieniądze i towary o milionowej wartości. Uzyskane środki przeznaczali na finansowanie Sojuszu Lewicy Demokratycznej i wydawanie tygodnika lokalnego. W procederze uczestniczył przewodniczący Rady Powiatu nyskiego.
gmina Paczków podpisała umowę kupna-sprzedaży udziałów Polleny z firmą Wolmet. dziennikarze tygodnika "Nowiny Nyskie" zarzucili przewodniczącemu Rady Powiatu wzięcie łapówki, a ówczesnym członkom zarządu paczkowskiej Polleny działanie na szkodę zakładu. rada nadzorcza Polleny zwolniła dyscyplinarnie Krzysztofa B. i Bogusława T. Nowym dyrektorem Polleny został Stanisław Arczyński, nyski radny SLD, znajomy Krzysztofa B.Prokuratura Rejonowa w Nysie wszczęła śledztwo. Rada Powiatu nyskiego odrzuciła wniosek o odwołanie z funkcji przewodniczącego rady Romualda Kamudy.
|
Moje życie nie należy do mnie
PAWEŁ LISICKI
Jak słusznie zauważył Wojciech Sadurski w sprawie legalizacji eutanazji, nie zgadzamy się ze sobą w 95 procentach. Pięć procent racji, które przyznaje mi Sadurski, to wspólne przeświadczenie, że trzeba dbać o wykluczenie "patologicznych nadużyć każdej ustawy".
Według niego prawdopodobieństwo nadużyć nie może jednak być argumentem przeciw eutanazji. Podobnie argumentem przeciw istnieniu policji nie są błędy funkcjonariuszy, a argumentem przeciw sądownictwu przekupni sędziowie. To brzmi rozsądnie. A raczej brzmiałoby rozsądnie, gdyby nie pewien drobiazg. W przypadku eutanazji pomyłka nigdy nie zostanie naprawiona. Niewinna osoba, która umarła, życia nie odzyska. Jednocześnie nie ma innego etycznego celu, który usprawiedliwiałby takie ryzyko.
Mój oponent zgodzi się chyba, że lekarze wciąż nie mogą z całkowitą pewnością przewidzieć, czy dana choroba jest nieuleczalna. W jeszcze mniejszym stopniu potrafią bezbłędnie określić, jak długo konkretny pacjent będzie żył. To jedno źródło nadużyć. Ale nie jedyne. Nie jest przypadkiem, że zwolenników legalizacji eutanazji jest znacznie więcej wśród ludzi młodych niż starych. Łatwo zatem wyobrazić sobie, że cierpiący pacjent m o ż e stać się ofiarą presji. Skoro inni w jego sytuacji poddali się eutanazji, to dlaczego nie on? A więc: z większą gorliwością walczymy o życie pacjenta, jeśli sądzimy, że nie wolno mu życia odebrać, niż gdy rezygnacja z tej walki jest czymś dopuszczalnym. To wszystko twierdzenia, które, wierzę, są dla Sadurskiego do przyjęcia i które powinny go skłonić do wystąpienia przeciw dopuszczalności eutanazji.
Pisze jednak, że "minimalne ryzyko nadużyć nie może stanowić argumentu przeciwko normom, które dążą do osiągnięcia ważnego celu", Odpowiem: są wartości, a taką jest życie niewinnej osoby, które muszą być chronione bezwarunkowo, bez dopuszczania ryzyka. Poza tym chciałbym wiedzieć, jak minimalne jest to ryzyko. Innymi słowy, jaką liczbę błędów lekarskich, jaką liczbę nieprawdziwych i wątpliwych orzeczeń gotów jest zaakceptować Sadurski. Czy na przykład jeden wypadek na sto? A może jeden na dwadzieścia?
Podstawowy zarzut Sadurskiego brzmi: "Jeśli mam do jakiegoś dobra "prawo" (a nie "obowiązek"), to obejmuje ono też uprawnienie do rezygnacji z tego dobra - zwłaszcza gdy staje się ono ciężarem nie do zniesienia". Z tego wynika twierdzenie, że każdy może swobodnie podejmować decyzję dotyczącą swego życia, łącznie z rezygnacją z niego. Nie ma zgody. Prawo niewinnej osoby do życia nie oznacza swobody dysponowania życiem, lecz obowiązek innych ludzi, by tego prawa nie naruszali.
Sadurski pyta, w stosunku do czego życie niewinnej osoby jest nieproporcjonalne. Otóż, po pierwsze, w stosunku do każdej innej wartości materialnej. Ową dysproporcję można wyrazić patetycznie, jak uczynił to Pascal, pisząc o większej godności człowieka niż całego materialnego wszechświata. Albo bardziej prozaicznie. Wyobraźmy sobie, że w czasie jakiejś wojny w pewnym budynku zgromadzono wszystkie największe dzieła ludzkiego ducha: obrazy, rzeźby, pierwodruki arcydzieł, projekty wynalazków, które mogą polepszyć i uczynić wygodnym życie ludzkości. Budynek zaminowano w ten sposób, że każdy, kto się do niego zbliży, spowoduje jego zniszczenie bez uszczerbku dla siebie. I wyobraźmy sobie, że podąża ku niemu przypadkowy przechodzień, którego możemy powstrzymać, tylko zabijając go. Czy i teraz nieproporcjonalność życia jest niezrozumiała? Po drugie, życie człowieka ma wartość nieproporcjonalnie większą niż życie zwierząt.
Sadurski stwierdza, że "potoczne i historyczne doświadczenia zadają kłam" twierdzeniu o nieporównywalnej wartości życia. Przedziwny argument. Z faktu, że ludzie nie przestrzegali jakiegoś prawa, nie wynika jeszcze, iż ono nie obowiązuje. Z faktu, że przez wieki łamano prawo człowieka do decydowaniu o sobie w systemach niewolnictwa, nie wynika, iż człowiek tego prawa nie ma. A może się mylę?
To prawda, że bohaterowie i męczennicy porównywali wartość swojego życia z innymi dobrami. To prawda, że przedkładali wierność tym innym wartościom nad przetrwanie. Ale co to ma do rzeczy? Czy jest to argument na rzecz swobody dysponowania swoim życiem czy raczej na rzecz istnienia niezależnej hierarchii wartości? Są bohaterami, bo woleli dochować wierności pewnemu ideałowi, a nie dlatego, że odebrali sobie życie. Tych, którzy w historii swobodnie odebrali sobie życie, nie znajdziemy jednak w gronie bohaterów, ale, zwyczaj być może barbarzyński, poza granicami poświęconej ziemi. Swobodne odebranie sobie życia i złożenie z niego ofiary są czymś zupełnie różnym. W pierwszym przypadku celem jest śmierć, w drugim celem jest określone dobro - wolność, ojczyzna, honor, śmierć zaś (zadana przez innych) skutkiem wierności.
I nieco mniej heroicznie. Pozwalamy na palenie papierosów ze względu, mimo wszystko, na jego ograniczoną szkodliwość. Nie zezwalamy już jednak na swobodny handel narkotykami.
Zgadzam się, że człowiek może swoje życie uczynić lepszym lub gorszym, mądrzejszym lub głupszym. Ale nie ma moralnego prawa pozbawić się życia. Z różnych powodów odstępujemy od karania samobójców: przede wszystkim dlatego, że sądzimy, iż rozpacz i słabość nie pozwala im rozpoznać zła swego czynu. Nie możemy wszakże odstąpić od moralnego potępienia samobójstwa. Uznalibyśmy wówczas, że to człowiek rozstrzyga i decyduje o wartości życia. Jeśli mam prawo decydować o zniszczeniu swego życia, to dlaczego nie mogę też decydować o zniszczeniu cudzego? Jaka wyższa zasada ogranicza moją wolę?
Chciałbym wiedzieć, na mocy jakiej normy mam respektować niezbywalne i nienaruszalne prawo do decydowania o swoim życiu u innych, jeśli nie uważam, że życie jest dobrem samym w sobie, dobrem wiążącym również moją wolność? Na czym opiera się pewność Sadurskiego, że jednostka ma niezbywalne prawo do dysponowania swoim życiem, a nie życiem innych? Czy zostało ono objawione? Czy po prostu tak się umówiliśmy? Jeśli godność osoby i wartość życia (również mojego) nie są przyjmowane jako wartości obiektywne, to, śmiem twierdzić, nic oprócz strachu nie powstrzyma ludzi przed traktowaniem innych jak instrumenty.
A oto punkt, w którym najwyraźniej widać, do czego musi doprowadzić rozumowanie Sadurskiego. Utożsamia on "prawo do decyzji o własnej śmierci" z "prawem do uzyskania pomocy lekarskiej w jej przeprowadzeniu". A co, jeśli lekarz w swoim sumieniu, zgodnie ze swoim kodeksem moralnym, uważa eutanazję za zabójstwo? Dla mnie słowa o "pomocy przy samobójstwie" są eufemizmem. Wolałbym raczej "zabójstwo na życzenie". Z rozumowania Sadurskiego trzeba wyciągnąć wniosek, że obowiązkiem państwa jest albo zapewnienie wśród lekarzy odpowiedniej liczby zwolenników stosowania zabójstwa na życzenie albo zmuszenie niektórych, by zmienili zdanie. Inaczej "prawo do decyzji o własnej śmierci" (zakładamy, że pacjent sam nie jest w stanie się zabić) okaże się puste. By z niego skorzystać, muszą istnieć lekarze, dla których zabójstwo na życzenie nie jest złem. A zatem, jeśli zgodzić się z Sadurskim, skutkiem przyznania pacjentowi "prawa do decyzji o własnej śmierci" będzie kontrola sumień lekarzy.
Nie zamierzam nikomu narzucać "wzorca umęczonego heroizmu". Wszakże sądzę, że źle służy sprawie wolności ten, kto kwestionuje nienaruszalność wartości życia.
|
Jak słusznie zauważył Wojciech Sadurski w sprawie legalizacji eutanazji, nie zgadzamy się ze sobą w 95 procentach. Według niego prawdopodobieństwo nadużyć nie może być argumentem przeciw eutanazji. są wartości, a taką jest życie, które muszą być chronione bezwarunkowo, bez dopuszczania ryzyka. Podstawowy zarzut Sadurskiego brzmi: "Jeśli mam do jakiegoś dobra "prawo", to obejmuje ono też uprawnienie do rezygnacji z tego dobra". Prawo do życia nie oznacza swobody dysponowania życiem, lecz obowiązek innych ludzi, by tego prawa nie naruszali.
Z rozumowania Sadurskiego trzeba wyciągnąć wniosek, że obowiązkiem państwa jest zapewnienie wśród lekarzy odpowiedniej liczby zwolenników stosowania zabójstwa na życzenie albo zmuszenie niektórych, by zmienili zdanie.
|
Z prof. Leonem Kieresem, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Jan Ordyński
Nie jestem człowiekiem rewanżu
Fot. Bartłomiej Zborowski
Czy przekonał pan już nowe władze do potrzeby istnienia Instytutu Pamięci Narodowej?
Prof. Leon Kieres: Wciąż jestem pytany o stosunek obecnych władz do Instytutu i do mojej osoby oraz w jaki sposób oceniam obecną sytuację polityczną. Za każdym razem, kiedy odpowiadam, że nowe władze deklarują wolę współpracy, czuję, jak spogląda się na mnie podejrzliwie. Nie mam więc większych problemów z organizacją Instytutu, jak też kłopotów z prezentacją obecnym władzom wyników naszej działalności. Na nową ekipę rządzącą patrzę przez pryzmat tego, co się nazywa ciągłością władzy. Zdumiewa mnie stanowisko niektórych środowisk, które uważają moją postawę za niewłaściwą. Najprawdopodobniej powinienem rozpocząć wojnę z nowymi władzami, kontestując wynik wyborów parlamentarnych.
I co pan na to?
- Dla mnie jest to ta sama władza państwowa, tylko sprawowana przez innych ludzi. Dopiero teraz jednak odkrywam, że IPN miał być dla niektórych placówką rewanżu politycznego, instytutem jednej formacji politycznej. Tym bardziej doceniam postawę premiera Jerzego Buzka, który oświadczył mi swojego czasu, iż oczekuje, że będzie to instytut pamięci całego narodu. Były też formułowane inne życzenia. Słyszy się zarzut, że Instytut nie wywiązał się z ustawowego obowiązku udostępnienia pokrzywdzonym swoich zbiorów przed wyborami, co mogłoby zmienić ich wynik. Takie oczekiwanie w istocie oznaczało, że Instytut miał być aktywnym uczestnikiem kampanii wyborczej. Tak nie było i nie będzie. Nie chciałem, by instytucja, która ma tak istotną rolę i misję do spełnienia wobec narodu, jego historii i tradycji, stała się jednym z elementów gry przedwyborczej którejkolwiek ze stron. Dopóki jestem prezesem IPN, dopóty nie dopuszczę do takiej ewentualności także w przyszłości.
- Wróćmy jednak do pierwszego pytania, czy nikt już nie kwestionuje potrzeby istnienia IPN?
- Naturalnie nie pozostajemy wolni od opinii kwestionujących potrzebę istnienia IPN, są jednak to zdania marginalne. Czasem spotykam się z dość ostrym atakiem, jak na przykład ostatnio w "Tygodniku Solidarność". Tam niemalże wprost napisano, że IPN zdradził cele, dla których został powołany.
- Właściwie jakie one były?
- Z artykułu wynika, że miało to być udostępnienie teczek przed wyborami, a ja nie zdążyłem tego zrobić. Nie jestem człowiekiem rewanżu także wobec takich poglądów. Ale zapytam się tych, którzy tak chcą mnie konfrontować z polskim ustawodawcą: gdzie byli między 18 stycznia 1999 r. a 30 czerwca 2000 r., gdy trwały korowody z wyborem prezesa IPN i potem, gdy trzeba było przygotować Instytut do działania. Wtedy dyskutowano tylko, kto jest godny, a kto godniejszy do objęcia prezesury. Zapomniano, że sam prezes nie wystarczy. Można było mi przynajmniej wskazać budynki, a nie żebym ja sam się tym zajmował. Nie miałem niczego poza kilkoma pomieszczeniami w gmachu Sądu Najwyższego. Kiedy zresztą chcieliśmy szybciej przejąć akta, zakwestionowano warunki techniczne i tego budynku. Teraz mogę powiedzieć, że budynki już są i nie widzę ze strony obecnych dysponentów żadnych problemów z przejmowaniem archiwów. W 90 procentach one już są u nas.
- Czytelnik "Trybuny" postulował w tej gazecie, by w ramach reorganizacji administracji państwowej zlikwidować IPN, bo dałoby to wiele milionów złotych oszczędności. Po co nam taka polityczna instytucja, skierowana przeciwko dawnej i obecnej lewicy? Przecież i bez IPN żadna zbrodnia nie może pozostać bez kary - pisze ów czytelnik.
- Po pierwsze, nie jest to Instytut stworzony przeciw lewicy. Jesteśmy depozytariuszami narodowej pamięci. I to jest najważniejsze. Po drugie, w tej kampanii wyborczej pierwszy raz nie wypłynął problem teczek. Dlaczego? Może dlatego, iż one są tutaj i że pilnowałem, by tu się znalazły i nie działy się z nimi jakieś dziwne rzeczy. Nie komentowałem też i nie będę komentował kandydatur na ważne stanowiska państwowe, bez inicjatywy w tej sprawie właściwych osób czy instytucji. IPN nie jest bowiem stworzony dla wystawiania cenzurek: moralności, politycznych i fachowych dla kandydatów do służby publicznej. Jeśli ktoś chce powołać kogoś na stanowisko, może zwrócić się do nas o materiały. Tak właśnie było w sprawie prokuratora Andrzeja Kaucza. Zwróciły się do nas o to najpierw minister Barbara Piwnik, a potem minister Barbara Labuda. Do głowy by mi jednak nie przyszło, żeby z własnej inicjatywy brać udział w tej historii. Nie zamierzam też być lustratorem w podobnych sytuacjach.
- Profesor Jerzy Wiatr napisał w "Gazecie Wyborczej", że w IPN zatrudnia się tylko prawicowych historyków?
- Stanowczo się z tym nie zgadzam. Nie wiem zresztą, czy w tym wypadku można mówić o poglądach politycznych. Są tylko rzetelni lub nierzetelni historycy. Chciałem zresztą uczynić naczelnikiem biura edukacji publicznej jednego z oddziałów IPN cenionego historyka związanego z lewicą. Odmówił mi ze względu na nadmiar obowiązków. Zatrudniłem też wielu innych, których można posądzać o wszystko, tylko nie o prawicowość. Proponuję, by stosować tu zasadę "po owocach ich sądźcie". Zapewniam, że nie ma u nas tendencji do jednostronnej interpretacji naszych dziejów. W praktyce również tak nie jest.
- Publicznie padł też zarzut, że Instytut stał się azylem dla funkcjonariuszy UOP szczególnie związanych z jego niedawnym kierownictwem?
- Kolejne nieporozumienie. W naszym archiwach zatrudniliśmy od początku osiem osób, niektóre z dorobkiem naukowym, wcześniej pracujących w UOP. Nie widzę w tym nic złego. Problem byłby tylko wtedy, gdyby ci ludzie przyszli do nas z jakąś specjalną misją. Nigdy jednak nie będzie tak, że wcześniejsza praca stanie się barierą przy zatrudnianiu w IPN. Dotyczy to też funkcjonariuszy UOP.
- Dla wielu ludzi Instytut i "teczki" to jedno. Jak temu zaprzeczyć, bo przecież hasło "teczki" ma fatalną konotację. Z czym więc powinien kojarzyć się IPN?
- Z wiarygodnością opisu polskich dziejów. Bez Instytutu niemożliwy byłby powrót do weryfikacji oceny dziejów najnowszych.
- A nie będzie to historia nasza i wasza?
- Zapewniam, że nie. Dlatego powiedziałem, że nie odbieram historykowi prawa do autorskiej oceny faktów i materiałów, ale jednocześnie deklarowałem od samego początku, że ma to być instytut służący wszystkim, dlatego że do jego archiwów wszyscy będą mieli dostęp. Jedyne uprzywilejowanie historyka IPN polega na tym, że tu pracuje i szybko może zjechać windą do archiwum. Najważniejsza zasada jest jednak taka, że każdy polski historyk ma prawo zwrócić się do mnie i otrzymać interesujące go materiały, jeśli nie stoi to w sprzeczności z prawem, np. jeśli nie są one akurat objęte tajemnicą śledztwa.
- Jakie sprawy chciałby pan przede wszystkim wyjaśnić podczas swojej kadencji?
- Przede wszystkim pragnąłbym, by działalność Instytutu znacząco przyczyniła się do wyjaśnienia w historii naszej ojczyzny pewnych kontrowersji, niejasności. Chciałbym, byśmy znaleźli odpowiedź na następujące pytanie: czy w świetle informacji znajdujących się w naszych archiwach można wyjaśnić pewne fakty z losów narodu i jednostek. Albo, być może, na podstawie naszych badań trzeba będzie powiedzieć społeczeństwu, że niektórych wydarzeń nie da się wyjaśnić. Tak bywa nie tylko u nas. Pamiętajmy przecież, że nie wyjaśniono jednoznacznie zabójstwa prezydenta Kennedy'ego, czy premiera Palmego. W Polsce - syna Bolesława Piaseckiego.
- Może uda się natomiast postawić kropkę nad "i" w sprawach zabójstw Marcelego Nowotki czy docenta Ludwika Widerszala?
- Nie wiem. Mam nadzieję, że znajdziemy w naszych archiwach odpowiednie dokumenty, pozwalające jeśli nie na wszczęcie postępowania - bo to jest kwestia oceny, czy jest to zbrodnia nazistowska, komunistyczna, wojenna, czy inna zbrodnia przeciwko ludzkości - to na wyświetlenie tych zdarzeń. Szukamy. Spośród kilkuset spraw, którymi się teraz zajmujemy, wyjaśnienie czterech z nich jest przedmiotem szczególnego zainteresowania opinii publicznej, a także mojego własnego zaangażowania: Jedwabne, uwięzienie kardynała Stefana Wyszyńskiego, pacyfikacja kopalni Wujek i zabójstwo księdza Jerzego Popiełuszki. Chyba w ciągu najbliższych miesięcy będziemy w stanie poinformować o rezultatach podjętych działań. Na temat Jedwabnego wypowiemy się jeszcze w grudniu.
- Na pewno ktoś pana zapyta: co w takim razie z wyjaśnieniem oskarżeń o zbrodnie dokonane przez niektóre oddziały NSZ?
- Jestem na to pytanie przygotowany. Ponieważ docierają do nas takie informacje, rozmawiałem już o tym z prof. Witoldem Kuleszą, szefem pionu śledczego IPN, by podjąć stosowne czynności. Uhonorowanie postaw formacji podziemnej może nastąpić i przez to, że ujawnimy takich, którzy byli niegodni powoływania się na przynależność do nich.
- Co trafiło dotąd do archiwów IPN?
- Wszystko to, co powinno, i nic ponadto. Ponad dziewięćdziesiąt procent najbardziej "wrażliwych" akt z UOP wytworzonych do 6 maja 1989 r., a do 31 grudnia 1990 r. z WSI.
- Jest pan pewien, że nie było tu żadnych dwuznacznych sytuacji?
- Znowu odpowiadam krytykom, dlaczego przejmowanie akt szło tak wolno. Jak więc bym się obronił przed takim pytaniem jak pańskie, gdybym gwałtownie, dniami i nocami, zwoził tutaj dokumenty. Przyjęliśmy kardynalną zasadę: wspólne komisje - dotychczasowego dysponenta i IPN - kartka po kartce, parokrotnie liczyły, pakowały, selekcjonowały. Chciałbym bardzo wyraźnie zaznaczyć, że operacja przejmowania archiwów państwowych przez IPN, często bardzo poufnych, nie miała dotąd miejsca w historii żadnego narodu. Była to operacja na skalę światową, wymagająca szczególnej rozwagi i ostrożności. Ale oczywiście nikt nigdy nie będzie miał stuprocentowej pewności, że wszystko, co nakazuje ustawa, znajdzie się u nas. Trzeba mieć jednak zaufanie do konstytucyjnych organów państwa. Jeśli od początku kierowałbym się zasadą bardzo ograniczonego zaufania, podejrzliwości - do czego, nawiasem mówiąc, z różnych stron mnie namawiano - to nie powinienem tutaj trafić.
- Jaki wpływ na wzajemne relacje z IPN miała ostatnia zmiana kierownictw UOP i WSI?
- W życiu kieruję się zasadą dobrej woli, dlatego oświadczam raz jeszcze, że nie przyglądam się nowym władzom z podejrzliwością. Spotkałem się już z ministrem Zbigniewem Siemiątkowskim i płk. Markiem Dukaczewskim. Otrzymałem od nich gwarancję, że proces przekazywania dokumentów nie ulegnie żadnym perturbacjom. Minister Zbigniew Siemiątkowski uczestniczył niedawno w posiedzeniu kolegium IPN, w grudniu naszym gościem będzie płk Marek Dukaczewski. Rozmawiałem też z ministrem Jerzym Szmajdzińskim, nadzorującym WSI, który zapewnił mnie, że nie będzie żadnych problemów, bo ustawę muszą zrealizować obie strony.
- Ile dotąd wpłynęło indywidualnych wniosków o ujawnienie tzw. teczek?
- Szturmu nie było. Złożyło je około dziesięciu tysięcy osób. Materiały zaczęliśmy udostępniać najpierw ludziom starszym, po osiemdziesiątce i politykom. Jeśli nie nastąpią jakieś zawirowania wokół nas i sami nie popełnimy jakiegoś błędu, to zainteresowani dość szybko dowiedzą się o zawartości ich teczek.
- Czy w związku z ich otwarciem nie obawia się pan, że może dojść do ludzkich tragedii?
Nie można wykluczyć, że spowodują je wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat. Komuś mogła się wtedy powinąć noga, mógł popełnić nawet grube świństwo, a potem całym życiem zaświadczył o swojej przyzwoitości.
- Oczywiście, że boję się. Zapewniam jednak, nie dołączę się do tych, którzy mówią, że syn ma cierpieć za grzechy ojca. Nie. W sprawie indywidualnych losów nigdy nie podniosę ręki z palcem wskazującym na syna czy brata jako wartego napiętnowania przez to, iż nosi to samo nazwisko. Wiem oczywiście, że tak może być i pewnie będzie. Mogę zapewnić jednak, iż nie będę nagłaśniał zawartości teczek, że nie będę ich reklamował. IPN to nie supermarket z sensacyjnymi towarami. Ta sfera naszej działalności nie była i nie będzie nigdy reklamowana.
- W teczkach są aż tak straszne wiadomości?
- Przygnębiające, jeśli chodzi o ocenę mechanizmów sprawowania władzy. Jestem przecież dzieckiem, choć duszą nim nie byłem, socjalizmu. Ale aż tego się nie spodziewałem. Jestem w stanie zrozumieć upadek prostego człowieka. Byłem do tego przygotowany. Joachim Gauck pokazał mi olbrzymią teczkę zwykłego robotnika z NRD, w której były wyznania, dlaczego zgadza się donosić i brać za to pieniądze. Dla mnie jednak czymś szczególnie hańbiącym jest postawa tych, którzy decydowali o losach własnej ojczyzny. Znajdowałem bowiem dokumenty, na których konkretne, bardzo ważne osoby zatwierdzały np. obrzydliwe prowokacje, także propagandowe, w stosunku do Kościoła, Episkopatu.
- W jakim jest pan nastroju po osiemnastu miesiącach urzędowania w tym gabinecie?
- Większych rozczarowań nie doświadczyłem, może natomiast sam jestem wielkim rozczarowaniem dla niektórych. Byli tacy, którzy dawali mi tu trzy miesiące. Uzbierało się ich trochę więcej. Mówiono, że mnie zadepczą. Tak się nie stało. I nie martwię się też o przyszłość Instytutu.
|
Z prof. Leonem Kieresem, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Jan Ordyński Za każdym razem, kiedy odpowiadam, że nowe władze deklarują wolę współpracy, czuję, jak spogląda się na mnie podejrzliwie. Dla mnie jest to ta sama władza państwowa, tylko sprawowana przez innych ludzi. doceniam postawę premiera Jerzego Buzka, który oświadczył mi swojego czasu, iż oczekuje, że będzie to instytut pamięci całego narodu. nie pozostajemy wolni od opinii kwestionujących potrzebę istnienia IPN, są jednak to zdania marginalne. Jesteśmy depozytariuszami narodowej pamięci. Są tylko rzetelni lub nierzetelni historycy. Proponuję, by stosować tu zasadę "po owocach ich sądźcie".
|
NIEMCY
Serial "Big Brother" wykreował bezrobotnego mechanika na gwiazdę. Jego fanom nie przeszkadzało, że pod okiem kamery obcinał przy stole paznokcie lub drapał się po kroczu.
Zladdi na prezydenta
Zlatko przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. Codzienne relacje z tego dobrowolnego więzienia przeprowadza telewizja RTL 2.
(C) AP
JERZY HASZCZYńSKI
z Berlina
Rok temu stracił pracę na stacji benzynowej w małej miejscowości na pograniczu Badenii-Wirtembergii i Bawarii. Od tej pory mówił o sobie bezrobotny mechanik. Teraz niemieckie media okrzyknęły go gwiazdą, a nawet królem - chwilowym, bo chwilowym, ale jednak królem.
Pojawił się w najbardziej znanych programach talk-show, zaprosił go nawet nobliwy Alfred Biolek z telewizji publicznej. Dorobił się też własnego programu telewizyjnego i nagrał teledysk. Jego poczynania śledzą tysiące fanów, a koszulki z jego podobizną cieszą się wielką popularnością. Młode dziewczyny, które ledwo co nabyły prawa wyborcze, mówią, że jeżeli kanclerz Gerhard Schröder pozyska jego względy, to SPD może liczyć na ich głosy.
Tyle emocji wśród mieszkańców Niemiec wzbudził Zlatko Trpkovski, syn macedońskich imigrantów, jeszcze przed dwoma miesiącami nikomu nieznany. Ma 24 lata, kolczyki w uszach, łańcuch na szyi, tatuaż na ramieniu, rozbudowane mięśnie i przysadzistą sylwetkę. O Szekspirze nigdy nie słyszał, żadnych książek nie czytał, ale w jego wypowiedzi wsłuchują się miliony.
Kontener naszpikowany kamerami
Zlatko albo, jak go nazywają fani, Zladdi stał się bohaterem dzięki występowi w niemieckiej wersji programu "Big Brother" (Wielki Brat) wymyślonego w sąsiedniej Holandii. Przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów, podobnie jak on wziętych z ulicy amatorów, w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. Godzinną relację z poczynań i rozmów zamkniętych tam osób pokazuje co dzień w najlepszej porze (od 20.15) prywatna telewizja RTL 2.
Uczestnicy dostają zadania, takie jak pomalowanie dwóch tysięcy jajek wielkanocnych, przeprowadzenie rozmowy na jakiś temat czy przejechanie kilkuset kilometrów na rowerze treningowym, i wykonują je wspólnie. Poza tym zazwyczaj nie dzieje się nic specjalnego, ktoś obliże łyżkę, którą miesza wspólną potrawę w garnku, ktoś wypowie jakąś mądrość życiową ("bez ryzyka nie ma radości", jak mawiał Zlatko), ktoś rozbierze się przed kamerą, zanim wejdzie pod prysznic.
Zlatko dostarczał dużo wrażeń - obcinał paznokcie przy stole, drapał się po kroczu, był naprawdę sympatyczny i stosunkowo śmieszny. Na początku nie było konfliktów międzyludzkich ani seksu, więc oglądalność nie była najlepsza. Gdy się pojawiły, wzrosła do najwyższego poziomu w historii RTL 2 - czterech milionów widzów. Na więcej mogą w Niemczech liczyć niektóre filmy fabularne, ważne mecze piłkarskie i wyścigi Formuły 1.
Co dwa tygodnie RTL 2 organizuje dodatkową atrakcję - wybory osoby, która musi opuścić kontener, co oznacza, że odpada z gry o 250 tysięcy marek. Dwójkę kandydatów do odrzucenia bohaterowie "Big Brother" wybierają sami spośród siebie. Telewidzowie podejmują ostateczną decyzję, głosując na którąś z tych osób. 9 kwietnia, po 41 dniach gry, odpadł Zlatko. Gdy opuszczał kontener, witało go kilka tysięcy wielbicieli z plakatami: "Zladdi na prezydenta".
Intymność na sprzedaż
Jeszcze przed pojawieniem się na ekranach program "Big Brother" wzbudził w Niemczech wiele kontrowersji. Z ostrą krytyką występowali politycy, konsekwencjami grozili szefowie urzędu ds. mediów. Mówiono o pogwałceniu konstytucji, która gwarantuje zachowanie godności osobistej, o wykorzystywaniu ludzi przez telewizję w celu zwiększenia oglądalności i zysków. Protestowali biskupi katoliccy i mocno związany z protestantyzmem prezydent Johannes Rau. Część publicystów pisała o ziszczeniu się orwellowskiego koszmaru o superkontroli, co zresztą sugeruje sam tytuł programu. (Orwellowskie korzenie ma też, bardzo częste, określanie Zlatka Trpkovskiego mianem prola.)
- Występujący w "Big Brother" narażają swoją prywatność, wystawiając się na widok publiczny. Robią to co prawda dobrowolnie, ale za pieniądze. To jak podglądanie przez dziurkę od klucza, choć podglądani o tym wiedzą. Zgoda uczestników niczego nie usprawiedliwia, do pokazywanej w telewizji rosyjskiej ruletki ludzie też by się dobrowolnie zgłaszali. Człowiek potrzebuje intymności, w przeciwnym razie w jego psychice mogą wystąpić zaburzenia - powiedział "Rz" Rudolf Hammerschmidt, rzecznik Niemieckiej Konferencji Biskupów. Dodał on, że Kościół w walce z tego typu programami ogranicza się do wypowiedzi publicznych: - Wskazujemy, że najlepszym wyjściem jest niewłączanie telewizora.
Trpkovski: "Nie wiem, kto to Szekspir, ale mam mięśnie i jestem śmieszny".
(C) AP
Nowy program, nowy bodziec
"Big Brother" sprowokował dyskusje o przyszłości telewizji i łamaniu tabu. - To jedna z faz przemian w telewizji. Spada zainteresowanie dziennymi programami talk-show. Ich miejsce zajmą właśnie takie tzw. realistyczne opery mydlane, jak "Big Brother". Teraz akcja rozgrywa się w kontenerze, potem będzie wyspa, a na końcu statek kosmiczny - powiedział "Rz" Alexander Gorkow, publicysta dziennika "Süddeutsche Zeitung".
Rzecznik Niemieckiej Konferencji Biskupów nie sądzi, żeby przyszłość telewizji stanowiły programy dla podglądaczy: - Obserwujemy zjawisko "podkręcania" takich atrakcji, poszukiwania coraz to nowych bodźców. Niedługo "Big Brother" zostanie uznany za nudny i pojawi się coś jeszcze bardziej ekstremalnego. Ale ta tendencja nie będzie wieczna. Ludzie w końcu odrzucą takie programy. Dojdą do wniosku, że oglądanie ich to strata czasu - stwierdził Rudolf Hammerschmidt.
W innych prywatnych stacjach telewizyjnych w Niemczech pojawiają się już programy oparte na zasadzie podglądania, choć bez zamykania bohaterów. W tym kraju "Big Brother" na pewno nie wywołał żadnego skandalu obyczajowego. Seks występuje w nim głównie w formie werbalnej, zarejestrowane przez kamerę zbliżenie dwojga młodych bohaterów odbywało się pod kocem i wiele pozostawiało wyobraźni widzów. Pod tym względem "Big Brother" nie może się równać z kilkoma programami erotycznymi. W nich nie ma pruderii i tabu - przewinęły się przez nie tysiące osób, które nie krępowały się pokazać szerokiej publiczności podczas gier miłosnych. Nie krępowały się też podać imienia, nazwiska, zawodu, wieku i miejsca zamieszkania.
Widzowie bardzo lubią seks i najintymniejsze tajemnice w połączeniu z realizmem czy pozorami realizmu. W "Big Brother", uważa Alexander Gorkow, realizm polega jedynie na tym, że występujący nie są zawodowcami: - Kiedy ludzie wiedzą, że są filmowani, zachowują się inaczej. Publiczność wciąga przyglądanie się temu, jak na zamkniętą grupę oddziałują wpływy zewnętrzne, na przkład głosowanie nad tym, kto odpada, a kto gra dalej.
Claudia Lampert z Instytutu Badań Mediów na Uniwersytecie Hamburskim określa ten program jako inscenizację realizmu: - Najważniejsze elementy zostały dokładnie przemyślane i wykreowane. Spośród tysięcy kandydatów wyszukano odpowiednie typy charakterów. Po odpadnięciu Zlatka wprowadzono do akcji Sabrinę, blondynę z dużym biustem, chętną do rozmów o seksie. Ona ma przejąć rolę magnesu przyciągającego widzów.
Dni kariery policzone
W popularyzacji programu nadawanego w RTL 2 bardzo pomogły inne stacje telewizyjne. Przyczyną był głównie Zlatko i zataczająca coraz szersze kręgi zlatkomania. Potomek macedońskich imigrantów stał się symbolem niemieckiego prostego, fajnego chłopaka. Całkiem dobrze odnalazł się w roli gwiazdy, ze spotkania na spotkanie i z wywiadu na wywiad jeździ srebrnym mercedesem. Od znanych postaci słyszy pochwały: "Mój syn nosi z dumą T-shirt z twoim wizerunkiem". Pani Trpkovski, matka Zlatka, powiesiła sobie na ścianie jego wielkie zdjęcie w takiej ramie, w jaką na Bałkanach oprawia się wizerunki przywódców.
- Stał się gwiazdą przede wszystkim dlatego, że nie jest tak głupi, jak się wydawało. Wie, że niewiele wie. Całkowicie wczuł się w rolę, którą mu powierzono. Nigdy nie próbował grać kogoś, kim nie jest. Ludzi uwiodło to, że pojawił się ktoś, kto mówi: "jestem zwykłym mechanikiem bez zatrudnienia, co prawda nie wiem, kto to Szekspir, ale mam mięśnie i jestem śmieszny" - mówi Alexander Gorkow.
Królowanie Zlatka nie potrwa długo. On sam zachowuje się tak, jakby był tego w pełni świadom. Fachowcy od mediów dają mu kilka tygodni. Przewidują, że najpóźniej na początku lata zniknie z anteny jego show pod tytułem "Świat Zlatka". Nie potrafią natomiast stwierdzić, czym się trzeba wykazać, żeby zostać kolejnym bożyszczem niemieckiej publiki.
|
Zlatko Trpkovski, syn macedońskich imigrantów stał się bohaterem dzięki występowi w niemieckiej wersji programu "Big Brother". Przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów, podobnie jak on wziętych z ulicy amatorów, w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. Godzinną relację z poczynań i rozmów zamkniętych tam osób pokazuje co dzień telewizja RTL 2.
Co dwa tygodnie RTL 2 organizuje wybory osoby, która musi opuścić kontener. Dwójkę kandydatów do odrzucenia bohaterowie "Big Brother" wybierają sami spośród siebie. Telewidzowie podejmują ostateczną decyzję.
"Big Brother" wzbudził w Niemczech wiele kontrowersji. sprowokował dyskusje o przyszłości telewizji i łamaniu tabu. W innych prywatnych stacjach telewizyjnych w Niemczech pojawiają się już programy oparte na zasadzie podglądania. Widzowie lubią seks i najintymniejsze tajemnice w połączeniu z pozorami realizmu.
|
Z Bartoszem Jałowieckim, szefem Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, o problemach z wypłatą odszkodowań rozmawia Filip Gawryś
Niemcy muszą się rozliczyć
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Dziś nowojorska sędzia Shirley Kram zdecyduje, czy odrzucić pozwy poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę przeciw niemieckim bankom. Jeśli pozwy zostaną odrzucone, otworzy to drogę do rozpoczęcia wypłaty świadczeń. Ale werdykt wcale nie jest pewny. Sąd może nie odrzucić pozwów (tak stało się w styczniu), bo niemiecki przemysł nie zebrał do tej pory obiecanych pięciu miliardów marek. Aby uzyskać brakujące środki na odszkodowania, niemieckie firmy zamierzają podwyższyć zadeklarowaną wcześniej składkę do funduszu odszkodowawczego z jednego do półtora promila od obrotów. Wczoraj przedstawiciele ofiar III Rzeszy przeprowadzili w warszawskim Teatrze Żydowskim happening połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Inicjatywy Niemieckich Przedsiębiorstw, które nie zebrały jeszcze pełnej kwoty na odszkodowania.
Rz: Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze?
BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Mam nadzieję, że stanie się to dzisiaj. Wtedy Bundestag powinien jak najszybciej uchwalić tzw. pokój prawny. Obradujący w marcu niemiecki parlament mógłby podjąć taką uchwałę. Pierwsza transza z 1,812 mld marek ma nam zostać przekazana najpóźniej 14 dni po tym fakcie. Zanim zostanie zrealizowany pierwszy czek, ma upłynąć dodatkowo 10 dni roboczych. Przy założeniu, że taki scenariusz zostanie zrealizowany, w połowie kwietnia poszkodowani mogliby odebrać pierwsze wypłaty.
Jakie są na to szanse?
Liczyliśmy, że ostatnie pozwy zostaną odrzucone w Ameryce 24 stycznia. Nie stało się tak, bo sędzia Shirley Kram miała zastrzeżenia m.in. do tego, iż przemysł niemiecki nie zebrał jeszcze 5 mld marek. Od kilku tygodni obserwujemy przedziwne zachowanie przedstawicieli niemieckiego przemysłu, którzy nadinterpretują porozumienie berlińskie. Uważają np., że w USA muszą być odrzucone wszelkie pozwy, które dotyczą niemieckiego przemysłu. Tego w porozumieniu nie było. A przecież wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że nowe pozwy i tak będą składane. Dlatego wypracowaliśmy mechanizm, zgodnie z którym rząd USA ma wysyłać do sądów tzw. statement of interest i tym samym wpływać na ich odrzucanie. Odrzucenie nowych pozwów nie jest warunkiem uruchomienia wypłat. Chodzi np. o pozew przeciw IBM, firmie, której zarzuca się współpracę z Trzecią Rzeszą. Tymczasem nawet Departament Stanu stwierdził, że pozew ten nie ma nic wspólnego ze świadczeniami, które mają wypłacić Niemcy, gdyż dotyczy wyłącznie działalności amerykańskiego przedsiębiorstwa. To, co robi przemysł niemiecki, nie może być niczym innym, jak cyniczną grą na zwłokę wynikającą z tego, że nie dysponuje on kwotą pięciu mld marek. Przemysł albo nie potrafi uzbierać tej kwoty, albo nie chce jej uzbierać.
Od rozpoczęcia rozmów na temat odszkodowań między zainteresowanymi stronami minęły dwa lata. Wielu z tych, którzy mogli dostać pieniądze, już nie żyje.
To wina przede wszystkim strony niemieckiej, którą trzeba było w trudnych negocjacjach przekonywać do uznania roszczeń byłych pracowników niewolniczych i przymusowych Trzeciej Rzeszy. Potem, kiedy zaczęła działać niemiecka fundacja mieliśmy do czynienia z bałaganem. Teraz spowolnienie procesu wynika z tego, iż niemiecki przemysł nie trzyma się ustaleń.
Pojawiał się w trakcie tych negocjacji taki oto zarzut pod adresem fundacji i polskiego rządu: my nie jesteśmy wystarczająco agresywni w tej sprawie, bo jest Unia Europejska, są negocjacje członkowskie, Niemcy są główną siłą napędową w Unii i musimy ważyć argumenty.
Pamiętam te dyskusje. Były takie głosy, żeby w ogóle nie naciskać w sprawie odszkodowań, że to byłaby tragedia dla stosunków polsko-niemieckich.
Czyje głosy?
Nie chciałbym się posługiwać nazwiskami.
Ktoś w Kancelarii Premiera?
Są też wpływowe osoby poza rządem. Na samym początku sprawa świadczeń niemieckich nie miała tylu zwolenników, ilu teraz. Robiliśmy coś, co miało niewielkie szanse na powodzenie. Rok 1953 - PRL zrzekła się reparacji wojennych względem całych Niemiec, kiedy nawet Związek Radziecki zrzekł ich się tylko w stosunku do Niemiec Wschodnich. W 1991 roku Polska podpisała umowę z RFN, na podstawie której polski rząd nie mógł już zgłaszać roszczeń w stosunku do rządu Niemiec. W zamian za to rząd RFN przeznaczył 500 mln marek na pomoc humanitarną dla ofiar Trzeciej Rzeszy, które wypłacała Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie. W 1998 r. prawdopodobieństwo, żeby cokolwiek uzyskać dla byłych pracowników niewolniczych i przymusowych w Polsce, było niewielkie. To, co osiągnęliśmy, jest zasługą premiera Jerzego Buzka i ministrów, którzy prowadzili negocjacje: Jerzego Widzyka, Jerzego Kranza, Janusza Stańczyka i Wiesława Walendziaka. Na początku istotną rolę odegrał również Jerzy Marek Nowakowski, który pierwszy odważył się skontaktować z amerykańskimi adwokatami Michaelem Hausfeldem i Martinem Mendelsohnem.
Kilka miesięcy temu mówił pan, że jest pan przeciwny zaliczkom dla ofiar, bo to jest "rozmienianie się na drobne", a Polacy powinni się domagać całości odszkodowań i to jak najszybciej. Teraz pan się godzi na zaliczki, a część środowisk reprezentujących poszkodowanych w sposób bardziej lub mniej oficjalny ich nie chce. O co tu chodzi?
Nie należałem do wielkich zwolenników zaliczek. Miałem zastrzeżenia przede wszystkim dlatego, że Niemcy nie gwarantowali wtedy, że zaliczki wypłacone ze środków naszej fundacji zostaną uznane za część świadczenia. Bez takich gwarancji nie byłyby to zaliczki, tylko dodatkowe wypłaty dla określonej grupy ofiar. Chcieliśmy też, żeby świadczenia nie były przez poszkodowanych odbierane jako jałmużna.
Może zmienił pan zdanie dlatego, że były w tej sprawie na pana naciski, m.in. premiera?
Pan premier poprał pomysł wypłaty zaliczek. Proszę jednak zauważyć, że od listopada ubiegłego roku zasadniczo zmieniła się sytuacja. Najważniejsze, że Niemcy w końcu zgodzili się na wypłaty zaliczek i to również dzięki naciskom premiera. Zgodę otrzymaliśmy dopiero 25 stycznia na posiedzeniu kuratorium niemieckiej fundacji, w dramatycznych okolicznościach, kiedy okazało się, że w Stanach Zjednoczonych nie zostały odrzucone pozwy i że tak naprawdę nie wiadomo, kiedy zostaną uruchomione właściwe wypłaty. 9 lutego na nadzwyczajnym posiedzeniu rady naszej fundacji ustaliliśmy, że zaliczki - 1400 złotych dla najstarszych poszkodowanych - zostaną wypłacone, jeżeli w USA nie zostaną odrzucone pozwy w ciągu 30 dni od przyjęcia tej decyzji. Gdyby miały ruszyć zaliczki, to nastąpiłoby to w poniedziałek 12 marca. Staraliśmy się doprowadzić do tego, żeby ta zaliczka była jak najwyższa.
Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym roku zakończycie wypłaty świadczeń, co wtedy stanie się z fundacją?
Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka, i to jeszcze przed przyszłym rokiem. Mam na myśli dzieci do szesnastego roku życia, które były zatrudniane w miejscu zamieszkania. To jest duża grupa osób - może nawet 80 tysięcy. Dzięki staraniom ministra Jerzego Widzyka i ministra Jerzego Kranza oraz byłej administracji amerykańskiej udało nam się uzyskać 40 mln złotych z Funduszu na rzecz Ofiar Prześladowań Hitlerowskich. Sądzę, że na swym najbliższym posiedzeniu rada fundacji podejmie decyzję o przeznaczeniu tych środków wraz z częścią środków fundacji na wypłaty właśnie dla tej grupy osób.
Jest też wciąż nierozwiązana kwestia powstańców warszawskich - byłych jeńców wojennych. Pojawiają się pomysły stowarzyszeń reprezentujących poszkodowanych, by część z dotychczasowych środków fundacji przeznaczyć np. na zakup leków i sfinansowanie opieki medycznej.
Fundacja, oczywiście w innym kształcie, mogłaby istnieć nadal, również w celu opracowania ogromnego zasobu zgromadzonych przez nią dokumentów. Archiwum powinno służyć historykom, naukowcom. Powinniśmy je do tego jak najszybciej przygotować. Warto również dokładnie opracować zeznania świadków tamtych wydarzeń. Ci ludzie opuszczają nas w zatrważającym tempie. -
|
Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze?
BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Liczyliśmy, że ostatnie pozwy zostaną odrzucone 24 stycznia. Nie stało się tak, bo sędzia miała zastrzeżenia m.in. do tego, iż przemysł niemiecki nie zebrał jeszcze 5 mld marek.
nie wiadomo, kiedy zostaną uruchomione właściwe wypłaty.
|
Europejska polityka bezpieczeństwa nie jest dla NATO konkurencją, ale uzupełnieniem
Rozwodu nie będzie
OLAF OSICA
Od kiedy Polska stała się członkiem NATO, polityka bezpieczeństwa przestała być tematem ważnych dyskusji. Wyjątkiem od tej reguły są pojawiające się co jakiś czas opinie na temat tworzonej w ramach UE wspólnej europejskiej polityki bezpieczeństwa i obrony (CESDP). Ich zdecydowana większość wskazuje na niebezpieczeństwa, które ów projekt niesie ze sobą, w pierwszej kolejności osłabienie więzi euroatlantyckiej i podkopanie pozycji politycznej USA w Europie.
Ilustracją takiego myślenia był m.in. artykuł Jana - Nowaka - Jeziorańskiego (15 maja 2001 r.), w którym autor dowodzi, iż plany UE stanowią zagrożenie NATO i interesów Polski. Artykuł ten należy uznać za niezwykle ważny z dwóch powodów. Po pierwsze, znakomicie pokazuje źródło obaw formułowanych w Polsce wobec idei europejskiej polityki obronnej i, w tym sensie, należy go traktować jako miarodajny dla całej polityki polskiej (choć oficjalne stanowisko MSZ uległo w ostatnim czasie wyraźnej, pozytywnej ewolucji). Po drugie, zdradza on charakterystyczny dla polskiej dyskusji ton i sposób argumentacji, który - z pewnością wbrew intencjom autora - zwiększa szansę na realizację owego "czarnego scenariusza".
Warto w tym miejscu przytoczyć słowa Zbigniewa Brzezińskiego, który - pisząc rok temu na ten temat - zwracał uwagę, iż "dramatyczne ostrzeżenia przed »rozwodem« przynoszą skutki odwrotne do zamierzonych. Brzmią cokolwiek teologicznie; przez to grożą tym, że różnice, które dałoby się praktycznie uzgodnić, przekształcą się w spór doktrynalny".
Nie prestiż, lecz konieczność
Dlaczego państwa UE, których większość należy do NATO, zdecydowały się w grudniu 1999 roku na szczycie w Helsinkach na rozwijanie europejskiej polityki obronnej opartej na Unii, a nie sojuszu?
Z pewnością nie dlatego, że dały się uwieść czarowi Paryża lub wpadły w niemieckie sidła. Postęp w tworzeniu CESDP stał się możliwy właśnie dlatego, że - choć wybujała retoryka zdaje się temu niejednokrotnie przeczyć - Francja powściągnęła swoje ambicje, dla których zresztą nikt i nigdy nie miał w Europie zrozumienia. Oczywiście, pod wieloma względami poglądy nad Sekwaną różnią się od formułowanych w Londynie, ale sojusz brytyjsko-francuski z St. Malo jest sojuszem z rozsądku.
Niemcy dołączyli do owego tandemu z pewnym opóźnieniem i przy wyraźnej niechęci swoich wojskowych. Ci ostatni oznajmili wprost, że politycy muszą zacząć liczyć się z możliwościami pogrążonej w kryzysie Bundeswehry. Trudno zatem dopatrywać się w projekcie europejskiej obrony próby wyswobodzenia się Berlina spod amerykańskiego czy natowskiego buta. Przeciwnie. To właśnie Niemcom najbardziej zależy na amerykańskiej obecności wojskowej w Europie. Bez niej nie są w stanie wesprzeć swojego sąsiada na wschodzie, gdyby ten potrzebował pomocy, ani angażować się w operacje kryzysowe.
Czy europejskie plany stanowią zagrożenie więzi euroatlantyckiej? Nie. Europejska polityka obronna, podobnie jak amerykańskie plany budowy "ochronnej tarczy", nie jest przyczyną sporów i napięć, a jedynie odzwierciedleniem przemian zachodzących w układzie atlantyckim. Po prostu Europa i Ameryka prezentują odmienne poglądy na wiele spraw, inaczej definiują zagrożenia i swoje potrzeby. Jest to proces nieunikniony. W takim ujęciu odrębność UE od NATO nie stanowi problemu tak długo, jak długo po obu stronach oceanu istnieje polityczna wola współpracy, a tej nikt przecież nie kwestionuje. Innymi słowy, mierzenie stanu relacji Europy i USA liczbą amerykańskich dywizji i potencjałem militarnym sojuszu wydaje się nie tylko nieuzasadnione, ale i ryzykowne. W końcu - jak pokazała wojna w Bośni i Hercegowinie - Europa nie może być zawsze i wszędzie pewna amerykańskiego wsparcia i musi być w stanie działać w pojedynkę, opierając się na własnych zasobach. To właśnie doświadczenie bośniackie przyniosło radykalną zmianę w polityce brytyjskiej wobec europejskiej polityki obronnej.
Nie dramatyzujmy
Czy problemy, które rodzi europejska polityka obronna na styku UE - NATO, są tak dramatyczne, że mogą stanowić wstęp do rozpadu sojuszu? Nie, ponieważ CESDP nie stanowi konkurencji dla NATO, nie narusza zobowiązań sojuszniczych, a UE nie tworzy oddzielnej armii. Te same jednostki będą po prostu mieć tzw. podwójne przyporządkowanie. Dlatego przy ocenie istniejących sporów najlepiej kierować się chłodną analizą realiów.
Pamiętajmy, że jedenastu członków UE należy do NATO i trudno sobie wyobrazić, aby Wielka Brytania, Niemcy czy Holandia chciały za pomocą CESDP utrudnić sobie życie w sojuszu. Ponieważ w obu organizacjach decyzje zapadają jednogłośnie, nigdy nie dojdzie też do sytuacji, w której Unia i sojusz będą ze sobą rywalizować o podjęcie operacji.
Nie zapominajmy też, że ważniejsza od regulacji i instytucji jest polityka. Nie ma sensu domagać się od UE, aby z góry zadeklarowała, gdzie i kiedy zamierza działać. Odpowiedź brzmi bowiem: wszędzie tam, gdzie będzie potrzeba, a USA wykażą brak zainteresowania, gdzie pozwolą na to warunki techniczne i gdzie będzie to politycznie zasadne. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że na pewno nie w rejonie Turcji, natomiast prawie na pewno w Afryce Północnej. Z pewnością też nie na Cyprze - czego obawia się Ankara - bo Francuzi, Anglicy czy Niemcy są co prawda ambitni, ale nie do tego stopnia, aby popełniać polityczne samobójstwo.
Choć jest to materia niezwykle skomplikowana - warto także mieć na względzie dotychczasowe porozumienia, zwłaszcza w części dotyczącej europejskich sojuszników NATO nie należących do UE, w tym Polski. I tak na ich podstawie UE będzie mogła w przyszłości prowadzić dwa rodzaje operacji: z wykorzystaniem zasobów NATO i oparte na zasobach własnych. W pierwszym wypadku Polska, nawet jeżeli nie należałaby jeszcze do Unii, będzie jako członek NATO mogła wziąć udział w operacji, chyba że zdecyduje inaczej. W każdym razie niemożliwa jest sytuacja, w której państwa Unii decydują się na akcję militarną i bez pytania pozostałych sojuszników biorą z NATO - a de facto od USA - co najlepsze, bo na własną infrastrukturę ich nie stać.
Europejczycy zadecydowali bowiem, że do prowadzenia "autonomicznych" operacji - czyli bez udziału sojuszu - będą mieć własne zasoby. Nie będą one kopią sojuszniczych, bo to nie ma sensu i byłoby za drogie, ale pod pewnymi względami będą od NATO niezależne. Dotyczy to głównie planowania obronnego, a konkretnie planowania operacji cywilnych i militarnych. I to jest zrozumiałe, ponieważ - gdy chce się samodzielnie działać - trzeba móc samodzielnie planować. Wystarczy też spojrzeć na liczbę unijnych sztabowców, żeby przekonać się, że ich zadaniem będzie opracowywanie małych operacji humanitarnych i pokojowych, a nie regularnych wojen.
Pytanie, odpowiedź na które dzieli sojuszników, dotyczy tego, czy w przyszłości UE powinna móc także planować i prowadzić operacje typu kosowskiego. Abstrahując od tego, iż na razie są to pobożne życzenia, problem w dużej części sprowokowali Amerykanie. Korzystając z faktu, że udostępniają NATO własną infrastrukturę, niekiedy - tak było na przykład w Kosowie - samodzielnie podejmują działania i dyktują sposób prowadzenia operacji, zapominając, iż operacja jest sojusznicza, a pod ich komendą są na przykład jednostki francuskie i brytyjskie. Nic zatem dziwnego, że Europejczycy chcą mieć czasami możliwość podejmowania działań bez pomocy swego sojusznika. Być może nigdy zresztą do tego nie dojdzie, ale już sam pomysł powinien dać USA powód do przemyśleń.
Szansa dla Polski
Reasumując: europejska polityka obronna nie stanowi ani dla NATO, ani dla Polski zagrożenia. Co więcej, jest w obecnej sytuacji szansą na pokazanie Amerykanom, że Europa poważnie traktuje swoje bezpieczeństwo i płynące zza Atlantyku sygnały, iż USA są zmęczone rolą protektora. Nie ma też na celu zastąpienia sojuszu, lecz jego uzdrowienie poprzez zwiększenie wkładu militarnego Europejczyków i stworzenie politycznej równowagi. Integracja europejska, której nowym elementem jest polityka bezpieczeństwa i obronna, potrafi bowiem stworzyć rodzaj presji na państwa członkowskie, której nigdy nie stworzy współpraca euroatlantycka.
Czy państwa UE dokonałyby sanacji swych budżetów, gdyby nie kryteria unii gospodarczo-walutowej?
To jest słabość Europy, ale zarazem jej mądrość: tylko wspólnie patrząc sobie na ręce i inicjując projekty, w których udział jest traktowany jako miernik pozycji politycznej, można forsować niepopularne decyzje i pogłębiać integrację europejską. W dalszej perspektywie wzmocni to bez wątpienia także nasze bezpieczeństwo. Chyba że zdecydujemy, iż lepiej jest mieć jedną niż dwie polisy na życie. Biednych nie stać jednak na takie oszczędności, tym bardziej że do tej pory europejscy sojusznicy oczekują od nas jedynie zrozumienia dla obaw, które już za parę lat staną się także naszym udziałem.
Autor jest politologiem. Pracuje w Centrum Stosunków Międzynarodowych w Warszawie.
|
Od kiedy Polska stała się członkiem NATO, polityka bezpieczeństwa przestała być tematem dyskusji. Wyjątkiem są opinie na temat wspólnej europejskiej polityki bezpieczeństwa i obrony (CESDP). Czy europejskie plany stanowią zagrożenie więzi euroatlantyckiej? Nie. Europejska polityka obronna jest odzwierciedleniem przemian zachodzących w układzie atlantyckim. jak pokazała wojna w Bośni Europa nie może być pewna amerykańskiego wsparcia. CESDP nie stanowi konkurencji dla NATO, nie narusza zobowiązań sojuszniczych, a UE nie tworzy oddzielnej armii.
|
GWIAZDY I PIENIĄDZE: Sprowadzenie do Polski zachodniej gwiazdy kosztuje 500 tys. zł. Tyle, co dwie i pół minuty reklamy telewizyjnej wyemitowanej w najlepszym czasie.
Ile kosztuje twarz
Wielką nagrodę wydawnictwa Reader's Digest wręczała Claudia Schiffer. Za ile? Negocjacje zaczęły się od 150 tys. dolarów...
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
BARBARA HOLLENDER
Gwiazdy. Wielkie lalki kultury masowej, które rozbudzają wyobraźnię milionów ludzi. Kto, lepiej niż one, może przyciągnąć uwagę mediów czy zareklamować produkt?
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że polscy aktorzy o znanych twarzach występują w reklamach telewizyjnych, że Bogusław Linda reklamuje dżinsy, Marek Kondrat - wódkę czy fundusz ubezpieczeniowy, Piotr Fronczewski - Wartę. Przyzwyczailiśmy się i do tego, że gwiazdy filmu, razem z najlepszymi modelkami i pięknymi dziewczynami z Miss Polonii uświetniają rozmaite imprezy: wręczają nagrody zwycięzcom konkursów, fotografują się z nowymi modelami samochodów, prowadzą gale.
Ale polska gwiazda przyciąga znacznie mniej uwagi niż gwiazda zagraniczna. Nic dziwnego, jest łatwiej dostępna, uśmiecha się z okładek kolorowych magazynów, można ją zobaczyć na premierze filmowej, w restauracji, a czasem i na ulicy. Pojawienie się gwiazdy zagranicznej wywołuje większe zainteresowanie, zapewnia uwagę dziennikarzy przeliczaną na konkretne pieniądze, jakie trzeba by zapłacić za miejsce w gazetach, radiu, telewizji. Lepiej buduje image firmy.
Jeszcze kilka lat temu przyjazd do Polski gwiazdy filmowej po to, by ozdobiła czyjąś imprezę, wydawał się niemożliwy. Dzisiaj już zaczynamy rozumieć, że wszystko jest do kupienia. To tylko kwestia ceny.
Na świecie
Oczywiście bardzo drogo. Sumy zależą od pozycji gwiazdy na rynku i zmieniają się bardzo gwałtownie. Np. Arnold Schwarzenegger jeszcze kilka lat temu za uświetnienie imprezy brał honorarium w wysokości ok. miliona dolarów, dzisiaj można wynegocjować cenę 250 tys. dolarów. Czasem skoki honorariów są bardzo gwałtowne. Np. John Travolta przed rolą w "Pulp Fiction" kosztował 25 tys. dolarów, a niemal natychmiast po premierze filmu - 250 tys. Dzisiaj jego pozycja tak się ugruntowała, że dobił do najdroższych. Za publiczne "pokazywanie się" gwiazdy nie biorą honorarium tylko wtedy, gdy promują własne filmy. Wtedy ich udział w konferencjach prasowych i bankietach jest wpisany w kontrakt z wytwórnią. Ale studia, chcąc do promocji wykorzystać własną gwiazdę, też ponoszą niebotyczne wydatki.
Alain Delon uświetnił galę pisma "Teletydzień". Przywiózł ze sobą własnego goryla, ale za jego pracę i pobyt płacił sam.
FOT. MACIEJ SKAWIŃSKI
Bo honorarium to nie wszystko. Dochodzą koszty pobytu. A one - w przypadku największych gwiazd - mogą być horrendalne. Tu sumy przyprawiają o zawrót głowy. Np. dwutygodniowy pobyt gwiazdy na jednym z najważniejszych festiwali świata - w Cannes, może studio kosztować 800 tys. dolarów.
To oczywiście nie jest koszt pobytu jednej tylko osoby. Gwiazda ma wymagania, podróżuje z orszakiem. Ma prawo zabrać ze sobą członków rodziny, czasem męża lub żonę, czasem jeszcze dzieci, a także menedżera, agenta, rzecznika prasowego, ochroniarzy. A dalej to już w zależności od potrzeb. Arnold Schwarzenegger zjeżdżał do Cannes z trenerami, Sharon Stone i inne piękne panie zabierają ze sobą fryzjerów i makijażystów, Liz Taylor przyleciała przed kilkoma laty do Cannes z opiekunką do psa, bywają w zespole gwiazd nawet kucharze. Rekordy liczebności swojej świty bije Stone, która dwa lata temu zabrała ze sobą na Lazurowe Wybrzeże 20 osób. Taką listę "asystentów" podobno jest w stanie przebić tylko Demi Moore.
Zaczyna się od podróży. Loty na trasie Los Angeles-Nicea nie odbywają się rejsowymi samolotami w klasie ekonomicznej. Nie jest ewenementem, że nad Morzem Śródziemnym lądują luksusowe jety Gulfstream IV z dwunastoma miejscami na pokładzie. Godzina lotu takim samolotem kosztuje 4 tys. dolarów. Rachunek za podróż w obie strony opiewa więc na sumę 100-130 tys. dolarów. Takim samolotem leci gwiazda z najbliższymi członkami rodziny i współpracownikami. Pozostali członkowie świty, podobnie jak mniej znani aktorzy, podróżują w pierwszej klasie samolotów rejsowych za 8-10 tys. dolarów.
Ci, co przybywają z Europy, kosztują taniej. Np. Emma Thompson przyleciała w ub. roku prywatnym samolotem, a jej rachunek opiewał jedynie na 15 tys. dolarów. Podobny rachunek wystawiła przylatująca z Londynu Nicole Kidman.
Prosto z lotniska trzeba jechać do hotelu. Apartament dla gwiazdy w położonym przy Bulwarze Croisette "Carltonie" kosztuje 2200 dolarów dziennie. W tej cenie gość ma prywatną windę i hotelowego lokaja do dyspozycji przez 24 godziny. Ale, prawdę powiedziawszy, rzadko która prawdziwie szanująca się gwiazda chce zatrzymać się w zatłoczonym Cannes. Najwięksi wybierają luksusowy hotel Du Cap, który położony jest na bajkowej skarpie w odległym o 20 kilometrów od Cannes Antibes. Tam za dwu- lub trzypokojowy apartament trzeba zapłacić około 3 tysięcy dolarów dziennie. Orszak mieszka skromniej - już za 600-800 dolarów za noc. Jeśli film jest w konkursie przez trzy dni, koszty hotelu pokrywają gwieździe organizatorzy festiwalu. Ale to żadne oszczędności. Festiwal płaci tylko za hotele canneńskie, a gwiazda przecież nie wyprowadzi się na te trzy dni z Du Cap.
Rachunki za hotel trzeba zwykle powiększyć o 25 proc., dopisując tzw. incidentials - opłaty za telefony (które zazwyczaj są astronomiczne), za bar, restaurację, room service i pralnię.
Jak już gwiazda się zainstaluje, to trzeba jej zwykle zapewnić właściwy blask. A najjaśniej błyszczy się w słońcu, na pełnym morzu, w czasie romantycznych, podpatrywanych przez paparazzi przejażdżek z najbliższymi. Wynajęcie odpowiedniego jachtu kosztuje ok. 20 tys. dolarów, razem z obsługą, przekąskami, napojami - za podróż do St. Tropez trzeba zapłacić ok. 60 tys. dolarów. Chyba że na pokładzie jest jeden z hollywoodzkich potentatów Andy Vajna - wtedy portfel wytwórni uszczupla się o 200 tys. dolarów.
Nie wolno zapomnieć też o lądzie. Tutaj do dyspozycji gwiazdy czeka limuzyna z szoferem za 3 tys. dolarów dziennie. Ważną pozycją w budżecie są ochroniarze. Zwykle gwiazdy przywożą swoich własnych goryli - w czasie wyjazdów płaci im wytwórnia, po ok. 1000 dolarów dziennie na osobę. Poza tym firmy wynajmują ochroniarzy lokalnych - ich praca jest tańsza, kosztuje 20-30 dolarów za godzinę. W wypadku Liz Taylor trzeba mieć takich goryli pięciu, w wypadku Madonny - co najmniej dziesięciu.
Ostatnią, ale za to olbrzymią sumą, są kwoty wydane na bankiety. Canneńskie niewielkie kolacje kosztują ok. 10 tys. dolarów, koszt wielkich przyjęć na 800 osób waha się od 200-300 tys. dolarów. W ubiegłym roku jedno z przyjęć kosztowało rekordową sumę 400 tys. dolarów.
Urzędnicy hollywoodzkich studiów wiedzą, że przyjazd do Cannes wielkiej gwiazdy kosztuje. Jednym z najtańszych gwiazdorskich pobytów canneńskich była promocja "Na krawędzi" - pobyt Sylvestra Stallone'a, który przyjechał na Lazurowe Wybrzeże tylko z siedmioma osobami towarzyszącymi i mieszkał w samym Cannes, kosztował 180 tys. dolarów. Dzisiaj sprowadzenie na festiwal Sharon Stone czy Bruce'a Willisa to wydatek rzędu 600-800 tys. dolarów. Nieco taniej kosztuje to w Wenecji, najtaniej w Berlinie - tam nie ma jachtów. Ale generalnie wszędzie na gwiazdę trzeba wydać majątek.
Zdarzało się już, że wielkie wytwórnie rezygnowały z wysyłania gwiazdy. Ale zazwyczaj szefowie studiów, zapytani o opłacalność takich imprez, odpowiadają:
- A gdzie indziej można zdobyć taką reklamę dla filmu? Gdzie można zgromadzić w jednym miejscu 4 tysiące dziennikarzy? Przyciągnięcie ich uwagi oznacza miejsce w mediach. To warte jest takich sum.
Gwiazda w Polsce
Dzisiaj coraz częściej zdarza się, że gwiazdy przyjeżdżają nad Wisłę. Piosenkarze i grupy rockowe zahaczają o nasz kraj podczas swoich europejskich tournee, czasem promuje swój film jakiś aktor czy reżyser. Ale też zdarza się już, że gwiazda przyjeżdża "kupiona", aby swoją twarzą uświetnić organizowane imprezy. Przetarła szlaki Naomi Campbell zaproszona w 1995 roku z okazji Salem Fashion Show. Trzy lata z rzędu sprowadzało gwiazdy wydawnictwo Reader's Digest. Wielką nagrodę tego przeglądu wręczały kolejno: Claudia Schiffer, Sophia Loren i Jane Seymour. Z kolei galę pisma "Teletydzień" uświetniali w ostatnich dwóch latach Richard Chamberlain i Alain Delon. Do Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego przyleciała Catherine Deneuve.
Olga Pomianowska, kiedyś pracownik agencji Headlines, a dzisiaj menedżer w "Reader's Digest" uważa, że najważniejsze jest tutaj przełamanie bariery psychologicznej. Klient musi być odważny, musi uwierzyć, że sprowadzenie zachodniej gwiazdy jest możliwe i że w gruncie rzeczy jest to dla firmy opłacalne.
Polskie firmy i przedsiębiorstwa coraz częściej zwracają się do agencji z pytaniami o możliwość sprowadzenia gwiazdy. Pracownicy Headlines, którzy mają w tej dziedzinie duże doświadczenie, doskonale wiedzą, czy pytanie jest poważne. Zresztą wielu klientów rezygnuje natychmiast, gdy usłyszy, jakie są stawki gwiazd. Ci, którzy zostają, wybierają zazwyczaj nazwiska tańsze. Ale w agencji Joanny Pruszyńskiej zdarzył się klient, który chciał w kampanię reklamową swojego projektu włączyć... samego Arnolda Scharzeneggera. Agencja zaczęła pertraktacje. Chodziło o wielomilionowy kontrakt obejmujący nie tylko jednorazowy przyjazd do Polski, ale również nagranie w Los Angeles reklamy telewizyjnej. Agent aktora zażądał jednak gwarancji na piśmie, że w przypadku uzgodnienia warunków kontraktu, polski klient się nie wycofa. Zleceniodawca chciał sobie zostawić otwartą furtkę, gwarancji nie podpisał, rozmowy przerwano.
Często do agencji zgłaszają się przedsiębiorstwa i fundacje, które pytają, czy gwiazdy nie przyjechałyby do Polski za darmo, wesprzeć jakąś charytatywną działalność. Zazwyczaj jest to absolutnie niemożliwe. Sławy, które chcą działać na czyjąś rzecz, mają własne fundacje i tylko w nich udzielają się bez honorarium.
Pozostaje więc "kupienie" gwiazdy - normalny handlowy kontrakt, poprzedzony kilkoma miesiącami negocjacji. Najpierw trzeba zdecydować się na nazwisko. Są gwiazdy absolutnie niedostępne. Wiadomo np., że nigdy nie przyjmuje zleceń "uświetniania" kampanii promocyjnych Barbra Streisand, że bardzo trudno byłoby uzgodnić termin z tymi, którzy pracują niemal bez wytchnienia. Ale wiele gwiazd jest dostępnych i wybór gościa zależy w głównej mierze od zawartości kieszeni klienta. Na świecie obowiązują nieoficjalne cenniki, a dla Polski nie ma żadnych zniżek czy ulg. Bruce Willis, Demi Moore to sumy rzędu miliona dolarów i wielomiesięczne negocjacje w sprawie uzgodnienia terminu. Inni są tańsi, ale też żądają znacznie więcej niż aktorzy Starego Kontynentu. Wynagrodzenie Europejczyków nie przekracza bowiem 100 tysięcy dolarów, a bywa i mniejsze.
Jeśli klient zdecyduje się już na nazwisko, agencja zaczyna działać. Dociera do agenta gwiazdy i negocjuje. Po dwóch, trzech miesiącach dochodzi zwykle do podpisania kontraktu. Umowa dotyczy nie tylko honorarium, określa także wzajemne zobowiązania i warunki, w jakich gwiazda będzie przyjmowana. Kontrakty amerykańskie są bardzo szczegółowe, na kilkunastu stronach spisany jest tutaj program pobytu, niemal minuta po minucie, a każde jego naruszenie obwarowane jest karami.
Jakie honorarium wzięły gwiazdy odwiedzające Polskę? Naomi Campbell za udział w Salem Fashion Show w 1995 roku, dostała 100 tysięcy dolarów. Wzięła udział w pokazie mody, była na scenie dwie minuty. Gdyby miała promować jakiś produkt, jej honorarium byłoby znacznie wyższe.
Na podobną sumę opiewał kontrakt Claudii Schiffer, choć negocjacje zaczęły się od 150 tys. dolarów. Honorarium Sophii Loren wynosiło 60 tys. dolarów, Catherine Deneuve - 35 tys. dolarów. O honorariach gwiazd w agencjach mówi się niechętnie, bo jest to tajemnica handlowa zamawiającego klienta, wiadomo jednak, że zarówno Richard Chamberlain, jak i Jane Seymour należą do tej grupy aktorów, których udział w imprezie kosztuje od 80 do 150 tys. dolarów. W ich przypadku działają zresztą także mechanizmy rynkowe. Np. Jane Seymour przybyła do Polski w grudniu 1997 roku. Trzy miesiące później jej cena była znacznie niższa, bo z amerykańskich ekranów zszedł już serial "Dr Quinn". Ale Seymour, która sama akceptowała swoje honoraria, i tak nie stawiała wygórowanych wymagań - chciała przyjechać do Warszawy, bo myślała o odszukaniu swych polskich korzeni.
Negocjacje w sprawie Richarda Chamberlaina były bardzo fachowo prowadzone, bo aktor należy do jednej z najbardziej znanych agencji amerykańskich - William Morris Agency.
Poza honorariami
Poza honorariami trzeba oczywiście opłacić koszty podróży i pobytu gwiazdy. Podróż to bilet lotniczy w pierwszej klasie. Pobyt - hotel, oczywiście pięciogwiazdkowy (najczęściej Sheraton albo Bristol) i utrzymanie. Jest przyjęte, że organizatorzy pobytu opłacają wszelkie rachunki hotelowe - te, które przychodzą z room service'u, restauracji, pralni. Jedna z gwiazd, które przybyły do Warszawy, zrobiła chyba w hotelu miesięczne pranie, ale zazwyczaj te wydatki na "incidentials" nie są wysokie. Goście zachowują się skromnie i nie zamawiają do pokoi najdroższych koniaków. Najtańszym gościem była Claudia Schiffer, która przez cały pobyt niemal nic nie jadła, a wyjeżdżając uparła się, że sama zapłaci za swoje rozmowy telefoniczne.
Gwiazd, które odwiedzają Polskę, nie otacza wieloosobowa świta, ale i one mają prawo do zabrania ze sobą osób towarzyszących. Jane Seymour przyleciała do Polski z mężem, Claudia Schiffer z matką. Sophia Loren była sama, ale organizatorzy opłacili także koszty przelotu z Los Angeles do Europy jej mężowi - Carlo Pontiemu, który został we Włoszech. Do Polski Loren zabrała ze sobą makijażystkę, a Catherine Deneuve - stylistkę. Piękna Schiffer zgodziła się na polskiego fryzjera, podobnie jak Jane Seymour. Poza tym często zdarza się, że z gwiazdami podróżują ich agenci.
Po stronie wydatków trzeba zapisać jeszcze jedną pozycję: na ochronę. Organizatorzy muszą zapewnić gwieździe poczucie bezpieczeństwa. Korzysta się wówczas z najlepszych agentów BOR-u. W czasie całego pobytu gościa otacza standardowo 4 ochroniarzy, na lotnisku - 12. Alain Delon przywiózł ze sobą dodatkowo własnego goryla, ale za jego pracę i pobyt płacił sam.
Czasem gwiazdy mają jakieś dodatkowe życzenia, które wpisane są w kontrakty. Zastrzegają sobie, że chcą zatrzymać się w hotelu w centrum miasta, ale w apartamencie, którego okna nie wychodzą na głośną ulicę. Czasem wpisuje się w kontrakt, że hotel ma mieć basen albo fittness club. Sophia Loren określiła dokładnie linię lotniczą, jaką chciała podróżować - miał być koniecznie Swissair. Bardzo dokładnie wylicza się czas przeznaczony na wywiady - zwykle nie jest to więcej niż półtorej godziny. Są też prośby specjalne. Np. agent Naomi Campbell od razu zaznaczył, że jeśli jego klientka miałaby brać udział w jakimś bankiecie, to wśród gości ma być przynajmniej kilka osób ciemnoskórych, bo inaczej Campbell czuje się jak małpka w zoo. Claudia Schiffer chciała znaleźć w programie czas na zwiedzenie warszawskiej Starówki. Jane Seymour poprosiła o odszukanie swojej rodziny w Płocku, co zresztą nie udało się, bo ślad po jej przodkach pod wskazanymi adresami zaginął.
Gwiazdy na ogół zostawiają po sobie dobre wspomnienia. Są bezpośrednie, zadowolone z serdecznego przyjęcia. Najbardziej profesjonalnie pracowała Schiffer, ale i inni zazwyczaj starali się dotrzymywać warunków umowy. Kapryśna i nieprzewidywalna okazała się jedynie Deneuve, z którą jej własny agent pertraktował przez zamknięte drzwi, by zechciała - poważnie spóźniona - zejść na przewidzianą w programie konferencję prasową. Ale to są odosobnione przypadki. Gwiazdy też chyba na ogół wywożą z Polski dobre wspomnienia. Czasem mówią, że chciałyby wrócić, aby spokojnie zwiedzić Warszawę czy Kraków. Zabierają ze sobą wszystkie prezenty, obrazki, laleczki w ludowych strojach, czasem swój portret podarowany przez polskiego artystę, album o Polsce, sznur bursztynów. Catherine Deneuve i Sophia Loren kazały sobie zapakować do samolotu nawet kosze z kwiatami.
Całkowity koszt sprowadzenia do Polski na półtora, dwa dni zachodniej gwiazdy wynosi ok. 500 tys. zł. Czy wydanie takich pieniędzy firmie się opłaca?
- To doskonały sposób uwiarygodnienia tego, co robimy - mówi Olga Pomianowska z "Reader's Digest". - Mamy już siódmą edycję naszej wielkiej loterii. W tej dziedzinie jest tyle humbugów i oszustw, że stajemy się poważniejsi, gdy nasi czytelnicy widzą, że my nagrody naprawdę wręczamy. Po każdym przyjeździe gwiazdy do Polski nasza prenumerata wzrastała o kilka procent.
Można też korzyści przeliczać inaczej. Teoretycznie 500 tys. zł to fura pieniędzy. Ale jednocześnie jest to koszt dwóch i pół minuty reklamy telewizyjnej wyemitowanej w najlepszym czasie. A sprowadzając gwiazdę, firma zyskuje ok. 150 publikacji prasowych w gazetach i czasopismach całego kraju i 2,5 godziny programu w różnych stacjach telewizyjnych. Są to oczywiście wzmianki i programy o gościu, ale przy tej okazji zawsze wymieniana jest nazwa firmy, na której zaproszenie przyleciał on do Polski, a organizatorzy dbają, żeby w tle zdjęć robionych przez fotoreporterów pojawiało się ich logo.
Bez wielkiej gotówki
Gwiazdy kina i telewizji pojawiają się też w Polsce przy innych okazjach. Czasem trafiają nad Wisłę kupione przez wielkie zagraniczne koncerny. Pobyt w Polsce jest częścią ich tras promocyjnych. Tak np. zjawili się nad Wisłą piękna Pamela Anderson czy Luck Perry biorący udział w kampanii reklamowej Pizzy Hut. Tak przyjechała również tenisistka Gabriela Sabatini sprowadzona przez koncern kosmetyczny Wella.
A czasem też gwiazdy przylatują do Polski po to, by promować swoje filmy. Te największe sławy zahaczają o nasz kraj rzadko. Dwa lata temu, po drodze na festiwal w Berlinie, zjawiła się na premierze "Czułych słówek 2" Shirley MacLaine, wiele lat temu z Wojciechem Fibakiem przyjechał półprywatnie Robert De Niro. Ale zdarzają się wizyty aktorów, a także reżyserów o uznanych nazwiskach.
Od kilku lat do Torunia przyjeżdżają najwybitniejsi operatorzy świata, by wziąć udział w festiwalu "Camerimage" poświęconym ich pracy. To z ich pomocy korzystają organizatorzy, gdy chcą sprowadzić osobę o znanym w świecie filmu nazwisku. W ubiegłym roku Vittorio Storaro namówił np. na przyjazd do Torunia Carlosa Saurę. Dwa lata temu udało się pozyskać Roberta Altmana. Festiwal pokrywa wówczas tylko koszty przelotu i pobytu gości. Były prowadzone wstępne rozmowy z Jackiem Nicholsonem. Nicholson zdecydowałby się może nawet na przyjazd do Polski bez honorarium, ale postawił inne warunki: ufundowanie mu - poza przelotem USA-Europa - także otwartego biletu na wycieczki po Starym Kontynencie. W sumie jego sprowadzenie na festiwal musiałoby kosztować ok. 100 tys. dolarów.
Starają się sprowadzać gwiazdy dystrybutorzy, zwłaszcza ci, którzy promują kino ambitniejsze. Ich na ogół nie stać na drogą reklamę, dlatego w ten sposób próbują zwrócić uwagę publiczności na swój film. Nie pozyskują Sharon Stone, ale czasem udaje im się zaprosić nad Wisłę prawdziwie ciekawe indywidualności. Jacek Szumlas z firmy Solopan sprowadził przed rokiem do Polski Jeremy'ego Ironsa, który promował film Wayne'a Wanga "Chinese Box". Zapraszając gwiazdy Szumlas wykorzystuje swoje dobre kontakty z artystami. Podobnie Roman Gutek, który namówił na przyjazd do Warszawy m.in. Michelangela Antonioniego, Paula Austera, Mirę Sorvino. Antonioni zjawił się na premierze swojego filmu "Po tamtej stronie chmur". Do żony starego mistrza dotarła jedna ze współpracowniczek Romana Gutka, poleciała do niej do Rzymu, ustaliła warunki. Nie były trudne do spełnienia: niewielkie honorarium na cele charytatywne, odpowiedni apartament w hotelu, pielęgniarka - koniecznie młoda, atrakcyjna i mówiąca po włosku. Udało się znaleźć taką osobę we Wrocławiu.
Paul Auster zwyczajnie miał ochotę przyjechać do naszego kraju, Mira Sorvino też dała się namówić, bo ma plany reżyserskie i w Polsce zbierała dokumentację.
- Przyjazd artysty to dla nas koszty rzędu 5-30 tys. zł - mówi Roman Gutek. - Czasem udaje nam się dzielić koszty z innymi instytucjami, dogadujemy się z liniami lotniczymi, czasem LOT daje nam bilety za darmo. Bez obecności twórców nie bylibyśmy w stanie zapewnić filmowi takiej promocji w prasie i telewizji. A jednocześnie jakaż to frajda móc obcować z artystami tej miary!
A jeśli ktoś nie ma ani dużych pieniędzy, ani dobrych kontaktów? Wtedy pozostaje gwiazda krajowa.
"Kupienie" polskiej twarzy
I to jest dzisiaj coraz bardziej popularne. Bardzo wiele firm organizuje różnego rodzaju wewnętrzne spotkania - dla pracowników, współpracowników, klientów. Zachodnie korporacje fundują załodze bale, wielkie przedsiębiorstwa promują swoje produkty, robiąc specjalne sesje dla hurtowników, właścicieli sklepów. A każdy chce, by taka impreza wyglądała profesjonalnie, budowała image firmy, zyskiwała jej przyjaciół.
Dlatego rośnie zapotrzebowanie na tych, którzy imprezę uatrakcyjnią albo w zawodowy sposób poprowadzą. W budżety spotkań promocyjnych coraz częściej wpisywane są fundusze na prezentera. Działy public relations organizacji i korporacji czasem same pozyskują gwiazdy, ale najczęściej zlecają organizację całej imprezy wyspecjalizowanym agencjom.
I zaczyna się poszukiwanie "twarzy". Jak słyszę w agencjach, wśród prowadzących największym zainteresowaniem cieszą się gwiazdy telewizji publicznej: Grażyna Torbicka, Maciej Orłoś i Katarzyna Dowbor. Firmy pytają zawsze o tę samą grupę, wybierają z 15-20 nazwisk. Tutaj też obowiązują określone stawki.
Część prezenterów prowadzi rozmowy sama, niektórzy mają swoich agentów. Np. CMC reprezentuje interesy pięciorga prezenterów: Macieja Orłosia, Hanny Smoktunowicz, Moniki Richardson, Kingi Rusin i Briana Scotta. Jak mówi ich agent Jacek Jóźwiak, honoraria jego klientów zależą od rodzaju imprezy, zadań, a także od tego, czy spotkanie jest całkowicie wewnętrzne, czy w jakiś sposób obsługiwane przez media. Generalnie jednak agencja zaczyna rozmowę od 5 tys. zł. To jest honorarium minimalne. Trzeba zresztą przyznać, że w związku z ogromnym zapotrzebowaniem ceny wyraźnie poszły w górę w ostatnim roku. Jeszcze półtora roku temu Brian Scott prowadził imprezę za 3,5 tys. zł.
Bywają też honoraria specjalne. Niedawno Katarzyna Dowbor wzięła podwójną stawkę, gdy organizatorzy zwrócili się do niej o poprowadzenie dużej imprezy, traktując ją jako deskę ratunku, zaledwie kilkanaście godzin wcześniej. Jeśli w grę wchodzi nie tylko zwykła konferansjerka, ale również jakiekolwiek utożsamienie się z produktem, stawka natychmiast idzie w górę. Honorarium skacze i wtedy, gdy klientowi zależy na konkretnej osobie i w związku z tym osobie tej trzeba zmienić harmonogram pracy. Jest tajemnicą poliszynela, że wynagrodzenie dochodzi wówczas nawet do 20 tys. zł. Smutne, że bywają przypadki, gdy prezenterzy za te pieniądze nie wywiązują się ze swoich obowiązków należycie. Znany i opisywany przez dziennikarzy był przypadek, gdy jedna z gwiazd, prowadząc narodowy wieczór w ekskluzywnym hotelu, nie wiedziała prawie nic o promowanym kraju.
Bywają też odstępstwa od stawek w drugą stronę. Grażyna Torbicka twierdzi, że jeśli ma do imprezy - jak mówi - "stosunek emocjonalny", to może ją poprowadzić za całkiem nieduże honorarium. Niedawno zaś Wojciech Młynarski prowadził uroczystość wręczenia pióra Lechowi Wałęsie w Victorii. Był razem z Jerzym Derflem, a wynagrodzenie obu panów było naprawdę symboliczne.
Imprezy uatrakcyjniają nie tylko prezenterzy, lecz również aktorzy. Kilka dni temu Wielką Galę Polskiego Biznesu w Teatrze Wielkim prowadził Jan Englert z żoną Beatą Ścibakówną. Ale aktorzy występują w takiej roli rzadziej i ich stawki są wyższe.
Osobami chętnie goszczonymi przez firmy są satyrycy. Prym wiodą tu Tadeusz Drozda i Krzysztof Daniec, popularny jest Jerzy Kryszak. Stawki tych wykonawców za wieczór osiągają nawet zawrotną sumę 20 tys. zł.
Innym sposobem uatrakcyjnienia spotkania jest zafundowanie uczestnikom, po długiej prezentacji, części artystycznej. Piosenkarze i zespoły także mają swoich agentów. Wiele osób należy do Riff-u lub VIP Art-u. Jedną z najdroższych wykonawczyń jest Maryla Rodowicz, której stawka za występ wynosi ok. 30 tys. zł. Inni są nieco tańsi: np. Andrzej Piaseczny pobiera honorarium w granicach 20 tys., podobnie Edyta Górniak i zespół De Mono, Lady Pank - ok. 18 tys., Kayah - ok. 17 tys., Urszula - 15-16 tys., Natalia Kukulska - ok. 12 tys. Do obowiązków organizatora należy jeszcze zapewnienie właściwego nagłośnienia i oświetlenia sali. Czasem umowa określa dodatkowe warunki: rodzaj garderoby, dostarczenie określonych napojów chłodzących czy soków. Przyjęta jest forma 50-proc. przedpłaty. Jeśli ten warunek nie jest dotrzymany, artysta ma prawo nie stawić się na koncert.
Boom trwa. W polskiej, coraz bardziej konkurencyjnej gospodarce, obowiązują prawa rynku, reklama staje się jednym z najważniejszych warunków sukcesu. I wiadomo, że każda akcja promocyjna, zwłaszcza ta mniej konwencjonalna, opłaca się. A więc: kto da więcej?
Zapraszając gwiazdę, firma zyskuje ok. 150 publikacji prasowych w gazetach i czasopismach całego kraju i 2,5 godziny programu w różnych stacjach telewizyjnych.
|
Gwiazdy. Wielkie lalki kultury masowej, które rozbudzają wyobraźnię milionów ludzi. Kto, lepiej niż one, może przyciągnąć uwagę mediów czy zareklamować produkt? Przyzwyczailiśmy się już do tego, że polscy aktorzy o znanych twarzach występują w reklamach telewizyjnych. Przyzwyczailiśmy się i do tego, że gwiazdy uświetniają rozmaite imprezy.
Ale polska gwiazda przyciąga znacznie mniej uwagi niż gwiazda zagraniczna. Nic dziwnego, jest łatwiej dostępna. Pojawienie się gwiazdy zagranicznej wywołuje większe zainteresowanie, zapewnia uwagę dziennikarzy przeliczaną na konkretne pieniądze, jakie trzeba by zapłacić za miejsce w gazetach, radiu, telewizji.
Jeszcze kilka lat temu przyjazd do Polski gwiazdy filmowej po to, by ozdobiła czyjąś imprezę, wydawał się niemożliwy. Dzisiaj już zaczynamy rozumieć, że wszystko jest do kupienia.Całkowity koszt sprowadzenia do Polski na półtora, dwa dni zachodniej gwiazdy wynosi ok. 500 tys. zł. Czy wydanie takich pieniędzy firmie się opłaca? Teoretycznie 500 tys. zł to fura pieniędzy. Ale jednocześnie jest to koszt dwóch i pół minuty reklamy telewizyjnej wyemitowanej w najlepszym czasie. A sprowadzając gwiazdę, firma zyskuje ok. 150 publikacji prasowych w gazetach i czasopismach całego kraju i 2,5 godziny programu w różnych stacjach telewizyjnych.
|
PROTESTY
"Samoobrona" - nie skoszarowana grupa wielbicieli Andrzeja Leppera
Ludzie są nieważni, ważny jest wódz
FOT. PIOTR KOWALCZYK
MICHAŁ MAJEWSKI
Andrzej Lepper rozegrał koncertową partię. W jeden miesiąc sprawił, że jego pozbawiona struktur organizacja ma w sondażach sześć procent poparcia - to wystarczyłoby, żeby "Samoobrona" trafiła do Sejmu.
Lepper ma grubą teczkę w redakcyjnym archiwum. Ta teczka z gazetowymi wycinkami tyje w ekspresowym tempie od początku roku. O przewodniczącym napisano już prawie wszystko. Napisano między innymi, że jest nieokrzesanym łobuzem, ludowym demagogiem, człowiekiem mającym za nic reguły demokracji, szefem organizacji sponsorowanej przez tajemniczych mocodawców. Co by złego o Lepperze nie powiedzieć, trzeba mu jedną rzecz oddać - przez lata rozrób, bezwzględnej walki, stał się nieprawdopodobnym spryciarzem.
"Głośniej!, Głośniej!"
W poprzednią sobotę przewodniczący ściągnął do Warszawy trzystu rolników. W sali konferencyjnej na warszawskim Powiślu nie było wątpliwości, kto jest najważniejszą postacią. Z trybuny płynął miód na serce wodza: "Wyrasta nam większa postać niż Witos", "Czekamy na głos generała", "Andrzej!, Andrzej!". Ludzie zrywali się z miejsc, śpiewali hymn narodowy i "Rotę". Odpowiedzialne zadanie miał Ireneusz Martyniuk, od niedawna pierwszy zausznik Leppera w "Samoobronie". Odpowiadał za doping dla pryncypała. Przeraźliwie grzmiał z mikrofonem w ręce: "Głośniej!, Głośniej!". Na znak Martyniuka tłum zrywał się z krzeseł i wołał: "Prawda!, Prawda!".
Wszystko robiło niemałe wrażenie. Oto członkowie związku oddawali bezgraniczny hołd swojemu przewodniczącemu.
Jedna rzecz budziła wątpliwości.
Chociaż spotkanie oficjalnie nazywało się Radą Krajową "Samoobrony", większość zebranych nie należała do organizacji Leppera - byli po prostu sympatykami przywódcy. To wcale nie przeszkodziło przewodniczącemu zarządzić poważnych głosowań.
I tak wątpliwa Rada Krajowa "Samoobrony" podejmowała uchwały podsunięte przez Leppera. - Treść napiszemy później, teraz przegłosujemy - postanowił przewodniczący. Po czym oddani sympatycy owacyjnie przyjęli uchwały o konieczności samorozwiązania Sejmu, dymisji rządu i wreszcie o wznowieniu blokad oraz marszu na Warszawę. Wszystko to wyglądało bardzo poważnie, jakiś zaniepokojony dziennikarz zwracał Lepperowi uwagę, że te uchwały to po prostu wezwanie do rewolucji. Ale przewodniczący wiele sobie z tego nie robił. Dał rządowi dwa tygodnie na rozwiązanie problemów rolnictwa, a potem udzielał sympatykom korepetycji z taktyki ulicznego pojedynkowania się z policją. Nie było w tym nic nowego i dziwnego, radykalne posunięcia to w końcu "wizytówka" przewodniczącego Leppera.
Ciekawe jest to, że Lepper niespełna tydzień po tych radykalnych zapowiedziach wycofał się z pomysłu "marcowej rewolucji".
Dlaczego zrezygnował?
Partyzantka
Lepper mówi, że jego "Samoobrona" ma milion członków. To kompletna bzdura, w którą z pewnością nie wierzy sam przywódca. Nie wierzy, ale bez wahania powtarza: "»Samoobrona« ma milion członków". Dlaczego opowiada oczywiste kłamstwa? Lepper mówił ostatnio, że studiował klasykę. Dokładniej miał na myśli napisaną przed ponad stu laty "Psychologię tłumu".
Jej autor Gustaw Le Bon pisze tak: "Tłum nie pożąda prawdy i gardzi rzeczywistością, ubóstwia natomiast zwodnicze złudzenia".
Gdyby związek Leppera miał milion członków, przewodniczący nie musiałby czekać z rewolucją do marca, bez wahania zmiótłby całą klasę polityczną w lutym.
- "Samoobrona" to taka partyzantka, która od czasu do czasu wyskakuje z lasu - mówi Ryszard Miazek, polityk PSL i naczelny redaktor "Zielonego Sztandaru".
- Wodzowska organizacja o bardzo słabej strukturze w terenie - określa "Samoobronę" Władysław Serafin, wiceprzewodniczący Kółek Rolniczych.
Trudno się z takimi ocenami nie zgodzić po obejrzeniu niedawnej Rady Krajowej "Samoobrony". Z pewnością nie tak wyglądają zebrania organizacji, które mają milion członków. - Nie podawajcie dziennikarzom swoich nazwisk! Nie podawajcie informacji o strukturach! - nawoływał Ireneusz Martyniuk, jakby zdając sobie sprawę z tego, że na razie nie ma się czym chwalić. Większość osób w sali w ogóle nie była członkami "Samoobrony", wydelegowany przez Leppera człowiek dopiero w czasie spotkania zbierał numery telefonów i faksów do sympatyków rozrzuconych po kraju. Po tym wszystkim łatwiej zrozumieć, dlaczego Lepper odwołał planowane blokady i marsz na Warszawę. Prawda jest taka, że mimo najszczerszych chęci, Lepper nie dałby rady wyprowadzić ludzi na drogi. Warto przypomnieć, że kilka dni po zawieszeniu blokad Lepper wezwał do ponownego ich ustawiania. Ten apel spotkał się z mizernym odzewem. "Samoobrona", bez poparcia innych organizacji, jest teraz za słaba na wywołanie buntu rolników. Pewnie Lepper wiedział o tym obiecując niedawno z mównicy totalny paraliż kraju i marsz gwiaździsty na Warszawę.
Ale i tak Rada Krajowa to był dobry pomysł przewodniczącego. Radykalne zapowiedzi sprawiły, że wiadomości o Lepperze jeszcze raz trafiły na kolumny gazet, do serwisów radia i telewizji. Poza tym Rada była okazją, żeby zebrać namiary najwierniejszych sympatyków, zachęcić ich do zakładania "Samoobrony" w małych ośrodkach. Przy okazji przewodniczący tradycyjnie obrzydzał rolnikom konkurencyjne organizacje, czyli Polskie Stronnictwo Ludowe, Kółka Rolnicze oraz chłopską "Solidarność". Nie zostawił wątpliwości, kto jest najważniejszy: - dowództwo jest jedno! W Warszawie przy Marszałkowskiej, w siedzibie "Samoobrony"!
Z odrobiną zazdrości
- Okazało się, iż struktury nie są ważne. Wyszło, że najważniejszy jest przywódca - z odrobiną zazdrości mówi Władysław Serafin z Kółek Rolniczych. Z odrobiną zazdrości, bo Serafin nie kwestionuje tego, że to Andrzej Lepper wyrósł na główną postać ostatnich protestów. Lider Kółek Rolniczych z zadumą dodaje: "Nastąpiła identyfikacja mas chłopskich z Andrzejem Lepperem". Stało się tak, mimo że protest organizowały na równi z "Samoobroną", Kółka Rolnicze i "Solidarność" RI.
Gustaw Le Bon, na którego powołuje się Lepper, pisze w "Psychologii tłumu": "Chcąc owładnąć tłumem i pchnąć go do spełnienia jakiegoś czynu, np. by spalił pałac, ginął na barykadach, musimy go możliwie szybko zasugerować. Potrzeba jednak, aby tłum był już podniecony przez pewne okoliczności". W styczniu ludzie byli wystarczająco podnieceni tym, że cena wieprzowiny spadła na samo dno - za kilogram mięsa w skupie płacili ledwie 1,70 - 1,80 zł.
Kiedy rolnicy byli już na drogach, Lepper sprytnie zaczął obrażać liderów związków, z którymi ręka w rękę organizował protest. Przyparci do muru panowie Wierzbicki, Maksymiuk, Serafin zaczęli się tłumaczyć przed rolnikami. O to tylko chodziło Lepperowi. Le Bon pisze tak: "Jeżeli przeciwnik nie zna psychologii tłumu, będzie starał się odeprzeć kłamliwe twierdzenia przez dostarczanie należytych dowodów, zamiast zbijać je równie oszczerczymi twierdzeniami, bo jedynie ten sposób zapewnia szansę wygrania".
Ciekawe, że w wielu miejscach, gdzie stanęły blokady i z sympatią mówiono o Lepperze, nie było w ogóle członków "Samoobrony". Tak było na przykład na jednej z najbardziej uciążliwych blokad w Bedlnie, gdzie rolnicy zatamowali ruch na drodze Poznań - Warszawa.
Nikt z kilkuset chłopów, którzy wylegli na szosę, nie należał do "Samoobrony", ale wszyscy z napięciem czekali na dalsze instrukcje właśnie od przewodniczącego. Kim byli ci rolnicy? Nie było reguły. Ręka w rękę stali obok siebie właściciele nowoczesnych gospodarstw 300- hektarowych i tzw. małorolni, którzy mają przysłowiowe 3 hektary, dwie kury i krowę.
- Lepper ma doskonałą umiejętność wyczuwania nastrojów na wsi. Wie, kiedy ma szansę stanąć na czele. Posługuje się radykalnym językiem, który trafia do zawiedzionych rolników. Moi szwagrowie ostatnio doszli do wniosku, że liczy się tylko Lepper. Dla nich nawet prezes Kalinowski za miękko mówi - opowiada Ryszard Miazek.
Wariant rumuński
Władysław Serafin z Kółek Rolniczych mówi, że ambicje jego organizacji i chłopskiej "Solidarności" sięgają drugiego piętra, natomiast ambicje lidera "Samoobrony" to dach potężnego wieżowca. - Andrzej nie ukrywa, że chodzi mu o obalenie rządu, my takich postulatów nie popieramy - opowiada wiceprzewodniczący Kółek Rolniczych.
Serafin uważa, iż Lepper gra nieczysto: "Andrzej powinnien wreszcie jasno powiedzieć dziennikarzom, że obok związku »Samoobrona« zarejestrował też partię polityczną »Samoobrona«, której jest przewodniczącym. Gdzie kończy się działalność związku, gdzie zaczyna partia polityczna?".
Takich wątpliwości jest więcej. Ściśle tajne są w "Samoobronie" sprawy finansowe.
Sam Lepper z trybuny podczas Rady Krajowej apelował o składki, bo w centrali brakuje na herbatę. Ireneusz Martyniuk, ten odpowiedzialny za doping w sali, zaproponował, żeby delegaci wpłacali do kasy "Samoobrony" po dwadzieścia złotych. Trzeba powiedzieć, iż ten apel nie spotkał się ze odzewem i przed stolikiem nieopodal wyjścia nie było tłumu chętnych do wpłacenia pieniędzy. Skąd więc środki na działalność?
"Polityka" niedawno trafiła na ślad związków Leppera z budzącą grozę, tajemniczą organizacją amerykańskiego biznesmena Lyndona LaRouche. Instytut Schillera, bo o nim mowa, to trockistowska, prorosyjska organizacja zwalczająca m.in. zjednoczeniowe tendencje w Europie. Do tej pory Lepper wystarczająco jasno nie wyjaśnił swoich związków z tym instytutem.
W czasie konferencji prasowych widać, że przewodniczący nie lubi pytań o pieniądze. - Pieniądze pochodzą ze składek rolników - tyle ma do powiedzenia na ten temat.
Od niedawna Lepper nie lubi jeszcze jednego pytania. Nie lubi, kiedy dziennikarze pytają go o Rumunię, a konkretniej o Mirona Cozmę, wodza tamtejszych górników, który za awanturnictwo na ulicach Bukaresztu został skazany przed kilkoma dniami na 18 lat więzienia.
Kiedy pada pytanie, Lepper wyraźnie się peszy, co nie jest zjawiskiem często spotykanym. Peszy się, bo sam we wtorek miał spotkanie z wymiarem sprawiedliwości. Sąd w Lublinie, co prawda nie odwiesił wczoraj roku więzienia za lżenie na wiecach przed kilkoma laty prezydenta RP, Sejmu, premiera i parlamentarzystów, ale nie można wykluczyć, że niekorzystny dla Leppera wyrok zapadnie w innym mieście.
Tak się składa, że podczas niedawnych blokad przewodniczący wyrażał się nie mniej delikatnie o osobach, które teraz zajmują najwyższe stanowiska w państwie. Ma więc podstawy, żeby spodziewać się najgorszego. - Jesteśmy na to przygotowani. Są ludzie, którzy mogą mnie zastąpić - mówił dziennikarzom Lepper, bez charakterystycznej pewności głosu. Już raz w 1994 roku, kiedy przewodniczący siedział w areszcie, Janusz Bryczkowski, skrajny nacjonalista i opiekun skinheadów, próbował odebrać mu "Samoobronę". Od tego wydarzenia przewodniczący jest uważniejszy i od czasu do czasu przewietrza swoje otoczenie z ambitniejszych działaczy. Dzięki temu ma w związku władzę niepodzielną - wyrazów "Samoobrona" oraz Lepper można z powodzeniem używać zamiennie. Reszta "centrali" to gorliwi wykonawcy poleceń szefa. Bez Leppera, który koncertowo wykorzystał ostanie niezadowolenie rolników, nie byłoby "Samoobronie" łatwo. A następna okazja do wyciągnięcia chłopów na blokady nie przytrafi się szybko. Niedługo wiosna, zaczynają się prace w polu i rolnicy nie będą mieć czasu na protesty oraz zdobywanie Warszawy.
Okazją mogą być żniwa i ewentualne problemy ze skupem zboża, co zdarzyło się w zeszłym roku. To może być dobry termin dla związkowców, którzy chcieliby wykorzystać niezadowolenie na wsi. Nie jest pewne, czy to jest termin, który odpowiada Andrzejowi Lepperowi. On sam jeszcze nie wie, czy w sierpniu będzie w sztabie "Samoobrony" przy Marszałkowskiej, czy w zupełnie innym, mniej dostępnym miejscu.
|
Andrzej Lepper W jeden miesiąc sprawił, że jego pozbawiona struktur organizacja ma w sondażach sześć procent poparcia - to wystarczyłoby, żeby "Samoobrona" trafiła do Sejmu. O przewodniczącym napisano już prawie wszystko, że jest nieokrzesanym łobuzem, ludowym demagogiem, szefem organizacji sponsorowanej przez tajemniczych mocodawców. Co by złego o Lepperze nie powiedzieć, trzeba mu jedną rzecz oddać - przez lata rozrób, bezwzględnej walki, stał się nieprawdopodobnym spryciarzem.W poprzednią sobotę przewodniczący ściągnął do Warszawy trzystu rolników. Chociaż spotkanie oficjalnie nazywało się Radą Krajową "Samoobrony", większość zebranych nie należała do organizacji. wątpliwa Rada podejmowała uchwały podsunięte przez Leppera. oddani sympatycy owacyjnie przyjęli uchwały o konieczności samorozwiązania Sejmu, dymisji rządu i wreszcie o wznowieniu blokad oraz marszu na Warszawę. Lepper odwołał planowane blokady i marsz na Warszawę. "Samoobrona", bez poparcia innych organizacji, jest teraz za słaba na wywołanie buntu rolników. Ale i tak Radykalne zapowiedzi sprawiły, że wiadomości o Lepperze jeszcze raz trafiły na kolumny gazet, do serwisów radia i telewizji. struktury nie są ważne, najważniejszy jest przywódca.
|
POLSKA - EUROPA
Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować Unię Europejską jako partnera, a nie jako przeciwnika
Przyczynek do tematu
JERZY ŁUKASZEWSKI
Wiele czynników współdziała obecnie, aby opóźnić integrację Polski z Unią Europejską: niezmiernie trudne do rozwiązania problemy finansowe UE; zyskująca coraz więcej zwolenników opinia, że gruntowna reforma instytucjonalna UE musi poprzedzić jej rozszerzenie; zmiana rządu w Niemczech i odejście ekipy, dla której szybkie przyjęcie Polski do UE rysowało się jako obowiązek polityczny i moralny; coraz silniejszy opór beneficjentów budżetu unijnego, a zwłaszcza Hiszpanii, przeciwko rozszerzeniu UE itd.
Niemniej uzyskanie pełnego członkostwa w UE pozostaje celem strategicznym RP. Dyskusja narodowa na temat Polska - Unia będzie się więc nasilać w nadchodzących miesiącach i latach. Wezmą w niej udział dziennikarze, politycy, ekonomiści, przedstawiciele grup interesów, profesorowie i duchowni. Niezmiernie ważnym jej składnikiem będzie dialog rządu ze społeczeństwem.
Treść i kierunki dotychczasowej debaty wskazują na to, że istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji, które mogłyby służyć uporządkowaniu i pogłębianiu dalszej dyskusji.
1. UE nie jest organizacją międzynarodową podobną do OECD, Rady Europy, ONZ albo przedwojennej Ligi Narodów.
Stanowi całkowicie nową jakość w stosunkach między państwami i narodami. Nie jest ugrupowaniem mechanicznym, ale całością organiczną, opartą nie tyle na bliskości geograficznej, ile na powinowactwie kulturowym i zazębieniu doświadczeń historycznych. Reprezentuje model "wspólnotowy", a nie tradycyjny model "międzyrządowy". Opiera się na zasadzie solidarności, nie znanej dotąd w stosunkach międzynarodowych i wyrażającej się m.in. w olbrzymich transferach finansowych z bardziej rozwiniętych państw członkowskich do mniej rozwiniętych. Decyzje organów Uniim - zgodnie z wolą państw członkowskich - mają dla tych ostatnich moc wiążącą w dziedzinach określonych przez traktaty. UE uzupełnia zasadę "suwerenności narodowej" zasadą dobrowolnie budowanej "suwerenności zbiorowej", aby zapewnić państwom europejskim miejsce odpowiadające ich interesom oraz ich specyfice w dzisiejszym świecie. Przechodzi stopniowo od prostych form integracji, takich jak unia celna, do form bardziej zaawansowanych, takich jak unia walutowa (która stała się faktem 1 stycznia 1999 roku). Przeciwdziała niebezpieczeństwu hegemonii, gwarantując mniejszym państwom członkowskim "nadreprezentację" w organach unijnych.
Powstanie i rozwój UE stanowiły decydujący przełom w historii Europy Zachodniej, zapewniając trwały pokój i ustanawiając całkowicie nowe zasady współżycia między państwami i narodami. Integracja z UE będzie również doniosłym przełomem w historii Polski, przyspieszając jej rozwój gospodarczy i społeczny, stabilizując demokrację i gospodarkę rynkową, dając dodatkowe gwarancje bezpieczeństwa, wiążąc ją politycznie i ekonomicznie z Zachodem, do którego kulturowo i duchowo należy od przeszło tysiąca lat, otwierając przed nią możliwości realnego oddziaływania na sprawy europejskie i światowe poprzez udział w organach unijnych.
2. Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego.
Porównywalne procesy zachodzą w Ameryce Łacińskiej, Azji Południowo-Wschodniej i świecie arabskim. W przeciwieństwie do czterech czy pięciu istniejących i potencjalnych supermocarstw, państwa małe i średnie nie są w stanie podjąć w pojedynkę gigantycznych wyzwań ekonomicznych, technologicznych, energetycznych, środowiskowych, politycznych i społecznych końca XX i początku XXI wieku. Państwa Europy Zachodniej zrozumiały wkrótce po drugiej wojnie światowej konieczność integracji, tworząc - w postaci UE - sferę stabilności, intensywnej współpracy i dobrobytu. Przyszłe stosunki międzynarodowe - jeśli nie brać pod uwagę supermocarstw - będą coraz więcej dialogiem między organicznymi wspólnotami państw, a coraz mniej między poszczególnymi państwami, teoretycznie "suwerennymi", ale w gruncie rzeczy bezsilnymi i skazanymi na satelizację. Najbardziej żywotne interesy Polski wymagają więc, by nie pozostała na marginesie europejskiego procesu integracji, tzn. na marginesie UE.
3. Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści ekonomiczne i polityczne z przynależności do Unii. W szczególności dotyczy to jednak państw mniej rozwiniętych - Irlandii, Hiszpanii, Portugalii i Grecji. Dzięki dostępowi do rynków unijnych, olbrzymiemu transferowi finansowemu oraz dostosowaniu do norm i rygorów unijnych kraje te dokonały większego postępu w ostatnich 15 - 20 latach niż w dwóch poprzednich stuleciach. Zyskały też znaczenie polityczne, o którym nie mogły marzyć przed przystąpieniem do Unii. Wegetujące dawniej na obrzeżach "rdzenia europejskiego", mają dziś możność sprawować - w regularnych odstępach czasu - przewodnictwo UE i wpływać na sprawy międzynarodowe. Integracja nie osłabiła tożsamości narodowej żadnego kraju UE. Doświadczenie uczy ponad wszelką wątpliwość, iż rozszerzenie i upowszechnienie kontaktów z innymi kulturami wzmocniło świadomość własnych, niezbywalnych i niepowtarzalnych cech narodowych oraz przywiązanie do nich.
4. Integracja Polski z Unią oznacza nie tylko korzyści, ale również koszty. U nas, bardziej niż w innych krajach, dyskusja na ten temat nie może koncentrować się wyłącznie, albo głównie, na materialnym porównaniu pierwszych z drugimi. Szwajcaria może sobie pozwolić na to, aby jeszcze przez pewien czas pozostać poza UE. Po pierwsze, jest jednym z najbogatszych państw świata. Po drugie, wszystkie państwa, z którymi graniczy, są członkami UE, co stanowi jedną z podstawowych gwarancji jej bezpieczeństwa. Polska, położona między Niemcami a Rosją, między UE a WNP, nie może pozostać na marginesie integracji europejskiej, jeśli pragnie uniknąć tragedii, które dotknęły ją w przeszłości.
Koniunktura międzynarodowa, która przyniosła nam demokrację i niepodległość, nie będzie trwać wiecznie. Przyjdą nowe kryzysy i nowe zagrożenia. Polska o wiele bardziej niż Francja, Włochy albo Hiszpania potrzebuje solidnej ramy tak dla swojego rozwoju gospodarczego i społecznego, jak dla swego bezpieczeństwa. Nieuniknione koszty integracji muszą więc być interpretowane również na płaszczyźnie niematerialnej: w perspektywie wielkiej historycznej mutacji, której stawką jest przyszłość Polski. Koszt odbudowy demokracji, niepodległości i gospodarki rynkowej w naszym kraju był nieporównywalnie większy od kosztu, którego wymaga nasza integracja z Unią. Niemniej Polacy wzięli go na siebie, ponieważ byli świadomi jego historycznej doniosłości. Poniosą również koszt integracji z UE, jeżeli debata narodowa pozwoli im zrozumieć, iż chodzi o przełom porównywalny z tym, co miało miejsce w 1989 roku.
5. Nasze społeczeństwo, z jego specyficzną tradycją, kulturą i duchowością, powinno być w pełni świadome inspiracji i źródeł powojennego procesu integracji europejskiej. Polacy powinni wiedzieć, jakie siły duchowe i polityczne od początku stały za tym procesem, a jakie były mu przeciwne. Dużym błędem jest sądzenie, że historia to tylko przeszłość, że odeszła, nie zostawiając śladów, że nie ma większego znaczenia dzisiaj. Historia jest rzeczywistością żywą, wciąż obecną wśród nas, określającą naszą tożsamość, nasze postawy i wybory, nasze sympatie i antypatie.
Ludzie, którzy wśród ruin i chaosu okresu powojennego zaczęli dzieło integracji europejskiej, to w pierwszym rzędzie katoliccy myśliciele i mężowie stanu Francji, Niemiec, Włoch i innych krajów. To oni wyciągnęli logiczne konsekwencje z dwóch wojen światowych i zaczęli budować przyszłość na tym, co łączy narody europejskie, a nie na tym, co je dzieli. Ludzi tych, którym patronował aktywnie papież Pius XII, motywowało żywe wspomnienie reformy jedności europejskiej, która istniała w chrześcijańskim średniowieczu.
Najbardziej zaciekłymi wrogami integracji europejskiej były przez dziesiątki lat sterowane przez Moskwę partie komunistyczne, m.in. dlatego właśnie, że rysowała im się ona jako "Europa watykańska". To, że dzisiaj byli komuniści dokonali zwrotu o 180 stopni - podobnie jak to, iż większość krajów UE jest dziś rządzona albo współrządzona przez partie socjaldemokratyczne - nie zmienia istoty i znaczenia procesu integracji, świadczy natomiast o słuszności i sile idei europejskiej. Obecna sytuacja polityczna na zachodzie Europy jest wynikiem wahadłowego ruchu historii. Naturalną koleją rzeczy zmieni się za parę lat. Dzieło zjednoczenia Europy wpisuje się w logikę historii - jeśli istnieje logika historii. Dlatego rządy i konstelacje partyjne mijają, a dzieło trwa.
6. Pewni dziennikarze zachodni i polscy celują w przedstawianiu UE jako kłębowiska bezustannej walki sprzecznych "interesów narodowych". Pośpiech i bezustanna pogoń za sensacją nie pozwalają im często dostrzec nurtu głębszego i przekazać czytelnikom tego, co istotne. Jest oczywiste i naturalne, że w UE państwa członkowskie, regiony, miasta, grupy nacisku, partie polityczne, pracodawcy, pracobiorcy itd. bronią swych interesów. Ale oprócz tych dążeń cząstkowych umacnia się stopniowo i coraz częściej daje o sobie znać interes Unii jako całości. Bez niego nie byłyby możliwe kolejne postępy jakościowe, a zwłaszcza niedawne utworzenie unii walutowej, wymagające ogromnego wysiłku, dyscypliny i niemałego kosztu społecznego. Bez niego Unia nie byłaby zjawiskiem wyjątkowym pośród innych ugrupowań międzynarodowych. Bez niego Polska nie miałaby żadnych szans na wejście do Unii.
Z drugiej strony, w świetle niektórych informacji prasowych, Unia - a w szczególności jej egzekutywa, czyli Komisja Europejska - rysuje się głównie jako olbrzymia biurokracja, równie ociężała, co pedantyczna. W rzeczywistości cały personel Komisji - urzędnicy, tłumacze, sekretarki, portierzy, gońcy i kierowcy - liczy mniej niż połowę personelu, który zatrudnia miasto Paryż. A nie można zapominać, że UE ma 370 milionów mieszkańców. Zespół urzędniczy Komisji składa się - jak każde zbiorowisko ludzkie - z osób różnego pochodzenia, różnego charakteru, mniej i bardziej sympatycznych. Ale w sumie jest to administracja o wyjątkowym poziomie kompetencji, pracująca nad sprawami nader trudnymi i skomplikowanymi, ożywiona duchem "wspólnotowym". Dziś reprezentuje interesy Unii jako całości oraz interesy obecnych państw członkowskich. Jutro będzie reprezentować interesy Polski.
Z administracją tą negocjujemy sprawę naszego przystąpienia do UE. Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować ją jako partnera, a nie jako przeciwnika. W negocjacji międzynarodowej stoją naprzeciw siebie ludzie z krwi i kości, nie jakieś anonimowe aparaty. Psychologia odgrywa w niej rolę trudną do przecenienia. Pierwszym warunkiem zrozumienia i uwzględnienia naszego stanowiska, naszych potrzeb i naszych celów przez stronę unijną jest okazanie przez nas zrozumienia dla tego, czym jest Unia, jaki jest rzeczywisty margines manewru i co można naprawdę wynegocjować. Jeżeli w nadchodzących miesiącach i latach naszym negocjatorom uda się zyskać szacunek i sympatię partnerów unijnych, to być może jeszcze raz powtórzy się jedna z tych sytuacji, do których zawsze zmierzał Jean Monnet i dzięki którym stała się możliwa integracja europejska: dwie ekipy reprezentujące na początku trudne do pogodzenia punkty widzenia zamienią się stopniowo w jeden zespół, zmierzający do osiągnięcia wspólnego celu wspólnym wysiłkiem.
Autor był w latach 1990 - 1996 ambasadorem RP we Francji.
|
Wiele czynników współdziała obecnie, aby opóźnić integrację Polski z Unią Europejską.
Niemniej uzyskanie pełnego członkostwa w UE pozostaje celem strategicznym RP. istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji.
UE Stanowi całkowicie nową jakość w stosunkach między państwami i narodami. Reprezentuje model "wspólnotowy", a nie tradycyjny model "międzyrządowy". Opiera się na zasadzie solidarności. Przechodzi stopniowo od prostych form integracji do form bardziej zaawansowanych. Przeciwdziała niebezpieczeństwu hegemonii, gwarantując mniejszym państwom członkowskim "nadreprezentację" w organach unijnych.
Powstanie i rozwój UE stanowiły decydujący przełom w historii Europy Zachodniej.
Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego. państwa małe i średnie nie są w stanie podjąć w pojedynkę gigantycznych wyzwań końca XX i początku XXI wieku.
Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści ekonomiczne i polityczne z przynależności do Unii. W szczególności dotyczy to państw mniej rozwiniętych. Integracja nie osłabiła tożsamości narodowej żadnego kraju UE.
Polska, położona między Niemcami a Rosją, nie może pozostać na marginesie integracji europejskiej, jeśli pragnie uniknąć tragedii, które dotknęły ją w przeszłości.
Polska potrzebuje solidnej ramy tak dla swojego rozwoju gospodarczego i społecznego, jak dla swego bezpieczeństwa. Nieuniknione koszty integracji muszą więc być interpretowane również w perspektywie wielkiej historycznej mutacji, której stawką jest przyszłość Polski.
Ludzie, którzy zaczęli dzieło integracji europejskiej, to w pierwszym rzędzie katoliccy myśliciele i mężowie stanu. Najbardziej zaciekłymi wrogami integracji europejskiej były przez dziesiątki lat sterowane przez Moskwę partie komunistyczne. To, że dzisiaj byli komuniści dokonali zwrotu o 180 stopni świadczy o słuszności i sile idei europejskiej.
w UE państwa członkowskie bronią swych interesów. Ale oprócz tych dążeń cząstkowych umacnia się stopniowo interes Unii jako całości.
w świetle niektórych informacji prasowych, Unia rysuje się głównie jako olbrzymia biurokracja. W rzeczywistości cały personel Komisji liczy mniej niż połowę personelu, który zatrudnia miasto Paryż. w sumie jest to administracja o wyjątkowym poziomie kompetencji. Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować ją jako partnera, a nie jako przeciwnika.
|
EUROPEJSKA SCENA
Na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec
Krajobraz polityczny republiki berlińskiej
ALICJA KRZĘTOWSKA
KLAUS BACHMANN
Kiedy prawie dokładnie rok temu do studiów wyborczych niemieckich stacji telewizyjnych napłynęły pierwsze wyniki wyborów do Bundestagu, stało się jasne, że w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło.
Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było tak duże, że analitycy prorokowali, iż Gerhard Schroder ma szansę tak długo rządzić jak przedtem Helmut Kohl. Teraz następuje jednak drugi szok: wyborcy znowu przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami tektonicznymi w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców, rozczarowanych niedotrzymaniem obietnic przez nowy rząd.
Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn.
Dramatyczny spadek poparcia dla koalicji rządzącej, który symbolizuje to, że SPD w wyborach saksońskich uplasowała się po PDS, ma też oczywiście przyczynę w błędach samej koalicji i w specyfice Saksonii. Jasne jest, że koalicja zbiera owoce tego, iż wygrała wybory pod hasłami "sprawiedliwości społecznej i modernizacji", po czym zaszokowała najpierw swój promodernizacyjny elektorat populistycznym zwiększeniem świadczeń socjalnych i emerytalnych, a potem swój prospołeczny elektorat ostrymi cięciami w wydatkach państwa i neoliberalną retoryką. Teraz okazuje się, że "nowy środek" w krajobrazie politycznym, który Schroder postulował, wygrywając wybory, rzeczywiście istnieje - ale nie jest on na stałe przypisany do rządzącej koalicji. "Nowy środek" to nie wyborcy SPD i Zielonych, lecz duża część wyborców o zmiennych preferencjach partyjnych, którzy przesuwają swoje głosy głównie między SPD i CDU. Żadna z dużych partii nie może już liczyć na tak duży stały elektorat jak kilka lat temu. Czasy, kiedy jeszcze wnuczek socjaldemokratycznego robotnika głosował tak samo bezwzględnie na SPD jak katolicki rolnik z Bawarii na CSU - bezpowrotnie minęły. Teraz duże partie muszą przekonać do siebie o wiele więcej ludzi, nie wystarczają stosunkowo nieliczni niezdecydowani, którzy dawniej rozstrzygali wyniki wyborów.
Kryzys socjaldemokracji
Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji, przesłonięty nieco przez sukces w wyborach do Bundestagu. Wraz ze zmniejszeniem się nie tylko liczby robotników, ale i liczby tych, którzy w ogóle żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców robotników i staje się powoli partią "sfery budżetowej", atrakcyjną dla emerytów, rencistów i urzędników państwowych. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych socjaldemokracja wyrównała to za pomocą głosów inteligencji i kontestującej młodzieży. Dziś inteligencja głosuje na Zielonych, ale również na CDU, podczas gdy młodzież staje się coraz bardziej konserwatywna, a kontestujący głosują na PDS, skrajną prawicę i (coraz mniej) na Zielonych. Szczególnie widoczne było to rozdarcie socjaldemokracji w wyborach w Saksonii, gdzie jej elektorat "nowego środka" odszedł do CDU, a jej elektorat lewicowy poszedł do PDS.
Ucieczka tradycyjnego elektoratu socjaldemokratycznego nie jest ani zjawiskiem nowym, ani tylko niemieckim, socjaldemokratyczni stratedzy od dawna ją obserwowali, starając się zająć odpowiednie miejsce pośrodku politycznego spektrum. Najlepiej udało się to Tony'emu Blairowi, dlatego Schroder poszedł w jego ślady. Miał jednak poważne utrudnienie: Blair, zanim został premierem, oczyścił Partię Pracy z ideologicznego balastu oraz ze swoich przeciwników, Schroder natomiast najpierw zdobył władzę w państwie, a potem dopiero w swojej własnej partii. Nie mógł prowadzić kampanii wyborczej z odnowioną partią, tak jak Blair. Prowadził więc najpierw kampanię ze starą SPD, a teraz próbuje rządzić z nową SPD, co przysparza mu kłopotów ze strony tradycyjnie myślących członków i rozczarowuje wyborców, którzy głosowali na inną partię.
SPD zajęła środek sceny politycznej. Początkowo wyglądało nawet, że stała się jedyną ogólnoniemiecką partią ludową (Volkspartei), przyciągającą wszystkie warstwy społeczne i wszystkie pokolenia. Zaowocowało to natychmiast nerwowymi ruchami ze strony CDU, która nagle odkryła, że też jest zdolna do prowadzenia publicznych kampanii (np. przeciw nowej ustawie o obywatelstwie), co dotychczas było kojarzone raczej z SPD i Zielonymi, odwołującymi się często do "ulicy". CDU ma duże trudności z odnalezieniem się w nowej sytuacji: czy ma się stać bardziej od SPD modernizacyjna, liberalna, rynkowa, czy pozbierać i odnowić to, co Schroder wyrzuca za burtę, nawet gdyby w ten sposób chadecy mieli stać się "strażnikami socjaldemokratycznych rupieci"? - jak pisała ironicznie "Frankfurter Allgemeine Zeitung".
Koniec ery Zielonych
Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. Partia ta nie przyciąga już ani kontestatorów, ani młodej inteligencji. Wyborcy przypisują jej kompetencje głównie w sprawach ochrony środowiska, co jednak na wschodzie kraju nie odgrywa praktycznie żadnej roli. Kompetencja w polityce zagranicznej, którą podczas konfliktu o Kosowo zdobył Joschka Fischer nawet w oczach swoich przeciwników, nie jest utożsamiana z partią, lecz z osobą samego Fischera. Ten wizerunek nie był w stanie przyciągnąć wyborców nowych landów, ponieważ potencjalni wyborcy Zielonych byli tam nastawieni pacyfistycznie, co przysporzyło głosów nie Zielonym, lecz PDS. W starych landach tradycyjni wyborcy Zielonych nie oczekują od swojej partii ani sukcesów w polityce zagranicznej, ani znajomości zawiłości budżetowych, lecz walki z "kompleksem atomowym" i decyzji ekologicznych. W ten sposób Zieloni tracą wyborców na zachodzie kraju na rzecz SPD, a na wschodzie na rzecz PDS i CDU. Duża część ich wyborców w ogóle zostaje w domu. Jak twierdzi prof. Jorgen Falter, jeden z najbardziej znanych analityków niemieckich, dobrego rozwiązania tu nie ma: partia traci w oczach swego tradycyjnego elektoratu, a nie ma szansy na to, aby ten ubytek wyrównać dzięki innym elektoratom. Propozycje Zielonych odnośnie do reform podatkowej i emerytalnej były czasami bardzo rynkowe, ale nie miało to wpływu na wizerunek partii. Atrakcyjne na wschodzie kraju miejsce po lewej stronie zajmuje PDS, stając się w niektórych landach swoistą "partią ludową". Koncept "zielonych liberałów" przeforsowany przez drugie pokolenie Zielonych, nie jest lepszy. FDP z hukiem wylatuje niemal z każdego Landtagu, mimo że pracujących na własny rachunek i przedstawicieli wolnych zawodów, którzy powinni głosować na nią, jest coraz więcej.
Zielony zanika jako kolor protestu
W ten sposób na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec.
Boński system polityczny zasadniczo opierał się na trzech partiach, które wymieniały się w sprawowaniu władzy. Był to system stabilny, który nawet po zmianie koalicji rządowej podczas kadencji zapewnił nowemu rządowi większość parlamentarną. Nie zmieniło tego pojawienie się partii protestu, którą była na początku Partia Zielonych. Zieloni absorbowali w ten sposób tę część wyborców, która w innych krajach głosuje na partie radykalne (np. w Austrii na FP). Teraz system partyjny zmierza powoli do tego, że znikną "języczki u wagi" w postaci Zielonych i FDP, a zacznie się liczyć PDS. Możliwe jest więc, że rządzić będzie duża koalicja, a PDS będzie zbierać głosy lewicowe i głosy protestu w całych Niemczech, zakorzeniając się w ten sposób też w starych landach, gdzie dotąd stanowi maleńki, skrajnie lewicowy margines. Możliwe są jednak też rządy mniejszościowe, ponieważ PDS nie jest "języczkiem u wagi" - trudno sobie wyobrazić koalicję PDS - CDU.
W republice bońskiej protest polityczny miał albo barwę zieloną, albo brunatną. Teraz zielony zanika jako kolor protestu, Zieloni stają się coraz bardziej partią establishmentu. Kontestujący wyborcy na zachodzie kraju tradycyjnie oddają głos na skrajną prawicę, podczas gdy na wschodzie na PDS. Ten mechanizm powoduje paradoksalną sytuację: PDS zazwyczaj sprawia, że skrajna prawica nie przekracza pięcioprocentowej bariery w wyborach, odbierając jej dużą część apolitycznych wyborców. Może to robić jednak tylko tam, gdzie nie jest skojarzona z establishmentem. Dlatego dwa lata temu w Saksonii-Anhalt, gdzie PDS faktycznie współrządziła (popierając rząd mniejszościowy SPD), DVU - skrajnie prawicowy import z Monachium - zbierała wszystkie głosy kontestatorów. Za cztery lata może się to powtórzyć w Meklemburgii-Pomorze Przednie i Brandenburgii, gdzie istnieją czerwone większości.
Problem skrajnej prawicy
Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy w Landtagach, zarówno na zachodzie, jak i na wschodzie kraju.
Dotychczasowe doświadczenia dowodzą jednak, że nie jest to duży problem polityczny: skrajna prawica jest skłócona, nie ma "męża opatrznościowego" w stylu Jean-Marie Le Pena (który zresztą takim mężem już przestał być), a nawet nie ma kadr. DVU zazwyczaj rozpada się po wygranych wyborach albo dyskredytuje szybko w awanturach i intrygach, jak to się stało w Saksonii-Anhalt i Bremie. Republikanie dotąd mieli marne wyniki w nowych landach, a DVU - w starych.
Bardziej niepokojące jest to, że nieproporcjonalnie dużo wschodnioniemieckiej młodzieży oddaje swój głos na skrajną prawicę. W Saksonii NPD uzyskała 12 proc. wśród młodych mężczyzn głosujących po raz pierwszy, stając się partią nie tylko "starych nazistów". Dzięki specyficznej funkcji PDS w nowych landach, skrajna prawica nie jest typowo wschodnio-niemieckim problemem politycznym. Ostatnio jednak socjologowie obserwują tam tworzenie się atmosfery szerokiej akceptacji dla przemocy wobec "obcych" na tle nacjonalistycznym, swoiste zakorzenienie się skinów w środowisku małomiasteczkowym.
Innymi słowy: podczas gdy skrajna prawica na zachodzie Niemiec tworzy konspiracyjne związki, to na wschodzie kraju zdobywa przestrzeń publiczną w postaci "osiedli wolnych od obcokrajowców" i bywa otaczana lekko skrywaną społeczną sympatią. Na wschodzie Niemiec można być jednocześnie skinem i "porządnym człowiekiem". Nie dotyczy to jednak całego niemieckiego wschodu. Wybory ostatnich lat pokazują bowiem, że nie ma już "jednego wschodu". Jaki jest wspólny mianownik między Saksonią-Anhalt, z 13-procentowym udziałem DVU i większością SPD - PDS w parlamencie, a Saksonią, gdzie niepodzielnie rządzi CDU, a wszystkie skrajnie prawicowe partie razem nie zdobyły nawet 3 proc. głosów? Są dziś nowe landy z lewicową większością (Brandenburgia) i nowe landy z równie dużą większością chadecką.
Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i mniej stabilną niż kilkadziesiąt lat temu. Sam fakt, że w Niemczech trzy razy w roku odbywają się wybory (do Landtagów), czyni polityków bardziej zależnymi od nastrojów wyborców. Inicjatywa CDU, aby zwalczać reformy dotyczące obywatelstwa na ulicy, jest jednym ze zwiastunów plebiscytowych elementów w demokracji niemieckiej. Dotychczasowy układ hamował nawet reformy, co do których konieczności wszyscy byli przekonani. Niestety, każda strona chciała, aby najbardziej bolesne elementy wprowadziła w życie strona przeciwna.
Chaotyczny krajobraz polityczny i częste zmiany rządów nie przeszkodziły Włochom w spełnieniu kryteriów unii monetarnej. Układ wzajemnych hamulców i przeciwwagi jak na razie uniemożliwił jednak w Niemczech wprowadzenie śmielszych reform. Po zjednoczeniu Niemcy nie zmieniły konstytucji, ubierając w ten sposób republikę berlińską w ciasny gorset konstytucji szytej na miarę Bonn. Teraz okazuje się, że zmienione (i to wcale nie tak bardzo wskutek zjednoczenia!) warunki społeczne i ekonomiczne powoli rozpychają ten gorset.
|
rok temu Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było duże. Teraz wyborcy przesuwają wahadło w drugą stronę. Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji. SPD traci wyborców robotników i staje się partią "sfery budżetowej". SPD zajęła środek sceny politycznej. Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. powstają powoli kontury nowych Niemiec.system partyjny zmierza do tego, że znikną "języczki u wagi" w postaci Zielonych i FDP, a zacznie się liczyć PDS. Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy w Landtagach.
|
Boże Narodzenie
Kiedy Józef zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić potajemnie, bez jej zniesławienia
Urodzony w Betlejem: Jezus, syn Maryi
Narodziny Chrystusa. Bicci di Lorenzo (1373-1452)
EWA K. CZACZKOWSKA
Gdyby dzisiaj wypełnić metrykę urodzenia Jezusa, brakowałoby w niej wielu szczegółów:
data: dokładna nieznana, przed czwartym rokiem przed naszą erą, może w ósmym lub siódmym miejsce urodzenia: Betlejem w Autonomii Palestyńskiej; matka: Maryja; prawny opiekun: Józef z rodu Dawida; narodowość: żydowska.
O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa, będących podstawowym wydarzeniem w dziejach chrześcijaństwa, w istocie wiemy niewiele. Z czterech Ewangelii tylko dwie, Mateusza oraz Łukasza, napisane mniej więcej osiemdziesiąt lat po narodzinach Jezusa, posiłkując się tradycją ustną, odtwarzają to wydarzenie. W źródłach pozachrześcijańskich tamtego okresu próżno szukać jakichkolwiek informacji, pojawiają się one dopiero z końcem wieku u historyka żydowskiego Józefa Flawiusza, gdy krąg wyznawców Chrystusa rozszerzył się już poza Palestynę. I nie ma w tym nic dziwnego, bo nikt wcześniej, oprócz oczywiście Maryi, Józefa oraz kilku postaci znanych dziś z kart Nowego Testamentu, nie wiedział, kim jest nowo narodzony. Nikt nie zapisał więc dokładnej daty urodzenia Jezusa, co było zresztą zgodne z ówczesnymi zwyczajami. Do takich informacji przykładano wagę tylko w rodach monarszych. Pozostali podawali swój wiek w przybliżeniu.
Palestyńskie dziewczęta dotykają miejsca, w którym według chrześcijan narodził się Jezus
FOT. (C) AP
Święty Łukasz odnotował z precyzją godną greckich historyków, iż kiedy Jan Chrzciciel "w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara, gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei..." chrzcił w wodach Jordanu Jezusa, ten miał wówczas lat około trzydziestu. Na tej podstawie w VI wieku mnich Dionizy Mniejszy przyjął, iż Jezus urodził się w 754 roku od założenia Rzymu, uznając ten rok za początek nowej ery. Była to data przybliżona, Dionizemu chodziło zapewne głównie o to, by "erą Jezusową" zastąpić urzędową rachubę według ery cesarza Dioklecjana. Późniejsze badania dowiodły, że rzeczywisty rok narodzin Jezusa i początek kalendarza różnią się. Na podstawie kilku innych przesłanek, między innymi czasu panowania króla Heroda, oblicza się, że Jezus narodził się przed czwartym rokiem p.n.e., może między ósmym a szóstym, czyli... "przed Chrystusem", co rzeczywiście brzmi niezręcznie. Natomiast data dzienna narodzin Jezusa - w nocy, najdłuższej w roku, z 24 na 25 grudnia przyjęta została w IV stuleciu i ma znaczenie symboliczne.
Świętowany w tym roku jubileusz dwu tysięcy lat od narodzenia Chrystusa jest więc spóźniony o kilka lat. Być może również z tego powodu, kiedy Jan Paweł II ogłosił kilkuletnie przygotowania do Roku Jubileuszowego, niemało było w Kościele głosów sceptycznych. Z czasem przycichły, bo przecież ważna jest tu nie tyle sama okrągła data, ile symbolika lat, możność realizowania za jej pośrednictwem podstawowego celu: przypominania o Chrystusie i potrzebie przemiany życia.
Maryja
Matką Jezusa była Maryja - po aramejsku jej imię brzmiało Mariam - młoda Żydówka pochodząca z Nazaretu w Galilei. Na podstawie ewangelicznych opowieści można wiele wnioskować o jej charakterze, lecz o tym, jak wyglądała, nie wiemy nic. Jej wspaniałe wizerunki na portretach różnych epok są wytworem artystycznej wyobraźni. W Bazylice Zwiastowania w Nazarecie, o współczesnej dwudziestowiecznej architekturze, Madonna w licznych wizerunkach-mozaikach z całego świata ma semickie, innym razem latynoskie rysy, a czasem skośne oczy, zaś najpiękniejsza, afrykańska, jest czarna, tak jak jej syn.
Żyzna i zielona Galilea, oddalona od administracyjnego centrum Palestyny, z uwagi na silne wpływy pogańskie była przez mieszkańców Jerozolimy traktowana z pogardą. Sam zaś Nazaret - dziś pięćdziesięciotysięczne miasto, w większości muzułmańskie, podzielone ostrym konfliktem w związku z planowaną budową meczetu - w czasach Jezusa był mało znaną wsią. Większość jej mieszkańców zajmowała się uprawą ziemi, tylko nieliczni, jak cieśla Józef, mąż Maryi, rzemiosłem. Gdy wkracza on w historię Jezusa, jego małżeństwo, jak twierdzą ewangeliści, było właściwie zaręczynami, nie osiągnęło jeszcze ostatniego etapu - Maryja nie mieszkała w jego domu. I właśnie w tym czasie, w domu rodziców Maryi - jak twierdzą katolicy, albo u źródła, z którego czerpała wodę - jak utrzymują prawosławni - miało miejsce przedziwne i tajemnicze zarazem spotkanie. Maryi objawia się archanioł Gabriel, wysłannik Boży do szczególnych zadań, jeden z najwyższych w chórze anielskim. Przybywa, by powiadomić ją, iż pocznie syna, który "będzie wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego". Gdy zaskoczona Maryja zapytała: "Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?", w odpowiedzi usłyszała: "Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, zostanie nazwane Synem Bożym". Maryja, jak podają ewangeliści, nie pytała o nic więcej. Uwierzyła. Być może jako pobożna żydówka znała proroctwa Izajasza mówiące o dziewicy, który porodzi Syna o imieniu Emmanuel, to znaczy "Bóg z nami", jak też podobną do Zwiastowania zapowiedź narodzin Samsona. W każdym razie obaj ewangeliści, Łukasz i Mateusz, informują o dziewiczym poczęciu Jezusa.
W grocie pod Bazyliką Zwiastowania, gdzie Maryja miała poznać i przyjąć tę tajemnicę, Jan Paweł II złożył w czasie pielgrzymki do Ziemi Świętej złotą różę.
Józef
Na pewno trudniej było uwierzyć Józefowi. Kiedy zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić ją potajemnie, bez jej zniesławienia. Wtedy do akcji wkracza Boży wysłannik, który ukazuje się we śnie Józefowi. Pobożny cieśla uwierzył aniołowi, że "z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło", a stało się to wszystko, by wypełniło się "słowo Pańskie powiedziane przez proroków." Józef nie oddalił więc brzemiennej Maryi, w czym
Mateusz upatruje, iż był "sprawiedliwym człowiekiem". Niemniej jednak w opinii sobie współczesnych Józef uchodził za ojca Jezusa, pełniąc tę rolę wobec prawa. Dlatego też po Józefie Jezus dziedziczy królewski, Dawidowy rodowód.
W dwóch Ewangeliach Józef pojawia się tylko na pierwszych stronach, ostatni raz, gdy wraz z Maryją szuka w Jerozolimie zagubionego dwunastoletniego Jezusa. Z tego wnioskowano, że Józef nie dożył okresu, w którym Jezus rozpoczął publiczne nauczanie, a w konsekwencji, że był już starszym mężczyzną, gdy poślubił Maryję. Nie wskazują jednak na to żadne przesłanki biblijne. Wizerunek starego Józefa, z brodą, wspartego o długą laskę, utrwaliły pisma i wizerunki chrześcijańskie, sporo późniejsze niż Ewangelie. Później też pojawia się informacja, że Józef, poślubiając Maryję, był wdowcem.
Betlejem
Z Nazaretu do Betlejem jest około stu kilometrów. Tę trasę, biegnącą z północy na południe przez urodzajne pola Galilei, wzgórza środkowej Palestyny i Pustynię Judzką, autokarem pokonuje się w dwie godziny. W czasach Jezusa wędrówka trwała zapewne kilka dni. Wprawdzie drogi za czasów Heroda Wielkiego były w dobrym stanie, zwykli ludzie musieli wędrować pieszo czy na ośle. Jeszcze dzisiaj czynią tak Beduini - na swych osiołkach albo wielbłądach omijający sznury samochodów. Betlejem, po hebrajsku bet lechem, czyli dom chleba, a po arabsku bajt lahm, czyli dom mięsa, położone jest osiem kilometrów od Jerozolimy. Miasteczko, liczące dziś kilkanaście tysięcy mieszkańców, od czasu prac remontowych przeprowadzonych z okazji Roku Jubileuszowego nie jest już nawet, jak głosi jedna z kolęd, "nie bardzo podłym", ale zupełnie cywilizowanym miastem. Przed narodzeniem Jezusa splendoru Betlejem dodawało to, że stąd pochodził Dawid - najpotężniejszy król biblijnego Izraela.
Obaj ewangeliści podają, iż Jezus urodził się właśnie w Betlejem, gdzie, utrzymuje Łukasz, Józef jako potomek rodu Dawidowego musiał stawić się w związku z rozporządzeniem Cezara Augusta, nakazującym przeprowadzenie spisu ludności w całym państwie. Być może Józef pochodzący z Betlejem miał tam też jakąś nieruchomość. Kiedy dotarli do miasta, było już zapewne sporo przybyszów, bo wszystkie miejsca w zajazdach były zajęte. Schronili się więc w kwaterze najbiedniejszych - jednej z grot, dość w Betlejem licznych, gdzie trzymano zwierzęta. I tu Maryja urodziła syna, a następnie położyła go w żłobie.
"Tu z Dziewicy Maryi Jezus Chrystus został zrodzony" - głosi po łacinie napis z gwiazdą umieszczony w grocie, w której, zgodnie z tradycją, narodził się Jezus. W tym miejscu otoczonym czcią przez wszystkich chrześcijan pierwszą świątynię postawiono już w IV stuleciu. Ale było też ono przez stulecia obiektem rywalizacji różnych wyznań, świadkiem gorszących scen, łącznie z walkami i bijatykami. Obecnie gwiazda jest pod opieką greckich prawosławnych.
Co do tego, co stało się potem, autorzy Ewangelii różnią się w szczegółach. Łukasz informuje o pasterzach, którzy przybyli złożyć hołd Jezusowi, Mateusz zaś o mędrcach a ściślej magach ze Wschodu, którzy prowadzeni przez gwiazdę przybyli oddać hołd królowi żydowskiemu. Owa gwiazda betlejemska dostrzeżona przez magów to według współczesnych przypuszczeń koniunkcja planet Jowisza (gwiazda królewska) i Saturna w konstelacji Ryby w siódmym roku przed Chrystusem, sprawiająca wrażenie silnie świecącej gwiazdy, ewentualnie inne zjawisko astronomiczne.
Z narodzeniem Jezusa wiąże się jeszcze jedno, bardzo krwawe wydarzenie opisane w Biblii: rzeź niemowląt dokonana na rozkaz Heroda. Trzydziestoletni czas jego panowania był dla Palestyny z jednej strony okresem niebywałego rozkwitu, jak powiedzielibyśmy dzisiaj boomu gospodarczego: rozbudowano system obronny, zbudowano nowoczesny port - Cezareę Nadmorską, rozbudowano i upiększono Jerozolimę, podjęto odbudowę świątyni jerozolimskiej; z drugiej jednak strony był to czas terroru władcy opanowanego obsesją spisków i zamachów przeciw sobie. Z obawy przed utratą tronu Herod posunął się do zamordowania nawet swoich najbliższych - żony i synów. Kiedy usłyszał więc o narodzeniu króla żydowskiego, nakazał wymordować w Betlejem wszystkich chłopców do drugiego roku życia. I znów w historię Świętej Rodziny wkracza anioł. Pojawia się Józefowi we śnie i nakazuje mu, aby uciekł z Maryją i dzieckiem do Egiptu. Emigracja nie trwała długo, bo w czwartym roku p.n.e. Herod zmarł. Maryja, Józef i Jezus mogli wrócić do Galilei.
Ale i o tym okresie życia Jezusa ewangeliści informują skąpo. Zmieni się to dopiero, gdy Jezus rozpocznie publiczne nauczanie.
|
O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa wiemy niewiele. Nikt nie zapisał dokładnej daty urodzenia Jezusa. Na podstawie kilku przesłanek oblicza się, że Jezus narodził się przed czwartym rokiem p.n.e.
Matką Jezusa była Maryja - młoda Żydówka pochodząca z Nazaretu. Pobożny cieśla uwierzył aniołowi, że "z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło", nie oddalił więc brzemiennej Maryi. Józef uchodził za ojca Jezusa. Dlatego też po Józefie Jezus dziedziczy Dawidowy rodowód. Jezus urodził się w Betlejem
|
ROZMOWA
Jirzi Menzel, reżyser: Wolę dziś pracować w teatrze
Nie potrafię żebrać
FOT. (C) ONDREJ NEMEC
Rz: W czeskim wydaniu "Księgi Guinnessa 20 stulecia" zapisano wybitne osiągnięcia ludzi naszego wieku. Oscar dla filmu "Pociągi pod specjalnym nadzorem" według prozy Hrabala był "wyczynem", który uczynił pana sławnym. Jak czuje się pan wśród rekordzistów XX w.?
JIRZI MENZEL: Dla mnie to niespodzianka. Nie uznaję rekordów, nie piję piwa. Ale wiem, że taki zapis to dobry trick reklamowy.
W lipcu objął pan kierownictwo artystyczne jednego z najbardziej znanych praskich teatrów, Divadlo na Vinohradach. Z czym wiąże się ta decyzja i jak pan widzi najbliższy sezon?
Przede wszystkim będę musiał długo siedzieć w teatrze i martwić się, jak wszystkim dogodzić. Chciałbym, aby członkowie zespołu, a głównie aktorzy czuli się tam dobrze, żeby każdy z nich miał co grać. Wpływ na repertuar będę oczywiście miał, ale będzie on, nie ma co ukrywać, ograniczony możliwościami finansowymi, zainteresowaniem widzów, poziomem zaangażowanych reżyserów. W sumie widzę ten sezon jak szaradę, w której trzeba poukładać teksty, ludzi i sytuacje.
Jakie są plany repertuarowe?
Zaczynamy od "Igraszek z diabłem" Jana Drdy, potem chcemy przygotować adaptację "Stu lat samotności" Marqueza. W następnej sztuce "Niech żyje królowa" - angielskiego pisarza Roberta Bolta powróci na scenę Dagmar Havlova w roli Marii Stuart.
Na stałe, czy tylko do tej sztuki?
Pani prezydentowa nigdy nie przestała być członkiem zespołu, korzystała tylko z bezpłatnego urlopu i teraz postanowiła wrócić na scenę. Premierę planujemy na koniec lutego 2001.
Przed i krótko po wyjściu za mąż za Vaclava Havla, w styczniu 1997, Dagmar Havlova grała główną rolę Królowej Krystyny w sztuce Strindberga, teraz wraca również do królewskiej roli Marii Stuart. Małżonka prezydenta znajduje się stale w centrum uwagi dziennikarzy, nie zawsze dla niej życzliwych. Nie obawia się pan trochę tego come backu i naporu publiczności, gdy znowu pojawi się na scenie?
Nie. Ona jest w porządku. Nieprzyjemni mogą być tylko niektórzy dziennikarze i dla nich Divadlo na Vinohradach będzie musiało pozostać zamknięte.
Pracowaliście już kiedyś razem?
Graliśmy w dwóch filmach, w teatrze nie pracowaliśmy. Kiedy zacząłem reżyserować w Divadle na Vinohradach, Dagmar kręciła serial telewizyjny i nie mogłem jej w niczym obsadzić, bo ciągle nie zgadzały się nam terminy. No, a potem przerwała pracę.
Czy szef artystyczny i reżyser zamierza również grać? Niedawno otrzymał pan od Włochów nagrodę za osiągnięcia aktorskie.
Moja pozycja aktora w praskim zespole jest szczególna. Gdy ktoś zachoruje, a inny z kolegów nie ma ochoty lub odwagi go zastępować, robię to ja. W ten sposób zagrałem już sporo ról. Można powiedzieć, że lubię to robić. Nie jestem zawodowym aktorem i pewnie przedstawienia ze mną nie są tak dobre jak z aktorem, który przygotował rolę, ale w sytuacji awaryjnej najważniejsze jest, aby w ogóle sztuka mogła być grana.
Odtwórczyni głównej roli w pana "Postrzyżynach" wg Hrabala, Magda Vaszaryova, jest teraz ambasadorem Słowacji w Warszawie. Spodziewał się pan, że zrobi karierę polityczną?
Nie, ale mnie to nie zaskoczyło. Znam ją od lat i wiem, że nie miała wielkich artystycznych ambicji. Można powiedzieć, że aktorką stała się przypadkowo. Z wykształcenia jest socjologiem. Studia skończyła w 1968 roku, w chwili gdy po sierpniowej inwazji wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji nie można było u nas uprawiać zawodu socjologa. A ponieważ wcześniej wystąpiła w filmie, zaproponowano jej, by przyszła do teatru, gdzie, mimo braku studiów aktorskich, zagrała wiele pięknych ról. Potem dalej występowała w filmie, m.in. w moich "Postrzyżynach".
Bohumil Hrabal pozostaje pana ulubionym autorem. Dwa lata temu na MFF w Karlowych Warach publicznie wychłostał pan rózgą producenta, który ponoć ukradł panu prawa do nakręcenia filmu według opowiadania "Obsługiwałem angielskiego króla". Jak z tymi prawami naprawdę było?
Chodziło o pana Sirotka, któremu nie chciałbym już robić większej reklamy. On mi tych praw nie ukradł, ale dzięki mnie je uzyskał, a następnie za moimi plecami je sprzedał, co było nie fair. Dlatego dostał.
Czy kręci ktoś ten film?
Stale trwają kłótnie, kto ma go reżyserować, ale ja już w tym nie uczestniczę.
A nie ma pan ochoty na swoją wersję "Obsługiwałem angielskiego króla" w teatrze lub na inne pozostawione przez Hrabala utwory?
Teatralną adaptację tego opowiadania zrobili już inni. Ja też mógłbym, ale musiałbym być przekonany, że kogoś to naprawdę interesuje. Nie należę do reżyserów, którzy biegają i szukają sponsorów żebrząc o pieniądze. Zawsze pracowałem, gdy mnie o to ktoś poprosił. Tylko praca w godnych warunkach ma sens. Teraz, niestety, albo nikt mnie nie potrzebuje, albo propozycje, które dostaję, nie odpowiadają moim wymaganiom.
Przed 10 laty nakręcił pan "Operę żebraczą" według sztuki Vaclava Havla. Trzy lata później "Życie i niezwykłe przygody wojaka Ivana Czonkina". Od 1994 roku reżyseruje pan głównie w teatrach. Dlaczego odsunął się pan od filmu?
"Czonkin" nie był dobrze przyjęty. Doszedłem więc do wniosku, że gust widzów jest inny od mojego i że nie ma sensu z tym walczyć. A ponieważ zapraszano mnie do reżyserowania w teatrach, chętnie się tego podejmowałem. Pracowałem w teatrach czeskich i zagranicznych, m.in. we Włoszech, w Bułgarii, Chorwacji, Francji. Niedawno moja inscenizacja "Chorego z urojenia" Moliera dostała w Chorwacji nagrodę za najlepsze przedstawienie roku. W Czechach o tym nie napisali ani słowa.
Zmiany polityczne po listopadowej rewolucji '89 i zmiany w finansowaniu kultury narodowej stworzyły nową jakościowo sytuację w czeskim kinie. Pojawili się nowi twórcy. Kto dzisiaj tworzy nowe oblicze czeskiego filmu?
Istnieje wielu naprawdę dobrych reżyserów: Jan Hrzebejk ("Pielesze", "Musimy sobie pomagać"), Jan Sverak ("Kola"), Sasza Gedeon ("Powrót Idioty").
Nie ma mecenasów kultury, są sponsorzy. Czy trudno zdobyć pieniądze na film?
Sądząc po liczbie kręconych filmów, nietrudno. Ale, jak już powiedziałem, nie potrafię żebrać. Jeśli mi ktoś coś zaproponuje i da pieniądze, a ja uznam, że z tego może być dobry film, zrobię go. Dotąd projekty przedstawiane mi tego nie gwarantowały. Albo były to rzeczy bez wartości, albo takie, których dzisiejszy, młody widz wychowany na zachodnich filmach, nie chce oglądać.
Jaki jest gust młodej czeskiej widowni?
Coraz bardziej prymitywny. Kiedyś na filmy Felliniego były wyprzedane wszystkie bilety, dzisiaj już by tak nie było. To o czymś świadczy, nieprawdaż?
Rozmawiała Barbara Sierszuła
Gdy za okupacyjną tragikomedię "Pociągi pod specjalnym nadzorem" Jirzi Menzel dostał w 1966 roku Oscara, krytycy pisali, że zmysł ciętej obserwacji, poczucie humoru i filmowego skrótu doprowadził w tym filmie do perfekcji. Kiedy w 1980 roku sfilmował "Postrzyżyny", okrzyknięto go specjalistą od filmowych adaptacji prozy Bohumila Hrabala. Po śmierci pisarza, w 1997 r., jeszcze raz próbował to udowodnić, starając się o uzyskanie praw do nakręcenia filmu wg opowiadania "Obsługiwałem angielskiego króla". Nieuczciwi konkurenci sprawili, że nie dostał. Wziął więc rózgę do ręki i publicznie jednego z nich wychłostał. Dzisiaj Jirzi Menzel (ur. 1938) nie kręci filmów, reżyseruje głównie w teatrach.
|
objął pan kierownictwo artystyczne jednego z najbardziej znanych praskich teatrów, Divadlo na Vinohradach. jak pan widzi najbliższy sezon? będę martwić się, jak wszystkim dogodzić. widzę ten sezon jak szaradę, w której trzeba poukładać teksty, ludzi i sytuacje. Zaczynamy od "Igraszek z diabłem" Jana Drdy, potem chcemy przygotować adaptację "Stu lat samotności" Marqueza. W następnej sztuce "Niech żyje królowa" powróci na scenę Dagmar Havlova. Moja pozycja aktora w praskim zespole jest szczególna. Gdy ktoś zachoruje, a inny z kolegów nie ma ochoty go zastępować, robię to ja.
Dwa lata temu publicznie wychłostał pan rózgą producenta, który ponoć ukradł panu prawa do nakręcenia filmu według opowiadania "Obsługiwałem angielskiego króla". Chodziło o pana Sirotka. On mi tych praw nie ukradł, ale dzięki mnie je uzyskał, a następnie za moimi plecami je sprzedał, co było nie fair. Teatralną adaptację tego opowiadania zrobili już inni. Ja też mógłbym, ale musiałbym być przekonany, że kogoś to interesuje. Nie należę do reżyserów, którzy biegają i szukają sponsorów żebrząc o pieniądze. Zawsze pracowałem, gdy mnie o to ktoś poprosił.
Od 1994 roku reżyseruje pan głównie w teatrach. Dlaczego odsunął się pan od filmu?"Czonkin" nie był dobrze przyjęty. Doszedłem więc do wniosku, że gust widzów jest inny od mojego i że nie ma sensu z tym walczyć. Jeśli mi ktoś coś zaproponuje i da pieniądze, a ja uznam, że z tego może być dobry film, zrobię go.
|
REPORTAŻ
Prokurator ustalił: filmowcy wypłoszyli z Żywkowa sześć bocianich par
Lot nad bocianim gniazdem
JERZY MORAWSKI
Pilot pogonił motolotnię w stronę bocianów. Miał wykonać lot równoległy do lecącego ptaka. Operator kamery, umocowany w latającej maszynie, w pięciosekundowym kadrze powinien uchwycić piękno naszej krainy - zakładał scenariusz.
Gdy motolotnia zbliżała się do ptaków, one zgodnie z instynktem dawały nura. Okazało się, że bociany są zwrotniejsze niż maszyna latająca. Powietrzny pojedynek bocianów z motolotnią oglądało z zadartymi głowami Żywkowo.
Bociania wioska Żywkowo leży 300 m od obwodu kaliningradzkiego. Osada w zaniku. Dziewięć numerów. Na 40 mieszkańców przypada 45 gniazd zasiedlonych. I co tu kryć: nie ludzie, ale bociany ciągną Żywkowo do świata.
Kurtka w górze
Nim rozpoczęto łowy na szybujące ptaki, reżyser filmu musiał załatwić furę papierów. Sztab Generalny Wojska Polskiego za loty motolotnią w pogoni za bocianami pobrał 600 zł opłaty. Filmowcy, mający nakręcić wizytówkę z narodową maskotką na wystawę Expo 2000, uzyskali również pozytywną opinię co do lotów od Straży Granicznej. Straż Graniczna zawiadomiła rosyjskich pograniczników o motolotni wzbijającej się w powietrze w pasie nadgranicznym, aby nie wzięli jej za niezidentyfikowany obiekt latający.
Bociany stawiły się na plan filmowy pod koniec marca. Prosto z Afryki. Kilka dni później przyfrunęła z Gdańska motolotnia. Filmowców przywitał z markotną miną Władysław Andrejew, prezes lokalnego koła zajmującego się bocianami. Zliczył na swojej chałupie, stodole, oborze i okolicznych wierzbach zaledwie dwadzieścia trzy gniazda z ptakami. Ktoś zadzwonił, że w innych wsiach wylądowało o pięć boćków więcej. Powiało grozą. Prezes wiedział, co oznacza rozejście się wieści, że Żywkowo ściąga w swe niskie progi, a raczej na dachy mniej boćków od innych.
Prezes Adrejew postanowił dołożyć starań, aby chociaż w Hanowerze dowiedzieli się, że Żywkowo wciąż dzierży palmę pierwszeństwa w bocianach. Wsiadł na traktor i orał pole, aby zachęcić siedzące w gniazdach bociany do konsumpcji tak ulubionych pędraków. Ptaki się nie poderwały z gniazd, chociaż filmowcy zrobili klapsa. Motolotniarz z operatorem wbił się w przestworza. Robił puste kółka na Żywkowem.
Andrejew przymknął oczy, gdy reżyser, widząc, że wali mu się fabuła, tupał i klaskał na bociany. Ostatecznie uciekł się do sposobu wypróbowanego przez gołębiarzy: zdjął kurtkę i wymachiwał nią w stronę ptaków mających za nic sztukę filmową. Kilka boćków poderwało się w niebo.
Na to czyhał motolotniarz. Motolotnia uwijała się w powietrzu, podstępnie nadlatywała nad ptaki od tyłu, równała się z nimi, zalotnie machała skrzydłami wielkimi jak wierzeje stodoły. Bociany jednak za nic nie chciały statystować w filmie. Motolotniarz, doświadczony pilot wojskowy, gdy wylądował, wyrzucił z siebie:
- Nigdy więcej.
Żywkowo na Expo
Mimo bojkotu bocianów filmowcy nakręcili trzyminutową etiudę. Pokazywana była gościom, tłumnie odwiedzającym polski pawilon na wystawie Expo 2000 w Hanowerze. Cieszy oko.
Filmowcy szybko zapomnieli o przygodzie z ptakami. Ale wkrótce przygraniczne bociany zaklekotały im w głowach: otrzymali wezwania na komisariaty policji w różnych częściach kraju. Od Gdańska po Kraków, tam gdzie mieszkają.
Na komisariatach policjanci zadali pytania: Czy ktoś z ekipy wymachiwał odzieżą? Jaki był sens wykorzystywania motolotni do zdjęć?
Reżyser filmu na Expo 2000, Dariusz Małecki, przyznał się na komisariacie, że raz rzucił kurtkę w górę.
- Nie bardzo rozumiałem związek podrzucenia w powietrze kurtki ze śledztwem w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie - wspomina swoje zdziwienie reżyser Małecki, gdy usłyszał w komisariacie policji w podwarszawskim Nadarzynie, o co chodzi.
Rolnik Władysław Andrejew dostrzega związek machania kurtką ze spadkiem pogłowia bocianów we wsi. Nie kryje oburzenia. Kręcili w Żywkowie - wylicza - zdjęcia do "Pana Tadeusza", z Gdańska film do Dwójki, kręcili "5-10-15", byli z teleranka, była francuska telewizja, była niemiecka.
- Każdy zachował się po ludzku. Ale żeby motolotnią jeździć po niebie? A sam reżyser chodził po podwórkach, machał marynarką i płoszył bociany z jaj. Ja tego nie widziałem, ale sąsiedzi mówili. Taki chwyt jest niedozwolony - twierdzi.
Dariusz Małecki wraz z ekipą spożywał posiłki w domu rolnika Andrejewa. Za gościnę zapłacił gospodarzowi, jak należy. Nie udobruchał go jednak.
- Reżyser bezczelnie się zachowywał. To nie był miłośnik przyrody. To był miłośnik pieniędzy. Za wszelką cenę chciał zrobić dobry film. A co się narobiło?
Po zadziałaniu podrzuconej marynarki reżysera - według Andrejewa - z gniazd bocianich poderwało się siedem par. Zbiegły na tydzień. Do opuszczonych gniazd zajrzały sroki i wydziobały jaja.
Operator Szymon Tarwacki (również przesłuchiwany przez policję) z motolotni filmował bociany. Motolotnia zniżyła się do stu metrów nad gniazdami.
- Bociany nic sobie nie robiły z naszej obecności. Były przyzwyczajone do ludzi. Gospodarz Andrejew ciął drewno piłą mechaniczną. Huk jak sto diabłów. Bociany nie drgnęły.
Zaobserwował z powietrza sytuację, gdy jeden bocian przeganiał drugiego. To nie są takie niewinne ptaszki - dodaje. Niektóre samce przylatują do obcego gniazda, wyrzucają jaja i samca, który się tam gnieździł. Zajmują miejsce wyrzuconego i zapładniają zastaną samicę na nowo. Byłem tam świadkiem tego wiele razy - przekonuje Szymon Tarwacki.
- Podejrzewam, że jeśli jakieś bociany opuściły swoje gniazda, to tylko z jednej przyczyny. Tam było za mało pokarmu, jak na taką liczbę bocianów. O co naprawdę chodzi?
Policja goni filmowców
Prokuratura Rejonowa w Bartoszycach już raz umorzyła postępowanie w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie. Postanowienie to zostało zaskarżone przez Urząd Wojewódzki w Olsztynie, który w tej sprawie złożył doniesienie. Prokuratura Okręgowa skierowała sprawę bocianów ponownie na biurko prokuratora Mirosława Skowyry z Bartoszyc.
Prokurator Skowyra zapytał biegłego z zakresu ochrony środowiska: czy szkody w świecie zwierzęcym miały znaczne rozmiary? (Przy "znacznych rozmiarach" reżyser Małecki może liczyć nawet na pięć lat więzienia). Biegły uznał, że szkód, jakie powstały w Żywkowie, nie można określić "jako znacznych rozmiarów".
Biegły nie jest z zawodu ornitologiem, co wytknięto.
Prokurator Skowyra przyznaje, że jest wyczulony na sprawy ekologiczne.
- W czterech gniazdach nic się nie wykluło. Szkoda jest - akcentuje prokurator.
Roman Kalski z Północnopodlaskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków traktuje Żywkowo jako jedną z trzech największych kolonii lęgowych bociana białego w kraju.
Kalski uważa, że człowiek z kurtką, biegający po zagrodach i zrywający bociany do lotu, spowodował tragedię.
- Doprowadził do opuszczenia gniazd, co wykorzystały sroki - wyjaśnia.
W opinii do wojewódzkiego konserwatora przyrody w Olsztynie Roman Kalski wycenił straty, jakie poczyniła w Żywkowie ekipa filmowa, na 150 tys. zł.
Policja w Górowie Iłoweckim na zlecenie prokuratury ustala szczegóły wyczynu filmowców. Wysyła faksy po kraju, zleca przesłuchania podejrzanych i musi oglądać filmy w telewizji, aby przeniknąć tajniki kuchni filmowców. Józef Gower z Komisariatu Policji w Górowie Iławeckim nie kryje rozczarowania filmowym akcentem swej pracy. Przesłuchał mieszkańców Żywkowa.
- Z moich rozmów wynika, że nie doszło do wystraszenia bocianów - mówi. - Pełno rozbojów, złodziejstwa w okolicy. A policja goni filmowców, bo podobno pogonili ptaki.
Teraz ekologia
Chałupy w Żywkowie pod naporem bocianich gniazd (jedno waży pół tony) zaczęły się walić. Co roku dwa, trzy siedliska ptaków spadały. Groziły odloty bocianów. Organizacje wspierające ekologię, aby przytrzymać ptaki we wsi na granicy kraju, sypnęły groszem. Poustawiano na wyremontowanych dachach platformy pod gniazda. Wybudowano wieżę widokową, wydrukowano bilety (za 1 zł można sobie zajrzeć do gniazda bociana). Uruchomiono też izbę edukacji przyrodniczej. Wszystko za 150 tys. zł.
- Sukces został odniesiony - przekonuje Roman Kalski.
Przed modernizacją dachów było 38 par bocianów. Po - kolonia wzrosła o sześć par.
Władysław Andrejew od sponsorów - jak określa organizacje ekologiczne - otrzymał zlecenie na wykonanie drewnianych podstaw pod nowe gniazda. Stare gniazda narzucił na podstawy. Bociany na wiosnę przyleciały i miały nowe chatki.
- Czy chciały w nich mieszkać?
- A miały wyjście? - odpowiada rolnik Andrejew.
Andrejew wie, że rolnictwo przy granicy pada.
- Ręce urobione, nogi wychodzone. Renty nie chcą dać - mówi. - Przestawiam się na ekologię.
|
pojedynek bocianów z motolotnią oglądało Żywkowo. Ptaki się nie poderwały z gniazd. reżyser, widząc, że wali mu się fabuła, zdjął kurtkę i wymachiwał nią w stronę ptaków. Kilka boćków poderwało się w niebo. filmowcy nakręcili etiudę. Pokazywana była gościom, odwiedzającym polski pawilon na wystawie Expo 2000 w Hanowerze. Filmowcy otrzymali wezwania na komisariaty policji. Andrejew dostrzega związek machania kurtką ze spadkiem pogłowia bocianów we wsi.
|
REFORMA SAMORZĄDOWA
Powiaty na pomoc partiom
Przed pierwszą wojną o miasteczka
KAZIMIERZ GROBLEWSKI
Wprowadzenie powiatów zmieni życie partyjne w Polsce - spodziewają się prawie wszyscy politycy, z którymi o tym rozmawialiśmy. Skorzystają partie mające już struktury w terenie albo potrafiące szybko przekonać do siebie mieszkańców średnich i małych miast. Część polityków uważa, że reforma pomoże przede wszystkim tym ugrupowaniom, które ją wprowadzają.
Dotychczas partie polityczne zabiegały o wyborców w dużych miastach oraz na wsi. Sprzyja temu ukształtowany w Polsce system samorządowo-polityczny. Średnie, a zwłaszcza małe miasta, były pozostawione sobie; politycy omijali je i ich duże problemy z daleka. Mieszkańcy miasteczek kampanie wyborcze oglądali do tej pory w telewizji. Wybory do rad powiatów będą pierwszym politycznym wydarzeniem, podczas którego partie, chcąc nie chcąc, będą musiały zauważyć miasteczka. Możliwe, że to tu zdecydują się losy niejednej partii.
Według obiegowej opinii, Edward Gierek powiększył w 1975 roku liczbę województw z 17 do 49, bo chciał osłabić partyjnych liderów wielkich województw. Przy okazji zlikwidowano powiaty.
Kiedy w 1992 roku ówczesny rząd Hanny Suchockiej robił przymiarki do wprowadzenia reformy powiatowej, niechętni temu politycy mawiali, że Unia Demokratyczna chce dzięki powiatom zbudować sobie struktury w terenie. Te zarzuty, choć nie sformułowane oficjalnie, były jednym z powodów próby odwołania Jana Marii Rokity ze stanowiska szefa URM.
Przypisywanie SLD zamiaru wykorzystania przewagi, którą dawało mu posiadanie aparatu partyjnego w miasteczkach, było jednym ze sposobów, w jaki politycy PSL, w czasie rządów SLD-PSL, bez trudu pacyfikowali nieliczne próby uruchomienia reformy samorządowej przez swojego koalicjanta.
Interpretowanie stosunku do powiatów w kategoriach politycznych strat i zysków, spodziewanych w razie ich wprowadzenia, działa też w drugą stronę: przyczyną konsekwentnego sprzeciwu PSL wobec powiatów jest to, według polityków z innych partii, że PSL, w miarę silne w gminach, czuje się słabe w miasteczkach i boi się wyborów powiatowych.
Zarzuty ponawiane
Te dawniejsze zarzuty są dzisiaj, gdy reforma powiatowa jest coraz bardziej realna, stawiane od nowa.
- Jedynym powodem, dla którego są tworzone powiaty jest chęć zmawiających się w tej sprawie ugrupowań, czyli AWS, UW, SLD, do ulokowania swoich lokalnych polityków na posadach w miastach powiatowych - mówi Stanisław Michalkiewicz, lider pozaparlamentarnej Unii Polityki Realnej.
- SLD ma nadzieję, że na poziomie powiatów stara kadra dawnego aparatu partyjnego zachowała większe wpływy niż w dużych miastach; to jeden z powodów, dla których Sojusz zaangażował się w popieranie idei tworzenia powiatów - uważa Piotr Marciniak z pozaparlamentarnej Unii Pracy, zwolennik powiatów.
- Być może opór PSL przeciw powiatom wynika z obawy, że powstanie powiatów relatywnie obniży rangę społeczności gminnych, gdzie PSL czuje się silniejszy - co może spowodować odpływ sympatyków w kierunku partii "powiatowych", mających charakter ogólnonarodowy, a nie klasowo-chłopski - sądzi Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog polityki.
Powiaty wzmocnią partie
Prawie wszyscy politycy, z którymi rozmawialiśmy, są przekonani, że reforma powiatowa będzie miała duży wpływ na życie polityczne w Polsce. Przeważa pogląd, że powiaty wzmocnią partie.
- W tej chwili całe życie polityczne koncentruje się na poziomie centralnym. Zagospodarowanie politycznej przestrzeni między poziomem gminnym a centralnym, do czego przyczynią się wybory regionalne, będzie wzmacniało struktury partyjne - mówi Piotr Marciniak z UP.
Michał Kulesza, sekretarz stanu odpowiedzialny za reformę samorządową: - Reforma wzmocni partie, bo stworzy szanse na nowe kariery polityczne. W Polsce brakuje w tej chwili naturalnych drabin kształtowania się elit. Wybory lokalne to umożliwią. Wybory do rad powiatowych zaangażują partie, które będą musiały się nauczyć myśleć o powiecie.
- Reforma samorządowa, zwłaszcza wprowadzenie powiatów, o ile nie będą one jednostkami sztucznymi lecz będą odzwierciedlały rozmieszczenie terytorialne społeczności lokalnych, wzmocni cały system partyjny, a nie jakieś pojedyncze ugrupowania - Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog polityki. - Na szczeblu lokalnym wytworzy się środowisko, które będzie miało swoje interesy polityczne i będzie chciało je artykułować za pośrednictwem systemu partyjnego.
- Na pewno reforma zweryfikuje polską scenę polityczną, ale pozytywnie: wyeliminuje partie kanapowe, partie jednego pomysłu, które istnieją często dzięki mediom - uważa Krzysztof Janik z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. - Zmienią się wartości programowe życia politycznego, bo walka o władzę w powiecie, w województwie, będzie wymagała programu, a nie haseł. W Sejmie coraz mniej będzie amatorszczyzny, coraz więcej profesjonalnych polityków.
Jan Lityński, Unia Wolności: - Na pewno to będzie moment niezmiernie ważny dla dalszego istnienia partii politycznych w Polsce.
- To zależy od ordynacji. Jeśli do startu w wyborach dopuszczone będą tylko podmioty partyjne, a taka jest tendencja na Zachodzie, to siłą rzeczy powiaty wzmocnią partie - mówi Wojciech Włodarczyk z Ruchu Odbudowy Polski.
Osłabią partie
- System partyjny jest w Polsce diabelnie rachityczny, zupełnie prowincjonalny - mówi Janusz Dobrosz z Polskiego Stronnictwa Ludowego. - Każdej partii, z punktu widzenia technicznego, ta zmiana zaszkodzi. Reforma, którą ja nazywam landyzacją, oddali struktury partyjne wszystkich organizacji od gminy. Zwiększy się odległość zwykłego obywatela do miasta wojewódzkiego. Jeśli to będzie 200 kilometrów, to partie zatracą społecznikowski charakter. Rolnicy, rzemieślnicy, będą mieli za daleko to województw, do silnych organizacji partyjnych. Partie będą ograniczały się do biznesmenów, do ludzi, którzy mają czas.
Bez wpływu
Jacek Rybicki z Akcji Wyborczej Solidarność uważa, że powstanie powiatów nie wpłynie na życie partyjne w Polsce. Na podstawie województwa gdańskiego mówi, że życie publiczne w terenie i tak koncentruje się w naturalnych ośrodkach, miejscowościach, które staną się powiatami. Nie podziela opinii, że partie nie mają struktur terenowych. - Środowiska polityczne w miastach, które zostaną powiatami, już są. Dlatego powstanie powiatów nie powinno dużo zmienić; usankcjonuje to, co już jest. A jeśli politycy uważają, że ich zadaniem jest działanie na rzecz rozwoju demokracji, to niezależnie od opcji muszą się zgodzić, że zaangażowanie w politykę jak największej liczby ludzi jest dobre - mówi.
Skorzystają najwięcej
- Bardzo niekorzystnie na sytuację całej prawicy wpłynie zmniejszenie liczby województw. Niemożliwe będzie wygranie na tych terenach wyborów przez ugrupowania koalicji rządowej. Ugrupowania prawicowe będą tu pamiętane jako te, które zlikwidowały województwo - przestrzega Krzysztof Tchórzewski z PC w AWS, zwolennik reformy.
Zdaniem Jacka Rybickiego z AWS, opinia, że AWS wprowadza reformę, licząc na zbudowanie dzięki niej struktur w terenie, jest bezpodstawna. - My sobie dajemy dobrze radę bez powiatów. W czasie wyborów pełnomocnik AWS był w każdej gminie; nam nie są potrzebne powiaty do budowania struktur.
Opinię swojego klubowego kolegi uważa za prawdopodobną. - Obawiam się tego. Ale reforma ustrojowa kraju jest ważniejsza niż doraźny interes polityczny. - Jeżeli województwo gdańskie jest czwarte w Polsce pod względem wypracowanego dochodu, a województwo słupskie jest na końcu listy, to kto zyska na wspólnym budżecie? Słupskie - dodaje.
- Opinia, że reforma wzmocni tylko partie, które ją wprowadzają jest absurdalna - uważa Michał Kulesza. - Każda z partii może stanąć do tego wyścigu na równych prawach. Ugrupowania, które nigdy nie miałyby szansy dostać się do parlamentu, mogą zaistnieć w powiatach.
Na przewidywania, że popierające reformę ugrupowania stracą sympatię w miastach, które przestaną być miastami wojewódzkimi, Kulesza odpowiada, że nie musi tak być. - Dokładamy wielkich starań, aby tak się nie stało. Dlatego tak ważne jest, by pokazywać drugą stronę medalu; miasta, które stracą status województwa, zyskają co innego, na przykład zamierzamy tam bardzo inwestować w edukcję. I to nie będzie łapówka dla tych miast, lecz naturalny efekt reformy.
Janusz Dobrosz z PSL nazywa "po prostu bzdurą" tezę, że PSL sprzeciwia się powiatom, bo w średnich miastach czuje się słabe. - W niektórych miejcowościach funkcjonują nawet nasze nieoficjalne rejony, działacze z kilku gmin spotykają się w dawnych powiatach, rozmawiają i dla nas stworzenie struktur na tym szczeblu nie będzie po prostu żadnym problemem - mówi. Jest zwolennikiem tezy, że "nomenklatura UW i SLD wzmocni się na skutek wprowadzenia powiatów".
- Zyskają oczywiście przede wszystkim ugrupowania, które, bądź na skutek spuścizny PRL, jak SLD, bądź dzięki innym czynnikom, jak AWS, mają silne struktury - mówi Piotr Marciniak z UP. AWS i UW zyskają więcej niż inni, ponieważ będąc ugrupowaniami wprowadzającymi tę reformę, mają łatwiejsze możliwości przyciągania nowych ludzi do siebie. Każda władza, która reorganizuje struktury administracji ma pewien atut - dzięki temu, że jest władzą, jest bardziej widoczna.
Edmund Wnuk-Lipiński: - Byłoby bardzo niefortunne, gdyby reforma była potraktowana w kategoriach łupu partyjnego. Oczywiście nastąpi zjawisko, że ugrupowania będące przy władzy skorzystają, bo będą atrakcyjniejsze przez sam ten fakt; to one będą zapraszały ludzi, mówiąc żargonem, będą rozdawały karty. Ale pamiętajmy, że to jest reforma samorządowa, więc decydujący głos będą miały społeczności lokalne i to one przede wszystkim będą decydowały.
- Nowa sytuacja spowoduje, że ostaną się tylko partie najmocniejsze, które mają struktury i przede wszystkim ludzi. Obliczamy wstępnie, że łącznie, do wyborów gminnych, powiatowych, wojewódzkich, trzeba będzie wystawić kilkadziesiąt tysięcy kandydatów - mówi Krzysztof Janik z SLD.
- Znam te opinie, że na reformie skorzystają partie, które będą ją wprowadzały. Reforma stwarza wszystkim równe szanse na zbudowanie struktur. To nie jest problem UW czy SdRP. Wygrają te partie, które będą zdolne przygotować się do nowych wyścigów o władzę. Dodaje, że zdobył mandat z Tarnowa jako jedyny z listy SLD (startował z pierwszej pozycji), choć niektórzy koledzy dopisywali mu na plakatach "likwidator województwa".
- Zyskają te partie, które będą umiały znaleźć się w powiatach - mówi Jan Lityński z UW. - To prawda, że bycie przy władzy przyciąga. No, ale tę władzę trzeba było najpierw zdobyć. Trzeba umieć być atrakcyjnym. Jeżeli reforma zostanie wprowadzona teraz, to na dłuższą metę ugrupowania koalicyjne skorzystają, ponieważ za dwa, trzy lata będzie już widać pozytywne efekty reformy także w miastach, które stracą status wojewódzki.
- Wiele na to wskazuje, że powiaty wzmocnią partie, zwłaszcza te, które teraz są przy władzy. Partie rządzące wzmocnią się także dlatego, że uzyskają dodatkowe źródło finansowania - z kasy publicznej - uważa Stanisław Michalkiewicz z UPR.
- Wydaje mi się, że głównie skorzysta SLD. Nie bez powodu zgadza się na powołanie powiatów. Co prawda wydaje się, że AWS myśli podobnie - iż wybory lokalne pomogą jej zbudować struktury - ale większe możliwości będzie miał SLD ze swoim zdyscyplinowanym elektoratem - uważa Wojciech Włodarczyk z ROP.
Co dla siebie
Polityk UP uważa, że wprowadzenie powiatów będzie dla jego partii korzystne - Dla nas ogromnym problemem jest luka między poziomem centralnym a gminą - wyznaje Piotr Marciniak. O ile w dużych miastach jesteśmy znani, o tyle w małych miejscowościach w ogóle nas nie ma. Musimy być w stanie "zagospodarować" tych wyborców, a powiaty stwarzają częściowo taką możliwość.
- My się o siebie nie obawiamy. Damy sobie radę - mówi Janusz Dobrosz z PSL.
- Do wyborów szliśmy pod tymi hasłami i musimy je zrealizować, inaczej zrobilibyśmy to samo co poprzednicy, którzy m. in. dlatego opóźniali reformę, by nie stracić poparcia wyborców - oświadcza Jacek Rybicki z AWS.
- Każdej partii reforma może posłużyć do budowy struktur, nie widzę powodu, by mówić, że UW skorzysta bardziej niż inne. Natomiast jest istotne, że widać zaledwie parę partii, które będą w stanie stanąć w powiatach na silnych nogach - Jan Lityński z UW.
Stanisław Michalkiewicz, UPR: - To się okaże. Reforma samorządowa doprowadzi do wielkich napięć w poprzek ugrupowań.
- Przyglądamy się właśnie naszym strukturom i to wcale nie wygląda tak kolorowo jak się uważa - mówi Krzysztof Janik z SLD. - Ogniwa muszą walczyć o jakąś władzę, na przykład w terenie, aby się wzmacniać. A w tej chwili jest zastój. Dopiero powstawanie powiatów uaktywni struktury, bo będzie o co walczyć.
- Widzimy tworzenie powiatów pod kątem interesu ogólnonarodowego. Kolejny szczebel samorządu musi powstać - mówi Wojciech Włodarczyk z ROP. - Ale nie obawiamy się też o siebie. Wynik wyborów parlamentarnych daje nam pozycję średniej partii. Nie jesteśmy uzależnieni od struktur władzy lokalnej, bo nie budowaliśmy partii, wspierając się na działaczach lokalnego szczebla władzy; naszym elektoratem są działacze lokalni nie związani z władzą w terenie.
|
Wprowadzenie powiatów zmieni życie partyjne w Polsce. Skorzystają partie mające już struktury w terenie albo potrafiące szybko przekonać do siebie mieszkańców średnich i małych miast. Część polityków uważa, że reforma pomoże przede wszystkim tym ugrupowaniom, które ją wprowadzają.Dotychczas partie polityczne zabiegały o wyborców w dużych miastach oraz na wsi. Średnie, a zwłaszcza małe miasta, były pozostawione sobie; politycy omijali je i ich duże problemy z daleka. Wybory do rad powiatów będą pierwszym politycznym wydarzeniem, podczas którego partie, chcąc nie chcąc, będą musiały zauważyć miasteczka. Możliwe, że to tu zdecydują się losy niejednej partii.
Prawie wszyscy politycy, z którymi rozmawialiśmy, są przekonani, że reforma powiatowa będzie miała duży wpływ na życie polityczne w Polsce. Przeważa pogląd, że powiaty wzmocnią partie. Reforma wzmocni partie, bo stworzy szanse na nowe kariery polityczne. W Polsce brakuje w tej chwili naturalnych drabin kształtowania się elit. Wybory lokalne to umożliwią. Na szczeblu lokalnym wytworzy się środowisko, które będzie miało swoje interesy polityczne i będzie chciało je artykułować za pośrednictwem systemu partyjnego.Zmienią się wartości programowe życia politycznego, bo walka o władzę w powiecie, w województwie, będzie wymagała programu, a nie haseł. W Sejmie coraz mniej będzie amatorszczyzny, coraz więcej profesjonalnych polityków. Bardzo niekorzystnie na sytuację całej prawicy wpłynie zmniejszenie liczby województw. Niemożliwe będzie wygranie na tych terenach wyborów przez ugrupowania koalicji rządowej. Ugrupowania prawicowe będą tu pamiętane jako te, które zlikwidowały województwo. Ale reforma ustrojowa kraju jest ważniejsza niż doraźny interes polityczny.
Ugrupowania, które nigdy nie miałyby szansy dostać się do parlamentu, mogą zaistnieć w powiatach.
Zyskają oczywiście przede wszystkim ugrupowania, które, bądź na skutek spuścizny PRL, jak SLD, bądź dzięki innym czynnikom, jak AWS, mają silne struktury. AWS i UW zyskają więcej niż inni, ponieważ będąc ugrupowaniami wprowadzającymi tę reformę, mają łatwiejsze możliwości przyciągania nowych ludzi do siebie. - Nowa sytuacja spowoduje, że ostaną się tylko partie najmocniejsze, które mają struktury i przede wszystkim ludzi. Obliczamy wstępnie, że łącznie, do wyborów gminnych, powiatowych, wojewódzkich, trzeba będzie wystawić kilkadziesiąt tysięcy kandydatów - mówi Krzysztof Janik z SLD.- Każdej partii reforma może posłużyć do budowy struktur, nie widzę powodu, by mówić, że UW skorzysta bardziej niż inne. Natomiast jest istotne, że widać zaledwie parę partii, które będą w stanie stanąć w powiatach na silnych nogach - Jan Lityński z UW.
|
WIELKA BRYTANIA
Przedwyborcze ożywienie na scenie politycznej
Dwa oblicza thatcheryzmu
EWA TURSKA
z Londynu
Przed wyborami parlamentarnymi w każdym kraju ożywia się scena polityczna, często rośnie też liczba partii.
W Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec marca zakończyła się formalnie czwarta kadencja rządów konserwatystów - a nowe wybory wyznaczono na 1 maja - istnieje ich dziś co najmniej 21. W każdym razie tyle ma już swoje oficjalne strony w Internecie. Są wśród nich partie znaczące, takie jak Liberalni Demokraci - uchodzący za trzecią siłę polityczną w kraju, czy Szkocka Partia Narodowa, ale także antyeuropejska UK Independence Party i Partia Referendum, domagająca się plebiscytu nad przystąpieniem Wielkiej Brytanii do europejskiej unii walutowej.
Tak naprawdę w majowych wyborach liczą się jednak tylko dwie - rywalizujące ze sobą o władzę od początku tego stulecia - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. Ostatnie sondaże potwierdzają utrzymującą się od miesięcy znaczną przewagę laburzystów - popiera ich 44 proc. wyborców, torysów tylko 28 proc. Jak na ironię, ich obecne programy wyborcze są do siebie bardzo podobne. Dziś mówi się, że propozycje Tony Blaira i nowej, zreformowanej pod jego przywództwem Partii Pracy to tylko nieco łagodniejsza forma... thatcheryzmu.
Podatkowe straszaki
Jeszcze na wiele tygodni przed wyznaczeniem przez rząd daty wyborów premier John Major - przerażony rosnącą popularnością laburzystów - rozesłał do przyszłych wyborców list o dość przewrotnej treści. Ostrzegał w nim, że opozycja - programowo przeciwna jakiejkolwiek prywatyzacji - chce po ewentualnym przejęciu władzy w kraju "ukarać" dobrze prosperujące sprywatyzowane instytucje użyteczności publicznej, nakładając na nie podatek od nadmiernych zysków, by w ten sposób znaleźć środki na sfinansowanie swojego programu wydatków publicznych.
Sens owego listu wydaje się oczywisty. Skoro Partia Pracy nie będzie już w stanie renacjonalizować dobrze prosperującej - dzięki 18-letnim rządom torysów - gospodarki, zapłaci za swoje "nierealistyczne" obietnice wyborcze z kieszeni akcjonariuszy, czyli znacznej części wyborców posiadających udziały w sprywatyzowanych firmach. Ucierpią na tym wszyscy - nie tylko sami udziałowcy, lecz także konsumenci oferowanych przez te firmy usług i setki tysięcy właścicieli prywatnych funduszy emerytalnych. Podatki stały się jednym z haseł wyborczych, które od miesięcy jest wykorzystywane przez konserwatystów, a także laburzystów, do tego, by manipulować tą częścią elektoratu, która nie zdecydowała się jeszcze, na kogo głosować 1 maja.
Tony Blair nie pozostał premierowi dłużny. Na argumenty, przedstawiające Labour Party jako "partię wysokich podatków", odpowiedział podobnym hasłem - torysi to "partia złamanych obietnic". W swoich biuletynach i listach do wyborców Partia Pracy stale eksponuje fakt, że przed wyborami powszechnymi w 1992 r. konserwatyści przyrzekali stopniowe redukcje podatków, w tym także VAT-u. Tymczasem - jak twierdzą laburzyści - od ostatniej elekcji torysi doprowadzili do najwyższego wzrostu podatków w powojennej historii Wielkiej Brytanii, nakładając również 8-procentowy VAT na rachunki za paliwa wykorzystywane do ogrzewania i energię.
Drugim podstawowym hasłem wyborczym opozycji jest prosty i, jak się okazuje, chwytliwy slogan: po 18 latach rządów konserwatystów nadszedł czas zmiany u steru rządu.
Plakat na cenzurowanym
Oba te wątki od wielu miesięcy przewijają się też w negatywnej kampanii plakatowej obu stron. Rozpoczęła się ona już latem ub. r., kiedy to torysi opublikowali dość niesmaczny wizerunek Tony Blaira. Przywódcę Partii Pracy przedstawiono na plakacie jako "demona" z czerwonymi oczami, którego program wyborczy zagraża pomyślności Brytyjczyków. Sprawą zajął się wówczas Zarząd ds. Reklamy, gdyż ów demoniczny wizerunek lidera laburzystów został potępiony przez przywódców Kościoła anglikańskiego i inne partie polityczne znajdujące się w opozycji do rządu. Chociaż sam plakat był tylko graficznym wyobrażeniem kluczowego hasła torysów: "Nowa Partia Pracy, Nowe Niebezpieczeństwo", Kościół zaprotestował ostro przeciwko "nieodpowiedzialnemu wykorzystaniu wyobrażeń satanicznych", politycy zaś przeciwko "potencjalnie obraźliwej" reklamie politycznej. Do złożenia wyjaśnień zaproszono Centralne Biuro Konserwatystów i agencję reklamową, która plakat wyprodukowała - słynną firmę M &C Saatchi.
W kilka dni później nie zrażony krytyką premier Major nadał tytuły dożywotnich lordów Maurice'owi Saatchi i Peterowi Gummerowi - dwóm specjalistom od public relations, odpowiedzialnym za negatywną kampanię torysów przeciwko Partii Pracy. Wywołało to oburzenie opozycji. Obaj uhonorowani panowie nigdy nie ukrywali swoich sympatii politycznych, otwarcie opowiadając się po stronie rządzących konserwatystów. Pierwszy był założycielem i od 20 lat dyrektorem wykonawczym jednej z największych na świecie firm reklamowych Saatchi & Saatchi, a od ub. roku prowadzi nową agencję M&C Saatchi. Drugi zaś jest nie tylko rodzonym bratem jednego z urzędujących ministrów, lecz także prezesem gigantycznej grupy Shanwick zajmującej się public relations, również od lat powiązanej z torysami. Partia Pracy określiła jako skandal fakt przyznania im tytułów lordowskich za "brudną kampanię oszczerstw" przeciwko opozycji. Oburzeniu temu trudno się dziwić, skoro to właśnie Maurice wspólnie z bratem Charlesem, jako szefowie Saatchi & Saatchi, dopomogli torysom w wygraniu w czterech kolejnych wyborach powszechnych.
Okazało się jednak, że podjęta przez konserwatystów próba przeniesienia na brytyjski grunt brutalnych, amerykańskich metod negatywnej przedwyborczej walki politycznej nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Po kilku miesiącach plakatowej wojny - i kolejnej spektakularnej porażce rządzących konserwatystów w wyborach uzupełniających (27 lutego w okręgu Wirral South) - laburzyści wciąż prowadzą w sondażach opinii publicznej. Ich przewaga nad torysami zmniejszyła się od ubiegłego lata praktycznie tylko o 4 punkty procentowe, spadając z 20 do 16 procent.
Major i Blair zdejmują rękawice
Gdy okazało się, że do "krnąbrnego" - a może raczej zniechęconego - elektoratu nie bardzo przemawiają argumenty konserwatystów ani ich ostrzeżenia przed groźbą powrotu laburzystowskich rządów, 9 kwietnia - dokładnie w piątą rocznicę ostatniego zwycięstwa wyborczego Majora - kierownictwo jego kampanii wyborczej uznało, iż przyszedł czas na jeszcze jedną zmianę taktyki. Postanowiono przypuścić bezpośredni atak już nie na manifest wyborczy laburzystów, lecz na ich przywódcę. Tego dnia na konferencji prasowej premier i jego główny współpracownik, wicepremier Michael Heseltine, nazwali Blaira człowiekiem "nieuczciwym i niekompetentnym", gdyż żongluje on programem wyborczym swojej partii w zależności od tego, do jakiego audytorium przemawia.
Nie jest bowiem tajemnicą, że lider Partii Pracy od dawna dystansuje się od związków zawodowych - które nadal w znacznym stopniu finansują kampanię laburzystów na szczeblu lokalnym - odcinając się od robotniczych korzeni swojego ugrupowania. Jednocześnie kokietuje wyborców z klas średnich i kręgi biznesu - tradycyjnie związane z konserwatystami, starając się ich przekonać, że nowa Labour Party jest teraz zdecydowanie centrowa. Jak można zaufać człowiekowi, który nigdy jeszcze nie ponosił odpowiedzialności za kierowanie państwem - wołają torysi, próbując przekonać wyborców, że tylko Major jest w stanie dalej dźwigać ciężar rządów.
Blair odpiera jednak zarzuty rywali zgrabnym, nieco demagogicznym argumentem o "zdradzie obietnic wyborczych obozu torysów". Ostatnio oświadczył na przykład, że gdyby zawiódł brytyjskie społeczeństwo tyle razy, ile udało się to uczynić Majorowi - w sprawach podatków, Europy, oświaty, służby zdrowia, kierowania państwem i własną partią - to nie miałby już tyle tupetu, by prosić wyborców o obdarzenie go jeszcze raz zaufaniem.
Liderzy czy programy
Brytyjczycy nie są przyzwyczajeni do tego, by rywalizujący o władzę politycy obrzucali się publicznie inwektywami i stosowali chwyty poniżej pasa. Wiele wskazuje jednak na to, że w tych wyborach o zwycięstwie jednej z dwóch stron zadecydują raczej talent oratorski i zdolności przywódcze samych liderów, a nie bardzo podobne do siebie programy polityczne - twierdzi profesor John Adair z Centre for Leadership Studies na uniwersytecie w Exeter.
Niestety, jego zdaniem ani John Major, ani Tony Blair nie posiadają szczególnych zdolności przywódczych. Pierwszy z ogromnym trudem godzi sprzeczne interesy eurofilów i eurosceptyków we własnej partii. Nie posiada też umiejętności przekazania wyborcom swojej wizji politycznej na przyszłość. Drugi natomiast, choć wydaje się naturalnym liderem ze znacznie większą charyzmą niż jego poprzednicy Neil Kinnock i John Smith, zupełnie nie potrafi "zarazić" tymi umiejętnościami członków swojego niedoświadczonego w rządzeniu "gabinetu cieni". Być może więc o ostatecznym zwycięstwie Majora lub Blaira przesądzą po prostu mass media i bardziej spektakularna kampania zaklinaczy opinii publicznej.
Nadszedł czas zmiany
Młody i energiczny lider Partii Pracy ma oczywiście znacznie mniej do stracenia niż premier John Major, chociażby z tego powodu, że nigdy nie zakosztował jeszcze prawdziwej władzy. Lęk o jej utratę z pewnością spędza sen z powiek torysom, którzy po porażce w Wirral South utracili ostatecznie mandatową większość w parlamencie. Zapewne wielu z nich już dziś obawia się, że dużej części wyborców trafiło jednak do przekonania hasło Partii Pracy, iż rzeczywiście nadszedł czas zmiany. Niewykluczone też, że mimo wysiłków konserwatywnego rządu dali się już oni przekonać, iż Wielka Brytania będzie całkiem bezpieczna w rękach laburzystów. Niedawno opinię taką wyraziła prywatnie sama... Lady Thatcher. Wydaje się, że jej sympatia dla poczynań Tony Blaira rośnie. On sam zaś nigdy nie ukrywał swojego autentycznego podziwu dla osiągnięć byłej pani premier.
Zresztą komentatorzy coraz częściej podkreślają, że po radykalnej reformie, jaką w ciągu ostatnich dwóch lat Tony Blair przeprowadził w łonie Partii Pracy, brytyjskie społeczeństwo ma w rzeczywistości do wyboru nie jedną, ale dwie partie polityczne wywodzące się ze spuścizny pani Thatcher. Mówi się, że konserwatyści premiera Majora reprezentują dziś drapieżny thatcheryzm w starym stylu - wedle którego trzeba sprywatyzować wszystko, co pozostało jeszcze w rękach państwa, i nie ma miejsca na żadne reformy konstytucyjne (np. usunięcie parów dziedzicznych z Izby Lordów, wprowadzenie reprezentacji proporcjonalnej w parlamencie czy przyznanie większej autonomii Szkotom i Walijczykom).
Natomiast laburzystowscy reformatorzy - ku przerażeniu Tony Benna i skupionych wokół niego tradycjonalistów z lewicy partyjnej - upatrują szansę wyborczą dla nowej Labour Party w "zapożyczeniu" niektórych nieco łagodniejszych form thatcheryzmu. Blair i jego zwolennicy nie boją się zminimalizowania wpływów związków zawodowych (m. in. zlikwidowania głosowania blokowego przy selekcji kandydatów na posłów), odejścia od postulatu renacjonalizacji, zapowiedzi kontynuowania reform liberalnych, które zapoczątkowała "żelazna dama", a także zawarcia paktu przyjaźni ze światem wielkiego biznesu.
Socjalista Tony Blair - wiedziony instynktem samozachowawczym - oferuje więc leseferyzm gospodarczy, zdaje sobie bowiem doskonale sprawę, że silna dziś pozycja gospodarcza Wielkiej Brytanii w Europie to zasługa jego adwersarzy, czyli dotychczasowych rządów torysów. W sytuacji, kiedy po prawie 20 latach bolesnych reform Brytania znów jest krajem dość zamożnym, wzrost jej PKB kształtuje się na poziomie 3 procent, a inflacja wynosi tylko 2,5 procent rocznie, spada bezrobocie i rosną inwestycje - lider Partii Pracy zapowiada, iż zamierza raczej budować nową jakość wykorzystując osiągnięcia poprzedników, niż demontować to, co otrzyma w spadku po konserwatystach. Obiecuje też poprawić oświatę i państwową służbę zdrowia, a z pieniędzy uzyskanych z opodatkowania zysków sprywatyzowanych firm sfinansować program zatrudnienia dla co najmniej 250 tys. ludzi przebywających obecnie na zasiłkach.
Tony Blair ma jeszcze kilka dni, by przekonać wyborców do swoich zamierzeń. Tyle samo czasu pozostało premierowi Majorowi, by odwieść elektorat od przegłosowania "ryzykownej" zmiany ekipy na górze.
|
W Wielkiej Brytanii w wyborach liczą się Partia Konserwatywna premiera Johna Majora i Partia Pracy, której liderem jest Tony Blair. sondaże potwierdzają przewagę laburzystów. premier Major Ostrzegał, że opozycja chce po przejęciu władzy "ukarać" sprywatyzowane instytucje, nakładając na nie podatek od zysków.Blair odpowiedział hasłem - torysi to "partia złamanych obietnic". Drugim hasłem wyborczym opozycji jest slogan: nadszedł czas zmiany.Oba wątki przewijają się w kampanii plakatowej. torysi opublikowali niesmaczny wizerunek Blaira. w wyborach o zwycięstwie zadecydują raczej zdolności przywódcze liderów, a nie podobne do siebie programy polityczne.
|
ORDYNACJA
SLD gotowy do współpracy z AWS, UW chętna do rozmów z PSL
Egzotyczne koalicje
FILIP GAWRYŚ, MARCIN DOMINIK ZDORT
Egzotyczne koalicje mogą powstać w Sejmie przy tworzeniu nowej ordynacji wyborczej. Już dziś Sojusz Lewicy Demokratycznej nie ukrywa, że prowadzi konsultacje z politykami Akcji Wyborczej Solidarność, a liderzy Unii Wolności potwierdzają, iż rozmawiają z Polskim Stronnictwem Ludowym.
Zmiana ordynacji wyborczej stała się w ostatnich tygodniach - obok reformy podatkowej - tematem numer jeden na politycznych salonach. Wczoraj SLD złożył do laski marszałkowskiej projekt ordynacji. O jego szczegółach ma poinformować w sobotę; tego samego dnia grupa "Windsor" organizuje w Sejmie konferencję poświęconą zmianie prawa wyborczego, w której mają wziąć udział politycy i eksperci Akcji Wyborczej Solidarność, Unii Wolności i brytyjskiej Partii Konserwatywnej. W przyszłym tygodniu własny projekt złoży w Sejmie UW, nad swoimi pomysłami pracują też poszczególne partie AWS.
Zamiast 460 - 323 posłów
Sojusz Lewicy uważa, że trzeba szybko pracować nad ordynacją przede wszystkim dlatego, że koalicja AWS - UW utraciła możliwość sprawowania władzy i konieczne są przyspieszone wybory parlamentarne. Jednak do zastanawiania się nad prawem wyborczym przynagla polityków nie bieżąca sytuacja w kraju, lecz przede wszystkim konieczność dostosowania ordynacji do obowiązującego prawa. Niezgodnie z przyjętą na wiosnę 1997 roku ustawą zasadniczą - w starej ordynacji określone są kalendarz wyborczy i długość kadencji parlamentu, a także podmioty mające prawo zgłaszać kandydatów na posłów i senatorów.
Ponadto ordynację trzeba dostosować do nowego podziału administracyjnego kraju; stare, ale wciąż obowiązujące prawo wyborcze mówi, że wybiera się od 3 do 17 posłów w 52 okręgach będących zwykle województwami - a więc skutkiem wyborów przy mechanicznym zastosowaniu tej ordynacji byłby Sejm, w najlepszym razie, składający się z 323 zamiast 460 posłów.
Zielone i różowe
Mechanizmy ordynacji wyborczej mogą wspierać lub osłabiać ugrupowania cieszące się dużą popularnością. Kwestia ordynacji podzieli więc obecny parlament "w poprzek" podziałów historycznych i ideowych, gdyż wspólny interes będą miały duże ugrupowania: Akcja Wyborcza Solidarność i Sojusz Lewicy Demokratycznej.
Naprzeciw tego bloku staną dwie mniejsze partie, zwykle odsądzające się od czci i wiary: Unia Wolności i Polskie Stronnictwo Ludowe. UW podobno już przedstawiła swój projekt ordynacji władzom Klubu PSL, które go w pełni poparły. - Istnieje duża zbieżność interesów miedzy nami a PSL, więc będziemy współpracować - przyznaje sekretarz generalny Unii Mirosław Czech.
Prowadzenie rozmów z UW zostało pośrednio potwierdzone przez Jacka Soskę, rzecznika ludowców. - Między czarnym a czerwonym jest zielone i różowe, i o tym trzeba pamiętać. Elektoraty Unii i Stronnictwa nie wchodzą sobie w drogę - mówi polityk PSL.
Janik z Czechem
Unia twierdzi, że chciała rozmawiać o ordynacji także ze swoim koalicjantem. - Jakiś czas temu umawialiśmy się z Akcją, że będziemy w tej sprawie współpracować - mówi Czech. - Koledzy z AWS nie przedstawili swoich propozycji, wnioskujemy więc, iż nie są tym zbyt mocno zainteresowani. Jednak teraz dochodzą do nas sygnały, że ochota na porozumienie ze strony AWS wzrasta - dodaje Czech. Politycy UW nie wykluczają, że chęć do współpracy ze strony Akcji może mieć związek z rosnącymi notowaniami SLD.
Nieoficjalnie politycy Unii Wolności przyznają, że sami prowadzili już rozmowy z Sojuszem Lewicy - spotkali się sekretarze generalni: Mirosław Czech z Krzysztofem Janikiem.
Miller z Tomaszewskim?
Sojusz nie ukrywa, że prowadzi rozmowy na temat ordynacji ze wszystkimi, nawet z Akcją Wyborczą Solidarność. To, że doszło do spotkań, potwierdza Krzysztof Janik. - Prowadziliśmy sondażowe rozmowy z pewnymi osobami z AWS - przyznaje. Tygodnik "Nowe Państwo" napisał w ostatnim numerze o spotkaniu między Januszem Tomaszewski a Leszkiem Millerem.
Sekretarz Klubu AWS Andrzej Szkaradek, który jest przeciwnikiem prowadzenia tych negocjacji, zapewnia, że nie były to spotkania oficjalne. - Władze RS AWS ani całej Akcji żadnych takich negocjacji nie prowadziły. Byłoby błędem, gdyby AWS i SLD dogadały się w celu wyeliminowania mniejszych partii - uważa Szkaradek.
Nie wspierać dużych
Konsultacje między Ruchem Społecznym a Sojuszem Lewicy były prawdopodobnie poświęcone koncepcji RS AWS, zgodnie z którą zostałyby utworzone małe okręgi, 4 - 7-mandatowe - takie rozwiązanie miałoby według oficjalnej interpretacji zbliżyć posłów do ich elektoratu, a "przy okazji" wzmocnić duże ugrupowania.
Jednak - ku zaskoczeniu liderów Ruchu Społecznego - SLD nie poparł koncepcji RS. - Jeszcze nie dojrzeliśmy do systemu dwupartyjnego, nie odzwierciedlałby on poglądów i postaw społecznych, nie reprezentowałby całej sceny politycznej. Istnienie w Polsce dwóch dużych i dwóch średnich partii z jednej strony pozwala wyłonić stabilny rząd, a z drugiej dzięki 5-procentowemu progowi jest gwarancja, że nie będzie rozdrobnienia - mówi Krzysztof Janik.
Na stanowisko SLD miał prawdopodobnie wpływ Aleksander Kwaśniewski. Prezydent - starając się utrzymać jak najlepsze stosunki z Unią Wolności - wypowiedział się przeciw małym okręgom wyborczym. Projekt ordynacji, który w piątek złożyli posłowie Sojuszu, zakłada więc podział kraju na 52 okręgi, w których wybierałoby się od 5 do 12 posłów.
Jak premiować średnich
Część AWS, głównie politycy Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego i Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, jest przeciwna małym okręgom, niepokoiła się więc możliwością zawarcia ordynacyjnego sojuszu między RS AWS a SLD (gdyby doszło do głosowania, obie partie dysponowałyby większością w Sejmie). Konserwatyści i narodowcy przygotowywali się do współpracy i podjęcia wspólnej kontrakcji. - Wciąż rozmawiamy, choć jeszcze nie można mówić o pełnym kompromisie - twierdzi Andrzej Machowski z SKL.
ZChN wolałoby okręgi średnie, 7 - 8-mandatowe. - Zbyt małe okręgi, mimo formalnego utrzymania ordynacji proporcjonalnej, stworzyłyby faktycznie system większościowy, który doprowadziłby do geograficzno-politycznego podziału Polski na dwie części. Natomiast za duże okręgi, nie dają szansy na zbliżenie się do wyborców i prowadzenie mniej anonimowej kampanii - mówi Konrad Szymański z ZChN.
Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe jest w sprawie wielkości okręgów podzielone: projekt ordynacji opracowany na zamówienie sejmowego Biura Studiów i Ekspertyz przez Andrzeja Machowskiego (wspieranego przez Wiesława Walendziaka), proponuje okręgi 8 -13-mandatowe, a oficjalna uchwała prezydium zarządu SKL mówi o okręgach 9 - 19-mandatowych.
To drugie stanowisko bliskie jest projektowi Unii Wolności. Partia Leszka Balcerowicza przygotowała ordynację, która premiuje średnie ugrupowania: w 32 okręgach wyborczych wybierano by od 10 do 18 posłów - głosy wyborców liczone mają być korzystną dla małych partii metodą St. League'a (inaczej niż we wszystkich innych projektach, mówiących o utrzymaniu metody d'Hondta, korzystnej dla dużych ugrupowań).
Gdzie stawiać krzyżyk
Kwestią, w której SKL i ZChN obawiały się sojuszu Ruchu Społecznego z SLD, jest sposób stawiania krzyżyków na kartach wyborczych. W RS AWS mówi się, że lepszy byłby krzyżyk stawiany przy nazwie partii, zamiast przy nazwisku kandydata. Do Sejmu wchodziłyby wtedy te osoby z listy partyjnej, które byłyby umieszczone przez liderów swojego ugrupowania na najwyższych miejscach. Taki system miałby - zdaniem jego autorów - dwie zalety: po pierwsze kandydaci prowadziliby wspólną kampanię całej listy, nie starając się walczyć tylko o własną pozycję; po drugie do parlamentu dostawałyby się wyłącznie osoby preferowane przez kierownictwa partyjne, a więc lojalne. - Dzięki temu uniknęlibyśmy w AWS ludzi takich, jak Słomka i Łopuszański, których w końcu i tak musieliśmy usunąć z klubu - mówi zwolennik "partyjnego krzyżyka", zapominając o tym, że właśnie Adam Słomka i jego koledzy (jako członkowie związanej z Januszem Tomaszewskim tzw. Spółdzielni) mieli wysokie miejsca na listach AWS - np. sam lider KPN-OP był drugi (po Marianie Krzaklewskim) na liście Akcji w Katowicach.
Ulubiony odcień prawicy
Jednak także w przypadku "partyjnego krzyżyka" Sojusz Lewicy zawiódł Ruch Społeczny AWS, opowiadając się za dotychczasowym systemem wskazywania konkretnego kandydata z listy.
Stanowisko SLD w tej kwestii musiało podnieść na duchu polityków ZChN, SKL, PC i PChD, którzy obawiali się już, że po przyjęciu nowej ordynacji szanse na wybór będą mieli wyłącznie umieszczeni na czołowych miejscach list działacze Ruchu Społecznego. Wiceprezes SKL Kazimierz Ujazdowski tłumaczy, że "likwidacja »krzyżyka przy nazwisku« doprowadziłaby do skrajnego upartyjnienia wyborów i uzależnienia ich wyniku od decyzji kierownictw partii politycznych". - To był niepoważny pomysł. Przecież siłą AWS było właśnie danie wyborcy możliwości wyboru jego ulubionego odcienia prawicy. Wyborca głosował na kandydata z wybranej przez siebie partii, a jednocześnie wspierał całą Akcję - dodaje Konrad Szymański z ZChN.
Symbol niereprezentatywności
Przy okazji rozważań nad zmianą ordynacji wyborczej okazało się, że wielu polityków gotowych jest poprzeć likwidację lub gruntowną zmianę listy krajowej. Przypomnijmy, że celem jej wprowadzenia było zagwarantowanie czołowym politykom miejsca w parlamencie, gdy ich ugrupowanie dobrze wypadło w wyborach, ale im samym nie udałoby się zdobyć mandatu z okręgu. Już przed poprzednimi wyborami wielu przywódców ostentacyjnie rezygnowało z miejsca na liście krajowej, walcząc o mandat "z woli wyborców" w okręgu, a nie "z partyjnego rozdania przy zielonym stoliku". Konrad Szymański z ZChN uważa, że lista krajowa jest "przyczyną braku społecznego zaufania do systemu wyborczego", Kazimierz Ujazdowski z SKL nazywa ją "symbolem niereprezentatywności Sejmu".
Beneficjenci listy krajowej
Dzięki liście krajowej w 1997 roku mandaty uzyskali tak znani politycy AWS, jak: premier Jerzy Buzek, sekretarze Klubu Akcji Kazimierz Janiak i Andrzej Anusz (a także pozostający dziś poza AWS Tomasz Karwowski i Michał Janiszewski z KPN-OP oraz niezależny Ludwik Dorn); liderzy Unii Wolności: ministrowie Tadeusz Syryjczyk i Janusz Onyszkiewicz, wicemarszałek Sejmu Jan Król, sekretarz generalny UW Mirosław Czech oraz Janusz Lewandowski; politycy Polskiego Stronnictwa Ludowego: Józef Zych, Bogdan Pęk, Janusz Dobrosz, Aleksander Łuczak i Mirosław Pietrewicz.
Wśród beneficjentów listy krajowej nie ma natomiast polityków z pierwszych ław SLD - niemal wszyscy liderzy Sojuszu zdobyli swoje mandaty w okręgach i być może dlatego dziś gotowi są na zmiany. W swoim projekcie ordynacji proponują, aby z listy krajowej wchodziły do Sejmu osoby, które uzyskają w swoich okręgach największą liczbę głosów, zostawiając mandaty kolejnym kandydatom na listach okręgowych.
|
Egzotyczne koalicje mogą powstać w Sejmie przy tworzeniu nowej ordynacji wyborczej. Sojusz Lewicy Demokratycznej prowadzi konsultacje z politykami Akcji Wyborczej Solidarność, a liderzy Unii Wolności rozmawiają z Polskim Stronnictwem Ludowym.
Wczoraj SLD złożył do laski marszałkowskiej projekt ordynacji. Sojusz Lewicy uważa, że trzeba szybko pracować nad ordynacją dlatego, że koalicja AWS - UW utraciła możliwość sprawowania władzy i konieczne są przyspieszone wybory parlamentarne. przynagla polityków konieczność dostosowania ordynacji do obowiązującego prawa. do nowego podziału administracyjnego kraju., wspólny interes będą miały duże ugrupowania: Akcja Wyborcza Solidarność i Sojusz Lewicy Demokratycznej.
Naprzeciw tego bloku staną Unia Wolności i Polskie Stronnictwo Ludowe.Sojusz prowadzi rozmowy na temat ordynacji ze wszystkimi, nawet z Akcją Wyborczą Solidarność. nie były to spotkania oficjalne. koncepcji RS AWS, zgodnie z którą zostałyby utworzone małe okręgi, 4 - 7-mandatowe SLD nie poparł. Na stanowisko SLD miał prawdopodobnie wpływ Aleksander Kwaśniewski. Projekt ordynacji, który w piątek złożyli posłowie Sojuszu, zakłada podział na 52 okręgi, w których wybierałoby się od 5 do 12 posłów.
Część AWS jest przeciwna małym okręgom. Konserwatyści i narodowcy przygotowywali się do współpracy i podjęcia wspólnej kontrakcji. ZChN wolałoby okręgi średnie, 7 - 8-mandatowe. uchwała prezydium zarządu SKL mówi o okręgach 9 - 19-mandatowych.
To stanowisko bliskie jest projektowi Unii Wolności: w 32 okręgach wyborczych wybierano by od 10 do 18 posłów - głosy wyborców liczone mają być korzystną dla małych partii metodą St. League'a (inaczej niż we innych projektach, mówiących o utrzymaniu metody d'Hondta, korzystnej dla dużych ugrupowań). W AWS mówi się, że lepszy byłby krzyżyk stawiany przy nazwie partii, zamiast przy nazwisku kandydata. Sojusz Lewicy zawiódł Ruch Społeczny AWS, opowiadając się za dotychczasowym systemem wskazywania konkretnego kandydata z listy. wielu polityków gotowych jest poprzeć likwidację lub gruntowną zmianę listy krajowej. liderzy Sojuszu proponują, aby z listy krajowej wchodziły do Sejmu osoby, które uzyskają w swoich okręgach największą liczbę głosów.
|
OSCARY '99
50 podpisów pod listem Stevena Spielberga
Dwie szanse Andrzeja Wajdy
BARBARA HOLLENDER
Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii.
List Stevena Spielberga, który wpłynął do Amerykańskiej Akademii Filmowej, zaczyna się od słów: "Chciałbym wesprzeć kandydaturę polskiego reżysera Andrzeja Wajdy do specjalnej honorowej Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pan Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. Jest znany nie tylko jako wielki mistrz kina, choć jego filmy od połowy lat pięćdziesiątych cieszyły się wielkim uznaniem. Jego obrazy stawały się inspiracją dla widzów na całym świecie, niosąc im spojrzenie tego artysty na historię, na demokrację i wolność".
Hołd dla polskiego mistrza
Dalej Steven Spielberg przedstawia Akademii życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, m.in. o trzech nominacjach do Oscara w kategorii filmów nieangielskojęzycznych - dla "Ziemi obiecanej", "Panien z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza". Pisze o tym, że po roku 1989 Andrzej Wajda pełnił funkcję senatora, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim.
W swoim liście Steven Spielberg wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. I kończy: "Ludzie kochający kino uważają go za jednego z najważniejszych reżyserów w historii filmu, za człowieka, którego artyzm wielokrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie. Próbując ukazać najjaśniejsze i najciemniejsze strony europejskiej duszy zmuszał nas do refleksji nad siłą naszego własnego humanitaryzmu. Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Przykład Andrzeja Wajdy przypomina nam, filmowcom, że historia może czasem żądać od nas odwagi. Że nasi widzowie mogą oczekiwać od nas duchowego wsparcia. Że bywają sytuacje, w których trzeba zaryzykować własną karierą, aby bronić praw ludzi. Przypominając, kim jest i co zrobił dla sztuki filmowej, uprzejmie proszę o wzięcie pod uwagę kandydatury Andrzeja Wajdy jako laureata honorowego Oscara Akademii w marcu 2000 roku".
Pod listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii Filmowej. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Reżyserzy - Woody Allen, Francis Ford Coppola, Mike Figgis, Milosz Forman, George Lucas, David Lynch, Phillip Noyce, Sydney Pollack, Bob Rafelson i Oliver Stone. Operatorzy - Roger Deakins i Vilmos Zsigmond. Jeden z najciekawszych hollywoodzkich scenarzystów - Robert Towne. Kilka gwiazd wielkiego formatu, jak Meryl Streep, Holly Hunter, Ed Harris, Scott Wilson, Michael York. Przedstawiciele polskiego lobby w Hollywood - Andrzej Bartkowiak, Ewa Braun, Agnieszka Holland, Janusz Kamiński, Allan Starski, Waldemar Kalinowski. List podpisali też znani producenci: Branco Lustig, Mike Medavoy, Mark Gordon, a wreszcie Jack Valenti - człowiek numer jeden amerykańskiego kina, przewodniczący Motion Picture Association of America. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina.
39 gniewnych ludzi
Jest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 zawodów filmowych. Na swoim posiedzeniu 18 stycznia ciało to rozpatrzy tegoroczne kandydatury do honorowego Oscara. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Jednym z nich jest Roger Corman. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA.
Producent "Pana Tadeusza" Lew Rywin mówi, że amerykańska promocja będzie się odbywała dwutorowo. O nominację do Oscara walczy bowiem jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz".
Konkurenci "Pana Tadeusza"
Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje około 300 członków specjalnej komisji działającej przy Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obowiązkiem każdego z członków komisji jest obejrzenie przynajmniej 80 proc. filmów, na które ma głosować. Wymóg ten jest ściśle przestrzegany. Członkowie komisji niemal nie opuszczają kina znajdującego się w siedzibie Akademii, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności. Potem oceniają poszczególne tytuły przyznając im od 0 do 10 punktów. I to członkowie komisji zagranicznej decydują o nominacji. Na Oscara głosują już wszyscy członkowie Akademii.
"Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Są wśród nich: "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Rosetta" Luca i Jeana Pierre'a Dardenne'ów, "Mifune" Sorena Kragha Jacobsena, "Nie z tego świata" Włocha Giuseppe Piccioniego, "Pod słońcem" Colina Nutleya, "East-West" Regisa Wargniera.
"Pan Tadeusz" wylosował numer jeden i jego pokaz dla członków Akademii odbył się już 1 grudnia. Teraz powinny odbywać się kolejne pokazy, już w salach wynajmowanych przez producentów filmu. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. 15 grudnia w "International Herald Tribune" ukazał się interesujący artykuł Petera Finna "Polish Filmmaking Stages an Epic Return" o odradzaniu się kina w Polsce, którego duży fragment dotyczy Andrzeja Wajdy i "Pana Tadeusza". Wypowiada się w nim także producent filmu Lew Rywin. W planach są ogłoszenia w prasie branżowej - owe słynne "For your considation...". Lew Rywin mówi, że budżet promocyjny, obliczony początkowo na 400 tys. dolarów, został zredukowany do 206 tys. Pieniądze na reklamę pochodzą z Heritage Films i od dystrybutora francuskiego. Rywin zwrócił się również do inwestorów filmu, aby uczestniczyli w kosztach oscarowych. Odmówiła tylko Wizja TV.
Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. A jeśli się nie uda? Tak też się może zdarzyć - każda nagroda jest wypadkową wielu czynników. Ale przecież już te podpisy złożone pod listem Stevena Spielberga są wspaniałym hołdem dla mistrza polskiego kina.
|
Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii. Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. szanse rosną, gdy ma się poparcie prominentnych ludzi kina. nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę.
|
List z Paryża Gdy dwa plemiona żyją pod jednym dachem przez tysiąc lat, codzienność nie składa się wyłącznie z aktów braterskiej miłości
Z pamięcią o dziesięciu sprawiedliwych
ANTONI GRYZIK
Jestem Francuzem pochodzenia polskiego. Choć w swoim czasie pozbawiono mnie obywatelstwa polskiego, zawsze czułem się kulturowo zakorzeniony w kraju moich przodków - niektórzy z nich czasem nosili myckę.
Na duszy mi lżej, że się zbrodnię potępia i nareszcie prawdę mówi o ludzkim cierpieniu. Ale jako specjalista od problematyki komunikacji widzę może jaśniej niż inni sens manipulacji, w której skład wchodzi przypomnienie sprawy Jedwabnego. Myślę o Normanie Finkelsteinie i jego książce "Przedsiębiorstwo Holokaust". Tak grubymi (nie jedwabnymi) nićmi szyte są niektóre argumenty wymieniane w dyskusji. Jak byśmy nagle powrócili, przeniesieni jakimś wehikułem czasu do dwudziestolecia międzywojennego i do seansów w kawiarni "Ziemiańska" pomiędzy Tuwimem a Nowaczyńskim. Widziane z Francji, wszystko to wydaje się egzotyczne. Czytam wypowiedzi nieocenzurowane w dzienniku waszego konkurenta "Gazety", w którym coraz bardziej daje się odczuć rosnącą falę antysemityzmu. Wiem, że większość tych, co dzisiaj psioczą na Żydów, najczęściej nie są autentycznymi antysemitami. Ale boję się, że jeśli źle pokieruje się dyskusją o Jedwabnem, to mogą nimi zostać naprawdę. Reagują oni jak stereotyp Polaka w kawale z książki dowcipów żydowskich "Przy szabasowych świecach" zatytułowanym "O polskim antysemityzmie". Przypomnę go: Polak stwierdza, że Żydów jako takich nie znosi, z wyjątkiem - i tu wymienia listę swoich znajomych Żydów, opisując ich w superlatywach. Żyd na to mu odpowiada, oczerniając indywidualnie wszystkich tych, których wymienił jako oszustów, złodziei itp. konkludując, że poza tym nie pozwoli oczerniać narodu żydowskiego tak w ogóle.
Nie chciałbym, aby pomyślano, że źle oceniam przygotowanie merytoryczne redaktorów prowadzących dyskusję ("Jedwabne, 10 lipca 1941 - zbrodnia i pamięć", "Rz" 53, 3 - 4.03.2001 r.). Ale ze zdumieniem zauważyłem, że gdy zaczęto poruszać dogłębnie problematykę współżycia Żydów z resztą społeczeństwa polskiego, wszystko się nagle usztywniło i zatriumfowała niewiedza i wzajemna nietolerancja. W formie eleganckiej, na płaszczyźnie intelektualnego konwenansu, zaczęto niemalże "rzucać mięsem". Jedni krzyczą, że wszystko to, co się zarzuca Żydom to kłamstwo i skandal, że Żydzi nigdy niczego złego nie zrobili Polakom, a jakby nawet, to należy to zrozumieć, tak bardzo zawsze Polak pogardzał Żydem, a drudzy na to, że wręcz przeciwnie, że Polak jako taki jest dobry i szlachetny, tylko czasem szumowina itd., że z drugiej strony Żydzi powinni też zdać sobie sprawę, iż nie są niewiniątkami. I poszły konie po betonie! Powróciła obustronna paranoja. Po co nam to wszystko dziś, w 2001 roku?
Ileż ja tu, w Paryżu, takich dyskusji się nasłuchałem... W 1982 roku zorganizowałem spotkanie mające na celu pojednanie pod hasłem "Pamięć żydowska a solidarność". Niestety, wszystko się skończyło na pyskówce. Nawet biednemu Brandysowi dostało się od antysemitów, gdy próbował bronić dobrego imienia Polaków. A przecież istnieje literatura, łatwo dostępna, która w sposób czytelny mogłaby uzmysłowić obecnemu pokoleniu głęboki sens historyczny konfrontacji polsko-żydowskiej. Przeczytajmy raz jeszcze na przykład "Mój wiek" Wata. Wiele lat temu napisałem tekst do dziennika "Liberation", aby spróbować uspokoić dyskusję o polskim antysemityzmie. Powiedziałem tam zdanie, które chciałbym, aby ktoś kiedyś powiedział spokojnie nad Wisłą: "Gdy dwa plemiona żyją pod jednym dachem przez tysiąc lat, codzienność nie składa się wyłącznie z aktów braterskiej miłości. Konflikty, nienawiść i zbrodnie musiały być również na porządku dziennym".
Broniąc imienia Polaków dorzuciłem, że wydaje mi się karykaturalne, gdy ktoś sobie wyobraża, iż winna jest zawsze jedna strona. Przeszłość jest bardzo ważna. Ale teraźniejszość i przyszłość niosą w sobie inne wyzwania niż wieczne przeżywanie dawnych krzywd. Było, jak było. Dziś trzeba raz zwyczajnie powiedzieć, że w sytuacji porozbiorowej ludność polskojęzyczna, zraniona w swej tożsamości instynktownie reagowała wrogością wobec ludności, która w swej masie odmawiała asymilacji kulturowej, a często wręcz asymilowała się poprzez pryzmat kultury okupanta. Kapuściński napisał w tym kontekście świetny artykuł na temat mechanizmów ludobójstwa w dzienniku "Le Monde des Debats".
Klimat, jaki się tworzy obecnie w Polsce w wyniku dyskusji o Jedwabnem, martwi mnie coraz bardzie,j bo mam jeszcze w Polsce rodzinę. Moi bliscy mówią mi, że coś niedobrego zaczyna się dziać, coś wisi w powietrzu. Może my już tak (kwestia obciążenia genetycznego) jesteśmy wszyscy przeczuleni; może reagujemy jak spłoszone ptaki.
Stańmy sobie raz porządnie twarzą w twarz, Polacy wszystkich odcieni, tożsamości prywatnych czy religijnych, wywalmy sobie prosto z mostu wszystko, co złe, ale na miłość boską, nie zapominajmy o tym, co było dobre. Bóg obiecał Lotowi, że uratuje Sodomę i Gomorę, jak się tam znajdzie dziesięciu sprawiedliwych mężów. Czy nie mamy w stosunkach polsko-żydowskich po obu stronach dziesięciu sprawiedliwych, których pamięć by nam pomogła budować wspólnie w trzecim tysiącleciu naszą wspólną Sodomę i Gomorę - Polskę?
Pamiętajmy o Róży Luksemburg, co chciała wymazać Polskę z mapy Europy, ale nie zapominajmy jednocześnie pejsatego chasyda z obrazu Grottgera. Pamiętajmy o tych młodych Żydach, co zbałamuceni komunistyczną propagandą przyłączyli się do wojsk sowieckiej Rosji w 1920 roku. Ale pamiętajmy także o setkach chłopców z galicyjskich szetteli, co na ochotnika zaciągnęli się do Pierwszej Brygady w 1916 roku. Poznałem tu, we Francji jednego z nich, stuletniego dziś doktora Maurycego Wajdenfelda, przyjaciela i tłumacza Korczaka. Z dumą pokazywał mi Virtuti Militari za udział w wyprawie kijowskiej i list pochwalny marszałka. Pamiętajmy o tych, co kolaborowali z sowieckim okupantem w 1939 roku, ale nie zapominajmy o tysiącach tych, co męczeństwem lub śmiercią w łagrze przypłacili chęć przyłączenia się do polskiej armii na emigracji, jak Herling-Grudziński. Pamiętajmy o Menachemie Beginie, który zdezerterował z Pierwszego Korpusu, ale uklęknijmy przed mogiłami z gwiazdą Dawida na cmentarzu pod Monte Cassino.
A w Jedwabnem, płacząc nad męczeństwem okrutnie zamordowanych, wdzięczną myśl kieruję do tych, co z narażeniem życia uratowali kilka ludzkich istot, późniejszych świadków, bez zeznań których pies z kulawą nogą nigdy by się nie dowiedział o prawdzie. Próbuję sobie wyobrazić, jak ciężko musiało im być po wojnie, patrząc codziennie w oczy sąsiadom, którzy z pewnością gdzieś tam mieli do nich żal o to, że nie zrobili tak jak większość mieszkańców. Bohaterom zawsze było trudno, gdy ucichło echo armat.
A może byśmy im dzisiaj pomnik postawili? Dlaczego tylko w Izraelu jest miejsce pamięci poświęcone Sprawiedliwym? Dlaczego nigdy nie pomyśleliśmy o czymś podobnym w Polsce, zamiast czekać, aż w obcym kraju obcy naród ich osądzi i wyróżni? Czy nas wszystkich, zjednoczonych nareszcie ponad podziałami religijnymi, nie stać na podobny gest, by w ten sposób zainaugurować nowe tysiąclecie?
Autor jest profesorem w Ecole Superieure de la Realisation Audiovisuelle.
|
Na duszy mi lżej, że się zbrodnię potępia i nareszcie prawdę mówi o ludzkim cierpieniu. Ale widzę może jaśniej niż inni sens manipulacji, w której skład wchodzi przypomnienie sprawy Jedwabnego. Wiem, że większość tych, co dzisiaj psioczą na Żydów, najczęściej nie są autentycznymi antysemitami. Ale boję się, że jeśli źle pokieruje się dyskusją o Jedwabnem, to mogą nimi zostać naprawdę. ze zdumieniem zauważyłem, że gdy zaczęto poruszać dogłębnie problematykę współżycia Żydów z resztą społeczeństwa polskiego, wszystko się nagle usztywniło i zatriumfowała niewiedza i wzajemna nietolerancja.
Przeszłość jest bardzo ważna. Ale teraźniejszość i przyszłość niosą w sobie inne wyzwania niż wieczne przeżywanie dawnych krzywd.
|
ROZMOWA
Michał Stępka, doktor nauk medycznych, ordynator I Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala Kolejowego w Pruszkowie
O powołaniu nikt nie mówi
Nie wróżę sukcesu żadnym biurokratycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. FOT. PIOTR KOWALCZYK
Rz: Jak głębokie musi być zobojętnienie pielęgniarki, która - wiedząc, że kilkadziesiąt metrów dalej, u wejścia do szpitala, zasłabł człowiek - nie udziela mu pomocy, a wzywa karetkę pogotowia z drugiego końca miasta? Tak stało się w Olsztynie, karetka przyjechała za późno, człowiek zmarł. Lekarze szpitala podobno o tym nie wiedzieli.
MICHAł STĘPKA: Nie znam szczegółów tego wydarzenia i nie mam podstaw do wyrażania opinii. Jestem natomiast przekonany, że jest to wielki dramat rodziny pacjenta i dyżurującego wówczas personelu.
Nieporównanie większy - rodziny.
Nie chcę i nie mogę wartościować.
Czy lekarze, pielęgniarki traktują jeszcze swoją profesję jako powołanie?
W środowisku mało się o tym rozmawia. Owszem, jest to temat do dyskusji przed studiami, wśród studentów młodszych lat medycyny, ale później bardzo rzadko.
Dlaczego?
Ci lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że podobnie jak uczucia wiara jest to sprawa zbyt osobista, by publicznie o niej mówić. Inni z kolei nie mówią, bo zdają sobie sprawę, że powołanie do czegoś zobowiązuje. Do bardziej życzliwego, delikatnego stosunku do drugiego człowieka, zwłaszcza cierpiącego. Studenci, a także młodzi lekarze mają w sobie dużo wrażliwości.
Którą potem się zatraca, a pacjent staje się kolejnym "przypadkiem"?
Może traci się tę wrażliwość z latami pracy, w pośpiechu, w zderzeniu z biurokracją. Ale jeżeli w zespole, od dyrektora i ordynatora do salowej, panuje ogólnie życzliwe nastawienie do pacjentów, jeżeli chorych się po prostu lubi, to taka atmosfera promieniuje na wszystkich i młody lekarz czy pielęgniarka przychodzący do pracy tej wrażliwości nie zatracą.
Czy lekarze w ogóle dostrzegają ogromne odhumanizowanie medycyny, uprzedmiotowienie pacjenta. Nacisk położony jest na techniczne nowości, gdy pacjentowi czasami bardziej niż rewelacyjnego leku potrzeba dobrego słowa, zainteresowania.
Rzeczywiście, często młodzi lekarze są zafascynowani nowościami technicznymi, ułatwiającymi diagnostykę i terapię. Nie można jednak zapominać, że istnieje druga strona medycyny, bez której nie można jej zrozumieć, a jest nią zwykły życzliwy stosunek człowieka do człowieka. Sławny psychiatra Antoni Kępiński mówił, że w medycynie najważniejszym lekiem jest sam lekarz, który oddziałuje na chorego całą swoją osobowością.
Czy można być dobrym lekarzem bez powołania?
Można, z tym, że ów lekarz, nawet świetny fachowiec, bardzo dużo traci, nie wykorzystuje szansy rozwoju. Widzi medycynę tylko w jednym wymiarze - przyrodniczo-technicznym, w wymiarze rzemiosła, techniki medycznej.
Albo przepisów reformy? Myślę, że i lekarze, i pielęgniarki, i pacjenci liczyli na to, iż po wprowadzeniu reformy służby zdrowia wszyscy będą wreszcie zadowoleni. Lekarze i pielęgniarki z godziwych zarobków, a pacjenci, choć chorzy, będą szczęśliwi z powodu wysokiej jakości usług, możliwości wyboru najlepszego lekarza oraz nareszcie zdrowych, nie skorumpowanych relacji z personelem medycznym. Tymczasem zarobki poprawiły się tylko niektórym lekarzom, a w ocenie pacjentów opieka medyczna działa gorzej niż przed reformą. Obraz przeraźliwie smutny...
Rzeczywiście, taki jest odbiór reformy przez większość pacjentów i znaczną część personelu medycznego. Nie wróżę zresztą sukcesu żadnym etatystycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. Rozwiązanie widzę w dobrowolnych prywatnych ubezpieczeniach.
Na Pana oddziale podobno nikt łapówek nie daje ani nie bierze, ale są szpitale, w których pacjenci przekazują sobie z ust do ust, ile "kosztuje" operacja u poszczególnych lekarzy. Jak głęboko sięga ten rodzaj demoralizacji?
W moim środowisku zawodowym, w dziedzinie chorób wewnętrznych, nie spotkałem się nigdy z przypadkami uzależnienia leczenia od łapówki. Być może należy odróżnić, jeżeli o to chodzi, medycynę niezabiegową od zabiegowej.
Na jednym biegunie jest, jak słyszałam, pediatria, na drugim, przeciwnym - chirurgia.
Dziedziny niezabiegowe to interna z jej licznymi podspecjalnościami, jak psychiatria i neurologia, natomiast zabiegowe to chirurgia, ortopedia, ginekologia. Kiedyś medycyna wewnętrzna i chirurgia to były dwie różne dziedziny. Lekarze wykształceni na uniwersytetach zepchnęli chirurgów do roli niższych pomocników. W średniowieczu chirurgią zajmowali się łaziebnicy i cyrulicy, traktując swoje zajęcia wyłącznie usługowo. Dopiero w czasach nowożytnych chirurgia połączyła się z medycyną. Dzisiaj jest to bardzo skomplikowana dziedzina, ale być może historyczne uwarunkowania mają jakiś wpływ na sposób jej uprawiania.
Ale chyba trudno dzisiaj mówić o zróżnicowanej specjalistycznie wrażliwości. Tak jak nie mogą być usprawiedliwieniem łapówkarstwa niskie zarobki części lekarzy. Dlaczego zatem biorą?
Niektórzy ludzie, którzy opanowali jakąś trudną sztukę, mają pokusę, by - jeśli pojawi się taka możliwość - wykorzystać tę umiejętność, niedostępną dla innych, dla korzyści finansowych. Myślę, że podobnie jest w każdym zawodzie: polityka, bankowca, prawnika. Poza tym korupcjogenny jest każdy system rozdzielczy, w którym odgórnie decyduje się o podziale wspólnych dóbr. Dlaczego nie ma korupcji w prywatnych gabinetach czy lecznicach? Sam prowadzę również prywatną praktykę i proszę wierzyć, że tu nikt niczego nie proponuje. Zdarza się natomiast, że pacjent ma kłopoty finansowe, nie ma czym zapłacić, ale dochodzimy do porozumienia. To jest nasz dwustronny układ.
Trzeba również, moim zdaniem, odróżnić korupcję, która znaczy kupienie zwiększonej troski o chorego, od formy wyrażenia przez pacjenta wdzięczności, w momencie wypisania ze szpitala, za pomyślnie przeprowadzoną operację czy leczenie.
Tego typu wdzięczność uważa Pan za dopuszczalną?
Tak, nie można pacjentowi odmówić prawa do wyrażania wdzięczności, chociaż jej forma to osobne zagadnienie. Uważam za nieludzkie wyproszenie z gabinetu pacjenta, który przyszedł podziękować za leczenie.
W jaki sposób pacjenci wyrażają Panu wdzięczność?
Czasem, po zakończeniu hospitalizacji, pacjenci żegnają się, przychodzą z kwiatkiem, niekiedy przyślą list z podziękowaniem, czasem przyniosą własnoręcznie namalowany obraz, niekiedy słodycze albo alkohol. Forma wyrażenia wdzięczności w dużym stopniu zależy od kultury i osobowości pacjenta oraz jego rodziny.
Czy wtedy, kiedy Pan studiował medycynę, wystarczająco zwracano uwagę na etyczną stronę zawodu?
Zarówno w czasie studiów, jak i stażu miałem poczucie niedosytu w uwzględnianiu tych zagadnień w codziennej praktyce. Od początku studiów w akademii medycznej brakowało mi rozmów z asystentami, profesorami na temat etyki zawodowej. Zajęcia z deontologii prowadzone były przez semestr na ostatnim roku i były to dyskusje o kodeksach etycznych. Uważam, że zajęcia te powinny być zintegrowane z zajęciami przy łóżku pacjenta. Pamiętam moje pierwsze zajęcia z anatomii, ćwiczenia z osteologii, czyli nauki o kościach. W tej samej sali, w której się uczyliśmy, zorganizowano imieniny, bodajże z kwiatami i czekoladkami. Dla mnie, młodego człowieka, który świadomie wybrał ten kierunek studiów, który zwłoki człowieka traktował jak sacrum, było to szokiem. Teraz myślę, że jest w tym może swoisty sposób na wyrobienie w przyszłym lekarzu dystansu do choroby, do pacjenta, do jego ciała, gdyż skuteczna pomoc cierpiącemu wymaga obiektywizmu i często chłodnego spojrzenia.
Emocje mogą przeszkadzać, ale wrażliwość jest niezbędna. Czy młodzi lekarze, których Pan przyjmuje teraz do pracy, są inni, czy tacy sami jak Pan dwadzieścia lat temu?
Odnajduję w nich podobne cechy, podobną wrażliwość. Oprócz wiedzy młodzi lekarze poszukują wzorców osobowych, poszukują mistrza, którego, bywa, przez całe życie nie odnajdują.
Na akademii też takich nie było?
Może to wina organizacji studiów? Do odnalezienia mistrza potrzebny jest czas i skupienie, tymczasem studenci ciągle przemieszczają się ze szpitala do szpitala, z oddziału na oddział. Mało zostaje czasu na rzeczowy kontakt z asystentem, profesorem, rozmowę z doświadczonym lekarzem, na podpatrzenie go podczas pracy, podzielenie się refleksją czy wątpliwościami. Nauka medycyny, oprócz poznania patofizjologii i terapii chorób, polega na kopiowaniu wzorów, na naśladowaniu starszych, bardziej doświadczonych lekarzy.
Czy przyszłym lekarzom mówi się, jak należy zachować się wobec śmierci człowieka, wobec rodziny umierającego?
W okresie moich studiów nie mówiło się. Teraz mówi się więcej. Są nawet na ten temat odpowiednie rozdziały w podręcznikach.
Jakie Pan przeżywa dylematy moralne w swojej pracy?
Podstawowy dylemat to niemożność zapewnienia pacjentom zarówno badań, jak i sposobów leczenia, które są uznawane za optymalne, ale w większości wypadków trudno dostępne. Mamy teraz dostęp do wspaniałych leków, ale są one bardzo drogie. Dlatego często jestem też zmuszony do rezygnacji z przepisania sprawdzonego leku dobrej marki, bo pacjenta na taki nie stać, i do zastąpienia go preparatem objętym opłatą zryczałtowaną, choć wiem, że będzie to preparat mniej skuteczny.
Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
|
MICHAł STĘPKA: Ci lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że podobnie jak uczucia wiara jest to sprawa zbyt osobista, by publicznie o niej mówić. Inni z kolei nie mówią, bo zdają sobie sprawę, że powołanie do czegoś zobowiązuje. Studenci, a także młodzi lekarze mają w sobie dużo wrażliwości.Może traci się tę wrażliwość z latami pracy, w pośpiechu, w zderzeniu z biurokracją. Ale jeżeli w zespole, od dyrektora i ordynatora do salowej, panuje ogólnie życzliwe nastawienie do pacjentów, jeżeli chorych się po prostu lubi, to taka atmosfera promieniuje na wszystkich i młody lekarz czy pielęgniarka przychodzący do pracy tej wrażliwości nie zatracą.
Czy można być dobrym lekarzem bez powołania?
Można, z tym, że ów lekarz, nawet świetny fachowiec, bardzo dużo traci, nie wykorzystuje szansy rozwoju. Widzi medycynę tylko w jednym wymiarze - przyrodniczo-technicznym, w wymiarze rzemiosła, techniki medycznej.
|
ROZMOWA
Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych
Barbarzyńcy u progu
- Niektóre przyjazne dla nas kraje powiadają: nie spieszcie się, lepiej dobrze się przygotujcie, wejdźcie do Unii z mocną pozycją, uzyskajcie jak najwięcej. Są to argumenty racjonalne, ale według mego najgłębszego przeświadczenia sprzeczne z interesem Polski i sprzeczne z interesem Unii Europejskiej.
FOT. ANNA BRZEZIŃSKA
Konferencja "Ku wspólnocie demokracji", która rozpoczyna się dzisiaj w Warszawie, została zwołana w 20-lecie powstania "Solidarności". Był pan obecny przy narodzinach "S" i uczestniczył w jej dziesięcioletniej walce o demokrację w Polsce. Jakie przesłanie wynika z dziedzictwa "Solidarności" dla krajów zmierzających do demokracji?
BRONISŁAW GEREMEK - Jest to konferencja bez precedensu - tak ze względu na miejsce, bo odbywa się w Warszawie, jak ze względu na temat. Zarówno czas, jak i miejsce nie są przypadkowe. Czas to przede wszystkim przełom tysiąclecia - milenium. Ale także, jak pan zauważył, 20-lecie zrywu "Solidarności". To jeden z ważnych elementów przesłania konferencji, która nie ma być spotkaniem klubu tych, którzy osiągnęli sukces. Ma być miejscem, z którego pójdzie w świat znak nadziei.
Przecież dwadzieścia lat temu polska "Solidarność" porwała się na zadanie zupełnie beznadziejnie - nie dysponując żadnymi środkami przemocy, żadnymi instrumentami demokratycznego państwa. I osiągnęła sukces. Bez użycia przemocy, odwołując się do fundamentalnych wartości, które stanowią o europejskiej tradycji i o wspólnocie międzynarodowej.
Jest rzeczą ważną, że ta konferencja odbywa się w Warszawie - tak mocno doświadczonej przez wojnę jak niewiele miast na świecie - że dzieje się to w Polsce, której udało się wytrącić pierwszy kamień z muru berlińskiego, a w dziesięć lat później odbudować demokrację. I że odbywa się to w Europie Środkowej, która u schyłku XX wieku po dwóch systemach totalitarnych i dwóch wojnach światowych odzyskała wolność i zbudowała instytucje demokratycznego państwa prawa.
Nie znaczy to wcale, że podczas tej konferencji zamierzamy udzielać lekcji, uznając, że demokracja jest wyłącznie dziedzictwem europejskim. W Warszawie są wszak przedstawiciele największej demokracji świata - Indii. Jest tutaj także demokracja o szczególnym doświadczeniu - Stany Zjednoczone. Jest Republika Mali, która zapowiada przemiany demokratyczne na kontynencie, na którym na ogół się to nie udawało. Nie jest to więc konferencja europocentryczna, ale wspólna, rzec można - globalna.
A co z wielkimi nieobecnymi? Jak pozyskać dla światowej demokracji Chiny i kraje arabskie? Czy widzi pan szansę, żeby kraje te pojawiły się na następnych spotkaniach tego typu?
To jeden z fundamentalnych problemów tej konferencji. Jej sukces zależy od tego, czy będzie otwarta, czy nie będzie instrumentem wykluczenia. Ale skoro nie ma czegoś takiego jak bezpłatny lunch, jak pouczają nas liberalni ekonomiści, to i na tej konferencję musi być jakiś bilet wstępu. Jej wielkim przesłaniem jest wszakże to, że demokracja jest procesem. Za niezwykle optymistyczny uważam fakt, że są kraje, które wyrażają żal, że nie zostały zaproszone, choć podejmowały starania, żeby się tu znaleźć. Państwa - tak jak ludzie - lubią się przeglądać w lustrze. Dziś nie ma wśród zaproszonych Chin, nie ma niektórych krajów europejskich - Jugosławii, Białorusi - ale jest nadzieja, że na następnej konferencji już będą, bo istotą tego procesu nie jest wykluczanie, ale włączanie.
Najlepiej powołana do włączania tzw. nowych demokracji wydaje się być Unia Europejska, ale ostatnio prezentuje w tej mierze coraz większą wstrzemięźliwość...
Jest to znak osłabienia poczucia wielkiej satysfakcji Europy z powodu końca zimnej wojny. Wydawało się, że to, co zaczęła polska "Solidarność" - likwidację podziału Europy, dokończy Unia Europejska, doprowadzając do zjednoczenia kontynentu. Ostatnim momentem europejskiego entuzjazmu po 1989 roku był szczyt Unii w Helsinkach, na którym nieoczekiwanie podjęta została decyzja rozpoczęcia negocjacji z wszystkimi 12 kandydatami. Ale potem Unia przestraszyła się własnej odwagi. Uznano, że tak szeroko zakreślone pole rozszerzenia może doprowadzić do osłabienia integracji europejskiej. Wielcy architekci tego procesu - Helmut Schmidt, Giscard d'Estaing, Jacques Delors - wyrażają niepokój, że wznoszona przez półwieku budowla może się rozpaść.
To nie tylko problem elit politycznych, ale także problem postaw społecznych. Niektóre społeczeństwa Unii Europejskiej są przestraszone: u progu pojawili się "barbarzyńcy". Ci "barbarzyńcy" będą chcieli opanować miejsca pracy, będą chcieli wejść ze swoimi produktami na rynki europejskie i będą się domagać pomocy finansowej od Unii. Co ciekawe, ów niepokój społeczny w mniejszej mierze dotyka zamożnych krajów skandynawskich, które mogłyby przecież bronić klubu bogatych. W niewielkim stopniu znajdziemy go także wśród ongiś ubogich krajów południa Europy - Hiszpanii, Portugalii, Grecji. Dotyczy on przede wszystkim krajów, które stworzyły Unię. Tak wielkich trudności nigdy jeszcze na naszej drodze do Unii nie spotkaliśmy. Jest to kwestia w pierwszym rzędzie naszych relacji z wielkimi adwokatami sprawy polskiej, a mianowicie Niemcami i Francją.
Oba te kraje uważa pan za naszych wielkich adwokatów?
Uważam, że jest w polskim interesie, aby takimi były. Pojawiła się bowiem tendencja opóźnienia procesu rozszerzenia. Niektóre przyjazne dla nas kraje powiadają: nie spieszcie się, lepiej dobrze się przygotujcie, wejdźcie do Unii z mocną pozycją, uzyskajcie jak najwięcej. Są to argumenty racjonalne, ale według mego najgłębszego przeświadczenia sprzeczne z interesem Polski i sprzeczne z interesem Unii Europejskiej.
Dat nie należy mistyfikować. Ale data, którą Polska sobie wyznaczyła i do której przekonała inne kraje pierwszej grupy kandydatów - 1 stycznia 2003 roku - jest datą ważną. Jeżeli nie uda nam się zrealizować tego strategicznego celu, to wówczas nie tylko Polska będzie miała kłopoty wewnętrzne, ale nie będziemy też mieli wpływu na proces przemiany wspólnoty, do której wchodzimy. Nie będziemy również mieli wpływu na decyzje budżetowe, a zatem konsekwencje są daleko idące. Mogłoby to oznaczać, że ten pociąg pod nazwą "Unia Europejska" odjedzie ze stacji, na której miał z nami spotkanie.
Odjazd tego pociągu może również wywołać propozycja utworzenia Federacji Europejskiej, przedstawiona przez ministra Fischera. Przecież w ten sposób ów pociąg, do którego chcemy wsiąść, przyspiesza biegu.
W sprawie propozycji Fischera rząd polski nie zajął stanowiska. Członkiem Unii Europejskiej jeszcze nie jesteśmy. I nie jesteśmy zainteresowani zabieraniem głosu w sprawie, która wewnątrz Unii jest tak kontrowersyjna.
Czy to oznacza, że Polska nie chce wybierać pomiędzy federalistami i przeciwnikami federacji?
Na szczęście Polska nie musi zajmować stanowiska w tej chwili. Natomiast mam swoje zdanie na ten temat jako obywatel i jako polityk. Uważam, że bogactwem Europy jest różnorodność narodów, kultur narodowych - propozycja utworzenia państwa federalnego nie odpowiada tej tradycji. Na razie zresztą propozycje Joschki Fischera należą wyłącznie do kręgu politycznej retoryki i politycznej wizji - nie mają wpływu na kształt obecnej reformy unijnych instytucji i na decyzje, które zapadają na konferencji międzyrządowej.
Rzecz jasna, warto się zastanowić nad tym, jaka Unia może być w przyszłości. I do jakiej Unii my chcielibyśmy wejść. Wizja ministra Joschki Fischera jest ciekawa z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że opiera architekturę Unii na zasadzie subsydialności, a więc zasadzie podziału kompetencji między różnymi szczeblami władzy. Po drugie dlatego, że mówi o Unii Europejskiej jako wspólnocie państw narodowych. A po trzecie dlatego, że dostrzega, iż awangarda Unii nie może być zamkniętym kręgiem, który jednych włącza, a innych wyklucza, ale winna być grupą otwartą, która powstaje metodą wzmocnionej współpracy. Taką metodą powstał obszar Schengen jako przestrzeni bez granic czy Euroland z jedną monetą likwidującą monety narodowe.
Powiedział pan, że w polskim interesie leży, aby naszymi adwokatami były zarówno Niemcy, jak i Francja. Pełna zgoda, ale jak tego dokonać?
Z Niemcami sprawa jest prostsza, albowiem w niemieckim interesie narodowym leży, by Polska weszła do Unii Europejskiej. Francuzów trzeba dopiero o tym przekonać. Musimy znaleźć sposób na to, by rozproszyć obawy Francji, że rozszerzenie wzmocni rolę Niemiec w Europie. Groźba niemieckiej hegemonii to stały motyw francuskiej historii od dwóch stuleci. Musimy ją także przekonać, że rozszerzenie nie zagraża wspólnej polityce rolnej, w której utrzymaniu Francja upatruje swój narodowy interes. Że Polska, która wchodzi do Unii z dużym rolnictwem, nie stanowi dla niej zagrożenia, a przeciwnie - w tej sprawie będziemy sojusznikiem, jakiego Francja nigdy jeszcze w Unii nie miała.
Chciałbym jednocześnie, by w polskiej polityce rosła rola Wielkiej Brytanii. To dzięki dialogowi polsko-brytyjskiemu udało nam się uzyskać najlepsze rozwiązanie w kwestii wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony.
Czyli jakie?
Chodziło nam o to, aby został nawiązany stały, zinstytucjonalizowany dialog pomiędzy NATO a Unią Europejską. I podczas szczytu w Feirze to zostało postanowione. Szło nam również o to, by podobny status nadać dialogowi 15 krajów Unii z sześcioma państwami NATO, które do Unii nie należą. To także zostało dzięki współpracy z Brytyjczykami w końcu przyjęte. Wielka Brytania staje się coraz bardziej europejska, a jednocześnie zachowuje obawy wobec nadmiernych tendencji federalistycznych. W tym punkcie może znaleźć zrozumienie w nowych krajach członkowskich.
Przystąpienie do Unii oznacza konieczność zrzeczenia się niektórych elementów suwerenności. I jest zrozumiałe. Chcę jednak pana, jako historyka i polityka, zapytać, jakich atrybutów suwerenności wyrzekać się nie należy?
Uważam, że Polska powinna mieć suwerenną politykę zagraniczną.
Nie ulega wątpliwości, że w polityce bezpieczeństwa opłaca się nam wchodzić w sojusze. Zresztą, jak powiedział generał de Gaulle, w sojusze wchodzi się nie po to, by osłabiać suwerenność, ale po to, by ją wzmacniać. Wiemy to także z własnej historii. Natomiast polityka zagraniczna jest wyrazem suwerenności o kapitalnym znaczeniu i musi być własna. Toteż obserwowałbym z uwagą dyskusję o wspólnej polityce zagranicznej w Unii Europejskiej.
Za rzecz niezwykle ważną uważam też zachowanie roli parlamentu narodowego. Dotychczasowe próby demokratyzacji Unii nie zdołały pokonać progu obojętności obywatela. Obywatel Europy jest przede wszystkim obywatelem swojego państwa narodowego i w wyborach do parlamentu narodowego bierze udział o wiele chętniej niż w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Parlament narodowy wytwarza poczucie obywatelskości. A jedną z największych gróźb dla demokracji jest obojętność obywateli.
Trzeba także zachować suwerenność gospodarczą. Do Unii powinniśmy wchodzić jako państwo o otwartej gospodarce, bez protekcjonistycznych barier. Ale musimy bronić własnych interesów, które nie zawsze są zgodne z interesami multinarodowych korporacji. A czasami są im przeciwstawne.
Mając suwerenną politykę zagraniczną, obywatelską kontrolę na życiem politycznym i broniąc własnych interesów gospodarczych, jesteśmy zdolni realizować nasze interesy narodowe. Należą do nich również rozwinięte stosunki gospodarcze z krajami spoza Unii Europejskiej. W naszym żywotnym interesie leży przyciąganie na przykład inwestycji amerykańskich, a także utrzymywanie infrastruktury NATO-wskiej.
Nie mówię tego wszystkiego po to, by dołączać do chóru hiobowych głosów na temat zagrożeń, przed jakimi rzekomo stoi Polska. Przeciwnie, Polska stoi przed ogromną szansą. Trzeba tylko umieć ją mądrze wykorzystać.
Rozmawiał Jan Skórzyński
|
Konferencja "Ku wspólnocie demokracji", która rozpoczyna się dzisiaj w Warszawie, została zwołana w 20-lecie powstania "Solidarności". Jest to konferencja bez precedensu - tak ze względu na miejsce, bo odbywa się w Warszawie, jak ze względu na temat. Przecież dwadzieścia lat temu polska "Solidarność" porwała się na zadanie zupełnie beznadziejnie - nie dysponując żadnymi środkami przemocy, żadnymi instrumentami demokratycznego państwa. I osiągnęła sukces. Bez użycia przemocy, odwołując się do fundamentalnych wartości, które stanowią o europejskiej tradycji i o wspólnocie międzynarodowej.
Wydawało się, że to, co zaczęła polska "Solidarność" - likwidację podziału Europy, dokończy Unia Europejska, doprowadzając do zjednoczenia kontynentu. Ale potem Unia przestraszyła się własnej odwagi. To nie tylko problem elit politycznych, ale także problem postaw społecznych. Tak wielkich trudności nigdy jeszcze na naszej drodze do Unii nie spotkaliśmy. Jest to kwestia w pierwszym rzędzie naszych relacji z wielkimi adwokatami sprawy polskiej, a mianowicie Niemcami i Francją.
Niektóre przyjazne dla nas kraje powiadają: nie spieszcie się, lepiej dobrze się przygotujcie, wejdźcie do Unii z mocną pozycją, uzyskajcie jak najwięcej. Są to argumenty racjonalne, ale według mego najgłębszego przeświadczenia sprzeczne z interesem Polski i sprzeczne z interesem Unii Europejskiej. data, którą Polska sobie wyznaczyła - 1 stycznia 2003 roku - jest datą ważną. Jeżeli nie uda nam się zrealizować tego strategicznego celu, to wówczas nie tylko Polska będzie miała kłopoty wewnętrzne, ale nie będziemy też mieli wpływu na proces przemiany wspólnoty, do której wchodzimy.
W sprawie propozycji Fischera rząd polski nie zajął stanowiska. Natomiast mam swoje zdanie na ten temat jako obywatel i jako polityk. Uważam, że bogactwem Europy jest różnorodność narodów, kultur narodowych - propozycja utworzenia państwa federalnego nie odpowiada tej tradycji.
Nie ulega wątpliwości, że w polityce bezpieczeństwa opłaca się nam wchodzić w sojusze. Za rzecz niezwykle ważną uważam też zachowanie roli parlamentu narodowego. Trzeba także zachować suwerenność gospodarczą. Mając suwerenną politykę zagraniczną, obywatelską kontrolę na życiem politycznym i broniąc własnych interesów gospodarczych, jesteśmy zdolni realizować nasze interesy narodowe. Polska stoi przed ogromną szansą. Trzeba tylko umieć ją mądrze wykorzystać.
|
Jakie są szanse inicjatywy politycznej Andrzeja Olechowskiego, Donalda Tuska i Macieja Płażyńskiego?
Sztuka łączenia przeciwieństw
JANUSZ A. MAJCHEREK
Jednym z powodów przewagi, jaką SLD ma nad politycznymi rywalami, jest umiejętność godzenia i spajania różnych nurtów i frakcji, czego nie potrafią konkurenci, popadający z tego powodu w wewnętrzne konflikty i rozłamy. Czy inicjatywa Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska będzie potwierdzeniem, czy przezwyciężeniem tych tendencji?
Każde poważne ugrupowanie polityczne usiłujące zabiegać o masowe poparcie społeczne musi być wielonurtowe. Różne grupy elektoratu wymagają zróżnicowanej oferty programowej, do jej sformułowania i realizacji potrzebne jest urozmaicone zaplecze ideowe, a takie mogą stworzyć tylko wielorakie grupy działaczy i członków.
Formacje monoideowe, opierające się na dogmatycznie strzeżonej jedności i czystości doktrynalnej, nie mają szans w pluralistycznym społeczeństwie i demokratycznej rywalizacji. W ostatnich miesiącach wewnątrz AWS i UW wystąpiły tendencje do takiego organizacyjno-ideowego zawężania, co doprowadziło do secesji części zaniepokojonych tym członków, czujących się dyskryminowanymi.
Sami przeciw sobie
Akcja Wyborcza Solidarność usiłuje się odwoływać do szerokich kręgów prawicy i łączyć różne jej nurty. Dwa z nich wybijają się na plan pierwszy. Jeden wywodzi się ze związku zawodowego, dysponuje jego bazą członkowską, zapleczem organizacyjnym i grupą zaufanych działaczy. Drugi skupia polityków sensu stricto, mających własne partie, a niekiedy nawet zadatki na mężów stanu, ale nie tak rozległe wpływy. Różnice między nimi znajdują wyraz na planie ideologicznym.
Działacze związkowi hołdują na ogół najprostszym przekonaniom narodowo-katolickim, nie wymagającym uchwycenia takich chrześcijańsko-demokratyczych czy konserwatywno-liberalnych niuansów, jak zasada subsydiarności czy skomplikowane relacje osoby i wspólnoty. Taki też, odpowiednio do głoszonych poglądów, mają elektorat.
Prymat wewnątrz AWS zdobył nurt związkowy i katolicko-narodowy, reprezentowany przez przewodniczącego, który poniósł z kolei klęskę w rywalizacji o poparcie społeczne w wyborach prezydenckich. Zdaniem przeciwników dowiodło to, że dominacja działaczy związkowych i ich poglądów spycha całą formację na manowce, dlatego zażądali dymisji niefortunnego przywódcy.
W rewanżu związkowi delegaci, nie znoszący przemądrzałego Rokity i wyniosłego, dystyngowanego Płażyńskiego ani nie rozumiejący subtelności poglądów Halla, obrzucili ich na zjeździe "Solidarności" dosadnymi epitetami. Mimo zawartego później porozumienia skłócone i nisko oceniane przez elektorat ugrupowanie stanęło po odejściu Płażyńskiego na progu rozpadu.
Słodko-gorzka zemsta etosu
Różnice wewnątrz UW mają charakter mentalno-ideowy. Jedną grupę stanowią środowiska profesorsko-mentorskie, odwołujące się do tradycyjnego etosu i ideałów dawnej, zwłaszcza tzw. postępowej, inteligencji, mające poczucie misji, ideowego posłannictwa i społecznej wrażliwości. Drugi nurt tworzą beneficjenci przemian zapoczątkowanych w 1989 roku i reprezentujący ich działacze, zorientowani technokratycznie, stawiający cele pragmatyczne i realizujący je metodami elastycznie dostosowywanymi do okoliczności, ceniący skuteczność i sukces, dążący do niego energicznie i aktywnie, bez zahamowań, dylematów i rozterek. Różnicom między nimi odpowiada odmienność elektoratu: pierwsi mają ostoję w słabnącej i dezintegrującej się inteligencji budżetowej, drudzy szukają oparcia w powstającej i rozwijającej się klasie średniej.
Dominacja nurtu inteligencko-etosowego w dawnej Unii Demokratycznej spychała ją na pobocze polskiej polityki, wraz z kurczącym się elektoratem tej proweniencji. Środowiska te z bólem przyjęły przywództwo w UW sztandarowego technokraty Leszka Balcerowicza i znosiły je z zaciśniętymi zębami, zmuszone do tego dobrym wynikiem kampanii wyborczej 1997 roku, eksponującej osobę lidera, a kierowanej przez Pawła Piskorskiego, uosabiającego nowy unijny pragmatyzm i traktowanego z odpowiednią do tego niechęcią.
Gdy Balcerowicz odszedł, przystąpiono z zapałem do batalii o schedę po nim. Choć usiłowano przedstawiać Bronisława Geremka, reprezentującego i uosabiającego nurt inteligencko-profesorski, jako "oczywistego" przywódcę całej UW, siły okazały się nadspodziewanie wyrównane i jego zwycięstwo nad Tuskiem zostało osiągnięte niewielką przewagą głosów. Upojeni sukcesem stronnicy nowego-starego lidera postanowili jednak wziąć wytęskniony odwet na pokonanych konkurentach, a zemsta była tym słodsza, że osiągnięta dzięki organizacyjnej sprawności i dyscyplinie oraz pragmatycznej przebiegłości, czyli przeciwników pognębiono ich własnymi metodami. Ci uznali w rezultacie, że nie ma już w partii dla nich miejsca.
Liberalizm jest bogatą doktryną, rozciągającą się od bieguna socjalliberalnego do liberalno-konserwatywnego. Istnienie dużego potencjalnego elektoratu na tym obszarze wykazał wynik wyborczy Andrzeja Olechowskiego, do poparcia którego nie dopuściła "etosowa" część Unii. Ugrupowanie to mogło skupić te różne nurty i grupy wyborców, wewnętrzne rozgrywki udaremniły to jednak i prowadzą do rozpadu partii. Bronisław Geremek może okazać się równie "oczywistym" przewodniczącym UW, jak Marian Krzaklewski był "naturalnym" kandydatem AWS do prezydentury.
Siła różnorodności
Sojusz Lewicy Demokratycznej jest też ugrupowaniem wielonurtowym. Są w nim zarówno dawni aparatczycy PZPR, przedstawiciele komunistycznego aktywu, jak i partyjni reformatorzy, rewizjoniści i "liberałowie". Ci i tamci mają swój elektorat. Po części to nostalgicy za PRL, ideologiczni wrogowie kapitalizmu i zmian zapoczątkowanych w 1989 roku, a zwłaszcza znienawidzonego przez nich Balcerowicza, co ukazała reakcja na desygnowanie go przez prezydenta na stanowisko prezesa NBP. Ale są tam też środowiska doceniające reformy ustrojowe i systemowe, a choć z innych powodów przeciwne obecnym ich wykonawcom, to nie zamierzające ich unicestwić. Jednym socjalizm wciąż nie wyparował z zaczadzonych doktrynalnymi uprzedzeniami głów, drudzy mają poglądy i sympatie socjaldemokratyczne czy wręcz socjalliberalne, są wśród nich nawet niegdysiejsi antykomuniści.
Im silniej jednak komentatorzy wytykają różnice między eseldowskimi liberałami a towarzyszami Szmaciakami i dziwią się, jak Cimoszewicz, Kaczmarek czy Borowski, nie mówiąc już o Celińskim, mogą być w jednej partii z dawnymi funkcjonariuszami reżimu, "weteranami walki i pracy" czy związkowymi radykałami z OPZZ, pod wspólnym przewodem mającego "betonowy" rodowód Leszka Millera i przy wsparciu kibicującego im Urbana, tym wyraźniej widać, że oni sobie nie przeszkadzają, lecz są nawzajem potrzebni, uzupełniają się i nie zamierzają się na siebie obrażać, a tym bardziej wzajemnie eliminować.
Im dłużej SLD istnieje, tym więcej nurtów wchłania i szerszą rozlewa się falą, co znajduje odzwierciedlenie w powiększaniu się jego elektoratu. Aż trudno uwierzyć, że tak sprawnie radzą sobie z wewnętrznym pluralizmem i życiem frakcyjnym działacze ukształtowani przeważnie w partii monopolistycznej, monoideologicznej i monocentrycznej.
Wielość nurtów w jednym ugrupowaniu politycznym może być kłopotem, ale może też być atutem. Kłopotliwe i trudne jest ich integrowanie, zapewnianie harmonijnej koegzystencji, łagodzenie konfliktów i utrzymywanie rywalizacji między nimi w ramach uczciwej gry o lepszy program i przywództwo oraz większe poparcie wyborców. Atutem jest natomiast możliwość sformułowania bardziej zróżnicowanej i szerokiej oferty programowej dla elektoratu i pozyskania jak najliczniejszych jego grup i środowisk. W Polsce dla jednych formacji wielonurtowość jest bardziej kłopotem, dla innych bardziej atutem. Wskaźniki społecznego poparcia wyraźnie pokazują, które z nich do której należą kategorii.
Chybotliwa platforma
Do której kategorii zapisze się nowa formacja polityczna zaproponowana przez Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska? Jej siłą napędową jest niewątpliwe sprzeciw wobec oligarchizacji i uniformizacji życia partyjnego, zamkniętego w skostniałych strukturach i ograniczonych kręgach elektoratu oraz protest przeciw podporządkowywaniu instytucji publicznych interesom partyjnym, a partii wąskim grupom interesu lub ideologicznym dogmatom i uprzedzeniom. To może spodobać się wielu nieortodoksyjnie myślącym, otwartym światopoglądowo i umiarkowanie liberalnym kręgom społeczeństwa.
Potencjalny elektorat istnieje nie tylko wśród wyborców Olechowskiego, lecz obejmuje połowę polskiego społeczeństwa, co pokazały analizy przeprowadzone przez Centrum Badań Regionalnych, których wyniki zaprezentowała na tych łamach jego szefowa Wisła Surażska ("Rz" nr 10 z 12 stycznia). W badaniach sondażowych zrealizowanych przez Pracownię Badań Społecznych na zlecenie "Rz" gotowość głosowania na nową formację zadeklarowało 23 procent respondentów ("Rz" nr 15 z 18 stycznia). W Polsce, gdzie prawica jest zideologizowana i uzwiązkowiona, a lewica postkomunistyczna, utrzymuje się szczególnie duża przestrzeń dla politycznego centrum, pozostającego poza manichejską polaryzacją i dwubiegunową konfrontacją.
Biorąc pod uwagę zróżnicowane rodowody polityczne liderów, można dostrzec szanse ich formacji na zdezaktualizowanie kryteriów historyczno-genealogicznych i przezwyciężenie podziału na dawnych solidarnościowych opozycjonistów i byłych działaczy państwowych PRL, co usiłowała bezskutecznie zrealizować po lewej stronie Unia Pracy. Szanse są tym większe, że nie grozi jej, ze względu na proporcje uczestników i profil ideowy, zdominowanie przez SLD, jakie przytrafiło się UP.
Ów profil ideowy i programowy jest już zarysowany, wystarczy sięgnąć do oferty sformułowanej w książce Andrzeja Olechowskiego ("Wygrać przyszłość"), a także tej zawartej w książce Donalda Tuska ("Idee gdańskiego liberalizmu").
Nowe ugrupowanie nie miałoby też kłopotów z przywództwem, bo na jego czele stoją trzy wyraziste, dobrze znane i szanowane osobistości, wolne przy tym od skłonności autorytarnych i osobistych animozji oraz nadmiernych ambicji. Wszystko wskazuje na to, że ten triumwirat jest zdolny współpracować zgodnie i harmonijnie.
Nowa formacja dysponuje więc wieloma atutami, zanim jeszcze się zorganizowała. Ale też największych kłopotów przysporzą jej właśnie kwestie organizacyjne. Na inicjatorach ciąży odium secesjonistów, od którego muszą się w pierwszej kolejności uwolnić. Potem będą musieli stawić czoło naporowi środowisk marginalnych, egzotycznych i ekstremistycznych, które w nowym rozdaniu będą szukać (już szukają) swojej kolejnej szansy.
Następnie trzeba będzie uniknąć przekształcenia całej inicjatywy w chaotyczne pospolite ruszenie, które poszłoby w rozsypkę przy pierwszym niepowodzeniu czy konflikcie wewnętrznym. Dobór współpracowników, sprzymierzeńców i sojuszników oraz ustalenie warunków ich koegzystencji i kooperacji będzie kluczem do organizacyjnego, a potem ewentualnie wyborczego sukcesu. Niewykluczone, że jego osiągnięcie będzie wymagać zawarcia przymierza z dawnymi, opuszczonymi kolegami partyjnymi.
Inicjatyw podobnych do tej było w minionym dziesięcioleciu wiele, począwszy od Porozumienia Centrum, w niektórych zresztą brali udział autorzy obecnej propozycji. Wszystkie okazały się zupełnie lub w zasadzie nieudane, więc i ta ma słabe widoki na powodzenie. Stojące przed nią zadanie wymaga skonstruowania platformy dostatecznie szerokiej, by zmieściły się na niej i nie spychały z niej różne grupy i środowiska, a jednocześnie na tyle zwartej i solidnej, by pod ich ciężarem nie wygięła się, nie załamała czy pękła ani nie wywróciła w wyniku jakiegoś przechyłu. -
|
dla jednych formacji wielonurtowość jest bardziej kłopotem, dla innych bardziej atutem. Do której kategorii zapisze się nowa formacja polityczna zaproponowana przez Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska? Jej siłą napędową jest niewątpliwe sprzeciw wobec oligarchizacji i uniformizacji życia partyjnego. W Polsce utrzymuje się duża przestrzeń dla politycznego centrum. można dostrzec szanse formacji na przezwyciężenie podziału na dawnych solidarnościowych opozycjonistów i byłych działaczy państwowych PRL. zadanie wymaga skonstruowania platformy szerokiej, a jednocześnie zwartej i solidnej.
|
DYSKUSJA
Polemika z artykułem prof. Jana Jończyka
Jutro i wczoraj polskich emerytur
RYS. ARTUR KRAJEWSKI
MICHAŁ RUTKOWSKI
Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego.
Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji.
Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki.
Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych.
Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule.
Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości.
Niewydolność starych rozwiązań
Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości?
Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych.
Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek.
Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?).
Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu.
Porównać koszty i korzyści
Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego.
Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m. in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym.
Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców.
Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet.
Świadczenia będą rosły
Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa".
Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen.
Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy.
Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku:
- z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat,
- ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę.
Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy.
Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy.
Bezpieczne fundusze
Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania.
Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo.
Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania.
Grozi bankructwo
Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian.
Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane.
Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat.
Nie straszyć juntą
Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego.
W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że:
- w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa;
- żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury.
Na co nas stać
Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego.
Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna.
Niezbędne ustawy
Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne.
Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian.
Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego.
Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę.
A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć?
Co na świecie
Nieporozumienie dziewiąte: my a inni.
Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie.
Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie...
Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program.
Komu służą reformy
Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform.
Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa.
Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają.
I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań.
Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego
|
Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa jako ich gwaranta. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule.Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Artykuł Koncentruje się na kosztach filaru kapitałowego. Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski. w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań.
|
Historyk CIA o najważniejszym szpiegu zimnej wojny
Utracona cześć pułkownika Kuklińskiego
Posiedzenie Układu Warszawskiego w Moskwie, luty 1980 rok. Ryszard Kukliński stoi za generałem Jaruzelskim.
FOT. (C) PAP
Sprawa Ryszarda Kuklińskiego jest prosta, a równocześnie złożona. Pułkownik dumnie i otwarcie mówił o tym, co zrobił. Przez dziesięć lat przekazywał amerykańskiemu wywiadowi tajemnice Układu Warszawskiego. Kontrowersje dotyczą nie tego, co zrobił, ale jego motywów - zdradzieckich lub patriotycznych - oraz odpowiedzi na pytanie, czy jego działania pomogły, czy też zaszkodziły Polsce.
BENJAMIN B. FISCHER
Przez lata instytuty badania opinii publicznej śledziły nastawienie Polaków do Kuklińskiego, jakby miało to polityczne znaczenie na skalę narodową. I rzeczywiście odzwierciedlało ono zarówno kontynuację, jak i zmiany zachodzące w polskim krajobrazie politycznym. Polska posunęła się dalej niż inne kraje dawnego bloku sowieckiego na drodze do demokracji i wolnego rynku, jednak zrobiła mniej, by uzyskać konsensus w sprawie komunistycznej przeszłości. W badaniach przeprowadzonych dwa lata temu, kiedy Kukliński pierwszy raz po 17 latach przyjechał do Polski, nieomal 10 lat po upadku komunizmu - więcej Polaków (34 proc.) uznawało go za zdrajcę niż za bohatera (29 proc.). Jednak największa część badanych nie była w stanie się zdecydować. Dwuznaczność i ironia dominują w historii Kuklińskiego.
Przeciwnicy
Przez siedem lat kliku generałów, dawnych komunistycznych przywódców, próbowało blokować prawne oczyszczenie Kuklińskiego. Po historycznej klęsce generalskie lobby zawarło, jak ujął to jeden z obserwatorów, "dziwne przymierze" z dawnymi działaczami solidarnościowymi przeciwnymi Kuklińskiemu. Generałowie gardzili Kuklińskim, gdyż swoim istnieniem przypominał im, że w rzeczywistości byli jedynie sowieckimi oficerami w polskich mundurach.
Lech Wałęsa, przywódca "Solidarności" i pierwszy wybrany w wolnych wyborach prezydent Polski, nazwał Kuklińskiego zdrajcą i odmówił ułaskawienia go. Solidarnościowa zbiorowość obawiała się, że heroiczne działania Kuklińskiego uszczuplą uznanie, jakie należało się robotnikom za rozpoczęcie buntu, który położył kres sowieckiemu imperium. U niektórych Polaków Kukliński swoją postawą budził nieprzyjemne wspomnienia kolaboracji z narzuconym przez Sowietów reżimem. Część lewicy żywiła obawę, że stanie się on ikoną antyrosyjskiej prawicy, a co gorsza, może powrócić do kraju i zaangażować się w politykę.
Urban wypowiada wojnę
Świat prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o Ryszardzie Kuklińskim, gdyby Jerzy Urban nie próbował wprowadzić w zakłopotanie Ronalda Reagana. W 1986 roku Urban był rzecznikiem prasowym rządu PRL. Znany ze swojego sarkastycznego poczucia humoru i ciętego języka, Urban wyróżniał się spośród bezbarwnych biurokratów, którzy rządzili Polską. Był zawsze bojowy i nigdy apologetyczny, nawet kiedy bronił bezprawnego rządu, który zlikwidował pierwszy w bloku sowieckim niezależny związek zawodowy.
Warszawie nie udało się znormalizować lub choćby poprawić stosunków z Waszyngtonem. Wprawdzie Biały Dom zniósł większość sankcji, które nałożył na Polskę w 1981 roku, jednak najpoważniejsze, łącznie z wycofaniem statusu najwyższego uprzywilejowania, pozostawały w mocy. Urban i jego zwierzchnicy wiedzieli, że Stany Zjednoczone sekretnie wspierają opozycję w Polsce, "aby podtrzymać przy życiu ducha »Solidarności«" i że National Endowment for Democracy, prywatno-państwowe przedsięwzięcie, otrzymało od Kongresu USA około miliona dolarów dla "Solidarności".
Jaruzelski i jego towarzysze byli w kiepskim nastroju, gdyż nie mogli wygrać wojny z podziemiem, a gospodarka była w stanie gorszym niż kiedykolwiek. Nie znosili Ronalda Reagana, który po Janie Pawle II i Lechu Wałęsie był postacią cieszącą się w Polsce największym uznaniem. "Imperium zła", retoryczna figura użyta przez prezydenta USA, tak kontrowersyjna w jego kraju, dodawała Polakom ducha w ich walce z sowiecką hegemonią.
3 czerwca 1986 roku Urban spotkał się z Michaelem Dobbsem, byłym korespondentem "The Washington Post" w Warszawie, przeniesionym potem do Paryża. Urban sprzedał Dobbsowi sensację: za kilka dni polski minister spraw wewnętrznych ogłosi, że CIA miała w sztabie generalnym agenta, który skopiował operacyjny projekt stanu wojennego. CIA ewakuowała agenta i jego rodzinę z Warszawy 8 listopada 1981 roku i zapewniła mu bezpieczeństwo w Stanach Zjednoczonych.
Być może dlatego, że sprawa Kuklińskiego była kłopotliwa dla Wojska Polskiego i służb bezpieczeństwa, Urban chciał podać ją w mediach amerykańskich, zanim zostanie ujawniona w Polsce. Chciał również, aby potwierdziła ją administracja Reagana. Toteż w rozmowie z Dobbsem podkreślał, że jego rewelacji nie można wykorzystać dopóty, dopóki "The Washington Post" nie otrzyma oficjalnego amerykańskiego komentarza na ich temat.
Jeśli to była intencja Urbana, została uwieńczona sukcesem. Następnego dnia pierwszą stronę "The Washington Post" otwierał artykuł podpisany przez Dobbsa i wsławionego ujawnieniem afery Watergate dziennikarza Boba Woodwarda. Ogłaszał on to, co Urban powiedział Dobbsowi: "Amerykańska administracja mogła ujawnić światu plany stanu wojennego. Gdyby to zrobiła, to jego wprowadzenie byłoby niemożliwe".
Z żoną wkrótce po ślubie. Dwóch synów Kuklińskiego zginęło na emigracji w tajemniczych, dotąd nie wyjaśnionych okolicznościach.
FOT. (C) PAP/CAF
Polityka moralnie odrażająca
Na konferencji prasowej Urban skomentował waszyngtońskie rewelacje na temat tego, że CIA była w kontakcie z wyższym oficerem polskiej armii, zaangażowanym w planowanie stanu wojennego. Skoro CIA wycofała Kuklińskiego, stwierdził Urban, rząd polski uznaje, że Waszyngton mógł ostrzec swoich przyjaciół z "Solidarności" - Urban często sarkastycznie określał polską opozycję jako "przyjaciół USA" czy "sojuszników" - i w ten sposób pokrzyżować plany stanu wojennego. - Mimo to Waszyngton zachował milczenie - oświadczył Urban. - Nie ostrzegł swoich sojuszników. Administracja Reagana "okłamywała własny naród i swoich przyjaciół w Polsce", kiedy negowała swoją wiedzę o stanie wojennym. Kukliński, zauważył Urban, jest żywym dowodem na coś wręcz przeciwnego.
Urban twierdził też, że prezydent Reagan "mógł zapobiec aresztowaniom i internowaniom" przywódców "Solidarności", ale nie zrobił tego, gdyż miał nadzieję sprowokować "krwawą łaźnię na europejską skalę". Miał zamiar użyć "Solidarności" jako narzędzia w geopolitycznej rywalizacji ze Związkiem Sowieckim. Reagan - uważał Urban - nie był przyjacielem Polski, a jego polityka była "moralnie odrażająca".
Niektórzy Polacy czuli się zdradzeni. Ile prawdy jednak było w oskarżeniach Urbana? Niedużo.
Przekazany przez Kuklińskiego plan był jednym z wariantów, nad którymi pracowały władze. Utraciwszy swoje źródło, CIA nie wiedziała i nie mogła przewidzieć, czy plan zostanie zastosowany, a jeśli tak, to kiedy. Co ważniejsze świat polityki (a szczerze mówiąc wywiadu również) był jak "sparaliżowany przez wizję sowieckich oddziałów wkraczających do Polski" po miesiącach wymachiwania szabelką przez Moskwę i ciągłych manewrów militarnych wzdłuż granic Polski. Wymachiwanie szabelką spełniło swoje zadanie. Zachód był zdezorientowany, "Solidarność" zastraszona, a Jaruzelski mógł deklarować, że ogłoszenie stanu wojennego było "mniejszym złem" (wewnętrzne represje), które pozwoliło uniknąć większej katastrofy (zewnętrznej interwencji).
Oświadczenie Urbana, że Stany Zjednoczone chciały krwawej łaźni w Polsce, było szczególnie odrażające. Administracja Reagana, tak jak wcześniej Cartera, robiła wszystko, aby tego uniknąć. Jak powiedział były sekretarz stanu Alexander Haig, nawet gdyby Biały Dom wiedział o wprowadzeniu stanu wojennego, on sam radziłby nie ostrzegać przed tym "Solidarności" w obawie przed sprowokowaniem opozycji do samobójczego oporu.
Kukliński wychodzi z ukrycia
Ostatecznie Urban wpadł we własne sidła. Upubliczniając historię Kuklińskiego, umożliwił pułkownikowi przedstawienie swojej wersji w długim wywiadzie dla emigracyjnego miesięcznika "Kultura".
Kukliński ujawnił, że planowanie stanu wojennego zaczęło się pod koniec 1980 roku, dużo wcześniej niż przyznawały to władze, które zamierzały zgnieść "Solidarność", oficjalnie deklarując wolę negocjacji. Kukliński ujawnił także, że Sowieci wywierali presję na władze, aby wprowadziły stan wojenny, i zadał w ten sposób kłam oświadczeniom Warszawy, że była to jej wewnętrzna decyzja. Zapytany, czy Jaruzelski to bohater, czy zdrajca, pułkownik odpowiedział: "W Polsce była realna szansa uniknięcia i radzieckiej interwencji, i stanu wojennego. (...) Gdyby wspólnie [generał Jaruzelski] ze Stanisławem Kanią znaleźli w sobie więcej godności i siły, gdyby nie okazywali uległości wobec Moskwy, lecz stanęli uczciwie na gruncie zawartych umów społecznych, Polska prawdopodobnie wyglądałaby dziś zupełnie inaczej".
Jaruzelski kontratakuje
Osobista batalia między Kuklińskim a Jaruzelskim pomagała odpowiedzieć Polakom na pytanie, kto był zdrajcą, a kto narodowym bohaterem. Była także symbolem historii Polski od roku 1945 i konfliktu lojalności występującego w PRL, który przetrwał w III Rzeczypospolitej.
Batalię rozpoczął Jaruzelski. W 1984 roku skłonił sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego do skazania Kuklińskiego na karę śmierci i przepadek mienia. Zostało ono sprzedane po zaniżonej cenie jednemu z ministrów, który natychmiast odsprzedał je z poważnym zyskiem. Jedynym dowodem w tym fikcyjnym tajnym procesie były świadectwa Jaruzelskiego i kilku sztabowych generałów.
Generał Jaruzelski reprezentuje polską orientację rusofilską. Urodzony w szlacheckiej rodzinie na wschodnich terenach Polski, lata szkolne spędził w katolickim internacie. Jego życie zmieniło się na zawsze we wrześniu 1939 roku, kiedy Stalin, zgodnie z paktem zawartym z Hitlerem, wcielił do swojego państwa wschodnie tereny Polski. W ramach akcji, którą dziś nazwalibyśmy czystką etniczną, NKWD deportowało ponad milion ludzi na Syberię i do Azji Centralnej.
Rodzina Jaruzelskiego uciekła do niepodległej Litwy, ale Stalin wtargnął i tam. Ojciec Wojciecha zmarł wkrótce po zwolnieniu z sowieckiego obozu koncentracyjnego. Jaruzelski, jego matka i siostra zostali deportowani na Syberię, gdzie w obozie pracowali przy wycinaniu lasu. Mimo tych doświadczeń Jaruzelski zaakceptował Związek Sowiecki jako swoją drugą ojczyznę, nauczywszy się strachu i szacunku do jego porażających rozmiarów i potęgi. Został świeżo upieczonym komunistą. Porównywał swoje nawrócenie do doświadczenia religijnego, nazywając je "odrodzeniem". Kukliński przeszedł drogę odwrotną: w młodości przyjął komunistyczną wiarę, aby później przeżyć dramatyczną konwersję.
Po latach, kiedy sowieckie politbiuro debatowało nad tym, czy Jaruzelski będzie spełniał sowieckie rozkazy, Breżniew uznał, iż generał jest godny zaufania dlatego właśnie, że: "wycierpiał dużo z naszej strony, ale nie żywi do nas żalu".
Dziwne, że Jaruzelski negował zawsze znaczenie swej sowieckiej kariery w przedsięwzięciu z 1981 roku. - Stan wojenny był mniejszym złem dla wszystkich. Umożliwił Polakom uniknięcie katastrofy. I proszę nie mówić mi, że wykonałem robotę za Sowietów. To jest obelga - powiedział do dziennikarzy telewizji francuskiej w 1992 roku. Zdarzyło mu się jednak freudowskie przejęzyczenie, kiedy w wywiadzie dla "Der Spiegel" powiedział: "Przyjmując strategiczną logikę tamtych czasów, prawdopodobnie zareagowałbym tak samo, gdybym był generałem sowieckim. W tamtej epoce polityczne i strategiczne interesy sowieckie były zagrożone [przez zaburzenia w Polsce]". - Zareagowałbym? A może - zareagowałem? Generał spędził tak dużą część swojego życia, działając jak gdyby "był sowieckim generałem", że mógł zrobić to nieświadomie.
Jak mógł mi pan to zrobić!
Pretendowanie Jaruzelskiego do występowania w roli zbawcy ojczyzny było oparte na twierdzeniu, że stanął wobec wyboru między stanem wojennym a sowiecką interwencją. Na nieszczęście dla niego wszystkie dowody, które zostały ujawnione od 1991 roku, wskazują, że Kreml nie miał zamiaru interweniować. Najbardziej zaskakujące rewelacje na ten temat zostały znalezione w archiwach sowieckich. Co gorsze, istnieją podstawy, by twierdzić, że Jaruzelski wolał sowiecką interwencję niż stan wojenny. Najprawdopodobniej namawiał Sowietów, aby zrobili za niego brudną robotę, a kiedy spotkał się z odmową, domagał się zapewnienia militarnego wsparcia, jeśli polskie oddziały okazałyby się niezdolne do zgniecenia "Solidarności". Władze sowieckie odmówiły również temu żądaniu.
Największe upokorzenie Jaruzelski przeżył podczas amerykańsko-polsko-rosyjskiej konferencji historycznej w Jachrance w listopadzie 1997 roku. Marszałek Wiktor Kulikow, były dowódca sił Układu Warszawskiego, zaprzeczył, aby ZSRR miał zamiar interweniować w Polsce albo interwencją groził. Podczas przerwy Jaruzelski zawołał do Kulikowa po rosyjsku: - Jak mógł pan to powiedzieć! Jak mógł mi pan to zrobić wobec Amerykanów!
Zapiski ze spotkań sowieckiego politbiura potwierdzają słowa Kulikowa. Na ich podstawie można nawet wysnuć dalej idące wnioski - że Kreml przygotowany był, w razie konieczności, na rezygnację z Polski, również gdyby znaczyło to koniec komunistycznych rządów w tym kraju. 10 grudnia, przed wprowadzeniem stanu wojennego, Jurij Andropow, szef KGB i późniejszy następca Breżniewa, powiedział do członków politbiura: - Nie mamy zamiaru wprowadzać wojska do Polski. To jest nasza właściwa pozycja i musimy wytrwać na niej do końca. Nie wiem, jak potoczą się sprawy w Polsce, ale gdyby nawet Polska dostała się pod kontrolę "Solidarności", musimy się tego trzymać.
Na tej samej sesji minister spraw zagranicznych ZSRR Andriej Gromyko zauważył, że politbiuro musi rozwiać wrażenie, jakie mają Jaruzelski i inni polscy przywódcy na temat interwencji "naszych wojsk. Nie może być żadnej interwencji".
Największą obawą Jaruzelskiego nie była, jak utrzymuje, interwencja wojsk sowieckich - był nią jej brak. Jak twierdzi jeden z obserwatorów, "przebieranie się Jaruzelskiego w kostium zbawcy ojczyzny było aktem transwestyty". Kukliński w 1987 roku powiedział, że zdecydowana postawa Jaruzelskiego i Kani wobec ZSRR umożliwiłaby wypracowanie z "Solidarnością" kompromisu, wobec którego Moskwa musiałaby się wycofać. Być może Polska mogłaby stać się kolejną Finlandią. Zamiast tego Polacy musieli znosić najbardziej represyjne rządy w swojej poststalinowskiej historii, a następnie kolejnych sześć lat nieudolnej władzy Jaruzelskiego, która doprowadziła kraj na skraj ekonomicznej katastrofy.
Z szablą otrzymaną od premiera Jerzego Buzka w Waszyngtonie podczas szczytu NATO w 1999 roku
FOT. (C) PAP-RADEK PIETRUSZKA
Po stronie Zachodu
W 1992 roku Kukliński wyznał: - Zadawałem sobie pytanie: czy mam moralne prawo to zrobić. Byłem Polakiem. Wiedziałem, że Polacy powinni być wolni i że Stany Zjednoczone są jedynym krajem, który może wesprzeć ich w tej walce.
Wybrał współpracę z amerykańskim wywiadem jako formę oporu. Kilku oficerom zaproponował kontakty z Zachodem. Przygotowywali się do sabotażu sowieckiej machiny wojennej w razie konfliktu z NATO.
Oficerowie ci, polscy patrioci, zdecydowali się działać, ponieważ mieli dostęp do sowieckich planów wojskowych. Pokazywały one jasno, że w wypadku wojny Polska ma dostarczyć mięso armatnie oraz stanowić drogę inwazji na Zachód i że przy realizacji tych założeń zostanie zniszczona. Plany te były, zdaniem Kuklińskiego, jednoznacznie ofensywne, tworzone z myślą o zaatakowaniu i podbiciu wszystkich krajów Europy. Polska miała odgrywać rolę centralną. Jej wojsko miało być użyte jako taran przeciwko siłom NATO. Według Kuklińskiego NATO, zmuszone do użycia taktycznej broni jądrowej w celu przeciwstawienia się przewadze Układu Warszawskiego w broni konwencjonalnej, zamieniłoby większą część Polski w nuklearną pustynię.
Pierwszym etapem samobójstwa Polski miało być zmuszenie jej do wypełnienia funkcji agresora, co za ironia dla kraju, który był regularnie najeżdżany przez swoich sąsiadów. Dwie z trzech polskich armii miały przejść równiny niemieckie w kierunku Holandii, Belgii i Francji, podczas gdy trzecia miała zdobyć i okupować Danię. Chcąc uratować Polskę, Kukliński zdecydował się prowadzić wojnę przeciwko sowieckiej potędze na niewidzialnym froncie. Postanowił zawiadomić Zachód, co czeka go, i Polskę, w razie wojny ze Związkiem Sowieckim.
Superszpieg
Pytany o znaczenie Kuklińskiego, szef zespołu strategicznych ekspertów CIA nazwał go "naszym drugim Pienkowskim". Pułkownik GRU (wojskowego wywiadu ZSRR) Oleg Pienkowski dostarczał informacji Stanom Zjednoczonym i Wielkiej Brytanii podczas krytycznych 17 miesięcy w latach 1960 - 1961. Wielu wierzy, że informacje Pienkowskiego były kluczowe dla uzyskania wiedzy o sowieckim potencjale nuklearnym i odegrały zasadniczą rolę podczas kryzysu berlińskiego i kubańskiego. Niektórzy określają go jako "szpiega, który ocalił świat".
Ale porównanie obu pułkowników jest niesprawiedliwe dla Kuklińskiego. Prowadził on swoją działalność dziesięć lat i dostarczył 35 tysięcy stron dokumentów, a Pienkowski - osiem tysięcy. Kukliński nie tylko przesyłał dokumenty, ale ustnie przekazywał najbardziej znaczące szczegóły. Generał Czesław Kiszczak, oceniając szkody spowodowane przez pułkownika, przyznał: "Kiedy zaczęliśmy analizować rangę informacji, które wykradł, zrozumieliśmy, że wiedział tak dużo, iż nie ma sensu zmieniać czegokolwiek (w polskich planach wojskowych), ponieważ musielibyśmy zmienić wszystko".
Kukliński przekazał na Zachód sowiecki plan ofensywnej wojny przeciwko NATO. Informacje te, jak powiedział amerykański ekspert strategiczny, "pozwoliły nam posiąść głęboką wiedzę o sposobie ich działania. Było to ostrzeżenie nie do oszacowania".
Kukliński wiedział o trzech, otoczonych głęboką tajemnicą, podziemnych bunkrach, które na czas wojny zostały skonstruowane dla dowództwa w Polsce, ZSRR i Bułgarii. Określił dokładne położenie, konstrukcję i system komunikacyjny kompleksu polskiego. Jak powiedział ekspert od spraw narodowego bezpieczeństwa prezydenta Cartera, Zbigniew Brzeziński: "Informacje Kuklińskiego umożliwiły nam przygotowanie planów zniszczenia systemu dowodzenia i kontroli, zamiast zmasowanego kontrataku na czołowe pozycje przeciwnika, co uderzyłoby w całą Polskę."
Pierwszy polski oficer w NATO
We wrześniu i grudniu 1992 roku Benjamin Weiser opublikował w "The Washington Post" serię artykułów na temat życia Kuklińskiego. Wrześniowy artykuł wywołał w Polsce sensację. Polacy po raz pierwszy dowiedzieli się, że Kukliński współpracował z wywiadem amerykańskim przez dziesięć lat. "Niech sądzą mnie na podstawie tego, co zrobiłem" - powiedział Weiserowi.
Dwa dni po artykule w "The Washington Post" Jarosław Kaczyński, przywódca Porozumienia Centrum, wysłał list do prezydenta Wałęsy, wzywając go do ułaskawienia Kuklińskiego. W oświadczeniu ogłoszonym w "Gazecie Wyborczej" Wałęsa odpowiedział, że jest to skomplikowana kwestia: z jednej strony można podziwiać pułkownika za jego odwagę, z drugiej, jego historia zawiera jeszcze wiele białych plam, które oczekują na wyjaśnienie. Dopiero historia wyda ostateczny werdykt.
To przerzucanie się odpowiedzialnością będzie trwało przez następne pięć lat.
Zbigniew Brzeziński był najwcześniejszym i najbardziej skutecznym obrońcą Kuklińskiego. To on ukuł określenie "pierwszy polski oficer w NATO", które stało się wezwaniem do oczyszczenia pułkownika z zarzutów. W liście do Lecha Wałęsy Brzeziński powoływał się na rolę Kuklińskiego w powstrzymaniu sowieckiej interwencji w 1980 roku. "Nie był on zwykłym agentem USA, a jedynie odważnym sojusznikiem, i to kiedy całe dowództwo Wojska Polskiego było zaprzedane Sowietom - powiedział polskiej telewizji w grudniu 1990 roku. - Pułkownik Kukliński, ryzykując życiem nie tylko swoim, ale i swojej rodziny, godnie zasłużył się Polsce i dlatego nowo wybrany prezydent RP powinien nadać mu wysokie odznaczenie bojowe i przywrócić go do czynnej służby wojskowej".
Apele te nie znajdowały jednak posłuchu. Wałęsa powtarzał, że sprawa wymaga "czasu i przygotowań". Były lider opozycji potrzebował współpracy z ministrem obrony narodowej i sztabem, który składał się z oficerów starego układu. - Armia podlega rozkazom i każdy pułkownik nie może wybierać sobie sojuszników - twierdził Wałęsa.
Stan wyższej konieczności
Mimo że opinia na temat Kuklińskiego pozostawała podzielona, wielu Polaków oczekiwało jednoznacznego rozwiązania. Nową i decydującą przesłanką ku temu były polskie aspiracje przystąpienia do NATO.
30 marca 1995 roku pojawił się pierwszy sygnał zmiany. Pierwszy prezes Sądu Najwyższego wniósł rewizję nadzwyczajną od wyroku skazującego Kuklińskiego na 25 lat więzienia za zdradę i dezercję, powołując się na "rażące naruszenie procedury prawnej i brak wystarczających dowodów." Izba Wojskowa Sądu Najwyższego uchyliła ten wyrok w maju 1995 roku i przekazała sprawę naczelnemu prokuratorowi wojskowemu dla uzupełnienia śledztwa.
Wojskowy prokurator przysłał Kuklińskiemu wezwanie do przybycia do Polski na przesłuchanie, proponując mu list żelazny umożliwiający powrót do Stanów Zjednoczonych. Kukliński odmówił z gniewem, twierdząc, że ponowny proces nie ma dla niego osobiście żadnego znaczenia. - Nie jestem winny. Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem dla Polski - powiedział.
Przeciwnicy Kuklińskiego poczuli, iż ich pozycja staje się niepewna i że nadeszła pora kontrataku. Jaruzelski wysłał do Sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej list, w którym twierdził, że sowieckiej interwencji zapobiegł stan wojenny - a więc on osobiście. Atakował także w liście motywy Kuklińskiego, a więc i podstawę decyzji sądu. Jaruzelski nazywał go zwykłym szpiegiem, który usiłuje się bronić, przypisując sobie szlachetne intencje.
2 września 1997 roku, z niechętną akceptacją prezydenta Kwaśniewskiego, Prokuratura Wojskowa wycofała wszystkie zarzuty przeciw Kuklińskiemu, pozwalając powrócić mu do domu jako wolnemu człowiekowi. Zostały mu przywrócone prawa obywatelskie i stopień wojskowy. W uzasadnieniu uznano, że podejmując współpracę z Amerykanami, pułkownik Kukliński "działał w stanie wyższej konieczności, dla dobra Polski". Pułkownik powiadomiony został o tym 4 września, ale oficjalnie decyzja została ogłoszona 22 września, dzień po wyborach parlamentarnych.
- Decyzję przywracającą mi dobre imię i honor przyjmuję z ulgą, jakkolwiek po 16 latach życia na uchodźstwie i tragedii, jaką moja rodzina tu przeżyła (dwóch synów Kuklińskiego zginęło w tragicznych, niewyjaśnionych okolicznościach), ma to dla mnie raczej symboliczne niż praktyczne znaczenie. Dziękuję Bogu, że pozwolił mi dożyć tego momentu - powiedział.
Kwaśniewski powiedział później, że powodowało nim pragnienie dobrych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi i że omawiał tę sprawę z prezydentem Clintonem podczas jego wizyty w Warszawie. Polski prezydent miał poważne powody, by sprawę tę załatwić. Amerykańscy przeciwnicy przystąpienia Polski do NATO grozili zablokowaniem go w Senacie pod pretekstem sprawy Kuklińskiego. Zwolennikom Polski w Warszawie i Waszyngtonie potrzebne było usunięcie tego problemu.
Wałęsa nazwał tę decyzję reklamową sztuczką postkomunistów, chcących zademonstrować swój patriotyzm. Oczyszczenie szpiega nie jest dobrym przykładem dla Polski, powtórzył, nie wiadomo który raz. Nie tylko on okazywał niezadowolenie. "Jeśli Kukliński jest bohaterem, co ma to znaczyć dla reszty nas wszystkich?" - zapytywał Jaruzelski.
Rola Brzezińskiego
Lewica w Polsce zareagowała na te wypadki z oburzeniem. Mieczysław Wodzicki napisał w "Trybunie": "Stała się zła rzecz. Pułkownik Ryszard Kukliński - szpieg, dezerter i zdrajca - przez prawicę przetworzony został w model cnót i w narodowego bohatera". Natomiast prawica akceptowała decyzję prokuratury. Wielki tytuł na pierwszej stronie konserwatywnego dziennika "Życie" głosił: "Kukliński niewinny!".
Jaruzelski przyjął nowy kurs. Zaczął twierdzić w swoich publicznych wystąpieniach, że Kukliński nie mógł odsłonić sowieckich planów, ponieważ nie miał do nich dostępu. Władze sowieckie nie dzieliły się, wedle generała, swoimi wojskowymi tajemnicami nawet z takimi aliantami jak Jaruzelski. Miały one zostać pogrzebane w głębokich bunkrach. To, co Kukliński mógł co najwyżej przekazać, to plany armii polskiej i uzbrojenia znajdującego się na terenie Polski. A to, kontynuował generał, było już znane Amerykanom dzięki satelitom i informacjom wymienianym w czasie negocjacji nad kontrolą zbrojeń. Jaruzelski nie przejmował się sprzecznościami między tymi twierdzeniami a swoimi wcześniejszymi oświadczeniami na temat poważnych szkód, które Kukliński wyrządzić miał polskiemu systemowi bezpieczeństwa. Jaruzelski i 31 innych emerytowanych generałów zaatakowało decyzję wojskowego prokuratora, domagając się jej wycofania. W pierwszym z trzech listów Jaruzelski stwierdził, że "gloryfikowanie działalności Kuklińskiego automatycznie rzuca moralny cień na mnie i innych polskich oficerów".
Kluczową rolę w uniewinnieniu Kuklińskiego odegrał Brzeziński, za pomocą sekretnych negocjacji, które podjął z postkomunistycznym rządem w Polsce w początkach 1997 roku. W kwietniu tego roku zorganizował on czterodniowe spotkanie w Center for Strategic and International Studies w Waszyngtonie. Brali w nim udział: Kukliński, jego adwokat, polski ambasador i dwóch oficerów z wojskowej prokuratury. Oficerowie przywieźli ze sobą wielostronicowy dokument zawierający uzasadnienie decyzji o wycofaniu sprawy. Kukliński naciskał, aby zwracano się do niego per pułkowniku.
Na wiosnę 1998 roku Kukliński odbył triumfalną podróż po kraju. Odwiedził sześć miast, odbierając liczne honory. Prasa polska w większości prezentowała wobec niego stosunek pozytywny. Kukliński spotkał się z ministrem spraw zagranicznych i innymi przedstawicielami rządu, jednak nie z prezydentem Kwaśniewskim. Wałęsa ignorował Kuklińskiego całkowicie, oświadczając, że może się z nim spotkać tylko wtedy, kiedy on o to poprosi. Kukliński odmówił.
Musimy z tym żyć
Lewica nie chciała się pogodzić z oczyszczeniem Kuklińskiego. Adam Michnik, więzień stanu wojennego, a obecnie redaktor naczelny "Gazety Wyborczej", w komentarzu wymierzonym w Kuklińskiego, ganił go za współpracę z amerykańskim wywiadem, twierdząc, że przekroczył on próg, poza który nie posunęła się nawet opozycja. Jednak Michnik bardziej zainteresowany był bieżącą polityką niż minionymi wydarzeniami. Ostrzegał, że Kukliński stał się nowym, wywołującym entuzjazm tłumów symbolem prawicy, po który "może [ona] sięgnąć w przyszłości." Skarżył się także, iż "Kukliński pozwolił zrobić z siebie sztandar nie tych sił, które chcą pojednania i szerokiego konsensusu w drodze Polski do NATO i UE". Jednak najgorsze ze wszystkiego było to, że w oczach Michnika Kukliński symbolizował polską służalczość wobec Stanów Zjednoczonych. "Jeśli cały ten festiwal ma oznaczyć, że stosunek do Kuklińskiego i amerykańskich służb specjalnych stanie się testem na patriotyzm Polaków, będzie to żałosny finał polskiego marzenia o wolności." Polska nie powinna stać się "kolektywnym Kuklińskim".
Michnik wydawał się sądzić, że NATO i Układ Warszawski były organizacjami działającymi w taki sam sposób. A przecież NATO jest dobrowolną koalicją suwerennych państw, które połączyły się dla wspólnej obrony. Układ Warszawski zaś był częścią imperialnego systemu służącego podporządkowaniu wschodnioeuropejskich armii sowieckiemu dowództwu. ZSRR zgromadził wszystkich "aliantów" w Warszawie w 1955 roku bez uprzednich konsultacji i zmusił ich do podpisania paktu obronnego z niejawnym aneksem określającym rodzaje wojskowych kontyngentów, jakie kraje te musiały dostarczyć w wypadku wojny. Być może dlatego, że jarzmo sowieckie uwierało Polaków bardziej niż innych, stali się klasą dla siebie w demonstrowaniu jedności i zaangażowania na rzecz przystąpienia do NATO. Czyniąc to, Polacy poszukiwali bezpieczeństwa, ale także pragnęli uniknąć tragicznych wyborów, jakich musieli dokonywać w przeszłości.
Jeden z prawicowych komentatorów krytykował tekst Michnika jako "zwyczajny polityczny manewr, którego celem było oczyszczenie" komunistycznej Polski. Mógł jeszcze dodać: "i podsycenie antyamerykańskich nastrojów". Jednak nawet krytyk Michnika mógłby zgodzić się z puentą jego artykułu: "Czas zrozumieć, że zawsze będą w Polsce ludzie, którzy będą uważali Kuklińskiego za bohatera, i tacy, którzy za bohatera uznają gen. Jaruzelskiego. I z tym musimy żyć". -
Dr Benjamin B. Fischer, historyk, pracuje w Centrum Studiów Wywiadu przy Centralnej Agencji Wywiadowczej w Waszyngtonie. Specjalizuje się w historii służb wywiadowczych państw byłego ZSRR i Europy Wschodniej. Jego artykuł o pułkowniku. Kuklińskim ukazał się w nr 9, 2000 historycznego biuletynu CIA "Studies in Intelligence" pod tytułem "The Vilification and Vindication of Colonel Kuklinski". Redakcja "Rz" dziękuje Autorowi za zgodę na przedruk skróconej wersji artykułu.
|
Przez lata instytuty badania opinii publicznej śledziły nastawienie Polaków do Kuklińskiego, jakby miało to polityczne znaczenie na skalę narodową. Polska posunęła się dalej niż inne kraje dawnego bloku sowieckiego na drodze do demokracji i wolnego rynku, jednak zrobiła mniej, by uzyskać konsensus w sprawie komunistycznej przeszłości. W badaniach przeprowadzonych dwa lata temu więcej Polaków uznawało go za zdrajcę niż za bohatera. Jednak największa część badanych nie była w stanie się zdecydować. Dwuznaczność i ironia dominują w historii Kuklińskiego.
Przez siedem lat kliku generałów, dawnych komunistycznych przywódców, próbowało blokować prawne oczyszczenie Kuklińskiego. Generałowie gardzili Kuklińskim, gdyż swoim istnieniem przypominał im, że w rzeczywistości byli jedynie sowieckimi oficerami w polskich mundurach.Lech Wałęsa nazwał Kuklińskiego zdrajcą i odmówił ułaskawienia go. Solidarnościowa zbiorowość obawiała się, że heroiczne działania Kuklińskiego uszczuplą uznanie, jakie należało się robotnikom za rozpoczęcie buntu, który położył kres sowieckiemu imperium.
Świat prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o Ryszardzie Kuklińskim, gdyby Jerzy Urban nie próbował wprowadzić w zakłopotanie Ronalda Reagana. 3 czerwca 1986 roku Urban spotkał się z Michaelem Dobbsem, byłym korespondentem "The Washington Post" w Warszawie. Urban sprzedał Dobbsowi sensację: za kilka dni polski minister spraw wewnętrznych ogłosi, że CIA miała w sztabie generalnym agenta, który skopiował operacyjny projekt stanu wojennego. CIA ewakuowała agenta i jego rodzinę z Warszawy 8 listopada 1981 roku i zapewniła mu bezpieczeństwo w Stanach Zjednoczonych.
Na konferencji prasowej Urban skomentował waszyngtońskie rewelacje na temat tego, że CIA była w kontakcie z wyższym oficerem polskiej armii, zaangażowanym w planowanie stanu wojennego. Skoro CIA wycofała Kuklińskiego, stwierdził Urban, rząd polski uznaje, że Waszyngton mógł ostrzec swoich przyjaciół z "Solidarności" i w ten sposób pokrzyżować plany stanu wojennego.Urban twierdził też, że prezydent Reagan "mógł zapobiec aresztowaniom i internowaniom" przywódców "Solidarności", ale nie zrobił tego, gdyż miał nadzieję sprowokować "krwawą łaźnię na europejską skalę". Ile prawdy jednak było w oskarżeniach Urbana? Niedużo.
Ostatecznie Urban wpadł we własne sidła. Upubliczniając historię Kuklińskiego, umożliwił pułkownikowi przedstawienie swojej wersji w długim wywiadzie dla emigracyjnego miesięcznika "Kultura".
Osobista batalia między Kuklińskim a Jaruzelskim pomagała odpowiedzieć Polakom na pytanie, kto był zdrajcą, a kto narodowym bohaterem. Była także symbolem historii Polski od roku 1945 i konfliktu lojalności występującego w PRL, który przetrwał w III Rzeczypospolitej.Batalię rozpoczął Jaruzelski. W 1984 roku skłonił sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego do skazania Kuklińskiego na karę śmierci i przepadek mienia.
Pretendowanie Jaruzelskiego do występowania w roli zbawcy ojczyzny było oparte na twierdzeniu, że stanął wobec wyboru między stanem wojennym a sowiecką interwencją. Na nieszczęście dla niego wszystkie dowody, które zostały ujawnione od 1991 roku, wskazują, że Kreml nie miał zamiaru interweniować. Co gorsze, istnieją podstawy, by twierdzić, że Jaruzelski wolał sowiecką interwencję niż stan wojenny. Kukliński w 1987 roku powiedział, że zdecydowana postawa Jaruzelskiego i Kani wobec ZSRR umożliwiłaby wypracowanie z "Solidarnością" kompromisu, wobec którego Moskwa musiałaby się wycofać.
W 1992 roku Kukliński wyznał: - Zadawałem sobie pytanie: czy mam moralne prawo to zrobić. Wybrał współpracę z amerykańskim wywiadem jako formę oporu. Kilku oficerom zaproponował kontakty z Zachodem. Przygotowywali się do sabotażu sowieckiej machiny wojennej w razie konfliktu z NATO.
Pytany o znaczenie Kuklińskiego, szef zespołu strategicznych ekspertów CIA nazwał go "naszym drugim Pienkowskim". Ale porównanie obu pułkowników jest niesprawiedliwe dla Kuklińskiego.
We wrześniu i grudniu 1992 roku Benjamin Weiser opublikował w "The Washington Post" serię artykułów na temat życia Kuklińskiego. Dwa dni po artykule w "The Washington Post" Jarosław Kaczyński wysłał list do prezydenta Wałęsy, wzywając go do ułaskawienia Kuklińskiego. W oświadczeniu ogłoszonym w "Gazecie Wyborczej" Wałęsa odpowiedział, że jest to skomplikowana kwestia: z jednej strony można podziwiać pułkownika za jego odwagę, z drugiej, jego historia zawiera jeszcze wiele białych plam, które oczekują na wyjaśnienie. To przerzucanie się odpowiedzialnością będzie trwało przez następne pięć lat.
Mimo że opinia na temat Kuklińskiego pozostawała podzielona, wielu Polaków oczekiwało jednoznacznego rozwiązania. Nową i decydującą przesłanką ku temu były polskie aspiracje przystąpienia do NATO. 2 września 1997 roku, z niechętną akceptacją prezydenta Kwaśniewskiego, Prokuratura Wojskowa wycofała wszystkie zarzuty przeciw Kuklińskiemu, pozwalając powrócić mu do domu jako wolnemu człowiekowi. Zostały mu przywrócone prawa obywatelskie i stopień wojskowy. Kwaśniewski powiedział później, że powodowało nim pragnienie dobrych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi. Polski prezydent miał poważne powody, by sprawę tę załatwić. Amerykańscy przeciwnicy przystąpienia Polski do NATO grozili zablokowaniem go w Senacie pod pretekstem sprawy Kuklińskiego. Kluczową rolę w uniewinnieniu Kuklińskiego odegrał Brzeziński, za pomocą sekretnych negocjacji, które podjął z postkomunistycznym rządem w Polsce w początkach 1997 roku. Na wiosnę 1998 roku Kukliński odbył triumfalną podróż po kraju.
Lewica nie chciała się pogodzić z oczyszczeniem Kuklińskiego. Adam Michnik, w komentarzu wymierzonym w Kuklińskiego, ganił go za współpracę z amerykańskim wywiadem, twierdząc, że przekroczył on próg, poza który nie posunęła się nawet opozycja.
|
Kazimierz Kutz o Tadeuszu Łomnickim w dziesiątą rocznicę śmierci aktora
Zawsze był gotów do wielkiego skoku
Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Bolał, że nie jest popularny i tak rozpoznawalny jak różne sezonowe gwiazdy.
Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty. Był oczywiście "potworem", który wszystko podporządkował sztuce. Zawsze czuło się jego gotowość do wielkiego skoku. I to było wspaniałe. Zawsze robił co najmniej trzy rzeczy naraz. Pamiętam, jak odwoził mnie po próbie. Jednocześnie prowadził samochód, rozmawiał o swoich problemach i z magnetofonu uczył się nowej roli albo angielskiego.
Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji. We wszystkim, co robił, nieco przesadzał, "błaznował". Wszystko, wszystko musiało mieć formę, nawet jego nieautentyczność była jakby "robiona". Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. Kiedy natykał się na kogoś nieżyczliwego, też stawał się niesympatyczny. Pamiętam, jak na planie "Pokolenia" Andrzeja Wajdy Zbigniew Cybulski bardzo bał się spotkania z Łomnickim. Poprosił mnie o kupienie skrzynki piwa. Opróżnił wszystkie butelki dla kurażu i gdy przyszło do nagrywania sceny, zaskoczył Tadeusza swoją improwizacją. Łomnicki z wrażenia przestał grać, a całą złość na siebie dość brutalnie wyładował na mnie.
Zapomniany majowy kartofel
Spotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "Przedstawienia «Hamleta» we wsi Głucha Dolna", tragedii ma motywach Szekspira o kacyku rządzącym jugosłowiańską wioską. W latach 70. był to tekst niecenzuralny. Łomnicki bał się. Nie o siebie, lecz o teatr. Mimo to podjął się wystawienia dramatu. Na dobrą sprawę jako reżyser nie mogłem aktorom powiedzieć, o czym ten tekst jest. W dodatku, przeważnie młodzi, bali się Łomnickiego. Mierzenie się z jego wielkością, niedawnym rektorem, profesorem, blokowało ich. Szukałem sposobu na rozładowanie niekorzystnego napięcia. Na scenie ludzie muszą się czuć wolnymi. Aż któregoś dnia przyłapałem Tadeusza kompletnie nieprzygotowanego do próby. Zacząłem go pouczać, czym jest praca w teatrze, jakby był amatorem. Mówiłem, że nie rozumie tekstu, tłumaczyłem każdy szczegół, jak komuś głupiemu. Zespół osłupiał, a on zzieleniał. Poczuł się dotknięty, nie wytrzymał i wyszedł. Zapadła cisza. Udawałem, że czekam na jego powrót, a gdy po 10 minutach nie wrócił, krzyknąłem: "Co wy się, k...., tego ch.... boicie?! " - a wiedziałem, że podsłuchuje mnie. "To ma być wielki aktor, wasz nauczyciel, a zrywa próby we własnym teatrze? Przecież to jest ostatni kartofel zapomniany w piwnicy w maju! ".
Wyznanie wiary
Po próbie specjalnie nie wróciłem do hotelu, tylko poszedłem spać do kolegi, żeby Tadeusz nie mógł mnie znaleźć. Następnego dnia za pięć dziesiąta byłem w teatralnym bufecie. Cały zespół czekał w gotowości. Usiadłem jak najdalej od drzwi. O dziesiątej pojawił się... i rozpoczęła się komedia. To cały Łomnicki! Najpierw pocałował w rękę bufetową, potem podszedł do każdej aktorki i każdą pocałował w rękę, a na końcu przeprosił wszystkich kolegów. Potem podszedł do mnie i najskromniej w świecie, cały skruszony powiedział: "Przepraszam, Kaziu, źle się zachowałem". "Tak mi się zdawało, Tadeusz. Mam do ciebie pytanie - ciągnąłem dalej i widziałem, jak cierpnie mu skóra. "Podobno uczysz w szkole. Wiesz, czego ty uczysz? Paraliżu postępowego! ". Na te słowa Łomnicki czmychnął za drzwi. Widziałem, jak stamtąd macha do mnie ręką. Podszedłem, a on do mnie: "Błagam cię, Kaziu, możesz mi wszystko powiedzieć, ale nie przy ludziach! ". "Masz to u mnie. A teraz na scenę i próbujemy jeszcze raz to, co wczoraj. " Próbował genialnie, choć trzymałem go z 10 minut. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. "Obiecująco" - powiedziałem. Była to moja zemsta za "Pokolenie". Dzięki niej zespół nabrał odwagi do "Łoma" i wszystko poszło jak z górki. Po kłopotach z cenzurą mogliśmy twórczo pracować. Zezwolono na kilka zamkniętych pokazów. Na jedno z przedstawień przyszła cała śmietanka SPATiF-u. Tadeusz zawsze grał na 100 procent, ale dopiero podczas tego wieczoru zobaczyłem, czym może być teatr z wielkim aktorem. Grał w natchnieniu, jakiego jeszcze nie widziałem, bo chciał zadowolić kolegów. Nigdy nie odchodził od wersji ustalonej z reżyserem, ale tego dnia w finale zaczął chrząkać jak knur i rozwijał to chrząkanie niczym muzyczny motyw aż po pointę. W zachwycie pobiegłem do garderoby Tadeusza i spytałem, jak na to wpadł. "Aaaa!, Kaziu, ja to znam z lektur. Było na widowni paru kolegów, którzy widzieli Jaracza, jak zagrał to przed wojną w «Uciekła mi przepióreczka», a ja chciałem im zrobić przyjemność". Niby był to żart, ale tak naprawdę pokazywał, że jest kontynuatorem tradycji Jaracza, a to chrząkanie - wyznaniem wiary w sens kontynuacji jego sztuki.
Ukochany świntuch
W czasach Teatru Na Woli widziałem też, jak Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę. Nie zapomnę nigdy, jak mnie z nią poznał. Byliśmy w jego malutkiej garderobie. Na ścianie wisiał wielki portret Swinarskiego, nagle weszła ona. Bardzo młoda, w okularach, w długiej sukni. Siedząc w kostiumie Giordana Bruna, Łomnicki powiedział: "Poznaj ją, to moja Marysia" i sięgnął po skraj sukni, całą ją odsłonił. Diabeł, zawsze z wszystkiego robił teatr. A jednocześnie sprawdzał ją, czy nadaje się, czy przyjmie go takim, jakim jest.
Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Pastwiono się nad nim. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli, ludzie, którym dał pracę, których "wymyślił". Cierpiał bardzo. A przecież role partyjnych działaczy w "Przypadku", "Człowieku z marmuru" świadczyły nie tylko o jego ekshibicjonizmie, ale i klasie, autoironii. Na pewno myślał też o nich w kategoriach zawodowych - wiedział, że to są ciekawe role do zagrania. Byliśmy w wielkiej przyjaźni, więc mogłem sobie pozwolić na przekomarzanki z Tadeuszem o jego partyjnej karierze. Kiedy miałem z nim trudności na planie, rzucałem: "Przypomnij sobie, jak byłeś w KC". Śmiał się, wściekał, raz to go bolało, raz śmieszyło, ale spinał się i grał.
Duch konkurencji
Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Pieklił się i cierpiał. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć. Kiedy zobaczył Gajosa w roli von Horvatha w "Opowieściach Hollywoodu", chwycił za telefon i z zachwytem mi opowiadał: "Oglądałem. Nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił w telewizji. Gajos to genialny aktor". A kiedy już zadzwonił do mnie, starał się, jak to on, upiec drugą pieczeń. Dodał: "Wiesz, niektórym kolegom się zdaje, że potrafią grać intelektualistów" - to o Holoubku. Obaj konkurowali o pierwsze miejsce cały czas, obaj piekielnie inteligentni, tylko absolutnie różni... To, jak potrafi docenić kolegów, widziałem też na własne oczy pracując nad "Stalinen", ostatnim spektaklem telewizyjnym z jego udziałem. Wcześniej nigdy z Trelą się nie spotkali. Jurek w ostatniej chwili wziął zastępstwo za Janusza Gajosa, uczył się tekstu nocą, no i bał się Łomnickiego i odpowiedzialności. Z tego wszystkiego dostał skurczu mięśni dłoni. Starał się go ukryć, ale Tadeusz zauważył. Wiedział, że to skutek nadmiernego wysiłku i zatroszczył się o kolegę jak najlepsza pielęgniarka. Masował mu mięśnie i przynosił herbatę. Cieszył się też talentem Jurka. To był wspaniały mecz między teatralną Warszawą i teatralnym Krakowem. Kiedy po dwóch dniach Trela zaczął dobrze czuć się w roli Stalina, Tadeusz poprosił mnie na bok i wyszeptał: "Kaziu, ja się go boję. On ma ołowiane oczy. Jak Stalin" - wyszeptał.
Lindsay Anderson, jego przyjaciel, powiedział komuś, że Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną, co zaczęło mu wadzić w aktorstwie. Mogło tak być. W czasie prac nad "Stalinem", jego wiedza o komunizmie, towarzyszach z Politbiura, o WKPb była tak kolosalna, że nie mógł jej przetrawić. Jak każdy wielki aktor potrzebował wskazówek reżysera bardziej niż debiutant. Jak anioł. Wtedy zapalały mu się oczy, a w chwilę potem grał jak w natchnieniu. Wszyscy wtedy na planie zastygali, oglądali jego grę w absolutnej ciszy. Widziałem, jak ścina się powietrze.
Kiedy kończyliśmy pracę nad "Stalinem", urządziliśmy skromny pożegnalny bankiet w telewizyjnej hali. Tadeusz pojawił się z garderoby, z walizeczką w dłoni. Spieszył się do Poznania na próby "Króla Leara". Podziękował nam, nie łyknął nawet szampana, nie przegryzł nawet paluszka. Pożegnał się i poszedł. Widzę go jeszcze, jak drepcze przez halę z walizeczką, w płaszczyku, z przekrzywioną na prawo głową. Aż wszedł w światło drzwi i zniknął.
Notował Jacek Cieślak
|
Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty. Był "potworem", który wszystko podporządkował sztuce. Zawsze czuło się jego gotowość do wielkiego skoku. Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu. We wszystkim, co robił, nieco przesadzał. Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. Kiedy natykał się na kogoś nieżyczliwego, też stawał się niesympatyczny.
Spotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "Przedstawienia Hamleta we wsi Głucha Dolna", tragedii ma motywach Szekspira o kacyku rządzącym jugosłowiańską wioską. W latach 70. był to tekst niecenzuralny. Łomnicki bał się o teatr. Mimo to podjął się wystawienia dramatu.
W czasach Teatru Na Woli widziałem też, jak Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę. Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Każdy wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli. A przecież role partyjnych działaczy w "Przypadku", "Człowieku z marmuru" świadczyły o jego klasie, autoironii. myślał o nich w kategoriach zawodowych. Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć. Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną. Jak każdy wielki aktor potrzebował wskazówek reżysera bardziej niż debiutant.
|
USA stają wobec zupełnie nowych wyzwań, polegających na znalezieniu skutecznej formuły międzynarodowej współpracy
Ameryka potrzebuje sojuszników
KRZYSZTOF DAREWICZ
Z WASZYNGTONU
Od wtorku Ameryka jest w stanie wojny. Z pewnością bardzo trudno to sobie tak od razu uzmysłowić, ale fakt jest faktem. Od wtorku Ameryka jest innym krajem, a co za tym idzie, świat też będzie odtąd inny. Przynajmniej w tym sensie, że oto nastąpił kres postzimnowojennej dekady nacechowanej naiwną wiarą, iż demokracja zwyciężyła i nie ma już wroga, z którym musi walczyć. Teraz można, a nawet trzeba zadawać sobie pytanie: jaki będzie jego kolejny ruch? Przemycona w bagażniku samochodu miniaturowa bomba atomowa? Śmiercionośne wirusy wysypane z ampułki do miejskiego wodociągu albo rzeki? Właśnie dlatego świat musi być odtąd inny, żeby odpowiedź na to pytanie mogła być negatywna.
A więc wojna. Najpierw jednak trzeba szybko, jak najszybciej ustalić to co najważniejsze - z kim i jak?
Na razie owym "kimś" jest zachowujący anonimowość "terroryzm". Ale tylko na razie, bo, jak wiadomo, organizacji terrorystycznych, które są w stanie przeprowadzić tak świetnie zaplanowany, skoordynowany i zmasowany atak na Amerykę, nie jest na świecie aż tak wiele. Nietrudno też domyślić się, że organizacje te nie byłyby w stanie działać bez poparcia rządów, które programowo nienawidzą Ameryki i demokracji. Jakich rządów? Ich lista nie jest zbyt długa. To im od wtorku Ameryka wypowiedziała wojnę.
Grzech zaniechania
Długo będzie się toczyła dyskusja, jakie błędy popełniły Stany Zjednoczone i inne światowe demokracje, iż terroryści oraz ich mocodawcy odważyli się na aż tak brutalny atak. Bo że błędy zostały popełnione, to nie ulega wątpliwości. Przede wszystkim błędne okazuje się założenie, iż ekstremalne działania można rozgrzeszać okolicznościami społecznymi i je traktować jako wykroczenia kwalifikujące się li tylko do sądowych rozpraw. Terroryści i dyktatorzy właśnie tym umacniają swe poczucie bezkarności. Obłaskawiani przez polityków, rozgrzeszani przez socjologów, rozpieszczani przez wielki biznes. W rezultacie wychodzi na to, że tylko oni potrafią wyciągać lekcje z historii. Mogą mordować narody, mogą niszczyć całe kraje. Hitler, Pol Pot, Stalin, Miloszević, Kim Ir Sen, Husajn. Wszyscy byli lub są tak pewni siebie, gdyż wiedzieli i wiedzą, że demokracja ma jedną genetyczną wadę - nazywaną potocznie "grzechem zaniechania". Zaniechania wojny, o której tutaj mowa.
To zaniechanie krwawo zemściło się we wtorek na Ameryce. Ameryce, która, wiedząc, że w Afganistanie chroni się pod skrzydłami fanatycznych Talibów główny podejrzany, Osama bin Laden, wypłacała Afganistanowi 40 mln dol. rocznie tylko po to, żeby w państwie tym nie hodowano marihuany. Ameryce, która przeznaczyła setki miliardów dolarów na uzbrojenie po zęby Pakistanu i Arabii Saudyjskiej, skąd Osama bin Laden i Talibowie czerpią nie tylko broń i pieniądze. Ameryce, która wydała kolejne setki miliardów dolarów na bezproduktywną wojenkę z Saddamem Husajnem, który teraz pewnie śmieje się do rozpuku i, co nie ulega najmniejszej wątpliwości, stanowi nie lada inspirację dla wszelkich terrorystów. Ameryce, która wyobrażała sobie dotąd, że w odwecie za zorganizowane trzy lata temu przez bin Ladena zamachy bombowe na ambasady USA w Kenii i Tanzanii wystarczy odpalić parę rakiet na obozowisko Talibów w Afganistanie. We wtorek okazało się, że Ameryka najzwyczajniej nie jest przygotowana ani politycznie, ani psychicznie na inną walkę z terrorystami i dyktatorami. Walkę, która musi być wojną.
Szok bezbronności
Właśnie świadomość tego, że ta wszechpotężna, zdawałoby się, Ameryka jest de facto aż tak bezbronna czy też nieprzygotowana do wojny w erze postzimnowojennej, jest dla Amerykanów największym szokiem. 30 miliardów dolarów rocznie pochłania utrzymanie CIA, FBI i Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, na zapobieganie atakom terrorystycznym. I oto okazuje się, że ani te agencje, ani dysponujące globalnym systemem rozpoznania amerykańskie siły zbrojne nie były w stanie wyłowić ani jednego, dosłownie ani jednego sygnału, który pozwoliłby zapobiec atakowi. Sprawcy tego ataku uderzyli w to, co chcieli - gdyby zechcieli, z równym powodzeniem mogliby uderzyć w elektrownie atomowe, szpitale, szkoły, wielkie zakłady chemiczne, muzea, dosłownie cokolwiek.
Ich atak nareszcie obalił mit, że terroryści to tylko desperaci. O nie, to nie byli i nie są desperaci, lecz świetnie wyszkoleni i zdyscyplinowani żołnierze. Toteż, w jakimś sensie, można ich wręcz podziwiać za to, że z taką precyzją i perfekcją potrafili wykonać wydane im rozkazy. A skoro wiadomo, iż przeprowadzenie ataku wymagającego jednoczesnego porwania aż czterech samolotów, nauki pilotażu i rozpracowania systemów ochrony na lotniskach musiały poprzedzić lata przygotowań oraz wesprzeć gigantyczne nakłady finansowe, to ktoś, kto wydał te rozkazy, też musi być dobrym żołnierzem. Osama bin Laden? Saddam Husajn? Jaser Arafat? A może Iran? Arabia Saudyjska? Izrael? Korea Północna? Czeczeni?
Potrzebni sojusznicy
Ameryka musi ustalić dokładnie, gdzie kryje się jej największy wróg, i zapewne jej się to uda. Musi też zmienić się, w sensie gruntownej reorganizacji wywiadu i kontrwywiadu, wprowadzenia nowych zabezpieczeń na lotniskach, dokładniejszej kontroli imigrantów, zabezpieczenia się w nowe systemy obronne itp. To też, z czasem, zapewne jej się uda. Ale po to, żeby przystąpić do nowej wojny z wrogiem, który ją tak bezlitośnie zaatakował i poniżył, a już szczególnie po to, żeby tę wojnę wygrać, Ameryka nie może działać sama. Musi bardzo skrupulatnie zrewidować swą dotychczasową politykę zagraniczną. Bo będzie potrzebowała sojuszników.
To właśnie dlatego świat od wtorku będzie i powinien być inny. Jakie tego będą globalne, regionalne i wszelkie inne implikacje, trudno jeszcze przewidzieć. Wiadomo jednak, że - potrzebując sojuszników - Stany Zjednoczone muszą wyzbyć się wszelkich pokus dryfowania w stronę unilateralizmu, które ostatnio zaczęły dawać o sobie znaki. Amerykańska i światowa dyplomacja stają teraz wobec zupełnie nowych wyzwań, polegających na znalezieniu znacznie skuteczniejszej formuły międzynarodowej współpracy i koordynacji działań politycznych, ekonomicznych oraz militarnych.
Zwłaszcza postępowe państwa muzułmańskie powinny jak najszybciej przewartościować swą "braterską solidarność" i wesprzeć zachodnie demokracje w wysiłkach na rzecz zapobiegania i zwalczania międzynarodowego terroryzmu. Niejednego przewartościowania powinna też dokonać Europa, której terroryzm wprawdzie nie zagroził aż tak dotkliwie jak Ameryce, ale która równie niespodziewanie może stać się obiektem następnego ataku, gdyż wyznaje te same co Ameryka wartości. I wreszcie, nie do pomyślenia jest, by wojna z terroryzmem i jego mocodawcami mogła toczyć się bez współudziału Rosji oraz Chin, z którymi Stany Zjednoczone także muszą wypracować formuły produktywnej współpracy. To wszystko razem powinno oznaczać powrót do realizmu i rozsądku, którego najwyraźniej zaczynało brakować w zadowolonym z kresu zimnej wojny świecie. -
|
Ameryka jest w stanie wojny. z kim? "kimś" jest zachowujący anonimowość "terroryzm".
świadomość, że Ameryka jest bezbronna czy nieprzygotowana do wojny, jest dla Amerykanów największym szokiem. atak obalił mit, że terroryści to desperaci. to świetnie wyszkoleni i zdyscyplinowani żołnierze.
Amerykańska i światowa dyplomacja znalezieniu skuteczniejszej koordynacji działań politycznych, ekonomicznych oraz militarnych.
|
PODKARPACKIE
Referendum w Sędziszowie za odwołaniem radnych
Między burmistrzem, posłem a plebanem
JÓZEF MATUSZ
W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj.
Tuż przed referendum lokalni politycy i nie tylko politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. Mieszkający pod Sędziszowem poseł Zdzisław Pupa (AWS - "S" RI) popiera obecny układ i był przeciwny referendum. - Mam nadzieję, że się nie uda odwołać rady - powiedział.
Poseł jeździł na spotkania z mieszkańcami organizowane przez przeciwników oraz zwolenników referendum. - Nie zapraszaliśmy go, ale sam przyszedł. Nagle wyskoczył na scenę, wyrwał mikrofon, zdjął marynarkę i zaczął krzyczeć - kto tu rządzi? - opowiada Zbigniew Idzik, przewodniczący komisji koordynacyjnej "Solidarności" w Sędziszowie. W referendum, po obu stronach, zaangażowali się także księża. Zwolennicy referendum twierdzą, że na przykład znany w okolicy ksiądz Eugeniusz Miłoś związany z posłem Pupą, chodząc po kolędzie, namawiał, by w niedzielę parafianie nie brali udziału w głosowaniu. Natomiast ksiądz dziekan Stanisław Ryba, proboszcz kościoła parafialnego w Sędziszowie, agitował do udziału w referendum. - W niedzielę 2 stycznia podczas nabożeństw ksiądz dziekan odczytał pismo wzywające wyborców do udziału w referendum i głosowania za odwołaniem rady - mówi Stanisław Wozowicz, przewodniczący Rady Miasta i Gminy.
Z pomocą poselsko-kościelną
Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Na dwadzieścia osiem mandatów osiemnaście przypadło AWS, a dziesięć wyłonionemu na czas wyborów Porozumieniu Samorządowemu. Z pomocą poselsko-kościelną radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Część radnych AWS zaczęła się jednak wycofywać z tych uzgodnień. - Zauważyliśmy, że w naszych szeregach jest opozycja i AWS zaczyna topnieć - mówi Stanisław Wozowicz, którego wybrano na przewodniczącego rady. Gdy na dwóch sesjach nie udało się wybrać Paśki, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, również związanego z AWS. Opowiedziało się za nim dziewiętnastu radnych, a przeciwni mu byli radni nazywani "grupą posła Pupy i księdza Miłosia". Wozowicz twierdzi, że osoby, które złamały ustalenia i przeszły na stronę Olesia, zrobiły to dla władzy. Przyznaje, że Oleś wiele dobrego zrobił, ale nie potrafił w odpowiednim momencie odejść. Przewodniczący zaprzecza, by był przez kogoś sterowany. - To bzdura, że o wszystkim decyduje ksiądz lub poseł. Nie wyobrażam sobie, by ktoś miał za mnie podejmować decyzje - mówii. Dodaje, że ma już jednak dość bycia radnym i bawienia się w demokrację. Tymczasem poseł Pupa nie ukrywa, że mocno pracował nad tym, aby AWS wygrała w Sędziszowie wybory. I tak się stało. - Doszło jednak do tego, że Wiesław Oleś wykiwał nas i związał się z innymi - wyznaje poseł.
Chcieli uległego burmistrza
- Aby to wyjaśnić, trzeba przypomnieć rok 1998. Odmówiłem wówczas księdzu Eugeniuszowi Miłosiowi odwołania dyrektorki szkoły w Zagórzycach Górnych. Domyślam się, że ksiądz musiał się poskarżyć posłowi Zdzisławowi Pupie, na którego głosował w wyborach do parlamentu. Oni chcieli burmistrza, który byłby im całkowicie uległy. Nie spodziewałem się jednak, że poseł, któremu ja i moja rodzina pomagała w kampanii wyborczej, będzie przeciwko mnie - mówi Wiesław Oleś. Twierdzi, że poseł Pupa proponował mu wcześniej dobrze płatną funkcję przewodniczącego Rady Miasta oraz prowadzenie wspólnych interesów. - Miały to być interesy o wymiarze politycznym i gospodarczym, aby zgromadzić środki na następną kampanię posła. On zawsze powtarzał, że musi się zabezpieczyć, by nie obudzić się z ręką w nocniku - utrzymuje Oleś. - To ewidentne kłamstwo. Niech nie rzuca inwektyw i nie podjudza ludzi. Przyzwyczaiłem się już do tych kłamstw, jak choćby do plotki, że ostatnio wykupiłem PGR. Lepiej by było, żeby ktoś sprawdził, jakie interesy gminne przechodziły przez "Inwest Dom" prowadzony przez brata Wiesława Olesia - odpowiada poseł Pupa.
Karykatura demokracji
Wiesław Oleś burmistrzem na trzecią kadencję został z poparcia Porozumienia Samorządowego, przez jego przeciwników nazywanego lewicowym, oraz grupy radnych AWS. Ta współpraca nie trwała jednak długo, gdyż radni PS wycofali poparcie dla burmistrza. - Domagali się wielu stanowisk. Zauważyłem, że zaczyna się tworzyć karykatura demokracji, nawrót do PRL. W taką demokrację, w której rządzi sitwa, nie chciałem się bawić. Chcieliśmy się połączyć z grupą radnych kierowaną przez posła Pupę. Nie chcieli o tym słyszeć - mówi Wiesław Oleś.
Przewodniczący Wozowicz utrzymuje natomiast, że porozumienie było możliwe, ale Oleś stawiał jeden warunek - musi być burmistrzem. Opozycyjna AWS ponownie związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego (wcześniej nazywali ich lewicowymi) i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd. - Wotum nieufności nie wchodziło w grę, gdyż brakowało nam jednego głosu. Rada podjęła więc uchwałę o nieudzieleniu absolutorium zarządowi, którą podtrzymało Kolegium Regionalnej Izby Obrachunkowej w Rzeszowie - mówi Wozowicz. Burmistrz Oleś odwołał się od tej uchwały do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale sąd umorzył postępowanie. Pismo z sądu nie dotarło jednak do radnych i nie ma o nim wzmianki w dzienniku podawczym. Wiesław Oleś tłumaczy lakonicznie, że zawiniła młoda pracownica, która przyjmowała pocztę. Jego przeciwnicy skierowali w tej sprawie wniosek do prokuratury.
Radni uciekali przed przewodniczącym
Nie wiedząc o decyzji NSA, radni złożyli wniosek o wotum nieufności dla burmistrza i zarządu, ale zabrakło jednego głosu. Przewodniczący Wozowicz przypadkiem dowiedział się, że sąd dawno umorzył postępowanie, co dało podstawę do odwołania zarządu zwykłą większością głosów. - Radnych trzeba zawiadomić o sesji siedem dni wcześniej, a osoby związane z Olesiem nie przyjmowały zawiadomień. Jeździłem więc osobiście z wezwaniem do ich domów.
Niektórzy uciekali na mój widok, a jednego uciekającego radnego to nawet goniłem samochodem, by mu wręczyć zawiadomienie - opowiada Wozowicz. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z Olesiem, zebrała wymaganą liczbę podpisów i złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. Na sesji 29 listopada 1999 roku odwołano zarząd i burmistrza Olesia. - Przez lata sprawowania tego urzędu moją dewizą było nie szkodzić, ale w tej kadencji zabrakło drużyny do kolegialnej gry - uważa odwołany burmistrz. Jego przeciwnicy z AWS mówią, że to on, przy poparciu Zarządu Regionu "Solidarności", w którym często gościł, był inicjatorem referendum. Od ponad miesiąca jego następcą jest Kazimierz Kiełb, radny powiatowy z AWS.
Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza Olesia, wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, sędzia Jan Jaskółka, zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim. - Takie są zasady demokracji. Społeczeństwo ma prawo zweryfikować osoby, które wybrało. Jest to środek dość drastyczny, ale należy sięgać po ten oręż w konieczności. Obawiam się, że może to być zaraźliwe, gdyż mam sygnały o zamiarze przeprowadzenia referendum w kolejnych gminach - mówi sędzia Jaskółka.
|
Wiesław Oleś burmistrzem został z poparcia Porozumienia Samorządowego oraz grupy radnych AWS. Rada podjęła uchwałę o nieudzieleniu absolutorium zarządowi. Tymczasem grupa osób związanych z Olesiem złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. 29 listopada 1999 rokuodwołano zarząd i burmistrza Olesia. wojewódzki komisarz wyborczy zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim.
|
W setną rocznicę narodzin mechaniki kwantowej
Czego jeszcze nie wiemy w fizyce?
KRZYSZTOF A. MEISSNER
14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów.
Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru, zgodnego z doświadczeniem, na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była tak radykalna, że musiała czekać 5 lat na pierwsze zrozumienie jej faktycznej doniosłości (wyjaśnienie przez Einsteina efektu fotoelektrycznego), 13 lat na pierwsze zastosowanie do modelu atomu (,,stary" model atomu Bohra), 25 lat na wprowadzenie jako ogólnie obowiązującej zasady dynamiki (mechanika kwantowa w sformułowaniu Heisenberga-Jordana lub Schrödingera), a 100 lat, czyli do dzisiaj, czeka na pełne zrozumienie.
Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się być nauką niemal zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki trzem filarom - mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Filary te pozwalały na opis całości ówczesnej wiedzy teoretycznej i dlatego pod koniec XIX wieku niektóre uniwersytety rozważały możliwość zamknięcia wydziałów fizyki, gdyż wydawało się, że od strony badawczej niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy, jak wspomniane promieniowanie ciała doskonale czarnego, stabilność atomów czy zupełne drobiazgi, jak niezgodność z obliczeniami, o 42 sekundy kątowe na stulecie, obserwacji obrotu peryhelium Merkurego. Po kilku latach okazało się, że te "drobne" problemy były zwiastunami całkowitej rewolucji w fizyce, która sprowadziła mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii efektywnych (bardzo użytecznych, ale o ograniczonym zakresie stosowalności).
Przez minionych sto lat powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna teoria względności Einsteina - w pewnym sensie ,,unifikująca" przestrzeń i czas, ogólna teoria względności Einsteina - najpiękniejsza klasyczna teoria w fizyce, dotycząca wszystkich oddziaływań, w tym grawitacji, która jako pierwsza pozwoliła na opis wszechświata jako całości, co było niemożliwe w ramach teorii Newtona oraz kwantowa teoria pola - mechanika kwantowa z wbudowaną szczególną teorią względności, pozwalająca na opis cząstek elementarnych, doświadczalnie potwierdzona z dokładnością do dwunastu miejsc po przecinku). Poza tym znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. Wynika to z dwóch przyczyn. Stawiamy obecnie pytania, które mogły być również postawione w XIX wieku, ale domaganie się odpowiedzi wydawało się wtedy tak absurdalne, że nikt ich nie stawiał. Np. pytaniem takim jest: dlaczego litr wody waży ok. 1 kilograma, a nie np. milion ton, zakładając, że wzorce długości i masy znalibyśmy np. z badań astronomicznych. Obecnie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie pod warunkiem, że znamy masy protonu, neutronu i elektronu oraz ich ładunki. Problem zszedł na głębszy poziom: dlaczego te masy i ładunki są takie a nie inne - chociaż nie mamy najmniejszej wskazówki, gdzie szukać odpowiedzi, to ani nie uważamy problemu za absurdalny, ani nie twierdzimy, że nie będzie można nigdy go rozwiązać.
Drugą przyczyną, dlaczego obecnie lepiej wiemy, ile nie wiemy, jest fakt, że nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły swoje pytania, których nawet nie można było w XIX wieku postawić. Wiemy już z pewnością, że na niektóre z tych pytań odpowiedzi musimy szukać w teoriach ogólniejszych niż obecnie istniejące.
Wymienię tylko kilka, w mojej ocenie najważniejszych, problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat. Wybór takich problemów jest oczywiście ryzykowny, gdyż np. sto lat temu nikt by się nie spodziewał, że akurat badanie spektrum promieniowania może doprowadzić do jakiegokolwiek przełomu, ale wtedy nie spodziewano się przełomu z żadnej strony. Podejmując to ryzyko, można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie, być może jedno i to samo, będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym, i chyba najważniejszym, problemem jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności (teorią grawitacji) znanym jako problem kwantowej teorii grawitacji. Niemal z pewnością można oczekiwać, że teoria taka będzie musiała się zmierzyć z absolutnie fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu czy o istnienie bądź nieistnienie początkowej osobliwości we wszechświecie. Przez kilkadziesiąt lat próbowano rozwiązać ten problem w analogii do połączenia mechaniki kwantowej ze szczególną teorią względności (czyli kwantowej teorii pola), ale bez powodzenia. Nowymi propozycjami są teoria strun, ostatnio w szerszym kontekście nazywana teorią M, która stanowi radykalne odejście pojęciowe od kwantowej teorii pola i ma już pewne cechy, których można by od kwantowej teorii grawitacji oczekiwać oraz tzw. sformułowanie pętlowe kwantowej teorii grawitacji - niestety matematycznie teorie te są tak skomplikowane, że nie można obecnie stwierdzić, czy stanowią krok w dobrym kierunku.
Drugim fundamentalnym problemem, prawdopodobnie związanym z kwantową teorią grawitacji, jest problem stałej kosmologicznej. Stałą kosmologiczną, jako stałą energię w przestrzeni niezależną od obecności materii i promieniowania, wprowadził do swoich równań ogólnej teorii względności Einstein - potem zresztą nazwał to wprowadzenie ,,największą pomyłką swojego życia". Choć umiemy opisywać wszechświat z dowolną stałą kosmologiczną, to jakiekolwiek ,,wyjaśnienia" teoretyczne dają wielkość tej stałej absurdalnie dużą w porównaniu z obserwacjami (o kilkadziesiąt rzędów wielkości).
Ponieważ stała kosmologiczna dotyczy własności ,,pustej" przestrzeni, więc oznacza to bardzo istotny mankament istniejących teorii.
Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Problemami, które nie muszą mieć wymiaru fundamentalnego, są w fizyce cząstek elementarnych: problem unifikacji, tj. opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań, istnienia bądź nieistnienia supersymetrii - specjalnej symetrii łączącej cząstki o różnych spinach oraz od wielu lat nierozwiązany problem budowy protonu. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów, np. struktura wielkoskalowa we wszechświecie, wyjaśnienie istoty nadprzewodnictwa wysokotemperaturowego, niektóre zjawiska w bardzo niskich temperaturach itd. Trudno jest obecnie ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych fundamentalnie koncepcji czy jedynie nowych metod. Jednak istnieje możliwość powtórzenia sytuacji sprzed stu lat, gdy pozornie niefundamentalny, ,,drobny" problem okazał się zwiastunem rewolucji pojęciowej.
Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich wspomnianych wyżej problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności, ogromnej liczby zjawisk, które doczekały się w jej ramach wyjaśnienia (wystarczy wspomnieć tutaj niemal całą chemię), to nadal borykamy się z fundamentalnym problemem interpretacji mechaniki kwantowej, w szczególności z problemem pomiaru, czego nikt tak naprawdę do końca nie rozumie; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania. Stąd ,,rewolucja kwantowa" zapoczątkowana sto lat temu wykładem Plancka jeszcze się nie zakończyła.
Należy mieć nadzieję, że w podobnym artykule napisanym za sto lat, problemy tutaj wspomniane już dawno będą rozwiązane, ale z pewnością pojawią się nowe. Ale na razie jeszcze nie wiemy, że tego nie wiemy...
|
energia układów drgających może zmieniać się w sposób skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów.Sto lat temu hipoteza Plancka była zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się nauką, w której wszystko było znane dzięki mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Przez sto lat powstały szczególna teoria względności, ogólna teoria względności oraz kwantowa teoria pola. nowe teorie postawiły pytania, których nie można było w XIX wieku postawić. można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności. Drugim jest problem stałej kosmologicznej. Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele otwartych problemów.
|
ŚWIĘTA WIELKANOCNE W DAWNEJ POLSCE
Wylewało się, najlepiej na kogoś, postny żur, który przez czterdzieści dni był podstawowym jadłem
Śledzie na drzewie
EDMUND SZOT
Święta kościelne w dawnych wiekach odgrywały rolę o wiele większą niż teraz. I to nie tylko z powodów czysto religijnych, ale także ze względu na inne potrzeby człowieka, takie jak chęć manifestacyjnego uczestniczenia w życiu zbiorowości, okazja potwierdzenia swojego miejsca w hierarchii społecznej, wreszcie możliwość brania czynnego udziału w obrzędach, a nawet wnoszenia własnego wkładu w ich treść i formę. Odpowiadały na odwieczne zapotrzebowanie pospólstwa, któremu chyba od zawsze trzeba było "chleba i igrzysk".
W bogatym kalendarzu ówczesnych świąt religijnych święta Wielkanocy odgrywały rolę szczególną. Następowały tuż po ciężkiej zazwyczaj zimie oraz po okresie wielkiego postu, w czasie którego jadło się naprawdę niewiele i lada co. Budząca się akurat do życia przyroda w najlichszym nawet stworzeniu budziła nadzieję na lepsze. Wszystko to składało się na nadzwyczaj radosny charakter Wielkanocy. A że była ona ustanowiona na pamiątkę tego, iż Chrystus zmartwychwstał - tym lepiej. Był to niejako "dodatkowy" powód do wszechogarniającej radości.
Wielkanoc poprzedzał jednak wielki post, zaczynający się we Wstępną Środę, czyli - inaczej mówiąc - środę popielcową. Kościół dbał o to, by była to uroczystość przede wszystkim religijna. Księża posypywali głowy wiernych popiołem sporządzonym z palm poświęconych w Kwietną Niedzielę, ale plebs i tak wiedział swoje: był to popiół z trupich kości. Popielec - jak pisze nieżyjący już Zbigniew Kuchowicz ("Obyczaje staropolskie") - miał dwa nurty: religijno-ascetyczny i rozrywkowo-zwyczajowy. Jak z tego widać, Amerykanie ze swoim na wesoło obchodzonym dniem Wszystkich Świętych nie są prekursorami.
Różnych figli dokazując
Jędrzej Kitowicz, najbardziej znany kronikarz czasów saskich, zanotował: "Po wielkich miastach w Wstępną Środę czeladź jakiego cechu poubierawszy się za dziadów i Cyganów, a jednego z między siebie wystroiwszy za niedźwiedzia w czarnym kożuchu, futrem na wierzch wywróconym okrytego i około nóg czysto jak niedźwiedź poobwiązywanego wodzili od domu do domu różnych figli z nim dokazując, którymi grosze i trunki z pospólstwa chciwego na takie widoki wyłudzali".
Że ówczesne pospólstwo było chciwe na takie widoki, dziwić się nie ma czemu. Nie mogło przecież popatrzeć w telewizję, posłuchać radia czy z racji powszechnego wtedy analfabetyzmu poczytać gazet. Gust miało przy tym lada jaki, o czym świadczy choćby zwyczaj zaprzęgania niezamężnych niewiast do kłody, która miała symbolizować małżeńskie jarzmo.
"Schwytane dziewki prowadzono potem do karczmy, gdzie następowały wyzwoliny, czyli ogólna pijatyka - wyjaśnia kronikarz. - Chwytano nawet leciwe niewiasty, np. przekupki, które zaprzęgano do wielkich kloców, bito je, a przy okazji pustoszono im stragany i po prostu okradano". W pierwszej połowie XVII wieku ten typowo polski barbarzyński obyczaj panował nawet na królewskim dworze. W XVIII wieku utrzymał się już tylko po wsiach. Ale nie przepadł zupełnie. Pozostałością po nim było przypinanie niewiastom na plecach kurzych nóg, skorupek od jajek, czasem były to indycze szyje, rury wołowe itp. "materklasy". Nieświadoma niczego niewiasta postępowała z taką "ozdobą" pod sam ołtarz, śmiech czyniąc z siebie dookoła.
Po na wpół wesołym Popielcu następowało czterdzieści dni ścisłego prawie postu, którego surowych reguł pilnie na ogół przestrzegano. Uciech tzw. śródpościa, kiedy to młodzież obsypywała przechodniów popiołem tylko po to, by ich ubrudzić, co "wielką wesołość wywoływało", można nie liczyć.
Przecież to Judasz
Wielkanoc poprzedzała Niedziela Palmowa, w czasie której łykano dla zdrowia wierzbowe bazie i uderzano się gałązkami wierzbiny. Rozpoczynała ona Wielki Tydzień, który był już prawie nieprzerwanym pasmem uciech. W Wielką Środę, gdy po odprawieniu jutrzni księża na pamiątkę męki Chrystusowej uderzali o ławki trzymanymi w ręku brewiarzami, bywali w tym wspomagani przez swawolników, którzy walili w ławki kijami z całej mocy, aż na ów tumult wpadała służba kościelna z batami i zaczynała się "zadyma" jak na niejednym dziś polskim stadionie.
Wyrzuceni z kościoła swawolnicy robili ze słomy kukłę, która miała przedstawiać Judasza, i wkładali jej do kieszeni trzydzieści kawałków szkła (na pamiątkę trzydziestu srebrników), wnosili ją na kościelną wieżę i z wrzaskiem zrzucali pod nogi oczekujących z kijami kompanów. Czasem zamiast kukły, o czym pisze jeden z osiemnastowiecznych badaczy obyczaju, "w Wielką Środę po ciemnej jutrzni kocura żywego w garncu obsutego popiołem z dziury kościelnego sklepienia na kościół zrzucano". Biednego zwierzęcia nikt, oczywiście, nie żałował, przecież to był Judasz!
Ale uwaga, uwaga, nasi rozmiłowani w tradycji narodowcy: "Jeżeli Żyd jakowy niewiadomy tej ceremonii nawinął się im - porzuciwszy zmyślonego Judasza - prawdziwego Judę tak długo i tak szczerze kijami okładali, póki się do jakiego domu nie salwował".
Okazji do uciech nie brakło i w Wielki Czwartek, kiedy to biegało się po ulicach z grzechotkami, czyniąc piekielny hałas. Z kolei w Wielki Piątek rodzice dzieci, a majstrowie czeladników okładali rózgami, dodając: "Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami".
Pochówek wielkiego postu
Przed Wielkanocą trzeba było jeszcze urządzić pochówek wielkiemu postowi. Wieszało się na drzewie śledzie - za to, że przez sześć niedziel panowały nad mięsem, wylewało się też, najlepiej na kogoś, postny żur, który przez czterdzieści dni był podstawowym jadłem.
Największą atrakcją Wielkanocy była naturalnie możliwość konsumowania do woli sutego i smakowitego jadła. Dla Kościoła jest to święto najważniejsze w roku, dla wiernych bywało takie nie zawsze. Trafnie oddał to poeta Wacław Potocki:
"Co żywo na jutrznię się spieszy.
Aż nam znowu w kościele dłużej siedzieć ckliwo;
O mięsie myśląc, kwapi do stołu co żywo.
I nabożeństwo z głowy wyleci i kościół,
Chce wraz powetować, co tak długo pościł.
Żre drugi, potem pije, tka jako do woru;
Ten chory, ów pijany, zapomni nieszporu".
Popatrzmy zatem, co "tkano do woru": kiełbasa z gorczycą, chrzan, jaja i masło były obowiązkowo na wszystkich, najbiedniejszych nawet stołach. U bogatych mieszczan trafiały się całe prosięta, wędzone szynki, baranki z masła, kołacze z miodem, placki, babki, makowce. Stoły szlachty - zapewnia Kuchowicz - były jeszcze bardziej suto zastawione. Potrawy bogatszych obywateli były przez księży święcone w domach, biedota udawała się w tym celu do kościoła.
Przydybać damę w łóżku
Wielką Niedzielę spędzano głównie przy stole (w późniejszych godzinach bywało, że i pod), ale już w Wielki Poniedziałek wracała ochota do igrców. W Krakowie obchodzono tzw. emaus, czyli odpust na Zwierzyńcu, organizowany na pamiątkę uciekających z Jerozolimy apostołów. Uchodzili oni właśnie do Emaus, małej miejscowości na północny zachód od Jerozolimy. Odpustowi tradycyjnie towarzyszyły w Polsce różne atrakcje, tym razem było ich jeszcze więcej. Chłopcy uderzali baziami dziewczęta albo staczali między sobą walki na kije, bractwa religijne przeciągały z uroczystymi procesjami - natłok wrażeń był ogromny.
Dzień później, w wielkanocny wtorek, ludność Krakowa bawiła się na tzw. Rękawce. Bogatsi mieszczanie zgromadzeni na górze obok kościoła na Krzemionkach (dziś jest tu siedziba krakowskiej telewizji) rzucali w dół biedocie "bułki, placki, jaja, kiełbasy i pierniki". Dopieroż było uciechy patrzeć na bójki między chwytającymi te specjały. Gdyby ktoś miał wówczas kamerę, w cuglach wygrałby wszystkie konkursy w dzisiejszym telewizyjnym programie "Śmiechu warte".
Najważniejszym wielkanocnym obyczajem był oczywiście śmigus-dyngus. Był to zwyczaj jeszcze z czasów pogańskich i początkowo nie polegał na samym tylko polewaniu się wodą. Wręczano sobie także podarki, zwłaszcza jaja, ale i okładano się pięściami, rózgami itp. Kościół potępiał te zabawy, wiele z tych obrzędów więc zanikło, ale z wodą nie udało się to do tej pory.
"Stoły, stołki, kanapy, łóżka - wylicza Jędrzej Kitowicz - wszystko to było zmoczone, a podłogi - jak stawy - wodą zalane. Dlatego gdzie taki dyngus, mianowicie u młodego małżeństwa, miał być odprawiony, pouprzątali wszystkie meble kosztowniejsze i sami się poubierali w suknie najpodlejsze, takowych materyi, którym woda niewiele albo wcale nie szkodziła. Największa była rozkosz przydybać damę w łóżku, to już ta nieboga musiała pływać w wodzie między poduszkami i pierzynami jak między bałwanami, przytrzymywana albowiem przez silnych mężczyzn nie mogła się wyrwać z tego potopu; którego unikając miały w pamięci damy w ten dzień wstawać jak najraniej albo też dobrze zatarasować pokoje sypialne".
Gmin bawił się jeszcze brutalniej, zanurzając dziewczyny po szyję w fosach, rzekach, stawach i jeziorkach, co, biorąc pod uwagę porę roku, często kończyło się ciężkim przeziębieniem albo zapaleniem stawów, po którym zostawała choroba reumatyczna na całe życie.
Niewiasty mogły się rewanżować swoim prześladowcom już na drugi dzień, i tak aż do Zielonych Świątek. Korzystały z tego jednak rzadko. Przebiegła ta płeć woli zmywać mężczyznom głowy przez cały rok.
|
W bogatym kalendarzu ówczesnych świąt religijnych święta Wielkanocy odgrywały rolę szczególną. Następowały tuż po ciężkiej zazwyczaj zimie oraz po okresie wielkiego postu, w czasie którego jadło się naprawdę niewiele i lada co. Budząca się akurat do życia przyroda w najlichszym nawet stworzeniu budziła nadzieję na lepsze. Wszystko to składało się na nadzwyczaj radosny charakter Wielkanocy.Największą atrakcją Wielkanocy była naturalnie możliwość konsumowania do woli sutego i smakowitego jadła.
|
Senat może być antidotum na partyjniactwo. Dlaczego przeszkadza Leszkowi Millerowi?
Gdy zabraknie gwaranta
ZBIGNIEW ROMASZEWSKI
Kampania wyborcza 2001 roku przebiega pod znakiem krytyki rządu Jerzego Buzka i gdyby nie rząd organizujący co pewien czas happeningi, obywatele nie bardzo by wiedzieli, na kogo głosować. A tak wiedzą: nie głosować na AWSP winną wszystkim nieszczęściom, poprzeć SLD, najbardziej radykalnego krytyka rządu. Cały kłopot polega na tym, że jeszcze miesiąc, półtora i rząd Jerzego Buzka poda się do dymisji, co więc robić? Kogo krytykować?
Rząd Jerzego Buzka jest zły, bo minister Bauc chce zamrozić emerytury i uposażenia w sferze budżetowej. Rząd Jerzego Buzka jest jeszcze gorszy, bo zdymisjonował ministra Bauca i przyszłe decyzje strategiczne pozostawił SLD, a Sojusz woli obiecywać powszechną szczęśliwość, niż podejmować trudne decyzje. Chociaż czasami podejmuje, np. eksmisja na bruk wylansowana przez panią Blidę, sprzedaż mieszkań wraz z najemcami (ustawa z 1994 r.) to decyzje trudne, ale przecież niepodejmowane w czasie kampanii wyborczej przez ugrupowanie wrażliwe społecznie.
Ale dość ironii. W kontekście załamania się koniunktury brak poważnej dyskusji w sprawie polityki społeczno-gospodarczej pomiędzy poszczególnymi ugrupowaniami startującymi w wyborach musi martwić. Mnie natomiast niezwykle zaniepokoiła wypowiedź pana Millera, który rozwiązania problemów społeczno-gospodarczych upatruje w sferze ustrojowej państwa.
Śladem Łukaszenki
Zdaniem przewodniczącego SLD demokracja za dużo kosztuje. Tych, którzy w to wierzą, pragnę zapewnić, że nie jest to pogląd oryginalny. Podobne stanowisko reprezentował prezydent Łukaszenko i jakoś Białoruś nie stała się krajem szczęśliwych i zamożnych obywateli.
Likwidacja przerostów biurokratycznych to dobre i słuszne hasło, tylko czy na pewno to ma być 2500 etatów? Łatwo sobie wyobrazić, że np. Platforma Obywatelska przelicytuje pana Millera, i co wtedy? Na dodatek 2500 etatów to najwyżej 100 - 150 mln złotych, co w porównaniu z 40-miliardową dziurą budżetową jest niezauważalne.
Wszystko, co wyżej powiedziano, to prawdę mówiąc populizm, ale dopuszczalny w trakcie kampanii wyborczej. Gorzej wygląda sytuacja, gdy pan Miller proponuje likwidację Senatu i ograniczenia Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu.
To prawda, rozwiązania konstytucyjne w dziedzinie tych instytucji nie są najszczęśliwsze, co zawsze było wiadomo, ale to nie ja, tylko pan Miller ze swoim ugrupowaniem je popierał.
O co chodzi z Trybunałem Stanu
Najtrudniej zrozumieć, o co mu chodzi z tym Trybunałem Stanu. Przecież sędziowie Trybunału Stanu nie pobierają żadnych uposażeń, a Trybunał nie ma własnej obsługi. Ponadto, co można policzyć na palcach, mniej sędziów Trybunał już liczyć nie może. W pierwszej instancji sprawę rozpatruje pięciu sędziów, w drugiej siedmiu innych, to razem dwunastu w każdej sprawie. Rezerwa pięciu sędziów nie jest chyba przesadna, uwzględniając, że ludzie chorują, mają problemy rodzinne, wyjeżdżają za granicę, i powtarzam - nie biorą za swoją funkcję pieniędzy. O co więc chodzi? O likwidację Trybunału Stanu, o likwidację odpowiedzialności konstytucyjnej polityków? Trudno uwierzyć.
Można mieć również zastrzeżenia do konstytucyjnych uregulowań dotyczących Trybunału Konstytucyjnego. Pozbawienie Trybunału możliwości dokonywania wykładni przepisów prawnych to nieporozumienie, które często dość boleśnie odczuwamy w parlamencie. Trudno również pogodzić się z sytuacją, kiedy w wypadku kontrowersji prawnych orzeczenie ostateczne zapada stosunkiem głosów 5 do 4 i głos jednego sędziego podważa pracę obydwu izb parlamentu. Ale na ten temat pan Miller się nie wypowiada, martwi go natomiast nadmierna liczba sędziów. I w tym momencie sprawa się chyba wyjaśnia. Nie martwiła go liczba sędziów w roku 1997, lecz martwi dzisiaj. Co się zmieniło? No, oczywiście, zmienił się skład Trybunału. Powstał Trybunał, który mógłby podważyć monopol władzy SLD, a to jest niedopuszczalne. Jeśli wmówi się ludziom, że to dużo kosztuje, może zgodzą się na powrót władzy monopartii.
Zagrożona hegemonia
Podobną przeszkodę w monopolu władzy stanowi Senat. To wprost nie do wiary, jak historia lubi się powtarzać. Zasiadając w Senacie, trudno sobie wyobrazić, że ma on aż tak wielkie znaczenie ideologiczne. A jednak ma. Kiedy przystępowano do budowy zrębów komunistycznego państwa, co było przedmiotem referendum 1946 roku? Istnienie Senatu. Co miało być gwarantem odradzania się demokracji w Polsce? Powstanie Senatu. Co dziś może pokrzyżować plany pana Millera? Również Senat. Dlaczego?
Myślę, iż przede wszystkim dlatego, że w wyborach do Senatu funkcjonujące na scenie politycznej ugrupowania posierpniowe zdołały się porozumieć i utworzyć ponadpartyjny Komitet Wyborczy Blok Senat 2001, desygnujący kandydatów do Senatu. To może złamać SLD-owską hegemonię w parlamencie. Nawet osiągnięcie przez SLD większości w Senacie zaczyna być problematyczne. Ale to są doraźne problemy taktyczne.
Argumenty oszczędnościowe również nie wytrzymują krytyki. Budżet Senatu wynosi 125 mln zł (w tym 75 mln na funkcjonowanie Senatu i 50 mln na wsparcie działalności Polonii zagranicznej, głównie na Wschodzie). Przy budżecie państwa 181,6 mld działalność Senatu kosztuje 0,041 proc. państwowych wydatków. Tak więc tezę, że likwidacja Senatu przyniesie znaczące oszczędności, trzeba po prostu odrzucić jako niepoważną.
Spróbujmy sobie wobec tego odpowiedzieć na pytanie, po co jest Senat i dlaczego tak przeszkadza SLD.
Po co Senat
Zgodnie z zakresem kompetencji określonym przez Konstytucję III RP Senat poprawia ustawy przychodzące z Sejmu. W bieżącej kadencji Senat wniósł ponad 6000 poprawek, w ponad 750 rozpatrywanych ustawach. Różna była ranga tych poprawek i różny był ich los. Były poprawki usuwające oczywiste błędy legislacyjne i były poprawki merytoryczne proponujące rozwiązania inne od zaproponowanych przez Sejm. Część poprawek Sejm akceptował, część z dużą łatwością (przy odrzuceniu poprawki Senatu obowiązuje bezwzględna większość głosów) odrzucał. Niekiedy, odrzucone przez Sejm poprawki senackie powracały do nas jako kolejne inicjatywy ustawodawcze nowelizujące niedawno uchwalone ustawy, ponieważ Trybunał Konstytucyjny kwestionował przyjęte przez Sejm rozwiązania. Czasami Senat korzystał z inicjatywy ustawodawczej. Taką inicjatywą senacką było rozszerzenie uprawnień osób z Kresów Wschodnich do ubiegania się o odszkodowania za krzywdy doznane w wyniku walki o niepodległe państwo polskie.
Senat zajmuje się przede wszystkim pracą legislacyjną i nie ma (z czego nie wszyscy zdają sobie sprawę) żadnego wpływu na władzę wykonawczą. W tych warunkach na osiągnięcia Senatu szczególnie zły wpływ ma partyjniactwo. Utrzymująca się od dwóch kadencji sytuacja zdominowania Senatu przez silne, poddane dyscyplinie partyjnej ugrupowanie prowadzi do zanegowania podstawowej roli Senatu jako izby refleksji. W trzeciej kadencji taką rolę odgrywał SLD, a w ostatniej, czwartej - AWS. Upartyjniony Senat powtarza w gruncie rzeczy z nieistotnymi zmianami ustalenia Sejmu prowadzącego grę partyjną. Rozmija się to z zasadniczą rolą, jaką powinien spełniać Senat. Najważniejsze w pracy legislacyjnej Senatu powinno być ponowne rozpatrzenie rozwiązań proponowanych przez Sejm w innym gronie, z wykorzystaniem innych ekspertów; oderwanie się od doraźnych uwarunkowań kierujących przedłożeniami rządu i Sejmu oraz spojrzenie na nie z perspektywy generalnej wizji rozwoju państwa.
Polityka rzeczą partii
Ażeby uniknąć nieporozumień, powiedzmy sobie jasno: politykę prowadzi się, opierając się na partiach politycznych. Rząd, jeśli ma sprawnie wykonywać władzę, musi dysponować stabilną większością w Sejmie. Dyscyplina partyjna jest w tym wypadku niezbędna. Jednocześnie ten sam rząd musi zdawać sobie sprawę, że może funkcjonować jedynie w granicach platformy politycznej wyznaczonej przez popierające go partie. W przeciwnym wypadku grozi mu zawężenie bazy parlamentarnej i chaos.
Oczywiste jest, że rząd musi również rozwiązywać kwestie doraźne, zawierać kompromisy, a te muszą uwzględniać interesy partyjne. Jeśli interesy te zaczynają dominować nad interesem państwa, jeśli pojawia się korupcja, rodzi się patologia, zaczyna się partyjniactwo.
Nie ma rozwiązań idealnych, ale jakimś antidotum na klęskę partyjniactwa może być Senat. Sprzyja temu większościowa ordynacja wyborcza, w której wyborca głosuje nie na enigmatyczne partie polityczne, ale wybiera poszczególnych ludzi, których poglądy, postawę, rzetelność jest w stanie ocenić. Za swoje decyzje i postawę odpowiadają przed wyborcami nie anonimowe partie, ale poszczególni ludzie, i to osobiście. Ta osobista odpowiedzialność powoduje, że nawet w upartyjnionej grupie trudno odbudować bezkrytyczny "centralizm demokratyczny". Myślę, że to jest główna przyczyna, iż Senat jest aż tak niepożądany.
Senat nie jest w stanie i nie powinien ingerować w bezpośrednie działania władzy wykonawczej. Powinien natomiast stanowić układ odniesienia, z którego społeczeństwo mogłoby zorientować się, czy w wyniku dziesiątków meandrów wykonywanych przez rząd poruszamy się jeszcze w tym kierunku, w którym zamierzaliśmy, czy też idziemy już zupełnie gdzie indziej, a może z powrotem. Taką funkcję może spełnić jedynie odpartyjniony, w którym nie ma dyscypliny partyjnej, niezależny Senat, i taka koncepcja legła u podstaw utworzenia Bloku Senat 2001.
Powołany w ten sposób Senat mógłby odgrywać dużo większą i znakomicie bardziej pozytywną rolę niż ta, jaką wyznacza mu konstytucja. Myślę, że powinna to być przede wszystkim rola kontrolna i parasądownicza. Prowadzenie przez Sejm - uwikłany w taktyczne okołorządowe intrygi - przesłuchań, śledztw, postępowań konstytucyjnych to chyba nieporozumienie. Dlaczego upartyjniony Sejm ma mianować funkcjonariuszy publicznych na stanowiska apolityczne: rzecznika praw obywatelskich, prezesa IPN, inspektora danych osobowych, rzecznika interesu publicznego, rzecznika praw dziecka i wielu, wielu innych?
Czemu Senat, nieposiadający żadnego wpływu na rząd, jest rozwiązywany wraz z upadkiem rządu i Sejmu? Praktycznie likwiduje to niezależność Senatu i wikła go w doraźne rozgrywki polityczne. Warto by o tym pomyśleć. Jeśli komuś związano nogi, to pogląd, że słabo biega, jest na pewno prawdziwy, ale czy konstruktywny?
Jak już pisałem, nie ma rozwiązań idealnych, ale bywają lepsze i gorsze. Istniejąca ordynacja wyborcza do Senatu, na pewno trudna i stawiająca przed wyborcą wyższe wymagania niż w wyborach do Sejmu, stwarza możliwość, by Senat stał się gwarantem demokracji.
Na koniec jeszcze dwie uwagi.
Niezależnie od postulatu likwidacji Senatu SLD wystawił w wyborach do tej Izby 100 kandydatów. Jaka ma być ich rola w Senacie? Piątej kolumny? Sądzę, że nie wszyscy sobie na nią zasłużyli.
Autor jest senatorem od 1989 roku
|
Miller proponuje likwidację Senatu i ograniczenia Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu. Najtrudniej zrozumieć, o co mu chodzi z Trybunałem Stanu. Przecież sędziowie Trybunału nie pobierają uposażeń. Można mieć zastrzeżenia do konstytucyjnych uregulowań dotyczących Trybunału Konstytucyjnego. Ale na ten temat Miller się nie wypowiada, martwi go natomiast nadmierna liczba sędziów. Nie martwiła go w roku 1997, lecz martwi dzisiaj. Co się zmieniło? Powstał Trybunał, który mógłby podważyć monopol władzy SLD. Podobną przeszkodę stanowi Senat.
politykę prowadzi się, opierając się na partiach politycznych. Rząd musi zawierać kompromisy, a te muszą uwzględniać interesy partyjne. Jeśli interesy te zaczynają dominować nad interesem państwa zaczyna się partyjniactwo. jakimś antidotum na klęskę partyjniactwa może być Senat. Sprzyja temu większościowa ordynacja wyborcza. Senat Powinien stanowić układ odniesienia, z którego społeczeństwo mogłoby zorientować się, czy w wyniku meandrów wykonywanych przez rząd poruszamy się jeszcze w tym kierunku, w którym zamierzaliśmy. Taką funkcję może spełnić jedynie odpartyjniony Senat, i taka koncepcja legła u podstaw utworzenia Bloku Senat 2001.
|
UNIA EUROPEJSKA
Przed finiszem prac nad wewnętrzną reformą organizacji
Rewolucja małych kroków
JĘDRZEJ BIELECKI
z Brukseli
Przygotowywany na czerwcowy szczyt w Amsterdamie traktat o zmianie systemu działania Unii Europejskiej nie przyniesie takich przełomowych i pobudzających wyobraźnię rozstrzygnięć jak utworzenie jednolitego rynku czy powołanie wspólnej waluty europejskiej. Co więcej, większość jego postanowień nie będzie miała związku z planowanym rozszerzeniem Unii na wschód, choć taki był oficjalny powód zwołania Konferencji Międzyrządowej. Z perspektywy historycznej Amsterdam będzie można jednak ocenić jako ważny etap budowania "coraz bardziej zintegrowanej Unii Europejskiej".
Niepokój o powolne tempo prac Konferencji Międzyrządowej (KM) należy do rytuału Unii. Przy podejmowaniu jakichkolwiek zasadniczych decyzji każdy z krajów członkowskich zazwyczaj stara się nie ujawniać do końca, w czym jest gotowy ustąpić, a jakie kwestie nie mogą być dla niego przedmiotem przetargów. Tym razem jednak do zwielokrotnienia ogólnej niepewności przyczyniają się wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii, przed którymi rząd w Londynie nie zdecyduje się na żadne ustępstwa. Świadomi tego Holendrzy zwołali na 23 maja specjalny szczyt UE, podczas którego nowy brytyjski premier (jeśli zostanie nim Tony Blair) ma określić granice swoich ustępstw.
Nawyk kompromisu
Nawet jednak jeśli brytyjskie ustępstwa będą duże, nie należy oczekiwać zakończenia prac Konferencji traktatem, który w wyczerpujący sposób zreformuje funkcjonowanie Unii - mówi "Rz" Peter Ludlow, czołowy specjalista od systemu działania UE i dyrektor prestiżowego brukselskiego instytutu naukowego CEPS. Jego zdaniem inną cechą działania UE była zdolność do zawierania kompromisów przez kraje członkowskie. Jeśli jeden z nich uzyska od swoich partnerów ustępstwo w danej kwestii, to wie, że w innej sprawie nie będzie mógł w pełni zrealizować swoich ambicji. W Amsterdamie reguła ta potwierdzi się, tym bardziej że wszyscy członkowie chcą możliwie szybko zakończyć trwające już przeszło rok prace Konferencji. Dla "15" znacznie ważniejsze są przygotowania do mającej wejść w życie za półtora roku unii walutowej, a nawet do poszerzenia UE na wschód. Sama Konferencja nie tylko nie wzbudza entuzjazmu wśród mieszkańców Unii, ale raczej wywołuje niepokój, czy kolejne elementy suwerenności narodowej nie zostaną oddane biurokratom z Brukseli.
Traktat z Amsterdamu, choć nie zostaną w nim zawarte tak pobudzające wyobraźnię zamierzenia, jak powstanie jednolitego rynku (1985) czy utworzenie wspólnej waluty europejskiej (1991), to jednak zapisze się w historii jako ważny etap integracji europejskiej. Większość jego ustaleń będzie miała niewiele wspólnego z przyjęciem do UE nowych krajów, mimo że taki był oficjalny powód zreformowania Unii. Urzędnicy Komisji Europejskiej i niezależni specjaliści są zgodni, że Konferencję będzie można uznać za udaną, jeśli w jej wyniku zostanie osiągnięty zasadniczy postęp w czterech dziedzinach, takich jak zmiana systemu działania Komisji i Rady UE, inicjowanie określonych projektów integracji europejskiej tylko z udziałem niektórych państw (tzw. elastyczność), rozwinięcie wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz pogłębienie współpracy w zakresie wymiaru sprawiedliwości i spraw wewnętrznych.
Nowy instrument
Największych postępów można się spodziewać w tej czwartej dziedzinie - twierdzi wysoki urzędnik Komisji Europejskiej, odpowiedzialny za przebieg Konferencji. Jego zdaniem z chwilą rozpoczęcia budowy jednolitego rynku i dopuszczenia do swobodnego przemieszczania się ludzi w ramach Europy bez granic państwa "15" nie miały wyboru i musiały zdecydować się na pogłębienie współpracy w ściganiu przestępczości zorganizowanej, przemytu narkotyków i broni oraz wypracowaniu wspólnej polityki azylowej. Stąd ambicją niemal wszystkich krajów UE oprócz Wielkiej Brytanii (i Irlandii, która z racji swojego położenia jest skazana na naśladowanie Londynu) jest włączenie do prawa europejskiego postanowień "programu Schengen", dzięki któremu od 1985 r. stopniowo są znoszone granice lądowe dzielące państwa UE.
Negocjatorzy Konferencji najprawdopodobniej pójdą jednak dalej. Ich ambicją jest utworzenie nowego instrumentu budowy prawa europejskiego, który byłby podobny do dyrektyw od dawna wykorzystywanych w sprawach gospodarczych - twierdzi Ludlow. Dla rozwoju współpracy wymiarów sprawiedliwości byłby to prawdziwy przełom. Obecnie tzw. konwencje, negocjowane w oparciu o skomplikowane procedury i wymagające ratyfikacji przez parlamenty narodowe, muszą być włączane do prawa narodowego. W konsekwencji postęp prac jest bardzo powolny. Nowy instrument prawny określi natomiast ogólne zasady, które będą obowiązywały w całej UE, i pozostawi sposób ich wypełnienia w gestii władz poszczególnych krajów. Od stosowanych w sprawach gospodarczych dyrektyw będzie się jednak różnił tym, że poza Komisją inicjatywę ustawodawczą zachowają również kraje członkowskie.
Państwa małe przeciw dużym
Równie przełomowych rozwiązań nie należy natomiast spodziewać się po reformie głównych instytucji Unii. Tu bezpośrednim powodem zmian jest myśl, że obejmująca 20, a nawet 25 krajów organizacja nie może działać według rozwiązań zaprojektowanych dla 6 członków. Wszyscy zgadzają się, że dla zachowania sprawności instytucji unijnych konieczne będzie zredukowanie liczby członków Komisji i właściwsze oddanie proporcji między liczbą mieszkańców danego państwa a głosami, jakimi dysponuje ono w Radzie UE.
Już dziś jednak wiadomo, że idealny scenariusz nie zostanie zrealizowany. Nie pozwolą na to małe kraje Unii, które za wszelką cenę chcą zachować "swojego" przedstawiciela w Komisji - twierdzi wysokiej rangi urzędnik KE. Jego zdaniem jedyne zmiany będą więc polegać na zrezygnowaniu "dużych" państw z przysługującego im dziś drugiego komisarza. W zamian będą musiały otrzymać rekompensatę w postaci lepszego zrównoważenia głosów w Radzie UE. Dziś na jeden głos przypada tu 200 tys. Luksemburczyków i aż 8 mln Niemców.
Na razie, dzięki względnej równowadze między dużymi i małymi krajami, przy głosowaniu kwalifikowaną większością głosów dany projekt nie może zostać zaaprobowany, jeżeli nie uzyska poparcia 2/3 "mieszkańców" UE. W przyszłości jednak, gdyby do Unii zostało przyjętych wszystkich 11 państw stowarzyszonych, proporcje te się zachwieją, gdyż oprócz Polski wszyscy potencjalni nowi członkowie to kraje małe. Wówczas, przy zachowaniu obecnego systemu, można by uzyskać większość przy poparciu zaledwie 50 proc. mieszkańców UE, wbrew stanowisku nawet kilku dużych państw. Aby tak się nie stało, duże kraje Unii domagają się przyznania im większej liczby głosów (dziś mają ich po 10), co jednak spotyka się z twardym oporem małych państw. Stąd, jak twierdzi Ludlow, najprawdopodobniej znów dojdzie do kompromisu polegającego na przyjęciu zasady "podwójnej większości": głosów w Radzie i mieszkańców UE (tych musiałoby być 2/3, a może nawet 70 proc. za danym projektem).
Za wcześnie na dyplomację europejską
Znaczących rozstrzygnięć najtrudniej spodziewać się we wspólnej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa. Czy to w sprawie Albanii, czy też Chin i Iranu kraje "15" w ostatnich miesiącach raz jeszcze udowodniły, że nie są w stanie skutecznie wypracować wspólnej strategii wobec problemów polityki międzynarodowej. Dlatego przedstawiony w marcu przez Niemcy i Francję kalendarz stopniowego włączania Unii Zachodnioeuropejskiej (UZE) do struktur UE i tworzenia w ten sposób "zbrojnego ramienia" krajów "15" nie ma szans powodzenia. Przyznał to zresztą niedawno sekretarz generalny UZE, Jose Cutileiro, zapowiadając, że przełomowe dla jego organizacji rozstrzygnięcia w Amsterdamie nie zapadną.
- Inicjatywa ta to przykład hipokryzji Francji i Niemiec, krajów, która same wielokrotnie ostatnio pokazywały, że nie są gotowe do podporządkowania się w polityce zagranicznej strategicznym interesom większości. Było to jednak posunięcie szkodliwe także dlatego, że ponownie pogłębiło przepaść między krajami Unii należącymi do NATO a tymi państwami, które są neutralne - mówi Ludlow. - Znacznie większe szanse ma natomiast memorandum szwedzko-fińskie, które stara się określić, w jakich dziedzinach kraje neutralne są gotowe partycypować we wspólnych inicjatywach z użyciem wojska. W dzisiejszych czasach użycie wojska w akcjach humanitarnych, misjach pokojowych i niesienia pomocy w razie kataklizmów stanowi zresztą 90 proc. realnych możliwości. Pragmatyczne podejście Skandynawów ma duże szanse na akceptację przez Wielką Brytanię. Pozwoliłoby to na wykorzystanie struktur UZE do prowadzenia przez Unię Europejską działań z udziałem wszystkich krajów "15". Na czas takich akcji kraje neutralne, choć nie należą do UZE, uczestniczyłyby na równi z członkami tej organizacji w podejmowaniu decyzji - twierdzi Ludlow.
Jego zdaniem inną inicjatywą, która mogłaby znacząco poprawić skuteczność działania Unii w polityce międzynarodowej, jest powołanie instytucji stałego przedstawiciela Brukseli w negocjacjach dyplomatycznych. Aby jednak ten "Monsieur PESC" (od pierwszych liter francuskiego określenia polityki zagranicznej i bezpieczeństwa) stał się znaczącą postacią, musiałby uzyskać instytucjonalne gwarancje efektywnej współpracy z Radą Unii i jej sekretariatem.
Każdy przełomowy etap w historii integracji europejskiej ma swoje słowo-klucz z upodobaniem używane przez urzędników w Brukseli. Tym razem jest to "elastyczność" (flexibility), co ma oznaczać, że dana grupa państw Unii może samodzielnie rozwinąć współpracę w odrębnej dziedzinie. Dzięki temu poszczególne kraje (wszyscy myślą tu o Wielkiej Brytanii) nie mogłyby hamować postępów w integracji europejskiej swoich partnerów.
Jak jednak zwykle bywa z pomysłami, dzięki którym skomplikowane problemy mają zostać rozwiązane w zbyt prosty sposób, postęp jest tu pozorny. Przede wszystkim dlatego, że w przeszłości, chociażby przy tworzeniu unii walutowej, zasada "elastyczności" była już wiele razy wykorzystywana. Po wtóre, jak pokazała misja wojskowa do Albanii, Brytyjczycy rzadko blokują akcję swoich partnerów, jeśli ci ostatni rzeczywiście chcą ją przeprowadzić. Przede wszystkim jednak zainicjowanie nowej formy współpracy przez ograniczoną liczbę państw będzie możliwe tylko wówczas, gdy wszystkie pozostałe się na to zgodzą. Zrezygnowanie z tej zasady oznaczałoby - jak twierdzi Ludlow - po prostu rozpad Unii Europejskiej.
|
Przygotowywany na szczyt w Amsterdamie traktat o zmianie systemu działania Unii Europejskiej nie przyniesie przełomowych rozstrzygnięć. Amsterdam będzie można jednak ocenić jako ważny etap budowania "bardziej zintegrowanej Unii".
nie należy oczekiwać zakończenia prac Konferencji traktatem, który w wyczerpujący sposób zreformuje funkcjonowanie Unii - mówi Peter Ludlow, specjalista od systemu działania UE. Konferencję będzie można uznać za udaną, jeśli zostanie osiągnięty postęp w dziedzinach, takich jak zmiana systemu działania Komisji, inicjowanie projektów integracji europejskiej z udziałem niektórych państw (elastyczność), rozwinięcie wspólnej polityki zagranicznej oraz pogłębienie współpracy w zakresie wymiaru sprawiedliwości.
postępów można się spodziewać w czwartej dziedzinie. ambicją krajów UE jest włączenie do prawa europejskiego postanowień "programu Schengen".Negocjatorzy pójdą dalej. Ich ambicją jest utworzenie nowego instrumentu budowy prawa europejskiego. Dla współpracy wymiarów sprawiedliwości byłby to przełom. Nowy instrument określi ogólne zasady, które będą obowiązywały w całej UE, i pozostawi sposób ich wypełnienia w gestii władz poszczególnych krajów.
przełomowych rozwiązań nie należy spodziewać się po reformie instytucji Unii. konieczne będzie zredukowanie liczby członków Komisji i właściwsze oddanie proporcji między liczbą mieszkańców danego państwa a głosami, jakimi dysponuje w Radzie. idealny scenariusz nie zostanie zrealizowany. Nie pozwolą na to małe kraje Unii.
rozstrzygnięć najtrudniej spodziewać się we wspólnej polityce zagranicznej. kalendarz włączania Unii Zachodnioeuropejskiej do struktur UE i tworzenia "zbrojnego ramienia" krajów "15" nie ma szans powodzenia. - to przykład hipokryzji Francji i Niemiec, krajów, która nie są gotowe do podporządkowania się w polityce zagranicznej strategicznym interesom większości - mówi Ludlow.
Każdy etap integracji europejskiej ma swoje słowo-klucz. Tym razem jest to "elastyczność", co ma oznaczać, że dana grupa państw Unii może samodzielnie rozwinąć współpracę w odrębnej dziedzinie. Dzięki temu poszczególne kraje nie mogłyby hamować postępów w integracji europejskiej swoich partnerów.postęp jest tu pozorny. zainicjowanie nowej formy współpracy przez ograniczoną liczbę państw będzie możliwe wówczas, gdy wszystkie się na to zgodzą.
|
Szczyt w Helsinkach nie oddalił terminu roku 2003
Czerwony dywan dla Polski
RYS. JÓZEF KACZMARCZYK
KLAUS BACHMANN
Sądząc po komentarzach prasowych i wypowiedzi niektórych polityków, szczyt UE w Helsinkach oddalił polskie członkostwo w UE, odrzucił polskie postulaty, a spodziewany termin wejścia Polski do UE (i nie tylko Polski) w roku 2003 jest poważnie zagrożony.
Czy UE przyznała rację tym polskim eurosceptykom, którzy twierdzą, że lepiej do niej przystąpić później, kiedy będzie bardziej otwarta, jej rozszerzenie mniej kosztowne, a poziom gospodarczy Polski bardziej zbliżony do unijnego? Zdecydowanie nie. Można się spierać o sens swoistego ping-ponga, który polskie rządy uprawiały w ostatnich latach z krajami UE na temat terminu polskiego członkostwa. Ale jedno jest pewne: Szczyt w Helsinkach nie tylko nie oddalił terminu roku 2003, ale rozłożył nawet czerwony dywan dla Polski i innych, równie zaawansowanych, kandydatów.
Wypowiedź Prodiego nie ma znaczenia
Argumentacja, że jest inaczej, opiera się na wypowiedzi przewodniczącego Komisji Europejskiej Romana Prodiego, przed szczytem, że Polska może zostać przyjęta do Unii dopiero w 2004 roku. Wypowiedź ta nie ma żadnego znaczenia formalnego, ponieważ Komisja ani nie decyduje o przyjęciu nowych członków, ani o terminie, w którym to następuje. Decydują parlamenty krajów członkowskich i Parlament Europejski, które muszą ratyfikować traktaty akcesyjne. Kiedy to zrobią, nikt nie jest dziś w stanie przewidzieć, ponieważ zależy to od nastrojów i wewnętrznej sytuacji w każdym kraju członkowskim i od tego, czy przystąpienie każdego kandydata będzie ratyfikowane oddzielnie, czy kraje będą przyjęte do UE grupowo.
Z pewnością potrwa to jednak parę miesięcy. Jeżeli więc Polska podpisze traktat akcesyjny zgodnie z wnioskami szczytu helsińskiego pod koniec 2002 i zostanie on ratyfikowany latem 2003 roku, to formalnie może zostać członkiem w styczniu 2004 roku. Nawet ratyfikacja traktatu akcesyjnego 31 grudnia 2002 roku nie musi oznaczać, że Polska będzie w pełni korzystać z unijnych funduszy od 1 stycznia 2003 roku. Między innymi dlatego polscy negocjatorzy wystąpili o zmniejszenie składki do budżetu UE - aby Polska nie została przez taki poślizg w pierwszym okresie płatnikiem.
Termin 2003 jest więc nadal realny - pod warunkiem że Polska sama tego nie przeciągnie ze względu na spodziewany rezultat referendum. Polska konstytucja wymaga w takiej sprawie albo większości 2/3 głosów w Sejmie i Senacie, albo referendum. Referendum może przesunąć termin ostatecznej ratyfikacji polskiego członkostwa w UE bardziej niż głosowanie w parlamentach "piętnastki", w których wystarczy zwykła większość.
Możliwa data przyjęcia bez zmian
Jeżeli chodzi o możliwą datę przyjęcia Polski, to w Helsinkach niewiele się zmieniło. Od dawna było wiadomo, że np. Francja uważa zakończenie reformy instytucjonalnej UE za warunek rozpoczęcia jej rozszerzenia. Od dawna też było wiadomo, że "piętnastka" i Komisja Europejska nie podpiszą traktatu akcesyjnego tylko na podstawie deklaracji kandydatów o dotrzymaniu prawa europejskiego, lecz dopiero po faktycznym przyjęciu przez nich tego prawa.
Innymi słowy: nie wystarczy podpisać, że Polska będzie strzegła swojej wschodniej granicy. Musi na tej granicy stać odpowiednia liczba odpowiednio wyposażonych strażników. Nie jest to jakaś szykana, tylko gwarancja spójności Wspólnego Rynku, której Polska już jako członek też będzie się domagała, kiedy będzie decydować np. o przyjęciu Rumunii.
Obecna faza w historii UE jest wyjątkowo dramatyczna i skomplikowana, nigdy Unia nie przyjmowała tylu nowych członków, którzy tak drastycznie różnią się poziomem ekonomicznym. Negocjacje mogłyby trwać krócej niż do końca roku 2002 tylko gdyby Polska znacznie szybciej przyjęła i stosowała unijne prawo.
To, co zostało tak niechętne przyjęte przez opinię publiczną, nie jest więc nowe. Nowe jest natomiast to, co zostało przeoczone.
Konferencja Międzyrządowa
Kraje "piętnastki" przybyły na ten szczyt z bardzo różnymi koncepcjami, które można uznać za pomysły na głęboką lub płytką reformę UE. Wersja płytka ogranicza się do załatwienia tych problemów, które w traktacie amsterdamskim nie zostały rozwiązane, ale są uważane za konieczne przy rozszerzeniu UE:
zmiana zasad głosowania w Radzie Ministrów, zwiększenie liczby komisarzy, nowy podział mandatów w Parlamencie Europejskim i rozszerzenie obszarów, w których decyzje w Radzie mogą zapaść kwalifikowaną większością (bez możliwości stosowania weta).
Niektóre kraje członkowskie, Komisja Europejska, Parlament Europejski i niektóre siły polityczne oraz wybitne osobistości proponowały jednak dalej idącą reformę w kwestiach:
- podziału traktatu UE na część konstytucyjną (która wymaga ratyfikacji) i część wykonawczą (którą mogłaby zmienić sama Rada z udziałem Parlamentu Europejskiego);
- elastyczności (czy ściślejsza integracja grupy krajów, jak w Unii Walutowej, wymaga zgody pozostałych, czy nie),
- osobowości prawnej UE (której dotychczas nie ma),
- ustalenia katalogu kompetencji UE i krajów członkowskich,
- decentralizacji decyzji.
Głęboką reformę oczywiście łatwiej przeprowadzić w wąskim, liczącym piętnastu członków gronie, niż już po jego rozszerzeniu. Niektórzy zastanawiali się nad tym, czy nowi członkowie - od niedawna dopiero suwerenni, silnie przywiązani do swoich świeżo odzyskanych państw narodowych - nie będą blokowali dalszej reformy.
Z punktu widzenia kandydatów spór o agendę Konferencji Międzyrządowej, która od lutego ma ustalić nowe reguły, sprowadzał się do pytania: czy przed rozszerzeniem będą ustalone tylko reguły potrzebne do dalszej reformy UE, czy też od razu zostaną podjęte decyzje dotyczące całej reformy. Szło więc o to, czy Polska będzie mogła decydować o tej reformie, czy też w 2003 roku stanie przed gotowym tworem, który może tylko ją przyjąć lub odrzucić.
Z punktu widzenia "piętnastki" sprawa sprowadzała się do tego, czy można zaufać kandydatom. Gdyby kraje "piętnastki" podzieliły obawy niektórych polityków, że rozszerzenie grozi osłabieniem Unii, to mogły zreformować całą Unię we wszystkich możliwych obszarach i postawić nowych członków przed faktami dokonanymi. Wtedy Konferencja Międzyrządowa trwałaby zapewne bardzo długo, a jej ratyfikacja wymagałaby przeprowadzenia referendów w niektórych krajach (np. w Danii i Austrii).
Taki scenariusz odsunąłby rozszerzenie w daleką przyszłość i skomplikowałby negocjacje. Stało się jednak inaczej.
Unia ma zaufanie do kandydatów
W Helsinkach "piętnastka" powiedziała kandydatom z Europy środkowowschodniej jasno i jednoznacznie: mamy do was zaufanie, że nie będziecie jako członkowie hamować dalszego rozwoju UE. Jesteście takimi samymi Europejczykami jak my i dlatego macie z nami jak najszybciej współdecydować o przyszłości UE. Rozszerzenie i ratyfikacja traktatów akcesyjnych mogą się rozpocząć szybciej niż przy głębokiej reformie UE.
To jeszcze nie koniec dobrych wieści. Za kalkulacją krajów opowiadających się za skromną i szybką reformą kryje się przypuszczenie, że po rozszerzeniu znajdą one wśród nowych członków sojuszników w niektórych istotnych sprawach. Ich pozycja w spornych sprawach reformy UE będzie po rozszerzeniu silniejsza niż dziś. Za taką skromną i szybką reformą były przede wszystkim Hiszpania, Francja i Niemcy. Widać, że kraje "piętnastki" już robiły własne symulacje, by określić, z którym z nowych członków będą miały wspólne interesy.
Klęska, która jest sukcesem
Na pierwszy rzut oka niewiele polskich postulatów zostało uwzględnionych przez UE. Wiele wydawało się zgłoszonych nieco na wyrost. Ostatecznie UE powiedziała kwaśne "nie", dołączając do tego jednak słodkie "ale". Polska nie będzie stałym obserwatorem przy Konferencji Międzyrządowej, ale będą z nią prowadzone konsultacje przed posiedzeniami Rady, podczas gdy ekonomicznie bardziej zintegrowani członkowie "Europejskiej Przestrzeni Gospodarczej" (Norwegia, Islandia i Liechtenstein) będą jedynie informowani. Europejscy członkowie NATO nie będący w UE (Polska, Czechy i Węgry) nie będą mieli prawa głosu w nowo powstałych komitetach politycznych i wojskowych, koordynujących europejską politykę bezpieczeństwa i obrony. Ale jeśli będą uczestniczyć w akcji zbrojnej UE, to będą mogli decydować o jej przebiegu na takich samych prawach jak członkowie UE.
"Piętnastka" nie oświadczyła w Helsinkach, że przyjmie Polskę na początku roku 2003. Powiedziała jedynie, że od końca 2002 roku instytucje unijne będą gotowe do rozszerzenia. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie wykluczyła równoległej ratyfikacji reformy instytucji i traktatów akcesyjnych. Gdyby się okazało, że Polska rzeczywiście tak szybko i sprawnie negocjuje, iż w końcu roku 2001 nie będzie już miała o czym mówić z negocjatorami UE, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby Rada UE zmieniła zdanie i poleciła Komisji podpisanie pierwszego traktatu akcesyjnego. Ale to wymaga ze strony Polski znacznie większego wysiłku niż dotychczas.
|
Szczyt w Helsinkach nie oddalił terminu roku 2003, ale rozłożył czerwony dywan dla Polski i innych kandydatów.
Jeżeli Polska podpisze traktat akcesyjny pod koniec 2002 i zostanie on ratyfikowany latem 2003 roku, to formalnie może zostać członkiem w styczniu 2004 roku. Kraje "piętnastki" przybyły na ten szczyt z różnymi koncepcjami załatwienia problemów, które są uważane za konieczne przy rozszerzeniu UE. Polska nie będzie stałym obserwatorem przy Konferencji Międzyrządowej, ale będą z nią prowadzone konsultacje przed posiedzeniami Rady. Europejscy członkowie NATO nie będący w UE nie będą mieli prawa głosu w nowo powstałych komitetach politycznych i wojskowych, koordynujących europejską politykę bezpieczeństwa i obrony. jeśli będą uczestniczyć w akcji zbrojnej UE, będą mogli decydować o jej przebiegu na takich samych prawach jak członkowie UE.
|
WYMIAR SPRAWIEDLIWOŚCI
Skarżący bacznie śledzą kolejność umieszczania spraw na wokandzie
Dokąd zmierzasz, kasacjo?
ANDRZEJ WYPIÓRKIEWICZ
Sąd Najwyższy ma wiele ustawowych obowiązków, nie można więc w nim widzieć tylko instancji do rozpatrywania kasacji.
Dokąd zmierzasz, kasacjo?Jest to pytanie o cel, ale bardziej o to, czy został osiągnięty w sprawach cywilnych i czy w ogóle jest to możliwe w warunkach funkcjonowania instytucji postępowania kasacyjnego wprowadzonych przez przepisy art. 392-39320 kodeksu postępowania cywilnego.
Cel jest jasny. Zapewnić obywatelom szeroki dostęp do niezależnego niezawisłego sądu (art. 45 konstytucji, art. 6 ust. 1 konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności - Dz. U. z 1993 r. nr 61, poz. 284), w tym wypadku Sądu Najwyższego. To jedna z podstawowych zasad ustrojowych państwa prawnego i zasługuje na pełną społeczną aprobatę. Urzeczywistnianie tendencji do zwiększania podmiotowego i przedmiotowego zakresu spraw poddanych orzecznictwu sądowemu znalazło wyraz w instytucji kasacji. Jej szczególność polega na szerokim włączeniu SN do instancyjnej działalności orzeczniczej, co niewątpliwie w założeniach ma umacniać prawo, gdyż w orzecznictwie SN upatruje się gwarancji jego poszanowania. Obywatelskie zaufanie do profesjonalizmu SN i uznawanie jego autorytetu przekłada się na liczbę odwołań od orzeczeń sądów drugiej instancji.
Z punktu widzenia jednostkowego nie ma spraw ważnych, mniej ważnych czy całkiem błahych. Dlatego nie może wywoływać zdziwienia fakt, że obywatele odwołują się do najwyższej instancji sądowej w wielu różnych sprawach, korzystając w dużym zakresie z przysługującego im uprawnienia do zaskarżenia kasacją orzeczeń sądów drugiej instancji, ale równocześnie nie dbając o to, czy powierzona do rozstrzygnięcia sprawa niesie z sobą ładunek problematyki prawnej, która uzasadnia wypowiedź SN.
Trzeba zdawać sobie sprawę, że wnoszący kasację oczekują od SN nie tyle poświadczenia, że niekorzystny dla nich wynik postępowania odpowiada prawu, ile jego zmiany. Gdyby jednak przy określaniu zasięgu kasacji brać pod uwagę wyłącznie społeczne zapotrzebowanie na orzecznictwo SN, doszłoby do sytuacji niemożliwej do przyjęcia zarówno ze względu na cele i organizację wymiaru sprawiedliwości, jak i samo prawo obywateli do sądu. Urzeczywistnienie tego prawa wymaga stworzenia odpowiednich warunków zapewniających sprawność postępowania. Należałoby się wówczas liczyć z napływem do SN tylu spraw, że ich rozpoznanie utrudniłoby istotnie nadzór nad orzecznictwem sądów powszechnych, wydłużyłoby też postępowanie ponad dopuszczalną miarę. Rozpoznawanie w porządku instancyjnym spraw obywateli przez SN jest zagadnieniem samym w sobie. Wykracza ono poza problematykę prawa do sądu w ogóle, gdyż ma swoją specyfikę.
Przy racjonalizowaniu unormowań nie może zejść z pola widzenia cały obszar działalności SN, który przecież konstytucja zobowiązuje do sprawowania nadzoru nad sądami powszechnymi w zakresie orzecznictwa oraz innych czynności w niej i w ustawach określonych (art. 183 pkt 1 i 2 konstytucji). SN nie powinien więc być postrzegany wyłącznie jako jedna z instancji sądowych. Nadzór nad orzecznictwem może być sprawny tylko wówczas, gdy SN ma czas na pełne wykorzystanie swego potencjału orzeczniczego, na sprawy o ciekawej problematyce prawnej, ważne dla kształtowania właściwych kierunków wykładni i stosowania prawa oraz ujednolicania orzecznictwa. Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych, których rozstrzygnięcie nie wnosi nic nowego do dorobku orzecznictwa i wykładni prawa zgodnej z zapotrzebowaniem na prawo nowoczesne, z wymaganiami okresu przebudowy społeczno- gospodarczej i europejskimi celami integracyjnymi.
Wiele jest słuszności w twierdzeniu, że prawo do sądu to zapewnienie obywatelom dostępu do dobrego, sprawnego w działaniu i instancyjnie kontrolowanego sądu. SN powinien jednak sprawować kontrolę odpowiednią do jego konstytucyjnych i ustawowych zadań, resztę należy z zaufaniem powierzyć sądom drugiej instancji.
Po niespełna trzech latach obowiązywania kasacji w dziale spraw cywilnych SN widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu do SN spraw a wydolnością pracy sędziowskiej. Rosną więc zaległości i wydłuża się oczekiwanie na ostateczne rozstrzygnięcie (w Izbie Cywilnej na 1 maja 1999 r. pozostało około 4000 spraw do rozpoznania). Wprawdzie nie można wymagać w postępowaniu przed SN takiego jak w pozostałych sądach odwoławczych czasu przebiegu czynności, ale na pewno nie jest zgodne z konstytucyjnym nakazem sprawnego postępowania dwuletnie wyczekiwanie na rozprawę kasacyjną. Budzi to niezadowolenie i społeczną dezaprobatę, okazywaną nieraz w formie urągającej powadze każdego sądu.
W Izbie Cywilnej kieruje się sprawy na wokandę wedle kolejności ich wpływu. Jest to reguła czysto formalna, oparta na zasadzie równego traktowania wszystkich stron przed sądem. Przy takich zaległościach i nacisku na przyspieszenie postępowania nie jest możliwe stosowanie kryteriów merytorycznych, takich jak precedensowy charakter sprawy czy interesująca problematyka prawna. Odpowiedzialność za odstępstwo od ustalonej reguły wyznaczania terminu rozprawy biorą na siebie przewodniczący wydziałów, którzy potrzebę szybszego rozpoznania upatrują, ze względu na jednostkowy interes, w szczególnym przedmiocie sprawy (np. spór o prawo do otrzymywania środków utrzymania, o ważność uznania dziecka, o ustalenie lub zaprzeczenie ojcostwa) lub w wyjątkowo ciężkiej sytuacji życiowej strony (np. ciężka choroba o złym rokowaniu lub zaawansowany wiek). Zainteresowani są jednak czujni i usiłują dociekać przyczyny umieszczenia na wokandzie spraw o wyższej sygnaturze.
Konieczne jest zatem usprawnienie działalności SN. Do tego niezbędna jest jednak interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c. w części dotyczącej kasacji. Z uznaniem należy przyjąć opracowany już i włączony do procesu legislacyjnego projekt, a w nim propozycje przedmiotowego ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja (np. zrezygnowanie w art. 393 pkt 1 k.p.c. z pojęcia spraw "o świadczenia" i wprowadzenie pojęcia spraw "o prawa majątkowe"; wyeliminowanie z postępowania kasacyjnego drobnych spraw z zakresu prawa osobowego, rodzinnego, rzeczowego, spadkowego i rejestrowego; ograniczenie dopuszczalności zaskarżenia postanowień kończących postępowanie), zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. W szczególności chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu, umożliwiającej SN wyselekcjonowanie spraw uzasadniających ich merytoryczne rozpoznanie na rozprawie w drodze postanawiania odmowy przyjęcia kasacji w sprawach typowych i prostych pod względem prawnym, dotyczących stereotypowych sporów o nieskomplikowanym przedmiocie. Nie wdając się w szczegóły - SN na tym wstępnym etapie postępowania powinien przede wszystkim brać pod rozwagę, czy argumentacja prawna przytoczona w kasacji uzasadnia powołane w niej podstawy zaskarżenia. Nie mógłby natomiast wchodzić w samą zasadność kasacji, chyba że jest oczywiście bezzasadna. Będzie to stawiać jeszcze większe wymagania przed profesjonalnymi pełnomocnikami procesowymi stron.
W bogatym i wszechstronnym dorobku orzecznictwa SN ostatnich lat traktuje on kasację jako środek prawny w kategoriach wysoce sformalizowanych. Ten rozsądny formalizm, prowadzący w wypadkach nieprawidłowo opracowanych kasacji do utraty możliwości merytorycznej ich oceny, prowokuje niekiedy do stawiania SN zarzutu oportunizmu. Ale jest to prawidłowy kierunek wykładni, wart utrzymania, gdyż wynika z samej istoty kontroli kasacyjnej jako działalności sądu prawa. Przeprowadzenie takiej kontroli w ostatecznym rozstrzygnięciu wymaga wysoce profesjonalnego przygotowania materiału badawczego. Jego opracowanie obciąża przede wszystkim adwokatów i radców prawnych, obowiązkowych pełnomocników procesowych. SN styka się z prawem w aspekcie powierzonej mu do rozstrzygnięcia sprawy poprzez kasację. W kasacji bowiem mają być wskazane konkretne przepisy prawa materialnego lub procesowego, a wywód prawny ma uzasadniać zarzut naruszenia tych przepisów w sposób mogący wypaczyć wynik postępowania. Znaczenia tej czynności procesowej dla rezultatu kasacyjnego rozpoznania sprawy nie można przecenić, gdyż poza szczególnymi wyjątkami sąd kasacyjny nie bierze z urzędu pod rozwagę naruszenia prawa materialnego i procesowego - inaczej niż było w postępowaniu rewizyjnym. Wywiedzenie prawidłowo kasacji to zatem zabieg wyjątkowo trudny, wymagający gruntownej znajomości prawa i orzecznictwa sądowego, tym trudniejszy, że pełnomocnik działa często pod presją strony, która nie licząc się z wymaganiami kasacji, uparcie zmierza do zmiany niekorzystnego dla niej wyniku postępowania.
SN w sprawach cywilnych nie miał jeszcze możliwości wypowiedzieć się, czy adwokat lub radca prawny ma prawo odmówić sporządzenia kasacji. Jest to zagadnienie o tyle skomplikowane, że w grę mogą wchodzić różne racje wymagające rozważenia zarówno w aspekcie stosunku prawnego stanowiącego podstawę pełnomocnictwa procesowego, jak i etyki zawodowej. Strona najczęściej eksponuje stan faktyczny sporu ze szkodą dla materii prawnej, stanowiącej przecież wyłączny przedmiot ocen kasacyjnych. Usiłuje się przenieść do postępowania kasacyjnego problematykę prawidłowości ustaleń faktycznych. Nadużywa się przy tym zarzutu naruszenia przepisów o ocenie materiału dowodowego (art. 233 k.p.c.) i motywowaniu rozstrzygnięć (art. 328 § 2 k.p.c.) bez dostatecznego uwzględnienia dwoistości funkcji sądu drugiej instancji, merytorycznej i kontrolnej.
Ze względu na znaczenie kasacji jako środka przeniesienia na obszar wyznaczony kognicją sądu kasacyjnego aspektu prawnego sporu zrozumiałe staje się określenie przez SN istotnych - obok formalnych - wymagań, jakim powinna sprostać skarga kasacyjna, by uniknąć potraktowania jako "namiastki" kasacji lub jej pozorowania bez możliwości poddania braków postępowaniu naprawczemu (wyrok SN z 6 grudnia 1996 r., sygn. II CKN 24/96, OSN AP 1997 r., z. 14, poz 255; postanowienie SN z 7 stycznia 1997 r., sygn. I CZ 22/96, OSNC 1997 r., z. 24, poz. 46; wyrok SN z 11 marca 1997 r., sygn. III CKN 13/97, OSNC 1997 r., z. 8, poz. 114; postanowienie SN z 8 stycznia 1998 r., sygn. II CKN 297/97, OSNC 1998 r., z. 7-8, poz 123). Nie jest to nowość, podobne konstrukcje znane były orzecznictwu SN, który w okresie międzywojennym okazywał w tych sprawach znaczny rygoryzm (np. orzeczenie SN z 21 grudnia 1934 r., sygn. C III 321/34, Zb. Urz. 1935 r., poz. 275; orzeczenie SN z 7 kwietnia 1936 r., sygn. C III 83/35, Zb. Urz. 1937 r., poz. 82).
Rzecz jednak w tym, aby przez nowelizację uczynić bardziej czytelnym sam tekst przepisów ustalających dla kasacji określone wymagania, by łatwo było odróżnić usuwalne braki formalne kasacji od nieusuwalnych braków istotnych, pozbawiających wniesiony środek odwoławczy cech kasacji. Obecnie takie uregulowanie nie jest dostatecznie jasne (art. 393 § 3 k.p.c.). Dlatego też zaznajamianie się z orzecznictwem SN - zawsze wskazane - teraz jest szczególnie pożądane.
Potrzebne jest też jaśniejsze unormowanie sądowej kontroli wartości przedmiotu zaskarżenia, by nie zaskakiwać skarżących odrzuceniem kasacji przez SN w wyniku sprawdzenia dopuszczalności kasacji ze względu na bezpodstawne zawyżenie przez stronę skarżącą tej wartości. Potrzebna jest tu większa aktywność sądów drugiej instancji przy podejmowaniu owej kontroli, uwalniająca SN od konieczności ingerowania w tę sprawę.
Nie sposób nie zwrócić uwagi na wyniki pracy SN w odniesieniu do końcowych rozstrzygnięć. Ma to również znaczenie dla projektowanych zmian i oceny znaczenia postępowania kasacyjnego w systemie trójinstancyjnym, który w porządku konstytucyjnym nie jest obowiązkowy. Należy przeto stwierdzić, że w olbrzymiej większości kasacje nie są uwzględniane (w 1998 r. uwzględniono w drodze uchylenia orzeczenia lub jego zmiany około 16,5 proc. wnoszonych kasacji). Przyczynia się do tego dobry poziom orzecznictwa sądów drugiej instancji. Jest to zasadnicza przyczyna rezultatu działalności orzeczniczej SN, wskazująca na zaskarżanie w znacznym zakresie orzeczeń prawidłowych. Na ten wynik ma też pewien wpływ poziom wnoszonych kasacji.
Odpowiedź na postawione na wstępie pytanie może być jedna. Kasacja podąża we właściwym kierunku, czyniąc zadość społecznemu zapotrzebowaniu na udział SN w kształtowaniu prawa. Podąża jednak nie zawsze drogą najwygodniejszą. Droga ta wymaga ulepszenia. Sądy są trzecią władzą, ale nie muszą stać na końcu kolejki po nowe ustawy. Bez szybkiej poprawy tysiące spraw wypełnią sale Pałacu Sprawiedliwości, do którego SN ma się niebawem przeprowadzić.
Autor jest sędzią Sądu Najwyższego, przewodniczącym Wydziału III Izby Cywilnej
|
Obywatelskie zaufanie do profesjonalizmu SN i uznawanie jego autorytetu przekłada się na liczbę odwołań od orzeczeń sądów drugiej instancji.
Nadzór nad orzecznictwem może być sprawny tylko wówczas, gdy SN ma czas na pełne wykorzystanie swego potencjału orzeczniczego, na sprawy o ciekawej problematyce prawnej, ważne dla kształtowania właściwych kierunków wykładni i stosowania prawa oraz ujednolicania orzecznictwa.Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych.
Po niespełna trzech latach obowiązywania kasacji w dziale spraw cywilnych SN widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu do SN spraw a wydolnością pracy sędziowskiej. niezbędna jest interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c. w części dotyczącej kasacji. Z uznaniem należy przyjąć opracowany już i włączony do procesu legislacyjnego projekt, a w nim propozycje przedmiotowego ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja, zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu. SN na tym wstępnym etapie postępowania powinien przede wszystkim brać pod rozwagę, czy argumentacja prawna przytoczona w kasacji uzasadnia powołane w niej podstawy zaskarżenia. Nie mógłby natomiast wchodzić w samą zasadność kasacji, chyba że jest oczywiście bezzasadna. Będzie to stawiać jeszcze większe wymagania przed profesjonalnymi pełnomocnikami procesowymi stron. W kasacji bowiem mają być wskazane konkretne przepisy prawa materialnego lub procesowego, a wywód prawny ma uzasadniać zarzut naruszenia tych przepisów w sposób mogący wypaczyć wynik postępowania.
SN w sprawach cywilnych nie miał jeszcze możliwości wypowiedzieć się, czy adwokat lub radca prawny ma prawo odmówić sporządzenia kasacji. Rzecz w tym, aby przez nowelizację uczynić bardziej czytelnym sam tekst przepisów ustalających dla kasacji określone wymagania, by łatwo było odróżnić usuwalne braki formalne kasacji od nieusuwalnych braków istotnych, pozbawiających wniesiony środek odwoławczy cech kasacji. Potrzebne jest też jaśniejsze unormowanie sądowej kontroli wartości przedmiotu zaskarżenia, by nie zaskakiwać skarżących odrzuceniem kasacji przez SN w wyniku sprawdzenia dopuszczalności kasacji ze względu na bezpodstawne zawyżenie przez stronę skarżącą tej wartości. w olbrzymiej większości kasacje nie są uwzględniane (w 1998 r. około 16,5 proc. wnoszonych kasacji). Przyczynia się do tego dobry poziom orzecznictwa sądów drugiej instancji. ma też pewien wpływ poziom wnoszonych kasacji.
|
SĄDY U INNYCH
Jak jest w Szwecji
Od powszechnych do specjalnych
MAREK ANTONI NOWICKI
W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej.
Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje.
Jurysdykcja ogólna
System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego.
Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, podczas gdy w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. W sprawach karnych sąd orzekający składa się z sędziego zawodowego i ławników - pięciu w sprawach o poważne przestępstwa i trzech w pozostałych. Jeśli oskarżenie dotyczy przestępstw gospodarczych, można dokooptować do składu biegłego z zakresu finansów. W sprawach rodzinnych w składzie, poza sędzią, jest trzech ławników. W innych procesach cywilnych, głównie majątkowych, sąd orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych. Taka jest zasada, natomiast wiele spraw karnych o drobne przestępstwa może rozpatrywać jeden sędzia. Spór cywilny może być rozstrzygnięty przez jednego sędziego bez ławników, jeśli strony się na to zgodzą lub jeśli sąd uzna, iż sprawa nie nastręcza trudności. W praktyce dzieje się tak w większości spraw rodzinnych i majątkowych.
Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Jeśli sąd rejonowy orzekał w składzie jednego sędziego i dwóch ławników, sąd apelacyjny składa się z trzech sędziów zawodowych i dwóch ławników. Jeśli sprawa w I instancji była rozpatrywana bez ławników, apelacją zajmuje się trzyosobowy skład zawodowy. Przy trzech sędziach w I instancji w apelacji jest ich czterech.
Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Decyzję w tej kwestii podejmuje wyznaczony sędzia SN. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji. Rozpatrywanie sprawy przez SN może być ograniczone do jej części lub konkretnego zagadnienia. W niektórych sprawach zgoda nie jest wymagana. Dotyczy to np. spraw wnoszonych przez prokuratora.
SN rozpatruje sprawy zwykle w składzie pięcioosobowym. Ma prawo zajmować się kwestiami faktycznymi i prawnymi. Jeśli izba uzna, iż istnieją podstawy do zmiany dotychczasowego orzecznictwa, przekazuje sprawę na plenarne posiedzenie SN w pełnym składzie lub co najmniej 12-osobowym.
Powszechne administracyjne
Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. Przepisy wyraźnie wymieniają decyzje, które mogą być w ten sposób zaskarżone. Wynika z tego, że właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji.
W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. Badanie to, tzw. kontrola legalności, może zakończyć się uchyleniem decyzji. Sąd nie może jednak zastąpić jej własną decyzją.
Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Odwołanie służy do sądu administracyjnego, który orzeka nie tylko o zgodności z prawem, ale również o słuszności kwestionowanej decyzji. Orzeczenie może w tym wypadku zastąpić decyzję organu administracji.
Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Sąd administracyjny ogranicza się w takich sprawach do zbadania zgodności decyzji z prawem.
Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Większość spraw rozpoznają w składzie: jeden sędzia zawodowy i trzech ławników. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Zajmują się one głównie rozpatrywaniem apelacji, ale działają również jako sądy I instancji w sprawach odwołań od decyzji administracyjnych, np. dotyczących zezwoleń na budowę, opieki zdrowotnej oraz kontroli publicznej nad wykonywaniem praktyki lekarskiej, a także decyzji władz o odmowie udostępnienia dokumentu publicznego. Dotyczy to również spraw, w których wchodzi w grę ocena zgodności z prawem decyzji podjętych przez władze lokalne. Administracyjne sądy apelacyjne orzekają w składzie trzech sędziów zawodowych, wyjątkowo, np. w sprawach dotyczących objęcia dziecka opieką publiczną, w składach orzekających są również ławnicy.
Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Dwie trzecie z nich musi posiadać wykształcenie prawnicze. Orzeka w składach pięcioosobowych lub większych.
Na tle prawa pracy
Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy.
Sąd Pracy, powstały w 1929 r., rozpatruje spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, łącznie ze sprawami związanymi z interpretacją i stosowaniem układów zbiorowych. Większość spraw tego rodzaju rozpatruje Sąd Pracy, orzekający w pierwszej i ostatniej instancji. Niekiedy orzeka najpierw sąd rejonowy, a ewentualnie potem, w razie odwołania, sprawą zajmuje się Sąd Pracy. Orzeka on w składzie siedmioosobowym. Dwaj członkowie składu są powoływani z rekomendacji organizacji pracodawców, dwaj inni - organizacji pracowników. Zwykle nie mają przygotowania prawniczego. Spośród trzech pozostałych dwaj muszą mieć doświadczenie zawodowego sędziego. Trzecia osoba nie musi być prawnikiem, ma natomiast obowiązek posiadania specjalnej wiedzy na temat warunków na rynku pracy.
Do spraw rynku
Sąd ds. Rynku utworzono w 1971 r. Rozpatruje sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych. Orzeka w składzie pięcioosobowym. Przewodniczący musi być sędzią, natomiast pozostali członkowie nie muszą mieć przygotowania prawniczego; mają reprezentować interesy biznesu, konsumentów i pracowników.
Czynsze najmu i dzierżawne
W celu rozpatrywania sporów dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych powołano do życia 12 sądów ds. czynszów najmu i drugie tyle ds. czynszów dzierżawnych. Nie są to sądy specjalne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale niezależne organa pełniące funkcje sądownicze. W wielu sprawach jedynym ich zadaniem jest mediacja między stronami. Kiedy indziej działają jak komisje arbitrażowe, a nawet, od czasu do czasu, jak zwykłe sądy. Składają się z przewodniczącego - prawnika i dwu osób reprezentujących interesy wchodzące w grę w danej sprawie.
Wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu jest Sąd ds. Mieszkaniowych, stanowiący obecnie specjalny wydział sądu apelacyjnego. Orzeka w składach siedmioosobowych. Trzej sędziowie muszą mieć przygotowanie prawnicze, a zadaniem czterech pozostałych jest reprezentowanie interesów najemców i właścicieli mieszkań. Niekiedy dopuszczalny jest skład czteroosobowy: dwaj prawnicy i dwaj reprezentanci interesów stron. Czasami jednego z prawników zastępuje ekspert w dziedzinie ważnej ze względu na przedmiot sprawy.
Ubezpieczenie społeczne
Kwestie związane z ubezpieczeniem społecznym, np. świadczeniami chorobowymi, badają najpierw organa administracji, tzw. urzędy ubezpieczeń społecznych. Sprawy te do 1991 r. rozpatrywały specjalne sądy ubezpieczeń, później jednak większość z nich przekazano do powszechnych sądów administracyjnych. W pierwszej instancji właściwy jest więc okręgowy sąd administracyjny z prawem odwołania się do apelacyjnego sądu administracyjnego.
Specjalny patentowy
Sądem specjalnym jest Odwoławczy Sąd Patentowy, który rozpatruje sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Apelacja od orzeczeń tych sądów przysługuje do Naczelnego Sądu Administracyjnego.
Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów.
Ziemskie i wodne
Dwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich rozpatrujących spory związane z gospodarka gruntami i ochroną środowiska. Odwołanie służy do sądu apelacyjnego. Sześć sądów wodnych zajmuje się sprawami na tle prawa o eksploatacji wody w rzekach i jeziorach. Jeden z sądów apelacyjnych, w Svea, służy jako Naczelny Sąd Wodny. Siedem sądów rejonowych jest właściwych w sporach morskich rozpatrywanych jak zwykłe sprawy cywilne.
Wolność prasy
Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. Jeśli odpowiedź jest przecząca, werdykt przysięgłych jest ostateczny. Gdyby jednak przysięgli dopatrzyli się naruszenia prawa karnego, o winie muszą orzec trzej sędziowie zawodowi. Apelacja od tego orzeczenia przysługuje na zasadach ogólnych.
W Sztokholmie
Sąd Rejonowy w Sztokholmie ma wyłączną jurysdykcję w niektórych rodzajach spraw patentowych. Urząd Patentowy i Odwoławczy Sąd Patentowy badają zagadnienia związane z przyznaniem patentu, natomiast ten sąd zajmuje się sporami na tle naruszeń lub unieważnienia patentu. Orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych i trzech ekspertów powoływanych do każdej konkretnej sprawy w zależności od dziedziny, która jest w niej istotna. Eksperci biorą również udział w orzekaniu w instancji apelacyjnej i w SN.
Jeszcze arbitrażowe
W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Strony mają pewien wpływ na skład orzekający i ostateczny charakter orzeczenia. Procedura jest tańsza i szybsza.
Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. Orzeczenie nie jest prawnie wykonalne, jednak w praktyce strony dobrowolnie podporządkowują się wnioskom z niego wynikającym. Jeśli do tego nie dojdzie, każda ze stron może wszcząć postępowanie przed sądem powszechnym.
Trochę statystyki
W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej. Liczba spraw w sądach rejonowych wyniosła w 1996 r. 140.940 (spadek w stosunku do rekordowego 1993 r. o ponad 35 tys.), w apelacyjnych - 25.656 (niewielki stopniowy spadek) i w SN - 5823 (w ciągu ostatnich trzech lat utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie). 516 sędziów orzekało w powszechnych sądach administracyjnych (na jednego sędziego 1,6 etatu obsługi). Okręgowe sądy administracyjne zarejestrowały w tym samym okresie 112.190 spraw (o 23 tys. mniej niż w 1993 r.), apelacyjne - 27.579 (o 7,5 tys. mniej niż w 1993 r.), Naczelny Sąd Administracyjny - 7973 (liczba ciągle rośnie). Coraz mniej spraw trafia do sądów ds. czynszów najmu i dzierżawy. W stosunku do 1993 r. ich liczba obniżyła się bardzo wyraźnie.
|
WSzwecji nie ma sądu konstytucyjnego.Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne.System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego.Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny.Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy.
|
Japonia
Młode pokolenie nie zamierza się przepracowywać
Liczy się dobra zabawa
Dzisiejsi dwudziestoparolatkowie to pierwsze powojenne pokolenie, które wkracza w dorosłość przede wszystkim z myślą o własnych potrzebach i rozrywkach. Na zdjęciu: 24-letni Naoyuki Yoshizumi gra w "Dance Dance Revolution", grę, w której tańczy z komputerowym partnerem, starając się nie zmylić kroku.
(C) AP
W Japonii trwa przedziwna rewolta młodego pokolenia. Odrzucając dotychczasowy ideał pracowitego, szarego i posłusznego praktykanta w wielkiej firmie, japońskie 20-latki dążą do całkiem nowego celu. Do własnej przyjemności.
Któregoś dnia Soichi Takenaka, inżynier w dużej firmie budowlanej, spytał swego 18-letniego syna, kim chce zostać po skończeniu studiów. Najpierw wydało mu się, że nie dosłyszał. - Stylistą! - powtórzył głośno chłopak, wprawiając ojca w osłupienie. Inżynier Takenaka nie tylko nigdy nie słyszał o takim zawodzie, lecz nawet nie znał takiego słowa.
- Gdy ja byłem młody, marzyliśmy o poważnej, statecznej pracy - mówi 50-letni Takenaka. Ale czasy się zmieniają.
Smutek menedżera
Dzisiejsi dwudziestoparolatkowie to pierwsze w powojennej historii Japonii pokolenie, które wkracza w dorosłość nie z gotowością do ciężkiej pracy dla ogółu, lecz przede wszystkim z myślą o własnych potrzebach i rozrywkach.
Jeszcze 10 lat temu marzeniem niemal każdego młodego Japończyka było zostanie "sararimenem". Sararimen to potoczne, pochodzące z angielskiego ("salary", czyli pensja i "man", czyli człowiek, razem "człowiek na pensji"), określenie menedżera zatrudnionego w jednym z wielkich, słynnych na cały świat japońskich koncernów - takich jak Sony, Matsushita, Toyota czy Mitsubishi. Tysiące ubranych w niemal jednakowe, szare bądź granatowe garnitury mężczyzn, którzy co rano szczelnie upchnięci w wagonach tokijskiego metra niczym sardynki w puszce podróżują do pracy - to właśnie sararimeni. Ich cnotą przez lata była uległość wobec przełożonych, dozgonna wierność firmie i całkowite dla niej poświęcenie, także kosztem potrzeb własnych i rodziny. Młody sararimen miał zacisnąć zęby i cierpliwie harować, aż w końcu, wraz z wiekiem, bo w Japonii wciąż obowiązuje zasada starszeństwa, przychodziły awanse i podwyżki. Koncern brał ich pod swe skrzydła - zapewniał gwarancję pracy i godziwej płacy aż do emerytury.
Zaczynając przed siedmioma laty pracę w wielkim koncernie słynącym z elektroniki użytkowej, 31-letni dziś Satoshi Oishi miał wrażenie, że złapał pana Boga za nogi. Ale dziś jest innego zdania. Gdy patrzy, jak żyją jego koledzy, którzy nie poszli drogą kariery sararimena, to jest mu żal, że musi przez kilkanaście godzin na dobę ciężko pracować, podczas gdy oni mają czas, by normalnie żyć. - Nie mam nawet kiedy wydać tych pieniędzy - dodaje ze smutkiem.
Wolność na pół etatu
- Po szkole próbowałem dostać stałą, tzw. poważną robotę, ale nie było łatwo - mówi 25-letni Kazuo Futamura, który pracuje na trzy czwarte etatu w barze, a przedpołudniami gra na perkusji w zespole rockowym. Dziś nie żałuje, że nie został sararimenem. - Przynajmniej czuję, że żyję - dodaje.
Kazuo jest "freeterem". Freeter - od angielskiego "free", czyli wolny, i niemieckiego "Arbeiter", czyli pracownik - to nowa, coraz liczniejsza grupa społeczna, młodzi ludzie, którzy pracują dorywczo, nierzadko na niepełnym etacie i często zmieniają miejsca pracy. Wedle szacunkowych danych freeterów jest dziś w Japonii około 2 milionów. Wielu z tych, którym szkole średniej lub studiach nie udało się znaleźć dobrego etatu - a wobec pogłębiającego się kryzysu gospodarczego jest takich coraz więcej - po jakimś czasie odkrywa, że porażka może mieć swoje przyjemne strony.
Większość freeterów odkłada założenie własnej rodziny do czasu, gdy uniezależnią się od własnych rodziców. Przy ich zarobkach i sposobie życia ta perspektywa jest zwykle dość odległa, więc nie brakuje 30-letnich dzieci mieszkających pod jednym dachem z tatą i mamą. Jak wynika z badań, 80 procent japońskich panien i 60 procent kawalerów mieszka z rodzicami. - To bardzo wygodne, nie trzeba się martwić o czynsz i pilnować porządku w domu - mówi 26-letnia Oka Rie, tłumaczka bez stałego etatu. Pieniądze, które udaje jej się zaoszczędzić, wydaje tak jak wiele jej koleżanek na drogie ubrania i dodatki do nich. Torebka od Louisa Vuittona czy sukienka od Chanel to konieczne atrybuty każdej młodej japońskiej elegantki. To, że nie wyszła dotąd za mąż, bardzo niepokoi jej rodziców. - Za ich młodości mówiło się, że 25-letnia panna jest jak przestarzałe ciastko - śmieje się Oka. - Ale mnie to nie przeszkadza, mam czas dla siebie i dla moich przyjaciół.
Luzacy
Wystarczy wybrać się choćby na chwilę do popularnych miejsc spotkań tokijskiej młodzieży, takich jak Shibuya czy Shinjuku, by zobaczyć, jak może bawić się młodzież w Japonii. Tłumy fantazyjnie umalowanych dzieczyn, ubranych niczym gwiazdy popowej estrady, i "luźnych" chłopaków z farbowanymi włosami i kolczykami w uszach spacerują, śmieją się, wygłupiają i wydzwaniają do siebie z kolorowych telefonów komórkowych najnowszej generacji. A wokół nich pulsują setki, tysiące wielobarwnych neonów i gigantycznych ekranów wyświetlających reklamowe spoty.
Młodzi ludzie mają tu raj na ziemi: tysiące barów i dyskotek, ogromne salony gier i kina, wielopiętrowe sklepy muzyczne i niekończący się ciąg sklepów odzieżowych, nie wspominając o nadzwyczaj rozbudowanym sektorze uciech cielesnych. Życie jest tu barwne i bardzo ciekawe.
- Wszystko, co robią, robią dla własnej doraźnej przyjemności - mówi o freeterach socjolog Masahiro Yamada. - Nigdy nie musieli o nic w życiu walczyć i jeżeli dobrze układają im się stosunki z rodzicami, dalej nie muszą.
Jak zauważa politolog i wykładowca akademicki Kazuhisa Kawakami, większość Japończyków poniżej 30. roku życia jest w całkowicie bierna politycznie. - Myślą głównie o zabawie, polityka ich nudzi i mierzi, nie wierzą, że cokolwiek da się zmienić, zresztą nie mają chęci niczego zmieniać - dodaje Kawakami.
Czasem młodzież zachowuje się w sposób niewyobrażalny, dla osób choćby tylko nieco starszych - swobodny. Ogólnonarodową dyskusję w mediach wzbudziły ekscesy podczas styczniowych, corocznych ceremonii "wejścia w dorosłe życie". Co roku w drugi poniedziałek stycznia wszyscy, którzy w danym roku skończą 20 lat, zbierają się na oficjalnych, z zasady poważnych i sztywnych uroczystościach, by wysłuchać długich mów o obowiązkach dorosłych ludzi. Do niedawna nie do pomyślenia było jednak, by zebrana młodzież zachowywała się głośno czy nie okazywała należytego szacunku starszym. W ostatnich latach było z tym coraz gorzej, a w tym roku policja aresztowała czterech młodzieńców, którzy wywołali burdę podczas jednej z ceremonii. Jeszcze bardziej niż samo zachowanie poruszyły opinię publiczną wyjaśnienia wyrostków. - Chcieliśmy się tylko trochę zabawić - stwierdzili niewinnie.
Póki się da
W przeciwieństwie do swych rodziców, którzy musieli ciężko pracować, by zbudować bogactwo kraju i własnej rodziny, dzisiejsi dwudziestolatkowie od dziecka mieli wszystko podane na tacy. Wielu z nich nie chce brać udziału "w wyścigu szczurów" i nie musi, dopóki sama nie założy rodziny. Jak zauważają niektórzy socjolodzy, taka postawa młodych ludzi ma też swoje plusy - rodzi indywidualizm i kreatywność, tak potrzebne w czasach, gdy kraj potrzebuje nowych pomysłów na wyjście z najgłębszego kryzysu społeczno-gospodarczego od ponad pół wieku.
Sami freeterzy, choć raczej nie czynią ze swego stylu życia ideologicznego credo, to coraz częściej czują się dumni ze swej odmienności. Czasem tylko nachodzi ich nagła myśl, że należałoby wreszcie podejść poważnie do życia, zacząć odkładać, inwestować, tworzyć coś trwałego.
- Ale czy warto? - pyta sama siebie Oka. Japońska gospodarka pogrąża się w stagnacji, a społeczeństwo starzeje w zastraszającym tempie. Dzisiejsza młodzież będzie musiała w przyszłości utrzymać swą pracą coraz więcej emerytów przy wcale niewesołych perspektywach gospodarczych. Zamiast tracić młodość dla niepewnej sprawy, wielu młodych Japończyków chce się wyszumieć, póki ma ku temu sposobność.
Piotr Gillert z Tokio
|
Jeszcze 10 lat temu marzeniem niemal każdego młodego Japończyka było zostanie "sararimenem". Sararimen to określenie menedżera zatrudnionego w jednym z japońskich koncernów. Kazuo Futamura, który pracuje na trzy czwarte etatu w barze, a przedpołudniami gra na perkusji nie żałuje, że nie został sararimenem. Kazuo jest "freeterem". Freeter to coraz liczniejsza grupa społeczna, młodzi ludzie, którzy pracują dorywczo i często zmieniają miejsca pracy. Większość freeterów odkłada założenie własnej rodziny do czasu, gdy uniezależnią się od rodziców. - Wszystko, co robią, robią dla własnej przyjemności - mówi o freeterach socjolog Masahiro Yamada. Wielu z nich nie chce brać udziału "w wyścigu szczurów" i nie musi, dopóki sama nie założy rodziny. taka postawa rodzi indywidualizm i kreatywność, potrzebne w czasach, gdy kraj potrzebuje nowych pomysłów na wyjście z kryzysu.
|
SUMO
Ten sport wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz
Moc rodem z niebios
Sławomir Luto, waży obecnie 190 kg, ale na stanowczą prośbę żony zamierza zrzucić kilka kilogramów. MACIEJ SKAWIŃSKI
MICHAŁ HOLEWJUSZ
Amerykanizacja stylu życia w Japonii charakteryzuje się nie spotykaną gdzie indziej dynamiką. Spora część tamtejszych nastolatków nie potrafi już jeść tradycyjnymi pałeczkami, a do najpopularniejszych sportów w tym kraju należą baseball, golf i piłka nożna. Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze bez wątpienia rdzenne, to sumo - misterium łączące w sobie elementy teatru, religii i walki.
Japońscy mistrzowie sumo, stanowiący niewątpliwie wizytówkę tego kraju, zostali zaproszeni przez organizatorów zimowych igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Półnadzy zawodnicy w tradycyjnych pasach (mawashi) mają wprowadzić na olimpijski stadion wszystkie reprezentacje narodowe. Według długotermiowych prognoz pogodny na początku lutego w Nagano ma być jednak kilka stopni poniżej zera.
"Nawet gdyby doskwierało im dotkliwe zimno, to na pewno tego po sobie nie pokażą - przekonuje Jacek Wasilewski, japonista, komentator zawodów sumo. - Ich twarze zawsze pozostają kamienne. Okazywanie jakichkolwiek emocji uważają za słabość niegodną bogów, z którymi w pewien sposób są utożsamiani".
Cyrk pod czerwoną latarnią
Filozofia sumo związana jest bowiem ze zmaganiami bogów o dominację. Pierwsze zapiski o ludzkich zmaganiach pochodzą dopiero z 720 roku naszej ery z Księgi Dziejów Japonii - Nihongi, w której opisano walki o ziemię wasali cesarza Suina. "Sumo wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz - opowiada Wasilewski. - W VIII wieku sumo wyszło ze świątyń i trafiło na cesarski dwór, gdzie stało się jedną z największych atrakcji".
Sumo było podstawowym elementem szkolenia samurajów i według specjalistów dało początek wielu innym sztukom walki. Potężni zawodnicy sumo służyli w tamtym okresie również w wojsku. Ich siła i sprawność były wykorzystywane na polu bitwy, gdzie potrafili bez problemów zatrzymać konia. Tak było do czasu pojawienia się muszkietów, które do Japonii przywieźli Portugalczycy w XVI wieku. Spowodowało to, że mistrzowie sumo wrócili do świątyń. Coraz częściej organizowano również walki uliczne. Zawodnicy sumo stali się wtedy na wskroś kuglarzami, cyrkowcami. "W sumo walczyły również kobiety, przeważnie te spod czerwonych latarni, które często za przeciwników miały ślepców. Była to ulubiona rozrywka wielu domów publicznych" - opowiada Wasilewski.
Szaty kapłana shinto
W 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. W skrócie: zwycięstwo polega na wypchnięciu przeciwnika z ringu, czyli z dohyo, lub spowodowaniu, że dotknie on podłoża inną częścią ciała niż stopa. W ciągu roku odbywa się w Japonii sześć turniejów w tradycyjnym sumo. Trzy imprezy są organizowane w Tokio, po jednej w Osace, Fukuoce i Nagoi. W każdym z tych miast buduje się przed zawodami specjalny betonowy postument, na którym znajduje się ring o średnicy pięciu metrów. Samo dohyo jest zbudowane z ubitej trzciny ryżowej, na którą sypie się później glinę. W efekcie powstaje klepisko o specyficznej sprężystości. Nad samym dohyo znajduje się ozdobny daszek symbolizujący kopułę świątyni. W towarzyszącym walkom przebogatym ceremionale mieszają się elementy wielu religii, teatru i tradycji wojennych. "Sędzia zawodów jest ubrany na przykład w szaty kapłana shinto, a do wydawania poleceń zawodnikom służy mu specjalny wachlarz - mówi Jacek Wasilewski. - Zarówno on, jak i spikerzy zawodów mówią językiem starojapońskim, z którego większość widzów rozumie tylko nazwiska zawodników."
Walki herosów
W 15-dniowym turnieju każdy z zawodników musi stoczyć jedną walkę dziennie. Liczba wygranych spotkań decyduje o zwycięstwie. "Sama walka trwa kilka sekund - mówi Sławomir Luto, jeden z niewielu polskich zawodników startujących w sumo sportowym (amatorskim). - Jest to połączenie wysiłku ciężarowca i sprintera biegającego stumetrówkę. Cały czas napięte do granic wytrzymałości mięśnie, walka na bezdechu, a po chwili jest już po wszystkim. Tego trzeba się nauczyć".
Zmagania zawodników sumo wciąż odzwierciedlają walki bogów, któż bowiem w obecnych czasach może sobie pozwolić na wagę ponad 200 kg, nie mówiąc już o dwumetrowym wzroście. Dla niskich i nieco zakompleksionych z tego powodu Japończyków ci wspaniali herosi utożsamiają jakąś nadludzką siłę, moc rodem z niebios. W tym przedstawieniu niebem jest ring, a przegrany stacza się w piekielną otchłań.
Przed walką sędzia ocenia nastawienie zawodników - muszą być spokojni, skoncentrowani, mieć równy oddech. W innym wypadku mogą być nie dopuszczeni na ring. Sami zawodnicy przed walką tupią nogami na dohyo, by odgonić złe duchy. W tym samym celu sypią na ring piasek z solą. "Można sobie wyobrazić, co się czuje, kiedy sól wedrze się do krwawiącej rany. Przekonałem się o tym już kilkakrotnie" - mówi Luto. Zawodnicy sumo otwierają również i pokazują dłonie - demonstrują w ten sposób czystość tej walki. Klaśnięcia mają na celu polecenie własnej osoby uwadze bogów, którzy decydują o wyniku walki. Po meczu sędzia na swoim wachlarzu podaje zwycięzcy kopertę z czekiem. "Pisano o dopingu w sumo, o zażywaniu narkotyków przez zawodników, o kupowaniu i sprzedawaniu walk, o mafii, ale nigdy o pieniądzach. To temat tabu, którym nikt w Japonii się nie zajmuje. Są to na pewno spore sumy. Jakie - możemy się tylko domyślać" - mówi Jacek Wasilewski.
Tabu
W Japonii do elity tradycyjnego sumo, skierowanego wyłącznie do rodowitych Japończyków, ewentualnie naturalizowanych mężczyzn żółtej rasy, należy około 40 zawodników. Są oni zgrupowani w stajniach, podobnie jak w samochodowej Formule 1. Wszyscy zawodnicy z jednej drużyny wspólnie trenują, jedzą z jednego kotła. Co jedzą? Przede wszystkim dużo, do tego piją ogromne ilości piwa, które wzmaga apetyt. Diety zawodników są kolejną tajemnicą w tym sporcie. Gra przecież toczy się o wielkie pieniądze. "Gościłem raz w tokijskiej tradycyjnej restauracji odwiedzanej przez japońskich mistrzów. Na początku podano wywar z pasztetu, do którego wrzucono kolejno ryby i warzywa. Po zjedzeniu tego wywar uzupełniono ryżem i jajkami - na masę" - wspomina Luto, który waży obecnie 190 kg przy wzroście 194 cm. Nasz zawodnik - na stanowczą prośbę żony - zamierza się jednak odchudzać.
Kariera sportowa zawodników sumo trwa średnio 10 - 12 lat. W tym czasie muszą zarobić na całe życie. Walczą bowiem najdłużej do osiągnięcia 35. roku. Po skończeniu kariery często swoimi nazwiskami firmują dobre restauracje albo prowadzą szkoły walki.
"W tym sporcie trening jest naprawdę katorżniczy. Trzy czwarte dnia to zajęcia siłowe, sprawnościowe, techniczne. Niech nie zmylą nikogo tusza i wałki tłuszczu. Oni mają niesamowitą siłę, są szalenie elastyczni i szybcy. Ich nogi to same mięśnie" - mówi Jacek Wasilewski.
Obecnie w Japonii jest dwóch wielkich mistrzów - Yokozuna. Od 1993 roku ten najwyższy tytuł nosi Akebono, do którego dwa lata później dołączył Takanohana. O wszystkich nominacjach i degradacjach decyduje Japońska Federacja Sumo. Niżej w hierarchii jest Ozeki, czyli mistrz, dalej są Komusubi (starsi juniorzy), Sekiwake i Maegashira. W tej ostatniej grupie po każdych zawodach następują spore przetasowania. Słabe występy decydują o degradacji poszczególnych zawodników, jedynie tytuł wielkiego mistrza jest dożywotni. Trzeba również powiedzieć, że mistrzowie sumo są niekwestionowanymi idolami japońskich nastolatek. Zawodnicy sumo skutecznie konkurują pod tym względem z gwiazdami muzyki czy kina.
Zabawa w przedszkolu
We wrześniu 1996 roku na zjeździe Polskiego Związku Zapaśniczego podjęto uchwałę o wprowadzeniu do regulaminu nowej dyscypliny - sumo. "Jest to dyscyplina pokrewna do zapasów. Sumo jest naturalnym elementem stylu klasycznego - mówi sekretarz generalny PZZ, Andrzej Wojda. - Nowa dyscyplina pozwala wielu naszym zapaśnikom przedłużyć sportową karierę. Nie oznacza to jednak, że to sport tylko dla zapaśników. Liczymy generalnie na młodzież akademicką, na judoków, rugbystów, ciężarowców, a nawet kulturystów" - dodaje.
Sumo sportowe (amatorskie) jest eksportową odmianą japońskiej konkurencji. Wprowadzano tu kategorie wagowe i zrezygnowano z części tradycyjnych obrzędów. "Dla starych mistrzów sumo amatorskie to takie sportowe przedszkole" - ocenia krótko Jacek Wasilewski. -Niemniej zależy im na promocji tego sportu na świecie. Dlatego szkolą sędziów, pomagają w organizacji zawodów".
Sumo powoli zdobywa sobie zwolenników zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jest to sport telewizyjny, o czym mogą świadczyć godzinne transmisje na sportowym kanale Eurosport. W świetlaną przyszłość tego sportu na naszym kontynencie głęboko wierzy Andrzej Wojda, który mówi: "Ja sam nie mogłem przez kilka godzin oderwać wzroku od maty. Każda walka jest niesamowicie ekspresyjna i chociaż trwa krótko, to ma inną dramaturgię. Nigdy nie wiadomo, kto wygra, bo jeden ruch może decydować o zwycięstwie. Weszła w to już telewizja, a zatem będą i pieniądze" - przekonuje. Sumo prężnie rozwija się głównie w Niemczech, Estonii, Bułgarii, Finlandii i Kanadzie. Teraz przyszła kolej na Polskę.
W zeszłym roku nasza reprezentacja w składzie: Sławomir Luto, Jacek Jaracz, Marek Garmulewicz i Mariusz Rzeszewski, była na mistrzostwach świata w Tokio, gdzie wywalczyła miejsce w czołowej ósemce. "Na razie nie planujemy otwierania nowych klubów ani inwestowania dużych pieniędzy w ten sport. Chcemy przede wszystkim wykorzystać bazę, doświadczenie i środki naszego związku" - mówi Andrzej Wojda.
Japończycy ubiegają się o organizację igrzysk olimpijskich w Osace w 2008 roku i bardzo by chcieli, żeby ich sport narodowy wszedł do programu olimpijskiego.
|
Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze rdzenne, to sumo.Japońscy mistrzowie zostali zaproszeni przez organizatorów igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Sumo wywodzi się z praktyk religijnych. było elementem szkolenia samurajów. W 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. zwycięstwo polega na wypchnięciu przeciwnika z ringu lub spowodowaniu, że dotknie on podłoża inną częścią ciała niż stopa. Zmagania zawodników odzwierciedlają walki bogów. Dla niskich Japończyków ci herosi utożsamiają nadludzką siłę. zawodnicy przed walką tupią nogami, by odgonić złe duchy. pokazują dłonie - demonstrują czystość tej walki. do elity tradycyjnego sumo należy 40 zawodników. Są zgrupowani w stajniach. jedzą z jednego kotła. trening jest katorżniczy. Niech nie zmylą nikogo wałki tłuszczu. We wrześniu 1996 roku na zjeździe Polskiego Związku Zapaśniczego podjęto uchwałę o wprowadzeniu nowej dyscypliny - sumo. Sumo sportowe jest eksportową odmianą japońskiej konkurencji. zdobywa zwolenników. nasza reprezentacja na mistrzostwach w Tokio wywalczyła miejsce w czołowej ósemce.
|
ROZMOWA
Elwira Seroczyńska, srebrna medalistka olimpijska ze Squaw Valley: "Czułam się wówczas, jakbym miała przyczepione skrzydła i ktoś mi na ucho powiedział: "Udawaj, że jedziesz, a ja zadbam o resztę".
To jedno potknięcie
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Które z wydarzeń zimowych igrzysk olimpijskich w Squaw Valley mocniej utkwiło pani w pamięci - srebrny medal w łyżwiarskim biegu na 1500 metrów czy utrata złotego na 1000 metrów po pechowym upadku na ostatnich metrach?
ELWIRA SEROCZYŃSKA:Trudno rozdzielić te uczucia radości i zawodu. Medal to oczywiście niepowtarzalna satysfakcja, tym bardziej że nie spodziewana dla wszystkich. Upadek to utracona szansa, przed którą już nigdy więcej nie stanęłam, przeżycie tym bardziej przykre, że mógł to być złoty medal.
Długo śnił się pani po nocach ten upadek?
Nie potrafię płakać nad rozlanym mlekiem. Było mi strasznie przykro, ale nie stało się to moją osobistą tragedią. Człowiek powinien patrzeć na życie nieco szerzej niż tylko pod kątem osiągnięć sportowych. Oczywiście tamto wydarzenie można uznać za tragedię sportowca, ale dla mnie nie była to życiowa klęska.
Może bardziej dla polskich kibiców. Już wtedy miała pani szansę zostać "Wojciechem Fortuną w spódnicy". Dwanaście lat przed jego nieoczekiwanym sukcesem i złotym medalem na igrzyskach w Sapporo. Tak jak on znalazła się pani w ekipie w ostatniej chwili.
Okazało się, że do igrzysk można przygotować się szybko i dobrze pod każdym względem. Zostałyśmy objęte przygotowaniami do olimpiady w Squaw Valley we wrześniu 1959 r. tylko ze względu na srebrny medal, który koleżanka Helena Pilejczyk zdobyła w biegu na 1000 m w mistrzostwach świata w sezonie przedolimpijskim. Mnie dokooptowano właściwie jako osobę towarzyszącą jej w treningach i startach. Późno zaczęłyśmy przygotowania, ale tak bardzo cieszyłyśmy się z nominacji, że trenowałyśmy niezwykle intensywnie. Chciałyśmy zaprezentować się jak najlepiej, nie myślałyśmy nawet o sukcesach, jakie było nam dane osiągnąć.
Squaw Valley 1960. Jakie to były igrzyska?
Przede wszystkim dla mnie była to pierwsza olimpiada. Byłam zauroczona tym wyjazdem, atmosferą, jaka panowała w wiosce olimpijskiej. Potem jeszcze parę razy wyjeżdżałam na igrzyska jako zawodniczka, trener kadry, również osoba prywatna, ale nigdzie nie spotkałam się z taką atmosferą. Teraz poszczególne dyscypliny są rozgrywane w różnych, często od siebie oddalonych, miejscach. Wtedy mieszkaliśmy, jak sama nazwa wskazuje, w "Dolinie Indianki", na ograniczonej przestrzeni ze wspaniałą perspektywą i niezapomnianymi widokami. To pozytywnie wpływało na psychikę, przynajmniej tak wrażliwej osoby jak ja. Czuliśmy się wszyscy bardzo zintegrowani, szczęśliwi. Pamiętam tę radość, tę przepiękną pogodę, kalifornijskie słońce, coś wspaniałego. Żyliśmy jak w wielkiej rodzinie. Były tam dwa duże budynki. W jednym mieszkali mężczyźni, w drugim kobiety. Między tymi domami stała olbrzymia stołówka, w której wieczorami często odbywały się różne imprezy, spotkania, zabawy. Przyjeżdżały na nie gwiazdy Hollywoodu. Spotkaliśmy się m.in. z aktorem Tonym Curtisem, który grał w filmie "Pół żartem, pół serio", i znaną potem amerykańską seksbombą Jane Mansfield. Ciekawe, że powszechnie uznane gwiazdy zupełnie inaczej wyglądają na ekranie, a inaczej, gdy siedzi się dziesięć metrów od nich. Mogę powiedzieć, że wśród sportsmenek w Squaw Valley, biorąc pod uwagę urodę, było więcej "gwiazd filmowych" niż wśród aktorek, z którymi się zetknęłam.
Czy to był pierwszy pani wyjazd za ocean?
Tak. Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś, zaraz po naszym przyjeździe z Wilna, Cyganka napotkana na ulicy w Elblągu wywróżyła mi, że "widzi podróż za ocean". Śmiałam się z tego, myśląc, że Cyganka po prostu ma tupet i opowiada kłamstwa.
Uprawiała pani wtedy sport?
Wówczas jeszcze nie. Sportem zainteresowałam się zupełnie przypadkowo. Bardzo chciałam pojechać na ferie zimowe do Zakopanego i tylko dlatego zapisałam się do sekcji łyżwiarskiej, która wyjeżdżała tam na zgrupowanie. Nigdy nie myślałam, że zostanę łyżwiarką, ale byłam osobą ogólnie sprawną. Jeździłam na łyżwach, ale takich najzwyklejszych - przykręcanych do butów - po ubitym śniegu, po ulicy. Widocznie zdradzałam predyspozycje do uprawiania sportu, skoro trener pomyślał, że po pierwszym zimowym zgrupowaniu mogę wystartować w mistrzostwach Polski juniorów, które odbywały się w lutym. Zdobyłam na nich od razu złoty medal. Pewnie dlatego zostałam łyżwiarką. Gdybym nie zaczęła od sukcesu, to najprawdopodobniej na tym zakopiańskim zgrupowaniu w 1951 roku skończyłaby się moja kariera.
A tak zdobyła pani w Squaw Valley jedyny w historii zimowych igrzysk srebrny medal dla Polski.
W swoim pierwszym starcie, na 500 metrów, zajęłam punktowane 6. miejsce. To już była niespodzianka. Nazajutrz na 1500 metrów ścigałam się z Amerykanką. Symptomy dobrej formy pojawiły się już na zgrupowaniu w Medeo. Po przyjeździe do Ameryki też odczuwałam swobodę, ogólną lekkość. Pojechałam najlepiej, jak umiałam. Nie słyszałam nawet, jaki miałam czas. Prawdopodobnie trener przestał wierzyć we wskazania stopera, gdy zobaczył, że jadę na rekord świata. Na tablicę wyników spojrzałam dopiero po minięciu mety. Wtedy był to najlepszy czas dnia i wynik tylko o 0,2 sek. gorszy od rekordu świata. Jechała ze mną jeszcze Helena Pilejczyk, która w ostatniej parze z Lidią Skoblikową uzyskała trzeci czas, a Rosjanka zdobyła złoty medal.
Po tym biegu zapanowała wielka radość w wiosce olimpijskiej. W kolejnym, na 1000 metrów, byłam już faworytką. Trener wystawił mnie tym razem w najlepszej grupie. Startowałam w ostatniej parze. Nikt już nie mógł poprawić mojego wyniku. Słyszałam, jak trener, gdy do mety pozostawało mi około 70 metrów, krzyknął: "Jedziesz na złoty medal". Wchodziłam właśnie w wiraż. Gdy to usłyszałam, starałam się jechać jak najbliżej bandy, by nawet o milimetr nie wydłużyć toru jazdy. Do dziś trudno mi powiedzieć, jak doszło do upadku. Prawdopodobnie najechałam na bandę, którą usypano ze śniegu, kiedyś bowiem nie stawiało się kloców na torze. Słońce mogło lekko stopić bandę, mogła obsunąć się jakaś grudka, o którą zaczepiłam łyżwą, i sen o medalu prysnął. To był najczystszy przypadek. Byłam wtedy w fantastycznej dyspozycji. Nie odczuwałam najmniejszego zmęczenia. Srebrny medal i szansa na drugi, złoty, przyszły jakby same. Nie musiałam się napracować na torze w czasie zawodów, żeby tak szybko pojechać. Tak jest wtedy, gdy zawodnik trafi z najwyższą formą właśnie na zawody. Wówczas sportowiec ma pełną swobodę ruchu, która niesie go do najwyższych osiągnięć. Czułam się wtedy, jakbym miała przyczepione skrzydła i ktoś mi na ucho powiedział: "Udawaj, że jedziesz, a ja zadbam o resztę". To niepowtarzalne uczucie.
Po Squaw Valley kolejna olimpiada odbywała się w Innsbrucku.
Przygotowywałyśmy się do niej już cztery lata. Cały czas pod presją psychiczną, że jesteśmy medalistkami, że się na nas liczy. Podtrzymałam te apetyty złotym medalem na 500 metrów w mistrzostwach świata w 1962 roku w Imatrze w Finlandii. Tak się jednak niefortunnie złożyło, że w grudniu 1963 r., podczas zgrupowania w Berlinie, rozchorowałam się na zapalenie zatok. Ciągnęło się to dość długo. Nie wyobrażałam sobie wtedy, że mogę położyć się do łóżka. Leczyłam się i trenowałam. To był błąd. Skończyło się tym, że do Innsbrucka pojechałam ze stanem podgorączkowym. Przeżyłam tam wielką osobistą tragedię. Czułam się bardzo źle, nie miałam na nic siły. Podobnie zresztą Helena Pilejczyk. Ja, która charakteryzowałam się wielką dynamiką, szczególnie na starcie i na pierwszej prostej, która nieraz byłam filmowana przez zagraniczne ekipy jako wzór do naśladowania dla innych łyżwiarek, absolutnie nie znalazłam w sobie sił. Nogi miałam jak z waty. Nie życzę nikomu takich przeżyć: startowania w roli srebrnej medalistki, w pewnym sensie faworytki, gdy jest się kompletnie bezsilnym. Tego się nie da opisać. Starałyśmy się jeszcze ratować. Chodziłyśmy na dodatkowe treningi. Biegałyśmy gdzieś w polu, wykonywałyśmy skoki. Nie udało się. Miejsca w drugiej dziesiątce w porównaniu z nadziejami stanowiły totalną klęskę.
Jakie były pozostałe pani olimpiady?
Innsbruck okazał się dla mnie jakimś fatum. W 1972 r. zostałam trenerem kadry narodowej. Propozycję prowadzenia kadry dostałam pewnie dlatego, że w klubie Sarmata Warszawa wychowałam od samego początku najlepszą wówczas polską łyżwiarkę Romanę Troicką. Niestety ta najbliższa mi zawodniczka zaprzestała wówczas startów, gdyż zaczęła studiować prawo. Prowadziłam w kadrze takie zawodniczki jak Erwina Ryś-Ferens, Janina Korowicka, Ewa Malewicka, Stanisława Pietruszczak. Jeździły fantastycznie. Rysiówna była mistrzynią Europy juniorek, Malewicka medalistką tej samej imprezy. Dziewczyny z roku na rok poprawiały wyniki. Przyszedł czas olimpiady 1976 roku, którą w awaryjnym trybie przeniesiono z Denver do Innsbrucku. Miewam w życiu przeczucia, które się potem sprawdzają. "Boże, znowu ten Innsbruck" - pomyślałam, gdy tylko usłyszałam, gdzie będziemy startować. Dziewczyny jechały tam w wielkiej formie. Pamiętam, jak profesor Tadeusz Ulatowski mówił mi już tam, na miejscu: "Pani Elwiro, niech pani będzie spokojna. Widzę, że one są w fantastycznej formie". Rzeczywiście. Na treningach Polki zwracały uwagę wszystkich konkurentów. Wtedy przyszła jeszcze propozycja startu w Inzell na kilka dni przed olimpiadą. Kierownik wyszkolenia twierdził, że te zawody dobrze zrobią zawodniczkom, że nastąpi tzw. przewyższenie formy. Ja tego nigdy nie stosowałam, ale jako jedyna kobieta w sztabie szkoleniowym nie potrafiłam się przeciwstawić i nie dopuścić do startu w silnie obsadzonych zawodach na dwa dni przed najważniejszą imprezą. Po powrocie z Inzell były to już nie te same dziewczyny. Zmieniły się w ciągu trzech dni. Być może dlatego, że w igrzyskach nie wypadły na miarę oczekiwań. Miały szanse walczyć o miejsca w szóstce, nie powiem, że o medale, a zajmowały 8. - 12. miejsce. Dziś to może byłoby sukcesem. Wtedy kojarzyło się z porażką. Dwa razy byłam w Innsbrucku na olimpiadzie i obydwie imprezy przykro mi się kojarzą.
Już jako działaczka Polskiego Komitetu Olimpijskiego byłam jeszcze na letnich igrzyskach w Moskwie w 1980 roku. Widziałam na własne oczy słynne zwycięstwo Władysława Kozakiewicza na Łużnikach. Cieszyłam się wraz ze wszystkimi Polakami. Zupełnie inaczej przeżywa się zawody sportowe, gdy obserwuje się je z boku, a inaczej, gdy albo samemu się startuje, albo odpowiada za czyjś wynik. Z Moskwy pamiętam niesamowitą kontrolę, jakiej wszystkich poddawano. Trudno było, by ktoś spoza ekipy dostał się do hotelu.
Powiedziała pani, że przyjechała do Elbląga z Wilna.
Tam się urodziłam. Mieszkałam na samej ulicy Ostrobramskiej. Opuściliśmy mieszkanie w 1947 roku. Dosyć późno, w czerwcu, bo mamie zależało, żebyśmy ukończyli szkołę. Kto z Polaków chciał, mógł wyjeżdżać. Większość naszych znajomych zdecydowała się na repatriację. Byli tacy, którzy zostali. Mieli jakieś majątki czy ziemię. Moja babcia też miała ziemię i majątek, ale zostawiła wszystko i wyjechała. Nawet świeżo wykończony duży drewniany dom. Babcia miała trzech synów. Każdy z trzech wujków miał w nim dostać swoją część po założeniu rodziny.
Gdzie stał ten dom?
Dwadzieścia kilometrów od Wilna. Posiadłość nazywała się Dworzec. Po wyjeździe z Wilna już nigdy w niej nie byłam, a bardzo chciałabym pokazać synowi swoje rodzinne strony. Od czasu repatriacji dwa razy jeździłam do Wilna. Raz prywatnie, na zaproszenie znajomych, drugi raz w oficjalnej delegacji na zimowe igrzyska polonijne. Wszystko wydało mi się jakieś inne, mniejsze. Odwiedziłam dom, w którym mieszkałam. Weszłam w podwórko, w znajomą bramę. Zapukałam nawet do mieszkania, ale, niestety, nikogo nie było w domu.
Jaką rolę w pani karierze odegrała Helena Pilejczyk, druga polska medalistka ze Squaw Valley. Mówi się, że wasza rywalizacja była trampoliną do sukcesów?
To oczywiste. Jesteśmy dobrym przykładem, że niekoniecznie trzeba mieć jakieś supermożliwości, by piąć się coraz wyżej po sportowej drabinie. Ta nasza codzienna rywalizacja na zgrupowaniach, treningach, zawodach krajowych, w bardzo trudnych warunkach, których nie chcę już nawet wspominać, przy równorzędnej klasie i osobistych ambicjach, doprowadziła do medalowych osiągnięć na arenie międzynarodowej. To jasne, że Helena była dla mnie motorem, a ja dla niej. Chciałabym tu podkreślić, że przywiązują olbrzymią wagę do rywalizacji stricte sportowej. Starałam się wpajać swoim podopiecznym, że nigdy nie można mieć pretensji do zawodnika, który chce wygrać. Nie można czuć zawiści do kogoś dlatego, że jest lepszy. Każdy trenuje po to, by być najlepszym. Jeśli ktoś ze mną wygrywa, to przede wszystkim powinnam mieć pretensje do siebie, że mu nie dorównuję.
Pozostała pani w sporcie jako trenerka łyżwiarstwa, a potem kierownik wyszkolenia w Polskim Związku Badmintona. Jak zmienił się sport od czasu, kiedy pani go uprawiała?
Trudno porównywać warunki, w jakich trenowałam, z tymi, które ma dzisiejsza młodzież. Ćwiczyliśmy na mniej wygodnych torach naturalnych, ale cieszyliśmy się z wszystkiego. Może dlatego, że sportowe wyjazdy były wówczas dla młodych jedyną praktycznie możliwością zwiedzenia świata. Nie mieliśmy takich wymagań jak dzisiejsza młodzież, za to w każdym z nas było więcej radości. Z biegiem lat młodzież staje się coraz bardziej znudzona, sfrustrowana. Zmieniają się ludzie, zmienia sprzęt. Na olimpiadzie my startowaliśmy w normalnych rajtuzach i swetrach. Dziś są coraz lepsze lodowiska i sprzęt, coraz częstsze zgrupowania w najróżniejszych sportowych ośrodkach, ale talent i praca pozostają wciąż podstawą sukcesu. Z przykrością stwierdzam, że tyle lat minęło, a pan ze mną rozmawia, jakbym nadal była zawodniczką i odnosiła w tej dziedzinie największe osiągnięcia.
Czy praca z badmintonistami to efekt odrzucenia przez środowisko łyżwiarskie?
Myślę, że moje doświadczenia nie zostały wykorzystane do końca. Zrezygnowano ze mnie, jako trenera kadry, tylko po jednym cyklu olimpijskim. Za dużo osób czekało na moje potknięcia. Przez te cztery lata cały czas poprawialiśmy wyniki i to jedno potknięcie na olimpiadzie w Innsbrucku wystarczyło, by mi podziękować za pracę. Nie chcę do tego wracać. Może jestem zbyt wrażliwa, może za bardzo wszystkim się przejmowałam. Po mało satysfakcjonującym mnie okresie pracy w klubie Stegny na nowym torze w Warszawie dostałam propozycję od koleżanki ze studiów w AWF, wówczas sekretarza generalnego Polskiego Związku Badmintona, bym została u nich kierownikiem wyszkolenia. Pracowałam tam sześć lat. Wydaje mi się, że dobrze spełniałam swoją rolę.
Jakie nagrody otrzymała pani za występ w Squaw Valley?
Wtedy nie startowało się dla nagród, bardziej liczyły się względy ambicjonalne, przynajmniej dla mnie. Chodziło o to, by być najlepszym, co wiązało się z szansą wyjazdu na najbardziej prestiżowe zawody. Nagrodą za medal olimpijski było 3000 złotych, a wtedy była to przeciętna pensja pracownika biura w urzędzie państwowym. Dostałam także komplet sztućców od Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego. O pieniądzach, o jakich teraz się słyszy, człowiek wówczas nawet nie marzył.
Co w całym życiu dało pani największą satysfakcję?
To, że wykształciłam i wychowałam syna na porządnego człowieka, nie tłumacząc się karierą w sporcie czy sytuacją materialną. Dariusz skończył politechnikę i pracuje jako inżynier w Oxfordzie. Również to, że utrzymuję dobre stosunki z moimi dawnymi zawodniczkami. Zawsze przywiązywałam dużą wagę do tego, żeby znalazły sobie miejsce w życiu. Uważam, że z powodzeniem można pogodzić sport i naukę. Ja w swoim życiu miałam taki okres, w którym trenowałam, studiowałam, wychowywałam dziecko i prowadziłam dom. I wszystko potrafiłam pogodzić. Trzeba tylko naprawdę chcieć i umieć sobie wszystko zorganizować. Jako trenerka starałam się dopingować zawodniczki do systematycznego, rzetelnego treningu, ale i do nauki. Nigdy nie było moim celem przypodobanie się zawodnikom. Zajmowałam taką postawę, jaką uważałam za słuszną i obiektywną. Zawsze mówiłam to, co myślę, i zawsze miałam na to argumenty. Mam wielką satysfakcję, że Romana Troicka skończyła studia i jest radcą prawnym. Do dziś często się spotykamy.
Jakie nadzieje wiąże pani ze startem polskich sportowców w igrzyskach w Nagano?
Szans na medale raczej nie mamy, ale nigdy nie wiadomo, w czyjej kieszeni siedzi marszałkowska buława. Może się zdarzyć taka niespodzianka, jaką sprawiłyśmy w Squaw Valley, choć i my jechałyśmy na igrzyska bez specjalnych nadziei.
rozmawiał: Marek Cegliński
|
Elwira Seroczyńska, srebrna medalistka olimpijska ze Squaw Valley: "Czułam się wówczas, jakbym miała przyczepione skrzydła i ktoś mi na ucho powiedział: "Udawaj, że jedziesz, a ja zadbam o resztę". Które z wydarzeń zimowych igrzysk olimpijskich w Squaw Valley mocniej utkwiło pani w pamięci - srebrny medal w łyżwiarskim biegu na 1500 metrów czy utrata złotego na 1000 metrów po pechowym upadku na ostatnich metrach?ELWIRA SEROCZYŃSKA:Trudno rozdzielić te uczucia radości i zawodu. Medal to oczywiście niepowtarzalna satysfakcja, tym bardziej że nie spodziewana dla wszystkich. Upadek to utracona szansa, przed którą już nigdy więcej nie stanęłam, przeżycie tym bardziej przykre, że mógł to być złoty medal. Squaw Valley 1960. Jakie to były igrzyska?Przede wszystkim dla mnie była to pierwsza olimpiada. Byłam zauroczona tym wyjazdem, atmosferą, jaka panowała w wiosce olimpijskiej. Potem jeszcze parę razy wyjeżdżałam na igrzyska jako zawodniczka, trener kadry, również osoba prywatna, ale nigdzie nie spotkałam się z taką atmosferą. Jak zmienił się sport od czasu, kiedy pani go uprawiała?Trudno porównywać warunki, w jakich trenowałam, z tymi, które ma dzisiejsza młodzież. Ćwiczyliśmy na mniej wygodnych torach naturalnych, ale cieszyliśmy się z wszystkiego. Może dlatego, że sportowe wyjazdy były wówczas dla młodych jedyną praktycznie możliwością zwiedzenia świata. Dziś są coraz lepsze lodowiska i sprzęt, coraz częstsze zgrupowania w najróżniejszych sportowych ośrodkach, ale talent i praca pozostają wciąż podstawą sukcesu. Co w całym życiu dało pani największą satysfakcję?To, że wykształciłam i wychowałam syna na porządnego człowieka, nie tłumacząc się karierą w sporcie czy sytuacją materialną.
|
FIRMY
Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku, ścieranie się sprzecznych interesów
Stan chroniczny
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
JERZY DRYGALSKI
Eksperci i politycy są zaniepokojeni. Deficyt w handlu zagranicznym rośnie nieprzerwanie od 1991 roku. W 1998 roku osiągnął poziom 18,8 miliarda dolarów, w 1999 roku - 18,5 miliarda. Głównym powodem tak wysokiego deficytu jest niska konkurencyjność polskich firm. Z tego powodu deficyt w handlu zagranicznym może być - jeszcze przez wiele lat - chronicznym stanem polskiej gospodarki.
Deficyt w bilansie handlowym przez lata nie budził większych zastrzeżeń. Panowało przekonanie, że jest to dowód szybkiego napływu nowoczesnych technologii i urządzeń do przedsiębiorstw w konsekwencji czego nastąpi ich modernizacja i wzrost konkurencyjności. To zaś umożliwi wzrost eksportu. Efekt miał być tym większy, że dopływ zachodnich maszyn i urządzeń był sprzęgnięty z prywatyzacją i restrukturyzacją sektora państwowego, bezpośrednimi inwestycjami zagranicznymi oraz rozwojem firm prywatnych.
Polskie przedsiębiorstwa zrobiły wiele, aby dostosować się do wymogów gospodarki rynkowej. Efektem tego wysiłku jest wzrost produkcji, modernizacja firm, reorientacja eksportu, rozwój małego biznesu, postępy prywatyzacji. Są to fakty niepodważalne. Jednak dystans między zachodnimi i polskimi firmami jest nadal poważny. Dokonany postęp nie znalazł także odzwierciedlenia w eksporcie - w jego dynamice i strukturze. Nadto ujawniły się silne bariery rozwoju.
Ślimacząca się restrukturyzacja
Tempo modernizacji, prywatyzacji i restrukturyzacji poszczególnych branż i przedsiębiorstw było bardzo nierównomierne. W wielu branżach restrukturyzacja była podjęta zbyt późno, realizowana połowicznie lub błędnie. W niektórych branżach zmiany są więcej niż skromne. Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku, ścieranie się sprzecznych interesów. Związki zawodowe uzyskały faktyczne prawo weta. Po dziesięciu latach daleko jest jeszcze do zakończenia restrukturyzacji i prywatyzacji.
Uwaga wszystkich rządów koncentrowała się przede wszystkim na branżach politycznie i społecznie wrażliwych - górnictwie, hutnictwie, cukrownictwie, PKP, zbrojeniówce, energetyce. Aby uniknąć konfliktów, decydowano się na wiele ustępstw. Znany jest dyktat kopalń czy PKP. W konsekwencji rosły koszty i upływał czas.
Przedłużanie procesu prywatyzacji i restrukturyzacji jest bardzo szkodliwe, cena zaniechania wysoka. Jest to okres konfliktów, niepewności, żmudnych prac przygotowawczych, niekończących się negocjacji, wystawania w ministerialnych przedpokojach. Menedżerowie nie są w stanie koncentrować się na rozwoju. A świat ucieka, konkurencyjne firmy modernizują się i poprawią efektywność. Dlatego w wielu branżach luka technologiczna nie zmniejsza się. Transformacja gospodarki dokonuje się w okresie gwałtownych zmian w gospodarce światowej i jej globalizacji.
Restrukturyzacja, zwłaszcza branż społecznie wrażliwych, nie jest łatwa. Jednak można i trzeba było ją robić z większą determinacją. W Polsce stopniowo i stosunkowo długo następowało przewartościowanie poglądów na temat roli państwa w gospodarce, ochrony przedsiębiorstw, roli inwestorów zachodnich.
Polska weszła w okres transformacji z anachroniczną strukturą gospodarki (dominacja branż tradycyjnych, wysoki stopień monopolizacji), dotkliwym brakiem kapitału i technologii. Prosta restrukturyzacja jest na ogół niewystarczająca. Konieczne są głębsze zmiany. To jednak oznacza ograniczenie roli tradycyjnych branż przemysłowych lub ich upadek oraz gwałtowny zwrot ku usługom i nowoczesnym technologiom. Ten proces obecnie zachodzi.
Nadprodukcja
Żywiołowa modernizacja ma i drugą stronę - prowadzi do nadmiernej rozbudowy mocy wytwórczych i w konsekwencji do ostrej walki konkurencyjnej, pogłębionej jeszcze przez otwarcie granic, zagraniczną konkurencję i szarą strefę. Ciężkie i niedoceniane są konsekwencje kryzysu rosyjskiego. Nadprodukcja nakłada kaganiec na wzrost cen produktów i usług oraz prowadzi do ograniczonego wykorzystania mocy wytwórczych. Dlatego w wielu branżach ceny sprzedawanych produktów nie nadążają za inflacją. W niektórych trwa wyniszczająca wojna cenowa. Tymczasem koszty rosną w zawrotnym tempie. Rozwierają się nożyce między tempem wzrostu cen produktów i usług a tempem wzrostu kosztów. Dlatego katastrofalnie - i to od kilku lat - kurczy się rentowność polskich firm. W 1999 roku wynik finansowy netto przedsiębiorstw pogorszył się aż o 82,7 procent. Rentowność obrotu netto spadła z 1,3 procent w 1998 do 0,2 w 1999 roku. Z kolei spadająca rentowność to kurczące się środki na rozwój i dalszą konieczną modernizację. Konieczną, ponieważ produktywność większości firm jest nadal niska.
Nie byłoby tych problemów, gdyby polskie firmy były w stanie więcej eksportować. Mimo wysiłków eksport nie rośnie jednak wystarczająco szybko.
Nadprodukcja i nasilająca się konkurencja na rynku wymuszały i wymuszają kolejną falę restrukturyzacji (fuzje, przejęcia upadłości i likwidacje, redukcje pracowników itd.). Upadają nawet całe branże (w przemyśle lniarskim pozostały na przykład dwie spółki, w tym jedna rentowna). Trudno jeszcze ocenić skutki tej fali.
Ograniczony dostęp do kapitału
Większość polskich firm charakteryzuje się słabą płynnością, niedoborem środków obrotowych i brakiem środków na rozwój. Dostęp do nich jest ograniczony. Realne oprocentowanie kredytów stale utrzymuje się w granicach 8 - 10 punktów powyżej inflacji. Dlatego spada rola kredytów jako źródła finansowania rozwoju.
Oprocentowanie kredytów jest tak wysokie, ponieważ utrzymuje się relatywnie niska skłonność do oszczędzania ludności. To z kolei skłania banki do wysokiego oprocentowania kredytów dla przedsiębiorstw. Poza tym wiele firm nie spełnia kryteriów stawianych przez banki lub wręcz nie ma zdolności kredytowej. Banki po doświadczeniach z początku lat dziewięćdziesiątych są, i słusznie, ostrożne, a i tak procentowo w ich portfelach rosną kredyty III i IV grupy. Jest to sygnał narastających trudności firm.
Brak wystarczających środków obrotowych prowadzi w wielu przypadkach do ograniczenia sprzedaży, rezygnacji z kontraktów itd., pogłębiając i tak trudną sytuację. Gorsze wyniki ograniczają środki na rozwój, zatem firmy zmniejszają inwestycje lub pożyczają za granicą. W 1999 roku środki własne przedsiębiorstw przeznaczone na cele rozwojowe zmalały w porównaniu z 1998 rokiem o 10,1 procent, z tego w produkcji o 21,8 procent. Zadłużenie zagraniczne przedsiębiorstw zwiększyło się do 25 miliardów dolarów i przypuszczalnie będzie rosło.
Być może gdyby rząd wsparł rozwój rynku niepublicznego, gdyby bardziej aktywnie zachęcał do wejścia do Polski fundusze inwestycyjne typu venture capital, mogłoby być lepiej. Wymagałoby to jednak zmian w systemie podatkowym i generalnie zmiany sposobu podejścia Ministerstwa Finansów.
Nadmierne obciążenia
Transformacja musi kosztować. Rozbudzone są społeczne aspiracje. Ludzie chcą więcej zarabiać. Kosztuje modernizacja służby zdrowia, oświaty, sytemu emerytalnego. Konieczna jest także osłona socjalna zmian. Jest to zrozumiałe. Jednak przedsiębiorstwa są nadmiernie obciążane kosztami transformacji. Bardzo wysokie są koszty pracy i zwolnień pracowników. Wysokie są podatki - i te pośrednie, i te bezpośrednie. Firmy obciążane są rozmaitymi opłatami. Warto porównać całość obciążeń, w tym koszty uzyskania przychodów i stawki amortyzacyjne oraz bodźce do inwestowania u nas i w innych krajach. Nadto przepisy są w wielu przypadkach niejasne lub ciągle się zmieniają. Większość polityków dostrzega tę sytuację. Jednak poważne napięcia w budżecie skłaniają do skrzętnego - najczęściej kosztem przedsiębiorstw - poszukiwania dodatkowych dochodów.
Słaba innowacyjność
Dzięki dopływowi technologii do większości polskich firm modernizowano produkcję, jednak zazwyczaj nie były one w stanie dalej samodzielnie jej rozwijać. Konieczna dla poprawy konkurencyjności innowacyjność nigdy nie była silną stroną firm. Złożyło się na to wiele przyczyn. Gospodarka nakazowa wręcz zniechęcała do postępu. Był on "wtłaczany" z zewnątrz. W latach dziewięćdziesiątych działy badawczo-rozwojowe były w pierwszej kolejności likwidowane. Upadły instytuty naukowo-badawcze. Postęp wymaga też poważnych nakładów, a środki zawsze były dotkliwie ograniczane. W wielu branżach nawet środki z amortyzacji były przeznaczane na bieżące potrzeby.
W sytuacji nierównowagi technologicznej - zapóźnienia większości firm - nie ma żadnych bodźców do rozwoju własnych technologii. Import jest tańszy i szybszy. Jednak import technologii i urządzeń nie wsparty własną myślą wymusza konieczność dalszego importu.
Inwestycje zagraniczne, zwłaszcza firm działających globalnie, komplikują ten obraz. Transfer technologii odbywa się w ramach tych firm i jest podporządkowany ich globalnej polityce. Działając w polskim środowisku, pozytywnie na nie oddziałują, wymuszając modernizację i zmiany w kulturze korporacyjnej. Jednak znaczna część obrotów i więzi kooperacyjnych odbywa się w ramach samych firm i ich tradycyjnych kooperantów. Wyrazem tego jest wysoce ujemny - jak dotąd - wynik netto w obrotach tych firm.
Mały biznes bez euforii
Osobną kwestią jest nierozwiązany od lat problem wspierania rozwoju małego biznesu. Oprócz mnożenia programów postęp jest niewielki. Firm takich jest mało i są one słabe ekonomiczne. Na tysiąc obywateli przypada 27 firm, na Węgrzech 51, a w Czechach 68. Niskie są wydatki inwestycyjne tych firm.
Konieczna reorientacja
Truizmem jest, że podstawą zdrowej gospodarki są zdrowe przedsiębiorstwa. Nie jest jednak tak, że zdrowe przedsiębiorstwa powstają same z siebie. W latach dziewięćdziesiątych nastąpiła deregulacja, liberalizacja i demonopolizacja gospodarki. Dzięki temu uwolnione zostały przedsiębiorczość oraz siły konkurencji. Zabrakło jednak drugiego kroku - budowy trwałych, stymulujących rozwój ram ekonomicznych. Dlatego polskie firmy natrafiły na bariery rozwoju.
Dwa problemy wydają się szczególnie ważne. Przede wszystkim konieczne jest przyspieszenie i zakończenie restrukturyzacji i prywatyzacji sektora państwowego. Cena zaniechania jest bowiem zbyt wysoka. Ślimaczenie się restrukturyzacji i zmian systemowych deformuje perspektywę i odciąga od myślenia o przyszłości.
Należy też złagodzić różnego rodzaju obciążenia nałożone na przedsiębiorstwa i wesprzeć ich rozwój. Wymaga to przełamania dominującej w Polsce orientacji prosocjalnej, koncentracji na tym, jak zarobić i jak stymulować rozwój firm, nie zaś jak dzielić to, co one wytworzyły. Wymaga to zmian systemu podatkowego i kodeksu pracy oraz aktywnego i nowoczesnego wsparcia przedsiębiorstw przez rząd. Nie chodzi o dotacje i ulgi, ale o nowoczesny system regulacji, wsparcie informacyjne i instytucjonalne, stymulowanie rozwoju najnowocześniejszych branż.
Autor był wiceministrem przekształceń własnościowych i szefem komisji likwidacyjnej RSW.
|
Deficyt w handlu zagranicznym rośnie nieprzerwanie od 1991 roku. Głównym powodem jest niska konkurencyjność polskich firm.
W wielu branżach restrukturyzacja była podjęta zbyt późno, realizowana połowicznie lub błędnie.
Nadprodukcja nakłada kaganiec na wzrost cen produktów i usług. Tymczasem koszty rosną. Dlatego katastrofalnie kurczy się rentowność polskich firm. spadająca rentowność to kurczące się środki na rozwój i dalszą modernizację.
Większość polskich firm charakteryzuje się słabą płynnością, niedoborem środków obrotowych i brakiem środków na rozwój. Oprocentowanie kredytów jest wysokie.
przedsiębiorstwa są nadmiernie obciążane kosztami transformacji.
nie ma żadnych bodźców do rozwoju własnych technologii. Import jest tańszy i szybszy. Jednak import technologii i urządzeń nie wsparty własną myślą wymusza konieczność dalszego importu.
Osobną kwestią jest nierozwiązany od lat problem wspierania rozwoju małego biznesu.
konieczne jest przyspieszenie i zakończenie restrukturyzacji i prywatyzacji sektora państwowego. Należy też złagodzić różnego rodzaju obciążenia nałożone na przedsiębiorstwa i wesprzeć ich rozwój.
|
POWÓDŹ
Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia
Tylko głupi się nie boi
Opole 1997
FOT. MACIEJ SKAWIŃSKI
MAREK SZCZEPANIK
W Opolskiem ciągle żywa jest sprawa powodzi. Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia samorządowcy alarmują - przedłużają się prace przy likwidacji skutków powodzi, brakuje pieniędzy na konieczne remonty. Mimo zaawansowanych prac przy modernizacji umocnień groźba powodzi jest nadal realna.
- Nigdzie na świecie nie buduje się wałów na ochronę przed wodą, która statystycznie przypada raz na tysiąc lat - tłumaczy kierownik opolskiego oddziału Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej Tadeusz Pawłowski, do którego należy m.in. administrowanie opolskim odcinkiem koryta Odry. - Wały są obliczane i budowane na wodę stuletnią. Nie należy zapominać, że ochrona przeciwpowodziowa to nie tylko wysokie wały. W przyszłym roku zakończymy prace, których celem jest zwiększenie przepustowości rzek w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu, a tym samym odciążenie miejskich umocnień. Sama przebudowa węzłów wodnych w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu zapewni znaczącą ochronę mieszkańców tych miast przed powodzią. Przez cały czas zbiorniki koło Nysy są gotowe do przyjęcia stu milionów metrów sześciennych wody. Już dziś jest znacznie lepiej niż w 1997 roku, a kiedy zostanie wybudowany zbiornik w Raciborzu, możemy zapanować nawet nad bardzo dużą wodą - zapewnia Pawłowski.
Uniknąć tych samych błędów
Tego optymizmu nie podziela burmistrz Głuchołaz Jan Szawdylas. - Cieszę się, że mieszkańcy Kędzierzyna i Opola mogą spać spokojniej. Mnie jednak interesuje moja gmina i problemy jej mieszkańców, a te są ciągle związane z powodzią. Niestety, ta zawsze dociera najpierw do nas - mówi Szawdylas. Na poparcie swoich słów pokazuje pismo do marszałka Sejmu, w którym prosi o pomoc w odbudowie zniszczonego w 1997 roku muru oporowego na Białej Głuchołaskiej. Przez wyrwę w tym murze woda wdarła się do uzdrowiskowej części miasta. - W ubiegłym roku znowu mieliśmy powódź i kolejny raz woda weszła do miasta. Jesteśmy miastem uzdrowiskowym, ale ludzie nie przyjeżdżają do nas, bo i do czego. Kto zainwestuje pieniądze w terenie ciągle narażonym na zalanie i gdzie miasto ma znaleźć piętnaście milionów złotych na odbudowę zdroju, skoro od trzech lat nie ma z niego dochodów - denerwuje się burmistrz.
- Staramy się zrobić jak najwięcej - mówi odpowiedzialny za odbudowę i modernizację wałów dyrektor Wojewódzkiego Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych Tadeusz Cygan. - Powódź ujawniła wszystkie błędy. Teraz staramy się je wyeliminować. Dlatego jako główny cel przyjęto ochronę dużych skupisk ludzkich. Zgodnie z planami główne prace w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu powinny zostać zakończone w przyszłym roku. Mamy nadzieję, że w tym samym czasie w rejonie Opola rozpocznie się budowa obszaru zalewowego, do którego będzie kierowana woda z fal powodziowych. Po zbudowaniu siedmiu kilometrów wałów powstanie teren zalewowy o pojemności przekraczającej dwadzieścia milionów kubików. Zdaniem szefa WZMiUW do zadań pilnych należy jeszcze zaliczyć budowę dziesięciu kilometrów nowych wałów chroniących wsie gminy Lubsza i ulepszenie zabezpieczeń Lewina Brzeskiego i Nysy.
Bez zapłaty
Tempo i priorytety robót zależą od pieniędzy. Tu zaczyna się problem. Od początku roku firmy pracujące na rzecz WZMiUW nie otrzymują zapłaty za wykonane prace. Jak tłumaczy Cygan, nie mogą jej dostać, bo na jego konto do tej pory nie wpłynęła złotówka z funduszy pomocowych przewidzianych w rezerwie budżetowej i Funduszu Rozwoju Społecznego Rady Europy. Mimo to firmy nie przerywają pracy. Prezes spółki Polwod Stanisław Staniszewski, którego firma wykonuje gros robót przy odbudowie i modernizacji wałów, na swoją działalność bierze już komercyjne kredyty. Mniejsi wykonawcy nie mają takich możliwości. Wśród przedsiębiorców mówi się o kilku firmach, które zbankrutowały, nie doczekawszy się należności. Dyrektor Cygan powodów takiego stanu upatruje w skomplikowanych procedurach rozliczeń prac i w związanych z nimi zasadach uruchamiania nowych transz pieniędzy. - Na ten rok na prace przy wałach przyznano mi 12,5 miliona złotych. Już wykonane prace pochłonęły 70 procent tej kwoty. A mam informację, że przyznany limit może zostać zredukowany. Prac nie mogę cofnąć, więc w lipcu powinienem wstrzymać roboty - rozważa Cygan. Zdaniem zadłużonych przedsiębiorców wstrzymanie prac oznacza dla części z nich likwidację. Sytuację komplikuje system prowadzenia prac. W Opolu na przykład jest trzech inwestorów. RZGW modernizuje kanał Ulgi, WZMiUW obwałowanie na lewym brzegu wyspy Bolko. Prawy brzeg tego samego odcinka przypadł miastu. Każdy inwestor pieniądze pozyskuje w różny sposób i w różnym tempie. WZMiUW ze swoimi pracami (podwyższenie o metr istniejących wałów) chce uporać się przed końcem roku, a wtedy dopiero miejska część inwestycji się rozpocznie. Gdyby więc przyszła woda w wysokości podobnej do tej sprzed trzech lat, zalałaby prawobrzeżną część miasta w rejonie Komendy Wojewódzkiej Policji.
Nadzieja w smoku
W Urzędzie Wojewódzkim opracowano plany mobilizacji sił i środków koniecznych do ewakuacji ludzi z miejsc zagrożonych powodzią. Aby jednak system ewakuacji zadziałał na czas, konieczne jest uruchomienie nowoczesnego monitoringu rzek. System monitoringu ochrony kraju ma dopiero powstać. Alarmowany przez mieszkańców przy każdym deszczu burmistrz Głuchołaz ma już swój system pomiaru wód. Jeździ w sobie znane miejsca na rzece i w ten sposób stara się określić skalę grożącego Głuchołazom niebezpieczeństwa. Powodzi nadal boją się mieszkańcy gminy Lubsza. - Nasze wsie leżą na terenie położonym poniżej koryta Odry - opowiada wójt Lubszy Wojciech Jagiełłowicz. Co gorsza, wybudowane jeszcze przez Niemców umocnienia opierają się na niestabilnym gruncie. W kasie rolniczej gminy, gdzie co piąty dorosły ma prawo do zasiłku dla bezrobotnych, brakuje pieniędzy na wszystko. Także na odbudowę zniszczeń powodziowych (woda zalała 70 procent powierzchni gminy). Woda przyniosła też straty niematerialne. W ocenie pracującej w Lubszy psycholog Teresy Brandys-Tylipskiej u powodzian widoczne są objawy zespołu stresu pourazowego, objawiające się m.in. zmniejszoną aktywnością, osłabieniem więzi społecznych. - Tylko głupi się nie boi, a woda nie będzie czekać, aż ludzie zrobią umocnienia - mówi Jan Mykita z całkowicie zalanego przez powódź Dobrzynia. Takiej wody nic nie powstrzyma. Syn już przygotował na strychu miejsce na meble, gdyby znowu nas zalało. Tu nie ma życia. Przez cały czas szukam miejsca, żeby przenieść chociaż część swojej szkółki krzewów, bo tu nie chcą nawet nas ubezpieczyć. Żeby chociaż ktoś dał mi gwarancję, że w tym roku nas nie zaleje. Ale czy ktoś taki istnieje? - martwi się gospodarz.
- Zrobiono bardzo dużo i nie można tego negować. Jednak gdyby przyszła taka fala jak w 1997 roku, obecne umocnienia nie zapewnią pełnego bezpieczeństwa ludziom mieszkającym w sąsiedztwie Odry i jej dopływów - mówi były wojewoda opolski Ryszard Zembaczyński. Wiadomo, że wały buduje się na wodę "stuletnią". W razie wody "tysiącletniej" czy "trzystuletniej", która nawiedziła Górny Śląsk w 1985 roku, ważne jest szybkie obliczenie, dokąd woda dojdzie i skąd należy ewakuować ludzi i ich mienie. Do tego konieczne jest utworzenie nowoczesnego systemu monitoringu stanu wód opartego na automatycznych pomiarach i komputerach, a nie archaicznych wodowskazach odczytywanych przez strażników wałowych, jak jest teraz. Informacje o tym, że budowa systemu przekładana jest na kolejne lata, są po prostu zatrważające. Boję się, że gdyby dziś przyszła fala podobna do tej z 1997 roku, naszą najmocniejszą stroną kolejny raz okazałaby się improwizacja - uważa były wojewoda opolski Ryszard Zembaczyński.
|
W Opolskiem ciągle żywa jest sprawa powodzi. Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia samorządowcy alarmują - przedłużają się prace przy likwidacji skutków powodzi, brakuje pieniędzy na konieczne remonty. Mimo zaawansowanych prac przy modernizacji umocnień groźba powodzi jest nadal realna. Powódź ujawniła wszystkie błędy. Teraz staramy się je wyeliminować. Tempo i priorytety robót zależą od pieniędzy. Tu zaczyna się problem. W Urzędzie Wojewódzkim opracowano plany mobilizacji sił i środków koniecznych do ewakuacji ludzi z miejsc zagrożonych powodzią. Aby jednak system ewakuacji zadziałał na czas, konieczne jest uruchomienie nowoczesnego monitoringu rzek. System monitoringu ochrony kraju ma dopiero powstać. Woda przyniosła też straty niematerialne. u powodzian widoczne są objawy zespołu stresu pourazowego.
|
Z Bartoszem Jałowieckim, szefem Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, o problemach z wypłatą odszkodowań rozmawia Filip Gawryś
Niemcy muszą się rozliczyć
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Dziś nowojorska sędzia Shirley Kram zdecyduje, czy odrzucić pozwy poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę przeciw niemieckim bankom. Jeśli pozwy zostaną odrzucone, otworzy to drogę do rozpoczęcia wypłaty świadczeń. Ale werdykt wcale nie jest pewny. Sąd może nie odrzucić pozwów (tak stało się w styczniu), bo niemiecki przemysł nie zebrał do tej pory obiecanych pięciu miliardów marek. Aby uzyskać brakujące środki na odszkodowania, niemieckie firmy zamierzają podwyższyć zadeklarowaną wcześniej składkę do funduszu odszkodowawczego z jednego do półtora promila od obrotów. Wczoraj przedstawiciele ofiar III Rzeszy przeprowadzili w warszawskim Teatrze Żydowskim happening połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Inicjatywy Niemieckich Przedsiębiorstw, które nie zebrały jeszcze pełnej kwoty na odszkodowania.
Rz: Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze?
BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Mam nadzieję, że stanie się to dzisiaj. Wtedy Bundestag powinien jak najszybciej uchwalić tzw. pokój prawny. Obradujący w marcu niemiecki parlament mógłby podjąć taką uchwałę. Pierwsza transza z 1,812 mld marek ma nam zostać przekazana najpóźniej 14 dni po tym fakcie. Zanim zostanie zrealizowany pierwszy czek, ma upłynąć dodatkowo 10 dni roboczych. Przy założeniu, że taki scenariusz zostanie zrealizowany, w połowie kwietnia poszkodowani mogliby odebrać pierwsze wypłaty.
Jakie są na to szanse?
Liczyliśmy, że ostatnie pozwy zostaną odrzucone w Ameryce 24 stycznia. Nie stało się tak, bo sędzia Shirley Kram miała zastrzeżenia m.in. do tego, iż przemysł niemiecki nie zebrał jeszcze 5 mld marek. Od kilku tygodni obserwujemy przedziwne zachowanie przedstawicieli niemieckiego przemysłu, którzy nadinterpretują porozumienie berlińskie. Uważają np., że w USA muszą być odrzucone wszelkie pozwy, które dotyczą niemieckiego przemysłu. Tego w porozumieniu nie było. A przecież wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że nowe pozwy i tak będą składane. Dlatego wypracowaliśmy mechanizm, zgodnie z którym rząd USA ma wysyłać do sądów tzw. statement of interest i tym samym wpływać na ich odrzucanie. Odrzucenie nowych pozwów nie jest warunkiem uruchomienia wypłat. Chodzi np. o pozew przeciw IBM, firmie, której zarzuca się współpracę z Trzecią Rzeszą. Tymczasem nawet Departament Stanu stwierdził, że pozew ten nie ma nic wspólnego ze świadczeniami, które mają wypłacić Niemcy, gdyż dotyczy wyłącznie działalności amerykańskiego przedsiębiorstwa. To, co robi przemysł niemiecki, nie może być niczym innym, jak cyniczną grą na zwłokę wynikającą z tego, że nie dysponuje on kwotą pięciu mld marek. Przemysł albo nie potrafi uzbierać tej kwoty, albo nie chce jej uzbierać.
Od rozpoczęcia rozmów na temat odszkodowań między zainteresowanymi stronami minęły dwa lata. Wielu z tych, którzy mogli dostać pieniądze, już nie żyje.
To wina przede wszystkim strony niemieckiej, którą trzeba było w trudnych negocjacjach przekonywać do uznania roszczeń byłych pracowników niewolniczych i przymusowych Trzeciej Rzeszy. Potem, kiedy zaczęła działać niemiecka fundacja mieliśmy do czynienia z bałaganem. Teraz spowolnienie procesu wynika z tego, iż niemiecki przemysł nie trzyma się ustaleń.
Pojawiał się w trakcie tych negocjacji taki oto zarzut pod adresem fundacji i polskiego rządu: my nie jesteśmy wystarczająco agresywni w tej sprawie, bo jest Unia Europejska, są negocjacje członkowskie, Niemcy są główną siłą napędową w Unii i musimy ważyć argumenty.
Pamiętam te dyskusje. Były takie głosy, żeby w ogóle nie naciskać w sprawie odszkodowań, że to byłaby tragedia dla stosunków polsko-niemieckich.
Czyje głosy?
Nie chciałbym się posługiwać nazwiskami.
Ktoś w Kancelarii Premiera?
Są też wpływowe osoby poza rządem. Na samym początku sprawa świadczeń niemieckich nie miała tylu zwolenników, ilu teraz. Robiliśmy coś, co miało niewielkie szanse na powodzenie. Rok 1953 - PRL zrzekła się reparacji wojennych względem całych Niemiec, kiedy nawet Związek Radziecki zrzekł ich się tylko w stosunku do Niemiec Wschodnich. W 1991 roku Polska podpisała umowę z RFN, na podstawie której polski rząd nie mógł już zgłaszać roszczeń w stosunku do rządu Niemiec. W zamian za to rząd RFN przeznaczył 500 mln marek na pomoc humanitarną dla ofiar Trzeciej Rzeszy, które wypłacała Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie. W 1998 r. prawdopodobieństwo, żeby cokolwiek uzyskać dla byłych pracowników niewolniczych i przymusowych w Polsce, było niewielkie. To, co osiągnęliśmy, jest zasługą premiera Jerzego Buzka i ministrów, którzy prowadzili negocjacje: Jerzego Widzyka, Jerzego Kranza, Janusza Stańczyka i Wiesława Walendziaka. Na początku istotną rolę odegrał również Jerzy Marek Nowakowski, który pierwszy odważył się skontaktować z amerykańskimi adwokatami Michaelem Hausfeldem i Martinem Mendelsohnem.
Kilka miesięcy temu mówił pan, że jest pan przeciwny zaliczkom dla ofiar, bo to jest "rozmienianie się na drobne", a Polacy powinni się domagać całości odszkodowań i to jak najszybciej. Teraz pan się godzi na zaliczki, a część środowisk reprezentujących poszkodowanych w sposób bardziej lub mniej oficjalny ich nie chce. O co tu chodzi?
Nie należałem do wielkich zwolenników zaliczek. Miałem zastrzeżenia przede wszystkim dlatego, że Niemcy nie gwarantowali wtedy, że zaliczki wypłacone ze środków naszej fundacji zostaną uznane za część świadczenia. Bez takich gwarancji nie byłyby to zaliczki, tylko dodatkowe wypłaty dla określonej grupy ofiar. Chcieliśmy też, żeby świadczenia nie były przez poszkodowanych odbierane jako jałmużna.
Może zmienił pan zdanie dlatego, że były w tej sprawie na pana naciski, m.in. premiera?
Pan premier poprał pomysł wypłaty zaliczek. Proszę jednak zauważyć, że od listopada ubiegłego roku zasadniczo zmieniła się sytuacja. Najważniejsze, że Niemcy w końcu zgodzili się na wypłaty zaliczek i to również dzięki naciskom premiera. Zgodę otrzymaliśmy dopiero 25 stycznia na posiedzeniu kuratorium niemieckiej fundacji, w dramatycznych okolicznościach, kiedy okazało się, że w Stanach Zjednoczonych nie zostały odrzucone pozwy i że tak naprawdę nie wiadomo, kiedy zostaną uruchomione właściwe wypłaty. 9 lutego na nadzwyczajnym posiedzeniu rady naszej fundacji ustaliliśmy, że zaliczki - 1400 złotych dla najstarszych poszkodowanych - zostaną wypłacone, jeżeli w USA nie zostaną odrzucone pozwy w ciągu 30 dni od przyjęcia tej decyzji. Gdyby miały ruszyć zaliczki, to nastąpiłoby to w poniedziałek 12 marca. Staraliśmy się doprowadzić do tego, żeby ta zaliczka była jak najwyższa.
Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym roku zakończycie wypłaty świadczeń, co wtedy stanie się z fundacją?
Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka, i to jeszcze przed przyszłym rokiem. Mam na myśli dzieci do szesnastego roku życia, które były zatrudniane w miejscu zamieszkania. To jest duża grupa osób - może nawet 80 tysięcy. Dzięki staraniom ministra Jerzego Widzyka i ministra Jerzego Kranza oraz byłej administracji amerykańskiej udało nam się uzyskać 40 mln złotych z Funduszu na rzecz Ofiar Prześladowań Hitlerowskich. Sądzę, że na swym najbliższym posiedzeniu rada fundacji podejmie decyzję o przeznaczeniu tych środków wraz z częścią środków fundacji na wypłaty właśnie dla tej grupy osób.
Jest też wciąż nierozwiązana kwestia powstańców warszawskich - byłych jeńców wojennych. Pojawiają się pomysły stowarzyszeń reprezentujących poszkodowanych, by część z dotychczasowych środków fundacji przeznaczyć np. na zakup leków i sfinansowanie opieki medycznej.
Fundacja, oczywiście w innym kształcie, mogłaby istnieć nadal, również w celu opracowania ogromnego zasobu zgromadzonych przez nią dokumentów. Archiwum powinno służyć historykom, naukowcom. Powinniśmy je do tego jak najszybciej przygotować. Warto również dokładnie opracować zeznania świadków tamtych wydarzeń. Ci ludzie opuszczają nas w zatrważającym tempie. -
|
Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze?
BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Liczyliśmy, że ostatnie pozwy zostaną odrzucone 24 stycznia. Nie stało się tak, bo sędzia miała zastrzeżenia m.in. do tego, iż przemysł niemiecki nie zebrał jeszcze 5 mld marek.
Kilka miesięcy temu mówił pan, że jest pan przeciwny zaliczkom dla ofiar. Teraz pan się godzi na zaliczki.
od listopada ubiegłego roku zmieniła się sytuacja. okazało się, że w Stanach Zjednoczonych nie zostały odrzucone pozwy i że nie wiadomo, kiedy zostaną uruchomione właściwe wypłaty.
w przyszłym roku zakończycie wypłaty świadczeń, co wtedy stanie się z fundacją?
Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka.
|
Marek Citko: "Najważniejszy jest Chrystus. On jest naszym Panem i Mistrzem. Pokazuje nam, jak żyć."
Człowiek niezależny
FOT. JACEK DOMIŃSKI
Co to jest citkomania?
Moje nazwisko ukazuje się prawie codziennie w jakiejś gazecie albo słychać je w sportowych dziennikach telewizyjnych. Znają mnie nie tylko ludzie, którzy interesują się sportem, lecz także zwykli zjadacze chleba, starsze kobiety i mężczyźni. Niektórzy ludzie chcieli wykorzystać ten chwilowy szum wokół mojej osoby, bo w tym czasie Citko był modny, ludzie chcieli się o nim czegoś dowiedzieć i jeśli w gazetach było coś o Citce, to one szły jak woda.
Skąd się wzięło to zainteresowanie?
Trudno mi powiedzieć. Chciałem tylko uczciwie trenować i pracować. Tak się ułożyło, że miałem bardzo dobre występy w Lidze Mistrzów, strzeliłem dwie bramki, w tym jedną bardzo ładną w meczu z Atletico Madryt. Później było Wembley. Media tak podsycały atmosferę, że każdy czekał na ten mecz. Wszyscy przypominali, że od wielu lat żaden Polak nie strzelił tam bramki. Ja zdobyłem gola w siódmej minucie i ukazały się tytuły w stylu: "Citko odczarował bramkę". Później był plebiscyt telewizyjny na najlepszego sportowca roku, który wygrałem, mimo obecności na liście siedmiu mistrzów olimpijskich. Styczeń to wyjazd do Blackburn. Gazety prześcigały się w podawaniu o mnie informacji, że interesują się mną Milan, Inter, i zwykły człowiek, który nie interesuje się sportem, musiał o mnie usłyszeć. Ludzie dowiedzieli się również o mojej stronie duchowej, przeżyciach wewnętrznych i nawróceniu. To też było coś innego: młody piłkarz, już gwiazda - jak niektórzy twierdzą - mówi coś innego, zachowuje się inaczej, inaczej spędza dzień. Do tego doszły niekonwencjonalne akcje, bramki strzelane piętą. Na moje wystąpienia w Radiu Maryja czy prasie katolickiej zwróciły uwagę osoby starsze.
Czy dużo ludzi zna numer pańskiego telefonu?
Za dużo. Jakoś to zwalczam, ale do moich rodziców do Białegostoku ciągle dzwonią ludzie z całej Polski. Większość tych rozmów jest miła, są podziękowania i życzenia od fanów, prośby, żeby wysłać zdjęcia czy autografy. Gdy mieszkałem w Łodzi w innym mieszkaniu, w ogóle nie podnosiłem słuchawki. Telefon dzwonił dosłownie co minutę. Gdy kładłem się spać, to wyłączałem telefon i domofon, bo budzono mnie już o siódmej rano.
Czy otrzymywał pan oferty małżeńskie?
Troszeczkę, głównie listownie. Teraz tych listów nie otwieram w ogóle, bo jest ich taki stos, że do końca sezonu bym ich nie przeczytał.
Jest pan zmęczony swoją popularnością?
Na pewno. Chciałbym spokojnie przejść przez ulicę, pójść na spacer, usiąść, zjeść obiad w restauracji. Gdyby zachowanie kibiców było kulturalne, to nie byłoby sprawy, ale oni są często natarczywi. Przeszkadza mi dużo telefonów z różnymi prośbami i zaproszeń, bo nie mam chwili odpoczynku. Do klubu oraz do domu przyjeżdżają ludzie, którzy czegoś chcą. Coraz częściej zdarza mi się im odmawiać.
Nie odrzuca pan jednak zaproszeń ze szkół na spotkania z dziećmi?
Staram się nie odmawiać osobom, które kiedyś mi pomogły, i rewanżuję się, jeśli chcą, żebym spotkał się z dziećmi.
Rodzina też nie daje panu schronienia?
Cała rodzina przeżywa moje mecze. Mama na bieżąco śledzi wyniki. Najstarszy brat nagrywa na wideo wszystkie spotkania, w których gram. Także siostra, bratowe, szwagier, ciotki i synowie ciotek, którzy do tej pory nie oglądali meczów, teraz patrzą i przeżywają. Poszła rodzinna fala i każdy mi kibicuje. Jak przyjeżdżam do domu, do Białegostoku, to widzę tę skalę zainteresowania po liczbie zdjęć, które mama u mnie zamawia. W Łodzi staram się nigdzie nie chodzić, jest tylko trening i dom. W Białymstoku gdzieś jednak wychodzę, najczęściej z kolegą. Ludzie też mnie rozpoznają.
Mama bardzo tęskni za najmłodszym synem? Chętnie wraca pan do domu?
Zawsze. Jestem wdzięczny swoim rodzicom za wszystko, co dla mnie zrobili. Swoim postępowaniem dawali pięciorgu dzieciom dobry przykład, dbali o nasze wychowanie duchowe. Tato był zapracowany. Był mistrzem tkactwa, teraz jest na rencie. Mama pracowała w "Społem", była kierowniczką. Żeby nas utrzymać, rodzice wyjeżdżali za granicę, na handel na Węgry i do Czech. W domu zawsze była dyscyplina. Tato się nie wtrącał, zabierał głos tylko wtedy, gdy naprawdę coś przeskrobaliśmy. Wtedy było lanie, takie solidne. Dostałem od taty tylko raz, gdy wróciłem do domu o drugiej w nocy i rodzice musieli mnie szukać. W naszej rodzinie wszyscy byli uczciwi, wszystkie święta były przeżywane w atmosferze uduchowienia, spowiedź, modlitwa, to miało na nas duży wpływ.
A jak było w szkole?
W podstawówce był taki okres, że miałem same piątki i czwórki, potem, w liceum, kiedy więcej grałem w piłkę, już tylko zdawałem z klasy do klasy. Wtedy już było bardzo mało czasu na chodzenie do szkoły, nie mówiąc o nauce. Ale nie miałem większych problemów. Dobrych ocen było mało, ale nigdy nie byłem zagrożony z żadnego przedmiotu. Na maturze zdawałem polski, matematykę i geografię, bo była najłatwiejsza. Nie byłem zbyt dobrze przygotowany, dużo pomogli mi nauczyciele.
Jak trafił pan do katolickiego Ruchu Światło i Życie?
Szukałem sensu i celu w życiu. Błądziłem, różne myśli chodziły mi po głowie, raz byłem optymistycznie nastawiony do życia, innym razem wszystko mnie denerwowało. Nie miałem planu. Kierowałem się emocjami lub urokami życia. Nie miałem żelaznych zasad i celu, do którego bym podążał. Jacek Chańko, mój przyjaciel, był na spotkaniu wspólnoty Ruchu Światło i Życie, opowiedział mi o nim i wybraliśmy się razem. Przedtem na swój sposób też byłem człowiekiem wierzącym, bo chodziłem do kościoła. Poszedłem na to spotkanie z ciekawości, zobaczyć, jak tam jest, i to mnie zafascynowało, nadało cel mojemu życiu. Dało mi wolność duchową. Jestem człowiekiem niezależnym. Nikt nie może mi narzucić stylu bycia, zachowywania się. To mi daje spokój, swobodę. Dzięki Chrystusowi poradziłem sobie ze zniewoleniami i wszystkimi problemami. Byłem niewolnikiem pewnych zachowań. Dzięki Chrystusowi poprzez wspólnotę mogłem sobie z tym lepiej poradzić. Zmieniły się moje pragnienia, myślenie o świecie, podejście do ludzi. Jestem wolny, spokojny i zbyt wiele do szczęścia nie potrzebuję.
Co było pańskim głównym celem w życiu do chwili wstąpienia do Ruchu?
Postawa egoistyczna: wszystko dla siebie, jak najwięcej zarobić, jak najlepiej się ustawić, być sławnym, podziwianym, kochanym, mieć dużo pieniędzy. Byłem chłopakiem, który nie ma innych wartości, tylko stawia sobie modne cele, które proponuje prasa i telewizja, i nazywa to sukcesem. Z doświadczenia wiem, że to jest błędne i nie warto się uganiać za sławą, bo wtedy człowiek staje się niewolnikiem środowiska, układów i ludzi.
Kiedy pan się nawrócił?
Trzy lata temu. Miałem wtedy 20 lat.
Czy Ruch nakłada na pana jakieś obowiązki?
To nie jest żadna instytucja. Tam spotyka się młodzież i nikt od nikogo niczego nie wymaga. Mamy wolność i wolny wybór. Sami decydujemy o sobie. Jeśli sam poczuję się wobec kogoś zobowiązany, to w ten czy inny sposób mu pomagam. To nie jest tak jak w sektach, w których człowiek powiązany jest zobowiązaniami i nie może się wyrwać z kręgu. W Ruchu nikt nikogo na siłę nie trzyma. Są tam ludzie o głębokiej wierze i otwartym sercu, którzy po prostu chcą pomóc sobie nawzajem. Najważniejszy jest Chrystus. On jest naszym Panem i Mistrzem. Pokazuje nam, jak żyć, żeby osiągnąć spokój ducha, szczęście i otrzymać nagrodę na końcu życia. Najważniejsza jest Ewangelia i dziesięć przykazań.
Udziela pan pomocy finansowej potrzebującym?
Jestem daleki od tego, żeby mówić, czy pomagam i komu pomagam. Nawet jeśli pomagam, to staram się, żeby nie wiedzieli o tym inni członkowie wspólnoty, tylko ta jedna osoba. Nie robię tego na pokaz, ale z potrzeby serca i dzielenia się z bliźnimi, jeśli mam wystarczające środki.
Mówi się, że pomoc finansowa z pańskiej strony jest ogromna.
Naprawdę nie chciałbym o tym opowiadać.
Na czym polegają spotkania we wspólnocie?
Ksiądz jest przewodnikiem duchowym, ale spotkania prowadzi młodzież. Są to ludzie odpowiedzialni, którzy założyli tę wspólnotę, są w niej od jakiegoś czasu. Jest modlitwa, jest śpiew przy gitarze. Na każdym spotkaniu jest katecheza, czytanie Pisma Świętego, jego interpretacja. Często są Świadectwa. Różni ludzie opowiadają o swoim nawróceniu, o tym, jak Pan Bóg ich doświadczył w życiu, jak przemienił ich postępowanie. Ale na pierwszym miejscu jest modlitwa. Jest też modlitwa za osoby, które jej potrzebują, bo mają jakieś problemy. Ja takiej modlitwy doświadczyłem przychodząc na spotkanie pierwszy raz. Pan Bóg mnie uzdrowił z moich grzechów, obmył ze wszystkich moich win, jakbym narodził się na nowo.
Poczuł pan to przy pierwszym spotkaniu?
Oczywiście. To podkreślam często w moim Świadectwie.
Co to jest Świadectwo?
Przyznanie się do Chrystusa, opowiadanie o tym, jak on zmienił moje życie. Miałem osobisty kontakt z Jezusem. Tego nie da się opisać słowami. To jest takie doświadczenie, że człowiek czuje wielkie oczyszczenie i powstaje do nowego życia. Nie mogłem powstrzymać łez.
Jak często odbywają się spotkania wspólnoty?
Raz w tygodniu. Osoby, które zaczynają, spotykają się dwa razy w tygodniu, żeby się poznać, nie czuć się wyobcowanym. Grupy liczą 20 - 30 osób.
Kto stoi na czele Ruchu? Kto był jego założycielem?
Nigdy nie interesowały mnie dokładne struktury, po prostu przychodziłem na spotkania. Ksiądz lub inne odpowiedzialne osoby modlą się za wspólnotę i starają się swoim życiem dawać dobry przykład. Opiekują się osobami, które przychodzą, żeby nie czuły się samotne. To jest oparte na prawdzie i miłości. Człowiek już za pierwszym razem czuje się jak w rodzinie.
Często chodzi pan do kościoła?
Teraz w ogóle nie mam czasu na spotkania we wspólnocie Jeśli nie mam wyjazdu na mecz, to w kościele jestem codziennie.
Jakim jest pan piłkarzem?
Staram się nigdy nie oceniać innych ani siebie. Nie mogę siebie dobrze ocenić - ocena będzie albo za wysoka, albo za niska. Jestem taki, jaki jestem. Niech inni mnie oceniają. Staram się słuchać tylko swoich przyjaciół. Jeśli źle mnie oceniają, to przyjmuję ich krytykę. Nie ze złością, bo wiem, że chcą mojego dobra. Staram się zmienić w miarę swoich sił.
Czy na boisku pokazał pan już wszystkie swoje możliwości?
Trudno mi powiedzieć. Chciałbym wyjechać do jakiegoś dobrego klubu i tam sprawdzić, czy naprawdę jestem dobrym piłkarzem. Czuję wewnętrznie, że wszystkiego jeszcze nie pokazałem.
Mówiło się, że kilka znanych klubów europejskich chciało pana kupić. Wokół tych niedoszłych transferów narosło sporo legend. Jak było naprawdę?
Do mnie osobiście do tej pory żaden klub się nie zgłosił. Wszystkie propozycje szły do prezesów Widzewa lub dzwonili do mnie menedżerowie. Ci ostatni nie chcieli jednak podawać konkretnie klubów, tylko prosili, żeby dać im pozwolenie na załatwienie transferu. Nie zgadzałem się, bo nie uznaję załatwiania czegoś w ciemno. Bardzo spokojnie podchodziłem do tych spraw, bo nie chciałem wyjeżdżać z kraju. Teraz jest kilka konkretnych propozycji, które otrzymali moi doradcy.
Kto panu doradza?
Panowie Andrzej Kulikowski i Tomasz Zimoch.
Podpisaliście kontrakty?
Nie, oni po prostu chcą mi pomóc bez żadnej korzyści dla siebie.
Sam pan nie potrafi zadbać o siebie?
Już tyle nieprawdziwych rzeczy napisano o mnie w prasie, że poprosiłem pana Zimocha, żeby wziął na siebie kontakt z mediami. Niebawem te rozmowy z zagranicznymi kontrahentami dojdą do skutku. Odczuwam potrzebę, żeby w czerwcu wyjechać do klubu zagranicznego, taką potrzebę ma, zdaje się, także Widzew. W Polsce gra mi się coraz ciężej, bo jestem pilnowany ciągle przez jednego lub dwóch obrońców. Wszyscy się starają, żeby Citko nie pograł i nic nie pokazał. Ale w ten sposób też pomagam drużynie. Ściągam dwóch, trzech obrońców i koledzy mają więcej miejsca na boisku. Nie jestem załamany swoją słabszą grą. Jeśli drużyna wygrywa, to mi wystarcza. Dalej pracuję nad sobą, to jest dla mnie nowe doświadczenie, żeby sobie poradzić, kiedy mam na plecach dwóch - trzech obrońców. Nie tragizuję, nie chodzę smutny i przygotowuję się do wyjazdu. Uczę się języka angielskiego, staram się poukładać sprawy osobiste, żebym w czerwcu był gotowy do wyjazdu. Zanim wyjadę, podpiszę nowy kontrakt z Widzewem. Wiem, że ta umowa nie zostanie spełniona, ale chcę odwdzięczyć się Widzewowi za wszystko, co dla mnie zrobił. Gdybym nie podpisał nowej umowy, to zgodnie z przepisami międzynarodowymi wszystkie pieniądze z tytułu transferu mógłbym wziąć do kieszeni. Namawiał mnie zresztą do tego jeden z menedżerów. Proponował 2 miliony dolarów. Ja jednak jestem innym człowiekiem. Zawsze pamiętam o ludziach, którzy mi pomogli.
Czy jest pan bogatym człowiekiem?
Zależy, jak na to spojrzeć. Mogę powiedzieć, że stać mnie na wszystko. Kupiłem sobie toyotę celikę, mieszkanie w Białymstoku. Może jestem bogaty, ale to się szybko może rozpłynąć, bo nie jestem taki, żeby gromadzić pieniądze na koncie i patrzeć, jak kupka rośnie. Nie interesuje mnie żadne bogactwo. Dużo ludzi jest niby bogatych, ale oni zdobyli bogactwo na kredytach i przekrętach. Dla mnie biedniejszy człowiek, jeśli postępuje zgodnie z Ewangelią i przykazaniami, jest bardziej wartościowy niż bogaty.
Jak pogodzić pańskie zasady życiowe z brudem, który panuje w polskiej piłce nożnej?
Spotykałem się z okropnym sędziowaniem. Sędziowie śmiali mi się w oczy i prowadzili mecze tak, jak chcieli. Powiedziałem kiedyś prezesowi Jagiellonii Białystok, że gra w drugiej lidze już mnie nie interesuje, bo boiskowe oszustwo zabiera ambicję i chęć do gry. W pierwszej lidze oszustw jest może mniej. Daleki jestem od tego, żeby kogoś potępiać. Każdy powinien spojrzeć na swoje sumienie. Są jednak sędziowie, którzy odnoszą się do piłkarzy bez szacunku, z wyższością i z pobłażliwym uśmiechem na twarzy. Oni uważają, że są najważniejsi. Jeśli któraś drużyna lub piłkarz będą głośno o tym mówić, to sędziowie się zbiorą i mogą taką drużynę lub piłkarza skasować.
Który sędzia najbardziej panu dokuczył?
Nie chciałbym wymieniać nazwisk, ale często słyszałem: "Gnoju, nie odzywaj się". Kiedyś sędzia zamiast podyktować karnego, bo obrońca mnie faulował, pokazał mi żółtą kartkę i jeszcze śmiał się w twarz.
Nie ma pan oporów przed wykonywaniem rzutów karnych po faulach, których nie było?
Na kasecie wideo z ostatniego meczu w Pucharze Polski z Petrochemią widać było, że obrońca Petrochemii nie sfaulował Mirka Szymkowiaka. Jednak na boisku cała drużyna Widzewa widziała tego karnego. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nie było to tak ewidentne, że karny nie powinien być podyktowany. Wydawało mi się, że obrońca się spóźnił i podciął Szymkowiaka. Ja wykonywałem tego karnego z czystym sumieniem.
Ma pan przyjaciół w Widzewie?
Przyjaźnię się z Danielem Boguszem i Mirkiem Szymkowiakiem. Jesteśmy najmłodsi w drużynie, blisko siebie mieszkamy i wspólnie spędzamy dużo czasu.
Czy w Widzewie jest podział na starych i młodych?
Nie ma żadnego podziału. Jest superatmosfera. Wspólnie siadamy, wspólnie żartujemy. Jeśli ktoś próbuje wywyższać się, to od razu cała drużyna reaguje negatywnie i on musi się pogodzić z zasadami, które tu panują.
Do zagranicznego klubu wyjedzie pan z dziewczyną?
Mam wiele koleżanek, ale dziewczyny nie mam. Czasopisma brukowe szukają sensacji. "Super Express" zrobił fotomontaż, że niby ojciec mojej dziewczyny ma masarnię, a ja stoję przed tą masarnią z kiełbasą i reklamuję wyroby teścia. Do Blackburn nie wyjechałem niby dlatego, że teść dużo zarabia. "Super Express", mimo że ma tak duży nakład, publikuje dużo nierzetelnych informacji. Dziewczyną mojego życia będzie ta, która kieruje się wartościami podobnymi do moich i nie może tego robić na siłę.
Rozmawiał Krzysztof Guzowski
|
Co to jest citkomania?
Moje nazwisko ukazuje się prawie codziennie w jakiejś gazecie albo słychać je w sportowych dziennikach telewizyjnych. Znają mnie nie tylko ludzie, którzy interesują się sportem.
Jest pan zmęczony swoją popularnością?
Na pewno.
Rodzina nie daje panu schronienia?
Cała rodzina przeżywa moje mecze.
Jak trafił pan do katolickiego Ruchu Światło i Życie?
Szukałem sensu i celu w życiu.
Co było pańskim głównym celem w życiu do chwili wstąpienia do Ruchu?
wszystko dla siebie.
Kiedy pan się nawrócił?
Trzy lata temu.
Czy Ruch nakłada na pana jakieś obowiązki?
Mamy wolność i wolny wybór.
Udziela pan pomocy finansowej potrzebującym?
Nie robię tego na pokaz, ale z potrzeby serca i dzielenia się z bliźnimi, jeśli mam wystarczające środki.
Na czym polegają spotkania we wspólnocie?
jest katecheza, czytanie Pisma Świętego, jego interpretacja. Często są Świadectwa. na pierwszym miejscu jest modlitwa.
Jakim jest pan piłkarzem?Niech inni mnie oceniają.
Czy na boisku pokazał pan już wszystkie swoje możliwości?
wszystkiego jeszcze nie pokazałem.
kilka znanych klubów europejskich chciało pana kupić.
propozycje szły do prezesów Widzewa lub dzwonili do mnie menedżerowie.
Czy jest pan bogatym człowiekiem?
stać mnie na wszystko.
Jak pogodzić pańskie zasady życiowe z brudem, który panuje w polskiej piłce nożnej?
Spotykałem się z okropnym sędziowaniem. Nie ma pan oporów przed wykonywaniem rzutów karnych po faulach, których nie było?
Na kasecie z ostatniego meczu w Pucharze Polski widać było, że obrońca nie sfaulował . na boisku cała drużyna Widzewa widziała tego karnego. Ja wykonywałem karnego z czystym sumieniem.
Do zagranicznego klubu wyjedzie pan z dziewczyną?
dziewczyny nie mam.
|
ROZMOWA
Louis Schweitzer, szef Renault
Państwo nie powinno pomagać producentom
Louis Schweitzer, szef Renault
: Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie?
LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. Kilka lat temu można było mieć wrażenie, że jest to przemysł nieruchawy. Ponadto uważano, że ma małe perspektywy wzrostu. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu i to nie tylko na tradycyjnych rynkach (USA, Europa Zachodnia, Japonia), ale także w Europie Środkowej i Ameryce Łacińskiej. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki.
Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy?
Nie. Dobro, jakim jest samochód, jest jedynym - poza domem, mieszkaniem, czyli nieruchomością - które pierwszy właściciel odsprzedaje. A im bardziej kraj jest rozwinięty, tym wyższa jakość pojazdów i krótszy okres posiadania ich przez pierwszego nabywcę. A więc cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Żywotność samochodu wynosi średnio 14 lat, od chwili kupna do złomowania. Pierwszy właściciel używa go na ogół 3-4 lata i im łatwiej będzie mu dobrze go sprzedać, tym chętniej kupi nowy. Zatem wydłużając żywotność pojazdu o 2-3 lata zwiększamy też jego wartość i sprzyjamy nabyciu nowego. W ciągu 5 lat zmieniło się w Europie natomiast to, że dawniej cena rosła regularnie szybciej od inflacji, potem nastąpiło załamanie tej tendencji i ceny nowych pojazdów raczej spadają. To zmiana strukturalna.
Jaki pojazd został najskuteczniej, najbardziej inteligentnie wprowadzony na rynek?
Ford T. To pierwszy samochód, który stał się markowym produktem. Natomiast pod względem technicznym, jeśli nie brać pod uwagę Renault, to Citroen 11 CV z przednim napędem. To najbardziej interesująca pod wieloma względami innowacja w historii motoryzacji. Jeśli zaś chodzi o sukces marketingowy, żywotność i czas trwania sukcesu "garbusa" są absolutnie wyjątkowe. Teraz, moim zdaniem, najciekawszymi nowinkami są modele Espace i Scénic Renault.
Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? Dlaczego na przykład segment Opla Vectry traci 2 punkty procentowe rocznie?
W ostatnich 20-25 latach chodziło głównie o zróżnicowanie oferty bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Z kolei ludzie nie cierpią uniformizacji, dlatego chcą mieć swobodę wyboru. Przyszłość zatem to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom. Niektóre, jak scénic, będą przeznaczone dla dużej grupy, inne dla mniejszej jak choćby renault avantime (2-drzwiowy coupé) na płycie espace; tego auta zamierzamy sprzedawać 60-70 sztuk dziennie, a scénica sprzedajemy 1800 egz.
Istnieje zatem ogromne zróżnicowanie, a w nim segment bardzo tradycyjny, właśnie vectry, który maleje. Kiedy pojawia się nowy produkt, segment tradycyjny kurczy się. Maleje udział wszystkich modeli, które można nazwać konwencjonalnymi limuzynami trzybryłowymi. W Europie nabierają popularności jednobryłowce, kombi, w USA - pojazdy wielozadaniowe (SUV), hybrydowe.
Często dochodzi do akcji wycofywania aut z rynku i usuwania przez producenta wad fabrycznych. Ostatnio spotkało to model Renault Kangoo. Czy to, Pana zdaniem, jest skutek jawności w motoryzacji, czy wynik tempa produkcji narzuconego przez konkurencję?
Sprawa Kangoo była sprawą bezpieczeństwa, bo istniało ryzyko uruchomienia bez powodu poduszek powietrznych.
Oczywiście mamy do czynienia z istotnym elementem, jakim jest właśnie jawność w przemyśle. Niedawny przypadek Forda i opon Firestone - fakt świadomego stworzenia zagrożenia dla kogoś jest nie do zaakceptowania. Producenci naprawiają więc swe błędy, nawet wycofując auta do naprawy, niezależnie, czy chodzi o 10, 15 czy 100 tys. pojazdów. To taka sama zasada ostrożności, jak w produkcji żywności. I rzeczywiście związana z jawnością. Nie ma natomiast nic wspólnego z tempem produkcji, bo jeśli przyjrzeć się pojazdom to niezawodność wszystkich podzespołów znacznie poprawiła się. Wspominałem już, że pojazdy mają bogatsze wyposażenie. Ale kiedy zwiększa się bogactwo wyposażenia, wzrasta niemal mechanicznie ryzyko.
Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki w tym wypadku myślę o motoryzacji, i ma to wpływ na gospodarkę narodową, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą?
Nie! Ale to ciekawe. We Francji doszło do poważnego kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszło mu z pomocą poprzez specyficzne posunięcia (dopłaty przy skupie starych pojazdów i kupnie nowych - p.r.). Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre, wręcz katastrofalne. Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków i ja o to walczę. We Francji, w Niemczech nie ma takich podatków, ale już w Danii istnieje dopłata do ceny kupna w wysokości 100 proc. wartości pojazdu.
Co Pan sądzi o obniżaniu podatku od paliwa płynnego?
To trudna kwestia i nie ma prostej odpowiedzi. Jako taki jest podatkiem niesprawiedliwym dla jednostki, bo uderza bardziej ludzi gorzej sytuowanych niż bardzo bogatych. Wydatki na paliwo płynne nie są proporcjonalne do bogactwa, zatem to niesprawiedliwy podatek, a ponadto jest odbierany bardzo emocjonalnie, przy każdym tankowaniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na kraje, które nie mają takiego podatku, np. USA, to widać marnotrawstwo paliwa, a nie widać żadnych starań w celu zmniejszenia emisji tlenku węgla, nie walczy się skutecznie z efektem cieplarnianym. Należy więc znaleźć równowagę. Moim zdaniem, walka o zniesienie podatku od paliwa płynnego to błąd. Należałoby natomiast skorygować system opodatkowania. Kraje europejskie mnożyły ostatnie skutki podwyżek cen ropy w krajach naftowych. To nie jest normalne.
Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie. Jakie plany strategiczne ma grupa?
Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. Zaczęło jednak przekształcać się 10 lat wcześniej, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że państwo nie może nam pomóc, a jeśli nie nastąpi poprawa, to firma zniknie. Od tamtej pory stawka jest tak sama: istniejemy w konkurencyjnym świecie, europejskim i światowym, bo Europa jest całkowicie otwarta na import, inaczej niż Japonia i USA. Zatem jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną. Stwierdziliśmy, że jesteśmy firmą regionalną, a powinniśmy działać szerzej, to doprowadziło do kupna udziałów w Nissanie, przejęcia Samsunga i Daci.
Dlaczego nie Daewoo Motor?
Renault nie jest tak bogaty jak Ford czy General Motors. Mogliśmy kupić Samsunga, bo rozpoczął procedurę upadłościową i wiedzieliśmy, że nie ma więcej długów. W przypadku Daewoo nie wiadomo, jak duże są długi, nikt nie potrafi do dziś podać ich wielkości. Kiedy widzę, że Ford przyznaje, że nie stać go na kupno Daewoo, to mam wierzyć, że Renault na to stać?
Jak był możliwy tak szybki sukces sanacji Nissana? Gdzie Pan znalazł takiego człowieka jak Carlos Ghosn?
Zatrudniliśmy go przez firmę "łowców głów". Pięć lat temu szukałem kogoś na stanowisko zastępcy dyrektora generalnego Renault, który zająłby się redukcją kosztów i pokierowałby działem produkcji. Przedstawiono mi kilku Francuzów. Ghosn był wówczas Brazylijczykiem narodowości libańskiej. Uznałem go za najlepszego i zatrudniłem.
Nissan w odróżnieniu od Daewoo był dobrym przedsiębiorstwem, jednak nie nastawionym na zysk, wbrew światowemu systemowi gospodarki kapitalistycznej. Wydawało się więc, że można dość szybko zmienić sposób zarządzania. Sądziliśmy, że ponieważ była to firma dobra technicznie, to jeśli nada się jej właściwy kierunek, szybko ożyje. I tak się stało.
Renault był kiedyś obecny w Bułgarii, teraz jest w Turcji, Rosji, Rumunii, Słowenii. Dlaczego nie interesowały go inwestycje w produkcję w Polsce?
W Europie Zachodniej mamy moce produkcyjne wystarczająco duże na nasze potrzeby. Zamknęliśmy nawet kilka fabryk. Gdybyśmy chcieli je budować, to z całą pewnością bralibyśmy pod uwagę Polskę, Czechy czy Słowację. Ale nie potrzebujemy nowej fabryki w Europie. Polska będzie należeć do UE i nie ma powodu traktować jej jak kraju nie należącego do wspólnego rynku. W Słowenii zbudowaliśmy zakład w czasach, kiedy jedynym sposobem obecności na rynku jugosłowiańskim było produkowanie na miejscu. W Rumunii powstała okazja przejęcia marki, z którą byliśmy tradycyjnie związani, która może stać się drugą marką w Renault. Tak więc były różne okoliczności.
W Polsce nasz udział rynkowy wynosi nieco ponad 5 proc., tak było w ostatnich 4-5 latach, w tym roku 5,7 proc., a chodzi nam o zwiększenie go, tak samo jak i w innych krajach kandydujących do UE. Być może, gdy rynki te rozwiną się do poziomu Francji czy Niemiec obecnie, powstanie kwestia zdolności produkcyjnych. Ale nie jest to perspektywa krótkoterminowa. Polski rynek dziś oscyluje koło 600 tys. sztuk, a przy liczbie mieszkańców i dalszym rozwoju kraju powinien wynosić 1,5 mln sztuk.
Rozmawiał Piotr Rudzki
|
Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie?
LOUIS SCHWEITZER: Kilka lat temu można było mieć wrażenie, że jest to przemysł nieruchawy. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki.
Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy?
Nie. im bardziej kraj jest rozwinięty, tym wyższa jakość pojazdów i krótszy okres posiadania ich przez pierwszego nabywcę. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Pierwszy właściciel używa go na ogół 3-4 lata i im łatwiej będzie mu dobrze go sprzedać, tym chętniej kupi nowy. Zatem wydłużając żywotność pojazdu zwiększamy też jego wartość i sprzyjamy nabyciu nowego.
Gdy następuje pogorszenie sytuacji w motoryzacji, i ma to wpływ na gospodarkę narodową, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą?
Nie! We Francji doszło do poważnego kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszło mu z pomocą. Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre, wręcz katastrofalne.
Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie. Jakie plany strategiczne ma grupa?
Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. Zaczęło jednak przekształcać się 10 lat wcześniej. Od tamtej pory stawka jest tak sama: istniejemy w konkurencyjnym świecie. Zatem jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną.
Renault był kiedyś obecny w Bułgarii, teraz jest w Turcji, Rosji, Rumunii, Słowenii. Dlaczego nie interesowały go inwestycje w produkcję w Polsce?
W Europie Zachodniej mamy moce produkcyjne wystarczająco duże na nasze potrzeby. Gdybyśmy chcieli je budować, to z całą pewnością bralibyśmy pod uwagę Polskę. Ale nie potrzebujemy nowej fabryki w Europie.
|
Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w sierpniu 1980 roku
A gdyby "Solidarność" nie powstała...
Wszystko wskazuje na to, że 23 września 2001 roku, a więc w dniu wyborów do parlamentu, nastąpi trzecia - i chyba już ostateczna - klęska polityczna ruchu solidarnościowego. Trudno nie zauważyć, że w dużym stopniu będzie to "zasługa" rządu AWS - UW, a później rządu samej AWS i jej premiera Jerzego Buzka. Z pewnością w momencie wrześniowej klęski rozlegną się głosy o niewdzięczności Polaków wobec solidarnościowych reformatorów i o naszej krótkiej pamięci. Głosy, które grozić będą powrotem komunizmu. Być może w wymiarze medialnym będzie tylko trochę mniej histerii niż w 1993 roku - kiedy ruch solidarnościowy poniósł swoją drugą klęskę, a władza przeszła w ręce koalicji SLD - PSL.
Zbliżające się milowymi krokami ostateczne zejście ruchu solidarnościowego z polskiej sceny politycznej spowoduje, że niedługo zaczną ukazywać się liczne wypowiedzi o historycznej roli "Solidarności" w obaleniu komunizmu w Europie, a także podnoszące jej udział w odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Ja chciałbym jedynie zastanowić się, czy historia naszego kraju wyglądałaby inaczej, gdyby "Solidarność" w ogóle nie powstała. Wiem, że brzmi to dość prowokacyjnie, ale od tego rodzaju rozważań nie uciekniemy.
Nie było historycznej konieczności
Nie było żadnego determinizmu w narodzinach NSZZ "Solidarność". Jak zwykle w procesach historycznych więcej tu było przypadku niż zaplanowanej ludzkiej działalności.
Żądanie powstania niezależnego ruchu związkowego sformułowane zostało przecież przez strajkujących w trakcie wydarzeń grudniowych w 1970 roku, a nie dopiero w sierpniu 1980 roku. Nie brzmiało ono co prawda tak klarownie jak postulat nr 1 gdańskiego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, ale jego sens był oczywisty. Przez moment nawet mogło wydawać się, że Edward Gierek wyrazi zgodę na pewne usamodzielnienie się istniejącego ruchu związkowego. W stoczniach Szczecina i Gdańska odbyły się na początku 1971 roku demokratyczne wybory do zakładowych organizacji związkowych, ale na tym się skończyło. Później rozpoczęły się policyjne represje wobec niezależnych działaczy związkowych. Pogrudniowej ekipie nie starczyło chyba politycznej wyobraźni, aby kontynuować związkowy eksperyment.
Można się zastanawiać, czy gdyby Gierek zdecydował się na związkowy eksperyment, w ogóle doszłoby dziesięć lat później do powstania NSZZ "Solidarność". Może już na początku lat siedemdziesiątych ewolucyjnie doszłoby do uformowania niezależnego ruchu związkowego? Nie towarzyszyłby mu co prawda żaden szczególny mit, ale może dzięki temu działacze odnowionego - względnie nowego - ruchu związkowego mogliby skuteczniej reprezentować pracowników. Mogłoby jednak być też tak, że odnowiony w wyniku wydarzeń grudniowych ruch związkowy zostałby zmieciony przez strajkujących w sierpniu 1980 roku.
O powstaniu NSZZ "Solidarność" nie przesądził również wybuch strajku w Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia 1980 roku. Dwa dni potem Lech Wałęsa ogłosił bowiem jego zakończenie i gdyby wieczorem 16 sierpnia służby porządkowe wkroczyły na teren stoczni - akcja strajkowa z pewnością by wygasła. Jeszcze większym zagrożeniem powstania niezależnego ruchu związkowego była misja wicepremiera Tadeusza Pyki, który z polecenia Gierka zjawił się w Gdańsku. Celem jego misji było zawarcie porozumień z poszczególnymi komitetami strajkowymi - z pominięciem MKS. I rzeczywiście kilka takich porozumień - z największymi, oprócz Stoczni Gdańskiej, zakładami pracy - udało mu się wynegocjować. W efekcie ich realizacji nastąpiłaby odnowa ruchu związkowego, ale bez powoływania nowych struktur związkowych. Ale ku zdziwieniu wszystkich zainteresowanych porozumienia wynegocjowane przez Pykę nie zostały zaaprobowane przez rząd i Biuro Polityczne KC PZPR. W ten sposób została otwarta droga do powstania niezależnego ruchu związkowego.
Warto zauważyć, że nawet podpisanie Porozumień Sierpniowych nie przesądziło jeszcze ostatecznie o powstaniu NSZZ "Solidarność". Przyjęte w porozumieniu szczecińskim sformułowania nie mówią przecież o powstaniu nowego ruchu związkowego. Zakładają raczej "samorządne" przekształcenia istniejących związków zawodowych. Miał być jednak zachowany "socjalistyczny charakter" odnowionego ruchu związkowego. O powstaniu nowego ruchu związkowego mówiło jasno Porozumienie Gdańskie, ale miało ono wyraźnie ograniczony zasięg terytorialny - ma obowiązywać "w skali Wybrzeża".
Ostateczna decyzja o powstaniu NSZZ "Solidarność" zapada dopiero 17 września 1980 roku w Gdańsku na spotkaniu przedstawicieli wszystkich MKZ. Początkowo nie jest do takiego rozwiązania przekonany Lech Wałęsa ani nikt z gdańskiego MKS. Sprawę przesądza dopiero wystąpienie Jana Olszewskiego, a szczególnie wywód Karola Modzelewskiego, który również jest autorem nazwy nowej organizacji związkowej. Nowy ruch związkowy staje się od samego początku scentralizowaną organizacją, z silnym kierownictwem, o terytorialnej, a nie branżowej strukturze, co jest charakterystyczne dla partii politycznych, a nie związków zawodowych.
Widać zatem, że nie było żadnego determinizmu w powstaniu NSZZ "Solidarność". Gdyby Gierek realizował dalej swój eksperyment związkowy, gdyby władza - zgodnie z zawartym porozumieniem - nie pozwoliła na zawiązanie się 16 sierpnia 1980 roku w Stoczni Gdańskiej strajku solidarnościowego, gdyby władze w Warszawie wyraziły zgodę na porozumienia zawarte przez Pykę, gdyby zrealizowano zapisy porozumień sierpniowych, nowy ruch związkowy albo wcale by nie powstał, albo przybrałby zupełnie inną postać.
Miejsce "S" w najnowszych dziejach Polski
NSZZ "Solidarność" jednak powstał i od samego początku stał się wielofunkcyjnym ruchem społecznym, a nie tylko związkiem zawodowym, opanowanym wkrótce przez prącą do władzy utopię. I dlatego nie mógł wywrzeć istotnego wpływu na losy naszego kraju. A jednak nawet przeciwnicy wyolbrzymiają znaczenie związku dla najnowszych dziejów Polski. Wojciech Pielecki, obecny redaktor naczelny "Trybuny", pisał w dwudziestą rocznicę strajków sierpniowych: "Jedno jest jednak pewne - bez Sierpnia 1980 nasze losy narodowe, losy Europy potoczyłyby się inaczej. Być może ostatecznie z podobnym rezultatem, ale na pewno później. Co każdy przyznać musi, nawet jeśli nadal jest niechętny tej zmianie".
Otóż wcale tak nie jest. Losy Polski, nie mówiąc o Europie, potoczyłyby się dokładnie tak samo, gdyby NSZZ "Solidarność" w ogóle nie powstał. Udział nowego ruchu związkowego w procesie dekomunizacji Polski polega przede wszystkim na odebraniu robotnikom prawa weta wobec zmian cen żywności. Stałoby się to i bez udziału "Solidarności", gdyż wymagał tego interes, ulegającej transformacji, gospodarki, o czym przesądziły decyzje rządu Mieczysława F. Rakowskiego. Podobnie zresztą nieistotny jest wpływ "Solidarności" na odzyskanie przez Polskę niepodległości, co jest wynikiem raczej przegrania przez Związek Sowiecki "zimnej wojny" z Zachodem niż nieudolnych przygotowań podziemia solidarnościowego do wybuchu strajku generalnego w Polsce.
Niezwykle trafnie o roli "Solidarności" w najnowszej historii Polski pisze Andrzej Werblan: "Kariera polityczna polskiej »Solidarności« nie polegała na tym, że była ona ruchem zdolnym obalić »światowy komunizm«. Owszem »S« w 1980 r. wybuchła z siłą pożaru, po trosze dlatego, że Polska była państwem już w znacznej mierze zliberalizowanym. Ale pożar ten szybko się wypalał i po 16 miesiącach w momencie wprowadzania stanu wojennego zaplecze społeczne »S« bardzo się skurczyło.
Karierę polityczną »Solidarność« zawdzięcza głównie czasowi historycznemu, w który się »wstrzeliła«. Wyrosła w końcowej fazie »zimnej wojny«, kiedy system pojałtański już się załamywał. Była na miejscu, gdy przy Okrągłym Stole trzeba było negocjować warunki oraz tryb dostosowania Polski do zmienionej sytuacji geopolitycznej, zgodnie z życzeniami głównych dyrygentów tej zmiany, a więc pokojowo i ewolucyjnie. To wielka zasługa, ale warto pamiętać, że w innych państwach regionu sprawy potoczyły się mniej więcej podobnie, niezależnie od siły ruchów opozycyjnych. Inaczej, bo krwawo, rozgrywał się przewrót w Rumunii i Albanii oraz rozpad Jugosławii. Interesujące, że wszystkie te państwa już przed laty uniezależniły się od ZSRR".
Trwałe efekty
Tak więc kolejny raz mogę stwierdzić, że gdyby "Solidarność" nie powstała, Polska na przełomie tysiącleci z pewnością wyglądałaby co najmniej tak samo. Z opinią tą zgadza się Paweł Śpiewak, który w dyskusji redakcyjnej "Res Publiki" pytał retorycznie: "A co by było, gdyby nie było »S«? Czy stałoby się co innego, niż się stało?". I odpowiada: "Zostały na pewno dwa trwałe elementy, co dowodzi, że »S« ma dzieci. Pierwszy to pojawienie się autentycznych liderów politycznych nie tylko ze środowiska intelektualnego. (...) Drugi to fakt, że rok 1980 był końcem komunizmu, nastąpiła kompletna delegitymizacja tego systemu. Te dwa skutki pozostały, natomiast ani wymiar obywatelski, ani wymiar etyczny nie pozostał".
Rzeczywiście, po "Solidarności" pozostały trwałe efekty w polskim życiu publicznym, ale zazwyczaj są one oceniane dość negatywnie. Premier Mieczysław F. Rakowski twierdzi: "Pochwała strajków lat 80. obróci się przeciwko każdej władzy". Trafnie uogólni tę opinię generał Wojciech Jaruzelski, który pisze o działaniach "Solidarności": "Wnosi się do społeczeństwa poglądy anarchistyczne - zaszczepia postawy, które w sposób trwały godzą w stabilność państwa". Nawet premier Jan Krzysztof Bielecki dochodzi do wniosku, że udziałem związku "jest zanarchizowanie społeczeństwa". I dalej rozbrajająco konstatuje, że "my nic nie mieliśmy społeczeństwu do zaproponowania".
Edmund Mokrzycki, współczesny polski socjolog, dowodzi, że w latach dziewięćdziesiątych nastąpiło swoiste uprawomocnienie - kosztem rozwiązań właściwych dla państwa prawa - solidarnościowego anarchizmu z lat osiemdziesiątych, czego dowodem jest chociażby bezkarność Andrzeja Leppera, lidera "Samoobrony", czy wyczyny NSZZ "Solidarność" z okresu rządów SLD - PSL. Ostateczny upadek komunizmu w 1989 roku niczego tu nie zmienił. Ukształtował się bowiem równoległy do rozwiązań przewidywanych przez prawo "z natury rzeczy system rewolucyjny - odrzucał zasady poprawności proceduralnej w imię racji nadrzędnych", zabarwionych mocno radykalizmem społeczno-gospodarczym. Czyżby to Lepper miał stać się spadkobiercą solidarnościowych ideałów? A to byłby paradoks polskiej historii.
Rząd Buzka a ostateczna klęska ruchu solidarnościowego
Niezależny ruch związkowy powstał w Polsce w atmosferze rozbudzonego radykalizmu społeczno-gospodarczego. Do czasu ostatecznego sformułowania utopii samorządnej Rzeczypospolitej obcy był jednak "Solidarności" radykalizm polityczny. Przyjęcie na oliwskim zjeździe związkowej utopii powoduje, że zamiast związku zawodowego mamy do czynienia z wielozadaniowym ruchem społecznym. Utopia samorządnej Rzeczypospolitej, której sednem jest zasada powszechnego samorządu załogi i dążenie do realizacji marksowskiej idei zniesienia państwa, na długo opanowuje świadomość kierowniczych elit związku. Mimo że wprowadzenie stanu wojennego oznacza jej całkowitą klęskę - i jest to jednocześnie pierwsza klęska ruchu solidarnościowego - przywódcy solidarnościowego podziemia jeszcze do połowy lat osiemdziesiątych, zresztą całkowicie nieskutecznie, próbują w obronie utopijnych wizji poderwać do strajku generalnego Polaków.
Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wydawało się, że "Solidarność" wyszła nie tylko z cienia lewicowej utopii, ale również wytraciła swój radykalizm społeczno-gospodarczy. Świadczył o tym parasol rozpięty nad rządem Tadeusza Mazowieckiego. Klęska sił solidarnościowych w wyborach w 1993 roku sprawiła, że związek na nowo rozpoczyna poszukiwania swojego miejsca w polityce polskiej. W 1996 roku Jadwiga Staniszkis formułuje koncepcję powołania AWS jako koalicji wyborczej skupionej wokół związku i odrzucającej dominujący dotąd liberalny model społeczno-gospodarczy. Jej zdaniem bowiem "wolny rynek to rzeczywistość tylko bazarowa".
Po sukcesie w wyborach parlamentarnych w 1997 roku dochodzi do powołania rządu Buzka, opartego na koalicji sił solidarnościowych, który podejmuje próbę zbudowania w Polsce - co okazuje się wielkim zaskoczeniem dla wyborców AWS - rynkowego społeczeństwa, a nie tylko rynkowej gospodarki. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zastosowany w pełni mechanizm rynkowy do rozwiązywania problemów społecznych niszczy tkankę społeczną, zagrażając wręcz narodowej i społecznej solidarności. Rozrywa bowiem wspólnotę na dwie części: uprzywilejowaną mniejszość i olbrzymią większość, systematycznie spychaną w sferę ubóstwa. To jest oczywisty skutek podjętej przez rząd solidarnościowy próby skomercjalizowania oświaty, ochrony zdrowia czy rozwoju kultury narodowej.
Co jest powodem, że rządowi Buzka uda się zapewne doprowadzić do ostatecznej klęski ruchu solidarnościowego? Wystarczyłoby eksperymentów z rynkowym społeczeństwem, aby to spowodować. Ale to nie wszystko. Niezależny ruch związkowy powstał w imię obrony ludzkiej i pracowniczej solidarności. Doprowadzenie do powstania trzymilionowego bezrobocia jest tego oczywistym zaprzeczeniem. Moralny skandal jest tak wielki, że ruch, który to spowodował, biorąc jeszcze swą nazwę od słowa "solidarność", traci rację bytu. I nie trzeba być człowiekiem lewicy, żeby zgodzić się w tym miejscu z oceną milionów Polaków.
Jasełkowa mitologia
Tak więc gdyby NSZZ "Solidarność" nie powstał, Polska na przełomie tysiącleci byłaby również państwem niepodległym, w którym proces dekomunizacji dawno by się zakończył. Jedyna różnica polegałaby na tym, że w naszym systemie politycznym nie doszłoby do uprawomocnienia się swoistego anarchizmu, z czego obecnie skrzętnie korzysta nie tylko Lepper. Chyba też nie mielibyśmy trzech milionów bezrobotnych. Nie ma zatem racji Wiesław Władyka, publicysta "Polityki", który w dwudziestą rocznicę strajków sierpniowych twierdził, że "gdyby dzisiaj pisać na nowo postulat nr 1, brzmiałby on następująco: utworzyć partie polityczne, samorządne i niezależne od związków zawodowych i pracowników". Ten hipotetyczny postulat nr 1 powinien raczej brzmieć: należy uwolnić polską politykę od resztek solidarnościowego utopizmu i prób anarchizowania życia publicznego, a także ulegania liberalnemu doktrynerstwu społeczno-gospodarczemu.
Gdyby "Solidarność" nie powstała, to na koniec trzeba stwierdzić, że polska mitologia byłaby uboższa o jeden zbiorowy mit: obalenia komunizmu przez ruch solidarnościowy. Ale czy rzeczywiście jest nam potrzebna tego rodzaju mitologizacja życia publicznego? Dość jest chyba u nas - i bez solidarnościowego kombatanctwa - przejawów jasełkowego patriotyzmu.
Autor był członkiem założycielem Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Jest autorem książki, która ukaże się w czerwcu tego roku, zatytułowanej "W objęciach utopii. Polityczno-ideowa analiza dziejów »Solidarności« 1980 - 2000".
LECH MAŻEWSKI
|
Zbliżające się milowymi krokami ostateczne zejście ruchu solidarnościowego z polskiej sceny politycznej spowoduje, że niedługo zaczną ukazywać się liczne wypowiedzi o historycznej roli "Solidarności" w obaleniu komunizmu w Europie, a także podnoszące jej udział w odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Ja chciałbym jedynie zastanowić się, czy historia naszego kraju wyglądałaby inaczej, gdyby "Solidarność" w ogóle nie powstała. Losy Polski, nie mówiąc o Europie, potoczyłyby się dokładnie tak samo, gdyby NSZZ "Solidarność" w ogóle nie powstał. Udział nowego ruchu związkowego w procesie dekomunizacji Polski polega przede wszystkim na odebraniu robotnikom prawa weta wobec zmian cen żywności. Stałoby się to i bez udziału "Solidarności", gdyż wymagał tego interes, ulegającej transformacji, gospodarki, o czym przesądziły decyzje rządu Mieczysława F. Rakowskiego. Podobnie zresztą nieistotny jest wpływ "Solidarności" na odzyskanie przez Polskę niepodległości, co jest wynikiem raczej przegrania przez Związek Sowiecki "zimnej wojny" z Zachodem niż nieudolnych przygotowań podziemia solidarnościowego do wybuchu strajku generalnego w Polsce.Tak więc gdyby NSZZ "Solidarność" nie powstał, Polska na przełomie tysiącleci byłaby również państwem niepodległym, w którym proces dekomunizacji dawno by się zakończył. Jedyna różnica polegałaby na tym, że w naszym systemie politycznym nie doszłoby do uprawomocnienia się swoistego anarchizmu, z czego obecnie skrzętnie korzysta nie tylko Lepper.
|
Według "Sąsiadów" w Jedwabnem nie-Żydzi eksterminują Żydów z niezgłębionych powodów, a rozsądne wejrzenie w istotę sprawy okazuje się niemożliwe
Goldhagen dla początkujących
RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI
NORMAN G. FINKELSTEIN
"Freud dla początkujących" jest jedną z niewielkich książeczek wydanych w Ameryce w serii, która wprowadza czytelników w świat wpływowych myślicieli i idei. "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa są w pewien sposób karykaturą książek z tej serii. Nie tak dawno Przedsiębiorstwo Holokaust (Holocaust Industry) owacyjnie powitało potężną, lecz bezwartościową książkę Daniela Goldhagena "Hitler's willing executioners" ("Gorliwi kaci Hitlera"). Tomik Grossa jest czymś w rodzaju "Goldhagena dla początkujących".
Przypominając "Gorliwych katów Hitlera", w jednych miejscach bardziej, w innych mniej, "Sąsiedzi" mają łatwo rozpoznawalny znak firmowy Przedsiębiorstwa Holokaust. Poprzez "Przedsiębiorstwo Holokaust" rozumiem te osoby i instytucje, które wykorzystują dla celów politycznych i finansowych ludobójstwo dokonane na Żydach w czasie drugiej wojny światowej.
Podobnie jak książka Goldhagena, tak i "Sąsiedzi" pełni są rażących wewnętrznych sprzeczności. W jednym miejscu Gross relacjonuje, iż rządzący Polską powojenną komunistyczny reżim ścigał Polaków, "którzy byli zaangażowani w mordy na Żydach", do tego stopnia, że nawet torturował sprawców, by wydobyć od nich zeznania. W innym miejscu utrzymuje, że zabicie Żydów nie było "przestępstwem, którego popełnienie byłoby przez stalinowski wymiar sprawiedliwości ścigane z całą surowością". Gdzie indziej Gross przypisuje sobie oryginalne odkrycie, że sprawcy holokaustu posługiwali się - prócz nowoczesnej technologii - "prymitywnymi, staroświeckimi metodami i narzędziami zbrodni". Ale trzy strony dalej cytuje za głośnymi wspomnieniami opublikowanymi lata temu, że sprawcy posługiwali się "widłami i nożami kuchennymi".
Pogrom czy ludobójstwo
By wytłumaczyć motywację polskich sprawców, Gross przywołuje w jednym z akapitów zarówno Christophera Browninga, jak i Daniela Goldhagena. Czy nie zdaje sobie sprawy, że Browning i Goldhagen doszli do diametralnie przeciwnych wniosków? (Przeciwnie niż Goldhagen, Browning nie wierzy, że to wyłącznie antysemityzm tłumaczy mordercze czyny zwykłych Niemców.) By udokumentować nienawistny antysemityzm przeciętnych Polaków w czasie wojny, Gross przytacza wspomnienia polskiego Żyda, chłopca prześladowanego przez "gromadę kobiet, które przecież równie dobrze mogły zostawić go w spokoju". Jednak faktyczne zeznanie cytowane w całości w zamieszczonej obok nocie podkreśla, że polskie kobiety nie były "powodowane czystym resentymentem czy nienawiścią", lecz raczej spanikowały, gdy żydowski chłopiec "nagle znalazł się na ich kolanach".
W swej książce Gross nazywa wydarzenia w Jedwabnem "pogromem", "krwawym pogromem" i "morderczym pogromem". W artykule opublikowanym po ukazaniu się książki obstaje jednakże przy nazywaniu "tego, co stało się w Jedwabnem, ludobójstwem. Tego nie można nazwać pogromem". By podnieść wartość swych odkryć, Gross używa języka pompatycznego. Stając się przez to śmieszną, jego przesadna retoryka deprecjonuje pamięć o ofiarach.
Karty "Sąsiadów" pełne są również sformułowań absurdalnych. Gross utrzymuje, że zeznanie ocalałego z holokaustu stawia cierpienia Żydów w zbyt pozytywnym świetle. "To są wszystko dowody niekompletne, niebezstronne; to są wszystko historie ze szczęśliwym zakończeniem. Wszystkie zostały stworzone przez tych kilka osób, które miały wystarczające szczęście, by przeżyć". To śmieszne. Czy świadectwa Eliego Wiesela i Primo Leviego są przepełnione radością?
Pseudonaukowa retoryka
Stwierdzeniom banalnym towarzyszą w książce Grossa stwierdzenia dziwaczne. "Nazizm - pisze Gross - jest reżimem, który wykorzystuje instynkt zła tkwiący w człowieku". Przywołując przykład Polaków, którzy najpierw kolaborowali z Sowietami, a później z nazistami, Gross dochodzi do głębokiej refleksji, iż niektórzy ludzie są politycznymi oportunistami. Idąc dalej, tłumaczy ów fenomen "logiką bodźców, z jakimi styka się człowiek w totalitarnych reżimach XX wieku". Lecz polityczny oportunizm nie jest przecież przypisany tylko owym reżimom. Gross nie musiał szukać daleko - wystarczyłoby, gdyby rozejrzał się wśród swych kolegów z Uniwersytetu Nowojorskiego, takich jak choćby profesor Tony Judt, który zmieniał swą orientację z modnej lewicowości na modny antykomunizm, tak jak zmieniały się trendy w amerykańskim życiu kulturalnym. Judt jest zresztą autorem entuzjastycznej recenzji zamieszczonej na okładce amerykańskiego wydania "Sąsiadów" ("prawdziwie pionierska... praca doskonałego historyka").
Podobnie jak w przypadku "Gorliwych katów Hitlera", anglojęzyczny tekst Grossa jest pełen pretensjonalnego, pseudonaukowego języka: "historiograficzny topos", "hiperboliczna metafora", "ten metodologiczny imperatyw wypływa z samego immanentnego charakteru ogółu dowodów", "każda rzecz w historii społeczeństw pozostaje we wzajemnym stosunku ze wszystkimi pozostałymi" itd. Mając na uwadze tego typu głębokie stwierdzenia, pewien pisarz zażartował ongiś: "To brzmi jak burza, ale tak naprawdę jest ledwie chrapnięciem".
Dwa dogmaty
Książka Grossa to standardowa literatura Przedsiębiorstwa Holokaust. Literatura ta posługuje się dwoma dogmatami. Pierwszy z nich mówi, że holokaust oznacza wydarzenie (zjawisko) nie mające w historii sobie równego. Drugi - że holokaust oznacza kulminację irracjonalnej nienawiści nie-Żydów wobec Żydów. Żadnego z tych dogmatów nie da się obronić w sposób naukowy. Obydwa jednakże są bardzo użyteczne politycznie: szczególne cierpienie Żydów przekłada się na szczególne żydowskie przywileje moralne; a jeżeli nienawiść nie-Żydów do Żydów jest irracjonalna, Żydzi nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za tę wrogość.
Jako część holokaustu Jedwabne jest "w swej istocie, tajemnicą" - pisze Gross. Inaczej niż w przypadku innych okrucieństw, tutaj możemy jedynie postępować, "JAK GDYBY było to możliwe do zrozumienia" (podkreślenie Grossa). W rzeczy samej Gross niejednokrotnie podkreśla, że zajęło mu to pełne cztery lata, by pojąć "prawdziwość" tego, co się stało.
W Jedwabnem zamordowanych zostało przez swych chrześcijańskich sąsiadów do 1600 Żydów. W Rwandzie Hutu wyrżnęli ponad pół miliona swych sąsiadów - Tutsich. To, co stało się w Rwandzie, da się jednakowoż ogarnąć rozumem; to, co stało się w Rwandzie, nie jest holokaustem.
Główną tezą zawartą w książce "Gorliwi kaci Hitlera" jest twierdzenie, iż irracjonalna nienawiść narodu niemieckiego do Żydów - czasem "utajona", czasem "jawna" - była podstawową przyczyną holokaustu dokonanego przez nazistów. Wszystko, co zrobił Hitler, było - według Goldhagena - "wyzwoleniem powściągniętych dotąd antysemickich emocji". Gross w podobny sposób przedstawia wydarzenia w Jedwabnem. Choć Żydzi z Jedwabnego pozostawali "w dobrych stosunkach z Polakami", "zawsze zdawali sobie sprawę z ukrytej wrogości... ze strony ludności, wśród której żyli" - wrogości żywionej "średniowiecznym uprzedzeniem powodowanym rytualnym mordem". Nagle, w lipcu 1941 roku, owa skrywana wrogość okazała się zabójcza. Przy udziale Niemców, "ograniczonym w zasadzie do robienia zdjęć", "polska połowa miasteczka wymordowała jego żydowską połowę" z "Bogu tylko wiadomych" powodów. Tak jak w przypadku Goldhagena, ustalenia Grossa wywołują ogromną masę pytań. Dlaczego na przykład ów ludobójczy impuls przyszedł w lipcu 1941 roku, a nie wcześniej? Gross sam zauważa, że "niczego tego rodzaju nie odnotowano" we współczesnej historii Polski. W rzeczywistości autor "Sąsiadów" umieszcza Jedwabne w ahistorycznym kontekście - co jest cechą innych produktów Przedsiębiorstwa Holokaust. Tym samym Jedwabne staje się szczególnym wydarzeniem, kiedy to nie-Żydzi eksterminują Żydów z niezgłębionych powodów, a rozsądne wejrzenie w istotę sprawy okazuje się niemożliwe.
Pieniądze i pamięć
Chociaż książka "Gorliwi kaci Hitlera" wzbudziła na chwilę emocje w Niemczech, nie pozostawiła po sobie trwałego śladu. Niemcy zmagali się ze swoim "żydowskim problemem" na długo przed książką Goldhagena i nie wniosła ona do sprawy niczego nowego. Jednakże Polacy, jak się wydaje, nie zmierzyli się jeszcze z tym problemem, a książka Grossa przyniosła nieco nieznanych wcześniej materiałów. Szok i sensacja, jaką wywołała w Polsce, sugeruje, iż Polacy zaprzeczali dotąd wstydliwym epizodom swej przeszłości. W tym aspekcie "Sąsiedzi", choć jest to studium niekompletne i nacechowane zabarwieniem ideologicznym, mogą posłużyć w Polsce jako stymulator użytecznej i niezbędnej debaty. Potencjał ten może jednak zostać zmarnowany ze względu na kwestię rekompensaty za holokaust. Zamiast zdecydowanie oddzielić sprawę antysemityzmu od sprawy rekompensaty, Gross wiąże je ze sobą. Z jego błogosławieństwem "Sąsiedzi" stali się kolejną bronią Przedsiębiorstwa Holokaust w wymuszaniu od Polski pieniędzy. Tragedią jest, że wynikiem tego samoroztrząsania zakamarków polskiej duszy będzie prawdopodobnie odrodzenie najohydniejszych antysemickich stereotypów.
W artykule "Poduszka pani Marx", opublikowanym w "Tygodniku Powszechnym", Gross twierdzi, jakoby Polacy łączyli jego książkę ze sprawą rekompensat za holokaust, gdyż "w naturalny sposób wiążą oni Żydów z pieniędzmi".* Ale jeden z rozdziałów "Sąsiadów" jest poświęcony pytaniu, "kto przejął majątek?". Podniesienie tego tematu przez Grossa jest zastanawiające, jako że pisze, iż sprawa ta nie zwróciła uwagi tych Żydów, którzy przeżyli. Popada tu Gross w kolejną sprzeczność. W "Sąsiadach" zobaczyliśmy bowiem Jedwabne jako wydarzenie nie do ogarnięcia umysłem; miejsce, w którym Polacy wymordowali Żydów z "Bogu tylko wiadomych" powodów. W tym rozdziale Gross odkrywa jednakże nagle, że to "żądza i niespodziewana możliwość obrabowania Żydów... była rzeczywistym motywem". Dlaczego zatem Jedwabne jest taką tajemnicą? Z chęci wzbogacenia się dokonywano wszak zbrodni na o wiele większą skalę. (Kolonizacja i pozbawianie własności w Nowym Świecie i w Afryce pociągnęło za sobą śmierć niezliczonych milionów ludzi.) Jakkolwiek by na to patrzeć, dochodzimy do konkluzji, że sprawiedliwość wymaga zwrotu zagrabionej własności. W artykule "Poduszka pani Marx" Gross przedstawia tę kwestię bez niedomówień.
Gross przywołuje historię pewnej Niemki, którą pięćdziesiąt lat po wojnie gnębią wyrzuty sumienia, gdyż ciągle ma poduszkę zamordowanego Żyda. Dla Grossa jest to oczywisty przykład wyzwania stojącego przed Polakami: by pojednać się z przeszłością - by odpokutować za Jedwabne - Polska musi zwrócić "poduszkę pani Marx". To według Grossa "jedynie brak współczucia i żałoby po tych, którzy zostali zamordowani", sprawia, że roszczenia majątkowe żydowskich spadkobierców są "tak drażliwym i irytującym problemem". Jednak, "ci, którzy w końcu zapłakali nad losem swych żydowskich współobywateli... rozstaną się z »poduszką pani Marx« bez cienia żalu". "Wybór, przed którym stoimy - konkluduje Gross - nie jest trudny". Rzeczywiście - nie byłby trudny, gdyby tylko sprawy były naprawdę tak proste.
Po pierwsze, Przedsiębiorstwo Holokaust nie chce z powrotem jedynie "poduszki pani Marx", chce jej całego domu, a nawet więcej. Chociaż "skala roszczeń jest potencjalnie ogromna - uspokaja Gross - nikt nigdy nie zażąda większości tego, co pozostaje w naszych rękach". Ale roszczenia wobec Polski nie kończą się na roszczeniach indywidualnych ofiar czy ich spadkobierców. W rzeczywistości Przedsiębiorstwo Holokaust rości sobie pretensje do setek tysięcy parceli na polskiej ziemi, wartych dziesiątki miliardów dolarów. Gross nie może nie zdawać sobie z tego sprawy.
Wymuszenie i cierpienie
Co więcej, wyjście naprzeciw tym kolosalnym żądaniom nigdy nie doprowadzi do prawdziwego pojednania. Przedsiębiorstwo Holokaust nie reprezentuje ani "tych, którzy zostali zamordowani", ani ich spadkobierców, ani ocalałych z zagłady. Jest to próba wymuszenia skryta pod płaszczykiem żydowskiego cierpienia. Spójrzmy na ostatnie wydarzenia. W imieniu ofiar holokaustu Przedsiębiorstwo Holokaust przejęło już kontrolę nad zdenacjonalizowanymi, wartymi miliardy dolarów posiadłościami w byłych Niemczech wschodnich. Faktycznie uprawnieni żydowscy spadkobiercy procesują się obecnie z Przedsiębiorstwem Holokaust o zwrot swej własności. Prawie nic z pieniędzy zagwarantowanych w ugodzie z bankami szwajcarskimi nie trafi do ocalałych z zagłady lub ich spadkobierców - większość powędruje do skarbców organizacji żydowskich. Z kolei w wyniku ugody zawartej w Niemczech Przedsiębiorstwo Holokaust zatrzyma najprawdopodobniej większość z pieniędzy przeznaczonych dla byłych żydowskich robotników przymusowych.
Podczas gdy Gross z uznaniem wita "radosną nową rzeczywistość" Polski, w której amerykańscy prawnicy "pomagają" doprowadzić do ugody w sprawach własności ofiar holokaustu według przepisów prawa, nawet konserwatywna, probiznesowa gazeta "Wall Street Journal" (11 kwietnia 2001 r.) określa tychże samych prawników jako "nowych beneficjentów holokaustu" ("the new holocaust profiteers"). (Dla ścisłości: "Wall Street Journal" zaczął atakować tych prawników, dopiero gdy obrali sobie za cel wielkie amerykańskie koncerny, jak na przykład IBM.) Gross kontrastuje "radosną nową rzeczywistość" Polski z "bezprawiem" komunistycznej przeszłości, kiedy to "siła stanowiła prawo". Jednakże to w owej "radosnej nowej rzeczywistości" rząd USA działający na polecenie Przedsiębiorstwa Holokaust ucieka się do taktyki silnej pięści, by zmusić Polskę do uległości. Powtarzając ulubioną propagandową mantrę Przedsiębiorstwa Holokaust, Gross pisze, że "mamy tu do czynienia z kwestią etyki, a nie rachunkowości". Tak naprawdę to mamy do czynienia z - mówiąc krótko - kwestią chuligaństwa Przedsiębiorstwa Holokaust. (...)
Tłum. JANT
* W "Tygodniku Powszechnym" (z 11 lutego 2001 r.) Gross oskarża swych polskich krytyków o antysemityzm. W "Gazecie Wyborczej" demaskuje polskiego profesora za wskrzeszanie "antysemickiego komunału... jakoby Żydzi »szli jak owce na rzeź« podczas wojny" ("Mord »zrozumiały«", 25 - 26 listopada 2000 r.). W rzeczywistości kronikarze holokaustu, w tym Emanuel Ringelblum, często używali tego właśnie wyrażenia.
Autor jest amerykańskim politologiem żydowskiego pochodzenia. Napisał m.in. światowy bestseller "The Holocaust Industry".
|
"Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa mają łatwo rozpoznawalny znak firmowy Przedsiębiorstwa Holokaust. "Przedsiębiorstwo Holokaust" osoby i instytucje, które wykorzystują dla celów politycznych i finansowych ludobójstwo dokonane na Żydach w czasie drugiej wojny światowej.
"Sąsiedzi" pełni są wewnętrznych sprzeczności. W jednym miejscu Gross relacjonuje, iż rządzący Polską powojenną komunistyczny reżim ścigał Polaków, "którzy byli zaangażowani w mordy na Żydach". W innym miejscu, że zabicie Żydów nie było "przestępstwem, którego popełnienie byłoby przez stalinowski wymiar sprawiedliwości ścigane".
Gross nazywa wydarzenia w Jedwabnem "pogromem", "krwawym i morderczym pogromem". W artykule opublikowanym po ukazaniu się książki obstaje jednakże przy nazywaniu "tego, co stało się w Jedwabnem, ludobójstwem. Tego nie można nazwać pogromem".
Gross, Przywołując przykład Polaków, którzy najpierw kolaborowali z Sowietami, później z nazistami, dochodzi do refleksji, iż niektórzy ludzie są politycznymi oportunistami. tłumaczy ów fenomen "logiką bodźców, z jakimi styka się człowiek w totalitarnych reżimach XX wieku". Lecz polityczny oportunizm nie jest przypisany tylko owym reżimom.
anglojęzyczny tekst Grossa jest pełen pretensjonalnego, pseudonaukowego języka.
Książka Grossa to standardowa literatura Przedsiębiorstwa Holokaust. posługuje się dwoma dogmatami. Pierwszy, że holokaust oznacza wydarzenie nie mające w historii sobie równego. Drugi - że holokaust oznacza kulminację irracjonalnej nienawiści nie-Żydów wobec Żydów. Obydwa są użyteczne politycznie: szczególne cierpienie Żydów przekłada się na szczególne żydowskie przywileje moralne.
Gross podkreśla, że zajęło mu pełne cztery lata, by pojąć "prawdziwość" tego, co się stało.
W Jedwabnem zamordowanych zostało przez swych chrześcijańskich sąsiadów do 1600 Żydów. Żydzi z Jedwabnego pozostawali "w dobrych stosunkach z Polakami", "zawsze zdawali sobie sprawę z ukrytej wrogości ze strony ludności, wśród której żyli". Nagle, w lipcu 1941 roku, skrywana wrogość okazała się zabójcza. autor umieszcza Jedwabne w ahistorycznym kontekście. Jedwabne staje się szczególnym wydarzeniem, kiedy to nie-Żydzi eksterminują Żydów z niezgłębionych powodów.
Polacy, jak się wydaje, nie zmierzyli się jeszcze z problemem, książka Grossa przyniosła nieco nieznanych wcześniej materiałów. Szok i sensacja, jaką wywołała, sugeruje, iż Polacy zaprzeczali dotąd wstydliwym epizodom swej przeszłości. Zamiast oddzielić sprawę antysemityzmu od sprawy rekompensaty, Gross wiąże je ze sobą. wynikiem samoroztrząsania zakamarków polskiej duszy będzie prawdopodobnie odrodzenie antysemickich stereotypów.
roszczenia wobec Polski nie kończą się na roszczeniach indywidualnych ofiar czy ich spadkobierców. Przedsiębiorstwo Holokaust rości sobie pretensje do setek tysięcy parceli na polskiej ziemi, wartych dziesiątki miliardów dolarów. Prawie nic z pieniędzy nie trafi do ocalałych z zagłady lub ich spadkobierców. mamy do czynienia z kwestią chuligaństwa Przedsiębiorstwa Holokaust.
|
Zadziwiająca żywotność stereotypu "polnische Wirtschaft"
Język i blaga
Polak po napadzie furii. Karykatura "Kladderadatsch" z 16 listopada 1930 r.
Niezbyt długie, niemniej jednak ciekawe są dzieje pracy profesora Huberta Orłowskiego o "polnische Wirtschaft". Napisana w języku niemieckim, ukazała się dwa lata temu w Wiesbaden nakładem wydawnictwa Otto Harrasowitza, wzbudziła żywą dyskusję nie tylko w środowisku naukowym, a obecnie - przetłumaczona przez Isabelę i Svena Sellmerów na polski - doczekała się krajowej edycji, dzięki Wspólnocie Kulturowej Borussia w Olsztynie. Niedaleko tegoż Olsztyna, w warmińskiej wsi Podlejki urodził się w 1937 r. autor tego niezwykłego "nowoczesnego niemieckiego dyskursu o Polsce", dziś profesor na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, jeden z najwybitniejszych polskich germanistów, znawca niemieckiej kultury i literatury.
Obszerna, ponad 400-stronicowa praca prof. Orłowskiego poświęcona jest tematowi niemal dziewiczemu w literaturze naukowej: stereotypom dotyczącym stosunków polsko-niemieckich, ze szczególnym uwzględnieniem najsilniejszych z nich: "polnische Wirtschaft" i "polnische Reichstag". O pierwszym z nich tak pisał zmarły niedawno prof. Franciszek Ryszka: "«Polnische Wirtschaft» to chaos, lekkomyślność, rozrzutność, równocześnie jednak także brak higieny, zacofanie, ignorancja. Możliwe były różne kombinacje tych cech. Wśród warstw bogatszych widziano rozrzutność i lekkomyślność, u przedstawicieli «prostego ludu» brak higieny i ignorancję". Zdaniem innych badaczy problemu, interesujący nas termin określa "nieporządek i złą gospodarkę, niedbalstwo i bałagan".
Listy z Wilna
W jednym z dziewiętnastowiecznych niemieckich zbiorów przysłów możemy przeczytać takie "podsumowanie" naszego kraju: "Polska jest piekłem dla chłopów, rajem dla Żydów, czyśćcem dla mieszczan, niebem dla szlachty, a kopalnią złota dla cudzoziemców". No dobrze, podobne "złote myśli" znajdziemy i w naszych wydawnictwach, ale "polnische Wirtschaft" to co innego!
Autorstwo tego, mającego długą historię i niesłychaną żywotność, stereotypu przypisuje się niejakiemu Georgowi Fosterowi, uczonemu i podróżnikowi z Żuław Wiślanych. Naprawdę jednak formuła była już gotowa i nieźle znana wcześniej, choć w myśleniu Niemców (i nie tylko ich) o Polsce zadomowiła się dopiero ok. 1830 r. po edycji listów Fostera. W liście do swojego wierzyciela pisał z Wilna w 1784 roku: "O polnische Wirtschaft, o nieopisanym brudzie, lenistwie, opilstwie i nieudolności całej służby..., o niezdarności rzemieślników, ich niesłychanie kiepskiej robocie, wreszcie o zadowoleniu Polaków [Polaken] z własnego bagienka, a także ich przywiązaniu do rodzinnych zwyczajów nie chcę pisać już nic więcej, aby nie przedłużać tego listu". W tym samym roku, w liście do przyjaciela, opisując posiadłość biskupa Massalskiego w Werkach koło Wilna, zauważa: "Ale i ten majątek, najlepszy w okolicy, to polnische Wirtschaft".
Honorowi głupcy
Polska gospodarka i jej zadziwiający stan, tak żywo interesowały naszych zachodnich sąsiadów, że dawali temu wyraz nie tylko w książkach, ale i w operetkach, i filmach (1928 rok). W stereotyp myślenia o Polsce wpisywały się wydarzenia historyczne. Po klęsce powstania listopadowego, udających się na emigrację (nie wiedzieli jeszcze, że będzie to Wielka Emigracja) Polaków witano niczym bohaterów, wkrótce jednak Niemcy doszli do wniosku, że to nie patrioci miłujący wolność, ale... anarchiści. Literatura, szczególnie w obiegu trywialnym, kultywowała jednak mity szlachetnych Polaków i pięknych Polek.
We wrześniu 1831 r. poeta Franz Grillparzer tak skomentował upadek Warszawy: "I tak żeś upadło, miasto honoru,/ Ostatnia ostojo bohaterstwa!/ Czemu żeś wierzyło, miasto szlachetnych głupców,/ Że świat pomoże ci w wielkiej potrzebie?".
Stereotyp "polnische Wirtschaft" nigdy by może nie zaistniał, gdyby nie głębokie różnice dzielące polskie cnoty szlacheckie od niemieckich cnót mieszczańskich, gdyby nie jeszcze głębszy przedział między katolicyzmem i protestantyzmem.
Pole dla satyryków
Do Polaków przylgnęła w XIX wieku ironiczna etykieta "zawodowych rewolucjonistów Europy". W sumie, byliśmy i jesteśmy z niej dumni. Zgoła inaczej postrzegali to Niemcy. Nieprzypadkowo Günter Grass wprowadza na karty "Blaszanego bębenka" Don Kichota - "tego bardzo zdolnego Polaka". W tej samej powieści Oskar chce wybijać szyby "dla Polski i polskiej gospodarki, rosnącej dziko, a jednak wciąż wydającej owoce". Na funkcjonowanie stereotypu "polnische Wirtschaft" wskazuje zarówno gliwicka tetralogia Horsta Bienka, jak "Heimat-Museum" Siegfrieda Lenza.
"Polnische Wirtschaft" od lat stanowi świetny materiał źródłowy dla niemieckich satyryków i karykaturzystów. Pomińmy tu okres III Rzeszy, rzetelnie zresztą opisany i udokumentowany przez Huberta Orłowskiego, ale i w innych latach dowcipów o polskiej gospodarce czy polskim sejmikowaniu nie brakowało. Także, o czym nie zawsze pamiętamy, w czasach pierwszej "Solidarności", kiedy to wcale nie tylko NRD-owskie, ale i zachodnioniemieckie pisma wielce się dziwiły, że Polacy w tak fatalnej sytuacji ekonomicznej strajkują. Do "polnische Wirtschaft" "Solidarność" pasowała jak ulał, dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego drwiny i szyderstwa uległy wyciszeniu.
Krokodyle łzy
Jako motto do swojej pracy wybrał Hubert Orłowski cytat z Maxa Frischa: "Język jako nośnik przesądów! Mógłby nas łączyć, lecz przeciwnie, przez uprzedzenia śmiertelnie nas dzieli. Język i kłamstwo!".
Czy naprawdę skazani jesteśmy na wieczne uleganie myślowym stereotypom? Niełatwo tu o optymizm. Latem ubiegłego roku "Hannoversche Allgemaine" cytowało jedną z ofiar powodzi: "To był ogromny bałagan", a w komentarzu lało krokodyle łzy: "Aż się narzuca owo fatalne uprzedzenie do polnische Wirtschaft". Cóż, jak twierdzi prof. Janusz Tazbir, stereotypy będące "wiedzą w pigułce" - żyją najdłużej.
Ostatnimi laty zmieniło się tylko jedno. Jeszcze w "Szczurzycy" Grass suponował, że z niemieckiego punktu widzenia nie co innego, a właśnie polska gospodarka stanowi podstawę realnego socjalizmu. Mur berliński został jednak zburzony i oto, jak pisał Andrzej Szczypiorski, "okazało się nagle, że nie była to tylko «polnische», lecz po prostu «sozialistische Wirtschaft»".
Nie zmienia to faktu, że stereotyp jest żywy, a podtrzymują go codzienne wiadomości, w których napady polskich skinów na obcokrajowców, kradzieże samochodów i "przekręty" w majestacie prawa zdecydowanie przeważają nad osiągnięciami Góreckiego czy Preisnera.
Dobre chęci
Profesor Orłowski jest człowiekiem twardo trzymającym się rzeczywistości. "Nie łudźmy się - czytamy - że przekazanie wiedzy o Uniwersytecie Jagiellońskim czy o Marii Curie-Skłodowskiej przyczyni się do wyeliminowania tego nadrzędnego i jakże wygodnego stereotypu. Również postulaty Herberta Czai wynikają z myślenia życzeniowego: «Apeluję, aby Polska nie kierowała się marzeniem o upokorzeniu Niemiec. Ale i Niemcy nie powinni mówić o wyimaginowanym obrazie nieustannego chaosu i bezsilności, wynikających z polnische Wirtschaft. Obie strony muszą nabrać do tych spraw dystansu». Obce są mi tego rodzaju woluntarystyczne i przepełnione dobrymi chęciami refleksje. Życzyłbym sobie natomiast bardzo gorąco, aby nadszedł czas, kiedy stereotyp polnische Wirtschaft nie będzie już określać habitusu wspólnoty, do której należę".
Krzysztof Masłoń
Hubert Orłowski "Polnische Wirtschaft. Nowoczesny niemiecki dyskurs o Polsce". Przekład: Isabela Sellmer i Sven Sellmer. Wspólnota Kulturowa Borussia, Olsztyn 1998.
|
ciekawe są dzieje pracy profesora Huberta Orłowskiego o "polnische Wirtschaft". Napisana w języku niemieckim, ukazała się dwa lata temu, wzbudziła żywą dyskusję nie tylko w środowisku naukowym. Obszerna praca poświęcona jest tematowi dziewiczemu w literaturze naukowej: stereotypom dotyczącym stosunków polsko-niemieckich, ze szczególnym uwzględnieniem "polnische Wirtschaft". to chaos, lekkomyślność, rozrzutność, także brak higieny, zacofanie, ignorancja. Zdaniem innych badaczy termin określa "nieporządek i złą gospodarkę, niedbalstwo i bałagan".
Autorstwo tego stereotypu przypisuje się Georgowi Fosterowi, uczonemu i podróżnikowi z Żuław Wiślanych. W liście do swojego wierzyciela pisał z Wilna w 1784 roku: "O polnische Wirtschaft, o nieopisanym brudzie, lenistwie, opilstwie i nieudolności całej służby..., o niezdarności rzemieślników, wreszcie o zadowoleniu Polaków z własnego bagienka". W stereotyp myślenia o Polsce wpisywały się wydarzenia historyczne. Po klęsce powstania listopadowego, udających się na emigrację Polaków witano niczym bohaterów, wkrótce jednak Niemcy doszli do wniosku, że to nie patrioci miłujący wolność, ale anarchiści.
Stereotyp "polnische Wirtschaft" nigdy by może nie zaistniał, gdyby nie głębokie różnice dzielące polskie cnoty szlacheckie od niemieckich cnót mieszczańskich, gdyby nie jeszcze głębszy przedział między katolicyzmem i protestantyzmem.
"Polnische Wirtschaft" od lat stanowi świetny materiał źródłowy dla niemieckich satyryków i karykaturzystów. stereotyp jest żywy, a podtrzymują go codzienne wiadomości.
|
NAUKA
Skąd pieniądze na naukę
Za dużo badaczy, za mało sukcesów
KRZYSZTOF PAWŁOWSKI
Niedawno otrzymałem opracowanie Komitetu Badań Naukowych "Stan nauki i techniki w Polsce" wydane w 1999 r. Zawiera ono na 60 stronach ponad 50 świetnie przedstawionych zestawień, diagramów, tabel. Autorzy próbują pokazać całościowy stan nauki i techniki polskiej.
Przypomniały mi się przy tej lekturze trzy głośne teksty, opublikowane w trzech ostatnich latach - apel Komitetu Ratowania Nauki Polskiej kojarzony z powszechnie szanowaną osobą profesora Andrzeja Kajetana Wróblewskiego, artykuł z "Rzeczpospolitej" prof. Jana Winieckiego pokazujący ograniczenia efektywnej absorpcji środków przez instytucje naukowe w zależności od stopnia rozwoju danej gospodarki i państwa, wreszcie wypowiedź prof. Łukasza Turskiego z felietonu we "Wprost", że zaledwie 1/3 osób pracujących w instytucjach naukowych zasługuje na to, aby w nich pozostać i pracować. Który z autorów miał rację, a może wszyscy?
Czekanie na dofinansowanie
Jednym z powszechnych oczekiwań środowisk akademickich związanych z samodzielnymi państwowymi instytucjami naukowymi oraz państwowymi szkołami wyższymi jest szybki i wyraźny wzrost dotacji z budżetu państwa na finansowanie nauki i szkolnictwa wyższego. Czy te oczekiwania są uzasadnione? Otóż analiza danych przytaczanych przez KBN wcale nie skłania do takich oczekiwań, przynajmniej obecnie, przy poziomie produktu narodowego liczonego na głowę mieszkańca niewiele przekraczającym 6 tys. USD. KBN przytacza dane dotyczące różnych krajów, przeliczane na głowę ludności przy uwzględnieniu tzw. parytetu siły nabywczej waluty krajowej (PPP). Źródłowe dane GUS, Organizacji Współpracy i Rozwoju (OECD) czy Science and Technology Indicators wydają się niekwestionowane.
Z danych przedstawionych w opracowaniu KBN określiłem zależność pomiędzy nakładami na badania i rozwój a średnim produktem krajowym brutto (oba wskaźniki podane na głowę mieszkańca przy uwzględnieniu parytetów siły nabywczej waluty krajowej). Wniosek z tej zależności jest jednoznaczny i niezbyt przyjemny dla środowisk akademickich - nakłady na B+R będą rosły, ale stopniowo ze wzrostem produktu krajowego brutto. Dla przykładu, dopiero dwukrotny wzrost produktu krajowego uczyni uzasadnionym trzykrotny wzrost nakładów na badania i rozwój.
Jeszcze bardziej interesujące są diagramy, na których przedstawiono strukturę nakładów na B+R, tzn. proporcje pomiędzy finansowaniem z budżetu państwa a nakładami ze strony przedsiębiorstw. Najciekawsze dane zestawiono w tabeli.
Mało spektakularnych osiągnięć
Jak widać, dane umieszczone w tabeli 1 odkrywają podstawową polską słabość - bardzo niskie finansowanie badań i rozwoju ze strony polskiej gospodarki i jej przedsiębiorstw. I tak, nakłady na badania i rozwój z budżetu państwa są "tylko" 4,2 razy mniejsze niż średnia dla wszystkich państw OECD i średnia dla Unii Europejskiej oraz kilkanaście razy mniejsza (10 do 13,7) w przypadku nakładów ze strony przedsiębiorstw.
Czy więc cała wina za niedofinansowanie polskiej nauki leży po stronie polskich przedsiębiorstw? By nie być oskarżonym o stronniczość, przytoczę jako odpowiedź jeden z wniosków (nr 6) przedstawiony przez KBN:
"Mała liczba spektakularnych osiągnięć naukowych, a także niedostateczny związek pomiędzy nauką i gospodarką wywołane są także tym, że polską naukę cechuje rozproszenie badań oraz przyczynkowość ich wyników. Stosunkowo niewiele jest dzieł naukowych o fundamentalnym znaczeniu, jak i kompletnych opracowań techniczno-technologicznych nadających się do natychmiastowego zastosowania w praktyce".
Trudno o bardziej jednoznaczną ocenę. Trudno też oczekiwać, że polskie przedsiębiorstwa (te działające na realnym rynku, sprywatyzowane oraz drenowane z pieniędzy przez chory polski system podatkowy) będą wspaniałomyślnie i jednostronnie finansować działalność naukową instytutów oraz uczelni, nie mając szans na zwrot zainwestowanych środków poprzez otrzymanie od nich gotowych do zastosowania nowych technologii, innowacji czy rozwiązań organizacyjnych. Przedsiębiorstwa zapewne chętnie kupiłyby takie rezultaty badań, gdyby one istniały.
Kapitał intelektualny coraz cenniejszy
Udział procentowy w budżecie państwa nakładów na B+R (0,47proc.) jest porównywalny z odpowiednimi udziałami dla państw wyżej rozwiniętych - Hiszpanii 0,52 proc. i Włoch tylko 0,53 proc. Te wszystkie dane, niestety, wskazują, że trudno w najbliższych latach oczekiwać wyraźnego wzrostu nakładów na badania i rozwój ze strony budżetu państwa, oraz pokazują, że podstawowym zadaniem środowisk naukowych jest taka restrukturyzacja instytucji i wzrost efektywności badań, aby stały się one atrakcyjnym partnerem dla przedsiębiorstw.
Jak u Pana Boga za piecem
Spośród wielu interesujących informacji i wniosków zwróciłem jeszcze uwagę na strukturę sektora badań i rozwoju.
Aż 41,3 proc. ogółu nakładów na B+R jest przekazywane "sławnym" JBR, czyli jednostkom badawczo-rozwojowym - żywej pozostałości po okresie realnego socjalizmu. Udział środków z budżetu państwa przekazywanych na sfinansowanie JBR w całości kosztów ich działalności wzrósł od 1994 r. do 1997 r. z 54,1 proc. do 63,5 proc. (przy spadku udziału środków własnych JBR z 23,3 proc. do 16,1 proc.). A to oznacza, że część JBR żyje "jak u Pana Boga za piecem" opierając się na środkach budżetowych, wcale nie będąc zmuszona do efektywnych badań i starania się o środki (na przykład z przedsiębiorstw). Oczywiście, ta grupa jest bardzo niejednorodna i obok jednostek prowadzących badania podstawowe (jak Instytut Fizyki Jądrowej) oraz instytutów niezbędnych dla funkcjonowania państwa (jak Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej czy Instytut Geologiczny) znajdują się w tej grupie głównie instytuty działające na rzecz przemysłu, rolnictwa. Duża część z nich w nowych warunkach gospodarczych powinna być sprywatyzowana bądź zlikwidowana. Taki jest zresztą jeden z wniosków KBN (tylko łagodnie sformułowany). Z tego, co wieść gminna niesie, część z tych instytutów żyje wręcz luksusowo z wynajmu czy dzierżawy pomieszczeń, budynków (zresztą państwowych), a działalność "badawcza" jest tylko swoistą wizytówką (by nie powiedzieć przykrywką).
Sprywatyzować instytuty
Uważam, że okres dziesięciu lat na dostosowanie się do nowych warunków funkcjonowania w połączeniu z prywatyzacją wielu sektorów gospodarki, dla których JBR pracowały, jest wystarczający i zadaniem rządu jest przegląd, stanowcza restrukturyzacja i prywatyzacja tych instytutów. Uwolnione w ten sposób środki publiczne powinno się przeznaczyć na znaczne zwiększenie funduszu projektów badawczych, na który idzie obecnie tylko 15,5 proc. ogółu środków, jakimi dysponuje KBN. Przy okazji restrukturyzacji i prywatyzacji poprawiłby się jeszcze jeden istotny wskaźnik - nakłady na B+R przypadające na jednego badacza. Polska pod tym względem rzeczywiście odstaje od świata, wydając na jednego badacza 39 tys. USD (w Czechach - 126 tys. USD). Przyczyna jest jednak zaskakująca (i znowu piszą o tym autorzy wniosków z opracowania KBN, tylko nie wprost) - mamy za dużo badaczy na 1000 zatrudnionych. Taki wskaźnik jest typowy dla państw rozwiniętych, np. Włoch i Hiszpanii, a nie dla państw podobnych do Polski. Prywatyzacja JBR "załatwi" ten problem - pozostaną w nich tylko pracownicy niezbędni dla funkcjonowania firmy.
Muszą być ruchliwi
Oczywiście, w opracowaniu KBN pojawia się kolejny raz stwierdzenie dotyczące niskich płac w sektorze B+R i narzekanie na szkodliwą (zdaniem autorów) wieloetatowość pracowników naukowych, którzy w ten sposób podnoszą swoje zarobki. Za daleko idąca wieloetatowość jest na pewno szkodliwa dla pracownika nauki, ale autorzy opracowania chyba nie zauważyli światowej tendencji ogromnego wzrostu ruchliwości naukowców. Prof. Stefan Kwiatkowski nazywa ich "dywanojeźdźcami", nie mogą być oni przywiązani na długo do jednej instytucji, gdyż ruchliwość jest atrybutem ich działalności, a wymiana idei, tworzenie wciąż nowych zespołów badawczych przyspiesza i zwiększa efektywność ich pracy. Trzeba wreszcie powiedzieć wprost: w Polsce przy obecnych tak ograniczonych możliwościach wzrostu nakładów budżetu na B+R, nie istnieje możliwość istotnego wzrostu płac w instytucjach państwowych. Zatrudnienie najlepszych pracowników nauki w ich macierzystych uczelniach czy instytutach badawczych będzie możliwe tylko wtedy, gdy będą mogli znacząco podnieść swoje dochody przez pracę w uczelniach niepaństwowych czy też prywatnych instytutach badawczych.
Zaczarowywanie rzeczywistości
Czasami mam wrażenie, że część środowisk akademickich próbuje zmienić rzeczywistość poprzez jej "zaczarowanie" czy też nie przyjmując do wiadomości obecnych uwarunkowań systemowych. Tak było, niestety, po mądrym tekście prof. Winieckiego - zamiast podjąć dyskusję, część środowiska postanowiła się na profesora Winieckiego obrazić. Można też zrzucić wszystko na okrutnego ministra finansów, zresztą "odszczepieńca" środowiska akademickiego. Tylko czy to coś zmieni?
Jestem głęboko przekonany, że zasadnicze zmiany muszą zajść i zostać przeprowadzone wewnątrz sektora B+R i bez tego rzeczywiście grozi nam upadek polskiej nauki. Podstawowym zadaniem państwa na najbliższe lata jest zapewnienie wzrostu średniego poziomu wykształcenia społeczeństwa. Z tego względu konieczny jest więc wzrost poziomu finansowania badań w szkołach wyższych, gdyż umożliwi to zatrzymanie w uczelniach najzdolniejszych naukowców, gwarantujących odpowiednio wysoki poziom wiedzy przekazywanej studentom.
Autor jest rektorem WSB w Nowym Sączu i Tarnowie.
|
Niedawno otrzymałem opracowanie "Stan nauki i techniki w Polsce". Zawiera ono ponad 50 świetnie przedstawionych zestawień, diagramów, tabel. Autorzy próbują pokazać całościowy stan nauki i techniki polskiej. Udział procentowy w budżecie państwa nakładów na B+R jest porównywalny z odpowiednimi udziałami dla państw wyżej rozwiniętych. Te wszystkie dane wskazują, że trudno w najbliższych latach oczekiwać wyraźnego wzrostu nakładów na badania i rozwój ze strony państwa, oraz pokazują, że podstawowym zadaniem środowisk naukowych jest taka restrukturyzacja instytucji i wzrost efektywności badań. okres dziesięciu lat na dostosowanie się do nowych warunków funkcjonowania w połączeniu z prywatyzacją wielu sektorów gospodarki jest wystarczający i zadaniem rządu jest restrukturyzacja i prywatyzacja tych instytutów. Uwolnione w ten sposób środki publiczne powinno się przeznaczyć na znaczne zwiększenie funduszu projektów badawczych. mamy za dużo badaczy na 1000 zatrudnionych.
|
OCHRONA PRZYRODY
Parki krajobrazowe, czyli pomieszanie z poplątaniem
Co począć z ustalonymi rygorami
ALEKSANDER LIPIŃSKI
Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Zaliczają się do tzw. szczególnych (obszarowych) form ochrony przyrody, a przedmiotem ochrony są "wartości przyrodnicze, historyczne i kulturowe" terenu.
Do wejścia w życie ustawy z 16 października 1991 r. o ochronie przyrody (Dz. U. nr 114, poz. 492 ze zm.) "parki krajobrazowe" tworzono na dwóch podstawach prawnych. Początkowo uważano za taką nie obowiązującą już ustawę z 25 lutego 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe (Dz. U. nr 8, poz. 47), zwłaszcza art. 7-8. Upoważniały one do wydawania zarządzeń porządkowych zawierających zakazy i nakazy określonego w nich zachowania w granicach niezbędnych dla ochrony bezpieczeństwa życia, zdrowia lub mienia albo dla zapewnienia spokoju publicznego lub zachowania porządku publicznego. Korzystając z tego rozwiązania, wojewódzkie rady narodowe podjęły kilkanaście uchwał o utworzeniu "parków krajobrazowych", ustanawiając jednocześnie nakazy (zakazy) dozwolonego zachowania na ich terenach, korespondujące z zasadami przewidzianymi w dawnej ustawie o ochronie przyrody (z 1949 r.).
Wykładnia ustawy z 1964 r. uzasadniała jednak wniosek, że nie było dostatecznych podstaw prawnych do tworzenia takich "parków krajobrazowych" oraz ustanawiania na ich terenie powszechnie obowiązujących norm zachowań. Konkluzja ta nie miała jednak wówczas istotnego znaczenia, przede wszystkim ze względu na znikome możliwości kwestionowania dopuszczalności podejmowania uchwał wspomnianej treści. W praktyce, z mocy różnych przepisów przejściowych, uchwały wojewódzkich rad narodowych co najmniej częściowo zachowały moc obowiązującą.
Od wejścia w życie ustawy z 31 stycznia 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41, wedle którego rada narodowa stopnia wojewódzkiego mogła wprowadzić "zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów". Po zniesieniu rad narodowych kompetencje te uzyskali wojewodowie.
W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. Art. 64 tej ustawy przewiduje, iż do czasu wydania na jej podstawie przepisów wykonawczych zachowują moc przepisy dotychczasowe (tj. wydane na podstawie ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.), jeżeli nie są sprzeczne z nowym stanem prawnym. Nie ma natomiast wątpliwości, że wspomniane akty podjęte przed wejściem w życie ustawy z 1991 r. nie mogą być uważane za akty wykonawcze do ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.
W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany. Zależnie od czasu ich utworzenia są bądź nie są szczególnymi formami ochrony przyrody w rozumieniu ustawy z 1991 r. Co prawda ustanowione w aktach o ich powołaniu nakazy (zakazy) zachowania są zbliżone, ale nie ma żadnych podstaw, by obecnie sankcji z tytułu naruszenia wymagań obowiązujących w "parkach krajobrazowych" ustanowionych przed wejściem w życie ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. poszukiwać w przepisach tej ostatniej. Podobnie jest z kompetencjami dyrektorów tych jednostek organizacyjnych. Ich źródłem nie może być ustawa z 1991 r. Skoro stary "park krajobrazowy" nie jest tzw. szczególną formą ochrony przyrody w jej rozumieniu, to istnieje co najmniej wątpliwość, czy obowiązujące tam ograniczenia ustanowione w akcie o jego powołaniu mogą być wiążące dla miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Powoduje to istotne zróżnicowanie sytuacji prawnej parków, prowadzące do niepewności oraz kolidujące z zasadami konstytucyjnymi. Istnieje zatem pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań.
Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela (z 27 sierpnia 1997 r.) do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41. Od tej więc daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się, niezbędnego dla ochrony przyrody w parkach krajobrazowych, może być wyłącznie ustawa o ochronie przyrody z 1991 r. Ustawodawca dostrzegł jednocześnie potrzebę unormowania sytuacji starych "parków krajobrazowych", które utworzono na podstawie art. 41. Art. 3 noweli mówi, że przez sześć miesięcy od jej wejścia w życie (tj. do 30 czerwca 1998 r.) "akty prawne zawierające zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów", wydane na podstawie art. 41, zachowują moc (ust. 1). Jednocześnie zobowiązano wojewodów, by w określonym wyżej terminie dostosowali te akty do wymagań ustawy o ochronie przyrody (ust. 2). Myśl wyrażoną w tym przepisie należy ocenić jako trafną, tyle że sposób jej przedstawienia trudno uważać za fortunny.
Przede wszystkim nasuwa się wniosek, że jeśli wojewodowie nie podejmą działań dostosowujących przewidzianych w art. 3 ust. 2 noweli z 29 sierpnia 1997 r., to wymienione tam akty prawne ex lege tracą moc 1 lipca 1998 r. Nie jest natomiast jasne, na czym miałyby polegać owe działania "dostosowujące" wojewodów. Wydaje się, że rozwiązanie może być tylko jedno i w istocie powinno polegać na skorzystaniu z podstawy przewidzianej w art. 24 ustawy o ochronie przyrody, tj. na utworzeniu nowego parku krajobrazowego. W szczególności zaś niedopuszczalne jest podjęcie przez wojewodę aktu "utrzymującego w mocy" akt wydany na podstawie dotychczasowego art. 41 ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Art. 3 ust. 1 noweli z 27 sierpnia 1997 r. ma bowiem charakter bezwzględny i nie przewiduje żadnej możliwości obowiązywania aktów prawnych wydanych na podstawie dotychczasowego art. 41 dłużej niż do 30 czerwca 1998 r. Można zatem dojść do wniosku, że w istocie art. 3 ust. 2 noweli jest całkowicie zbędny, a zarazem wątpić, czy do końca czerwca 1998 r. administracje wojewódzkie zdołają uporać się z tym problemem.
Jeżeli omawiane dostosowanie ma przybrać postać rozporządzenia wykonawczego wojewody, to warto przypomnieć, że podlega ono kontroli sądowoadministracyjnej. Każdy, jeśli jego interes prawny lub uprawnienie zostały naruszone przepisem prawa miejscowego, może - po bezskutecznym wezwaniu organu, który wydał przepis - zaskarżyć go do sądu administracyjnego (art. 25a ust. 1 ustawy z 22 marca 1990 r. o terenowych organach rządowej administracji ogólnej, Dz. U. nr 21, poz. 123 ze zm.).
Przedstawiona regulacja nie dotyczy natomiast "parków krajobrazowych", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Oznacza to, że akty o ich utworzeniu nadal obowiązują, co trudno uważać za czynnik sprzyjający integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Z nieznanych przyczyn ustawodawca nie wykazał zainteresowania rozstrzygnięciem tego problemu. Nie sposób zaś zakładać, że nie był on mu znany. Wiadomo bowiem, że autorzy noweli dysponowali projektem rozwiązania umożliwiającego jednoznaczne i spójne rozstrzygnięcie omawianej kwestii. Sytuacja ta zasługuje na szczególnie krytyczną ocenę, zwłaszcza że co najmniej niektórym ze wspomnianych aktów można zarzucić niezgodność z rozwiązaniami wyższej rangi, w tym konstytucyjnymi.
Poruszony problem wymaga zatem zdecydowanej ingerencji ustawodawcy, i to zarówno w szeroko pojmowanym interesie publicznym, jak i interesie posiadaczy nieruchomości położonych na obszarach wspomnianych parków.
Wydaje się nadto, że konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Co najmniej część z nich ma bowiem takie wady jak nieprecyzyjne określenie granic terenów chronionych oraz nadmierny, nieuzasadniony i wręcz niewykonalny rygoryzm reżimu ochronnego. Trzeba też zwrócić uwagę na braki planów ochrony takich parków. W takiej sytuacji wymagania ochronne częściowo stają się fikcją, prowadząc do stanu niepewności prawnej. Sytuacja ta podważa jednocześnie funkcje prawa własności nieruchomości położonych na wspomnianych terenach. Jeżeli jednak wyjść z założenia, że tego rodzaju ograniczenia własności mają charakter wyjątkowy, to zgodnie z zasadami wykładni prawa powinny być interpretowane w sposób ścisły, a ewentualne wątpliwości należy tłumaczyć na rzecz rozwiązań stanowiących regułę (art. 140 kodeksu cywilnego).
Autor jest profesorem doktorem habilitowanym, pracownikiem Wydziału Prawa i Administracji w Katedrze Prawa Górniczego i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego
|
Parki krajobrazowe Zaliczają się do tzw. szczególnych (obszarowych) form ochrony przyrody, przedmiotem ochrony są "wartości przyrodnicze, historyczne i kulturowe" terenu. W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. Skoro stary "park krajobrazowy" nie jest tzw. szczególną formą ochrony przyrody, to istnieje wątpliwość, czy obowiązujące tam ograniczenia ustanowione w akcie o jego powołaniu mogą być wiążące dla miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Istnieje pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań.Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela (z 27 sierpnia 1997 r.) do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41. Od tej więc daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się, niezbędnego dla ochrony przyrody w parkach krajobrazowych, może być wyłącznie ustawa o ochronie przyrody z 1991 r. jeśli wojewodowie nie podejmą działań dostosowujących przewidzianych w art. 3 ust. 2 noweli z 29 sierpnia 1997 r., to wymienione tam akty prawne tracą moc 1 lipca 1998 r. Nie jest natomiast jasne, na czym miałyby polegać owe działania "dostosowujące" wojewodów. Wydaje się, że rozwiązanie powinno polegać na utworzeniu nowego parku krajobrazowego. Wydaje się nadto, że konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Co najmniej część z nich ma bowiem takie wady jak nieprecyzyjne określenie granic terenów chronionych oraz nadmierny, nieuzasadniony i wręcz niewykonalny rygoryzm reżimu ochronnego. Trzeba też zwrócić uwagę na braki planów ochrony takich parków.
|
Niektórzy twierdzą, że ostatecznym celem Pierwszej Damy jest powrót do Białego Domu
Hillary zdobywa Nowy Jork
Hillary bardzo pomogła mężowi w zrobieniu kariery politycznej. Teraz chce sama spróbować swych sił.
FOT. (C) AP
SYLWESTER WALCZAK
z Nowego Jorku
Kiedy Bill i Hillary Clinton przejeżdżali przez Park Ridge w Illinois, zobaczyli ubrudzonego smarem mechanika, wymieniającego koło w samochodzie. "To był mój narzeczony w szkole średniej. Chciał się ze mną ożenić" - powiedziała Hillary. "Cóż, miałabyś za męża mechanika samochodowego" - odezwał się z przekąsem Bill. "Nie - zaprotestowała Hillary - gdybym za niego wyszła, byłby prezydentem".
Sposób, w jaki Amerykanie reagują na powyższą anegdotę, pokazuje, jak wielkie emocje budzi postać Hillary Clinton. Niektórzy widzą w niej Lady Makbet, która pociąga za sznurki w Białym Domu i jest odpowiedzialna za wszystko, co najgorsze. Inni zgadzają się, że Hillary bardzo pomogła mężowi w zrobieniu kariery politycznej - i podziwiają ją za to. Jeszcze inni, zmęczeni Clintonami i ich rozlicznymi skandalami, nie chcą już więcej oglądać Billa i Hillary w telewizji ani wysłuchiwać dowcipów na ich temat.
Hillary nie zamierza jednak zniknąć po cichu. Po 25 latach pracy na rzecz kariery swego męża postanowiła wyjść z jego politycznego cienia. Kilka dni temu oficjalnie ogłosiła swą kandydaturę do Senatu ze stanu Nowy Jork. Stała się w ten sposób pierwszą w historii USA prezydencką małżonką, ubiegającą się o publiczny urząd.
Przeciwko stereotypom
Hillary od lat burzyła stereotypy, wywołując u amerykańskich wyborców mieszane uczucia. Po poślubieniu Billa nie przyjęła jego nazwiska. Kiedy jej mąż został gubernatorem Arkansas, nie zrezygnowała z kariery zawodowej. Przez wiele lat zarabiała więcej od Billa, którego gubernatorska pensja wynosiła 35 tysięcy dolarów rocznie. Pomagała mu osiągać jego cele polityczne i wpływała na podejmowane przez niego decyzje. Bill nigdy nie ukrywał roli swej żony. Podczas kampanii prezydenckiej w 1992 roku powiedział Amerykanom: "wybierzcie mnie, a Hillary dostaniecie za darmo".
Po przeprowadzce do Białego Domu wizerunek Hillary jako niezależnej kobiety interesu zaczął jednak przeszkadzać. Jej lekceważąca uwaga na temat kobiet, które "wolą piec ciasta w domu", niż pracować zawodowo, wywołała falę oburzenia. Hillary przeprosiła i skupiła się na roli szarej eminencji. Objęła kierownictwo zespołu, który miał stworzyć plan powszechnych ubezpieczeńzdrowotnych w USA, najważniejszego projektu pierwszego roku prezydentury Billa Clintona. Nigdy wcześniej Pierwsza Dama nie piastowała tego typu stanowiska w rządowej administracji.
Po klęsce wspomnianego planu i zwycięstwie republikanów w wyborach do Kongresu w 1994 roku Hillary odsunęła się od wielkiej polityki. Zajęła się problemami dzieci i kobiet, które bardziej pasowały do tradycyjnie rozumianej roli Pierwszej Damy. Podróżując po świecie, protestowała przeciwko obowiązkowej sterylizacji kobiet w Chinach, przypadkom palenia wdowy wraz ze zwłokami męża w Indiach i okrutnemu zwyczajowi wycinania łechtaczki u afrykańskich dziewcząt. Napisała książkę o wychowaniu dzieci "It Takes a Village". Udzieliła wywiadów kilku kobiecym magazynom, ale niechętnie rozmawiała z dziennikarzami na tematy polityczne.
Zawsze u boku Billa
Jednym ze źródeł tej niechęci było dochodzenie w sprawie afery Whitewater i niejasnej roli Hillary w całym skandalu. Pierwsza Dama została wezwana na przesłuchanie przed Wysoką Ławę Przysięgłych, a konserwatywna prasa uczyniła z niej główną podejrzaną o popełnienie wykroczeń finansowych. Wtajemniczeni twierdzą, że to Hillary upierała się, by ukryć przed prasą i sądem dokumenty związane z Whitewater, co doprowadziło do wszczęcia dochodzenia specjalnego prokuratora, zakończonego próbą usunięcia prezydenta Clintona z urzędu.
Skandal z Moniką Lewinsky był najcięższą próbą, na jaką Bill Clinton wystawił uczucia swej małżonki. Hillary broniła Billa w wielu poprzednich aferach. Ich wspólny wywiad telewizyjny, udzielony tuż po opublikowaniu zwierzeń tancerki kabaretowej Gennifer Flowers przed ośmiu laty, uratował szanse Billa w demokratycznych prawyborach, pozwalając mu zdobyć prezydenturę.
Reakcja Pierwszej Damy na romans prezydenta ze stażystką miała istotne znaczenie polityczne. Gdyby Hillary odwróciła się wtedy od Billa, oznaczałoby to jego upadek. Zamiast tego w pełnym godności milczeniu znosiła ona publiczne upokorzenie, budząc podziw i współczucie opinii publicznej. "Skoro ona się nie buntuje, co nas to obchodzi?" - uznała większość Amerykanów, odmawiając poparcia republikańskim wysiłkom odsunięcia prezydenta od władzy.
Kiedy wczesną jesienią 1998 roku Hillary podróżowała po kraju, wspomagając demokratycznych kandydatów w wyborach kongresowych, witano ją owacjami na stojąco. Sympatia opinii publicznej dla tej nietypowej Pierwszej Damy osiągnęła wtedy swoje apogeum. Jej wsparcie bardzo pomogło demokratom, szczególnie w takich stanach jak Nowy Jork i Kalifornia. Zamiast spodziewanego zwycięstwa, republikanie ponieśli straty w Izbie Reprezentantów, z trudnością utrzymując minimalną większość. Zamiast Billa Clintona, stanowisko stracił przywódca "republikańskiej rewolucji" z 1994 roku, przewodniczący Izby Reprezentantów Newt Gingrich.
Przez Nowy Jork do Waszyngtonu
Kiedy wkrótce potem senator Daniel Patrick Moynihan ogłosił, że przechodzi na emeryturę, demokratyczny kongresman z Nowego Jorku Charles Rangel wpadł na pomysł, żeby Hillary Clinton zajęła jego miejsce. Pierwsza Dama nie odrzuciła tej sugestii. Kiedy 12 lutego ubiegłego roku Senat USA odrzucił wniosek Izby Reprezentantów o odwołanie prezydenta Billa Clintona ze stanowiska, Hillary zabrała się do pracy. W ciągu tygodnia zebrała grupę doradców politycznych, z dawnym współpracownikiem swego męża Haroldem Ickesem na czele. W kilka dni później "Time" i "Newsweek" umieściły jej zdjęcie na okładkach, opatrzone tytułami: "Jej kolej" i "Senator Clinton"
Wyborcze szanse Hillary od początku oceniano wysoko. W stanie Nowy Jork jest o prawie 3 miliony więcej zarejestrowanych demokratów niż republikanów. 15 proc. ludności stanu to Murzyni, którzy w ogromnej większości głosowali na Billa Clintona. Zaangażowanie Hillary w sprawy oświaty, opieki zdrowotnej, problemy kobiet i dzieci pomagało umocnić jej pozycję w środowisku białych kobiet z zamożnych przedmieść Nowego Jorku.
Nie zabrakło jednak sceptyków, którzy kwestionowali sens wyborczej eskapady Hillary. "Niech lepiej wystartuje w 2002 roku z Arkansas, gdzie mieszkała przez 20 lat, albo w 2004 z Illinois, gdzie się urodziła i wychowała" - pisał były doradca Clintonów Dick Morris. Zwracano uwagę, że jeśli Hillary skoncentruje swe wysiłki na własnej kampanii, na którą będzie musiała zebrać dużo pieniędzy, nie będzie w stanie wspomóc Ala Gore'a w jego trudnej walce o prezydenturę. Ostrzegano Pierwszą Damę, że decydując się na udział w brutalnej kampanii politycznej w Nowym Jorku, otworzy puszkę Pandory. Pojawią się kolejne pytania i dochodzenia dziennikarskie, w takich sprawach jak: Whitewater, Travelgate, Filegate, czy spekulacje na chicagowskiej giełdzie towarowej - Hillary w niejasnych okolicznościach zarobiła wówczas 100 tysięcy dolarów.
Krok po kroku
Rok temu, na fali sympatii i współczucia, Hillary cieszyła się poparciem znacznie większej liczby nowojorczyków, niż jej prawdopodobny rywal, republikański burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani. Dziś, kilka dni po oficjalnym zgłoszeniu przez Hillary swej kandydatury, różnicą siedmiu procent prowadzi Giuliani. Wydawało się, że taka gwiazda, jak Hillary Clinton, bez kłopotu zgromadzi znacznie więcej pieniędzy na kampanię, niż przepracowany Giuliani, który codziennie musi rozwiązywać problemy największego miasta w USA. W styczniu okazało się, że Giuliani zebrał w ubiegłym roku 12 milionów dolarów, podczas gdy Hillary tylko 8 milionów.
Większość ekspertów uważa, że starcie Hillary z Giulianim sprowadzi się do starcia dwóch osobowości. Najpoważniejsze różnice w ich programach dotyczą rozmiarów obniżki podatków (Giuliani chce dużej obniżki, Hillary umiarkowanej) oraz sposobu uzdrowienia oświaty (Giuliani chce, żeby finansowane przez państwo bony mogły być wykorzystywane na opłacanie nauki w szkołach prywatnych, Hillary twierdzi, że doprowadzi to do ogołocenia funduszy szkół publicznych). Generalnie, Hillary chce być postrzegana jako bardziej wrażliwa na ludzkie problemy niż burmistrz, którego nie omieszkała skrytykować za rozkaz aresztowania bezdomnych na nowojorskich ulicach. W istocie jednak różnice programowe nie są duże, a w Giuliani sytuuje się w lewym skrzydle Partii Republikańskiej.
Nie przeszkadza to Hillary oskarżać Giulianiego o "związki ze skrajną prawicą". Burmistrz odpowiada pięknym za nadobne, strasząc wyborców wizją zwycięstwa wyborczego "skrajnie lewicowej Hillary Clinton, która próbowała narzucić Ameryce socjalistyczny system opieki zdrowotnej". Według Giulianiego, Hillary traktuje Senat USA jako trampolinę w swej przyszłej walce o prezydenturę. Tygodnik "New Yorker" cytował nawet wypowiedź byłej współpracownicy Billa Clintona, z której wynikało, że Hillary poważnie myśli o zastąpieniu swego męża w Białym Domu. Zapytany o to główny doradca polityczny Pierwszej Damy, Harold Ickes, odpowiedział enigmatycznie: "W tym biznesie trzeba się posuwać krok po kroku, nie wybiegając zbyt daleko w przyszłość".
|
Hillary Clinton oficjalnie ogłosiła swą kandydaturę do Senatu ze stanu Nowy Jork. Hillary od lat burzyła stereotypy, wywołując u amerykańskich wyborców mieszane uczucia. Po przeprowadzce do Białego Domu wizerunek Hillary jako niezależnej kobiety interesu zaczął przeszkadzać. Pierwsza Dama została wezwana na przesłuchanie przed Wysoką Ławę Przysięgłych, a konserwatywna prasa uczyniła z niej główną podejrzaną o popełnienie wykroczeń finansowych. Skandal z Moniką Lewinsky był najcięższą próbą, na jaką Bill Clinton wystawił uczucia swej małżonki. senator Daniel Patrick Moynihan ogłosił, że przechodzi na emeryturę, kongresman z Nowego Jorku wpadł na pomysł, żeby Hillary Clinton zajęła jego miejsce. Dziś, kilka dni po oficjalnym zgłoszeniu przez Hillary swej kandydatury, różnicą siedmiu procent prowadzi Giuliani. Większość ekspertów uważa, że starcie Hillary z Giulianim sprowadzi się do starcia dwóch osobowości.
|
HIMALAIZM
Anna Czerwińska specjalnie dla "Rzeczpospolitej" z Katmandu po zejściu z Mount Everestu
Zrobiłam to dla matki
Anna Czerwińska i Saeed Toossi na lotnisku w Kathmandu po zejściu z Mount Everestu
FOT. (C) EPA
Anna Czerwińska 22 maja stanęła na szczycie Mount Everestu jako druga Polka. Jako pierwsza zaś skompletowała Koronę Ziemi - najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Jest najstarszą kobietą, która weszła na wierzchołek Everestu. Udało jej się to dopiero podczas czwartej wyprawy na tę górę.
W czasie jednej z ekspedycji cały tlen, który wyniosła w butlach do najwyższego obozu, został zużyty do ratowania umierającego wspinacza, podczas innej miała wypadek - spadła po zerwaniu się liny poręczowej, do której była wpięta. Kilkanaście dni temu do Anny na stoki Everestu dotarła wiadomość o śmierci matki, żarliwie dotąd wspierającej córkę w jej alpinistycznych dokonaniach. Wczoraj Czerwińska przyleciała helikopterem do Katmandu. Oto, co opowiedziała "Rz" w rozmowie telefonicznej.
- Kiedy w piątek, 12 maja, dowiedziałam się, że mama umarła, to chciałam się tylko spakować i jechać do domu. Wszystko się zawaliło. Ale potem pomyślałam, że takie zachowanie przekreśliłoby całą naszą wspólną drogę. "Mysza" (matka) żyła od lat górami tak jak ja, choć nie chodziła po nich. Była alpinistką z natury, z podejścia do tej pasji. Była po prostu człowiekiem gór. Miała 88 lat. Od trzech lat nie wstawała z fotela, ale wspierała każdy mój krok. Tyle serca włożyła w moje wyprawy. Trzy razy, rok po roku, próbowałam wejść na Everest. Kiedy rozmawiałam z tobą przez telefon satelitarny, powiedziałaś mi, że mama przed śmiercią wszystkim z wielkim przekonaniem opowiadała, że jestem już 100 m pod szczytem, choć ostatni raz kontaktowałam się z nią z bazy. I to mnie jakoś zmobilizowało, stwierdziłam, że muszę się wziąć w garść i doprowadzić sprawę do końca, dla niej. Tym razem ze względu na pogodę szansa była mizerna, ale zawiodłabym mamę, gdybym nie weszła. Miałam moment zawahania, ale wydarzyło się coś niesamowitego. Nawet nie wiem, czy powinnam o tym mówić.
Lodospad zaczął się rozpadać
Działałam sama z wynajętym Szerpą. Z takich samotników jak ja nepalska agencja obsługująca alpinistów zmontowała pięcioosobową "wyprawę". Łączyły nas: wspólne pozwolenie na wspinanie się na Everest, kuchnia i personel bazy. Poza tym każdy robił, co chciał. 16 maja, we wtorek rano, wyszliśmy z bazy do góry. Prognozy były nieciekawe, ale stwierdziliśmy, że już po prostu nie można dłużej czekać. Za kilka dni południowa strona Everestu miała zostać zamknięta dla wypraw. Na dole zrobiło się bardzo ciepło i Ice Fall, gigantyczny lodospad, którym wchodzi się do Kotła Everestu, zaczął się intensywnie rozpadać. Lawiny huczały, aluminiowe drabiny nad szczelinami znikały lub, zmiażdżone, rozsypywały się, liny poręczujące rwały się na strzępy. Była tak paskudna pogoda, że do obozu III na wysokości 7500 m doszliśmy dopiero 19 maja.
Następnego dnia, choć okropnie wiało poszliśmy na Przełęcz Południową. Zgodnie z regułami panującymi tutaj od tego momentu używaliśmy tlenu z butli. Około godziny 15.00 dotarliśmy do przełęczy na 8000 m. Pieskie wesele - wichura, śnieg. Namioty ledwo stoją, ale nie nasze. Szerpowie ze sprzętem gdzieś w dole się zatracili. Próbujemy rozbić mój namiot i nic. Szerpowie pomylili maszty i te, które wzięliśmy, nie pasowały. Przycupnęliśmy w cudzym namiocie bez picia i jedzenia. O regeneracji, odpoczynku mowy nie było. Do godziny 19.00 zziębnięci i skostniali czekaliśmy na Szerpów z ekwipunkiem. Straciliśmy szansę wyjścia do góry jeszcze tego samego wieczoru. Do wspinania nadawała się bowiem tylko noc, kiedy wiatr trochę się uspokajał. Musieliśmy więc czekać całą dobę ze świadomością, że na tej wysokości szybko traci się siły.
Zamieć pod gwiazdami
Całą niedzielę, 21 maja, spędziliśmy w obozie IV. Koło godziny 23 wyszliśmy. Przez zamieć prześwitywały gwiazdy, więc uznałam, że zadymka wścieka się tylko nad Przełęczą, a wyżej powinno się wyjść ponad chmury. Wzięłam ze sobą tylko minimum: dwie butle z tlenem, każda po 3 kg (trzecią niósł mi Szerpa), pół litra picia, trochę jedzenia, płachtę biwakową i 10-metrowy kawałek liny. Dużo ludzi wyszło wtedy do góry, ale większość wróciła z powodu wiatru.
Marsz kontynuowało dwóch Amerykanów, trzech Katalończyków, amerykański Irańczyk Saeed Toossi i ja. Ustawiłam sobie przepływ tlenu 2 litry na minutę. Świetnie się czułam i bardzo szybko szłam w czołówce całej grupy. Po trzyipółgodzinnym marszu osiągnęłam miejsce, które jest nazywane Balkonem. O 5.00 rano zamieniłam pustą butlę na pełną. Wszystko się wydawało piękne. Mój Szerpa został gdzieś w tyle. Miał jakieś problemy, wymiotował. Kiedy zmieniłam butlę, w przypływie energii po prostu pognałam do góry. Na Wierzchołku Południowym spojrzałam na reduktor i zaskoczona stwierdziłam, że tlen się prawie kończy. Dźwigałam z dołu prawie pustą butlę, o czym nie miałam pojęcia. Była już godzina 8.30 rano, 22 maja. Zdałam sobie sprawę, że tlenu wystarczy mi na godzinę, jeśli będę zużywała 2 litry na minutę. Do szczytu miałam półtorej godziny. Przekręciłam reduktor na pół litra na minutę i ruszyłam. Próg Hillary'ego przeszłam bez problemów. Z przodu widziałam Katalończyków. Za mną gdzieś się wlókł Toossi, niżej byli Szerpowie.
10 minut na wierzchołku
Czułam wielką przyjemność bycia niemal samej na odcinku między Wierzchołkiem Południowym a głównym. Pogoda psuła się w błyskawicznym tempie. Od północy nadchodziły śnieżne chmurzyska. Zaczęło padać. Już taka szybka nie byłam. Minęliśmy się ze schodzącymi ze szczytu dwoma Amerykanami. Koło godziny godziny 10.00 postawiłam stopę na najwyższym punkcie najwyższego szczytu Ziemi. Nie widać, że to wierzchołek. Wielkie nawisy śnieżne wiszą z jednej strony. Zdjęto trianguł, który kiedyś postawili Chińczycy. Napotkani Katalończycy zrobili mi zdjęcia, ja zrobiłam im i zeszli. Zostałam sama. 10 minut spędziłam na wierzchołku. Przez moment widziałam całe potężne urwisko północnej strony. Trzeba było wracać. Tlen zaraz mi się skończył, co zdaje się trochę szkodzi. Przyznaję, że pewnych partii zejścia w ogóle nie pamiętam.
W pewnym momencie zaczekałam na schodzącego już ze szczytu Saeeda. On szedł coraz wolniej, potem zaczął się przewracać. W końcu położył się na śniegu i koniec, ani rusz dalej. To było jeszcze powyżej Balkonu. Mówię do niego: "Siedź i nie wstawaj, ja lecę po pomoc". Szerpowie gdzieś się zawieruszyli. Ani Saeed, ani ja nie mieliśmy tlenu, a on go naprawdę bardzo potrzebował. W drodze po pomoc doznałam takiej euforii, że zaczęłam zjeżdżać na siedzeniu po śniegu, skałach, wzdłuż poręczówek. Szybciej, szybciej... Nagle obudziłam się. Leżałam wpięta w końcówkę umocowanej do podłoża liny i w ogóle nie wiedziałam, co się dzieje. Poruszanie się bez tlenu na takiej wysokości, jak widać, jest ryzykowną sprawą. Na szczęście znaleźli się nasi Szerpowie. Podali Saeedowi tlen. Ja sobie sama poradziłam.
Około godz. 18.00 byliśmy oboje w namiocie na Przełęczy Południowej. Wichura, śnieżyca, jeden namiot doszczętnie porwany. Udało nam się nie doznać poważnych odmrożeń. Twarz tylko mam jak skorupę, ale to zejdzie, zanim przyjadę do Polski. Noc była koszmarna, zostaliśmy bez tlenu, obydwoje mieliśmy halucynacje. Następnego dnia zeszliśmy szybko na dół. Saeed - do "dwójki" ze swoim Szerpą, ja sama dotarłam tylko do III obozu, bo się troszkę bałam, że w pośpiechu zrobię jakiś błąd, źle się wepnę do liny poręczowej. Byłam oszołomiona. Doszłam do bazy 25 maja. Po dniu pobytu ruszyłam w dół. Miałam szczęście. Udało mi się zabrać do Katmandu helikopterem. Samoloty już nie latają do Lukli. W górach zapanowała typowa pogoda monsunowa - kłębowisko chmur.
Stłumiona radość
Dobrze, że weszłam na szczyt w miarę samodzielnie. Nikt mnie nie ciągnął, nie popychał. Nie towarzyszyła mi świta Szerpów. Wszyscy mnie tu fetują jako najstarszą kobietę na Evereście. Urodziłam się 10 lipca 1949 r., ale jakoś tych lat nie czuję na grzbiecie. Everest nie dał mi radości, jakiej się spodziewałam, bo nie mam się z kim tym wszystkim podzielić. Kiedy na Wierzchołku Południowym popatrzyłam na reduktor, to zawahałam się, czy nie powinnam wrócić. I wiesz, że usłyszałam wtedy głos "Myszy". To jest niesamowite, ale usłyszałam coś takiego: "Anulek! to jest tylko sto metrów, ty dojdziesz!" Tylko mama tak się do mnie zwracała. Wiem, że to głupio brzmi, lecz poczułam przypływ odwagi.
Mama była moim niezawodnym filarem. Przepisywała mi rękopisy do druku i była dumna z moich książek. Wszystko wiedziała o górach, Everest nie mylił się jej z K2. Chodziłyśmy po tatrzańskich dolinkach. Jej największym osiągnięciem było dojście w wieku 75 lat do Doliny Pięciu Stawów. Miała tak stargane serce, że idąc tam, ryzykowała tak jak ja na Evereście. Po prostu kochała góry. Rozumiała, co robię.
Anny Czerwińskiej wysłuchała Monika Rogozińska
|
Anna Czerwińska 22 maja stanęła na szczycie Mount Everestu jako druga Polka. Jako pierwsza zaś skompletowała Koronę Ziemi - najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Jest najstarszą kobietą, która weszła na wierzchołek Everestu. Udało jej się to dopiero podczas czwartej wyprawy na tę górę. Kilkanaście dni temu do Anny na stoki Everestu dotarła wiadomość o śmierci matki, żarliwie dotąd wspierającej córkę w jej alpinistycznych dokonaniach. Wczoraj Czerwińska przyleciała helikopterem do Katmandu. Oto, co opowiedziała "Rz" w rozmowie telefonicznej.- Kiedy w piątek, 12 maja, dowiedziałam się, że mama umarła, to chciałam się tylko spakować i jechać do domu. Ale potem pomyślałam, że muszę się wziąć w garść i doprowadzić sprawę do końca, dla niej. Mama była moim niezawodnym filarem. Przepisywała mi rękopisy do druku i była dumna z moich książek. Po prostu kochała góry. Rozumiała, co robię.
|
ROZMOWA
Ben Affleck, aktor, scenarzysta: Ciągle się boję, że dobra passa nie potrwa długo
Pięć minut w sklepie z zabawkami
Rz: Kariera pana i pańskiego przyjaciela Matta Damona stała się już niemal hollywoodzkim mitem. Dwaj nieznani aktorzy dostają pewnego dnia Oscara za scenariusz i stają się wielkimi gwiazdami. Można chyba dostać zawrotu głowy?
BEN AFFLECK: Mnie się wydaje, że spełniły się moje chłopięce marzenia. Kiedy byłem dzieckiem, w sklepach z zabawkami często były organizowane promocyjne konkursy. W nagrodę zwycięzca mógł wziąć wszystko, co w ciągu pięciu minut udało mu się zebrać z półek. Moja rodzina nie była bogata, więc zasypiając fantazjowałem sobie, że wygrywam taki konkurs. Dzisiaj czuję się właśnie tak, jakby wpuszczono mnie do sklepu z zabawkami i dano te pięć minut.
Tylko pięć?
Tak, bo miłość publiczności jest krucha. Ciągle boję się, że dobra passa nie potrwa długo. Czasem mam taką czarną wizję, że kończę 50 lat, wszyscy o mnie zapomnieli, a ja nie mam z czego utrzymać żony i dzieci.
Mając takie wyobrażenia o sławie i powodzeniu w tym zawodzie, chciał pan mimo wszystko zostać aktorem?
Tak, bardzo. I to wbrew rodzicom, którzy uważali moją decyzję niemal za rodzinny kataklizm. Ale byłem uparty. Nie ukrywam, spodobało mi się łatwe życie. Miałem jako dziecko swojego agenta, tego samego co Matt Damon, z którym przyjaźniliśmy się "od zawsze". Grałem w reklamówce "Burger Kinga", występowałem w telewizyjnych show. Ludzie zaczynali mnie rozpoznawać na ulicy, mówili: "Patrz, to ten dzieciak z telewizji". A poza tym zarabiałem znacznie więcej niż matka i ojciec razem wzięci.
I co pan z tymi pieniędzmi robił?
Mama, która pracowała w szkole, miała nadzieję, że odkładam je na "porządne" studia. Ale pieniądze nigdy mnie się nie trzymały. Wszystko przepuszczałem. Zapraszałem kolegów i całe dnie bawiliśmy się, jedliśmy i piliśmy w różnych restauracjach. Wyciągi z banku chowałem pod materac. A co to była za awantura, kiedy pewnego dnia moja matka, zmieniając mi pościel, znalazła te rachunki! Miałem wtedy 16 lat. Po skończeniu szkoły pojechaliśmy z przyjaciółmi do Los Angeles. I było to samo. Raz na wozie, raz pod wozem, ale częściej to drugie. Kiedy trochę zarobiłem, wynajęliśmy fantastyczny dom w Malibu, tuż obok plaży, a już za chwilę nie wiedzieliśmy, za co go utrzymać.
Te pierwsze lata były podobno dla was - pana i Matta Damona - bardzo trudne.
Szwędaliśmy po Hollywoodzie, jak tysiące innych aktorów, którzy czekają na swoją szansę. Zacząłem wpadać w kompleksy. Agent powtarzał mi, że jestem za gruby i mam otłuszczoną, dziecięcą twarz. Bałem się, że zawsze będę grał ogony, że nikt nie da mi głównej roli. Ale w Hollywood może zdarzyć się wszystko, potrzebny jest łut szczęścia. Nam szczęście przyniósł Kevin Smith. Dał mi rolę w "Pogoni za Amy", a potem pokazał nasz scenariusz "Buntownik z wyboru" Harveyowi Weinsteinowi z "Miramaxu".
Był taki moment, gdy zaczęto podejrzewać, że nie napisaliście go sami, że naprawdę krył się za waszymi nazwiskami William Goldman.
Te plotki doprowadzały mnie do szewskiej pasji. Do dzisiaj mam wszystkie notatki i kolejne wersje tekstu w komputerze. Poza tym była tam cząstka moich własnych przeżyć. Mój ojciec był aktorem. Gdyby nie pił, zaszedłby daleko. Ale tak czasem bywa w tym zawodzie - stres jest nie do wytrzymania. Ojciec musiał robić różne rzeczy, żeby nas utrzymać. Pracował jako barman i jako woźny w Harvardzie. Pamiętam, jak niektórzy studenci patrzyli na niego z góry, choć był naprawdę fajnym facetem. Coś z tamtej atmosfery znalazło się w "Buntowniku z wyboru".
Ojciec był dumny, kiedy dostał pan Oscara?
Bardzo. Ale na uroczystość nie chciał przyjechać. "Obejrzę w telewizji - powiedział. Wolałbym, żeby tam był, ale musiałem uszanować jego wolę.
Po Oscarze gra pan główne role. Jak pan je wybiera?
Różnie. Za "W pogoni za Amy" dostałem 250 tys. dolarów, więc fantastycznie było zagrać w "Armageddonie", gdzie zapłacono mi kilka milionów. Dla takiego chłopaka jak ja to zawrotna suma. Ale potem pomyślałem sobie: "Dość, za żadne pieniądze nie warto grać w byle czym". Kocham duże filmy i małe filmy, ale pod warunkiem, że są na poziomie.
Czy doświadczenie scenarzysty sprawia, że inaczej pracuje pan nad swoimi rolami, napisanymi przez kogoś innego?
Ludzie na ogół myślą, że będę zmieniał bohaterów, kształtował ich od nowa. Jest odwrotnie. Pisanie nauczyło mnie szacunku dla cudzego tekstu. Aktor dostając do ręki scenariusz, zaczyna się zastanawiać, jak dopasować rolę do siebie, do swojego temperamentu, charakteru. Zrozumiałem, że taka postawa wynika z lenistwa i chęci chodzenia na łatwiznę. Najpierw trzeba spróbować zrozumieć, o co chodziło scenarzyście, pójść za jego słowem, za jego myśleniem. Pewnie, trzeba temu poświęcić trochę czasu. Ale warto.
Jak pan znosi popularność, jaka towarzyszy panu od kilku lat?
Tęskniłem za tą popularnością od dziecka, więc teraz nie mogę narzekać. Najgorsza jest utrata prywatności. To, że spotykasz się z dziewczyną, a jutro wasze zdjęcie jest w każdym brukowcu. Dlatego, kiedy zaczęliśmy się widywać z Gwyneth Paltrow, obiecaliśmy sobie, że nigdy nie będziemy opowiadali o naszym związku prasie. No i nie udało się. Bo i tak wszędzie były nasze wspólne fotografie, a każdy niemal wywiad zaczynał się od pytań o tę miłość. Ciężko też znoszę, gdy nagle dziennikarze zaczynają o mnie pisać jako o symbolu seksu. Kompletna bzdura. Ale poza tym - miło być znanym. Miło, gdy ludzie widzą i doceniają twoją pracę. Wreszcie też nie muszę myśleć o tym, że jak pójdę zagrać do kasyna, to jutro nie starczy mi na bułkę.
A ten zawrót głowy, o który pytałam na początku?
Na to nie ma czasu. W ogóle na nic nie ma czasu. Przychodzi taki moment, że zaczyna się myśleć tylko o swojej karierze. Wszystko kręci się wokół filmów, ich promocji. Człowiek ciągle jest w podróży, a każdy film przynosi diametralną zmianę. Przez kilka miesięcy spotykasz się z jakimiś ludźmi, członkami jednej ekipy, zaprzyjaźniasz się z nimi. Potem zaczynasz nowy film i otaczają cię nowi ludzie. Istny kołowrotek!
Jak długo można tak wytrzymać?
Kiedy trwa dobra passa, aktor musi się jej poddać, chwytać różne okazje, żyć w ciągłej gotowości. To jest wyzwanie. A jak długo tak można - jeszcze nie wiem. Choć zdaję sobie sprawę, że kiedyś trzeba powiedzieć stop. Wszyscy aktorzy to robią. Nawet tak zajęci jak Sean Penn czy Mel Gibson. Bo w końcu chcą pobyć z rodziną, z dziećmi.
Pan wszedł do kina razem z Mattem Damonem. Graliście razem w "Buntowniku z wyboru", potem w "Dogmie". Ale wasze filmowe drogi coraz bardziej się rozchodzą. Czy udaje się wam pielęgnować swoją przyjaźń?
Znamy się od dziewiątego roku życia. Matt mieszkał dwie ulice ode mnie, mieliśmy te same marzenia i tego samego agenta. Potem razem wyruszyliśmy do Los Angeles, razem tam mieszkaliśmy i razem walczyliśmy. Dzisiaj, nie zaprzeczam, bardzo trudno jest nam utrzymać dawną intensywność kontaktów. Rzadziej widuję się z Mattem, tak jak rzadziej widuję się z moją matką i bratem. Ale staram się. Wkładam wiele wysiłku, żeby te więzi, te przyjaźnie utrzymać. Mam zresztą nadzieję, że znów uda nam się coś razem z Mattem napisać.
Marzenia małego Bena spełniły się. A o czym marzy Ben trzydziestoletni - gwiazda Hollywoodu?
O tym, żeby się z tego pięknego snu nie obudzić.
Rozmawiała Barbara Hollender
|
Kariera pana i pańskiego przyjaciela Matta Damona stała się już niemal hollywoodzkim mitem. Dwaj nieznani aktorzy dostają pewnego dnia Oscara za scenariusz i stają się wielkimi gwiazdami.
BEN AFFLECK: spełniły się moje chłopięce marzenia. byłem uparty. Po skończeniu szkoły pojechaliśmy z przyjaciółmi do Los Angeles. było Raz na wozie, raz pod wozem. w Hollywood może zdarzyć się wszystko, potrzebny jest łut szczęścia. Nam szczęście przyniósł Kevin Smith. Dał mi rolę w "Pogoni za Amy", a potem pokazał nasz scenariusz "Buntownik z wyboru" Harveyowi Weinsteinowi z "Miramaxu". Po Oscarze gra pan główne role. Jak pan je wybiera? za żadne pieniądze nie warto grać w byle czym. Kocham duże filmy i małe filmy, ale pod warunkiem, że są na poziomie.
|
PRZEMYSł FILMOWY
Z likwidowanego Studia Filmowego "Semafor" pracownicy chcą ratować, co się da
Reanimacja animacji
Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Na zdjęciu kadr z filmu "Siedmiomilowe buty".
(C) SEMAFOR
JERZY WÓJCIK
Likwidator łódzkiego Studia Filmowego "Semafor" zaoferował w lutym do sprzedaży nieruchomość z XIX-wieczną willą przy ul. Bednarskiej 42. To jeden z trzech głównych obiektów studia "Semafor". Za kilka tygodni odbędzie się przetarg. Dwie kolejne nieruchomości z budynkami, przy ul Pabianickiej oraz w Tuszynie k. Łodzi, sprzedawane będą po sfinalizowaniu procesu uwłaszczenia.
"Semafor" padł w ubiegłym roku. 6 października odwołany został dyrektor, a w dwa dni później w studiu zjawił się likwidator Krzysztof Grabowski. - Decyzję o likwidacji wymusiły twarde prawa ekonomii. Studio przestało produkować filmy, jego zadłużenie pogłębiało się - wyjaśniał "Rz" Stefan Cimaszewski, dyrektor Zespołu Organizacyjno-Prawnego w Komitecie Kinematografii.
Przyczyny upadku
Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Wstrzymano budowę nowego studia. Redukowano zatrudnienie, ale te zabiegi nie były skuteczne. Upadek łódzkich instytucji filmowych zaczął się w początkach lat 90., gdy załamała się planowana przez ówczesnego szefa kinematografii Juliusza Burskiego, koncepcja restrukturyzacji polskiego kina.
- Anachroniczne przepisy ustawy o kinematografii pętały inicjatywę. Mecenat Komitetu Kinematografii zgasł, a niezbyt zaradne kierownictwo "Semafora" (przez kilka lat studiem kierował p.o. dyrektor Andrzej Strąk) nie umiało znaleźć metody wyrwania się z zapaści. Ograniczane zamówienia telewizji, pogrążały nas - oceniają dziś lata 90. bezrobotni filmowcy z "Semafora". Rosło zadłużenie wobec skarbu państwa, ZUS, energetyki i szwajcarskiego Sondora. Likwidator zwolnił od razu połowę z czterdziestu pracowników. Zrobił przegląd majątku, pogrupował go w tzw. pakiety i przed czterema tygodniami na pierwszym przetargu sprzedał drobną część zasobów upadłego studia, niezwiązaną bezpośrednio z produkcją filmów, m.in. maszyny do obróbki drewna oraz metalu: piły tarczowe, heblarki, frezarki. Dochód z licytacji był niewielki - 43 tys. zł.
- Celem każdej likwidacji jest przede wszystkim zaspokojenie wierzycieli. "Semafor" ma ich wielu - wyjaśnia Krzysztof Grabowski. - Jednak przedsiębiorstwa można likwidować na różne sposoby. Można powiedzieć pracownikom, że ich losy i inicjatywy przestały interesować likwidatora oraz jego mocodawców, bo instytucja upadła. Można także spojrzeć na sprawę szerzej, minimalizować straty, jakie ponosi kultura i ratować, co się da.
Liczby i sztuka
"Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez prawie pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe, "kombinowane" lalkowo-aktorskie i eksperymentalne. Były one oglądane i nagradzane na świecie. Studio Filmów Lalkowych w Tuszynie, od lat oddział "Semafora", osiągnęło w lalkarstwie mistrzostwo. Robiło je do własnych realizacji i na zamówienie. W "Semaforze" rodziły się wieloodcinkowe seriale, jak choćby francusko-polskie "Przygody Misia Colargola" (53 odcinki), rodzimy lalkowo-aktorski "Miś Uszatek" (104), "Klub Profesora Tutki" (13). W "Semaforze" robili swe filmy studenci i absolwenci "Filmówki" oraz wybitni twórcy polskiej animacji: Edward Sturlis, Daniel Szczechura, Piotr Dumała, Tadeusz Wilkosz. Eksperymentował tam przez kilka lat Zbigniew Rybczyński i zrealizował m.in. uhonorowane Oscarem "Tango". Wie o tym likwidator.
- "Semafor" mógł produkować nie tylko dobranocki, ale także filmy animowane dla widza w każdym wieku. - Dlaczego ich nie robił? - zastanawia się. - Popularność amerykańskich pełnometrażowych animacji pokazywanych w Polsce dowodzi, że dorośli widzowie chcą je oglądać. Nie chciałbym, aby pieniądze przesłoniły wszystko, a polskie dzieci musiały oglądać wyłącznie kreskówki z awanturami bohaterów koreańskich albo amerykańskich. Nasza telewizja kupuje je dlatego, że są tańsze. I przyczynia się do upadku rodzimej twórczości, dlatego staram się ratować, co można - dodaje likwidator.
Grupa byłych pracowników Studia Filmowego "Semafor", zawiązała spółkę Se-Ma-For. Wynajmuje pokój w kamienicy studia przy Pabianickiej, kończy dwa rozpoczęte filmy i planuje nowe.
- Uznaliśmy, że najcenniejszą częścią w naszej produkcji animowanej jest realizacja filmów lalkowych. Mistrzów lalkarzy nie ma na świecie wielu. Postanowiliśmy zatem ocalić tę produkcję oraz najwcześniejszą nazwę studia - mówi Zbigniew Żmudzki, były kierownik Zakładu Realizacji Filmów "Semafora", obecnie szef 13-osobowej spółki Se-Ma-For.
Akcja ratunkowa
- Zależało nam również na dokończeniu dwóch zaawansowanych filmów dla telewizji. Są to "Supełki na sznurowadle" Stanisława Lenartowicza i "Podróż Doktora Mordziaczka", dziewiąty odcinek z serii "Mordziaki", reżyserowany przez Mariana Kiełbaszczaka. Zacząłem pertraktować z TVP, aby nie przerywano tej produkcji- dodaje kierownik Żmudzki. - Zwróciliśmy się do szefa Komitetu Kinematografii o umożliwienia nam korzystania z najstarszej nazwy studia. Tadeusz Ścibor-Rylski, przewodniczący KK, zgodził się. W grudniu 1999 r. zarejestrowaliśmy spółkę - dodają jej sygnatariusze. - Myślimy teraz o powołaniu fundacji Se-Ma-For, która zajęłaby się m.in. egzekwowaniem praw autorskich filmowców animatorów, promowaniem ich dorobku, umożliwianiem startu debiutantom. Zamierzamy zakupić na przetargu w "Semaforze" potrzebny, choć leciwy sprzęt, realizować nie tylko animacje. Powstaje już dokument o Antonim Bohdziewiczu "Człowiek zwany Czwartkiem", reżyserem jest Leszek Baron. A w bliskich planach mamy film lalkowy, przygotowywany w koprodukcji z Duńczykami.
W innym pokoju kamienicy "Semafora" były p.o. dyrektor Andrzej Strąk spotyka się z kilkunastoosobową grupą byłych pracowników. Zamierzają powołać "swoje" stowarzyszenie realizatorskie, również z nazwą likwidowanej firmy w szyldzie. Też chcą zakupić potrzebne im kamery, sprzęt i robić filmy animowane. - Wyposażenie likwidowanego studia: kamery, stoły montażowe, oświetlenie pogrupowaliśmy w tzw. pakiety. Będą je mogli kupić wedle potrzeb realizatorzy należący do spółki Se-Ma-For, ci związani z powstającym stowarzyszeniem, a także filmowcy niezwiązani z byłym "Semaforem"; w budynku przy Pabianickiej od dawna wynajmowały pomieszczenia różne firmy filmowe - mówi likwidator. - Uważam, że wyprzedawany sprzęt powinien służyć kinu - akcentuje. Co się stanie z filmami "Semafora", rekwizytami, lalkami?
- Filmy są własnością skarbu państwa. Dziś sprzedajemy telewizjom wyłącznie licencje na ich emisje. W zarządzeniu o likwidacji "Semafora" zapisano, że Komitet Kinematografii wytypuje instytucje kinematografii, którym przekazany zostanie dorobek filmowy - wyjaśnia likwidator.
Likwidacja zaczęła się. Finał wydaje się odległy. Likwidator musi wyjaśnić jeszcze sporo spraw majątkowych, a sądy pracują nieśpiesznie. Czy pierwsze przetargi ujawnią konflikty, dowiemy się wkrótce.
Wartość majątku "Semafora" oszacowano wstępnie na 5-5,5 mln zł; koszty utrzymania likwidowanej instytucji sięgają obecnie ok. 97 tys. zł (przed likwidacją 150 tys.). Zadłużenie studia wobec ZUS przekroczyło 600 tys. złotych; za zużytą energię elektryczną i wodę powinien "Semafor" zapłacić ponad 500 tys.; za uwłaszczenie studia - 430 tys. zł; 194 tys. ma zwrócić Funduszowi Świadczeń Pracowniczych.
Dług wobec szwajcarskiej firmy Sondor za sprzęt do nagrywania dźwięku sprowadzony do Łodzi przed laty, przekroczył 5 mln zł. Czy likwidowany "Semafor" zostanie zobligowany do spłaty tej wierzytelności, zadecyduje Szwajcarski Sąd Federalny w Lozannie.
|
"Semafor" padł w ubiegłym roku. Decyzję o likwidacji wymusiły twarde prawa ekonomii. "Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe i eksperymentalne, jak choćby "Przygody Misia Colargola", "Miś Uszatek". Grupa byłych pracowników zawiązała spółkę Se-Ma-For.były dyrektor Andrzej Strąk z grupą pracowników Zamierzają powołać "swoje" stowarzyszenie realizatorskie.
|
Kamyczek do ogródka pani Ewy Drzyzgi
Więcej niż etykieta
RYS. MAYK MAJEWSKI
ROBERT PUCEK
Z przyjemnością przeczytałem w "Polityce", jak pani Barbara N. Łopieńska, chcąc zadać nieco ryzykowne pytanie Pawłowi Hertzowi, powiedziała: "Ale - proszę wybaczyć śmiałość - czy po czterdziestce również pan zmądrzał?" Pani Drzyzga nie bawi się w takie staroświeckie konwenanse. Na samym początku programu "Rozmowy w toku" podchodzi do pana Adama, którego, podobnie jak ona, pierwszy raz w życiu na oczy widzimy i który jej ani brat, ani swat (na oko mógłby być ojcem), i pyta bezceremonialnie: "Od kiedy nie możesz się kochać normalnie?"
Starożytna Księga Dao mówi, że tam gdzie nie ma już Dao, jest jeszcze miejsce na mądrość; tam gdzie nie ma już mądrości, jest jeszcze miejsce na etykietę; tam zaś gdzie zabraknie już nawet etykiety, jest tylko chaos. I zwykłe chamstwo. A chaos i chamstwo nie są źródłem przyjemności. Trudno jest uczyć taktu ludzi dorosłych - czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci - można im co najwyżej przypominać o najprostszych formach.
Pani Drzyzdze, która nie wykorzystała ostatniej szansy przewidzianej dla niej przez mądrych taoistów, dedykuję dwa maleńkie cytaty z głośnej niegdyś książeczki pt. "Grzeczność na co dzień" autorstwa Jana Kamyczka: "Obowiązuje zasada, że przejście na formę ty można proponować tylko wówczas, gdy istnieje niemal pewność, że będzie to mile przyjęte", bowiem "nie mamy obowiązku być na ty z każdą osobą, która na to reflektuje, czy to w chwilowej euforii, czy z interesu". Nawet z Ewą Drzyzgą.
Moralność
Zgodnie z zapowiedzią program pani Ewy Drzyzgi podejmuje "moralne dylematy". Oto pewien zdenerwowany mężczyzna, wróciwszy nieco wcześniej z zagranicznych wojaży, zastał swoją żonę w łóżku z kochankiem. Kobieta wiedziona niezawodną intuicją natychmiast salwowała się ucieczką. Zdradzony mąż przez chwilę zastanawiał się, co z tym fantem zrobić, po czym wypił z kochankiem żony angielkę wódki i kazał mu się wynosić.
Żonę zbił, kiedy wróciła do domu. Panie w studiu sugerują, że mógł przecież zamiast żony zbić "tego faceta". Mężczyzna uczciwie przyznaje, że brał takie rozwiązanie pod uwagę, ale - zauważa przytomnie - to przecież żona, a nie jej kochanek, przysięgała mu wierność małżeńską. Na twarzach wszystkich pań maluje się dezaprobata. Zaczynam podejrzewać, że gdyby nasz bohater był chuliganem i bez dania racji prał innych mężczyzn pod budką z piwem, panie w studiu uznałyby go za człowieka nieprzystosowanego, któremu trzeba pomóc, ponieważ jednak zbił zdradzającą go żonę, damski sanhedryn nie ma dla niego żadnej litości i ocenia z całą surowością "starego kodeksu".
Intymność
Wzbudzając niekłamane współczucie Ewy Drzyzgi, smutny czterdziestolatek skarży się, że żona latami unikała go w łóżku, obowiązek małżeński pozwalała mu spełniać tylko raz na kilka miesięcy i tak go tym zestresowała, że utracił "50-60 procent męskości". To program o impotencji. Innym razem zniszczona, niemal bezzębna kobiety opowiada o tym, jak jej mąż, alkoholik i sadysta, gwałcił ich trzy córki (dwie z nich obecne są w studiu i potwierdzają wersję matki), a ją samą bił podczas stosunku. To program o molestowaniu.
W pewnym momencie biedna kobieta zaczyna mówić o kochance męża. "Nie wystarczały mu twoje córki i ty?!" - pyta zdumiona Ewa Drzyzga. Słucham przerażony i zakłopotany. Przecież córki tej kobiety, dwudziestokilkuletnie dziewczęta, które o wszystkim powiedziały swoim mężom bodaj na dwa dni przed programem, gdzieś mieszkają i pracują. Czy aby na pewno wszyscy sąsiedzi i koledzy z pracy okażą im w tej sytuacji tylko chrześcijańskie współczucie i zrozumienie?
Dlatego ludziom, którzy biorą udział w tych programach, chciałbym zadedykować słowa mej ulubionej średniowiecznej księgi: "mistrz powiada, że jeśli nie musisz dzielić się swoją tajemnicą, nie powierzaj jej nikomu... Mistrz mówi: dopóki zachowujesz tajemnicę, trzymasz ją w sobie jak w więzieniu, lecz kiedy ją wyjawisz, to ona będzie więziła ciebie" (Brunetto Latini Skarbiec wiedzy).
Bezczelność
Dzięki "Rozmowom w toku" poznajemy pana Stanisława, który za pieniądze, ale - jak zapewnia - przede wszystkim po to, by "się sprawdzić", a także z chęci niesienia pomocy bezdzietnym parom został tzw. dawcą nasienia. Wstydu wystarczyło mu na tyle, by nie pokazać własnej twarzy, choć do telewizji się oczywiście pokwapił. Zresztą intuicja go nie zawiodła, bo nawet niewybredna publiczność wyczuła, że ma do czynienia z płatnym onanistą i niechętnie pomrukuje, iż znalazł sobie sposób na dorabianie do pensji.
Wciąż zastanawiam się, skąd biorą się takie programy. Bo przecież to nie są żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel, a nawet gorzej niż magiel. Kiedy gwałcone przez ojca córki wraz matką opowiadają o swoich przeżyciach przed kamerami, Ewa Drzyzga uderza w wysokie tony: "gdyby nawet ten program miał uratować tylko jedno dziecko, trzeba o tym mówić". Mój Boże, gdybym miał w sobie tyle współczucia dla bliźnich, ile ma - lub usiłuje nas przekonać, że ma - pani Drzyzga, już dawno pracowałbym w hospicjum. Ale to chyba jakieś nieporozumienie.
W jakiż to sposób taki program miałby uratować jakieś dziecko? Czy aby nagłośnić problem przemocy w rodzinie i zainteresować nim odpowiednie instytucje (w pierwszej kolejności chyba policję?), trzeba publicznie spisywać zeznania pokrzywdzonych? Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć jakiemuś dobru, a nie zwykłej i niewybrednej rozrywce widzów, trąci w moim mniemaniu charakterystyczną dla telewizji bezczelnością, co "choć może i nie tak niszcząca dla ludzkiego obejścia, jak którykolwiek z siedmiu grzechów głównych, niemniej przykłada się znacznie do pogłębienia wszelkich moralnych plag trawiących społeczność Zachodu" (Robert Nisbet Przesądy). I nie żywmy nadziei, że bezczelności tej będzie coraz mniej - będzie jej coraz więcej, bowiem jest to "na nowo odkryta kopalnia złota, co przy fachowej eksploatacji przynosi miliardy".
Brak danych
Wygląda na to, że trochę przedwcześnie narzekaliśmy na "Big Brothera", który okazał się całkiem poczciwym programem dla niewyrobionych intelektualnie nastolatków. Organizatorom udało się tak skutecznie zinfantylizować dwanaścioro Polaków, że ich przygody przypominają obrazki z nieprzyjemnie przedłużających się kolonii, a może gromadka ta z przyrodzenia była już infantylna i sentymentalna niczym bohaterowie wenezuelskiego serialu? "Rozmowy w toku" to program zdecydowanie bardziej przykry i niebezpieczny od "Big Brothera".
Z drugiej strony nie bagatelizowałbym niebezpieczeństw stwarzanych nawet przez najbardziej niewinne programy, które masowo oglądają młodsze nastolatki. Ilość i sens słów wypowiadanych w nich bez odrobiny zastanowienia jest doprawdy przerażająca. Już wkrótce dzieci, które tego słuchają, mogą dojść do wniosku, że mówienie i myślenie są funkcjami autonomicznego układu nerwowego. Ostatnio mój przyjaciel po nieudanej próbie nawiązania kontaktu ze swoją przyjazną telewizji siedemnastoletnią siostrzenicą zauważył melancholijnie: "tym dzieciom brak po prostu danych, by zrozumieć, że nie mają racji".
|
Zgodnie z zapowiedzią program pani Ewy Drzyzgi podejmuje "moralne dylematy". Wciąż zastanawiam się, skąd biorą się takie programy. Bo przecież to nie są żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel, a nawet gorzej niż magiel. Czy aby nagłośnić problem przemocy w rodzinie i zainteresować nim odpowiednie instytucje trzeba publicznie spisywać zeznania pokrzywdzonych? Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć jakiemuś dobru, a nie zwykłej i niewybrednej rozrywce widzów, trąci charakterystyczną dla telewizji bezczelnością. I nie żywmy nadziei, że bezczelności tej będzie coraz mniej - będzie jej coraz więcej, bowiem jest to "na nowo odkryta kopalnia złota, co przy fachowej eksploatacji przynosi miliardy".
|
W kampanii prezydenckiej zabrakło ducha walki i jednoznacznego poparcia Krzaklewskiego przez AWS
Przed walką o parlament
RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI
WIESŁAW WALENDZIAK
Ostatnie przemeblowania na polskiej scenie politycznej zwiastują gorącą kampanię wyborczą do parlamentu. Warto w związku z tym wrócić raz jeszcze do ostatniej kampanii prezydenckiej.
Sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego, pracując nad strategią kampanii wyborczej, zdefiniował na wstępie cztery podstawowe problemy. Były to:
1) popularność Aleksandra Kwaśniewskiego,
2) niekorzystne zmiany socjologii wyborczej,
3) brak jednoznacznego poparcia dla kandydatury Mariana Krzaklewskiego w AWS,
4) wyzwanie rzucone przez Andrzeja Olechowskiego.
Siła Kwaśniewskiego
Standardowe pytanie, które zadaje się w badaniach opinii publicznej, aby zmierzyć szanse na utrzymanie urzędu prezydenckiego przez polityka, który urząd ten aktualnie sprawuje, brzmi, czy powinien on zostać ponownie wybrany. Według ekspertów, jeśli kandydat piastujący urząd prezydencki uzyskuje minimum 60 procent odpowiedzi pozytywnych, ma zwycięstwo w kieszeni. Teza ta ma charakter uniwersalny i nie dotyczy wyłącznie Polski. W kwietniu 2000 roku w specjalnym sondażu przedwyborczym przeprowadzonym przez jednego z naszych konsultantów na pytanie: "Czy Aleksander Kwaśniewski powinien zostać ponownie wybrany na urząd prezydenta?" - 68 procent respondentów odpowiedziało "tak", przeciwnych było jedynie 21 procent. Wynik ten pokazywał, że bez zupełnie nadzwyczajnych okoliczności nie sposób wygrać z Kwaśniewskim, a sama kampania będzie służyła raczej odbudowie (lub przebudowie) zaplecza politycznego startujących kontrkandydatów.
Niekorzystne zmiany socjologii wyborczej
Kampania wyborcza przebiegała w zdecydowanie niekorzystnym dla kandydata AWS klimacie społeczno-politycznym, wyrażającym się w bardzo złym stanie nastrojów społeczeństwa. Pod względem politycznym w ciągu dwóch lat poprzedzających kampanię preferencje wyborców przesunęły się wyraźnie na lewo. Stąd zarówno wzrost notowań SLD, jak i popularność Kwaśniewskiego. Silny i lojalny SLD (blisko 95 procent zwolenników SLD deklarowało poparcie dla urzędującego prezydenta), uzyskujący w sondażach ponad 40 procent poparcia, był dodatkową gwarancją.
Na to wszystko nałożyła się przyspieszona liberalizacja postaw światopoglądowych Polaków w ostatnich kilku latach. Być może ogląd świata przeciętnego Polaka uformował głównie program telewizji komercyjnych i publicznej, program radykalnie liberalny, nawet jak na warunki zachodnioeuropejskie.
Prawomocność kandydatury Mariana Krzaklewskiego
Startując do kampanii wyborczej, Marian Krzaklewski był w sytuacji przypominającej położenie Tadeusza Mazowieckiego w 1990 roku. W powszechnym odczuciu społecznym Krzaklewski autoryzował (na dobre i na złe) reformy rządu Jerzego Buzka. Uchylając się od próby wyborczej, Krzaklewski nie tylko poddałby swoje przywództwo w AWS, ale jednocześnie uruchomiłby proces jej dezintegracji wedle kryterium nastawienia poszczególnych jej środowisk politycznych do podjętych w 1997 roku reform. Jednocześnie działania rządu Jerzego Buzka zniechęciły do Akcji część twardego elektoratu prawicy. Marian Krzaklewski stanął wobec karkołomnego zadania ochrony polityki swojego rządu i odzyskania zaufania swojego naturalnego elektoratu. Do tego wszystkiego sposób, w jaki Marian Krzaklewski został kandydatem AWS na prezydenta, dla wielu liderów prawicy, którzy lansowali ideę prawyborów, nie został nigdy uznany za prawomocny. Rezultatem tego była uporczywa kontestacja poparcia dla jego kandydatury. Niewiara w możliwości i szanse Mariana Krzaklewskiego demonstrowana publicznie przez Macieja Płażyńskiego oraz innych liderów prawicy miała siłę samospełniającej się przepowiedni. Kwestią o niebagatelnym znaczeniu był również dystans w stosunku do kandydata AWS, na jaki pozwolił sobie awuesowski rząd, który unikał odważnej deklaracji poparcia dla Mariana Krzaklewskiego, nie mówiąc już o rzeczywistym zaangażowaniu się w jego kampanię.
Kandydat obywatelski Andrzej Olechowski
Andrzej Olechowski zrobił jedną rzecz, która przesądziła o jego roli w kampanii prezydenckiej 2000 roku. Skorzystał mianowicie z marketingowego "prawa pierwszeństwa" i we właściwym czasie powiedział "tak, kandyduję", nie zważając na hamletyzowanie Unii Wolności ani na polityczne przepychanki w AWS. Obdarzony naturalnie pewnymi "przymiotami prezydenckimi" (prezencja, obycie etc.), umiejętnie grał na antyestablishmentowych nastrojach znacznej części elektoratu nielewicowego, zdegustowanego stylem funkcjonowania partii posierpniowych. Dopiero dzisiaj widzimy, że fenomen Olechowskiego miał podłoże w postaci rzeczywistego głodu nowej jakości politycznej poza dotychczasowymi formułami AWS i Unii Wolności. Olechowski - nawet jeśli w roli kandydata antyestablishmentowego nie był zbyt przekonujący - właściwie wyczuł ten głód i od razu wszedł do gry jako poważny kandydat. Z punktu widzenia sondaży Olechowski miał istotną przewagę nad kandydatem AWS. Nie był obciążony skutkami polityki koalicji AWS - UW i miał zdecydowanie niższy niż Krzaklewski "elektorat negatywny". Najważniejsze jednak, że miał zdecydowanie wyższe poparcie elektoratu centroprawicowego. Według sondażu OBOP z lipca 2000 roku Olechowskiego popierało 40 procent osób o poglądach centroprawicowych, Kwaśniewskiego 33 procent, Olszewskiego 12 procent, Krzaklewskiego zaś zaledwie 2 procent!
Wizerunki konkurentów
Oceniając wyniki wyborów prezydenckich, nie sposób nie pamiętać, że Marian Krzaklewski wystartował do wyborów za późno, w sytuacji głębokiego kryzysu nastrojów społecznych i utraty połowy elektoratu przez jego "naturalną" bazę wyborczą. Osobną kwestią był wizerunek przywódcy AWS (notabene dwie trzecie ankietowanych źle oceniało Mariana Krzaklewskiego w roli szefa AWS!) - przede wszystkim wizerunek medialny. Wiadomo było od samego początku, iż Marian Krzaklewski "źle wypada w mediach", ale dopiero porównawcze badania, które sztab prowadził na przełomie lipca i sierpnia 2000 roku, jaskrawo pokazywały skalę tego problemu, zwłaszcza na tle wizerunków jego głównych kontrkandydatów. Badania te, przeprowadzone na grupie osób reprezentującej elektorat prawicowy i centroprawicowy (czyli potencjalnych wyborców Mariana Krzaklewskiego!), wskazywały, iż zarówno Aleksander Kwaśniewski, jak i Andrzej Olechowski mieli bardzo pozytywny i spójny wizerunek "polityków z dużą klasą i obyciem". W przeciwieństwie do Kwaśniewskiego, któremu twardy prawicowy elektorat (ale już nie centroprawicowy!) wypominał polityczne "grzechy młodości", karierowiczostwo, dwulicowość i... tuszę, Olechowski prezentował się niemal czysty jak łza. Okazało się nawet, że jego współpraca ze służbami bezpieczeństwa nie stanowiła większego problemu dla wyborców, ponieważ się do niej otwarcie przyznał.
Przy okazji badań wizerunku kandydatów na prezydenta wyszły ponadto, zdawałoby się nieprawdopodobne, "mistyfikacje" Kwaśniewskiego, któremu wyborcy zapomnieli nie tylko "kłamstwo edukacyjne", ale także przynależność do PZPR, nie wspominając już o tym, że większości badanych wydawał się on lepiej wykształcony i... przystojniejszy niż Olechowski i Krzaklewski. Badania kilkunastu konkretnych kwestii wyborczych pokazywały m.in., iż zdaniem przeważającej części wyborców to Kwaśniewski - który zawetował ustawę o obniżaniu podatków - a nie Krzaklewski czy Olechowski, działa na rzecz redukcji obciążeń podatkowych obywateli. Marian Krzaklewski tylko w jednej "konkurencji" uzyskiwał przewagę nad konkurentami - jawił się wyborcom jako polityk najbardziej skoncentrowany na własnej karierze...
Przestrzeń debaty publicznej w mediach
Wyniki tych badań uzmysłowiły sztabowi skalę trudności w sformułowaniu wiarygodnej i jednocześnie skutecznej strategii kampanii. Powstawało pytanie, czy można w ogóle zmienić ową w wielu punktach "fałszywą świadomość" wyborców w sytuacji negatywnego nastawienia mediów do Mariana Krzaklewskiego. Z badań będących w posiadaniu sztabu wynikało bowiem, że wyborcy czerpali informację o wyborach najczęściej z mediów otwarcie nieprzychylnych kandydatowi AWS. Wśród stacji telewizyjnych głównym źródłem informacji dla wyborców była TVP 1, wśród rozgłośni radiowych - RMF, a wśród gazet - "Gazeta Wyborcza".
O TVP wiadomo właściwie wszystko. Statystyki opracowywane przez dwa niezależne instytuty badawcze pokazywały druzgocącą przewagę Kwaśniewskiego nad swoimi głównymi konkurentami pod względem liczby ekspozycji na ekranie. Kwintesencją postawy reprezentowanej przez TVP było zachowanie dyspozycyjnego dziennikarza, który dwa dni przed wyborami na oczach milionów widzów uniemożliwił Marianowi Krzaklewskiemu zaprezentowanie swoich racji wyborczych. RMF, którego prezes w sylwestrową noc życzył słuchaczom "roku bez AWS", zdarzało się realizować te życzenia w postaci na przykład nieinformowania o istotnych zdarzeniach w kampanii Mariana Krzaklewskiego (próżno było czekać na informacje o konwencji wyborczej Krzaklewskiego w dniu jej trwania). "Gazeta Wyborcza" wprawdzie subtelniej niż TVP, ale konsekwentnie budowała pozytywny klimat wokół Kwaśniewskiego, co miało miejsce zwłaszcza po wyemitowaniu kompromitujących prezydenta i jego ministra taśm z Kalisza.
W mediach elektronicznych, w owych mediach przedsądu, sympatii i antypatii, Marian Krzaklewski był od początku bez szans. Dlatego tak istotną wagę sztab przykładał do własnych przekazów telewizyjnych.
Reklamowe incydenty
Warto wskazać zresztą inne medialne incydenty, które pokazują, jak niepewną rolę odgrywają komercyjne media w dzisiejszej demokracji w Polsce. Widząc, jak wielką przewagą dysponuje Aleksander Kwaśniewski w mediach, sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego starał się wychwytywać wszystkie potknięcia urzędującego prezydenta. Pierwsze z nich dotyczyło wypowiedzi w dwudziestą rocznicę "Solidarności", w której prezydent nazwał ten wielki ruch "owczym pędem". Sztab Mariana Krzaklewskiego natychmiast nakręcił reklamówkę pod tym samym tytułem, która została wyemitowana w Polsacie. Bez wiedzy sztabu wyborczego ledwie po kilku emisjach spot "owczy pęd" zniknął z anteny Polsatu.
Inny przykład jest jeszcze bardziej symptomatyczny. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia, widząc, jak do spotu o umownym tytule "Matrix", który promował Mariana Krzaklewskiego, doklejono na zamówienie sztabu Kwaśniewskiego karykaturę "Matriksa" w formie kreskówki. Świadczyło to o udostępnieniu naszego mediaplanu - rzecz zgoła niebywała w praktyce komercyjnych kampanii reklamowych! - konkurencyjnemu sztabowi. Było to o tyle bolesne, że płatne reklamy kilkunastokrotnie lepiej docierały do widza niż bezpłatna emisja w ramach programów komitetów wyborczych.
Strategia wysokiego ryzyka
Często spotykam się z publicznie formułowanym zarzutem, iż kampania Krzaklewskiego ograniczyła się do zamknięcia kandydata w tradycyjnych okopach wartości religijnych i antykomunizmu. Tymczasem sztab wyborczy poszukiwał takich tematów, które z jednej strony mogły podważyć publiczny wizerunek Aleksandra Kwaśniewskiego, z drugiej zaś pozwoliłyby sformułować czytelną i łatwą do odróżnienia kontrpropozycję programową. Z badań wiedzieliśmy, że musi ona odnosić się nie do sfery przeszłości, lecz takich problemów, które powinny zostać wyartykułowane w języku socjalnym nie politycznym. Jedynym gorącym tematem, w którym mogliśmy się radykalnie odróżnić od Kwaśniewskiego, było uwłaszczenie. Sztab Mariana Krzaklewskiego przeprowadził badania "wrażliwości wyborczej" w kwestii uwłaszczenia, z których wynikało, iż przy spełnieniu pewnych warunków nadaje się ona najbardziej do spolaryzowania sceny politycznej i spowodowania, że będzie się mówiło tylko o dwóch kandydatach - Kwaśniewskim i Krzaklewskim. Zasadniczy przekaz programowy wyrażony w haśle "Bezpieczna przyszłość, rodzina na swoim" na pewno nie był ukierunkowany na rozdrapywanie przeszłości.
Wcześniej, przez skoordynowany wysiłek prezentacji rodziny kandydata w wysokonakładowych pismach kobiecych i w kampanii billboardowej, staraliśmy się "rozluźnić" zbyt sztywny wizerunek Mariana Krzaklewskiego, między innymi przewrotnym: "Krzak Tak", oraz uświadomić opinii publicznej, że jest politykiem wykształconym, doświadczonym i mającym program (hasło: "Marian Krzaklewski: Wykształcenie - Doświadczenie - Program").
"Taśmy prawdy"
Z perspektywy widać wyraźnie, iż motywem przewodnim całej kampanii stały się kaliskie "taśmy prawdy". Sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego zdecydował się je wyemitować, zdając sobie sprawę z ryzyka, jakie niesie przekaz o takim ładunku emocjonalnym. Nie wiedzieliśmy, bo nie mogliśmy wiedzieć, jak zareaguje polska opinia publiczna, która dotychczas nie spotkała się z taką koncepcją kampanii, którą określiliśmy kampanią wysokiego ryzyka.
"Taśmy prawdy", odkrywające drugie, nieznane oblicze Kwaśniewskiego, oraz uwłaszczenie, które robiło z Kwaśniewskiego - mistrza uników - stronę w ważnym konflikcie społecznym, to były dwa filary taktyki sztabu wyborczego w ostatnich tygodniach kampanii. Trzecim miała być walka o prawdziwy wizerunek Mariana Krzaklewskiego. Taktyka ta zaczęła przynosić skutki dwa tygodnie przed wyborami. Bardzo ważnym wydarzeniem były prawybory w Nysie, gdzie zaangażowanie osobiste kandydata i innych znanych polityków prawicy, a także zastosowanie nowoczesnych technik wyborczych spowodowały, że Aleksander Kwaśniewski niebezpiecznie (dla niego) zbliżył się do granicy 50 procent głosów, a Marian Krzaklewski zajął drugie miejsce, uzyskując ponad 17 procent głosów i wyprzedził Andrzeja Olechowskiego. W ostatnich dwóch tygodniach kampanii okazało się jednak, że media zdążyły zamortyzować spadające poparcie dla Kwaśniewskiego, oskarżając sztab Mariana Krzaklewskiego o prowadzenie brudnej kampanii. Naturalnym beneficjentem tej sytuacji był Andrzej Olechowski, który konsekwentnie trzymał się z boku.
Bez wątpienia błędem sztabu Mariana Krzaklewskiego było to, że "taśmy kaliskie" były emitowane przede wszystkim w niepopularnym czasie bezpłatnych audycji wyborczych, a nie w płatnym czasie o najwyższej oglądalności, który rezerwowaliśmy na poprawę wizerunku kandydata AWS. Wbrew komentarzom niektórych socjologów, uchodzących za ekspertów w sprawach wyborów, którzy ośmieszali się, twierdząc, że "kampanie negatywne" w Polsce nie są skuteczne, "kampania prawdy" sztabu Krzaklewskiego, zdefiniowana publicznie jako "kampania negatywna", zadziałała. Notowania Kwaśniewskiego zaczęły spadać dopiero po wyemitowaniu "taśm prawdy". Jednak płatna kampania telewizyjna Mariana Krzaklewskiego, mimo iż odznaczała się najlepszymi parametrami - ponad 507 GRP (suma punktów oglądalności) wobec 319 GRP Kwaśniewskiego, 314 GRP Olechowskiego i 124 GRP Kalinowskiego, ponadto największy zasięg oraz jedna z najlepszych efektywności kosztów dotarcia - okazała się nazbyt słaba, aby skutecznie poprawić wizerunek kandydata AWS określony głównie przez wrogie mu media. Zabrakło jednak nie tylko czasu i pieniędzy na skuteczniejszą kampanię, ale też "ducha walki" i jednoznacznego poparcia kandydata w szeregach AWS.
Aleksander Kwaśniewski w jednym z wywiadów zapytany, jaka była różnica między kampanią 1995 a 2000 roku, odparł, że pierwsza "to była bajka". Powiedział to człowiek, który w 1995 roku powinien był przegrać, tak jak w 2000 roku powinien bez problemów wygrać. Wygrał, ale uczciwie przyznajmy, że bez działań podjętych przez sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego wygrana ta nie odbiegałaby od notowań wyborczych prezydenta z początków kampanii wyborczej, co zakrawałoby na kompromitację pozostałych kandydatów, obozu politycznego polskiego Sierpnia, a może nawet po prostu polskiej demokracji.
Polityka ambitna
Rzecz jasna w kampanii prezydenckiej 2000 roku nie chodziło tylko o utrzymanie względnego stanu równowagi na polskiej scenie politycznej. Cel w postaci zintegrowania obozu Akcji Wyborczej Solidarność przed wyborami parlamentarnymi był równie ważny. Zamysł ten w sposób oczywisty nie powiódł się, choć dodajmy, na wyraźne życzenie tych, którzy formalnie taką integracją powinni być zainteresowani.
Powiodło się natomiast niewątpliwie przywrócenie AWS i pośrednio rządowi Akcji poparcia w jej naturalnym zapleczu społecznym. Nie ma co ukrywać, że w ostatnich latach nie zawsze polityka ambitna, otwierająca odważnie perspektywy państwa i narodu na lepsze, pewniejsze jutro miała oparcie w konsekwentnie prawicowych wyborcach.
Autor był szefem kampanii telewizyjnej AWS w 1997 roku i szefem sztabu wyborczego w kampanii prezydenckiej Mariana Krzaklewskiego w 2000 roku.
|
Ostatnie przemeblowania na scenie politycznej zwiastują gorącą kampanię wyborczą do parlamentu. Warto wrócić do ostatniej kampanii prezydenckiej.Sztab wyborczy Mariana Krzaklewskiego zdefiniował podstawowe problemy: popularność Aleksandra Kwaśniewskiego, niekorzystne zmiany socjologii wyborczej, brak jednoznacznego poparcia dla kandydatury Krzaklewskiego w AWS, wyzwanie rzucone przez Andrzeja Olechowskiego.
Krzaklewski wystartował do wyborów za późno, w sytuacji głębokiego kryzysu nastrojów społecznych i utraty połowy elektoratu przez jego "naturalną" bazę wyborczą. Wiadomo było, iż Krzaklewski "źle wypada w mediach", porównawcze badania pokazywały skalę tego problemu, zwłaszcza na tle wizerunków jego kontrkandydatów. Wyniki badań uzmysłowiły sztabowi skalę trudności w sformułowaniu wiarygodnej i skutecznej strategii kampanii. wyborcy czerpali informację o wyborach najczęściej z mediów otwarcie nieprzychylnych kandydatowi AWS. głównym źródłem informacji była TVP 1, RMF, "Gazeta Wyborcza". spotykam się z zarzutem, iż kampania Krzaklewskiego ograniczyła się do zamknięcia kandydata w tradycyjnych okopach wartości religijnych i antykomunizmu. przekaz programowy wyrażony w haśle "Bezpieczna przyszłość, rodzina na swoim" nie był ukierunkowany na rozdrapywanie przeszłości.
"Taśmy prawdy", odkrywające nieznane oblicze Kwaśniewskiego, oraz uwłaszczenie, które robiło z Kwaśniewskiego stronę w ważnym konflikcie społecznym, to były dwa filary taktyki sztabu wyborczego. Trzecim miała być walka o prawdziwy wizerunek Krzaklewskiego. Taktyka ta zaczęła przynosić skutki dwa tygodnie przed wyborami.
w kampanii prezydenckiej Cel w postaci zintegrowania obozu Akcji Wyborczej Solidarność przed wyborami parlamentarnymi nie powiódł się.Powiodło się natomiast przywrócenie AWS i rządowi Akcji poparcia w jej naturalnym zapleczu społecznym.
|
PRAGA
Wielu posłów i senatorów ODS publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu. Jednak większość zwyczajnych Czechów chciałaby go ponownie widzieć na prezydenckim fotelu
Havel na Hrad
Kandydatów do prezydenckiego fotela jest trzech. Pierwszy z lewej to przywódca partii republikańskiej Miroslav Sladek. Pośrodku najpoważniejszy kandydat, dotychczasowy prezydent Vaclav Havel. Komuniści zgłosili Stanislava Fischera (z prawej) - astrofizyka.
FOT. (C) AP
BARBARA SIERSZUŁA
z Pragi
Kandydaci są trzej. Za najpoważniejszego uchodzi Vaclav Havel. Jeśli nie zawiodą posłowie z ODS, Vaclav Havel zostanie wybrany ponownie na ostatnią już swoją kadencję:1998-2003. Konstytucja RCz dopuszcza możliwość tylko dwukrotnego sprawowania urzędu prezydenckiego przez tę samą osobę.
Komuniści zgłosili Stanislava Fischera - astrofizyka, przyznającego się do współpracy z tajną policją STB. Trzeci z kandydatów, przywódca partii republikańskiej, Miroslav Sladek, przebywa w areszcie śledczym z powodu utrudniania postępowania sądowego. Obwinionego o podniecanie nienawiści na tle narodowościowym i rasowym, czeka proces. Zestaw kandydatów zdaje się nie pozostawiać wątpliwości, kogo należy wybrać. Decyzja ostateczna należeć będzie do posłów i senatorów Zgromadzenia Narodowego. O tym, czy głosować będą tajnie czy jawnie, zdecydują w dniu wyborów.
Nic dwa razy się nie zdarza...
Zdarzyło się. W przypadku Vaclava Havla jest to już czwarta kandydatura, a jeśli zostanie wybrany - trzeci urząd prezydencki. Po raz pierwszy został prezydentem Czechosłowacji 29 grudnia 1989 roku. W czerwcu 1992, kiedy zbliżał się rozpad CSRF, jego ponowną kandydaturę odrzucili Słowacy. Stwierdziwszy, że nie może już wypełniać obowiązków wobec CSRF zgodnie ze swym sumieniem i przekonaniami, 20 lipca 1992 Vaclav Havel abdykował, stając się na pół roku osobą prywatną. Pierwszego stycznia 1993 Czechosłowacja rozdzieliła się na dwa suwerenne państwa: Republikę Czeską i Republikę Słowacką. Trzy tygodnie poźniej, 26 stycznia 1993, Vaclav Havel został wybrany na pierwszego prezydenta Republiki Czeskiej. Jego "czeska" kadencja właśnie dobiegła końca. Jaka była?
Na pewno trudna. Chwilami dramatyczna, a przy końcu nawet tragiczna.
Uprawnienia prezydenckie w samodzielnej Republice Czeskiej, w porównaniu z federalnymi, zostały przez czeską konstytucję znacznie ograniczone. Zadaniem Vaclava Havla stało się wypełnienie własną treścią nowych wyobrażeń o prezydencie. Jakie cele sobie wyznaczył i co z nich udało się zrealizować? Wielkim tematem prezydenta była i nadal pozostaje budowa społeczeństwa obywatelskiego, w którym rola partii politycznych byłaby zredukowana do niezbędnego minimum. Zadanie następne to: walka z czeskim prowincjonalizmem i próba wprowadzenia do polityki aspektów moralnych oraz poczucia globalnej odpowiedzialności za sprawy świata. Kolejny zamiar prezydencki łączył się z planami decentralizacji władzy, z utworzeniem samorządu terytorialnego i z dążeniem, aby prezydent pełnił rolę ponadpartyjnego gwaranta wewnętrznej stabilizacji politycznej. Cele zewnętrzne, za którymi Havel mocno się odpowiada, to włączenie się Czech w struktury europejskie, wejście do NATO i UE. Gdy w styczniu 1994 roku odbywało się w Pradze spotkania prezydenta USA Billa Clintona z prezydentami Grupy Wyszehradzkiej, dające początek współpracy w ramach "Partnerstwa dla pokoju", cele te były już wyraźnie sformułowane. Czeska dyplomacja sądziła wtedy, że najlepsza będzie droga w pojedynkę - prezydent nie protestował. Stwierdził, że Środkową Europę można równie dobrze integrować na poziomie prezydenckim, i zaprosił siedmiu prezydentów do Litomyśli, aby wspólnie zastanowić się na przyszłością regionu.
Realizacja reform gospodarczych w Czechach od roku 1993 należała do trójpartyjnej prawicowej koalicji. Została ona zdominowana przez Obywatelską Partią Demokratyczną (ODS) Vaclava Klausa, która aż do wyborów w 1996 roku nadawała główny ton transformacji. Vaclav Havel, aczkolwiek często różnił się z premierem w poglądach na sposób przekształcania gospodarki, usunął mu się z drogi. W polityce zagranicznej też mu ustąpił, zgadzając się m.in. na "cichą śmierć" Wyszehradu. Ze swych krytycznych uwag prezydent jednak nie zrezygnował. W przemówieniu noworocznym 1 stycznia 1995 mówił np., że dla większości ludzi ważne są nie tylko reformy ekonomiczne, ale też klimat moralny, w jakim one przebiegają. Rok poźniej ton jego wypowiedzi stał się bardziej ostry: "Wszystkie nasze sukcesy polityczne i gospodarcze nie przydadzą się na nic, jeśli między ludźmi będzie panowało prawo dżungli."
Pogłębiający się dystans pomiędzy prezydentem i premierem osiągnął swój finał po dymisji szefa rządu. W przemówieniu wygłoszonym przed posłami i senatorami 9 grudnia Vaclav Havel krytycznie ocenił stan państwa i okres rządów Vaclava Klausa, oświadczając: - Zgubiła nas pycha.
Bilans zysków i strat
Nie spełniły się marzenia o moralnej polityce. Pięć lat to, jak się okazało się, zbyt mało, aby Vaclav Havel zdołał przekształcić czeską rzeczywistość. Podczas gdy za granicą czytano i szczegółowo analizowano jego przemówienia, czescy prawicowi politycy traktowali go jak niegroźnego, filozofującego moralistę, a lewica ledwie go tolerowała. Dopiero niedawno Havel przyznał, że ilekroć go odwiedzał Vaclav Klaus, zawsze był przez premiera karcony i łajany. A po każdej udanej zagranicznej podróży dostawał w domu od czeskich polityków coś w rodzaju "kopniaka w kostkę", aby zbyt dużo sobie nie wyobrażał.
Nie zawiodła go jednak publiczność. Od roku 1993 Havel należy do najpopularniejszych polityków w Czechach. Przez pięć lat jego popularność nie spadła nigdy poniżej 65 procent, a na przełomie roku 1996/97 w czasie choroby, a potem ponownego ożenku osiągnęła rekordowe 85 procent. Międzynarodowy moralny autorytet Havla jest jedną z przyczyn jego mocnej pozycji. Czesi wiedzą, że nazwisko prezydenta i jego przesłanie, liczne nagrody i zagraniczne odznaczenia zwiększają prestiż kraju, przynosząc wymierne efekty, jak zaproszenie do NATO.
W Czechach Havel stał się bardziej wyrazisty po wyborach w czerwcu 1996, kiedy wpływy Vaclava Klausa i jego ODS zaczęły wyraźnie słabnąć. Gdy na skutek wyników głosowania powstało niebezpieczeństwo kryzysu politycznego z powodu zrównoważonych sił koalicji i opozycji, prezydent mógł odegrać swoją rolę ponadpartyjnego koordynatora. I odegrał. Inna sprawa, czy pomysł uczynienia z lidera opozycji socjaldemokratycznej Milosza Zemana marszałka Izby Poselskiej był najszczęśliwszy. Dzisiaj Havel sam przyznaje, że nie.
Stworzony półtora roku temu układ polityczny okazał się niewydolny. Dziś Czechy stoją w obliczu przedterminowych wyborów parlamentarnych. Prezydencka idea decentralizacji władzy, czyli ustawa o samorządzie terytorialnym i nowym podziale administracyjnym ujrzała światło dzienne dopiero w drugiej połowie 1997, gdy pozycja Vaclava Klausa była już znacznie osłabiona. Przez kilka lat ODS konsekwentnie odrzucała samorządy. Wielu politologów analizujących przyczyny upadku rządu Klausa, abstrahując od afer finansowych ODS, uważa, że Havel ponosi część odpowiedzialności za obecną sytuację w kraju. Ostre słowa krytyki, które premier i jego rząd usłyszeli 9 grudnia, mogły być wypowiedziane przez prezydenta co najmniej dwa lata wcześniej. Dlaczego tak się nie stało? Z perspektywy pięciu lat jasno widać, że Vaclav Havel nie czuł się dobrze w układzie politycznym zdominowanym przez Klausa i często mu ustępował. Dopiero zmiany personalne (rezygnacja Josefa Zieleńca), przegrupowania na czeskiej prawicy i dymisja premiera spowodowały, że mimo nękającej go choroby prezydent znowu zaczął być sobą.
Zdrowie i sprawy prywatne
Kampanię przedwyborczą Vaclav Havel całkowicie zignorował. Po burzliwych wydarzeniach z przełomu listopada i grudnia (upadek rządu), po poważnym zapalenie płuc (rok temu przeszedł operację usunięcia części płuca z małym złośliwym nowotworem) i sławnym wystąpieniu w Rudolfinum, czekał już tylko na mianowanie nowego premiera. Cztery dni po wręczeniu Josefovi Toszovskiemu aktu nominacji prezydent wraz z małżonką, lekarzem, pielęgniarką, ochroną osobistą i czterema psami odleciał na urlop zdrowotny do rezydencji króla Hiszpanii na Wyspach Kanaryjskich. Tymczasem w kraju jego krytyczne przemówienie z 9 grudnia, mianowanie bezpartyjnego premiera, a potem półpolitycznego rządu wywołało wśród dużej części posłów i senatorów ODS falę silnej niechęci. Wielu z nich publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu 20 stycznia br. Aby zostać wybrany w pierwszej turze, potrzebuje 101 z 200 głosów poselskich, i 41 z 81 senatorskich. W Senacie problemu nie będzie, w Izbie Poselskiej może być trudniej. Tu Vaclav Havel może liczyć jedynie na głosy posłów z nowo powstałej Unii Wolności, która oddzieliła się od ODS Vaclava Klausa.
Stan zdrowia kandydata na prezydenta deputowanych nie interesuje. Do raportu konsylium lekarskiego, przedstawionego w obu izbach, zajrzało 26 posłów i 4 senatorów. Ich spekulacjom, kto będzie za Havlem, a kto przeciwko, nie sekundują zwyczajni Czesi. Większość z nich (59 procent) chciałaby go ponownie widzieć na Hradzie. Według 57 procent druga prezydentura Havla pomoże utrzymać spokój w kraju, a 71 procent sądzi, że wzmocni on pozycję Czech poza granicami. Zaufanie, jakim Vaclav Havel cieszy się wśród w swoich rodaków, ma tylko częściowy związek z jego dysydencką przeszłością. Socjologowie twierdzą, że Czechów najbardziej interesuje zdrowie prezydenta i jego sprawy prywatne. Spadek popularności do 65 procent wywołały rodzinne spory majątkowe ze szwagierką i nie zbyt fortunne wypowiedzi Dagmar Havlovej. Porównania z pierwszą żoną prezydenta, Olgą, nie są dla obecnej małżonki korzystne.
Co Vaclav Havel myśli o drugiej kadencji prezydenckiej? Przede wszystkim chciałby, aby była ona lepsza, aby przyniosła Czechom członkostwo w NATO i w Unii Europejskiej. Jego zdrowie wymaga, aby to była prezydentura spokojniejsza. Tymczasem w kraju czeka go sytuacja chyba trudniejsza od tej przed 5 laty. Czeska prawica jest rozproszona i skłócona. Opinia publiczna skłania się ku lewicy, a sondaże mówią, że przedwczesne czerwcowe wybory wygrają socjaldemokraci. Jeśli Milosz Zeman zostanie premierem, dla prezydenta Vaclava Havla będzie to następny "twardy" partner.
|
Wielu posłów i senatorów ODS publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu. Jednak większość zwyczajnych Czechów chciałaby go ponownie widzieć na prezydenckim fotelu
Kandydaci są trzej.Komuniści zgłosili Stanislava Fischera - astrofizyka, przyznającego się do współpracy z tajną policją STB. Trzeci z kandydatów,Miroslav Sladek, przebywa w areszcie śledczym z powodu utrudniania postępowania sądowego.Zestaw kandydatów zdaje się nie pozostawiać wątpliwości, kogo należy wybrać. Decyzja ostateczna należeć będzie do posłów i senatorów Zgromadzenia Narodowego. O tym, czy głosować będą tajnie czy jawnie, zdecydują w dniu wyborów.
|
BUDŻET
Dyscyplinowanie finansów publicznych
Demokracja i ekonomiczna odpowiedzialność
RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI
JANUSZ JANKOWIAK
Są dwie metody dyscyplinowania finansów publicznych: euro-amerykański zakaz i nowozelandzka "głasnost".
Wielu ludziom wyda się to zapewne dziwaczne, bo w końcu budżet na ten rok nawet jeszcze nie wyszedł z parlamentu, ale pora by już była najwyższa zacząć w Polsce dyskusję o finansach publicznych przełomu wieków. Nie wdając się w szczegóły, można powiedzieć bowiem, że jest co najmniej dziesięć najważniejszych punktów orientacyjnych dla polskich finansów publicznych w przededniu startu negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską. Będziemy mieli:
mniejszy budżet centralny - większe budżety samorządowe;
słabnące tempo przyrostu dochodów w związku z zapowiedzią stopniowej redukcji stawek podatkowych;
rosnące tempo przyrostu wydatków rządowych z powodu rosnących kosztów obsługi długu publicznego i budżetowych kosztów reformy systemu ubezpieczeń społecznych;
urealnienie, czyli nominalne zwiększenie deficytu wynikające z uwzględnienia w bilansie zobowiązań wymagalnych, różnych rządowych obligacji restrukturyzacyjnych, odpuszczania długów budżetowych oraz trwałego wyłączenia z dochodów budżetu wpływów nadzwyczajnych (na przykład z prywatyzacji);
trudności z finansowaniem deficytu na rynku krajowym w związku z rosnącą konkurencją o środki;
wysokie realne stopy procentowe;
skłonność do zadłużania się za granicą;
szybki napływ kapitału zagranicznego i przyrost rezerw dewizowych netto (zdaniem władz polskich, bo według opinii Międzynarodowego Funduszu Walutowego już w tym roku powinna to być stagnacja);
kłopoty z kontrolą podaży pieniądza;
presję na aprecjację złotego, kończącą się groźbą kryzysu walutowego.
Przy czym nie od rzeczy będzie dodać, że według międzynarodowych badań porównawczych ryzyko ataku spekulacyjnego rośnie, gdy deficyt jest monetyzowany, czyli finansowany bezpośrednio przez bank centralny lub też bonami skarbowymi. Ryzyko spada, kiedy deficyt pokrywany jest wieloletnimi obligacjami (porównaj pracę pod redakcją Jana Joosta Teunissena "Can Currency Crises Be Prevented or Better Managed?"). My, niestety, jesteśmy wciąż w grupie dużego ryzyka, bo co prawda na podstawie konstytucyjnego zapisu kończymy z pożyczaniem przez rząd od NBP, ale ciągle nie możemy się uwolnić od nadmiaru bonów.
Do tych dziesięciu punktów należałoby chyba jeszcze dopisać jeden, sformułowany na podstawie całkiem świeżych doświadczeń z próbą zmiany zasad waloryzacji emerytur mundurowych. Otóż ten jedenasty punkt mógłby brzmieć tak: każda próba racjonalizacji wydatków budżetu, związana z naruszeniem interesów grupowych, napotykać będzie zaciekły opór. A to spowoduje, że modyfikacja któregokolwiek przeciwstawnego trendu wywołującego wzrost napięć w finansach publicznych, jak choćby spadek dochodów i wzrost wydatków, stanie się przedsięwzięciem karkołomnym.
Są to wszystko wystarczające powody, by poważnie zabrać się za projekt zmian instytucjonalnych w finansach publicznych, który można nazwać regułą odpowiedzialności fiskalnej (ROF). Głównym celem zaimplikowania ROF do polskiego systemu politycznego byłoby wydłużenie w czasie podejmowanych decyzji. A to z kolei umożliwiłoby wyborcom identyfikację następstw średnio- i długookresowych rozwiązań forsowanych przez polityków sprawujących aktualnie władzę. Najkrócej mówiąc, chodzi o to, żeby polityków zniechęcić do podejmowania działań, których następstwa finansowe spadną na podatnika w przyszłości. Czyli zamiast zasady "biorę dziś - ktoś kiedyś zapłaci" polityków obowiązywałaby reguła "biorę dziś - płacę dziś".
Wciąż matowe
Utopia? Czyżby? Przecież dokładnie takie założenie, o samoskrępowaniu się polityków, legło u podstaw najważniejszych zapisów z dziedziny finansów publicznych, które trafiły do nowej polskiej konstytucji. Tyle że te zapisy, ograniczające swobodę radosnej twórczości budżetowej parlamentarzystów, nadal nie wykraczają poza najbliższy rok budżetowy, a jedyny konstytucyjny zapis o charakterze wieloletnim, ograniczający wielkość długu publicznego do 3/5 PKB (art. 216 pkt 5), nie wystarczy, gdy na dobrą sprawę nadal nie jest zdefiniowane samo pojęcie długu.
Trudno wszakże zaprzeczyć, że pierwszy krok na drodze do ROF został już w konstytucji zrobiony. Nadal jednak naszym finansom publicznym brakuje przejrzystości. A to sprawia, że możliwe są takie sytuacje, z jaką mieliśmy do czynienia przy okazji ostatniej zmiany ekipy rządzącej. Zdaniem odchodzących finanse publiczne były w stanie zadowalającym; zdaniem przejmujących władzę - w opłakanym. Przeciętny wyborca nie miał najmniejszych szans wyrobić sobie zdania o faktycznym stanie finansów publicznych w perspektywie kilku najbliższych lat. W tej sytuacji zamiast racjonalnych wyborów politycznych pozostają często intuicyjne sympatie. Nie poprawia to z pewnością jakości naszej polityki, ale jest wygodne dla samych polityków.
Dlatego najpoważniejszą przeszkodę do wprowadzenia reguły odpowiedzialności fiskalnej stanowią zawsze i wszędzie sami politycy. Bo co ma się w takiej ROF znajdować, to na podstawie doświadczeń światowych już wiadomo. Przy czym, co ciekawe, szczególnie inspirujący wydaje się tutaj być nie przykład któregoś kraju europejskiego czy Stanów Zjednoczonych, ale egzotycznej Nowej Zelandii.
Przymus i zakaz
Unia Europejska postanowiła uporać się ze zmorą nieodpowiedzialnej polityki fiskalnej niejako przy okazji wprowadzania wspólnej waluty. Tak zwane kryteria konwergencji, niezbędne do zakwalifikowania się do strefy euro, wymusiły niespotykaną dyscyplinę na rządach wielu państw tradycyjnie nieodpowiedzialnych pod względem ekonomicznym. Dlatego wzięły się takie dziwy natury, jak Hiszpania z najniższą w Europie inflacją czy Włochy ze zrównoważonym budżetem. Niestety, nikt dziś nie potrafi jeszcze powiedzieć, jak po roku 1999 wyglądać będzie polityka fiskalna w tych państwach, które dziś sprężyły się przed skokiem w euro. Spełnienie kryteriów konwergencji było aktem jednorazowym. Ale zachowanie zdrowych finansów publicznych na stałe to już inna para kaloszy.
Unia Europejska ma zamiar utrzymywać dyscyplinę fiskalną za pomocą systemu kar i sankcji nakładanych na niezdyscyplinowanych członków wspólnoty monetarnej. Czy to się uda? Zobaczymy, ale jedno już teraz można powiedzieć: w wielu krajach europejskich wyraźnie brakuje rozwiązań systemowych samodyscyplinujących polityków. W tej sytuacji jedyne liczące się kryterium odpowiedzialności fiskalnej ma charakter zewnętrzny w stosunku do rozwiązań krajowych. I może to być zabezpieczenie niewystarczające. W końcu łatwiej kogoś do strefy euro dopuścić, niż później wykluczyć.
Amerykanie z kolei podjęli próbę uporania się ze zmorą chorych finansów publicznych za pomocą prawnego zakazu uchwalania nie zbilansowanego budżetu. Pomysł zakazania deficytu wywołał w Stanach prawdziwą polityczną burzę. Najważniejsze jednak z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się to, że ograniczenie politykom swobody w ten akurat sposób ma wymierną cenę. System ekonomiczny z definicji pozbawiony deficytu staje się systemem sztywniejszym. Tak zwane dostosowania w polityce fiskalnej, czyli reakcja za pomocą instrumentów polityki gospodarczej na niespodziewane szoki zewnętrzne lub cykl koniunkturalny, ogranicza się do manewrowania kursem walutowym lub stopą procentową.
Krótko mówiąc: zbilansowanie budżetu jest zawsze teoretycznie możliwe, pytanie tylko, kosztem jakiego bezrobocia, jak wysokich podatków i jaka będzie cena obsługi "historycznego" długu publicznego? Nie bez podstaw wielu ekonomistów podkreśla, że maksymalnie możliwa redukcja deficytu budżetowego nie jest tym samym, co jego prawny zakaz, a budżet zrównoważony nie przekłada się wcale wprost na stan finansów publicznych.
Ponadto wystarczy prosty manewr: wyjęcie kilku najbardziej kosztownych elementów po stronie budżetowych wydatków i ulokowanie ich w funduszach parabudżetowych. Będziemy wówczas mieli formalnie zbilansowany budżet bez deficytu, a faktycznie kryzys finansów publicznych tuż za progiem.
Niezależny zależny
Wybrzydzanie na wzory europejskie i amerykańskie nabiera jeszcze większego sensu, jeśli spojrzymy na model odpowiedzialności fiskalnej z powodzeniem wdrożony w Nowej Zelandii. Charakteryzuje się on trzema właściwościami: przejrzystością, elastycznością i długofalowością. Wszystkich tych cech brakuje z pewnością rozwiązaniom unijnym i amerykańskim.
Nowozelandzki "Fiscal Responsibility Act" stanowi - obok ustawy o banku centralnym - jeden z fundamentów instytucjonalnych reform, jakim swe finanse publiczne poddała w latach dziewięćdziesiątych Nowa Zelandia. Najważniejszym celem tych reform było przypisanie poszczególnym organom państwa jasno określonej odpowiedzialności za konkretne decyzje, dopasowanie do tego instrumentów i udostępnienie obywatelom jak najszerszej informacji o wpływie politycznych rozstrzygnięć na stan finansów publicznych teraz i w przyszłości.
Rozwiązania nowozelandzkie są na gruncie tradycyjnie rozumianej niezależności banku centralnego, takiej niezależności, dla której miary dostarcza, powiedzmy, niemiecki Bundesbank, bardzo nietypowe. W Nowej Zelandii rząd ma zawsze prawo przesądzić o celach polityki monetarnej, tyle że dzieje się to w sposób całkowicie otwarty. Jak łatwo się domyślić, tak jednoznaczne determinowanie przez rząd kształtu polityki monetarnej ma wielu przeciwników (porównaj choćby: C. E. Walsh "Optimal contracts for central bankers?"), utrzymujących, że rezygnacja z maksymalnego duszenia inflacji stanowi zdradę misji niezależnego banku centralnego.
Czysto i przezroczyście
Model nowozelandzki eliminuje ten poważny mankament, jakim jest deficyt demokracji w niełatwo poddającej się demokratycznym procedurom polityce fiskalnej. Prawo o odpowiedzialności fiskalnej, dopełniające ustawę o banku centralnym, jest ni mniej, ni więcej tylko aktem "głasnosti" w dziedzinie finansów publicznych. Odkrywa to, co dotychczas niedostępne dla opinii publicznej. A tam, gdzie nie ma tajemnic, mniej jest podejrzliwości, więcej za to odpowiedzialności.
"Fiscal Responsibility Act" nie zawiera żadnych wielkości liczbowych, nie nakłada na władzę żadnych konkretnych ograniczeń w postaci nieprzekraczalnych limitów. Jest więc pod tym względem rozwiązaniem znacznie bardziej elastycznym niż - powiedzmy - nasza konstytucja, żeby już nie wspomnieć o europejskich kryteriach konwergencji fiskalnej. Reguła odpowiedzialności w wydaniu nowozelandzkim tworzy wyłącznie ramy dla odpowiedzialnego i czytelnego z punktu widzenia opinii publicznej działania polityków. Każdy kolejny rząd ma prawo ogłosić własne cele fiskalne, czyli prowadzić politykę gospodarczą zgodnie ze swoimi preferencjami, pod warunkiem że działa otwarcie i pozostaje w zgodzie z generalnymi regułami odpowiedzialności fiskalnej. Każdy rząd ma na przykład prawo samodzielnie interpretować zapis mówiący o obowiązku uzyskiwania nadwyżki budżetowej do czasu osiągnięcia "rozsądnego poziomu" długu publicznego.
Reguła odpowiedzialności fiskalnej, z grubsza biorąc, sprowadza się do kilku niegłupich postanowień. I tak rząd musi prowadzić rachunek finansów publicznych państwa na zasadach analogicznych do sektora prywatnego. Rząd musi tłumaczyć się przed opinią publiczną z każdego odstępstwa od zaaprobowanych w parlamencie wskaźników finansowych. Niewiele tu pozostaje miejsca na polityczne kuglarstwo. I to wszystko.
Stworzony został system bezpieczeństwa dla finansów publicznych bazujący na zaufaniu do demokracji i poczuciu odpowiedzialności polityków za własne działania. System, w którym stanowcze zakazy są bardzo nieliczne, prawie w ogóle zaś nie ma sztywnych ograniczeń. I okazuje się, że to działa.
Politycy nowozelandzcy nie są zapewne zasadniczo jakimś lepszym gatunkiem niż ich koledzy po fachu w innych krajach. Okazuje się jednak, że potrafią zachowywać się nad wyraz przytomnie, gdy tylko następstwa ich decyzji, również te ujawniające się po upływie kadencji, są dla obywatela-podatnika wystarczająco jasne.
Sądzę, że kwestia przydatności w Polsce reguły odpowiedzialności fiskalnej nie budzi wątpliwości. Przed przyobleczeniem jej w postać prawa musimy jednak rozstrzygnąć kwestię podstawową: czy bardziej ufamy systemowi demokracji przyzwalającej, czy zakazującej? W pierwszym wypadku moglibyśmy spokojnie skopiować model nowozelandzki. W drugim - powinniśmy jak najszybciej rozbudować system zakazów i sztywnych ograniczeń, chroniący finanse publiczne przed żyjącymi od wyborów do wyborów politykami.
Autor jest ekonomistą i publicystą. Współpracuje z Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych (CASE).
|
jest co najmniej dziesięć najważniejszych punktów orientacyjnych dla polskich finansów publicznych w przededniu startu negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską. Będziemy mieli:
mniejszy budżet centralny - większe budżety samorządowe;
słabnące tempo przyrostu dochodów;
rosnące tempo przyrostu wydatków rządowych;
urealnienie, czyli nominalne zwiększenie deficytu;
trudności z finansowaniem deficytu na rynku krajowym;
wysokie realne stopy procentowe;
skłonność do zadłużania się za granicą;
szybki napływ kapitału zagranicznego i przyrost rezerw dewizowych netto;
kłopoty z kontrolą podaży pieniądza;
presję na aprecjację złotego, kończącą się groźbą kryzysu walutowego.
jedenasty punkt mógłby brzmieć tak: każda próba racjonalizacji wydatków budżetu, związana z naruszeniem interesów grupowych, napotykać będzie zaciekły opór.
Są to wystarczające powody, by zabrać się za projekt zmian instytucjonalnych w finansach publicznych, który można nazwać regułą odpowiedzialności fiskalnej. chodzi o to, żeby polityków zniechęcić do podejmowania działań, których następstwa finansowe spadną na podatnika w przyszłości.
założenie o samoskrępowaniu się polityków legło u podstaw najważniejszych zapisów z dziedziny finansów publicznych, które trafiły do nowej polskiej konstytucji. Tyle że jedyny konstytucyjny zapis o charakterze wieloletnim, ograniczający wielkość długu publicznego do 3/5 PKB, nie wystarczy.
Unia Europejska postanowiła uporać się ze zmorą nieodpowiedzialnej polityki fiskalnej przy okazji wprowadzania wspólnej waluty. Tak zwane kryteria konwergencji, niezbędne do zakwalifikowania się do strefy euro, wymusiły dyscyplinę na rządach wielu państw.
Unia Europejska ma zamiar utrzymywać dyscyplinę fiskalną za pomocą systemu kar i sankcji nakładanych na niezdyscyplinowanych członków wspólnoty monetarnej.
Amerykanie z kolei podjęli próbę uporania się ze zmorą chorych finansów publicznych za pomocą prawnego zakazu uchwalania nie zbilansowanego budżetu. System ekonomiczny z definicji pozbawiony deficytu staje się systemem sztywniejszym.
W Nowej Zelandii rząd ma zawsze prawo przesądzić o celach polityki monetarnej, tyle że dzieje się to w sposób całkowicie otwarty. "Fiscal Responsibility Act" nie nakłada na władzę ograniczeń w postaci nieprzekraczalnych limitów. rząd musi prowadzić rachunek finansów publicznych państwa na zasadach analogicznych do sektora prywatnego. Rząd musi tłumaczyć się przed opinią publiczną z każdego odstępstwa od zaaprobowanych w parlamencie wskaźników finansowych.
musimy rozstrzygnąć: czy bardziej ufamy systemowi demokracji przyzwalającej, czy zakazującej?
|
EDUKACJA
Brak merytorycznego uzasadnienia podważa wiarygodność rankingu
Uczelnia na rynku informacji
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
MAREK ROCKI
W 1992 roku tygodnik "Wprost" opublikował pierwszy polski ranking uczelni wyższych. Został on przyjęty przez środowisko akademickie z mieszanymi uczuciami. Zasadom jego tworzenia nie oszczędzano krytyki, ale dyskutowano o nim. Już wtedy, zaledwie dwa lata od zapoczątkowania ustrojowej transformacji, okazało się, że takie przedsięwzięcie odpowiada na społeczne zapotrzebowanie.
Jak wybrać najlepszą
Wzrost popytu na usługi edukacyjne świadczone przez szkoły wyższe niejako wymusza powstawanie równolegle rynku informacji o ofertach dydaktycznych. Jednym z elementów tego rynku są rankingi. Powinny zastępować obiegowe i intuicyjne oceny jakości poszczególnych szkół wyższych oraz być pomocne przy wyborze miejsca dalszej nauki. W tym roku w kwietniu i w maju, a więc w okresie szczególnego zainteresowania edukacją na poziomie wyższym, opublikowano pięć obszernych, różnie usystematyzowanych wykazów najlepszych szkół wyższych. Pierwszy ukazał się ranking miesięcznika edukacyjnego "Perspektywy". Ranking ten obejmuje uczelnie prawie wszystkich typów, oprócz uczelni wojskowych.
W ostatnim tygodniu kwietnia swój pierwszy ranking wyższych uczelni opublikował tygodnik "Polityka". Ranking "Polityki" dotyczy uczelni, które prowadzą kierunki nazwane przez redakcję "ekonomia, zarządzanie, prawo". W tym roku po raz drugi ranking szkół biznesu przedstawił w majowym numerze miesięcznik "Businessman". Ogranicza się on tylko do szkół biznesu, prezentując zestawienia programów magisterskich, licencjackich, podyplomowych i programów MBA. Tradycyjnie w maju ukazał się także ranking szkół wyższych tygodnika "Wprost". Ten ranking zawiera wszystkie typy uczelni (bez wojskowych) i niektóre grupy kierunków studiów. Dziennik "Rzeczpospolita" rozpoczął publikację swych rankingów uczelni według kierunków studiów 22 maja od prezentacji wydziałów prawa.
Interesujące jest to, że - w zakresie, w jakim można porównywać wyniki tych rankingów - mają one zasadniczo tych samych zwycięzców. To dobrze, bo zestawienie kryteriów omawianych rankingów tylko częściowo daje podstawy do oceny ich wiarygodności. Trudno porównać metodologię przyjętą przez autorów poszczególnych rankingów, ponieważ i objętość publikacji, i ich szczegółowość są znacznie zróżnicowane. Jednak uważna lektura rankingów i ich opisów nie w każdym przypadku daje racjonalne podstawy do wyboru oraz oceny uczelni i oferowanych przez nią programów. Niektóre zestawienia wydają się być niedopracowane nawet merytorycznie, inne przeładowane treścią.
W ocenie "Businessmana"
Najuboższy jest opis kryteriów, który podaje miesięcznik "Businessman". Autorzy piszą bowiem, że "oceniali między innymi" - co oznacza, że oceniali także inne czynniki ponad te wymienione w tekście prezentującym ranking. Nie przedstawiają wartości stosowanych not. Podają jedynie, że "najwyższe noty przypisali liście referencyjnej pracodawców oraz opinii samych szkół o ich najpoważniejszych rywalach". Oprócz niejasno przedstawionych zasad stosowanych przy opracowywaniu rankingu również i analiza jego wyników rodzi wiele wątpliwości. Na przykład: w rankingu programów MBA na pierwszym miejscu znajduje się Szkoła Główna Handlowa. Z tekstu nie wynika jednak, który program MBA był oceniany. SGH prowadzi bowiem (pomijając prowadzone w SGH europejskie odpowiedniki MBA) trzy programy studiów kończące się dyplomami Master of Business Administration. Niewłaściwe jest też to, że autorzy porównują instytucje z założenia nieporównywalne - na liście występują jako równoprawne programy akredytowane przez "AACBS - The International Association for Management Education", najstarszą, bo istniejącą od 1916 roku agencję akredytującą programy z dziedziny zarządzania, oraz programy, które mają akredytację działającego w Polsce od 1994 roku Stowarzyszenia Edukacji Menedżerskiej FORUM. Ponadto "Businessman" podaje jedynie pozycje w rankingu, bez punktacji, jaką otrzymały poszczególne programy.
Wzorzec znany "Polityce"
Znacznie więcej informacji uzyskać można z lektury rankingu "Polityki". Jednakże za mało, aby uznać je za wyczerpujące. Podobnie jak w przypadku "Businessmana" w rankingu "Polityki" nie ujawniono wszystkich branych pod uwagę wskaźników, które posłużyły do oceniania. Świadczy o tym zwrot stosowany w opisie wyników rankingu. W każdym z sześciu cząstkowych kryteriów brano pod uwagę "między innymi" dane wymienione w tekście tegoż artykułu. Tak więc jawność kryteriów, o której pisze "Polityka", gdy podkreśla przejrzystość zasad swego zestawienia, jest pozorna. Ponadto nie podano wag dla poszczególnych wskaźników, informując ogólnie, że wynosiły od 2 do 25. Nie wiadomo więc, które wskaźniki zostały przez autorów uznane za najważniejsze w ocenie uczelni.
Jednakże najistotniejszym mankamentem rankingu "Polityki" jest brak informacji o maksymalnej liczbie punktów, jaką mogła uzyskać szkoła wyższa w poszczególnych kryteriach. Nie pozwala to na porównanie klasyfikowanych uczelni ze wzorową, zdaniem autorów, uczelnią tego rankingu. Twórcy rankingu nie podają również, jakie są ich zdaniem optymalne wartości wskaźników. Na przykład: czy "idealny" proponowany przez "Politykę" stosunek liczby nauczycieli pracujących w omawianej uczelni na pierwszym etacie do ogółu studentów ma być optymalny z punktu widzenia kosztów, czy z punktu widzenia walorów dydaktycznych?
Tajemnicze algorytmy "Wprost"
Ranking "Wprost" w odróżnieniu od zestawienia z "Polityki" podaje maksymalną liczbę punktów, jaką powinna uzyskać wzorowa szkoła wyższa. Dzięki temu można ocenić słabe - zdaniem "Wprost" - strony poszczególnych uczelni. Autorzy z "Wprost" podali pełną listę kryteriów, jest ona jednak moim zdaniem niejasna i niewiarygodna. Z niewiadomych przyczyn pominięto dwie kategorie w klasyfikacji Komitetu Badań Naukowych, który ocenia polskie uczelnie według skali od 1 do 5, biorąc tylko kategorie od 1 do 3. Moje zastrzeżenia budzą też kryteria, które dotyczą płac i tempa awansu absolwentów uczelni. Ponieważ GUS nie podaje danych o płacach i karierach zawodowych według ukończonej uczelni, należy sądzić, że redakcja samodzielnie przeprowadziła badania szacujące wartości stosownych mierników (zgodnie z deklaracjami zawartymi w artykule "żelazną zasadą było opracowanie rankingu własnymi siłami"). Autorzy rankingu jednak nie przedstawiają metody i zakresu badań, za pomocą których oceniali uczelnie pod tym względem, piszą jedynie o stosowaniu pewnych tajemniczych "algorytmów". I nie ujawniają, skąd brali dane.
"Perspektywy" w poszukiwaniu ideału
Publikacja rankingu "Perspektyw" miała nadmiar informacji: listy rektorów i członków PAN, którzy oceniali uczelnie; lista firm, których szefowie działów kadr odpowiedzieli na ankiety; listy rankingowe według typów uczelni i według grup kierunków studiów; lista rankingowa uczelni niepublicznych; lista ogólna zawierająca 75 najlepszych uczelni. I to, jak się okazało, w pewnym sensie zaszkodziło rankingowi "Perspektyw". Prasa i telewizja podały bowiem tylko wyniki tego ostatniego zestawienia. W tabelach opublikowanych w miesięczniku "Perspektywy" zestawiono szczegółowe wyniki rankingów według poszczególnych kryteriów, ale nie to było przedmiotem komentarzy. Nikt nie zwrócił uwagi na przykład na to, że pod względem kategorii KBN na pierwszym miejscu wśród wszystkich uczelni są akademie muzyczne z Warszawy i Krakowa, że Uniwersytet Warmińsko-Mazurski jest na drugim miejscu pod względem liczby słuchaczy studiów podyplomowych i doktoranckich, że największy udział studentów obcokrajowców ma Akademia Medyczna w Warszawie oraz że najlepsza z uczelni niepublicznych (na 35 pozycji w rankingu) zebrała tylko nieco ponad 20 proc. liczby punktów, które miała najlepsza w rankingu.
Serial "Rzeczpospolitej"
Najdłuższy serial rankingowy przygotowała "Rzeczpospolita". Przez dwa tygodnie publikowała zestawienia dotyczące uczelni prowadzących jeden z popularnych kierunków studiów. Uczelnie były oceniane na podstawie jasno sformułowanych kryteriów i systemów punktowania. Autorzy wykorzystali profesjonalną firmę, która zajmuje się badaniami społecznymi, wykorzystano ankiety nadesłane przez uczelnie, a w przypadku rankingu wydziałów prawa ankietowano także studentów. Niestety i w tym rankingu nie uniknięto błędów. Na przykład przy ocenianiu siły dyplomu na rynku pracy w rankingu wydziałów prawa na dziewiątym miejscu - wyprzedzając między innymi KUL i Uniwersytet Śląski - znalazła się uczelnia, której najstarsi studenci uczą się piąty semestr. Wydaje się oczywiste, że uczelnię można oceniać wówczas, gdy ma ona chociaż kilka roczników absolwentów, a w szczególności dotyczyć to powinno rynkowej oceny wartości dyplomu. W ankietowaniu pracowników uczelni i studentów przyjęto stałą liczbę osób udzielających odpowiedzi. Właściwsze byłoby ankietowanie proporcjonalne do liczby pracowników i studentów, bo oceniane wydziały nie są sobie liczebnie równe. Kolejną usterką rankingu "Rzeczpospolitej" jest ujęcie w zestawieniu obejmującym kierunek informatyka jedynie politechnik i części uniwersytetów. W praktyce - zgodnie z tekstem zamieszczonym w "Rzeczpospolitej" - informatyka "ukrywa dwie różne dziedziny nauki". Jedna związana jest z elektroniką i dotyczy konstrukcji komputerów, a druga dotyczy ich wykorzystywania, na przykład (jak pisze "Rzeczpospolita") do przygotowywania oprogramowania, symulacji zjawisk itp. Dlatego też błędem jest pominięcie w tym zestawieniu uczelni, które prowadzą kierunek informatyka i ekonometria.
Ranking możliwie doskonały
Oczywiście każdy ranking jest subiektywny: mierzy to, co chcieli zmierzyć jego autorzy. Jeśli jednak autorzy chcą, by ranking służył odbiorcom, to sposób podania informacji musi być kompletny. Najprościej jest ułożyć listę, wykorzystując jedno, klarowne kryterium (na przykład: liczbę kandydatów na jedno miejsce). Ale takie zestawienie może prowadzić do paradoksów: uczelnie powszechnie uważane za najlepsze mogą wypaść słabo ze względu na opisany w "Polityce" mechanizm autoselekcji kandydatów. Prowadzi to także do uproszczonych komentarzy, na przykład najpopularniejszy w Polsce jest kierunek reżyserii, bo na jedno miejsce przypada kilkudziesięciu kandydatów - nie podaje się jednak tego, że tych miejsc jest cztery, a kandydatów stu. I jak można tę sytuację porównywać z liczbą trzech i pół tysiąca kandydatów na tysiąc miejsc? Dobry ranking musi więc uwzględniać wiele czynników, ale tu wchodzimy na grunt statystyki. Bez dogłębnej jej znajomości także można sporządzić ranking, ale jego wiarygodność będzie ograniczona. Także dla tych, którzy w nim wygrywają.
Wskazywanie poprzez rankingi najlepszych i dobrze kształcących szkół wyższych ma, wydaje mi się, znaczenie nie do przecenienia. Pod pewnymi jednak warunkami: otóż rankingi powinny charakteryzować się przejrzystymi kryteriami, prawidłowym zebraniem danych oraz być uczciwie opracowane. Ich autorzy winni być profesjonalistami w tej materii, odrzucającymi wszelki koniunkturalizm, a ponadto powinni pamiętać, przygotowując zestawienia szkół wyższych, że wybór uczelni jest kluczowym momentem w życiu młodych ludzi, którzy poszukują swojej dalszej drogi, kończąc edukację w szkole średniej. Ranking ma być im w tym pomocny.
Autor jest rektorem Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie i kierownikiem zakładu ekonometrii stosowanej w tej uczelni.
|
W tym roku opublikowano pięć wykazów najlepszych szkół wyższych. Najuboższy jest opis kryteriów, który podaje miesięcznik "Businessman". Znacznie więcej informacji uzyskać można z lektury rankingu "Polityki". Jednakże za mało, aby uznać je za wyczerpujące. Autorzy z "Wprost" podali pełną listę kryteriów, jest ona jednak niejasna i niewiarygodna. Publikacja rankingu "Perspektyw" miała nadmiar informacji. Najdłuższy serial rankingowy przygotowała "Rzeczpospolita". Uczelnie były oceniane na podstawie jasno sformułowanych kryteriów i systemów punktowania. Niestety nie uniknięto błędów.
|
BUDŻET 2000
Posłowie bardziej pamiętali o swoich wyborcach, niż o potrzebach kraju
Co winien żubr, że nie żyje na Podkarpaciu
RYS. MARCIN CHUDZIK
KATARZYNA JĘDRZEJEWSKA
Jeszcze nigdy decyzje o kształcie przyszłorocznego budżetu nie były podejmowane pod taką presją interesów lokalnych, jak stało się to kilka dni temu w Sejmowej Komisji Finansów Publicznych.
Zarówno w trakcie kilkutygodniowych prac, jak i w momencie podejmowania ostatecznych decyzji komisja wykazała niewielkie zainteresowanie podstawami przyszłorocznego budżetu, a o słusznych wnioskach wysnuwanych podczas prac nad głównymi pozycjami w budżecie posłowie szybko zapomnieli, kiedy dzielono pieniądze.
Nie były to zresztą wielkie pieniądze. W tym roku komisja postanowiła niemal w pełni zawierzyć rządowym wyliczeniom, więc kwota, na jaką obcięła wydatki niektórym resortom i instytucjom, nie przekroczyła 66 mln zł. Dla porównania: rok temu posłowie znaleźli oszczędności na ponad 220 mln zł, dwa lata temu - na 278 mln zł, trzy lata temu - na prawie 650 mln zł.
Z oświaty na oświatę
Mimo powszechnego przekonania o zbyt szczupłym budżecie policji i wojska, posłowie nie zwiększyli wydatków na obronę, a policji przyznali zaledwie 20 mln zł, które udało im się zaoszczędzić dzięki wcześniejszym cięciom. Przy zaplanowanym na przyszły rok prawie 4,7-mliliardowym budżecie policji była to kropla w morzu.
Ktoś mógłby spytać: a GROM? Przecież komisja zwiększyła budżet tej jednostki o ponad 8 mln zł. To prawda, tyle że jednocześnie zabrała je z wydatków na... bezpieczeństwo publiczne. Było to więc tylko zwykłe przesunięcie, spowodowane przeniesieniem GROM z jednego resortu (MSWiA) do drugiego (MON).
Nie inaczej było z oświatą i zdrowiem. Najpierw członkowie komisji zgodnie przyznawali, że wydatki na szkoły i opiekę zdrowotną nie wystarczają na pokrycie potrzeb, gdy jednak doszło do ostatecznych decyzji, zwiększyli środki na Internet w gimnazjach, zabierając je z... rezerwy na reformę oświaty. Natomiast zaplanowana przez rząd druga rezerwa - na działania osłonowe i restrukturyzację w ochronie zdrowia - posłużyła komisji za doskonałe źródło, z którego można było sfinansować wydatki na wybrane szpitale w wybranych województwach.
Zabrać żubrom, dać Bieszczadom
Nie był to jedyny przejaw partykularyzmu. Właściwie dwa ostatnie dni, kiedy komisja podejmowała w głosowaniach decyzje, stały się dla wielu posłów najlepszą okazją, by "załatwić" większą dotację do szpitala, straży pożarnej czy przejścia granicznego we własnym regionie.
Bez najmniejszego zażenowania grupa posłów AWS złożyła około 26 odrębnych wniosków dotyczących jednego tylko województwa - podkarpackiego (propozycji dotyczących tego regionu było więcej, ale często sprowadzały się do jednego wniosku, rozpisanego pod kilkoma pozycjami). To nic, że posłowie, przyznając większe środki na zabytki podkarpackie, zabierali jednocześnie pieniądze zabytkom krakowskim, a zwiększając wydatki na trzy przejścia drogowe na Podkarpaciu, zmniejszali jednocześnie środki na przejścia drogowe w całej Polsce. Nie pamiętali przy tym lub nie chcieli pamiętać, że jedno z tych trzech przejść, w Korczowej, dostało już w tym roku dodatkowe środki, które miały wystarczyć na dokończenie jego budowy.
Absurdalna była propozycja odebrania miliona złotych Krajowemu Centrum Doradztwa, Rozwoju Rolnictwa i Obszarów Wiejskich, by pieniądze te przekazać na doradztwo rolnicze w województwie podkarpackim. Jeszcze bardziej groteskowo brzmiało uzasadnienie: pozostawienie środków w Krajowym Centrum byłoby przejawem centralizacji, a my jesteśmy za decentralizacją (jednocześnie wnioskodawcy zapomnieli, że rok temu nie sprzeciwiali się, by wydatki na to samo Krajowe Centrum Doradztwa zwiększyć aż trzynastokrotnie). Trudno odmówić słuszności ich obecnej argumentacji, ale dlaczego akurat decentralizacja miałaby oznaczać przesuwanie środków do jednego województwa?
Nie inaczej trzeba ocenić propozycję, by pół miliona złotych zabrać Białowieskiemu Parkowi Narodowemu i przekazać go dwóm innym parkom: Bieszczadzkiemu i Magurskiemu. Wnioskodawcy argumentowali, że chcieliby, aby dodatkowe środki posłużyły na odbudowę stacji meteorologicznej na bazie upadłego Igloopolu. Dlaczego akurat miałoby to się odbyć kosztem białowieskich żubrów?
Wy nas - my was
Z propozycji zgłaszanych przez tę grupę posłów można było wysnuć wniosek, że na Podkarpaciu nie ma pieniędzy absolutnie na nic: ani na straż pożarną, ani na inspekcje sanitarne i weterynaryjne, pomoc społeczną i wiele innych dziedzin życia. Za to mieszkańcom pozostałych regionów powodzi się nadzwyczaj dobrze.
Ale można też było dojść do innej konstatacji: im więcej zgłosi się propozycji dotyczących własnego okręgu wyborczego, tym bardziej wzrosną szanse na "przepchnięcie" choćby kilku z nich. Zwłaszcza jeśli uda się to zrobić na zasadzie wymiany: wy nam poprzecie przejście graniczne na Podkarpaciu, my pomożemy wam dostać więcej pieniędzy na regionalny ośrodek pomocy społecznej na Podlasiu.
Wskutek takich lub podobnych układów grupa posłów z województwa podkarpackiego wywalczyła dla swojego regionu 26 mln zł. To więcej, niż dostała policja, i więcej, niż otrzymała oświata w całej Polsce.
- Zdziwiłabym się, gdyby w drugim sejmowym czytaniu budżetu nie zebrały się grupy posłów z innych województw, by złożyć wnioski o zwiększenie wydatków w ich regionach - podsumowała postępowanie kolegów posłanka UW Helena Góralska.
Nie czas na założenia
Wyraźnie zabrakło za to w komisji całościowego podejścia do projektu budżetu. Bez próby polemiki przyjęto zapewnienia Ministerstwa Finansów, że przyszłoroczna inflacja średnioroczna wyniesie 5,7 proc., a kurs dolara - 4 złote i 4 grosze. Nie chodzi o to, by z góry podważać resortowe wyliczenia (tak jak to robili kilka dni później posłowie opozycyjnego SLD), ale można było przynajmniej spytać przedstawicieli ministerstwa, czym uzasadniają tak duży optymizm i jakie wyjścia awaryjne przewidują na wypadek, gdyby wskaźniki wyraźnie się pogorszyły. Na nic zdały się pytania dwojga posłów Unii Wolności (Heleny Góralskiej i Andrzeja Wielowieyskiego) oraz posła PSL (Mirosława Pietrewicza), skoro ich dociekliwości nie wsparli koledzy z AWS.
Nie spisali się także sprawozdawcy przedstawiający budżety poszczególnych resortów i instytucji. Wielu z nich ograniczyło się jedynie do prezentacji danych liczbowych i mało brakowało, by bez zastrzeżeń "przeszedł" budżet takich instytucji, jak Państwowa Inspekcja Pracy czy Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Nie budził podejrzeń sprawozdawcy ani planowany zakup 40 samochodów przez PIP, ani koszty budowy siedziby tej inspekcji we Wrocławiu, ani nawet brak informacji o przewidywanym wzroście płac.
Idealnie wypadł w ocenie innego posła sprawozdawcy złożony w ostatniej chwili plan finansowy PFRON. Dopiero później okazało się, że nie ma w nim wielu istotnych danych o planowanych na 2000 rok wydatkach, a z tych, które PFRON przedstawił, wynikało, iż niektóre formy jego działalności będą... zanikać (na przykład tworzenie miejsc pracy, dofinansowanie usług transportowych dla niepełnosprawnych dzieci i młodzieży). W przypadku instytucji, która miałaby w 2000 roku wydać 1,6 mld zł, a oprócz tego trzymać 305 mln zł w bonach skarbowych, ponad 51 mln w akcjach i przeszło 79 mln zł na rachunkach bankowych, informacja o ograniczaniu niektórych form pomocy dla niepełnosprawnych mogła wydawać się co najmniej dziwna.
Pokrzyczymy, darujemy
Ale nawet tam, gdzie od początku pojawiały się zastrzeżenia, komisja w swoich ostatecznych decyzjach nic nie zmieniała. Czasami czyniła wręcz odwrotnie. Z niezrozumiałych względów przyznała na przykład dodatkowy milion złotych Urzędowi Ochrony Konkurencji i Konsumentów, choć zastrzeżeń do słabych efektów pracy tej instytucji miała niemało.
Po wielokrotnym ponaglaniu rządu, by uregulował wszystkie zaległe zobowiązania z tytułu przynależności Polski do międzynarodowych organizacji, posłowie postanowili ostatecznie... obciąć budżet MSZ o 20 mln zł zaplanowanych właśnie na te składki.
Po ujawnieniu bulwersujących informacji o trzydziestopięciomilionowym środku specjalnym w Urzędzie Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi (trzykrotnie wyższym niż środki z budżetu państwa na funkcjonowanie tej instytucji), jeden z posłów postanowił złożyć wniosek o... zwiększenie budżetu UNFE o 10 mln zł (na szczęście wniosek nie uzyskał większości w komisji).
Właściwie tylko w przypadku Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji posłowie zachowali się konsekwentnie, krytykując i ostatecznie obcinając budżet tej instytucji o prawie 22,8 mln zł.
Idealnie też nie bywało
Niekonsekwencji podczas tegorocznych prac sejmowej komisji było znacznie więcej. Nie twierdzę, że w latach poprzednich było idealnie. Zasadą kilku ostatnich budżetów stało się na przykład lukrowanie prognoz dotyczących dochodów tylko po to, by zawyżone "papierowe" wpływy przekazać na z góry upatrzone cele. W tym roku - trzeba przyznać - dzielenia skóry na niedźwiedziu nie było. Nie było też zwiększania wydatków na własne diety i biura poselskie, przy jednoczesnych cięciach wydatków na płace w innych urzędach. A tak zdarzyło się rok temu. Ale nie sposób też nie zauważyć, że gdy dzielono wówczas budżetowe nadwyżki, dostawali je rolnicy, uczniowie i chorzy w całym kraju. Nie tylko na Podkarpaciu.
|
Jeszcze nigdy decyzje o kształcie przyszłorocznego budżetu nie były podejmowane pod taką presją interesów lokalnych. dwa ostatnie dni, kiedy komisja podejmowała w głosowaniach decyzje, stały się dla wielu posłów najlepszą okazją, by "załatwić" większą dotację we własnym regionie. Wskutek takich układów grupa posłów z województwa podkarpackiego wywalczyła dla swojego regionu więcej, niż dostała policja, i więcej, niż otrzymała oświata w całej Polsce.
|
Przyjeżdżających mniej, obroty mniejsze
Bazary poradzą sobie z przepisami
Bazarowy handel zagraniczny od kilku lat wrósł w polski krajobraz, a nie rejestrowane obroty zagraniczne, w dużej części skoncentrowane właśnie na targowiskach, Instytut Badań na Gospodarką Rynkową podliczył w 1996 roku na 5,6 mld dol. Szacunków za 1997 rok wprawdzie jeszcze nie ma, ale sądząc z ubiegłorocznego ruchu na bazarach, obroty nadal były znaczne.
Od początku stycznia bazarowa aktywność znacznie zmalała, co - zdaniem wielu handlujących - wynika przede wszystkim ze zmian w przepisach o cudzoziemcach. Utrudniły one przyjazd do Polski wielu osobom ze Wschodu. Opinie co do tego, czy te zmiany oznaczają zamarcie bazarowego handlu zagranicznego, nie są jednak jednoznaczne.
Warszawa: towar jest, handlujących mniej
O 8 rano w okolicach warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia z trudem można znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu. Na większości płatnych parkingów napis "miejsc brak". Stoją również autobusy, furgonetki. Mniej więcej co 10. z rejestracją z Ukrainy lub Litwy. Tych jest najwięcej.
Wasyl Kuźmiuk ze Lwowa nie ukrywa swego zadowolenia z nowych przepisów. - Tak, zawracają na granicy, ale tylko tych, którzy nie mają dokumentów w porządku. Dla niego samego uzyskanie zaproszenia to żaden problem. Tyle że trzeba zapłacić 20 dolarów, ale te pieniądze po prostu wliczy sobie w cenę sprzedawanego towaru. Teraz jest zadowolony, że znacznie krócej niż kiedyś czeka na granicy. - Wszystko będzie w porządku, unormuje się. Tak - zgadza się. - Może się okazać, że nie przyjadą drobni handlarze, którzy z całego targowania mieli zysku ze 100 dolarów. Takim nie będzie warto przyjeżdżać. A on sam z Polską handluje już od 5 lat i dalej będzie handlował.
Do półciężarówki ładuje kartony z azjatyckimi tekstyliami, trochę elektroniki, ale ta już sprzedaje się na Ukrainie coraz słabiej.
Inny sposób na bezproblemowy wjazd do Polski to założenie na miejscu firmy - tłumaczy starszemu mężczyźnie młoda zgrabna brunetka. - A jaką firmę ty założyłaś? Agencję towarzyską? - No szto wy! U mienia galierieja i siżu spakojno.
Można zapłacić nawet czekiem
O godzinie 9 rano sprzedającymi obstawiona jest cała korona stadionu. Sprzedają to co zawsze - od lornetek po ikony, kawior i herbatę, kawę, kosmetyki, drobny sprzęt gospodarstwa domowego. Trafiają się również lasery, narzędzia chirurgiczne, alkoholu znacznie mniej niż kiedyś. Mniej złota, za to bursztyn we wszystkich możliwych odcieniach, wypracowane lakowe pudełeczka - niektóre z nich to prawdziwe cacka rękodzieła, ale i prymitywne zabawki, jak chociażby lekko używany biały plastykowy kotek, na którego można zakładać kolorowe kółka. Kilku mężczyzn stoi bez żadnego towaru, choć widać wyraźnie, że czymś jednak handlują.
Galina Raznieckaja sprzedaje na stadionie nakrycia stołowe. Przyjechała ze Smoleńska prawie miesiąc temu. Za 10 dużych łyżek chce 5 złotych i nie daje się namówić na jakiekolwiek targi. Już opuściła, bo przed świętami za takie same łyżki brała 7, nawet i 8 złotych za 10 sztuk. Teraz już musi pozbyć się resztki, bo jutro wyjeżdża. Podobne ceny proponuje jej sąsiadka ze stadionu i ze Smoleńska. Nie wiedzą, czy jeszcze przyjadą do Polski, bo 20 dolarów za możliwość przyjazdu to jednak sporo pieniędzy.
Równie pesymistycznie jest teraz nastawiona kobieta sprzedająca ikony. Ten handel chyba zniknie zupełnie. Nie dosyć, że trzeba mieć nowe zaproszenia i wizy, to i ikon na wschodzie już coraz mniej.
Przy większych zakupach na stadionie należność można uregulować nawet czekiem polskiego banku.
Pesymizm polskich kupców
Bardzo pesymistycznie nastawieni są polscy kupcy, którzy przez ostatnich 5-6 lat żyli z handlu z przyjeżdżającymi ze wschodu. - Czy pani widziała, żeby o 10 rano można było przejść pomiędzy budkami? - ubolewa właściciel stoiska z kurtkami uszytymi z polaru. - Przecież zawsze był taki tłok, że ledwo można się było przepchnąć. Rzeczywiście tylko sporadycznie widać Rosjan i Ukraińców ciągnących wielkie torby z przyczepionymi kółkami. - Pójdziemy na bezrobocie - mówi. Pewnie tego chcą władze. Jeśli wolą dopłacać do nas, zamiast dostawać pieniądze od nas, to ich sprawa.
Nie ma wątpliwości, że polscy klienci nie zrównoważą im spadku obrotów, a ceny nie są wygórowane. Porządny sweter kosztuje nie więcej niż 60-70 złotych. Towar sprowadzany jest najczęściej z Chin, ale z reguły produkowany jest w Tajlandii i Korei Południowej. Tam można teraz kupić najtaniej. Rozmówca "Rzeczpospolitej" nie zgadza się, aby podać jego nazwisko i nazwę firmy, która jest właścicielem straganu. - Nigdy nie wiadomo, co władza jeszcze wymyśli - tłumaczy.
Na spadek obrotów narzekają również właściciele budek z jedzeniem i rozwożący gorące zupy, pyzy, flaki i herbatę. Miska ogórkowej i grochówki kosztuje 3 złote. Teraz w ciągu dnia nie sprzedaje więcej niż 30-40 porcji. Kiedyś, zwłaszcza podczas mroźnych zim, można było sprzedawać 200 i więcej porcji.
Od pięciu lat związany jest ze stadionem właściciel budki z pieczonymi kurczakami. Połówka sporego kuraka, który przed upieczeniem musiał ważyć ponad kilogram, kosztuje 7 złotych. Wczoraj sprzedał tylko 24 porcje. Nie ma nadziei, że będzie lepiej.
Klient się zmienił
Nie są tak pesymistycznie nastawieni ci, którzy dostarczają towar na stadion. Przyznają, że zmienili się ich klienci. Teraz, zamiast dostarczać towar na stadion, sprzedają go bezpośrednio przyjeżdżającym Rosjanom. W każdym sezonie trzeba szyć co innego. Kiedyś doskonale sprzedawały się kurtki obszywane futrem, potem smokingi, najchętniej wiśniowe i brązowe, teraz już tylko garnitury, i to z coraz lepszych materiałów. - Chętnie załatwię mojemu odbiorcy zaproszenie, byle tylko przyjeżdżał - słyszeliśmy wielokrotnie.
Z drugiej jednak strony polscy przedsiębiorcy mają świadomość, że ten handel nie będzie trwał wiecznie, że tak jak zamarł polski bazar w Berlinie, tak i zmniejszą się obroty na bazarach, gdzie kwitł handel polsko-wschodni. Nie ukrywają, że chcieliby, aby stało się to jak najpóźniej, chociaż w swoich stosunkach z odbiorcami z Rosji i Ukrainy widzą już zalążki prawdziwego biznesu. Psychicznie przygotowują się do tego, że zmienią się również warunki płatności, bo handel będzie cywilizował się dalej i nie będzie można już wymagać zapłaty gotówką, i to z góry.
Na żoliborskim bazarze przy Hali Marymonckiej, gdzie od kilku lat handlują przybysze zza wschodniej granicy, wczoraj w zadaszonych straganach swoje towary rozłożyło kilkudziesięciu śniadolicych sprzedawców. Jak wyjaśnia obsługa targowiska, są to głównie handlarze z Armenii i Azerbejdżanu, którzy mieszkają w Polsce praktycznie na stałe. Od początku stycznia jest ich mniej.
Azerowie i Ormianie na żoliborskim bazarze handlują odzieżą, butami, zegarkami, drobną biżuterią, zabawkami i narzędziami, dla amatorów mają też spirytus. - Tak naprawdę to ci Ormianie wcale nie jeżdżą po towar na Wschód. Kupują wszystko na Stadionie Dziesięciolecia, a czasem w hurtowniach - wyjaśniają pracownicy spółki zarządzającej bazarem. Jak mówią polscy handlarze i obsługa bazaru, prawdziwe dostawy ze wschodu docierają tu w czwartki i w soboty, średnio po dwa autokary. Z reguły są to już stali bywalcy z Grodna i okolicznych miasteczek.
Od początku stycznia autokary z Białorusi na razie się nie pojawiły. Nie wiadomo jednak, czy dlatego, że do Polski trudniej jest teraz wjechać, czy po prostu handlarze świętują. - U nich później są święta i w styczniu zawsze handel jest nieco mniejszy - pocieszają się pracownicy bazaru.
Na oceny za wcześnie
- Poczekajmy jeszcze z ocenami. Teraz jeszcze na nie za wcześnie - mówi Ryszard Rybakiewicz, dyrektor generalny spółki Damis zarządzającej Jarmarkiem Europa na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia. Jak podkreśla, co roku w styczniu, gdy w Kościele prawosławnym obchodzone jest Boże Narodzenie, a potem Nowy Rok, handel jest znacznie słabszy niż w pełni sezonu. Sezon na dobre zaczyna się dopiero w końcu marca.
Na pierwsze bardziej wiarygodne oceny skutków zmian w przepisach wjazdowych dla cudzoziemców należałoby poczekać co najmniej do początku lutego. Zdaniem jednak dyr. Rybakiewicza, Stadion Dziesięciolecia nie jest typowym targowiskiem dla drobnych handlarzy. Ubiegłoroczne obroty na Jarmarku Europa Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową ocenił na 1,9 mld zł (o 0,2 mld więcej niż w 1996 r.), w tym eksport - 400 mln USD. Dominuje handel hurtowy, niewielu jest więc kupców ze Wschodu, którzy przyjeżdżają po kilka artykułów i których mógłby zniechęcić wzrost kosztów przyjazdu do Polski o kilkanaście dolarów.
Od kilku lat widać proces koncentracji handlu na stadionie, gdzie stoiska coraz częściej mają nie pośrednicy, a producenci bezpośrednio dostarczający duże partie towaru hurtownikom ze Wschodu. Na ich potrzeby - jak ocenia IBnGR - pracuje ok. 1100 polskich firm. Zdaniem dyr. Rybakiewicza, dla hurtowych odbiorców z Rosji, którzy jednorazowo przywożą 4-10 i więcej tysięcy dolarów i kupują na stadionie najlepszą polską odzież oraz kolekcje z Paryża, wydanie dodatkowych 17-25 dolarów na vouchery nie jest znaczącym obciążeniem.
Rzgów: handel nie lubi biurokracji
- Zmiany w przepisach wjazdowych zbiegły się ze świętami na Wschodzie. Na razie więc trudno ocenić ich skutki. Teraz i tak mamy martwy sezon, który potrwa do początku lutego - ocenia Kazimierz Ćwikła, prezes zarządu spółki Centrum Handlowe Ptak w Rzgowie k.Łodzi. Do Rzgowa, gdzie w sezonie przyjeżdża dziennie ok. 50-70 autokarów ze Wschodu, teraz każdego dnia przybywa ich zaledwie kilkanaście.
Zdaniem prezesa Ćwikły, choć nowe wymagania wobec przybyszów ze Wschodu utrudnią życie handlarzom, na pewno już wkrótce ludzie coś wymyślą, aby obejść i złagodzić nowe utrudnienia. Przyznaje, że dla dużych hurtowników z Moskwy, którzy w ciągu tygodnia przyjeżdżają do Rzgowa, większe koszty przyjazdu do Polski nie będą problemem, ale mogą nim być biurokratyczne utrudnienia. Konieczność załatwiania dodatkowych podpisów, pieczątek, kolejki w konsulatach - to może rzeczywiście przyhamować handel. Tym bardziej że do Rzgowa hurtownicy ze Wschodu przyjeżdżają na uzgodnione już wcześniej transakcje z polskimi partnerami. Dzięki kupcom z Rosji, a przede wszystkim z Moskwy, którzy kupują w Polsce duże partie dobrych, drogich towarów, prosperuje wiele polskich firm, np. odzieżowych, które kiedyś szyły na zlecenie kontrahentów z Europy Zachodniej, a dziś przestawiły się na zamówienia odbiorców na rynku wschodnim. - Hurtownicy z Moskwy kupują najlepsze i najdroższe polskie ubrania czy buty. To są naprawdę duże pieniądze - mówi prezes Ćwikła oceniając, że niektórzy kupcy z Centrum Ptak są teraz zniechęceni. Boją się, że umówieni na styczeń kontrahenci mogą nie przyjechać.
Przemyśl: to tylko świąteczny marazm
- Nie widzimy, aby po zmianie przepisów zmniejszyła się w dużym stopniu liczba handlarzy ze Wschodu - ocenia kierownik zajmującego się targowiskami oddziału gospodarki komunalnej Urzędu Miejskiego w Przemyślu, Janusz Szostek. Na razie co prawda handlowych turystów zza wschodniej granicy jest mniej, ale jest to sytuacja, która powtarza się co roku w styczniu, gdy przypadają prawosławne święta. W tej sytuacji wpływ zmian przepisów będzie można ocenić najwcześniej w pierwszej dekadzie lutego.
Według Janusza Szostka, największe utrudnienia nowe przepisy przyniosą drobnym handlarzom przemycającym na polskie bazary np. tańszy alkohol ze Wschodu. Tymczasem na największym przemyskim targowisku, Bolonii - najbardziej popularnym wśród kupców zza wschodniej granicy - już wcześniej pilnowano przestrzegania zakazu handlu alkoholem.
Białystok: zabrakło klientów
Od początku roku białostockie bazary świecą pustkami. Zabrakło kupujących - turystów zza wschodniej granicy, którzy dotychczas stanowili blisko 90 procent targowej klienteli, przynajmniej na bazarze przy ul. Kawaleryjskiej. Zdaniem wielu właścicieli straganów, zastój w handlu to skutek niedawnego uszczelnienia granicy. Od listopada ruch na granicy zmniejszył się aż kilkakrotnie.
Wczoraj przed białostockim targowiskiem Madro wódkę sprzedawała tylko grupka Azerów, a przy ul. Kawaleryjskiej zakupy robili nieliczni Białorusini. Gros niedzielnej klienteli stanowili białostocczanie, którzy raczej spacerowali niż kupowali.
Właściciele prywatnych kwater w Białymstoku wpadli w panikę. Z miejscowego Urzędu Wojewódzkiego, gdzie usiłowali się starać o nowe zaproszenia, wychodzili z niczym. - Jedna kobieta z osiedla przy Kawaleryjskiej, która wynajmuje pokoje, poszła do urzędu po dziesięć zaproszeń. Tam poproszono ją o wyciąg z konta - opowiedział nam jeden z kupców z ul. Kawaleryjskiej. - Dowiedziała się, że nie zaprosi już nikogo, jeśli nie dowiedzie, że ją na to stać.
- Koło się zamyka. Większość utrzymywała się, dorabiała do emerytur i pensji, bo byli wschodni turyści. Płacili za kwatery, dawali zarobić piekarzom, masarzom i sprzedawcom hamburgerów. Wynajmowali kwatery zazwyczaj u emerytów i rencistów. Jak dzisiaj taka kobiecina z pocztowym odcinkiem renty wykaże, że ją stać na przyjęcie gościa z zagranicy? - pyta sprzedawca swetrów.
Dla wielu utrzymujących się z przygranicznego handlu ograniczenia w przekraczaniu granicy to wróżba finansowej zapaści. Denerwują się przedsiębiorcy, detaliści, hurtownicy, właściciele kantorów i straganów, i to nie tylko na bazarach.
- To skandal - przekonywał jeden z białostockich producentów artykułów gospodarstwa domowego. - Ucierpią nie tylko sprzedawcy, ale i producenci wszystkiego, co znajdowało dotychczas zbyt na Wschodzie. Większość, zwłaszcza Rosjan, to stali klienci hurtowni i bazarowych straganów. Oni zostawiają u nas mnóstwo pieniędzy. Kupują wszystko, od słoniny po meble, łazienkową armaturę, tekstylia, dosłownie każdą rzecz. To prawdziwa klęska.
Biała Podlaska: widmo bankructwa
Podlasie i Lubelszczyznę w ostatnich dniach odwiedza znacznie mniej gości zza wschodniej granicy.
- Zmiany przepisów na wschodniej granicy to dla nas prawdziwa terapia wstrząsowa. Czasami przez cały dzień nie udaje się nam nic sprzedać - twierdzą państwo Kuczyńscy, właściciele stoiska na bazarze przy ul. Brzeskiej w Białej Podlaskiej. We wtorek, mimo pięknej pogody, na bialskich targowiskach zabrakło kupujących. - Już teraz brakuje nam pieniędzy na utrzymanie działalności - opowiada pani Krystyna, która nie chce ujawnić nazwiska. Na największym bialskim targowisku przy ul. Brzeskiej niemal połowa z 200 budek była we wtorek nieczynna.
Sprzedający na lubelskiej giełdzie przy ul. Spółdzielczości Pracy są zgodni - gdyby nie klienci ze Wschodu, giełda nie miałaby racji bytu. Ruch zmniejszył się tutaj o ok. 40-50 proc.
- W zeszłym roku, licząc "na oko", w ciągu dnia rosyjskojęzyczni kupcy potrafili zostawić tutaj 100 tys. dolarów. 80 proc. z nich to Ukraińcy. Mimo że nadal z Ukrainą obowiązuje ruch bezwizowy, obroty naszych hurtowni spadły o jakieś 40 proc. - mówi Tadeusz Wlizło, właściciel jednej z firm przy ul. Spółdzielczości Pracy.
Szczecin: Rosyjscy nabywcy nie przyjechali
Na szczecińską giełdę samochodową, największą na zachodniej granicy, usytuowaną na terenie stadionu tutejszego klubu sportowego Pogoń, nie dojechali minionej niedzieli Rosjanie oraz obywatele pozostałych republik b. Związku Radzieckiego, stanowiący jej główną klientelę.
Obowiązująca od 27 grudnia minionego roku nowa ustawa o cudzoziemcach spowodowała nagły spadek obrotów, a w dalszej perspektywie, twierdzą eksperci, może doprowadzić do całkowitej śmierci tej firmy handlu używanymi samochodami. Z nieoficjalnych danych wynika, że spadek sprzedaży przekroczył 80 proc.
Wzrosła natomiast minionej niedzieli o około 25 proc. podaż używanych aut oferowanych do sprzedaży. Podobnie jak wcześniej dominowały wśród nich wozy różnych zachodnich marek z rejestracją holenderską i niemiecką, sprowadzanie do Szczecina przez naszych rodaków, Rosjan oraz Turków zamieszkałych w Niemczech. Wszyscy oni z przerażeniem obserwowali powstałą sytuację na szczecińskiej giełdzie. Znaleźli się i tacy, którzy próbowali pozbyć się aut za połowę ceny. Czteroletniego forda escorta oferowano za 4 tys. marek niemieckich, a BMW, rocznik 1993, o dwa tysiące marek drożej. Tak niskie ceny nasuwały podejrzenia, że samochody pochodziły z kradzieży.
Tymczasem, jak na ironię, minionej niedzieli otwarto w Szczecinie drugą, znacznie większą giełdę samochodową. Usytuowano ją na peryferiach miasta przy ul. Cukrowej. Krótko po godz. 13 "Rz" doliczyła się na jej rozległym terenie zaledwie około 50 samochodów i trochę gapiów. Rosjan, którzy mieli być jej głównymi klientami, nie było w ogóle.
Ocena eksperta: wszystko wróci do normy
Zdaniem Bohdana Wyżnikiewicza z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, zmiany w przepisach wizowych są niewątpliwie utrudnieniem, podobnie jak np. przepis, że nie wolno przewozić towarów na siedzeniach samochodowych. Przyczyną obecnego spadku obrotów są zresztą nie tylko nowe przepisy o cudzoziemcach, ale i naturalne osłabienie ruchu, spowodowane prawosławnymi świętami Bożego Narodzenia.
- Uważam - mówi Bohdan Wyżnikiewicz - że po jakimś czasie wszystko wróci do stanu wyjściowego, podobnie jak odrodził się handel przy zachodniej granicy po dużym spadku w następstwie powodzi. Sądzę tak dlatego, że nie ustały przyczyny, które sprawiają, że ten handel jest dla uczestników opłacalny. Te przyczyny to różnica cen oraz dostęp do rynków zaopatrzeniowych. Wprawdzie obecna sytuacja jest dla handlujących denerwująca - oni nie są przyzwyczajeni do przerw, pracują przecież nawet w niedziele - ale potraktują nowe przepisy po prostu jak kolejną barierę, którą trzeba pokonać i którą pokonają. Funkcjonują przecież już długie łańcuchy zaopatrzeniowe, są firmy pracujące tylko na zlecenie bazarów i wszyscy ci ludzie znajdą sposoby przystosowania się do nowej sytuacji. Tyle że pokonywanie tych barier może spowodować wzmożenie korupcji.
Co do wielkości obrotów na bazarach, to - według naszych wstępnych ocen - w 1997 roku było z nimi różnie - na niektórych bazarach wzrosły, na innych spadły, ale generalnie sądzę, że ta forma handlu zagranicznego osiągnęła w roku 1996 swoje apogeum i w przyszłości należy się liczyć raczej z tendencją spadkową.
Materiały zebrali:
Anita Błaszczak, Halina Bińczak, Edmund Kieszkowski, Danuta Walewska, Ewa Sosnowska, "Kurier Poranny" Białystok, jak, esz "Dziennik Wschodni"
|
Bazarowy handel zagraniczny wrósł w polski krajobraz, a nie rejestrowane obroty zagraniczne Instytut Badań na Gospodarką Rynkową podliczył w 1996 roku na 5,6 mld dol. Od początku stycznia bazarowa aktywność zmalała, co wynika ze zmian w przepisach o cudzoziemcach. Utrudniły one przyjazd do Polski wielu osobom ze Wschodu. Wasyl Kuźmiuk ze Lwowa nie ukrywa swego zadowolenia z nowych przepisów. - Może się okazać, że nie przyjadą drobni handlarze. on z Polską handluje już od 5 lat i dalej będzie handlował.
Galina Raznieckaja sprzedaje na stadionie nakrycia stołowe. Podobne proponuje jej sąsiadka. Nie wiedzą,czy jeszcze przyjadą do Polski, bo 20 dolarów za możliwość przyjazdu to sporo pieniędzy.
Równie pesymistycznie jest teraz nastawiona kobieta sprzedająca ikony. Bardzo pesymistycznie nastawieni są polscy kupcy, którzy przez ostatnich 5-6 lat żyli z handlu z przyjeżdżającymi ze wschodu. polscy klienci nie zrównoważą im spadku obrotów, a ceny nie są wygórowane. Na spadek obrotów narzekają właściciele budek z jedzeniem i rozwożący gorące zupy, pyzy, flaki i herbatę. Nie są tak pesymistycznie nastawieni ci, którzy dostarczają towar na stadion. polscy przedsiębiorcy mają świadomość, że ten handel nie będzie trwał wiecznie, że zmniejszą się obroty na bazarach, gdzie kwitł handel polsko-wschodni. Na bazarze przy Hali Marymonckiejsą głównie handlarze z Armenii i Azerbejdżanu. Od początku stycznia jest ich mniej.
Od początku stycznia autokary z Białorusi się nie pojawiły. co roku w styczniu, gdy w Kościele prawosławnym obchodzone jest Boże Narodzenie, Nowy Rok handel jest znacznie słabszy. Na pierwsze bardziej wiarygodne oceny skutków zmian w przepisach wjazdowych dla cudzoziemców należałoby poczekać co najmniej do początku lutego. Stadion Dziesięciolecia nie jest typowym targowiskiem dla drobnych handlarzy. Dominuje handel hurtowy, niewielu jest kupców ze Wschodu, których mógłby zniechęcić wzrost kosztów przyjazdu do Polski. Do Rzgowa, gdzie w sezonie przyjeżdża dziennie ok. 50-70 autokarów ze Wschodu, teraz każdego dnia przybywa ich zaledwie kilkanaście. nowe wymagania wobec przybyszów ze Wschodu utrudnią życie handlarzom. dla dużych hurtowników z Moskwy, którzy w ciągu tygodnia przyjeżdżają do Rzgowa, większe koszty przyjazdu do Polski nie będą problemem, ale mogą nim być biurokratyczne utrudnienia. Dzięki kupcom z Rosji, którzy kupują w Polsce duże partie dobrych, drogich towarów, prosperuje wiele polskich firm. - Nie widzimy, aby po zmianie przepisów zmniejszyła się liczba handlarzy ze Wschodu - ocenia kierownik zajmującego się targowiskami oddziału gospodarki komunalnej Urzędu Miejskiego w Przemyślu. Od początku roku białostockie bazary świecą pustkami. Zabrakło kupujących - turystów zza wschodniej granicy. Zdaniem wielu właścicieli straganów, zastój w handlu to skutek niedawnego uszczelnienia granicy.
Dla wielu utrzymujących się z przygranicznego handlu ograniczenia w przekraczaniu granicy to wróżba finansowej zapaści. Podlasie i Lubelszczyznę w ostatnich dniach odwiedza znacznie mniej gości zza wschodniej granicy.
Sprzedający na lubelskiej giełdzie przy ul. Spółdzielczości Pracy są zgodni - gdyby nie klienci ze Wschodu, giełda nie miałaby racji bytu. Ruch zmniejszył się tutaj o ok. 40-50 proc.
Na szczecińską giełdę samochodową nie dojechali minionej niedzieli Rosjanie oraz obywatele pozostałych republik b. Związku Radzieckiego.
Obowiązująca od 27 grudnia minionego roku nowa ustawa o cudzoziemcach spowodowała nagły spadek obrotów. Wzrosła natomiast minionej niedzieli o około 25 proc. podaż używanych aut oferowanych do sprzedaży. Zdaniem Bohdana Wyżnikiewicza z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową Przyczyną obecnego spadku obrotów są zresztą nie tylko nowe przepisy o cudzoziemcach, ale i naturalne osłabienie ruchu, spowodowane prawosławnymi świętami Bożego Narodzenia.
|
ZDROWIE
Konkurs ofert na świadczenia zdrowotne na 2000 rok
Pieniędzy mniej, trzeba oszczędzać
W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Większość kas zakłada, że będzie mogła przeznaczyć na nie tyle samo lub nawet mniej pieniędzy co w tym roku. Z optymizmem powita Nowy Rok szef Śląskiej Kasy Chorych Andrzej Sośnierz.
Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami na terenie województwa. Nie zawarto umowy ze szpitalem w Świnoujściu i Koszalinie. Pierwszy wycenił swoje usługi na 8 mln zł, podczas gdy kasa zaoferowała tylko cztery. Druga placówka swoje potrzeby oceniła na 43 mln zł. Kasa zaproponowała 31 mln zł. Wobec znacznych rozbieżności kasa ogłosiła nowy konkurs ofert. Termin ich składania mija 31 grudnia 1999 roku.
Zakończono natomiast kontraktowanie ambulatoryjnych usług specjalistycznych. Ze zgłoszonych do konkursu 205 jednostek z województwa i 24 spoza wybrano odpowiednio 164 oraz pięć ofert.
Kasa nie podpisała jeszcze kontraktów z lekarzami podstawowej opieki zdrowotnej. Rozstrzygnięcie tego konkursu zaplanowano na 15 stycznia. Do tego czasu lekarze mogą przyjmować pacjentów ze zgłoszonej przez siebie listy, którą kasa traktuje jako promesę umowy.
Od nowego roku pogotowie ratunkowe w województwie ograniczy się tylko do funkcji transportowej i udzielania pierwszej pomocy w sytuacjach zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Porad lekarskich w nie wymagających nagłej reakcji przypadkach mają udzielać dyżurujący przez całą dobę lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. Ta zmiana nie została w Szczecinie wcześniej publicznie nagłośniona i wywołała pod koniec roku istną burzę. Punktem zapalnym było niepodpisanie przez kasę chorych kontraktu z pogotowiem na świadczenie usług ambulatoryjnych, co oznacza likwidację wielu ambulatoriów, w tym wyremontowanego ambulatorium chirurgicznego w Szczecinie. Przez rok przewinęło się przez nie około 18,5 tys. pacjentów. Dopiero w tym tygodniu po kolejnych negocjacjach kasa zdecydowała o podpisaniu miesięcznej umowy z pogotowiem, obejmującą pracę ambulatorium chirurgicznego.
Biedniej na Warmii i Mazurach...
W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych jako jedna z nielicznych w Polsce pracowała bez strat. W 2000 roku budżet kasy wyniesie około 721 mln zł. Jest to o prawie 20 mln zł mniej niż w tym roku (740 mln zł). Oznacza to, że pieniędzy na lecznictwo będzie o 2,6 proc. mniej, a uwzględniając przyszłoroczną inflację i nowe zadania, o ponad 10 proc. mniej. Dlatego podpisane kontrakty przyszłoroczne są średnio o kilkanaście procent niższe od tych z 1999 roku.
Zdaniem dyrektorów szpitali pieniędzy nie wystarczy na całoroczne funkcjonowanie jednostek. Według kasy jedenaście z czterdziestu szpitali będzie musiało "zmienić swoje zadania". Chodzi przede wszystkim o zmniejszenie zatrudnienia i liczby łóżek tzw. ostrych.
Na pierwszy ogień pójdą szpitale powiatowe w Dobrym Mieście, Lidzbarku Warmińskim, Nidzicy, Pasłęku i Węgorzewie, w których kasa chce zatrzymać kilka łóżek ostrych i utworzyć placówki opieki długoterminowej.
Kontrakty z nimi kasa podpisała na pół roku. W tym czasie kasa i starostwa mają wspólnie wypracować drogę dostosowania powiatowych szpitali do potrzeb rynku.
Starosta olsztyński Adam Sierzputowski uważa, że od reformy powiatowego lecznictwa żadne starostwo nie ucieknie. Na rynku powinny pozostać placówki najlepsze, nowocześnie wyposażone, z dobrą kadrą. Warunkiem zmian jest jednak współpraca kasy chorych z samorządami.
...oraz na Mazowszu
Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać na świadczenia zdrowotne w 2000 roku tyle samo pieniędzy co w roku 1999. - Gdy uwzględnimy inflację, okazuje się, że pieniędzy mamy mniej - uważa Ewa Działowska z Biura Prasowego MKCh. Kasa zakończyła już konkurs ofert - najdłużej (bo do ostatniego czwartku) trwał konkurs na lecznictwo stacjonarne.
Mazowiecka Kasa Chorych będzie co kwartał ogłaszać nowy konkurs ofert na podstawową opiekę zdrowotną, by usługi w tym zakresie mogły świadczyć nowe placówki - niepubliczne zakłady opieki zdrowotnej, prywatne praktyki lekarskie - które spełnią formalne warunki.
Z oszczędności kasa w ogóle nie zakontraktowała ambulatoryjnych świadczeń specjalistycznych poza terenem województwa. - Jeżeli taka porada będzie konieczna w nagłym przypadku, kasa ureguluje rachunek - zapewnia Ewa Działowska. Sprawy będą musiały być rozpatrywane indywidualnie.
Nowe reguły kasa wprowadza w stomatologii. W 1999 roku placówkom, które podpisały kontrakt na świadczenie usług, przypisano określoną liczbę punktów. Za każdy zabieg odpisywało się punkty - na przykład za założenie opatrunku 80. Po wyczerpaniu limitu placówka nie mogła już leczyć zębów bezpłatnie, a pacjenci, których nie stać było na płacenie za usługi, musieli szukać gabinetu, który punkty jeszcze miał.
W 1999 roku MKCh podpisała 585 kontraktów - w 2000 roku świadczenia stomatologiczne w ramach kontraktów będzie udzielać 456 placówek na terenie całego województwa. Każda dostanie minimum 70 tysięcy punktów. Według MKCh, choć będzie mniej placówek, pacjenci będą zadowoleni - będą mogli kontynuować leczenie w placówce, którą wybiorą.
Tymczasem przewodniczący Komisji Zdrowia Rady Powiatu Warszawskiego Witold Paweł Kalbarczyk zaprotestował przeciw ograniczeniu liczby świadczeń zakontraktowanych przez kasę. W liście do władz MKCh napisał, że w stosunku do roku 1999 w 2000 roku liczba świadczeń specjalistycznych kupionych przez MKCh zmniejszy się o około 30 - 40 proc., co utrudni do nich dostęp.
Rzeczniczka kasy Wanda Pawłowicz zapewniła, że przy wyborze ofert kasa kierowała się m.in. ich ceną. MKCh zrezygnowała z oferty na specjalistyczne świadczenia ginekologiczne warszawskiego Szpitala Położniczo-Ginekologicznego im. św. Zofii. - Dyrektor zaproponował stawkę za poradę ginekologiczną w wysokości stu złotych i nie chciał jej obniżyć - wyjaśniła.
Dostatniej na Śląsku
Ponad 2 mld 165 mln zł, czyli o blisko 50 mln zł więcej niż w roku 1999, może wydać na świadczenia w 2000 roku Śląska Kasa Chorych. Nadwyżka ta pochodzić ma z wyższej ściągalności składek. W listopadzie do ŚKCh wpłynęło 101,8 proc. składek - płacili je również dłużnicy.
- Wzrośnie liczba wielu udzielanych świadczeń - porad specjalistycznych, dializoterapii, nie powinno być trudności z dostępem do endoprotez biodrowych i kolanowych - poinformował szef kasy Andrzej Sośnierz. Bardziej dostępne będą też usługi stomatologiczne.
Kasa prawdopodobnie zamknie rok z niewielką nadwyżką finansową - środki te zostaną przesunięte na obecny rok.
ŚKCh nie wie, ile dokładnie osób do niej należy - ZUS nie przekazał tych informacji - prawdopodobnie jest to jednak około 4,6 mln ubezpieczonych. Według Sośnierza śląska służba zdrowia mogłaby leczyć w swych placówkach mieszkańców jeszcze jednego średniej wielkości województwa.
Dlatego też w województwach ościennych ŚKCh prowadziła ostatnio intensywną kampanię reklamową pod hasłem "Śląska? Tak... to moja szansa". Sośnierz liczy, że do kierowanej przez niego kasy zapisze się minimum kilkanaście tysięcy osób. Poza województwem śląskim kasa otworzyła cztery filie: w Olkuszu, Chrzanowie (Małopolskie), Pajęcznie (Łódzkie) i Włoszczowie (Świętokrzyskie). SOL, KORESPONDENCI "RZ"
|
W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami. Zakończono kontraktowanie ambulatoryjnych usług specjalistycznych. W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych pracowała bez strat. kontrakty przyszłoroczne są średnio o kilkanaście procent niższe. pieniędzy nie wystarczy na funkcjonowanie jednostek. jedenaście szpitali będzie musiało zmienić swoje zadania. Warunkiem jest współpraca kasy chorych z samorządami.Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać na świadczenia zdrowotne w 2000 roku tyle samo pieniędzy co w roku 1999. Nowe reguły wprowadza w stomatologii. 50 mln zł więcej niż w roku 1999 może wydać Śląska Kasa Chorych.
|
Według "Sąsiadów" w Jedwabnem nie-Żydzi eksterminują Żydów z niezgłębionych powodów, a rozsądne wejrzenie w istotę sprawy okazuje się niemożliwe
Goldhagen dla początkujących
RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI
NORMAN G. FINKELSTEIN
"Freud dla początkujących" jest jedną z niewielkich książeczek wydanych w Ameryce w serii, która wprowadza czytelników w świat wpływowych myślicieli i idei. "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa są w pewien sposób karykaturą książek z tej serii. Nie tak dawno Przedsiębiorstwo Holokaust (Holocaust Industry) owacyjnie powitało potężną, lecz bezwartościową książkę Daniela Goldhagena "Hitler's willing executioners" ("Gorliwi kaci Hitlera"). Tomik Grossa jest czymś w rodzaju "Goldhagena dla początkujących".
Przypominając "Gorliwych katów Hitlera", w jednych miejscach bardziej, w innych mniej, "Sąsiedzi" mają łatwo rozpoznawalny znak firmowy Przedsiębiorstwa Holokaust. Poprzez "Przedsiębiorstwo Holokaust" rozumiem te osoby i instytucje, które wykorzystują dla celów politycznych i finansowych ludobójstwo dokonane na Żydach w czasie drugiej wojny światowej.
Podobnie jak książka Goldhagena, tak i "Sąsiedzi" pełni są rażących wewnętrznych sprzeczności. W jednym miejscu Gross relacjonuje, iż rządzący Polską powojenną komunistyczny reżim ścigał Polaków, "którzy byli zaangażowani w mordy na Żydach", do tego stopnia, że nawet torturował sprawców, by wydobyć od nich zeznania. W innym miejscu utrzymuje, że zabicie Żydów nie było "przestępstwem, którego popełnienie byłoby przez stalinowski wymiar sprawiedliwości ścigane z całą surowością". Gdzie indziej Gross przypisuje sobie oryginalne odkrycie, że sprawcy holokaustu posługiwali się - prócz nowoczesnej technologii - "prymitywnymi, staroświeckimi metodami i narzędziami zbrodni". Ale trzy strony dalej cytuje za głośnymi wspomnieniami opublikowanymi lata temu, że sprawcy posługiwali się "widłami i nożami kuchennymi".
Pogrom czy ludobójstwo
By wytłumaczyć motywację polskich sprawców, Gross przywołuje w jednym z akapitów zarówno Christophera Browninga, jak i Daniela Goldhagena. Czy nie zdaje sobie sprawy, że Browning i Goldhagen doszli do diametralnie przeciwnych wniosków? (Przeciwnie niż Goldhagen, Browning nie wierzy, że to wyłącznie antysemityzm tłumaczy mordercze czyny zwykłych Niemców.) By udokumentować nienawistny antysemityzm przeciętnych Polaków w czasie wojny, Gross przytacza wspomnienia polskiego Żyda, chłopca prześladowanego przez "gromadę kobiet, które przecież równie dobrze mogły zostawić go w spokoju". Jednak faktyczne zeznanie cytowane w całości w zamieszczonej obok nocie podkreśla, że polskie kobiety nie były "powodowane czystym resentymentem czy nienawiścią", lecz raczej spanikowały, gdy żydowski chłopiec "nagle znalazł się na ich kolanach".
W swej książce Gross nazywa wydarzenia w Jedwabnem "pogromem", "krwawym pogromem" i "morderczym pogromem". W artykule opublikowanym po ukazaniu się książki obstaje jednakże przy nazywaniu "tego, co stało się w Jedwabnem, ludobójstwem. Tego nie można nazwać pogromem". By podnieść wartość swych odkryć, Gross używa języka pompatycznego. Stając się przez to śmieszną, jego przesadna retoryka deprecjonuje pamięć o ofiarach.
Karty "Sąsiadów" pełne są również sformułowań absurdalnych. Gross utrzymuje, że zeznanie ocalałego z holokaustu stawia cierpienia Żydów w zbyt pozytywnym świetle. "To są wszystko dowody niekompletne, niebezstronne; to są wszystko historie ze szczęśliwym zakończeniem. Wszystkie zostały stworzone przez tych kilka osób, które miały wystarczające szczęście, by przeżyć". To śmieszne. Czy świadectwa Eliego Wiesela i Primo Leviego są przepełnione radością?
Pseudonaukowa retoryka
Stwierdzeniom banalnym towarzyszą w książce Grossa stwierdzenia dziwaczne. "Nazizm - pisze Gross - jest reżimem, który wykorzystuje instynkt zła tkwiący w człowieku". Przywołując przykład Polaków, którzy najpierw kolaborowali z Sowietami, a później z nazistami, Gross dochodzi do głębokiej refleksji, iż niektórzy ludzie są politycznymi oportunistami. Idąc dalej, tłumaczy ów fenomen "logiką bodźców, z jakimi styka się człowiek w totalitarnych reżimach XX wieku". Lecz polityczny oportunizm nie jest przecież przypisany tylko owym reżimom. Gross nie musiał szukać daleko - wystarczyłoby, gdyby rozejrzał się wśród swych kolegów z Uniwersytetu Nowojorskiego, takich jak choćby profesor Tony Judt, który zmieniał swą orientację z modnej lewicowości na modny antykomunizm, tak jak zmieniały się trendy w amerykańskim życiu kulturalnym. Judt jest zresztą autorem entuzjastycznej recenzji zamieszczonej na okładce amerykańskiego wydania "Sąsiadów" ("prawdziwie pionierska... praca doskonałego historyka").
Podobnie jak w przypadku "Gorliwych katów Hitlera", anglojęzyczny tekst Grossa jest pełen pretensjonalnego, pseudonaukowego języka: "historiograficzny topos", "hiperboliczna metafora", "ten metodologiczny imperatyw wypływa z samego immanentnego charakteru ogółu dowodów", "każda rzecz w historii społeczeństw pozostaje we wzajemnym stosunku ze wszystkimi pozostałymi" itd. Mając na uwadze tego typu głębokie stwierdzenia, pewien pisarz zażartował ongiś: "To brzmi jak burza, ale tak naprawdę jest ledwie chrapnięciem".
Dwa dogmaty
Książka Grossa to standardowa literatura Przedsiębiorstwa Holokaust. Literatura ta posługuje się dwoma dogmatami. Pierwszy z nich mówi, że holokaust oznacza wydarzenie (zjawisko) nie mające w historii sobie równego. Drugi - że holokaust oznacza kulminację irracjonalnej nienawiści nie-Żydów wobec Żydów. Żadnego z tych dogmatów nie da się obronić w sposób naukowy. Obydwa jednakże są bardzo użyteczne politycznie: szczególne cierpienie Żydów przekłada się na szczególne żydowskie przywileje moralne; a jeżeli nienawiść nie-Żydów do Żydów jest irracjonalna, Żydzi nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za tę wrogość.
Jako część holokaustu Jedwabne jest "w swej istocie, tajemnicą" - pisze Gross. Inaczej niż w przypadku innych okrucieństw, tutaj możemy jedynie postępować, "JAK GDYBY było to możliwe do zrozumienia" (podkreślenie Grossa). W rzeczy samej Gross niejednokrotnie podkreśla, że zajęło mu to pełne cztery lata, by pojąć "prawdziwość" tego, co się stało.
W Jedwabnem zamordowanych zostało przez swych chrześcijańskich sąsiadów do 1600 Żydów. W Rwandzie Hutu wyrżnęli ponad pół miliona swych sąsiadów - Tutsich. To, co stało się w Rwandzie, da się jednakowoż ogarnąć rozumem; to, co stało się w Rwandzie, nie jest holokaustem.
Główną tezą zawartą w książce "Gorliwi kaci Hitlera" jest twierdzenie, iż irracjonalna nienawiść narodu niemieckiego do Żydów - czasem "utajona", czasem "jawna" - była podstawową przyczyną holokaustu dokonanego przez nazistów. Wszystko, co zrobił Hitler, było - według Goldhagena - "wyzwoleniem powściągniętych dotąd antysemickich emocji". Gross w podobny sposób przedstawia wydarzenia w Jedwabnem. Choć Żydzi z Jedwabnego pozostawali "w dobrych stosunkach z Polakami", "zawsze zdawali sobie sprawę z ukrytej wrogości... ze strony ludności, wśród której żyli" - wrogości żywionej "średniowiecznym uprzedzeniem powodowanym rytualnym mordem". Nagle, w lipcu 1941 roku, owa skrywana wrogość okazała się zabójcza. Przy udziale Niemców, "ograniczonym w zasadzie do robienia zdjęć", "polska połowa miasteczka wymordowała jego żydowską połowę" z "Bogu tylko wiadomych" powodów. Tak jak w przypadku Goldhagena, ustalenia Grossa wywołują ogromną masę pytań. Dlaczego na przykład ów ludobójczy impuls przyszedł w lipcu 1941 roku, a nie wcześniej? Gross sam zauważa, że "niczego tego rodzaju nie odnotowano" we współczesnej historii Polski. W rzeczywistości autor "Sąsiadów" umieszcza Jedwabne w ahistorycznym kontekście - co jest cechą innych produktów Przedsiębiorstwa Holokaust. Tym samym Jedwabne staje się szczególnym wydarzeniem, kiedy to nie-Żydzi eksterminują Żydów z niezgłębionych powodów, a rozsądne wejrzenie w istotę sprawy okazuje się niemożliwe.
Pieniądze i pamięć
Chociaż książka "Gorliwi kaci Hitlera" wzbudziła na chwilę emocje w Niemczech, nie pozostawiła po sobie trwałego śladu. Niemcy zmagali się ze swoim "żydowskim problemem" na długo przed książką Goldhagena i nie wniosła ona do sprawy niczego nowego. Jednakże Polacy, jak się wydaje, nie zmierzyli się jeszcze z tym problemem, a książka Grossa przyniosła nieco nieznanych wcześniej materiałów. Szok i sensacja, jaką wywołała w Polsce, sugeruje, iż Polacy zaprzeczali dotąd wstydliwym epizodom swej przeszłości. W tym aspekcie "Sąsiedzi", choć jest to studium niekompletne i nacechowane zabarwieniem ideologicznym, mogą posłużyć w Polsce jako stymulator użytecznej i niezbędnej debaty. Potencjał ten może jednak zostać zmarnowany ze względu na kwestię rekompensaty za holokaust. Zamiast zdecydowanie oddzielić sprawę antysemityzmu od sprawy rekompensaty, Gross wiąże je ze sobą. Z jego błogosławieństwem "Sąsiedzi" stali się kolejną bronią Przedsiębiorstwa Holokaust w wymuszaniu od Polski pieniędzy. Tragedią jest, że wynikiem tego samoroztrząsania zakamarków polskiej duszy będzie prawdopodobnie odrodzenie najohydniejszych antysemickich stereotypów.
W artykule "Poduszka pani Marx", opublikowanym w "Tygodniku Powszechnym", Gross twierdzi, jakoby Polacy łączyli jego książkę ze sprawą rekompensat za holokaust, gdyż "w naturalny sposób wiążą oni Żydów z pieniędzmi".* Ale jeden z rozdziałów "Sąsiadów" jest poświęcony pytaniu, "kto przejął majątek?". Podniesienie tego tematu przez Grossa jest zastanawiające, jako że pisze, iż sprawa ta nie zwróciła uwagi tych Żydów, którzy przeżyli. Popada tu Gross w kolejną sprzeczność. W "Sąsiadach" zobaczyliśmy bowiem Jedwabne jako wydarzenie nie do ogarnięcia umysłem; miejsce, w którym Polacy wymordowali Żydów z "Bogu tylko wiadomych" powodów. W tym rozdziale Gross odkrywa jednakże nagle, że to "żądza i niespodziewana możliwość obrabowania Żydów... była rzeczywistym motywem". Dlaczego zatem Jedwabne jest taką tajemnicą? Z chęci wzbogacenia się dokonywano wszak zbrodni na o wiele większą skalę. (Kolonizacja i pozbawianie własności w Nowym Świecie i w Afryce pociągnęło za sobą śmierć niezliczonych milionów ludzi.) Jakkolwiek by na to patrzeć, dochodzimy do konkluzji, że sprawiedliwość wymaga zwrotu zagrabionej własności. W artykule "Poduszka pani Marx" Gross przedstawia tę kwestię bez niedomówień.
Gross przywołuje historię pewnej Niemki, którą pięćdziesiąt lat po wojnie gnębią wyrzuty sumienia, gdyż ciągle ma poduszkę zamordowanego Żyda. Dla Grossa jest to oczywisty przykład wyzwania stojącego przed Polakami: by pojednać się z przeszłością - by odpokutować za Jedwabne - Polska musi zwrócić "poduszkę pani Marx". To według Grossa "jedynie brak współczucia i żałoby po tych, którzy zostali zamordowani", sprawia, że roszczenia majątkowe żydowskich spadkobierców są "tak drażliwym i irytującym problemem". Jednak, "ci, którzy w końcu zapłakali nad losem swych żydowskich współobywateli... rozstaną się z »poduszką pani Marx« bez cienia żalu". "Wybór, przed którym stoimy - konkluduje Gross - nie jest trudny". Rzeczywiście - nie byłby trudny, gdyby tylko sprawy były naprawdę tak proste.
Po pierwsze, Przedsiębiorstwo Holokaust nie chce z powrotem jedynie "poduszki pani Marx", chce jej całego domu, a nawet więcej. Chociaż "skala roszczeń jest potencjalnie ogromna - uspokaja Gross - nikt nigdy nie zażąda większości tego, co pozostaje w naszych rękach". Ale roszczenia wobec Polski nie kończą się na roszczeniach indywidualnych ofiar czy ich spadkobierców. W rzeczywistości Przedsiębiorstwo Holokaust rości sobie pretensje do setek tysięcy parceli na polskiej ziemi, wartych dziesiątki miliardów dolarów. Gross nie może nie zdawać sobie z tego sprawy.
Wymuszenie i cierpienie
Co więcej, wyjście naprzeciw tym kolosalnym żądaniom nigdy nie doprowadzi do prawdziwego pojednania. Przedsiębiorstwo Holokaust nie reprezentuje ani "tych, którzy zostali zamordowani", ani ich spadkobierców, ani ocalałych z zagłady. Jest to próba wymuszenia skryta pod płaszczykiem żydowskiego cierpienia. Spójrzmy na ostatnie wydarzenia. W imieniu ofiar holokaustu Przedsiębiorstwo Holokaust przejęło już kontrolę nad zdenacjonalizowanymi, wartymi miliardy dolarów posiadłościami w byłych Niemczech wschodnich. Faktycznie uprawnieni żydowscy spadkobiercy procesują się obecnie z Przedsiębiorstwem Holokaust o zwrot swej własności. Prawie nic z pieniędzy zagwarantowanych w ugodzie z bankami szwajcarskimi nie trafi do ocalałych z zagłady lub ich spadkobierców - większość powędruje do skarbców organizacji żydowskich. Z kolei w wyniku ugody zawartej w Niemczech Przedsiębiorstwo Holokaust zatrzyma najprawdopodobniej większość z pieniędzy przeznaczonych dla byłych żydowskich robotników przymusowych.
Podczas gdy Gross z uznaniem wita "radosną nową rzeczywistość" Polski, w której amerykańscy prawnicy "pomagają" doprowadzić do ugody w sprawach własności ofiar holokaustu według przepisów prawa, nawet konserwatywna, probiznesowa gazeta "Wall Street Journal" (11 kwietnia 2001 r.) określa tychże samych prawników jako "nowych beneficjentów holokaustu" ("the new holocaust profiteers"). (Dla ścisłości: "Wall Street Journal" zaczął atakować tych prawników, dopiero gdy obrali sobie za cel wielkie amerykańskie koncerny, jak na przykład IBM.) Gross kontrastuje "radosną nową rzeczywistość" Polski z "bezprawiem" komunistycznej przeszłości, kiedy to "siła stanowiła prawo". Jednakże to w owej "radosnej nowej rzeczywistości" rząd USA działający na polecenie Przedsiębiorstwa Holokaust ucieka się do taktyki silnej pięści, by zmusić Polskę do uległości. Powtarzając ulubioną propagandową mantrę Przedsiębiorstwa Holokaust, Gross pisze, że "mamy tu do czynienia z kwestią etyki, a nie rachunkowości". Tak naprawdę to mamy do czynienia z - mówiąc krótko - kwestią chuligaństwa Przedsiębiorstwa Holokaust. (...)
Tłum. JANT
* W "Tygodniku Powszechnym" (z 11 lutego 2001 r.) Gross oskarża swych polskich krytyków o antysemityzm. W "Gazecie Wyborczej" demaskuje polskiego profesora za wskrzeszanie "antysemickiego komunału... jakoby Żydzi »szli jak owce na rzeź« podczas wojny" ("Mord »zrozumiały«", 25 - 26 listopada 2000 r.). W rzeczywistości kronikarze holokaustu, w tym Emanuel Ringelblum, często używali tego właśnie wyrażenia.
Autor jest amerykańskim politologiem żydowskiego pochodzenia. Napisał m.in. światowy bestseller "The Holocaust Industry".
|
Nie tak dawno Przedsiębiorstwo Holokaust (Holocaust Industry) owacyjnie powitało potężną, lecz bezwartościową książkę Daniela Goldhagena "Hitler's willing executioners" ("Gorliwi kaci Hitlera"). Tomik Grossa jest czymś w rodzaju "Goldhagena dla początkujących". Podobnie jak książka Goldhagena, tak i "Sąsiedzi" pełni są rażących wewnętrznych sprzeczności. W jednym miejscu Gross relacjonuje, iż rządzący Polską powojenną komunistyczny reżim ścigał Polaków, "którzy byli zaangażowani w mordy na Żydach", do tego stopnia, że nawet torturował sprawców, by wydobyć od nich zeznania. Gdzie indziej Gross przypisuje sobie oryginalne odkrycie, że sprawcy holokaustu posługiwali się - prócz nowoczesnej technologii - "prymitywnymi, staroświeckimi metodami i narzędziami zbrodni". Ale trzy strony dalej cytuje za głośnymi wspomnieniami opublikowanymi lata temu, że sprawcy posługiwali się "widłami i nożami kuchennymi".By wytłumaczyć motywację polskich sprawców, Gross przywołuje w jednym z akapitów zarówno Christophera Browninga, jak i Daniela Goldhagena. Czy nie zdaje sobie sprawy, że Browning i Goldhagen doszli do diametralnie przeciwnych wniosków?W swej książce Gross nazywa wydarzenia w Jedwabnem "pogromem", "krwawym pogromem" i "morderczym pogromem". W artykule opublikowanym po ukazaniu się książki obstaje jednakże przy nazywaniu "tego, co stało się w Jedwabnem, ludobójstwem. Tego nie można nazwać pogromem".Karty "Sąsiadów" pełne są również sformułowań absurdalnych. Gross utrzymuje, że zeznanie ocalałego z holokaustu stawia cierpienia Żydów w zbyt pozytywnym świetle. To śmieszne. Czy świadectwa Eliego Wiesela i Primo Leviego są przepełnione radością?
Stwierdzeniom banalnym towarzyszą w książce Grossa stwierdzenia dziwaczne. Przywołując przykład Polaków, którzy najpierw kolaborowali z Sowietami, a później z nazistami, Gross dochodzi do głębokiej refleksji, iż niektórzy ludzie są politycznymi oportunistami. Lecz polityczny oportunizm nie jest przecież przypisany tylko owym reżimom.
Książka Grossa to standardowa literatura Przedsiębiorstwa Holokaust. Literatura ta posługuje się dwoma dogmatami. Pierwszy z nich mówi, że holokaust oznacza wydarzenie (zjawisko) nie mające w historii sobie równego. Drugi - że holokaust oznacza kulminację irracjonalnej nienawiści nie-Żydów wobec Żydów. Żadnego z tych dogmatów nie da się obronić w sposób naukowy. Obydwa jednakże są bardzo użyteczne politycznie: szczególne cierpienie Żydów przekłada się na szczególne żydowskie przywileje moralne; a jeżeli nienawiść nie-Żydów do Żydów jest irracjonalna, Żydzi nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za tę wrogość.Główną tezą zawartą w książce "Gorliwi kaci Hitlera" jest twierdzenie, iż irracjonalna nienawiść narodu niemieckiego do Żydów - czasem "utajona", czasem "jawna" - była podstawową przyczyną holokaustu dokonanego przez nazistów. Gross w podobny sposób przedstawia wydarzenia w Jedwabnem.
|
AGRESJA
Burdy na stadionie nie były przypadkiem
Chamstwa coraz więcej
Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli!
Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy.
Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie.
Cmentarz
Starsza kobieta płacze:
- Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy.
W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów.
Stadion
Sobota. Derby Polonii i Legii.
- Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach.
Konferencja prasowa
- Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem.
Prywatka
Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych.
Lumpy
Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób.
Cudzoziemcy
Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia.
Fala
"Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu.
Pociąg
Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy.
Kotka
W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na
6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny.
Psycholodzy o agresji
Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy.
- Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak.
- Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak.
Społeczeństwo o agresji
Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją.
Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka.
Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców.
W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników.
Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków.
b.i.w., p.w.r., r.w.
|
Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem. Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków.
W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne.
|
Z ks. Piotrem Brząkalikiem, duszpasterzem trzeźwości w archidiecezji katowickiej, rozmawia Danuta Lubina-Cipińska
Byłem na dnie
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
Rz: Jak ksiądz wpadł w nałóg pijaństwa?
KS. PIOTR BRZĄKALIK: Nie wiem. Nie umiem sprecyzować przyczyny. Nie da się jasno powiedzieć, że to samotność, opuszczenie. Wpadłem jak każdy inny człowiek, którzy nie chce dostrzec - bo jest zakłamany - objawów dowodzących, że jego sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo.
Pijał ksiądz sam czy w towarzystwie?
Choroba alkoholowa to proces, który trwa latami. W pierwszym etapie były to spotkania towarzyskie. Należę do ludzi łatwo nawiązujących kontakt. Zawsze wydawało mi się, że istotą kapłaństwa jest być bardzo blisko ludzi. Miałem złudzenie, że alkohol może być elementem tworzenia owej bliskości. Potem jest etap, kiedy się zostaje samemu i za pomocą alkoholu rozluźnia się napięcie, coś tam próbuje się znieczulić w sobie. Dalej jest już taki etap, w którym pojawia się element wstydu, przebłyski świadomości, że należy to zostawić w czterech ścianach swego mieszkania. To następny krok.
Czy na nim się ksiądz zatrzymał?
Spadłem na dno. Każdy musi spaść, bo nie ma innej możliwości obiektywnego przyjrzenia się temu zjawisku. Trzeba spaść na dno. I to musi zaboleć. Zawalone obowiązki, zły przykład, zgorszenie, wszystko to sprawiło, że mój arcybiskup pozbawił mnie prawa wykonywania funkcji kapłańskiej.
Nie buntował się ksiądz?
Przez lata rozwoju choroby alkoholowej miałem momenty, kiedy raz, drugi, dziesiąty, trzydziesty bardzo postanawiałem, że już nigdy więcej. Miesiąc, dwa, pół roku nie piłem. Potem znowu coś pękało. Aż w końcu doszedłem do przekonania, że już sobie z tym nie poradzę. Czułem się fatalnie. Tyle razy próbowałem, obiecywałem, przepraszałem. A kiedy szef pozbawił mnie funkcji kapłańskiej, pomyślałem: po co Kościołowi taki facet, który nie potrafi się z tego wyplątać, to nie Kościół mnie wyrzuca, to ja jestem do luftu.
Został ksiądz sam ze swoim problemem.
Jest wielu, którzy chcą pomóc. Pytanie czy chcesz, aby ci pomagali. Myślałem: jestem wykształcony, poważny ksiądz i z głupią gorzałą nie potrafiłbym sobie dać rady? Przyznanie się do alkoholizmu było dla mnie strasznie trudne. Najtrudniej leczyć z alkoholizmu lekarzy, nauczycieli, prawników i duchownych. Oni zawsze występują z pozycji radzenia komuś, jak trzeba żyć. To oni są od dawania rozwiązań, co zażywać, jakie napisać podanie, jak się zachowywać, jak moralnie postępować. I o wiele trudniej przyznają się przed sobą do tego, że z czymś nie mogą dać sobie rady.
Czy parafianie widzieli, co się z księdzem dzieje?
Nikt księdzu nie powie wprost niczego złego. Jeśli ksiądz fałszuje i źle śpiewa, to nawet organista się nie odezwie. Ten mechanizm wynika może z szacunku, może z obawy. A wiadomość, że ksiądz pije, rozchodzi się błyskawicznie.
Co ksiądz robił po pozbawieniu go funkcji kapłańskiej?
Z czegoś trzeba żyć. Redagowałem gazetę, pracowałem w Teatrze Rozrywki. Jako kapłan byłem osobą publiczną - istniałem w mediach jako organizator koncertów i corocznego festiwalu teatralnego. Pojawili się więc dziennikarze, którzy chcieli zrobić ze mną sensacyjny wywiad. Z mety odcinałem się, że nie powiem złego słowa na biskupa czy instytucję Kościoła.
Czy w nowej, "cywilnej", roli ksiądz się pozbierał?
Praca niczego nie zmieniła w procesie choroby. Jedna, druga, trzecia wpadka. Nadszedł moment, że byłem na skraju życia i śmierci. Odwodniony, fizycznie wyniszczony, ostatkiem sił zwróciłem się do proboszcza mojej rodzinnej miejscowości, który kiedyś zostawił w drzwiach domu moich rodziców kartkę: "Jak będziesz potrzebował pomocy - o każdej porze dnia i nocy". Pojechaliśmy do szpitala. Zostałem odtruty. Potem było leczenie odwykowe w Gorzycach - w normalnym, nie żadnym specjalnym dla duchownych, ośrodku odwykowym.
Tam nastąpił przełom?
Pierwszego dnia spotkałem człowieka lat około 60, który nam, leczącym się, powiedział: Mam na imię Marian, jestem alkoholikiem, jestem księdzem. Dostałem w twarz. To była pierwsza iskra. Skoro on, to może i ja? Następnego dnia przyjechał do Gorzyc ówczesny wikariusz generalny katowickiej kurii, dziś biskup tarnowski, z jednym zdaniem: "Szef się bardzo cieszy".
Czy ksiądz był w Gorzycach anonimowy?
Kapłaństwa nie da się utrzymać w tajemnicy, a pojawienie się księdza w ośrodku odwykowym zawsze jest elementem sensacji dla wszystkich, także dla personelu. Nie demonstrowałem jednak kapłaństwa, robiłem wszystko to, co inni pensjonariusze: sprzątałem, myłem toaletę, miałem dyżury. Jeśli ktoś mnie po zajęciach poprosił o osobistą rozmowę, nie odmawiałem. Uważam, że uzależnieni od alkoholu duchowni winni korzystać ze zwykłych ośrodków. Skoro alkoholizm jest chorobą, to duchowni powinni się leczyć tam, gdzie wszyscy. Nie ma przecież specjalnych szpitali dla chorych cukrzyków księży.
Tak, ale w odbiorze społecznym alkoholizm to wstydliwa choroba.
I tego przekonania trzeba się pozbyć. Kiedy kapłan leczy się wśród innych ludzi, oni nabierają zupełnie innej perspektywy. Widzą, że choroba alkoholowa to nie tylko sprawa marginesu, roboli, ryli. Dla księdza, pod warunkiem że zostawi kapłaństwo w kieszeni, jest to również dobre, bo słysząc dramatyczne historie innych, także nabiera zupełnie innej perspektywy do własnego życia, inaczej ustawia hierarchię wartości. W Gorzycach coś się we mnie przełamało. Uwierzyłem, że rzeczy nie są ostatecznie przegrane. Przez sześć tygodni nauczyłem się paru mechanizmów przyglądania się sobie. Wyszedłem. Szef mnie przyjął. Wróciłem do posługi kapłańskiej, do tego samego miasta, do dodatkowych zajęć, które robiłem przedtem - a więc do zachęcania do korzystania z uczestnictwa w kulturze, bo ono też może prowadzić do Boga. Rozpoczął się piąty rok mojej abstynencji.
Jestem zdumiona. Sześć tygodni i żadnych nawrotów?
Żadnych.
A wino przy ołtarzu?
Jak człowiek jest uzależniony od alkoholu, to powinien wystrzegać się nawet picia tzw. trunków bezalkoholowych - piwa czy szampana. Bo cały rytuał picia - owo otwieranie, szum, smak, mogą działać na naszą świadomość i wyzwolić nawrót nałogu. Stojące w ampułce na ołtarzu wino jest alkoholem. Jednak dla mnie jest ono wyłącznie elementem mojej wiary. Nigdy w kapłaństwie nie zwracałem tak uwagi na ten fragment Przeistoczenia, jak teraz. W tym momencie wierzę, że to nie jest wino. Wierzę, że jest to krew Pana Jezusa, mimo że ma atrybuty alkoholu. To brzmi bardzo górnolotnie, ale to prawda. I to się sprawdza przez tyle lat, dzięki Bogu.
Czy alkoholizm jest poważnym problemem wśród duchowieństwa?
Takim samym, jak w każdym innym środowisku. Jednak opowiadają o nim tylko ci, którzy mają to doświadczenie za sobą. Założyłem sobie, że przez pierwszy rok po odwyku nie powiem nic. Choć pokusa neofity była ogromna, bo jak człowiek zobaczy ogrom strat, krzywd, które wyrządził innym, to chciałby to wszystko od razu ponaprawiać. To jest niebezpieczne. Musi być karencja. Dopiero po roku nabiera się pewnego okrzepnięcia.
I teraz jest czas dawania świadectwa?
Alkoholizm jest chorobą. Nie ma potrzeby robić z tego sztandaru, ale jeśli ktoś o to wyraźnie pyta, to trzeba dać ewangeliczne świadectwo prawdzie. A jeśli ono może stać się dla kogoś innego iskrą - to jest to obowiązek. Dlatego chciałbym, by znani z pierwszych stron gazet ludzie, którzy mają za sobą doświadczenie choroby alkoholowej i późniejszego życia bez alkoholu, odważyli się o tym publicznie mówić. To, jaki teraz jestem, zawdzięczam mnóstwu ludzi. Tym, którzy byli wobec mnie stanowczy i tym, którzy ofiarowali w mojej intencji modlitwy, pielgrzymki. Dopiero po latach dowiaduję się, że takich towarzyszących mi milcząco, ale z chęcią wsparcia, ludzi było wielu. Jestem im wdzięczny. W tym, co robię teraz, jest więc nie tylko świadectwo, ale i forma wdzięczności, że te modlitwy, starania, współczucie nie poszły na marne. Mam też świadomość, że jest wielu ludzi, których nigdy nie będę w stanie przeprosić za wyrządzoną im krzywdę, że ich gorszyłem, że byłem złym przykładem. To ciężar, który będę nosił do końca życia. Dlatego każdą mszę rozpoczynam od westchnienia modlitewnego za tych, którym kiedykolwiek wyrządziliśmy krzywdę. To jest jedyny sposób mojego zadośćuczynienia.
Czy ksiądz uważa, że to, co najbardziej przekonuje trzeźwiejących alkoholików, to kontakt z człowiekiem, który ma to już za sobą?
Mam poczucie, że to, co robię teraz, jest akceptowane. Arcybiskup obdarzył mnie funkcją duszpasterza trzeźwości i pozostawił mi wolną rękę do zorganizowania tego duszpasterstwa. W katolickim Radiu Plus od ponad dwóch lat prowadzę audycję, gdzie zapraszam ludzi ze środowiska trzeźwiejących alkoholików. Dla Radia Watykańskiego nagrałem cykl refleksji. Odwiedzam zakłady odwykowe, spotykam się z Anonimowymi Alkoholikami. Na każdych rekolekcjach, które głoszę, jest nutka zachęty do poszerzenia wiedzy na temat alkoholu i choroby alkoholowej, do uczenia się mechanizmów obronnych, do mówienia prawdy. Przez mój pokój przewija się wielu ludzi. Czasem wiedzą, że mam osobiste doświadczenie z chorobą alkoholową, czasem nie. Kiedy nie wiedzą, jest lepiej, bo mogę zweryfikować ich prawdomówność, powiedzieć: słuchaj stary, ja to też przerobiłem. To działa czasem piorunująco.
Czy znalazł ksiądz nowy sposób na propagowanie trzeźwości?
Nie jestem wrogiem alkoholu, nie mam ochoty zamykać sklepów monopolowych. Nie jestem za prohibicją. Jestem za wiedzą i mądrością. Zawsze daleki byłem w kapłaństwie od tonacji nakazującej: tak zrób, postępuj. O sprawach alkoholu też nie powinno się tak mówić. Nie trzeba rozkazywać, tylko dawać świadectwo. Tak narodził się w 1999 roku pomysł medialnej kampanii propagującej w województwie śląskim lipiec i sierpień jako miesiące trzeźwości. W ubiegłym roku zrobiliśmy badania i okazało się, że 46 proc. ludzi naszego regionu słysząc hasło kampanii, wiedziało, o co w niej chodzi. Co więcej, 73 proc. było za tym, by kampanię powtarzać. Nikt nie był przeciw.
Czy nagłaśnianie problemu alkoholizmu może coś zmienić?
Uważam, że trzeba propagować wiedzę na temat choroby alkoholowej, by umieć rozpoznawać jej symptomy, by wiedzieć, kiedy sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo. Kiedy umie się je rozpoznać, może można dużo wcześniej, przed osiągnięciem dna, zatrzymać się. Pod warunkiem że środowisko alkoholika też będzie wiedziało, jak postępować, będzie traktowało alkoholizm jak chorobę, a nie jako cechę charakteru, słabą wolę, złe prowadzenie się, grzech. Taki jest zamysł mojego zaangażowania. -
|
Wpadłem jak każdy inny człowiek, którzy nie chce dostrzec objawów dowodzących, że jego sposób używania alkoholu zwiastuje niebezpieczeństwo. Zawalone obowiązki, zły przykład, zgorszenie, wszystko to sprawiło, że mój arcybiskup pozbawił mnie prawa wykonywania funkcji kapłańskiej. Przyznanie się do alkoholizmu było dla mnie strasznie trudne. Nadszedł moment, że byłem na skraju życia i śmierci. Odwodniony, fizycznie wyniszczony, ostatkiem sił zwróciłem się do proboszcza mojej rodzinnej miejscowości. Pojechaliśmy do szpitala. Zostałem odtruty. Potem było leczenie odwykowe w Gorzycach - w normalnym, nie żadnym specjalnym dla duchownych, ośrodku odwykowym. W Gorzycach coś się we mnie przełamało. Przez sześć tygodni nauczyłem się paru mechanizmów przyglądania się sobie. Wyszedłem. Szef mnie przyjął. Rozpoczął się piąty rok mojej abstynencji.
Alkoholizm jest chorobą. Nie ma potrzeby robić z tego sztandaru, ale jeśli ktoś o to wyraźnie pyta, to trzeba dać ewangeliczne świadectwo prawdzie. A jeśli ono może stać się dla kogoś innego iskrą - to jest to obowiązek.
|
Czasy świetności ZChN zdają się dobiegać końca
Pokusa pragmatyzmu
PIOTR ZAREMBA
Zdawać by się mogło, że Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - zaciekle atakowane, ale i doceniane na wielu zakrętach najnowszej historii - to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś tak już się nie zdaje. ZChN może zniknąć i nikogo to nie zdziwi.
Było produktem fermentu intelektualnego 1989 roku. Na zapędy części dawnej opozycji, pragnącej podporządkować wszystko doraźnej koncepcji liberalnych reform, inna część odpowiadała sięganiem do przeszłości. Choć twórcami ZChN byli ludzie wywodzący się z różnych miejsc opozycyjnej (a nawet i nieopozycyjnej, np. Goryszewski) sceny politycznej, za faktycznego twórcę pomysłu można uznać pierwszego prezesa partii Wiesława Chrzanowskiego.
Geneza
Chrzanowski podjął i ujednoznacznił jeszcze wcześniejsze wysiłki twórców Ruchu Młodej Polski. Deklaracja ideowa Zjednoczenia była syntezą różnych propozycji ideowych rodem z II Rzeczypospolitej, ale z przewagą pierwiastka narodowo-katolickiego, rozumianego jak najdosłowniej. W jej tekście znajdujemy zapis sugerujący, że członkowie partii zobowiązani są do wyznawania i praktykowania religii. Na to nakładała się praktyka. Gdy politycy ZChN usiłowali sami opisywać swoich członków i zwolenników, widzieli w nich najaktywniejszych przedstawicieli Polski parafialnej, zaniepokojonej kierunkiem przemian cywilizacyjnych i obyczajowych, ale równocześnie skłonnej do poświęceń (choćby społeczno-ekonomicznych) w imię dumy z własnego niepodległego państwa.
Osłabiany odejściem znaczących przedstawicieli różnych nurtów (Macierewicz, Łopuszański), ale nie wielkim rozłamem, ZChN był ofertą dla niezbyt szerokiego elektoratu, lecz ze względu na ruchliwość i opiniotwórczość przywódców trudną do ominięcia, gdy przychodziło tworzyć szersze prawicowe konfiguracje. Dlatego znajdujemy jego liderów wśród twórców rządu Olszewskiego i Suchockiej, a później wśród twórców i profitentów zwycięstwa AWS. Ich dorobek w tej mierze był traktowany, nawet przez ich zaciętych wrogów, jako przykład łączenia ideowej pryncypialności z pragmatyzmem. Symbolem takiej postawy stał się Chrzanowski, stosunkowo bezkrytyczny chwalca dorobku przedwojennej endecji, a równocześnie łatwy partner liberalnych elit w reformowaniu kraju.
Bilans władzy
Dziś konstrukcja ta zdaje się zużywać. ZChN po raz pierwszy nie uniknął poważniejszego rozłamu. Grupa jego historycznych liderów - Piłka, Niesiołowski, Marcinkiewicz, Szyszko - zasiliła formację dużo bardziej nieokreśloną ideowo (Przymierze Prawicy), a gotowa jest rozmawiać o jeszcze szerszej formacji z ludźmi, których uważała niegdyś za nieprawdziwych czy może niepełnych prawicowców (bracia Kaczyńscy). Z ludźmi, którzy od tradycji narodowo-katolickiej, zwłaszcza tej rodem z Radia Maryja czy "Naszego Dziennika", zawsze się dystansowali.
Teoretycznie rolę strażników świętego ognia wzięli na siebie obecni liderzy ZChN, podtrzymujący jego organizacyjną samoistność. Ale czy do końca? Prezes Stanisław Zając i jego otoczenie brali czynny udział w wewnętrznych rozgrywkach AWS, których efektem było znaczące osłabienie nurtu narodowo-katolickiego, a nawet konserwatywno-solidarnościowego w Akcji. Jak inaczej ocenić walkę z Krzaklewskim u boku SKL i PPChD albo obecną sympatię dla całkowicie pragmatycznej inicjatywy Janusza Tomaszewskiego?
Zjednoczenie staje się ugrupowaniem podporządkowującym założenia ideowe taktyce doraźnej i nie zawsze jasnej. Nawet wystąpienia sytuujące ZChN-owców nadal na prawej flance (opór przeciw wyborowi członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z Unii Wolności) po bliższej analizie okazują się działaniem na rzecz egzotycznych sojuszów z PSL lub biznesowych układów z prezesem Polsatu Solorzem.
Czy eksperyment prawie czteroletniego udziału ZChN w szerszej prawicowej, w dodatku rządzącej formacji okazał się bezowocny? Na pewno Zjednoczenie osiągnęło, w bliskim sojuszu z innymi odłamami prawicy, realizację takich swoich pomysłów, jak bardziej restrykcyjne prawo antynarkotykowe czy walka z pornografią. Ale już wysiłki jego działaczy, aby nieco ograniczyć liberalizm ekonomiczny w imię interesów wspólnoty (ustawa dyscyplinująca supermarkety, zakaz pracy w niedzielę), rozbijały się o logikę koalicji z liberalną Unią Wolności, opór innych ugrupowań, a uczciwie mówiąc i niepełny entuzjazm wielu polityków AWS. Skądinąd Zjednoczeniu nie udało się nigdy sformułować klarownego stanowiska w sprawach ekonomicznych. Można było w jego obrębie znaleźć wszystkie opcje - od nieomal socjaldemokratycznego etatyzmu Jerzego Kropiwnickiego po poglądy bliskie UPR-owskim, zwłaszcza młodszej generacji działaczy.
Nie udało się też ZChN uzyskać większego wpływu na politykę zagraniczną. Próba, podjęta w pierwszym okresie koalicyjnych rządów, dodania do międzynarodowej aktywności rządu Buzka choć odrobiny ZChN-owskiego eurosceptycyzmu, załamała się, a symbolem tego załamania była głośna dymisja ministra Czarneckiego. Trudno powiedzieć, co było tu ważniejsze. Nieporadność polityków Zjednoczenia, czy silny opór przeciw nim instytucji europejskich, i polskich euroentuzjastów mających oparcie w aparacie także i obecnej ekipy rządowej.
W tej sytuacji największe sukcesy odnosił ZChN w konsumowaniu swojego wpływu na kilka resortów i instytucji rządowych. Konsumpcja ta była wyolbrzymiana (ZChN naśladował tylko inne ugrupowania), ale nie miało to znaczenia. Do obrazu religijnego i nacjonalistycznego dogmatyka dodano portret obłudnika zapobiegliwie zagarniającego kolejne połacie państwa. Liberalne i lewicowe media utrwaliły oba wizerunki z dużą satysfakcją. Gwoli prawdy - duch wręcz sekciarskiej solidarności z najbardziej wątpliwymi dokonaniami takich postaci jak Henryk Goryszewski czy warszawski radny Ryszard Makowski bardzo ułatwił im zadanie.
Na rozdrożu
Można by rzec, że w poprzednich latach ZChN nie zdecydował się na żadną skrajność. Nie spróbował - śladami Łopuszańskiego - wprząc swego niewątpliwego potencjału intelektualnego i organizacyjnego w budowanie silnego ośrodka antyeuropejskiego. Czy taki ośrodek stałby się naprawdę silny? Nie wiadomo, ale liderzy ZChN podjęli strategiczną decyzję. Korzystali z pomocy Radia Maryja, wrogiego prozachodniej modernizacji, a równocześnie sami pozostali w obrębie proeuropejskich elit, choć na samym ich skraju.
Zarazem długo opierali się rozpuszczeniu w szerszej formule nowoczesnej awuesowskiej prawicy. Najpierw opierał się Marian Piłka, potem walczący z nim Stanisław Zając. Na ile była to obrona własnej tożsamości, a na ile logiki parytetów dających partii realny udział we władzy - rzecz do dyskusji. Niewątpliwie jednak ZChN był mało zainteresowany tworzeniem czegoś szerszego. Nawet za cenę przesycenia tego czegoś własnym programem.
Ten rozkrok uczynił Zjednoczenie formacją nieczytelną. Reszty dokonał duch czasów. Formuła sięgnięcia do historii, tak pożyteczna w 1989 roku, staje się coraz mniej przydatna w dobie Internetu i "Big Brothera". Zarazem warto przypomnieć, że ZChN-owcy byli poddani podwójnej presji: pokusy zbytniej pragmatyzacji wynikającej z udziału w rządzeniu (w Polsce to przede wszystkim dzielenie fruktów, a nie realizacja programów) i silnego nacisku najbardziej opiniotwórczych środowisk, którzy najbardziej miękko i rozumnie prezentujących swe koncepcje polityków ZChN oskarżali o fundamentalizm, ekstremizm itd. Skądinąd owa miękkość i rozumność nie były regułą. Zjednoczenie koncentrowało się na najbardziej doraźnych interesach, ale język wielu jego działaczy był anachroniczny, nazbyt wojowniczy, odwołujący się do dawno przebrzmiałych emocji. Czyli taki, który wielu Polaków - czasem słusznie, a czasem nie - odrzuca.
Nie ułatwiała też życia politykom Zjednoczenia zagmatwana sytuacja wewnątrz AWS. Gdy przyjrzeć się ostatnim sporom między twórcami Przymierza Prawicy a ekipą prezesa Zająca, widać, że nie była to walka o wierność ideowym pryncypiom partii określającej się przede wszystkim stosunkiem do wiary i moralności. To w istocie spór między tymi, którzy poddawali krytycznej ocenie metody sprawowania władzy przez AWS, a tymi, którzy skłonni byli tę metodę usprawiedliwiać, szukając przyczyn porażek prawicy gdzie indziej. Można by rzec, że poplątana rzeczywistość AWS wciągnęła ZChN w swoje tryby i przemieliła.
Na ile potrzebny i trwały okaże się w przyszłości specyficzny, czysto polski typ ZChN-owskiej wrażliwości? Dziś bardziej czytelna wydaje się oferta grupy Mariana Piłki, próbującej znaleźć miejsce w swoistej formacji "czystych rąk". Czytelna - to nie znaczy gwarantująca sukces. Odłam prezesa Zająca uwikłał się w wewnątrzprawicowe rozgrywki i szuka sojuszników raz tu, raz tam, nie wykluczając nawet zewnętrznych aliansów z PSL. Czasy świetności, gdy politykom Zjednoczenia zdarzało się "trząść Polską", zdają się dobiegać końca.
Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika "Nowe Państwo"
|
Zdawać by się mogło, że Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - zaciekle atakowane, ale i doceniane na wielu zakrętach najnowszej historii - to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś tak już się nie zdaje. ZChN może zniknąć i nikogo to nie zdziwi.Było produktem fermentu intelektualnego 1989 roku. Choć twórcami ZChN byli ludzie wywodzący się z różnych miejsc opozycyjnej sceny politycznej, za faktycznego twórcę pomysłu można uznać pierwszego prezesa partii Wiesława Chrzanowskiego.Chrzanowski podjął i ujednoznacznił jeszcze wcześniejsze wysiłki twórców Ruchu Młodej Polski. ZChN był ofertą dla niezbyt szerokiego elektoratu, lecz ze względu na ruchliwość i opiniotwórczość przywódców trudną do ominięcia, gdy przychodziło tworzyć szersze prawicowe konfiguracje. Dziś konstrukcja ta zdaje się zużywać. ZChN po raz pierwszy nie uniknął poważniejszego rozłamu. Grupa jego historycznych liderów - Piłka, Niesiołowski, Marcinkiewicz, Szyszko - zasiliła formację dużo bardziej nieokreśloną ideowo (Przymierze Prawicy). Zjednoczenie staje się ugrupowaniem podporządkowującym założenia ideowe taktyce doraźnej i nie zawsze jasnej. Czy eksperyment prawie czteroletniego udziału ZChN w szerszej prawicowej, w dodatku rządzącej formacji okazał się bezowocny? Na pewno Zjednoczenie osiągnęło realizację swoich pomysłów. Ale już wysiłki, aby nieco ograniczyć liberalizm ekonomiczny w imię interesów wspólnoty, rozbijały się o opór innych ugrupowań. Nie udało się też ZChN uzyskać większego wpływu na politykę zagraniczną. Na ile potrzebny i trwały okaże się w przyszłości specyficzny, czysto polski typ ZChN-owskiej wrażliwości? Czasy świetności, gdy politykom Zjednoczenia zdarzało się "trząść Polską", zdają się dobiegać końca.
|
Sylwetka
Femme fatale polskiej polityki
Zjawisko Jadwiga Staniszkis
Małgorzata Subotić
Miłość do polityki - w tym zawsze była stała. Wszystko inne się zmieniało, mężczyźni, teorie, poglądy. Jedni uważają ją za jedną z najtęższych głów w Rzeczypospolitej, pozostali za politologiczną mitomankę. Nikt jednak nie odmawia Jadwidze Staniszkis bystrości umysłu i bezkompromisowości.
"Wszystko albo nic", tylko takie sprawy i sytuacje ją interesują. Bez względu na to, czy in plus, czy in minus temperatura, także uczuć, musi być wysoka. Zdarza jej się, że najpierw przecenia polityków, a potem ich bezwzględnie krytykuje.
Jadwiga Staniszkis, socjolog. Jedna z nielicznych osób zajmujących się tą profesją nie związana na stałe z żadnym ośrodkiem władzy ani ugrupowaniem. Niezależna. Jest bodaj najczęściej występującym ekspertem politycznym w polskich mediach. Bo po prostu jest medialna. Choć mówi tak, że przeciętnemu odbiorcy trudno ją zrozumieć, to zawsze wypowiada się ostro i krytycznie. W słuchaczach nie budzi agresji, może dlatego, że czują, iż jest bezinteresowna. Nie ma w niej nienawiści, jest tylko bezwzględna, intelektualna analiza. Na ile trafna i sprawdzona, to już zupełnie inna sprawa.
- Im więcej rozumiem z polskiej rzeczywistości, tym bardziej chcę jechać do Chin - powiedziała mi niedawno. Tak też uczyniła. Pojechała do męża, który jest radcą w polskiej ambasadzie w Pekinie. Wróci prawdopodobnie w czerwcu przyszłego roku.
Ostatnim politykiem, na którym Jadwiga Staniszkis się zawiodła, jest premier Jerzy Buzek. Nawet gdy już w kilka miesięcy po powstaniu jego gabinetu krytykowała rządowe decyzje, o nim samym mówiła ciepło, że ma miękką charyzmę. Ale już w kwietniu tego roku powiedziała (w wywiadzie dla "Rz"): "dla premiera Buzka nie mam ani jednego dobrego słowa" i: "dobrym to można być dla kotów". Posunęła się nawet dalej. Oświadczyła, że żałuje, iż przyczyniła się do powrotu "Solidarności" do polityki.
Zważywszy na to, kto to powiedział, zdanie jest szokujące. Bo Jadwiga Staniszkis jest uważana za matkę chrzestną AWS. Zaproponowała tę formułę, współtworzyła program. Dzisiaj jest jednym z największych krytyków rządzącej koalicji i tego, co dzieje się w Polsce.
- Rozumiem co drugi jej ruch, życiowa trajektoria Jadwigi jest bardzo skomplikowana - ocenia Jacek Kurczewski, profesor socjologii i przyjaciel jeszcze z czasów studenckich.
Rok 68
Jest rok 1966. Jadwiga Staniszkis ma 24 lata i jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego. I rozwódką z dzieckiem. Używa nazwiska po mężu, Lewicka. Była marksistką. Do dzisiaj zresztą korzysta w swoich analizach z Hegla i mówi, że ma lewicową wrażliwość.
- Wtedy ją pierwszy raz zobaczyłem w otoczeniu grupy studentów, to była bardzo znana pani - wspomina Jarosław Kaczyński (wówczas się nie poznali, polityczną znajomość zawarli wiele lat później).
Była uważana, obok Jakuba Karpińskiego, za najbardziej utalentowaną w środowisku młodych socjologów. Środowisku rozbudzonym politycznie. Razem m.in. z Aleksandrem Smolarem, Jackiem Tarkowskim, Waldemarem Kuczyńskim tworzyła ekskluzywne kółko młodych, zdolnych asystentów. I tak nadszedł marzec '68. Wtedy wkroczyła do wielkiej polityki.
Jadwiga Staniszkis: "Uczestniczyłam w wydarzeniach marcowych przede wszystkim dlatego, by wykazać, że endeckie korzenie nie mają nic wspólnego z antysemityzmem. (Dziadek był endeckim posłem na Sejm, a ojciec był związany z "Falangą" - Ma.S.). Byłam w delegacji, która podczas wiecu na dziedzińcu uniwersytetu poszła do rektora. Stamtąd mnie zwinęli. A potem na krótko wypuścili. Deklarację programową pisaliśmy u nas w domu, mama, która jest prawnikiem, bardzo nam w tym pomogła. Podczas przesłuchania powiedziałam niestety o udziale mamy i do dzisiaj uważam to za jedną z najgorszych z rzeczy, które zrobiłam. Od tego czasu nie wiem, jak bym się zachowała w sytuacji prawdziwego niebezpieczeństwa grożącego drugiej osobie, i już nigdy nikogo nie osądzam".
Staniszkis nigdy nie należała do "komandosów", choćby ze względu na różnicę wieku, ale była "uwikłana" w to środowisku. - Po wydarzeniach marcowych to środowisko się od niej dystansowało - uważa Jakub Karpiński.
Na przesłuchaniach dużo mówiła. Czy oznacza to, że "sypała"? W każdym razie przestawiała krytyczną analizę psychologiczną osób, z którymi była związana - Więzienie nie jest najlepszym miejscem na deponowanie swoich wspomnień - wyjaśnia Karpiński.
Dzisiaj rozdźwięk między Staniszkis a środowiskiem związanym później z Komitetem Obrony Robotników (KOR), a obecnie z "Gazetą Wyborczą" jest bardzo widoczny. W jej tekstach nie znalazłam ani jednego dobrego zdania o Unii Wolności. Niechęć zdaje się być obustronna. Waldemar Kuczyński (Unia Wolności) stwierdził, że nie chce uczestniczyć w przygotowywaniu tekstu o Staniszkis, a Jacek Kuroń powiedział mi, że nic nie powie.
Staniszkis: "Straciłam 13 lat życia zawodowego. Wyrzucono mnie z uniwersytetu. Byłam jedną z nielicznych osób pochodzenia nieżydowskiego, które się zaangażowały w wydarzenia marcowe. A gdy po 89 roku w »Tygodniku Solidarność« opowiedziałam się z Jarkiem Kaczyńskim po stronie prawicowej, zaczęto mnie brutalnie szczuć. Robiło to środowisko »Gazety Wyborczej«, zarzucając mi uprawianie »spiskowej teorii«. Tymi argumentami o »spiskowej teorii« i rozpuszczaniem nieprawdziwych pogłosek uczyniono mi dużo szkody nie tylko w Polsce, ale przede wszystkim na Zachodzie. Nie lubię w tamtym środowisku podporządkowywania sobie ludzi, posługiwania się nimi, nawet jeśli robi się to dla wyższych celów. Każdy, kto się nie podporządkuje, jest niszczony".
Rodzinny los
Sama wychowała córkę. - "Gdy byłam bez pracy, to chałturzyłam i żyłam bardzo biednie. Pracowałam nawet w liceum pielęgniarskim, w szpitalu na Bielanach jako pielęgniarka przyjmująca zlecenia. Wiem, że mam umiejętność przetrwania".
Tej umiejętności nauczyła ją zapewne matka. Jeśli ktokolwiek miał na nią wpływ, to właśnie ona. Nawet teraz dzwoni do niej z Chin, by zrelacjonowała jej, co dzieje się w polskiej polityce.
- Trzeba się uwolnić od zależności od innych ludzi, szczególnie jeśli się jest kobietą, bo kobiety są fizycznie słabsze. Dbałam o wykształcenie swoich córek, tak by miały narzędzia pozwalające dawać im sobie radę w życiu. Uczyłam je, że najważniejszą sprawą jest samodzielność i odwaga przekonań - opowiada matka naszej bohaterki. W jej rodzinie od trzech pokoleń wszyscy mieli wyższe wykształcenie.
Rodzina Staniszkisów po wojnie mieszkała w Gdańsku, potem w Poznaniu, ojciec się ukrywał.
Jadwiga Staniszkis: "Moja matka, gdy ojciec siedział w więzieniu, sama wychowała troje dzieci. Jest adwokatem, ale nie mogła wykonywać tego zawodu, więc pracowała w różnych miejscach. Nie chodziłam głodna, ale dobrych rzeczy do jedzenia nie mieliśmy. Do dzisiaj pamiętam smak placków drożdżowych z kruszonką, które dawali nam w soboty w szkole. Mama była i jest osobą bardzo silną. Ja też uważam się za osobę bardzo silną. Ojciec nie miał na mnie żadnego politycznego wpływu. Był w więzieniu, a gdy wrócił, przeniosłam się już do Warszawy. Ale z domu wyniosłam sposób funkcjonowania w życiu. Wiarę w siebie, brak potrzeby przynależności. Mam silne poczucie oparcia w sobie".
Konkurs kłamstwa
Sprawnością umysłową odznaczała się od dzieciństwa. Do jej brata Witolda, młodszego o rok, nauczyciele mówili: - Nie możesz być tak głupi, jeśli masz taką mądrą siostrę.
Znajdowała odpowiedź na każde pytanie, nie było takiego, z którym nie potrafiłaby się uporać. I ta umiejętność pozostała jej do dzisiaj. - Jadwiga ma na wszystko odpowiedź, ma tendencje do koloryzowania - uważa jej brat Witold.
Kiedyś, podczas wakacji we Francji, dzieci z rodziny zorganizowały konkurs, kto będzie najlepiej kłamał. Jadwiga bezapelacyjnie zwyciężyła.
Osoby, nawet bardzo jej życzliwe, uważają, że ma skłonność do budowania teorii na podstawie wątłych przesłanek, że tworzy całe konstrukcje, biorąc za punkt wyjścia ślady informacji, a czasem zwykłe plotki.
Mniej życzliwi twierdzą, że jest mitomanką i pseudouczoną. Nie próbuje nawet zweryfikować swych socjologicznych teorii, obliczyć, zbadać. Jakub Karpiński tę cechę określa inaczej: "Ona ma skłonność do poezji".
Z kolei Jerzy Strzelecki, także socjolog, który był przez kilka lat jej życiowym partnerem, uważa, że niewiele jest osób, które tak jak ona potrafią budować uniwersalne teorie.
W każdym razie Jadwiga Staniszkis uwielbia "podglądać" scenę polityczną, która czasami jawi jej się jako wszechogarniający spisek. Spisek realizowany za pomocą kukiełek poruszanych tajemniczymi pociągnięciami sznurka (określenie Jana Lityńskiego). Głośne są jej analizy o roli KGB w procesie przemian w Polsce.
Obserwatorem jest jednak bystrym i pełnym poświęceń. Jako kilkunastoletnia dziewczynka ukryła się w krzakach, by oglądać wydarzenia poznańskiego czerwca. Chęć zobaczenia była silniejsza niż strach przed świszczącymi wokół kulami. Nawet krytycznie nastawiony do jej teorii Lityński uważa, że Jadwiga Staniszkis "niekiedy zwraca uwagę na rzeczy istotne". Jako przykład podaje analizy korupcjogennego sposobu sprawowania władzy przez obecną koalicję.
- Jej miłość do polityki jest miłością zaborczą i nie jest to czysto abstrakcyjne zainteresowanie intelektualistki - ocenia Jacek Kurczewski.
Jak więc Jadwiga Staniszkis "praktykuje" politykę?
Polityczna droga
Oto, co ma na ten temat do powiedzenia sama bohaterka: "Robię rzeczy, może nie tyle spektakularne, bo nie chcę używać pretensjonalnych sformułowań, ile takie, które są zauważane. Wyjazd do Stoczni Gdańskiej w 80 roku. Włączanie się w »Sieć«. Różne analizy, na przykład o możliwości papierowej rewolucji. Tę analizę, opracowaną przeze mnie w okresie wydarzeń bydgoskich, odnalazłam później w materiałach Biura Politycznego KC KPZR z czasów Breżniewa. Oni to cytowali. Pisałam ją, jak większość rzeczy, które piszę, na zasadzie intelektualnych rozważań. Nie zdając sobie sprawy ze skutków realnych.
Ciągle się łapię na postawie, którą opisywał Tomasz Mann w "Czarodziejskiej górze". Jeden z jego bohaterów, analizując swój stosunek do faszyzmu, uznał, że jak długo potrafi to intelektualnie uchwycić, tak długo odczuwa pokrętną satysfakcję. Miałam to samo w czasie komunizmu, jakąś intelektualną satysfakcję. Uważam, że ktokolwiek moją analizę wykorzysta, zracjonalizuje swoje działania".
Po marcu '68, w latach siedemdziesiątych, działalność opozycyjna Jadwigi Staniszkis jest mało widoczna. W 1971 roku, dzięki pomocy - oczywiście nie merytorycznej - Jerzego Wiatra, broni doktoratu o biurokracji. Został on uznany za najlepszy doktorat roku. W 1976 roku wyjeżdża na kilkumiesięczne stypendium do Stanów Zjednoczonych. A przez cały ten czas, oprócz podejmowania się dziwnych chałtur, pracuje w Ośrodku Doskonalenia Kadr Kierowniczych.
Aż wreszcie w sierpniu '80 trafia do Stoczni jako ekspert.
Jadwiga Staniszkis: "Weszłam do grupy doradców. Ale nie bardzo chciałam tam jechać, tłumaczyłam nawet, że właśnie o tym piszę i nie chcę być za blisko. Powiedziano mi jednak, że to jest ważne. Włożyłam najlepsze, nie gniotące się ubranie, buty na najwyższych szpilkach, umalowałam się najbardziej czerwoną szminką. I pojechałam. Robotnicy - jak wywnioskowałam z późniejszych rozmów - nie pamiętali w ogóle tego, co mówiłam. Zapamiętali tylko, że miałam uroczyste ubranie. I że traktowałam tę sytuację, podobnie jak oni, jako święto".
Ale jeszcze przed podpisaniem porozumień sierpniowych Jadwiga Staniszkis wychodzi z komitetu doradczego, choć w Stoczni Gdańskiej zostaje. Potem podaje różne wyjaśnienia tego kroku, najczęściej, że doradcy manipulowali robotnikami, podejmowali za nich decyzje. Nie wytrzymała, gdy eksperci przeforsowali zapis "o kierowniczej roli partii" w tekście porozumień.
Później, na zaproszenie solidarnościowych działaczy, jeździ po kraju z prelekcjami. - Ona elektryzowała ludzi, śliczna, drobna, pełna siły wewnętrznej; przyszedł taki tłum, że bałam się zawalenia stropu pod salą, w której odbywało się z nią spotkanie - wspomina Barbara Labuda. - Ale potem musiałam tłumaczyć robotnikom, co pani doktor (profesorem Staniszkis została dopiero w nowej Polsce) chciała powiedzieć.
Otaczał ją nimb "mózgu politycznego", ale miała też zagorzałych wrogów. - Czy ona nie widziała, że wszyscy się z niej śmiali, z jej wizji i teorii? Tak daje upust swej niechęci do Staniszkis anonimowy krytyk.
W następnym okresie robiła rzeczy, które dziwiły nie tylko jej wrogów, ale i przyjaciół. Została doradcą Mariana Jurczyka, pisała mu szokujące przemówienia o treściach antysemickich. Proponowała działaczom "solidarnościowego podziemia" w okresie największych represji, by spotkali się na przykład z Jerzym Wiatrem, PZPR-owskim liberałem.
W 1988 roku wydaje "Ontologię socjalizmu", która ukazuje się w podziemnej "Krytyce" i na Zachodzie.
Po 1989 roku, gdy Lech Wałęsa zaczął ubiegać się o prezydenturę, została jego osobistym doradcą. Jako jedna z pierwszych zaczęła głośno mówić o mafijnych powiązaniach polskiej gospodarki i polityki. Na długo przed tym, nim do władzy doszła koalicja SLD - PSL. Stała się też ekspertem od zmian w państwach byłego Związku Radzieckiego.
Gdy powstaje AWS, współtworzy jej program. A następnie wchodzi do gremium eksperckiego, rady reform państwa przy premierze Jerzym Buzku. "Rada dawno została rozwiązana, ale ja przestałam tam chodzić po dwóch zebraniach. To była fikcja, dyskutowaliśmy o rzeczach, które były już postanowione".
Autopsychoanaliza
Choć fascynują ją polityczne gry i najbardziej lubi rozmawiać o partyjnych sekretarzach (kiedyś) i politycznych liderach (teraz), nigdy nie stała się politykiem. A podobno miała takie propozycje. Dlaczego?
Barbara Labuda uważa, że najlepszym psychoanalitykiem Jadwigi Staniszkis jest ona sama. A niektóre wyznania pani profesor, przynajmniej jak na socjologa, są szokujące. Ale braku odwagi pod żadnym pozorem zarzucić jej nie można.
Jadwiga Staniszkis: "Nie mam żadnej potrzeby lojalności grupowej, potrzeby przynależności. Jestem indywidualistką. W jakimś sensie jestem osobą autystyczną. To znaczy taką, która nie rozumie, jak inni ją postrzegają. I nie ma prawdziwego kontaktu z ludźmi. Nie rozumie ironii, bierze rzeczy zbyt dosłownie. Ale za to, jeśli jest inteligentna, redukuje wszystko, czego nie jest w stanie zrozumieć - pomija podmiotowość innych ludzi, ostrzej za to dostrzegając struktury i siatki powiązań. A ja sądzę, że jestem autystycznie inteligentnym osobnikiem.
Ten autyzm uformował również moją socjologię. Z większą pasją, niż wynikało to z potrzeb zawodu, zajmowałam się strukturami. Jak gdyby zrozumienie tych struktur było dla mnie ważne, aby przetrwać. Bo będę kontrolowała sytuację. Z ludźmi zawsze miałam złe kontakty. Złe - bo nie nawiązywałam porozumienia. Ale i dobre - w tym sensie, że nie odbieram agresji, którą budzę. Ludziom się wydawało, że jestem z gumy, ale nie była to guma w sensie odporności, tylko braku kontaktu. I tak jest do dzisiaj. Pewnych słów, które wypowiadam, na przykład o premierze Buzku, nie słyszę. Nie mam żadnych konotacji emocjonalnych. Nic więc mi nie »pika«, żeby jakiegoś słowa nie użyć.
Nie mam przywiązania do symboli. W stoczni w 1980 roku dokonywał się cud przypominający to, co opisał Albert Camus w »Człowieku zbuntowanym«. Tym prostym robotnikom kategorie moralne służyły jako ich pierwszy język opisu świata. A ja byłam wściekła, bardzo mnie to drażniło - ten opis emocjonalnego przeżycia. Nie byłam w stanie zrozumieć euforii, która temu towarzyszyła: ci płaczący dziennikarze, ci wchodzący na scenę. Ja tych emocji po prostu nie rozumiałam. Nie mieszczą się w moim sposobie przeżywania świata. To była dla mnie histeria, której nie potrafiłam się poddać - zaczęłam więc ją natychmiast opisywać. I tak powstała książka, »Samoograniczająca się rewolucja«, którą wydałam po angielsku. Po polsku by się nie dało. Pamiętam z tamtego okresu spotkanie na Foksal, w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, podczas którego nazwałam Wałęsę »zwierzątkiem posiadającym instynkt przetrwania w autorytarnej dżungli«. Natychmiast, na trzy miesiące, otrzymałam zakaz publicznych wystąpień w Polskim Towarzystwie Socjologicznym. Ale nie miałam wyboru, bo gdy widzę kogoś, kto jest uznany za charyzmatycznego, to pierwsza rzecz - budzi się we mnie bunt. Nie poddaję się »stadnym urokom osobistym«, przywództwu. Mój autyzm nie pozwala mi przeżyć jakiegoś wymiaru życia społecznego. A w życiu osobistym emocje zawsze podbudowywałam jakąś konstrukcją intelektualną. Miałam wielu mężczyzn w życiu, ale prawie ich nie pamiętam. Ważny był kontekst, a nie konkretna osoba. Znajomość prywatna pozwala mi penetrować obcy świat. Nie chcę wymieniać teraz nazwisk, bo cześć moich sympatii to mężczyźni, którzy są publicznie znani, ale wszyscy oni pochodzili ze środowisk obcych mojemu doświadczeniu. Na przykład byli pochodzenia żydowskiego".
Uczucia i mężczyźni
O kolejnych miłościach Jadwigi Staniszkis krążą plotki po Warszawie do dzisiaj. Najbardziej znanym mężczyzną jej życia był pisarz Ireneusz Iredyński. Ale było w tym gronie również wielu znanych socjologów.
Czy jest bardzo kochliwa? To za silny typ, by tak o niej powiedzieć, to raczej ona była osobą zmuszającą innych do kochania - ocenia Jacek Kurczewski.
Połowa lat siedemdziesiątych, spotkanie Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Tam pierwszy raz ujrzał ją Jerzy Strzelecki, młodszy od niej o 12 lat. - Wyglądała bardzo urokliwie, była piorunującą mieszanką urody i intelektu. Wyszedłem zakochany - wspomina Strzelecki.
Jadwiga Staniszkis: "Od jednych nauczyłam się więcej, od innych mniej, od niektórych niczego. Większość to byli, że tak powiem, towarzysze podróży.
Od Iredyńskiego nauczyłam się mocy słowa, od obecnego męża - satysfakcji z bycia po prostu dobrym człowiekiem, który potrafi coś poświęcać. A po pierwszym mężu zostało mi poczucie, że mogę wszystko wytrzymać, wszystko przetrwać. Ale tak naprawdę nie poznałam żadnego z moich mężczyzn, bo niezbyt się nimi interesowałam. I właściwie pamiętam to, co ja do nich mówiłam, a nie to, co oni mówili do mnie. Nie potrafię słuchać ani nawet zadawać pytań. Byłam trudnym partnerem, przez bardzo wiele lat nikt ze mną po prostu nie wytrzymywał. ( - Jak jest interesująco, to i trudno - tak komentuje tę wypowiedź eks-przyjaciółki Jerzy Strzelecki).
Moje pierwsze małżeństwo szybko się rozpadło. Żyliśmy w koszmarnych warunkach. Studiowaliśmy, nie mieliśmy pieniędzy. Wynajmowaliśmy siedmiometrowy pokoik, mieliśmy dziecko. Mimo to zdołałam skończyć studia. Mąż podczas sprawy rozwodowej wyjaśniał, że powodem naszego rozstania było to, iż miałam zawsze rację.
W ważnym dla mnie związku, z Iredyńskim, to ja odeszłam. Bo mówił mi to instynkt samozachowawczy. Poznałam go tydzień przed obroną doktoratu. Wprowadził się do mnie kilka tygodni później. Potem przez trzy lata nie napisałam ani jednej linijki. Byłam zajęta poznawaniem innego świata i przyprowadzaniem go wieczorami z restauracji SPATiF. Gdy ktoś pije tak jak on, rytm życia zmienia strach, dbałość o to, by zawsze była wódka.
Iredyński doskonale wyczuwał moc języka. Wiedział, jak ludzi można uwikłać za jego pomocą. Wykorzystując słowa, epitety grał ludźmi. Gdy nie miał już nikogo innego pod ręką, takie gry prowadził też ze mną. Uświadomiłam sobie wtedy, jak łatwo jest manipulować innymi, jak trudno się przed tym bronić. Iredyński »uwodził« ludzi. Na tym polegały jego manipulacje, dlatego inni poddawali się tym jego okrutnym grom. I to bez względu na to, czy miał do czynienia z mężczyzną, czy kobietą. On ogniskował się na osobie, udowadniał jej, że może zrobić z niej wszystko, i anioła, i diabła. Najpierw ponosił trud, aby pokazać, że ktoś jest pępkiem świata, a dopiero potem wykazywał swoją władzę nad tym pępkiem świata. Ja takimi manipulacjami nigdy się nie zajmowałam, nie interesowałam się nigdy do tego stopnia drugim człowiekiem".
Swojego obecnego męża, Michała Korca, poznała w Królewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych pod Hagą. "Miałam tam wykład. Był bodaj '92 rok. Kiedyś podczas zwiedzania jakiejś wystawy, na którą mnie zabrał, strasznie zmarzłam. Zdjął swoją kurtkę i okrył mnie ją. Potraktował mnie jak słabą osobę. Bardzo mnie to rozczuliło. Pomyślałam sobie wtedy: to jest mężczyzna dla mnie. Na początku jeździłam do niego osiemnaście godzin w jedną stronę autobusami do Holandii. Rozwiódł się z żoną Chinką, i wrócił dla mnie do Polski".
Rola polityczna
Jadwiga Staniszkis wyjechała do męża, do Chin. Jej matka ocenia, że długo tam nie wytrzyma. Zbyt jest zainteresowana tym, co dzieje się w kraju.
Jaką rolę w polskim życiu publicznym odgrywa dzisiaj osoba, o której Jan Lityński mówi, że jest "naukowcem, który wyrusza na podbój świata polityki i próbuje pełnić w nim rolę kreatywną"?
Najlepszy psychoanalityk Jadwigi Staniszkis, czyli Jadwiga Staniszkis: "Czy dzisiaj słuchają tego, co mam do powiedzenia? Na pewno czytają, nie wiem z jakim skutkiem. Być może traktują te moje wypowiedzi w kategoriach zamachu stanu. Nawet takie głosy do mnie doszły z Klubu AWS.
Ludzie zaczepiają mnie w tramwajach i mówią, że powinnam kandydować.
Ale ja swoją rolę widzę we wskazywaniu kierunków, w których powinna pójść zmiana - choćby w podejściu do finansów publicznych, mimo że narusza to interesy polityków. Mówienie o tym, to są krople, które drążą skałę.
Czy boją się mnie? Trochę tak jak w dzieciństwie bali się pani od polskiego. Gdy mnie słyszą, to może przypominają się im tamte lęki.
Jestem teraz politycznie niczyją, i bardzo dobrze, zawsze tak było.
Byłam związana z tworzeniem AWS, bo wydawało mi się, że będzie to sprawny obóz. Okazał się niesprawny. Początkowo występowałam na spotkaniach Klubu AWS, na zebraniach bardziej kameralnych, prywatnych. Ale doradca ma niewielką rolę, bo ten, kto mówi ostatni, decyduje. Uznałam, że najwięcej mogę zrobić poprzez media, do tego się ograniczyłam. zachowując niezależność. Choć szczerze powiedziawszy, ta niezależność polega na tym, że za każdym razem kto inny mną manipuluje. Mam więc nadzieję, że te manipulacje znoszą się wzajemnie.
Na przykład nagle pokazuję się we wszystkich mediach. Jest oczywiste, że krytyka rządu Buzka była na rękę części obozu postkomunistycznego. Dlatego zostałam "wpuszczona w media".
Mam bardzo dużo informacji. W tym sporo takich, które są informacjami ze środka polityki. Mam tyle kontaktów po wszystkich stronach barykady, że nawet nie pamiętam, kto co mi powiedział. A ponieważ dużo mówię, to ktoś mi te informacje "wrzuca" po to, by wyszły na zewnątrz. Bo jest to potrzebne w jakichś wewnętrznych rozgrywkach. Ujawnione informacje wpływają na reguły gry politycznej. Moje informacje w 90 procentach się potwierdzają. Poddaję się tym manipulacjom, bo kieruje mną ciekawość. Jestem osobą, która z ciekawości pójdzie nawet do piekła. Aby zrozumieć".
|
Miłość do polityki - w tym zawsze była stała. Wszystko inne się zmieniało, mężczyźni, teorie, poglądy. Jedni uważają ją za jedną z najtęższych głów w Rzeczypospolitej, pozostali za politologiczną mitomankę. Nikt jednak nie odmawia Jadwidze Staniszkis bystrości umysłu i bezkompromisowości. Jadwiga Staniszkis, socjolog. Jedna z nielicznych osób zajmujących się tą profesją nie związana na stałe z żadnym ośrodkiem władzy ani ugrupowaniem. Niezależna. Jest bodaj najczęściej występującym ekspertem politycznym w polskich mediach. Nie ma w niej nienawiści, jest tylko bezwzględna, intelektualna analiza. Na ile trafna i sprawdzona, to już zupełnie inna sprawa. Jadwiga Staniszkis jest uważana za matkę chrzestną AWS. Zaproponowała tę formułę, współtworzyła program. Dzisiaj jest jednym z największych krytyków rządzącej koalicji i tego, co dzieje się w Polsce.Jadwiga Staniszkis: "Ludzie zaczepiają mnie w tramwajach i mówią, że powinnam kandydować.Ale ja swoją rolę widzę we wskazywaniu kierunków, w których powinna pójść zmiana - choćby w podejściu do finansów publicznych, mimo że narusza to interesy polityków. Mówienie o tym, to są krople, które drążą skałę".
|
Obecny system zaopatrywania sił zbrojnych RP nie jest klarowny
Jak wykluczyć korupcję z MON
PAWEŁ F. NOWAK
O korupcji w Ministerstwie Obrony Narodowej mówi się w kontekście podejrzeń o nieprawidłowości w realizacji zamówień publicznych. Byłoby wielce zawstydzające, gdyby w resorcie, w którym Honor i Ojczyzna powinny być ponad wszystko, dopuszczano się praktyk niegodnych urzędników państwowych i żołnierzy.
Plotki wokół ministerstwa (i w nim samym) głoszą, iż prowizje były sute, do 10 proc. To bardzo dużo, wręcz nie do wiary. Na zakupy w ostatnich latach MON przeznaczało 1,5 do 2 mld zł rocznie; urobek byłby niesamowicie wysoki. Zamówienia publiczne to dziedzina narażona na różne nieprawidłowości, ale również na pomówienia, i dlatego konieczne są działania tworzące system odporny na zakłócenia.
Nasze prawo nie toleruje form premiowania za kontrakt zrealizowany w urzędach państwowych. Mówi się o tym, nie podając konkretów, iż w wielu instytucjach budżetowych (nie tylko w MON) warunkiem kontraktu jest sowita prowizja, że często już na początku trzeba złożyć odpowiedni depozyt.
Przede wszystkim zapobiegać
W każdym środowisku znajdą się ludzie, którzy przynoszą innym wstyd, ale nie wolno też uogólniać pojedynczych opinii. Już wcześniej nagłaśniano afery, związane na przykład z odraczaniem służby wojskowej czy nadużyciami w gospodarce wojskowej. Te ostatnie, przy dobrej kontroli, są do wykrycia. Zdecydowanie trudniejsze do ujawnienia są łapówki, w tym prowizje (trudno to inaczej nazwać), z czego doskonale zdają sobie sprawę zarówno biorący, jak i dający.
Częstotliwość i powtarzalność plotek świadczy, że ich prawdopodobieństwo jest wysokie. Od lat wokół MON krążą plotki o prowizjach. A jeśli mamy do czynienia z naciskami na realizację dostaw u określonych wykonawców, to jest to wielce prawdopodobne. W praktyce można uprawdopodobnić każdą transakcję, układając odpowiednio wymagania, wie o tym każdy handlowiec, i dlatego tak ważna jest elementarna uczciwość. Niezbędne są również mechanizmy eliminujące różne nieprawidłowości, w tym surowa kontrola piętnująca każdy przypadek niewłaściwego działania, którego sprawcy powinni ponosić konsekwencje. Tego w naszym państwie brakuje.
Gospodarka rynkowa wprowadziła nowe zasady, które szczególnie wojsku skomplikowały działalność. Kiedyś podpisywało się umowę z producentem i przez lata płynęły dostawy. Dzisiaj musimy stosować ustawę o zamówieniach publicznych, ogłaszać przetargi i za każdym razem wybór może być zupełnie inny. Powoduje to bałagan w zasobach sprzętowych i materiałowych, co się wyraźnie odbija w kosztach. Są to ułomności możliwe do wyeliminowania - także przy dobrej woli prezesa Urzędu Zamówień Publicznych, który może, ale nie musi się zgodzić na kontrakt ponadtrzyletni.
Pierwsze zabezpieczenia
Wiele w tej dziedzinie zmienia się na korzyść wojska. Ustawa o przebudowie, modernizacji technicznej i finansowaniu sił zbrojnych RP w latach 2001 - 2006 pozwala na kontrakty wieloletnie, choć anulowała artykuł 73 ustawy o zamówieniach publicznych w odniesieniu do dostaw ujętych w programie sześcioletnim. Pozostaną nam kontrakty pięcio-, cztero- i trzyletnie, bo ustawa o finansowaniu SZ RP jest epizodyczna, odnosi się do konkretnego programu. Przez ten czas zostanie jednak uporządkowany park sprzętowy. Nie będzie niespodzianek, jakie przynosił coroczny przetarg i wybór dostawcy. Także zmiany w ustawie o zamówieniach publicznych, aczkolwiek niezupełnie takie, jakich wojsko oczekiwało, stwarzają szansę na uporządkowanie procedur. W myśl tych zmian siły zbrojne, gdy chodzi o usługi lub dostawy dotyczące broni, amunicji lub sprzętu przeznaczonego wyłącznie do celów wojskowych, mogą prowadzić postępowanie o zamówienie publiczne na zasadach szczególnych. Skróci to procedury i zmniejszy ich pracochłonność. Jest to również istotne dla producentów wyrobów używanych w wojsku. Mogą bowiem liczyć na bezpośrednie zamówienia, właśnie na zasadach szczególnych, na kilka kolejnych lat.
Wojsko niedawno zaczęło realizować swoje potrzeby w cyklu trzyletnim. Od lat zezwalała na to ustawa o zamówieniach publicznych. Z tej możliwości rzadko jednak korzystano. Liczba kontraktów w każdym roku była dość duża, dochodziła w Departamencie Zaopatrywania SZ do 1000; w przeliczeniu na osoby prowadzące - ponad 20 na jedną. To bardzo dużo: w podobnych instytucjach armii natowskich przypada na jedną osobę trzy - sześć spraw. Liczba prowadzonych postępowań nie może być za duża, gdyż wówczas popełnia się błędy z braku czasu na dokładne sprawdzenie oferowanego zaopatrzenia, negocjowanie cen, śledzenie realizacji dostaw.
Możliwość prowadzenia postępowań na zamówienia wieloletnie jest więc korzystna, zmniejszy obciążenie pracowników, umożliwi dokładne sprawdzenie kontrahentów, wejrzenie w proces technologiczny, co dla wojska ma istotne znaczenie. Z drugiej strony można się spodziewać wzmocnienia nacisków oferentów, aby wygrać przetarg na kilkuletnie dostawy. Będą nowe pokusy. Trzeba uczciwości, by się im oprzeć i dokonać obiektywnego wyboru, ale i dobrych mechanizmów kontrolnych oraz kar za nadużycia.
Przy wyborze kontrahenta wszyscy powinni mieć równe szanse. Zmiany w ustawie o zamówieniach publicznych ku temu zmierzają. Jednak przepisy nie są doskonałe. Nie jest i nie będzie tak, że kupujący dokona najwłaściwszego wyboru, jeśli tylko będzie się ściśle trzymać zapisów ustawy. Zmowa dostawców może wywindować cenę, której w nieograniczonym przetargu nie można negocjować. Producenci otaczają tajemnicą swe koszty i kalkulacje ekonomiczne, co uniemożliwia zbadanie zasadności proponowanej ceny. Przykładem klinicznym może być przetarg, do którego zgłasza się tylko dwóch wykonawców, proponując różne ceny na określony wyrób, praktycznie taki sam. Każdy z nich wykonuje określoną część całego wyrobu i bez udziału drugiego nie jest w stanie go wykonać. W świetle ustawy o zamówieniach publicznych nic ich nie łączy, mogą więc dyktować ceny. Nie jest to uczciwe, ale spełnia warunki ustawy o zamówieniach publicznych. Można przerwać taki przetarg, jeśli ma się świadomość tajnych powiązań (trzeba czasu, by uzyskać odpowiednie informacje), i uruchomić tryb wolnej ręki, który daje możliwość negocjowania ceny. Nie lubią tego trybu dostawcy, a dla odbiorcy jest on najkorzystniejszy.
Co trzeba zrobić
Unormowanie problemów związanych z dostawami usług (w tym prac badawczo-rozwojowych) i zaopatrzenia dla wojska wymaga wprowadzenia wielu zmian organizacyjno-strukturalnych i kompetencyjnych. W Ministerstwie Obrony Narodowej podjęto działania, które powinny uzdrowić obecną sytuację. Zaliczyć do nich można:
- wyłączenie z urzędu Ministerstwa Obrony Narodowej wszelkiej działalności wykonawczej, związanej z zakupami usług i zaopatrzenia, co oznacza likwidację Departamentu Zaopatrywania SZ, a także zaniechanie takiej działalności w innych instytucjach, w tym w Sztabie Generalnym WP i w Departamencie Polityki Zbrojeniowej (prace badawczo-rozwojowe);
- zbudowanie jednego dla całego resortu centralnego ośrodka planistycznego w Sztabie Generalnym WP. Planowanie zostanie jednoznacznie odłączone od wykonania;
- utworzenie w resorcie obrony narodowej samodzielnej instytucji budżetowej, która zajmie się zakupami usług (w tym prac badawczo-rozwojowych) i zaopatrzenia dla SZ RP, zbudowanej według odmiennych od dotychczasowych schematów organizacyjnych. Powinna ona być bezpośrednio podporządkowana ministrowi, aby wykluczyć presję urzędników resortu na realizowane zamówienia;
- zbudowanie silnych wewnętrznych mechanizmów kontrolnych, które będą w zarodku likwidować nieprawidłowości;
- skatalogowanie tzw. dostaw centralnych i decentralnych (realizowanych przez rodzaje sił zbrojnych i inne podmioty) oraz powierzenie nowej instytucji realizacji wszystkich dostaw centralnych, bez wyjątku, łącznie z pracami badawczo-rozwojowymi;
- uruchomienie zaopatrywania wojska w układzie wieloletnim, który dopuszczają obecne ustawy;
- unifikację dostaw, polegającą na określeniu standardów (norm) przez instytucje odpowiedzialne za określone rodzaje uzbrojenia i sprzętu wojskowego, co pozwoli uniknąć zaśmiecania wojska przeróżnymi ich odmianami i typami;
- wprowadzenie obowiązku kontroli jakości oferowanych wyrobów, włącznie z badaniem procesów technologicznych. Uruchomienie kontraktów wieloletnich wymaga sprawdzania wszystkich dostawców (producentów), a nie tylko tych, którzy dostarczają uzbrojenie i sprzęt specjalny;
- zweryfikowanie pracowników zajmujących się dostawami dla wojska, postawienie wysokich wymagań jakościowych i etycznych, dotyczących wyznaczania na te stanowiska;
- zdyscyplinowanie działalności oraz dokładne zdefiniowanie kompetencji instytucji zajmujących się organizacją dostaw w resorcie obrony narodowej.
Trzeba wprowadzać nowe mechanizmy, doskonalić system zakupów, by zminimalizować ewentualne nieprawidłowości i ryzyko niewłaściwych działań. Jednak podstawową sprawą jest uczciwość ludzi, którzy nadzorują i prowadzą procedury przetargowe, odporność na pokusy i naciski. Muszą to zapewniać odpowiednie płace i poczucie bezpieczeństwa, że nieuleganie presji nie będzie prowadziło do zwolnienia z pracy i służby. Zmiany powinny uruchomić mechanizmy, które pozwolą na skuteczne współdziałanie z dostawcami i producentami, aby towar był dokładnie taki, jakiego wojsko potrzebuje, a ceny realne.
Obecny system zaopatrywania SZ RP nie jest klarowny, często zupełnie odbiega od regulaminu MON. Zakupy centralne realizują i Departament Zaopatrywania SZ i rodzaje sił zbrojnych, które dążą do przejęcia większości dostaw, jakby to zakupy, a nie szkolenie były najważniejszą działalnością dowództw. Wypacza to sens funkcjonowania dowództw oraz baz materiałowych, które nie są przygotowane do realizacji zakupów i którym brakuje personelu do tego celu. Konieczne jest więc uporządkowanie oraz racjonalizacja systemu zaopatrywania, aby dowództwa RSZ i bazy materiałowe mogły się zajmować swoimi kluczowymi zadaniami.
Pułkownik Paweł F. Nowak jest od 23 lipca br. dyrektorem Departamentu Zaopatrywania Sił Zbrojnych.
|
O korupcji w Ministerstwie Obrony Narodowej mówi się w kontekście podejrzeń o nieprawidłowości w realizacji zamówień publicznych.
Nasze prawo nie toleruje form premiowania za kontrakt zrealizowany w urzędach państwowych.
trudne do ujawnienia są łapówki, w tym prowizje. Niezbędne są mechanizmy eliminujące nieprawidłowości, w tym kontrola piętnująca każdy przypadek niewłaściwego działania. Tego w naszym państwie brakuje.
Wiele zmienia się na korzyść wojska. Ustawa o przebudowie, modernizacji technicznej i finansowaniu sił zbrojnych RP w latach 2001 - 2006 pozwala na kontrakty wieloletnie. zostanie uporządkowany park sprzętowy. Także zmiany w ustawie o zamówieniach publicznych, gdy chodzi o usługi lub dostawy dotyczące broni, amunicji lub sprzętu przeznaczonego wyłącznie do celów wojskowych, mogą prowadzić postępowanie o zamówienie publiczne na zasadach szczególnych.
Trzeba wprowadzać nowe mechanizmy, by zminimalizować nieprawidłowości i ryzyko niewłaściwych działań. Jednak podstawową sprawą jest uczciwość ludzi.
|
ROZMOWA
Basil Kavalsky, przedstawiciel Banku Światowego na Polskę i kraje bałtyckie
Jeszcze jest co robić
KREDYTY BANKU ŚWIATOWEGO DLA POLSKI W LATACH 1990-2000
Basil Kavalsky, przedstawiciel Banku Światowego
FOT. PIOTR KOWALCZYK
Wyjeżdża pan z Polski po trzyletnim pobycie. Jakie są, pana zdaniem, największe różnice pomiędzy Polską trzy lata temu i teraz?
BASIL KAVALSKY: Wtedy mieliśmy mniej dowodów na to, jak silne są podstawy polskich przemian gospodarczych. Byliśmy zaniepokojeni, czy Polska będzie miała dość odporności, aby uporać się z niekorzystnymi wpływami z zewnątrz, gdyby coś takiego miało miejsce. Obawialiśmy się, że popyt konsumpcyjny jest zbyt silny, a gospodarka przegrzana
Ale od tego czasu polska gospodarka przeszła próbę ognia. Okazało się, że kryzys w Azji i Rosji oraz recesja na zachodzie wydarzyły się, a Polska uzyskała w tym czasie 4 proc. wzrostu PKB. Teraz więc mamy znacznie więcej zaufania co do polskich fundamentów. Obawialiśmy się jednak o sytuację polskiego eksportu. Niepokoiło zwłaszcza, że nie udało się wypracować wzrostu eksportu pod koniec lat 90. Zamówiliśmy więc w Waszyngtonie raport dotyczący sytuacji polskiego eksportu. Jego wyniki są bardzo optymistyczne. Wiemy, że ta część produkcji eksportowej, którą Polska może rozwijać ma szanse znacznego wzrostu sprzedaży na zachodzie. Już zresztą widzimy poprawę w polskim eksporcie.
Nie oznacza to, że nie widzimy już problemów związanych z zagrożeniem wzrostu. To sytuacja człowieka, który w zasadzie jest zdrowy, ale powinien trochę się odchudzić, mniej pić i palić, zażywać regularnie więcej ruchu. Niby jest zdrowy, ale jeśli nie zainteresuje się tymi zaleceniami, może mieć poważne problemy. Nie można więc pozwolić na poluzowanie polityki gospodarczej.
Rachunek bieżący, inflacja, polityka fiskalna?
Przede wszystkim jak najszybsze i najradykalniejsze ograniczenie deficytu fiskalnego. W otwartej gospodarce niewiele można poprawić w sytuacji rachunku bieżącego, ale polityka fiskalna pozostaje w tyle za polityką pieniężną. Stopy procentowe powinny zostać obniżone, ale do tego muszą zaistnieć warunki. A drogi kredyt bardzo utrudnia działalność przedsiębiorstw. Rozumiem, że w tym roku minister Bauc miał poważne trudności, żeby utrzymać równowagę linoskoczka. Ale rozumiem, że istnieje porozumienie partii politycznych dotyczących ograniczenia deficytu fiskalnego.
To znaczy, że podoba się panu budżet ministra Bauca?
Powiedziałem, że przygotowując go balansował na linie. Dla mnie ten budżet może nie jest tak dobry, jak miałem nadzieję, ale i nie tak zły, jak się tego obawiałem. Niezadowalające jest tempo obniżania wydatków. Ale mam nadzieję, że przyszłoroczny budżet będzie wyraźnym sygnałem, że tak się dzieje.
Jak Polska przedstawia się na tle innych krajów, które podlegają panu, jako przedstawicielowi Banku Światowego? Szczerze powiem, że republikom bałtyckim zazdroszczę podatku liniowego.
Mam nadzieję, że Polska, jak zrobiły to tamte kraje, też będzie obniżała podatki, przynajmniej postara się je uprościć. Zresztą Leszek Balcerowicz stworzył dobry klimat do obniżki stóp podatkowych. Nikt już, na szczęście, nie mówi o tym, że podatki powinny być wyższe. To już pozytywna zmiana. W tej sytuacji wydaje mi się, że byłoby bardzo trudne dla nowych rządów, niezależnie od tego, z jakiej opcji będą się wywodzić, aby podwyższyć podatki bezpośrednie.
A jak przez te trzy lata zmienił się Bank Światowy?
Należę do tych przedstawicieli banku, którzy skorzystali z decentralizacji. To znacznie usprawniło operacje bankowe. Nie mam wątpliwości, że w wyniku tej reformy bank jest znacznie skuteczniejszy. Decyzje o inwestycjach i kredytach podejmowane są na miejscu i jesteśmy odpowiedzialni i za przyznanie środków i za ich wykorzystanie. Bank zaczął także zajmować się nowymi sprawami - walką z AIDS, wspieraniem wykształcenia podstawowego, pomocą kobietom, walką z ubóstwem, wreszcie zwalczaniem korupcji, o której wcześniej właściwie nawet nie wspominano. Prezes James Wolfensohn pytany, czy powinniśmy o niej mówić, powiedział: Nie tylko możecie, ale musicie.
Jak przez trzy lata pana obecności w Polsce zmieniały się priorytety banku?
Trzy, cztery lata temu bank był dość mało aktywny. Tak naprawdę mieliśmy tylko jeden ważny projekt. Z drugiej strony mam wrażenie, że ówczesny rząd znacznie mniej był zainteresowany współpracą z nami. Ja natomiast miałem szczęście, że w wyniku kolejnych wyborów doszła do władzy koalicja składająca się z partii, które tradycyjnie miały bardzo dobre stosunki z bankiem i współpraca ożywiła się. Jesteśmy aktywni prawie w każdym sektorze. Najważniejsze jednak, że bank przyłożył się do restrukturyzacji polskiego górnictwa węgla kamiennego i ożywienia obszarów wiejskich. Od mojego przyjazdu musieliśmy podwoić zespół, wynajęliśmy do pracy polskich ekspertów.
Czy jest pan zadowolony z postępu w reformie górnictwa węgla kamiennego?
W zasadzie tak. Widzimy stopniowe ograniczanie rozmiarów tego sektora i to w tempie, które prognozowaliśmy. Nie byliśmy jednak w stanie przewidzieć gwałtownego spadku światowych cen węgla. W tej sytuacji niemożliwa była poprawa finansowej sytuacji kopalni do tego stopnia, jak to prognozowaliśmy. Teraz trzeba byłoby całkiem nowego programu, aby uzyskać takie wyniki, jak zakładaliśmy wcześniej, rozumiem, że w obecnej sytuacji budżetu nie jest to możliwe. W każdym razie widzimy światło na końcu długiego tunelu i jesteśmy przekonani, że nie ma tam kolejnego tunelu. Uważam, że za 5 lat będziemy mogli z przekonaniem powiedzieć, że reforma polskiego górnictwa węgla kamiennego zakończyła się sukcesem.
Jak pan sądzi, długo jeszcze Polska będzie potrzebowała wsparcia Banku Światowego?
Ze wsparcia kredytowego mogłaby zrezygnować już teraz, ale przydatne są niezależne analizy. Nasze rady zawsze mogą być zaakceptowane, albo odrzucone. I na tym właśnie polega, między innymi rola Banku Światowego w takich krajach, jak Polska - niezależnego ośrodka doradczego. Bank w Polsce ma także jedną przewagę, nawet nad rządem - bez problemu możemy realizować programy, w które zaangażowanych jest kilka ministerstw. W Polsce, jeśli realizuje się program tylko w jednym ministerstwie, wszystko przebiega bardzo sprawnie, ale w naszym przypadku taka sytuacja zdarza się rzadko. Najwięcej projektów dotyczy czterech-pięciu, czasami nawet 6 resortów. Ich pracę bardzo trudno jest skoordynować. Wówczas, kiedy był rząd koalicyjny, dodatkowo ministrowie byli z różnych partii, mających często rozbieżne cele. Często pojawiało się postawa: po co mam pracować, skoro pieniądze dostanie i tak inny resort. Tylko przy reformie górnictwa węgla musiało współpracować 5 ministerstw. Ale w końcu wielką satysfakcją napawało mnie, kiedy widziałem 5 wiceministrów przy tym samym stole pracujących jak zgrany zespół. Jeszcze więcej resortów musi być zaangażowanych w projekt dotyczący aktywizacji obszarów wiejskich. Dodatkowo bank współdziała także z władzami wojewódzkimi, powiatowymi, nawet gminnymi. Może to przetrze także drogę innym projektom, nawet już nie naszym.
Kiedy przyjechałem do Polski wydawało mi się, że więcej czasu będziemy musieli poświęcić wsparciu sektora prywatnego, ale okazało się, że daje sobie radę doskonale. Pomocy potrzebuje sektor państwowy i tam nasza pomoc jeszcze może się przydać, bo nie może dojść do takiej sytuacji, by jakaś dziedzina gospodarki hamowała rozwój kraju.
Czyli pana następca będzie zapracowanym człowiekiem.
Będzie co robić do czasu, kiedy Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej. Później trzeba będzie przeorganizować naszą działalność, najprawdopodobniej skupimy się na pomocy najbiedniejszym.
A jak pan myśli, kiedy to nastąpi?
2005-2006 - ta data powtarzana jest najczęściej. Ale to będzie raczej proces polityczny niż gospodarczy. Mam nadzieję w każdym razie, że stanie się to tak szybko, jak tylko będzie możliwe. Zostało przecież dowiedzione, że i Polska i Unia Europejska na tym skorzystają.
Rozmawiała Danuta Walewska
|
Wyjeżdża pan z Polski po trzyletnim pobycie. Jakie są, pana zdaniem, największe różnice pomiędzy Polską trzy lata temu i teraz?BASIL KAVALSKY: Wtedy mieliśmy mniej dowodów na to, jak silne są podstawy polskich przemian gospodarczych. Ale od tego czasu polska gospodarka przeszła próbę ognia. Teraz mamy znacznie więcej zaufania co do polskich fundamentów.
|
JAPONIA
Jak w polityce międzynarodowej wyjść z cienia Amerykanów?
Olbrzym chce dorosnąć
Wielu Japończyków uważa, że nie muszą przepraszać krajów sąsiedzkich za wyrządzone w przeszłości krzywdy. Przeprosiny zagroziłyby bowiem poczuciu dumy narodowej, byłyby upokorzeniem dla cesarza i rządu. Na zdjęciu: cesarz Akihito (trzeci od lewej) wraz z rodziną pozdrawia Japończyków z okazji Nowego Roku.
FOT. (C) EPA
PIOTR GILLERT
Gdyby wielkość gospodarek świata przedstawić w skali ludzkiego ciała, to takie kraje jak Chiny czy Rosja wyglądałyby przy Japonii jak karzełki przy koszykarzu ligi NBA. Ale choć cały świat zna nazwisko przywódcy Chin, a tym bardziej Rosji, nie wszyscy Japończycy potrafią sobie przypomnieć, kto jest premierem ich kraju.
Można sądzić, że takie państwa jak maleńka Szwajcaria czy położona na krańcu świata Australia znaczą w polityce światowej więcej niż Japonia. Przez pół wieku Japończycy byli zajęci wyłącznie mnożeniem swego bogactwa. Teraz, gdy dopadł ich najgorszy kryzys gospodarczy w powojennej historii, stoi przed nimi jeszcze jeden problem: pytanie o własną rolę w XXI wieku.
Jeszcze w drugiej połowie lat 80. cały świat uważał, że azjatycki model rozwoju gospodarczego, którego prekursorem i najdoskonalszym realizatorem była Japonia, będzie przez długie lata wzorem dla reszty krajów. Lata 90. stanowiły jednak dla japońskiej gospodarki czas stagnacji i narastających kłopotów. W 1997 roku nastąpił kryzys regionalny, który położył kres "cudowi azjatyckiemu".
Szukanie nowej drogi
Nie oznacza to jednak, że Japonię czy Azję należy spisać na straty. Znaczy jedynie, że azjatyckie gospodarki rządzą się takimi samymi prawami jak wszystkie inne. Jeden model rozwoju wyczerpał swoje możliwości, należy znaleźć nowy. Ostrożne poszukiwania trwają właśnie w Japonii.
Początek nowego wieku będzie w japońskiej historii czasem gruntownej zmiany struktury gospodarczej i społecznej. Nastąpi odejście od wielkich nieruchawych konglomeratów ku mniejszym strukturom organizacyjnym, szybciej reagującym na wyzwania rynku światowego. Najważniejszym wskaźnikiem sukcesu firmy będzie zysk, a nie jak dotychczas udział w rynku. Nowe wyzwania będą oznaczały konieczność odświeżenia kadry menedżerskiej, co spowoduje stopniowe odstąpienie od zasady starszeństwa na rzecz systemu, w którym awans dostaje zdolniejszy, bez względu na wiek. Ta zmiana, wraz z dojściem do głosu kobiet, pozostających dziś na marginesie życia zawodowego, będzie dla Japonii prawdziwą rewolucją społeczną. W gruncie rzeczy ta rewolucja już się rozpoczęła.
Wraz z globalizacją gospodarki światowej nastąpi też zapewne powolny rozpad tradycyjnych powiązań między producentami, dystrybutorami i sprzedawcami. Więzy te stanowią często barierę nie do pokonania dla zagranicznych firm chcących wejść na rynek japoński i powodują utrzymanie niezwykle wysokich cen mimo długotrwałego zastoju.
Bez względu na rezultat wszystkich tych zmian w przewidywalnej przyszłości japońska gospodarka pozostanie jedną z największych, japońskie technologie jednymi z najnowocześniejszych, japońskie banki jednymi z najzasobniejszych na świecie.
Wynika to z tego, że statyczny zimnowojenny świat pozwalał Japończykom skoncentrować się właśnie na rozwoju gospodarczym. Sprawy kluczowe dla obronności, a w znacznym stopniu także dla polityki zagranicznej "oddali" oni Amerykanom. W nowym, wielobiegunowym porządku świata taki układ przestaje zdawać egzamin. Japonia dojrzała do tego, by odgrywać stosowną dla tak wysoko rozwiniętego państwa rolę na arenie międzynarodowej. Wzorem dla Tokio jest polityka Niemiec, które stopniowo przeistoczyły się z kraju obarczonego brzemieniem dawnych win w pełniący rolę odpowiadającą jego rzeczywistym możliwościom.
Więcej samodzielności
Japonia będzie chciała odejść od roli biernego sponsora sceny międzynarodowej, wykładającego grube miliony dolarów na działania innych, i stać się jej aktywnym współtwórcą - na przykład stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ.
Dyplomacja japońska będzie się starała uniezależnić od amerykańskiej. Było to już widać podczas zeszłorocznej wojny w Kosowie, gdy Tokio bardzo chłodno zareagowało na podjęcie przez Amerykanów akcji z pominięciem ONZ.
Japonia ma co prawda całkiem dobrze uzbrojone i wyszkolone tzw. siły samoobrony, ale ze względów politycznych nie zostały one dotąd przekształcone w armię w pełnym tego słowa znaczeniu. Brakuje im wystarczająco rozbudowanych struktur i procedur dowodzenia, a przede wszystkim na tyle potężnych broni, aby zapobiec ewentualnemu atakowi rakietowemu potencjalnego wroga. W Tokio coraz powszechniejsze jest przekonanie, że Japonia powinna w większym stopniu sama dbać o swoje bezpieczeństwo i przestać polegać na amerykańskiej odsieczy. Tym bardziej że świat staje się coraz mniej przewidywalny i nie wiadomo, czy w przyszłości Amerykanie będą mieli ochotę bronić Japonii.
Próbne wystrzelenie przez Koreańczyków z Północy rakiety balistycznej nad terytorium Japonii w lecie 1998 roku dobitnie uświadomiło Japończykom realność zagrożenia ze strony sąsiadów i własną bezsilność. Rozwój wypadków na Półwyspie Koreańskim jest nieprzewidywalny, a właściwie żaden z możliwych scenariuszy, od nagłego wybuchu wojny, w którą Japonia niechybnie zostałaby wciągnięta, po zjednoczenie tradycyjnie antyjapońskiej Korei, nie nastraja japońskich strategów optymistycznie.
Mniej rzucający się w oczy, ale chyba jeszcze bardziej niepokojący dla Tokio jest wzrost potęgi Chin. Przy obecnym tempie rozwoju chińskiej gospodarki i równie konsekwentnej jak w ostatnich kilku latach realizacji ambitnego programu modernizacji armii w ciągu kilkunastu lat Chiny mogą stać się mocarstwem militarnym. Kto dziś wie, jakie plany będą wówczas mieli wobec bogatej, lecz słabej Japonii pekińscy przywódcy? Wzrost siły Chin jest też niepokojący dlatego, że poprzez swój sojusz z Amerykanami i historyczne związki z Tajwanem Japonia mogłaby zostać wciągnięta w ewentualny konflikt w Cieśninie Tajwańskiej.
Ubolewanie to za mało
Wszelka próba rozbudowy japońskich sił obrony czy zmiany ich statusu będzie wywoływać ostrą reakcję sąsiadów, szczególnie Chin. Ich głośno wyrażany niepokój jest po części jedynie dyplomatyczną pozą, narzędziem przetargów politycznych. Po części jednak stanowi wyraz autentycznych obaw z lat brutalnej japońskiej okupacji w pierwszej połowie XX wieku.
Niemcy byli w stanie pozostawić przeszłość za sobą, bo uczynili to ich sąsiedzi. Nie da się tego powiedzieć o sąsiadach Japonii. Tak Pekin, jak Seul zwracają uwagę, że Tokio nigdy otwarcie nie przeprosiło za wyrządzone krzywdy i nie wyraziło z tego powodu skruchy. Ich zdaniem brak takich przeprosin świadczy o wciąż żywych militarystycznych ciągotach Japończyków.
Symbolem tego jest dla zwolenników takiej argumentacji tokijska świątynia Yasukuni, gdzie z wielkim namaszczeniem czci się poległych w wojnie bohaterów, także tych uznawanych za zbrodniarzy wojennych.
Przeciwnicy popularnej ostatnio tezy o narastającej fali japońskiego nacjonalizmu podkreślają, że w badaniach socjologicznych społeczeństwo japońskie jawi się jako wyjątkowo pacyfistyczne, a to, co inni odbierają jako nacjonalizm, jest po prostu patriotyzmem.
Większość Japończyków, których spotkałem, uważa, że "wyrazy ubolewania", jakie złożył kilkakrotnie ich rząd podbitym niegdyś narodom, ostatecznie rozwiązują problem przeszłości. Przeprosiny byłyby dla nich upokorzeniem. Niewykluczone jednak, że dla Japonii jedynym sposobem osiągnięcia dojrzałości politycznej jest wykonanie być może upokarzającego, ale i oczyszczającego gestu wobec sąsiadów. To być może najtrudniejsze zadanie, przed jakim stoi Japonia w nadchodzących latach.
|
Przez pół wieku Japończycy byli zajęci wyłącznie mnożeniem swego bogactwa. W 1997 roku nastąpił kryzys regionalny, który położył kres "cudowi azjatyckiemu".
Początek nowego wieku będzie w japońskiej historii czasem zmiany struktury gospodarczej i społecznej. Nastąpi odejście od wielkich nieruchawych konglomeratów ku mniejszym strukturom organizacyjnym. Nowe wyzwania będą oznaczały odstąpienie od zasady starszeństwa na rzecz systemu, w którym awans dostaje zdolniejszy. Ta zmiana, wraz z dojściem do głosu kobiet będzie dla Japonii prawdziwą rewolucją społeczną. nastąpi zapewne powolny rozpad tradycyjnych powiązań między producentami, dystrybutorami i sprzedawcami. w przewidywalnej przyszłości japońska gospodarka pozostanie jedną z największych, japońskie technologie jednymi z najnowocześniejszych, japońskie banki jednymi z najzasobniejszych na świecie. Japonia dojrzała do tego, by odgrywać stosowną dla tak wysoko rozwiniętego państwa rolę na arenie międzynarodowej.
Dyplomacja japońska będzie się starała uniezależnić od amerykańskiej. W Tokio coraz powszechniejsze jest przekonanie, że Japonia powinna w większym stopniu sama dbać o swoje bezpieczeństwo i przestać polegać na amerykańskiej odsieczy. niepokojący dla Tokio jest wzrost potęgi Chin. Wszelka próba rozbudowy japońskich sił obrony czy zmiany ich statusu będzie wywoływać ostrą reakcję sąsiadów, szczególnie Chin. Pekin, Seul zwracają uwagę, że Tokio nigdy otwarcie nie przeprosiło za wyrządzone krzywdy i nie wyraziło z tego powodu skruchy. Większość Japończyków uważa, że Przeprosiny byłyby dla nich upokorzeniem.
|
ODSZKODOWANIA
Strona polska na pozycji słabszego
Przeciąganie liny o miliardy marek
KRZYSZTOF DAREWICZ
z Waszyngtonu
Kiedy 17 grudnia podpisano w Berlinie porozumienie o utworzeniu przez niemieckie władze i przedsiębiorstwa przemysłowe Funduszu "Pamięć, odpowiedzialność, przyszłość", który będzie dysponował kwotą 10 mld marek na wypłatę odszkodowań za pracę przymusową w III Rzeszy, wydawać się mogło, że teraz wystarczy już tylko załatwić kilka formalności i ponad dwa miliony żyjących jeszcze ofiar nazistowskiej polityki eksploatowania "robotników ze wschodu" szybko doczeka się zadośćuczynienia.
Negocjacje, które doprowadziły do porozumienia, były, bądź co bądź, bardzo trudne i trzeba było nie lada kompromisów, gróźb i nacisków, by Niemcy, upierający się początkowo przy kwocie 6 mld marek, przystali ostatecznie na 10 mld.
O skali kompromisu najlepiej bodaj świadczy, że strony reprezentujące poszkodowanych żądały początkowo 25 mld marek i, głównie ze względu na presję czasu, bo codziennie umiera kolejnych kilkudziesięciu poszkodowanych, zgodziły się w końcu na kwotę zadekretowaną berlińskim porozumieniem.
Do pełnego sukcesu jest jednak ciągle daleko. Przede wszystkim dlatego, że w czasie poprzedzających zawarcie porozumienia w Berlinie negocjacji nie rozwiązano kluczowego problemu zasad podziału puli odszkodowań. Różni on nadal nie tylko stronę niemiecką i przedstawicieli poszkodowanych, ale nawet w gronie tych drugich stanowi przedmiot zażartych sporów. W tym przeciąganiu liny na obu płaszczyznach strona polska znajduje się na pozycji słabszego.
Niemcy narzucają
Trudno jest oceniać negocjacje, które jeszcze trwają. Nie można więc z całą pewnością twierdzić, że to tylko cynizm strony niemieckiej doprowadził do stanu, że pieniądze leżą na stole, a po stronie ich odbiorców toczy się teraz żenujący konflikt o podział. Bo trzeba pamiętać, że od samego początku delegacje Polski i innych uczestniczących w negocjacjach krajów Europy Środkowej i Wschodniej (Białorusi, Czech, Rosji i Ukrainy), które reprezentują większość poszkodowanych, nalegały na jednoczesne z ustaleniem puli funduszu odszkodowawczego wypracowanie zasad jej podziału. Zwłaszcza po to, by zapobiec sytuacji, w której strona niemiecka mogłaby wpływać na kształt tych zasad.
Jeśli więc Niemcy z premedytacją doprowadzili do tego, że nadal nie wiadomo, jak podzielić 10 mld marek, to zapewne właśnie dlatego, iż doskonale zdawali sobie sprawę z kontrowersji między stronami reprezentującymi poszkodowanych i wynikającej z tego możliwości wpływania przez stronę niemiecką na sposób dysponowania pulą odszkodowań. Potwierdzeniem tych intencji jest przyjęty w środę 26 stycznia przez rząd niemiecki projekt ustawy o funduszu, który zawiera warunki od dawna kwestionowane przez reprezentantów poszkodowanych. Projekt ten, na przykład, przewiduje, że o zasadach podziału miałaby decydować rada nadzorcza funduszu.
To oznacza, że wbrew intencjom reprezentantów poszkodowanych, którzy woleliby wypracować zasady podziału przez kompromis polityczny, strona niemiecka usiłuje oddać rozwiązanie tego problemu w ręce częściowo przypadkowego grona, które podejmowałoby decyzje na zasadzie arytmetycznej większości i pod kontrolą Berlina.
Projekt ustawy pozbawia też prawa do odszkodowań osoby, które znajdowały się w granicach III Rzeszy od roku 1937, przeznacza 20 proc. funduszu na cele inne niż wypłaty odszkodowań za pracę przymusową oraz, co dotyczy zwłaszcza polskich poszkodowanych, nie wspomina nic o rekompensatach dla osób, które pracowały podczas wojny w niemieckich gospodarstwach rolnych. A przecież, podpisując porozumienie w Berlinie, reprezentanci poszkodowanych zgodzili się jedynie na przyjęcie kwoty 10 mld marek i formułę, że o zasadach jej podziału zdecydują we własnym gronie.
Strona żydowska kalkuluje
To, że zepchnięcie na dalszy plan kwestii podziału puli odszkodowań było przed 17 grudnia na rękę nie tylko stronie niemieckiej, znajduje potwierdzenie w grze uprawianej teraz przez część reprezentantów poszkodowanych, czyli stronę żydowską. Ona także najwyraźniej założyła bowiem, że dopóty jedność wśród poszkodowanych jest niezbędna, dopóki Niemcy nie zaakceptują w negocjacjach ogólnej kwoty funduszu odszkodowawczego. I że dopiero po tym łatwiej będzie wynegocjować, już bezpośrednio z Niemcami, korzystne warunki podziału, ponieważ strona żydowska dysponuje o wiele bardziej skutecznymi argumentami i możliwościami nacisku niż państwa Europy Środkowej i Wschodniej.
To zresztą również znajduje potwierdzenie w projekcie niemieckiej ustawy o funduszu odszkodowawczym. Zakłada on bowiem, że 2 mld marek, czyli 20 proc. puli, przeznaczonych zostanie nie na odszkodowania za pracę przymusową, lecz na tzw. Fundusz Roszczeń Majątkowych i Fundusz Przyszłościowy.
Co więcej, projekt ustawy z góry określa, że środkami Funduszu Roszczeń Majątkowych, który teoretycznie ma być przeznaczony dla ofiar "aryzacji" w III Rzeszy, czyli Żydów niemieckich, dysponować będzie Żydowska Konferencja Odszkodowawcza. Ponieważ prawo niemieckie już dawno uregulowało problem rekompensat dla ofiar "aryzacji", pieniądze z Funduszu Roszczeń Majątkowych poszłyby na "projekty społeczne" Żydowskiej Konferencji Odszkodowawczej, czyli, w praktyce, na finansowanie jej działalności.
Również Fundusz Przyszłościowy, mający się teoretycznie zajmować projektami edukacyjnymi związanymi z holokaustem, byłby de facto kolejnym źródłem finansowania działalności Żydowskiej Konferencji Odszkodowawczej, która w negocjacjach reprezentuje rozmaite żydowskie organizacje społeczne.
Ponadto projekt niemieckiej ustawy przewiduje, że wcześniej otrzymane przez poszkodowanych przez III Rzeszę rekompensaty odliczane byłyby od odszkodowań wypłacanych przez Fundusz "Pamięć, odpowiedzialność, przyszłość".
Rozwiązanie to byłoby korzystne dla poszkodowanych z państw Europy Środkowej i Wschodniej, którzy dotąd przeważnie nie dostali od Niemiec żadnych rekompensat, w przeciwieństwie do mieszkających na zachodzie i w Izraelu Żydów, których większość otrzymuje od dawna dożywotnie renty (Niemcy przeznaczają na nie 600 mln dol. rocznie). Ale, po spotkaniu w piątek 28 stycznia z przedstawicielami organizacji żydowskich w Nowym Jorku, reprezentujący w negocjacjach stronę niemiecką Otto Lambsdorff obiecał im wycofanie z projektu ustawy tego zapisu, co oczywiście spowoduje dalsze uszczuplenie puli odszkodowań mających przypaść obywatelom państw Europy Środkowej i Wschodniej.
Ofiary się kłócą
Źle się stało, że nie uzgodniono zasad podziału przed podpisaniem berlińskiego porozumienia - przyznają bez ogródek przedstawiciele Polski i pozostałych krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Państwa Europy Środkowej i Wschodniej zdecydowanie sprzeciwiają się więc oddaniu aż 20 proc. środków z funduszu na potrzeby Żydowskiej Konferencji Odszkodowawczej i są gotowe wyrazić zgodę na nie więcej niż 10 proc.
Kością niezgody jest też kwestia wysokości odszkodowań za pracę niewolniczą (wykonywaną przez więźniów obozów koncentracyjnych, jenieckich i gett, których połowę stanowią Żydzi) i za pracę przymusową (wykonywaną przez osoby deportowane do zakładów przemysłowych, instytucji publicznych i gospodarstw rolnych w III Rzeszy), w której to kategorii zdecydowaną większość stanowią obywatele krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Strona żydowska nalega, żeby odszkodowania za pracę niewolniczą były pięciokrotnie wyższe niż za pracę przymusową, a delegacje państw Europy Środkowej i Wschodniej proponują, żeby różnica była jedynie dwukrotna.
Poza tym strona żydowska jest podejrzewana o celowe zawyżanie rzeczywistej liczby poszkodowanych uprawnionych do rekompensat za pracę niewolniczą. Kwestia liczby ofiar jest źródłem sporów nie tylko ze stroną żydowską. Państwa Europy Środkowej i Wschodniej też mają z tym problem. Na przykład delegacja rosyjska podaje w miarę rozwoju negocjacji coraz nowe i coraz wyższe liczby poszkodowanych, stawiając pozostałe państwa Europy Środkowej i Wschodniej w trudnej sytuacji. Z tego powodu nie są bowiem one w stanie zaprezentować nawet silnej jedności we własnym gronie. To, oczywiście, nie uchodzi uwadze Niemiec.
Podczas spotkania z organizacjami żydowskimi w Nowym Jorku Otto Lambsdorff nie omieszkał więc "przestrzec" przed "niebezpiecznym", jego zdaniem, zgłaszaniem przez państwa Europy Środkowej i Wschodniej "coraz wyższej z tygodnia na tydzień" liczby czekających na odszkodowania. Sugestia to jednoznaczna - im więcej "ich", tym mniejsze odszkodowania przypadną "wam".
Argumenty decydują
Postępowanie strony żydowskiej jest poniekąd zrozumiałe. To amerykańscy adwokaci, których większość jest pochodzenia żydowskiego, doprowadzili do negocjacji z Niemcami na temat odszkodowań za pracą przymusową, gdyż zmusili je do tego składając w sądach pozwy zbiorowe. Gdyby doszło do rozpatrzenia tych pozwów, posiadającym rozległe interesy w USA koncernom niemieckim, które podczas wojny wykorzystywały robotników przymusowych, groziłyby kompromitujące i dotkliwe sankcje. Naturalne jest więc, że społeczność żydowska rości sobie teraz prawo do dużej części puli odszkodowań.
Polska i pozostałe kraje Europy Środkowej i Wschodniej są w tej sytuacji na pozycji słabszego. Nie mają bowiem za sobą potężnego lobby, jakim dysponuje strona żydowska w postaci prawników, sieci bardzo wpływowych w USA i Niemczech organizacji czy wielu czołowych amerykańskich polityków żydowskiego pochodzenia.
Nie mają też argumentu w postaci pozwów sądowych, bo ani ich sądy nie są przygotowane do prowadzenia tego rodzaju spraw, ani dobro stosunków z Niemcami, które odgrywają kluczową rolę we wprowadzaniu ich do struktur zachodnich, nie sprzyja podnoszeniu przez te państwa roszczeń uznanych w ich dwustronnych stosunkach z Niemcami za uregulowane. A bez pozwów państwa Europy Środkowej i Wschodniej nie mają praktycznie żadnego wpływu na kształt warunków prawnego zamknięcia negocjacji.
Skutek jest taki, że Otto Lambsdorff, zamiast w Warszawie czy Mińsku, rozmawia o warunkach podziału funduszu odszkodowawczego z żydowskimi organizacjami w Nowym Jorku, a dziesięciu z piętnastu uczestniczących w negocjacjach prawników nie popiera postulatów państw Europy Środkowej i Wschodniej i odmówiło udziału w zorganizowanych w czwartek i piątek (27 - 28 stycznia) konsultacjach na terenie Ambasady Polski w Waszyngtonie.
To natomiast oznacza, że czekający w naszym kraju na odszkodowania za pracę przymusową w III Rzeszy muszą się liczyć z tym, iż będą one miały tylko symboliczny charakter i wysokość zapewne bardzo daleko odbiegającą od oczekiwań.
|
Kiedy 17 grudnia podpisano w Berlinie porozumienie o utworzeniu przez niemieckie władze i przedsiębiorstwa przemysłowe Funduszu "Pamięć, odpowiedzialność, przyszłość", który będzie dysponował kwotą 10 mld marek na wypłatę odszkodowań za pracę przymusową w III Rzeszy, wydawać się mogło, że teraz wystarczy już tylko załatwić kilka formalności i ponad dwa miliony żyjących jeszcze ofiar nazistowskiej polityki eksploatowania "robotników ze wschodu" szybko doczeka się zadośćuczynienia. Trudno jest oceniać negocjacje, które jeszcze trwają. Nie można więc z całą pewnością twierdzić, że to tylko cynizm strony niemieckiej doprowadził do stanu, że pieniądze leżą na stole, a po stronie ich odbiorców toczy się teraz żenujący konflikt o podział. Jeśli więc Niemcy z premedytacją doprowadzili do tego, że nadal nie wiadomo, jak podzielić 10 mld marek, to zapewne właśnie dlatego, iż doskonale zdawali sobie sprawę z kontrowersji między stronami reprezentującymi poszkodowanych i wynikającej z tego możliwości wpływania przez stronę niemiecką na sposób dysponowania pulą odszkodowań. Potwierdzeniem tych intencji jest przyjęty w środę 26 stycznia przez rząd niemiecki projekt ustawy o funduszu, który zawiera warunki od dawna kwestionowane przez reprezentantów poszkodowanych. Projekt ten, na przykład, przewiduje, że o zasadach podziału miałaby decydować rada nadzorcza funduszu. A przecież, podpisując porozumienie w Berlinie, reprezentanci poszkodowanych zgodzili się jedynie na przyjęcie kwoty 10 mld marek i formułę, że o zasadach jej podziału zdecydują we własnym gronie. To, że zepchnięcie na dalszy plan kwestii podziału puli odszkodowań było przed 17 grudnia na rękę nie tylko stronie niemieckiej, znajduje potwierdzenie w grze uprawianej teraz przez część reprezentantów poszkodowanych, czyli stronę żydowską.Źle się stało, że nie uzgodniono zasad podziału przed podpisaniem berlińskiego porozumienia - przyznają bez ogródek przedstawiciele Polski i pozostałych krajów Europy Środkowej i Wschodniej.Kością niezgody jest też kwestia wysokości odszkodowań za pracę niewolniczą i za pracę przymusową.
|
USA
Uciekinierzy z "Zawiszy Czarnego" stali się bohaterami mediów. Przez wiele lat zmagali się z mitem "polskich żeglarzy".
Wielka ucieczka
Waldemar Kaczmarski dziś
JAN PALARCZYK
JAN PALARCZYK z San Francisco
Dzień Niepodległości to w Stanach Zjednoczonych święto szczególne. 4 lipca w całym kraju odbywa się wielki festiwal wolności, po południu trwa pokaz ogni sztucznych, a przed kamerami i mikrofonami ustawiają się imigranci, którzy opowiadają, z jakiego trudu i cierpienia wyzwoliła ich Ameryka, jak w nowym kraju odnaleźli szczęście, spokój i godziwy zarobek. Są to ulubione programy Amerykanów - tego dnia tysiące cudzoziemców podnoszą prawą rękę w geście przysięgi, by stać się obywatelami Stanów Zjednoczonych.
Piętnaście lat temu do portu w Detroit zawinął "Zawisza Czarny", aby swą obecnością uświetnić polski festiwal przy Hart Plaza. Polski żaglowiec przypłynął z Kanady szlakiem wodnym rzeki św. Wawrzyńca oraz jezior Ontario i Erie. W Detroit witała go Polonia. "Zawisza" zabierał na pokład gości i odbywał z nimi krótkie rejsy po rzece. Niejaki Roman Rewald, amerykański prawnik polskiego pochodzenia, zabrał w taką podróż swoją dziewczynę, Paulę Gribbs. Na statku poznał żeglarza, któremu zostawił swą wizytówkę. Rewald był adwokatem w prestiżowej firmie Lopatin, Miller & Plunkett. Firma zajmowała wieżowiec z widokiem na Hart Plaza i rzekę Detroit.
We dwóch raźniej
Był sierpień 1984. W trakcie pożegnalnej nocy "Zawiszy" w Detroit - jacht odpływał rano do Toronto - Waldemar Kaczmarski z Nowej Soli, 23-letni student architektury Politechniki Wrocławskiej, ów żeglarz, któremu Rewald zostawił wizytówkę, podszedł do kapitana i powiedział, że schodzi na ląd. Kapitan Jan Sauer dał mu pół godziny na zastanowienie się i podjęcie decyzji. - Chciałem grać fair - wspomina dziś Kaczmarski. - Wróciłem, podziękowałem mu za to, że był kapitanem, i powtórzyłem, iż opuszczam statek. Kapitan strasznie się wtedy zdenerwował, zwyzywał mnie od najgorszych i powiedział, żebym się wynosił. A potem dodał, że nie wyda mi paszportu, bo dokument ten jest własnością Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i do niej należy.
Parę minut przed północą 12 sierpnia 1984 roku Kaczmarski zszedł z pokładu "Zawiszy". Towarzyszył mu 25-letni Grzegorz Sołowiej, student ostatniego roku budownictwa na politechnice w Rzeszowie. - We dwójkę ucieka się łatwiej. Byliśmy bez dokumentów. W kieszeniach mieliśmy razem może 20 dolarów.
Polonia żegnała jacht, który z Kanady miał powrócić do Gdańska. - Na molo poprosiliśmy jakichś Polaków, by wzięli nasze podręczne torby.
- Nocą chodziliśmy po centrum Detroit i było jak w "Emigrantach" Mrożka. Tam i z powrotem, chociaż nie było nikogo. Staraliśmy się chodzić szybko i zdecydowanie, bo jak się idzie szybko, to znaczy, że się dokądś zmierza. A my chodziliśmy tak donikąd do piątej nad ranem.
Kiedy zaczęło świtać, poszli na kawę na pokład innego polskiego jachtu. - Czy wiecie o tym, że dwóch z "Zawiszy" dało tej nocy nogę? Uciekinierzy udali zdziwienie.
Jak przechytrzyć "federalnych"
W poniedziałek 13 sierpnia rozpoczął się wyścig z czasem. Kapitan "Zawiszy" zawiadomił straż graniczną o ucieczce dwóch członków załogi. Straż powiadomiła urząd imigracyjny INS. "Federalni" zarządzili obławę. - To nie są żadni prześladowani żeglarze, to są kadeci - mówił potem mediom rzecznik federalnego urzędu.
Zarówno Kaczmarski, jak i Sołowiej nie przypłynęli na pokładzie "Zawiszy" z Gdańska. Do Kanady przylecieli z Warszawy samolotem i na pokład weszli w Quebecu jako żeglarze praktykanci. - Mam gotowy helikopter i jak tylko ich znajdziemy, zaraz odstawimy na jacht - odgrażał się szef urzędu INS w Detroit, James Montgomery.
O 9.00 rano Kaczmarski wyciągnął z kieszeni wizytówkę, podszedł do telefonu przy słupie na Hart Plaza i zadzwonił do firmy Rewalda.
- May I help you? - zapytała sekretarka.
- Kobieto, żebyś ty wiedziała, jak możesz mi pomóc - pomyślał nie mówiący jeszcze po angielsku uciekinier i wydukał do słuchawki swoje nazwisko. O dziwnym telefonie firma zawiadomiła prawnika. W gabinecie jego szefa znajdowała się luneta. Polak zaczął przez nią oglądać teren Hart Plaza. Polecił, by wszystkie telefony były przełączane bezpośrednio do niego. Kiedy na biurku zadzwonił telefon, Rewald namierzył lunetę na słup z aparatem telefonicznym, gdzie stali dwaj żeglarze. - Nie ruszajcie się stamtąd ani na krok - polecił i zadzwonił do swej ukochanej. Chodziło o to, kto pierwszy dotrze do uciekinierów.
Mecenas Paula Gribbs była szybsza od "federalnych". Wsadziła dwóch żeglarzy do swego samochodu. Przez telefon komórkowy połączyła się z urzędem INS, by uprzedzić, że wiezie "swoich klientów", którzy złożą wniosek o azyl polityczny. Tym samym uciekinierzy uzyskali chwilową "nietykalność". Władze federalne nie ukrywały potem w mediach swej wściekłości. Dwudziestoparoletni chłopcy z "Zawiszy" nie mogli bowiem lepiej trafić: Paula była córką byłego burmistrza Detroit, a potem sędziego Sądu Apelacyjnego w Michigan. I dziewczyna postawiła całe Detroit na nogi.
Media oszalały
- W tym urzędzie przesłuchania trwały parę godzin - wspomina Kaczmarski. - Chodzili koło nas agenci z wielkimi rewolwerami u pasa. Jakaś Murzynka zadawała nam pytania z formularza, a my musieliśmy na nie odpowiadać. Na koniec stwierdziła, że nie mamy podstaw do azylu i że możemy wracać do Polski. A wtedy Paula powiedziała, że w takim razie złożymy uzupełniające zeznania na piśmie, ale potrzebujemy na to parę dni. I tak też się stało.
Na schodach urzędu czekała na nich pierwsza ekipa telewizyjna, potem druga, trzecia. W swoim biurze Rewald zorganizował uciekinierom konferencję prasową. - "Polscy żeglarze" mają niezwykle małe szanse na otrzymanie azylu - mówił dziennikarzom. - Przeciwko nim działają statystyki.
Rewald poprosił o pomoc swego kolegę Mariusza Ziomeckiego z "Detroit Free Press". - Tak jak rodzimy się i umieramy bez doświadczenia, także uciekamy, nie wiedząc, jak to należy właściwie zrobić - wyjaśniał Ziomecki na drugi dzień na łamach tej gazety. Ktoś inny przypominał, że minęło dopiero 5 tygodni od wielkich obchodów Święta Niepodległości w Detroit.
Wtedy amerykańskie media oszalały. Zejście na ląd po trapie zacumowanego "Zawiszy" zamieniło się w "skok ze statku", "wybór wolności", "brawurowy czyn". Telewizja pokazywała "Zawiszę" na festiwalu, a potem uciekinierów jeszcze wśród załogi, na koniec zaś - już na wolności i bez swego jachtu. Była to jedna z najlepiej sfilmowanych "ucieczek" w historii mediów w Detroit. O "polskich żeglarzach" nakręcone zostały wtedy setki metrów taśmy. Stali się bohaterami metropolii.
Azyl dla żeglarzy
Był to rok wyborów. W Białym Domu urzędował Ronald Reagan. - Zrobię wszystko, aby pomóc "polskim żeglarzom" - zapewniał media demokratyczny senator Carl Levin - już rozmawiałem w tej sprawie z Departamentem Stanu. Prasa twierdziła, że na terenie Metro Detroit mieszka około 800 tys. wyborców polskiego pochodzenia. Za sprawą Ziomeckiego gazeta "Detroit Free Press" ogłosiła ankietę z pytaniem, czy "polscy żeglarze" powinni otrzymać azyl polityczny. Prawie wszyscy czytelnicy domagali się, aby Ameryka zatrzymała swych nowych bohaterów.
- Takie przypadki zdarzają się od czasu do czasu, ale nie towarzyszą im powody polityczne - mówił w mediach Jacek Gaca z Konsulatu PRL w Chicago. - Kapitan nas nawet o tej ucieczce nie zawiadomił.
- Przecież to nie jest zgodne z prawem. "Polscy żeglarze" winni złożyć wniosek o azyl po przekroczeniu granicy, czyli w Kanadzie, a nie dopiero w USA - coraz słabiej bronił się rzecznik urzędu INS.
Wobec tak wielkiej kampanii prasowej, nacisku polityków oraz przypuszczalnych monitów z Waszyngtonu szef urzędu James Montgomery poczuł, że traci grunt pod nogami. Uświadomił sobie, że nikt nie popiera stanowiska urzędu, a społeczność Detroit oczekuje happy endu. Wkrótce "polscy żeglarze" dostali azyl. Federalni przegrali pojedynek z Paulą Gribbs. Zwyciężyli uciekinierzy oraz ich prawnicy, którzy sprawę prowadzili bezpłatnie.
Ucieczka od sławy
Ceną wolności uciekinierów stała się utrata anonimowości. Telewizja towarzyszyła im, kiedy szli na zakupy lub na spacer z psem. Niewielu znało ich nazwiska, ale każdy mieszkaniec rozpoznawał na ulicy Sołowieja i Kaczmarskiego jako "polskich żeglarzy". Mijały lata, a oni podczas każdego Święta Niepodległości musieli znowu odgrywać swe role. Byli pod dużą presją. Przez pierwszy rok pracowali razem w fabryce. Potem ich drogi się rozeszły.
Grzegorz Sołowiej zmarł na zawał serca. Kaczmarski poznał prof. Jerzego Staniszkisa, który pomógł mu w kontynuowaniu studiów na uniwersytecie w Detroit. Dzięki Staniszkisowi został amerykańskim architektem. Ale kiedy nadchodził czwarty lipca, znowu musiał stawać przed kamerami. - Tego się już nie dało wytrzymać. Wszystko zaczynało się od nowa.
W 1989 roku Kaczmarski uciekł przed mitem "polskich żeglarzy". Z Detroit przeprowadził się do Kalifornii. - Zamieniłem cygańskie życie w światłach reflektorów na życie rodzinne w kalifornijskiej hacjendzie.
Co robią dzisiaj:
Roman Rewald i Paula Rewald Gribbs - małżeństwo prawników amerykańskich polskiego pochodzenia. Rewald jest wiceprzewodniczącym Polsko-Amerykańskiej Izby Handlowej. Mieszkają w Warszawie.
Mariusz Ziomecki - dziennikarz, szef "Komputer świat" (Alex Springer), mieszka w Warszawie.
Jerzy Staniszkis - emerytowany prof. architektury, mieszka w Warszawie, autor pomnika AK przed budynkiem Sejmu.
Waldemar Kaczmarski - architekt w Kalifornii, mieszka we własnym domu w Palo Alto z żoną i dwiema córkami.
|
Piętnaście lat temu do portu w Detroit zawinął "Zawisza Czarny", aby swą obecnością uświetnić polski festiwal przy Hart Plaza. W Detroit witała go Polonia. "Zawisza" zabierał na pokład gości i odbywał z nimi krótkie rejsy po rzece. Niejaki Roman Rewald, amerykański prawnik polskiego pochodzenia, zabrał w taką podróż swoją dziewczynę, Paulę Gribbs. Na statku poznał żeglarza, któremu zostawił swą wizytówkę. W trakcie pożegnalnej nocy "Zawiszy" w Detroit Kaczmarski zszedł z pokładu. Towarzyszył mu 25-letni Grzegorz Sołowiej. - We dwójkę ucieka się łatwiej. Byliśmy bez dokumentów. W kieszeniach mieliśmy razem może 20 dolarów.W poniedziałek 13 sierpnia rozpoczął się wyścig z czasem. Kapitan "Zawiszy" zawiadomił straż graniczną o ucieczce dwóch członków załogi. Straż powiadomiła urząd imigracyjny INS. "Federalni" zarządzili obławę. - To nie są żadni prześladowani żeglarze, to są kadeci - mówił potem mediom rzecznik federalnego urzędu.Mecenas Paula Gribbs była szybsza od "federalnych". Wsadziła dwóch żeglarzy do swego samochodu. Przez telefon komórkowy połączyła się z urzędem INS, by uprzedzić, że wiezie "swoich klientów", którzy złożą wniosek o azyl polityczny. Tym samym uciekinierzy uzyskali chwilową "nietykalność". Dwudziestoparoletni chłopcy z "Zawiszy" nie mogli lepiej trafić: Paula była córką byłego burmistrza Detroit, a potem sędziego Sądu Apelacyjnego w Michigan. I dziewczyna postawiła całe Detroit na nogi. O "polskich żeglarzach" nakręcone zostały wtedy setki metrów taśmy. Stali się bohaterami metropolii.Był to rok wyborów. W Białym Domu urzędował Ronald Reagan. - Zrobię wszystko, aby pomóc "polskim żeglarzom" - zapewniał media demokratyczny senator Carl Levin - już rozmawiałem w tej sprawie z Departamentem Stanu. Prasa twierdziła, że na terenie Metro Detroit mieszka około 800 tys. wyborców polskiego pochodzenia. Wobec tak wielkiej kampanii prasowej Wkrótce "polscy żeglarze" dostali azyl. Ceną wolności uciekinierów stała się utrata anonimowości.
|
Barbara Hoff przez lata dyktowała modę polskiej ulicy i pozostała jedną z nielicznych polskich projektantek, które zarabiają na modzie
Ciuchy dla ludzi
Barbara Hoff od lat nie ujawnia ani przychodów Hofflandu ani nawet wielkości swoich kolekcji. Zdradza tylko, że rocznie przygotowuje około stu nowych wzorów.
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
ANITA BŁASZCZAK
W latach 70. i 80. po modne ciuchy z Hofflandu przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski, a przy firmowym stoisku w warszawskim Juniorze stały w pogotowiu nosze dla mdlejących w kolejkach. Dzisiaj kolejek, co prawda, już nie ma, ale mimo ogromnej konkurencji nowe kolekcje Barbary Hoff wciąż szybko znikają z wieszaków. Jej recepta na sukces jest prosta: modne, tanie i dla ludzi. Tyle że Barbara Hoff jest chyba jedną osobą, której udało się wprowadzić ją w życie.
Niebieskie dżinsy, czarna trykotowa bluzka, czarna skórzana kurtka, zamszowe buty, trochę oryginalnej srebrnej biżuterii. Ciemne, krótko obcięte włosy. Żadnego kreowania aury wielkiej projektantki mody, ekstrawagancji. Barbara Hoff przyznaje, że sama nie lubi się ubierać. Nie lubi też chodzić po sklepach ani oglądać ciuchów. Po co, skoro to, co wisi na wieszakach, to już przeszłość, a ubierać się w to, co będzie modne w następnym sezonie, nie ma sensu - wielu uznałoby to za dziwactwo. Dlatego odzież, nawet buty, kupuje jej mąż. Tych ubrań nie potrzebuje zresztą dużo: męskie dżinsy ("jak pasuje mi jakiś fason, to zaraz wycofują go z produkcji" - wzdycha), trykoty, kurtki - najchętniej skórzane. Może to przesyt modą, którą zajmuje się przez większą część doby.
Ideologiczne mini
Modę, oczywiście, zawsze bardzo lubiła. Jednak nie bardziej niż wiele młodych dziewczyn. Skończyła historię sztuki, która nadal ją zresztą pasjonuje. Jest dziennikarką i humanistką, a modą interesowała się jako działem kultury. Dlaczego więc nią się zajęła? Tłumaczy, że z przyczyn ideologicznych. - Uważałam, że człowiek, który tu mieszka, myśli o tym kraju, ma obowiązek zrobić coś, co przyda się innym ludziom, rozszerzy ich horyzonty. Byliśmy przecież zupełnie odcięci od zachodu. Pomyślałam sobie, że moda to jakaś możliwość wpuszczenia tutaj trochę powietrza ze świata - mówi Barbara Hoff.
Debiutowała jako dziennikarka pisząca o modzie do "Przekroju". Choć nie było żurnali, mało kto jeździł za granicę, jej się jakoś udawało ("Z ogromnym trudem" - dodaje) zdobywać informacje, wiedzieć, co jest modne w świecie.
Po pewnym czasie samo tylko pisanie o światowej modzie przestało jej wystarczać, zwłaszcza że w polskich sklepach wisiały zupełnie inne rzeczy. Jak zaczęła robić kolekcje?
- Zna pani ten kawał? W telewizji bogaty człowiek opowiada, jak doszedł do majątku: "Kupiłem dwa ogórki, zakisiłem i sprzedałem, potem kupiłem cztery, zakisiłem i sprzedałem, potem kupiłem osiem ogórków, zakisiłem i sprzedałem, potem szesnaście...". "I z tego pan zrobił ten majątek?" "Nie, potem zmarła moja ciocia w Ameryce".
Cioci w Ameryce nie miała, ale gdy tam pojechała, zobaczyła, jak się robi masową modę. Do Polski wróciła już z gotowym planem. Pierwsza kolekcja, którą przygotowała od razu była ogromna; w tysiącach sztuk, w tym tysiące kolorowych minispódniczek ze sztruksu.
To tylko eksperyment
- Chciałam, żeby było tanie, modne i dla ludzi. Interesowała mnie tylko modna masówka - mówi Hoff. Do dużej skali musiał być duży sklep. Największy był wtedy warszawski CDT (Centralny Dom Towarowy; późniejsze DT Centrum). Zaproponowała więc dyrektorowi CDT, że zrobi dla niego modną kolekcję. Zapewnia, że do tego pomysłu przekonała go bez pomocy znajomości czy poręczeń. Inna sprawa, że przecież nie była anonimową osobą, lecz znaną dziennikarką, autorytetem w sprawach mody. Poza tym nie chciała żadnych pieniędzy. Pierwszą kolekcję, 11 tys. sztuk ubrań, wyprodukowała warszawska Cora. I dyrektor CDT, i dyrektor Cory podpisali z nią umowę w ciemno. - To był taki żart z ich strony; że oni w ogóle nie oglądają projektów. Podpisują, a pani Basia niech się męczy - wspomina Barbara Hoff.
Sama więc przygotowała wzory, wyszukała materiały i nadzorowała produkcję. W pierwszym dniu sprzedaży jej kolekcji przyszedł tłum ludzi. Od razu wybito szyby wejściowe, trzeba było wołać milicję.
- Gdy tam przyszłam, zawołali mnie na zaplecze. Ekspedientki płakały, bo im tam kradli, i mówiły, że mnie nie wypuszczą, jeśli nie przysięgnę, że więcej tego nie zrobię. Siedziałam i powtarzałam, że nie mogę przysiąc, bo nigdy nie kłamię - dodaje projektantka.
Marek Borowski, wicemarszałek sejmu, który w latach 1969-1983 pracował najpierw w Cedecie, a potem w DT Centrum (jako ekspert ds. ekonomicznych), wspomina, że ówczesnemu dyrektorowi przedsiębiorstwa, Albinowi Kostrzewskiemu udało się przekonać władze do kolekcji Hoff, określając całe przedsięwzięcie modnym wówczas słowem "eksperyment". To miał być eksperyment w handlu - dowieść, że i u nas można produkować na masową skalę ładne, tanie kolekcje.
Stał się też eksperymentem w modzie.
- Barbara Hoff zaistniała jako pierwsze samodzielne nazwisko w polskiej modzie. To dzięki niej w Polsce zaczęto doceniać coś takiego jak moda, a ulica, zwłaszcza warszawska, dzięki temu, że miała Hoffland, zupełnie inaczej wyglądała - uważa projektant Bernard Hanaoka, który mówi o Hoff jako o "wielkiej damie polskiej mody".
Bez złotego tiulu
Tłumy przed stoiskiem z kolekcją Hoff utrzymały się także potem, gdy przeniesiono je do nowo otwartego Juniora. Po ciuchy od Hoff przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski - stojąc godzinami i mdlejąc w długich kolejkach. W pogotowiu obok czekały nosze. Viola Śpiechowicz, projektantka mody i współwłaścicielka firmy Odzieżowe Pole, wspomina, że przyjeżdżała z Łodzi ubierać się w Hofflandzie.
- Barbara Hoff miała bardzo duży udział w rozwoju polskiej mody. Dowiodła, że jest możliwe kreowanie u nas mody. Być może to właśnie dzięki niej podjęłam decyzję, żeby zająć się tym samym - mówi Śpiechowicz.
W latach 70. i 80. dla Barbary Hoff pracowało ok. 20 zakładów. Angielsko brzmiącą nazwę jej stoiska - Hoffland - wymyśliły trzy studentki z warszawskiej ASP w zorganizowanym przez DT Centrum konkursie na projekt stoiska. Doszły do wniosku, ze skoro jest amerykański Disneyland dla dzieci, to będzie polski Hoffland dla młodzieży.
Hoffland działał poza systemem centralnie sterowanego handlu. Barbara Hoff omijała zjednoczenia, rozdzielniki, przydziały, komisje, które siedziały, oglądały projekty i decydowały, czy to się nadaje do sklepu. Być może, udawało się to dlatego, że przez pierwszych 13 lat swoje kolekcje przygotowywała za darmo. Żyła z pensji dziennikarki "Przekroju". Dopiero potem dostała pół etatu w DT Centrum.
Cały czas jednak pracowała tak, jak się to robi na świecie: prosto od producenta do sklepu. - Sukces Hofflandu polegał też na tym, że działaliśmy tak, jak teraz to się robi, zgodnie z zasadami wolnego rynku - podkreśla Hoff, która i obecnie, i wtedy sama wszystkiego pilnowała.
- To genialny człowiek. Była nie tylko projektantką, ale i zaopatrzeniowcem; pilnowała sprzedaży, badała popyt, jeździła po fabrykach, stała dyrektorom nad głową i wyciągała tkaniny, pilnowała, aby ci, którzy mieli szyć, szyli jak trzeba - wspominają Marek Borowski.
Jej klientki pamiętają, że w Hofflandzie zawsze coś można było kupić, nawet w czasach pustych półek początku lat 80.
- Nie wymyślam nierealnych cudów. Próbuję coś zrobić z tego, co jest, zamiast siedzieć i płakać, że nie realizują moich projektów, bo ja chcę złoty tren z tiulu, a mam ścierkę. I ze ścierki coś można ukręcić. W Polsce nigdy nie było tak, że nie można było nic zdobyć - mówi Barbara Hoff - Jestem bardzo uparta; tak długo bombardowałam, że w końcu mi się udawało. Sama się teraz zastanawiam, jak ja tego dokonywałam, bo przecież tych ciuchów było strasznie dużo - .
Podkreśla, że nie miała żadnych przywilejów. Nie dostarczała przecież mody dla działaczy partyjnych i ich żon, nie robiła pokazów w radzieckiej ambasadzie. A niektórzy robili. Ona ubierała ulicę.
- Chciałam tylko, żeby ludzie mieli się w co ubrać, i to była moja cała ideologia. To tak, jakbym piekła chleb - porównuje.
Utrzymać niskie ceny
Dzisiaj, kiedy większość znanych przed 1989 r. firm odzieżowych z trudem radzi sobie na konkurencyjnym rynku, a wiele padło - ze sztandarową Modą Polską na czele - w Hofflandzie nadal ciuchy szybko znikają z wieszaków. W 1997 r. "Gazeta Stołeczna" informowała, że w Hofflandzie na pewien czas wróciła nawet społeczna lista: trzeba było zapisać się, aby kupić modne czarne długie sukienki-koszulki. Codzienne dostawy sprzedawały się w kilka minut. Dziś szybko znika z wieszaków kolekcja z modnego lnu.
- Ubrania w Hofflandzie rozchodzą się jak ciepłe bułeczki -uważa Katarzyna Górecka, rzecznik sprywatyzowanych w 1998 r. DT Centrum SA. O wielości sprzedaży, dochodach Hofflandu nie chce mówić ani ona, ani Barbara Hoff, która konsekwentnie od lat nie ujawnia nawet wielkości kolekcji. Zdradza tylko, że rocznie przygotowuje ok. 100 wzorów. Szyje tysiące sztuk. To daleko do skali produkcji z lat 70. i 80., gdy w Hofflandzie sprzedawano dziesiątki tysięcy egzemplarzy popularnych modeli, ale i tak dużo.
Tak jak wtedy Hoff zajmuje się organizacją produkcji i sprzedaży. Nie założyła jednak własnej firmy, chociaż władze DT Centrum proponowały jej taki układ. - Ja nie jestem business woman, nie mam sklepu. Gdybym chciała robić pieniądze, to może bym w ciuchach nie robiła - mówi.
Tak jak przedtem, nadal jest pracownikiem DT Centrum, choć dostaje też honoraria za projekty swoich kolekcji. Ciągle też ma dużą samodzielność - cała sprzedaż w Hofflandzie musi być z nią uzgadniana. Ma biuro, gdzie poza nią pracują jeszcze tylko dwie osoby i jej asystentka. Podkreśla, że Hoffland jest dochodowy. Prywatny właściciel DT Centrum (holenderska grupa Eastbridge) nie utrzymywałby przecież przynoszącego straty działu. A Hoffland nie tylko wciąż jest, ale się rozwija: jego filie otwarto w wyremontowanych Galeriach Centrum w Szczecinie i we Wrocławiu.
Z tego akurat Barbara Hoff nie jest specjalnie zadowolona. Nie ma czasu tam jeździć, a sama lubi wszystko sprawdzić. Do warszawskiego Hofflandu zagląda w każdej wolnej chwili: zmienia kompozycje stoiska, przewiesza ciuchy na wieszakach, doradza klientkom. - Od kilku osób usłyszałam, że po raz pierwszy spotkały taką pomocną ekspedientkę - śmieje się Barbara Hoff. Uważa, że to konieczne; ciuchy to bardzo skomplikowany biznes. - Trzeba pilnie śledzić, co idzie a co nie; nie można pozwolić by za długo leżały na ladzie.
Co można zrobić z sukienkami, które wychodzą z mody? Wyprzedaż? Przecież wokół pełno bazarów, lumpeksów z niskimi cenami. - Nie ma już takiego głodu ciuchów jak przed laty. Jeśli komuś ciuch się nie podoba, to nawet za 5 zł go nie kupi - uważa Barbara Hoff.
Jej recepta na sukces w modzie: tanio, na czasie i dla ludzi, sprawdza się nadal.
Co prawda, teraz trudniej utrzymać niskie ceny. Drożeje transport. Coraz częściej kolekcje Hofflandu szyte są z importowanych tkanin, bo ubywa krajowych producentów. Lepsze materiały są drogie - np. modny teraz len. Kiedyś było kilkadziesiąt fabryk lnu, teraz zostały cztery, które muszą płacić cło na sprowadzany z zachodu surowiec, co bardzo podwyższa koszty. - Co mam robić, gdy modne są długie spódnice - szyć mini, żeby było tanio? - irytuje się Barbara Hoff. Problemy są też z szyciem; padają spółdzielnie, państwowe fabryki, które z nią współpracowały. Te, które zostały, zwykle ratują się szyciem na zlecenie zachodnich kontrahentów. Likwidują wzorcownie i nie mogą już przygotowywać własnych projektów. Inne są zbyt daleko. Dla Barbary Hoff takie szycie na odległość jest niemożliwe - przecież sama musi wszystkiego dopilnować.
Zdobyć ulicę
Barbara Hoff przyznaje, że po 1989 roku pomyślała sobie, że skoro system padł, to jej misja już się skończyła. Ma mnóstwo pomysłów, chciałaby dużo rzeczy napisać, bo uważa, że tak naprawdę to marnuje swój talent literacki. Ale przez lata polubiła zawód projektanta. Do Hofflandu przychodzili ludzie, którzy mówili, że w zalewie tandety tylko tu mogą znaleźć coś z gustem i niedrogiego. Miała też zakłady, które dla niej pracowały. No, i zawsze trochę lubiła walczyć. - To zabawne, że w tym całym otoczeniu, konkurencji firm zachodnich moja kolekcja wciąż się dobrze sprzedaje - nie kryje satysfakcji Barbara Hoff.
Nie organizuje pokazów (jej zdaniem, nie zwiększają sprzedaży) ani nie reklamuje Hofflandu. Przypomina, że Benetton, mimo drogich kampanii reklamowych, nie odniósł sukcesu w Polsce.
Jak jej się to udaje?
- To moja wiedza, moje know-how, nie sprzedam tego tak łatwo - podkreśla Hoff.
W opinii Bernarda Hanaoki Barbara Hoff jest osobą, która potrafi znakomicie wychwycić to, co w modzie najważniejsze; ma ten nadzwyczajny puls mody. Takie wyczucie miała Coco Chanel. Według niego, Barbarze Hoff udało się to, co osiąga niewielu projektantów: zdobyła ulicę, dotarła ze swymi kolekcjami do mas.
- Jej kolekcje są kwintesencją mody ulicy. A to stawia Hoff w gronie najlepszych światowych projektantów - uważa Hanaoka.
Sama Barbara Hoff mówi, że po prostu chce robić rzeczy z sensem.
- Gdyby to wisiało bez potrzeby, to byłoby bardzo przykre. W tych ciuchach jest dużo pracy: ktoś siedział, szył, garbił się i męczył. Okropna robota to szycie. I potem to wszystko ma być wyrzucone, przecenione na złotówkę? To bez sensu. Po co robić jakieś chały? Jeśli robić ciuchy, to tak, aby ktoś je nosił i czuł się w nich szczęśliwy. -
|
W latach 70. i 80. po modne ciuchy z Hofflandu przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski. Dzisiaj kolejek już nie ma, ale mimo ogromnej konkurencji kolekcje Barbary Hoff wciąż szybko znikają z wieszaków. Jej recepta na sukces jest prosta: modne, tanie i dla ludzi. Tyle że Barbara Hoff jest chyba jedną osobą, której udało się wprowadzić ją w życie. Barbara Hoff przyznaje, że sama nie lubi się ubierać. Modę, oczywiście, zawsze bardzo lubiła. Debiutowała jako dziennikarka pisząca o modzie do "Przekroju". Po pewnym czasie samo tylko pisanie o światowej modzie przestało jej wystarczać. Pierwsza kolekcja, którą przygotowała od razu była ogromna; w tysiącach sztuk. Sama przygotowała wzory, wyszukała materiały i nadzorowała produkcję. W pierwszym dniu sprzedaży jej kolekcji przyszedł tłum ludzi. W latach 70. i 80. dla Barbary Hoff pracowało ok. 20 zakładów. Hoffland działał poza systemem centralnie sterowanego handlu. - Sukces Hofflandu polegał też na tym, że działaliśmy zgodnie z zasadami wolnego rynku - podkreśla Hoff, która i obecnie, i wtedy sama wszystkiego pilnowała. - Nie wymyślam nierealnych cudów. Próbuję coś zrobić z tego, co jest - mówi Barbara Hoff. Dzisiaj, kiedy większość znanych przed 1989 r. firm odzieżowych z trudem radzi sobie na konkurencyjnym rynku, w Hofflandzie nadal ciuchy szybko znikają z wieszaków.
|
Prezydent miasta: Jeśli Pruszków zostanie zniesławiony, wytoczymy proces. Mieszkańcy: Opinii się nie zwalczy. Problem skończy się razem z mafią. To sprawa dla policji i prokuratury.
Pruszków kontratakuje
- To wieś ulicówka, sypialnia bez deptaku. Nie ma porządnej kawiarni. Nie ma dokąd pójść - twierdzą niektórzy mieszkańcy Pruszkowa
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
RADOSŁAW JANUSZEWSKI
Pół godziny drogi kolejką od centrum Warszawy leży jedno z najsłynniejszych ostatnio miasteczek - Pruszków. Jeszcze kilkanaście lat temu znany był z fabryki ołówków i szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Teraz jego nazwa stała się synonimem najgroźniejszej grupy przestępczej. A wszystkiemu winni są ponoć dziennikarze.
"Bardzo dokładnie analizujemy wszystkie przypadki używania nazwy miasta Pruszków w mediach i jesteśmy przygotowani do obrony imienia naszego miasta środkami i metodami przewidzianymi prawem" - napisał "w imieniu mieszkańców miasta" prezydent Pruszkowa Jan Starzyński w "Liście otwartym do środków masowego przekazu." Zapachniało sądem.
W obronie dobrego imienia
Zarząd miasta przy pomocy warszawskiego Centrum Badań Regionalnych opracował "Strategię rozwoju Pruszkowa" sięgającą aż 2015 roku. List otwarty jest jednym z jej elementów. Ma pomóc w zmianie wizerunku miasta. Prezydent nie ma pretensji o to, że mówi się "mafia pruszkowska", ale ostrzega: - Jeśli zdarzą się skrajne przypadki, to znaczy zwroty: Pruszków zabija, Pruszków atakuje, i to bez cudzysłowu, przewidujemy skierowanie sprawy na drogę sądową, będziemy chronić dobrego imienia miasta.
A że proces może być trudny? - Od tego są prawnicy - mówi prezydent.
Maria Łobzowska jest radcą prawnym, pracuje dla zarządu miasta. Zastanawia się głośno: - To byłaby ciężka sprawa do obrony. Miasto mogłoby wytoczyć proces o naruszenie dóbr osobistych osoby prawnej, bo przecież gmina ma osobowość prawną. To byłoby powództwo cywilnoprawne. Żądalibyśmy przeprosin za kojarzenie miasta z kijem bejsbolowym.
Ale za chwilę waha się: - Po co od razu sprawa, przecież można by zakończyć to ugodą, polubownie.
A poza tym mafia nie istnieje - pani radca sporo rzeczy czyta i nie spotkała definicji tego pojęcia. Opowiada natomiast ciekawą historię, jak kupiła w Podkowie Leśnej dom od człowieka, który zgrał się w karty. Trzy razy przyjeżdżali do niej późnym wieczorem jacyś ostrzyżeni, muskularni mężczyźni i pytali o byłego właściciela. Mówili, iż są z kasyna i nauczą go, że długi się spłaca. Musiała ich sądem postraszyć, żeby przestali ją nachodzić.
Jest mafia, czy jej nie ma
Prezydent Starzyński twierdzi, że za jego kadencji na terenie Pruszkowa nie było przejawów działalności mafii.
- Były wymuszenia na terenie Komorowa, za Pruszkowem. Czyta się o Mikołajkach - aresztowano tam jakiegoś Syryjczyka i dwóch mieszkańców Warszawy, a w mediach podają, że to Pruszków - żali się. - Legendarny boss "Pruszkowa", "Pershing", nigdy nie był mieszkańcem Pruszkowa, mieszkał w Ożarowie.
Prezydent zarzeka się, że od 1978 roku, od kiedy pracuje w Pruszkowie, nie zetknął się z działalnością grup przestępczych. - W Pruszkowie jest trzynaście banków, a nie było napadów.
Ale ludzie mówią "mafia" i kojarzą to określenie z powiązaniami świata przestępczego z władzą.
- A ja muszę się tłumaczyć, że nie jestem wielbłądem - mówi smutnym głosem prezydent. I wspomina byłego komendanta miejscowej policji, który parę lat temu musiał przejść na emeryturę, bo powiedział, że w Pruszkowie mafii nie ma, skoro nie ma powiązań z władzą...
Honor i ekonomia
- Chodzi o inwestorów, a także o napływ nowych mieszkańców. Na terenie Pruszkowa jest zarejestrowanych 7200 podmiotów gospodarczych. Najczęściej to małe firmy rodzinne, zatrudniające niewielu pracowników najemnych. Gdyby rządziła mafia, kto by się tutaj osiedlał i lokował inwestycje. To z miejscowości na zachód od Pruszkowa wyjeżdża się w poszukiwaniu pracy - mówi prezydent. Chwali się, że po dwóch latach działalności samorządu jego kadencji Pruszków zaczął być uważany za miasto przyjazne inwestorom. Założyło tu swoje wytwórnie kilka firm zachodnich. Przeniosły swoje siedziby z Warszawy. Przychodzą również dilerzy budujący mieszkania, a nie są to potentaci, którzy mogliby się nie obawiać mafii.
- Niech pan się przejdzie po Pruszkowie i zobaczy, ile tu małych sklepów. Gdyby zagrożenie było realne, połowy by nie było. I niemal jednym tchem dodaje: - Ostatnio nie było tygodnia, żeby inwestorzy nie pytali o bezpieczeństwo lokowania interesów w Pruszkowie. Ktoś ponoć się wycofał, bo przestraszył się mafii. Przecież tę opinię, która została urobiona Pruszkowowi, na pewno będą brali pod uwagę, choćby podświadomie, wybierając miejsce. Ilu nie zainwestowało? Tego przecież nie da się sprawdzić. A ja znów muszę się tłumaczyć, że nie jestem wielbłądem.
Miasto z tradycjami
Idę za radą prezydenta. Chodzę po Pruszkowie - od przystanku WKD do ulicy Prusa ciągnie się główna ulica, Kraszewskiego. Przy niej sąd, policja i ratusz, niezbyt okazały. Trochę zimno, szukam więc jakiejś kawiarni. Nie ma. Jest tylko McDonald.
- To wieś ulicówka, sypialnia bez deptaku. Nie ma porządnej kawiarni. Nie ma dokąd pójść. Planowałem - zrobić deptak, zamknąć odcinek od kościoła do Prusa. Ale to się ślimaczy. Normalny człowiek nie otworzy lokalu, bo mu zdemolują - mówi artysta plastyk Bogdan Skoczylas, radny, szef Komisji Oświaty, Kultury i Sportu, marszand, właściciel dwóch sklepów. - Pruszków zawsze był taki. Kiedy tu w 1967 roku zamieszkałem, już miał niezłą renomę. Głównie w "Warszawce". Prawa miejskie Pruszków dostał w 1918 roku, przed 11 listopada, bo Niemcy nie mogli sobie poradzić z bandytyzmem - musiał być komisariat policji, a komisariat może być tylko w mieście.
Ale tradycje sięgają tu jeszcze czasów carskich. Skazany na zesłanie albo na katorgę przestępca po powrocie nie miał prawa osiedlić się w mieście gubernialnym. I tak oto w wianuszku podwarszawskich miejscowości zaczęło przybywać "elementu". A uczciwi obywatele musieli z nim jakoś żyć. Trochę pomagał i pomaga złodziejski honor: na własnym podwórku się nie kradnie. Radny Skoczylas wspomina, jak przyjechał do niego pewien Francuz, któremu urządzał wystawę. Zajechał dużym BMW. - Siedzimy, pijemy kawę, a sprzedawczyni: panie szefie tu czterech się kręci. Wyszedłem, pokazałem się, zobaczyli, że miejscowy, i odeszli. Ale to nie mafia - to małolaty. Z nimi największy bałagan. Kręcą się po osiedlu, bo nie mają co robić.
Podwarszawskie Corleone
Co myślą zwyczajni mieszkańcy? Mężczyzna w średnim wieku wyprowadził na spacer rottweilera. Mówi, żeby nie głaskać, bo piesek spokojny, ale rękę może odgryźć. - Mafia? - wzrusza ramionami. - To jest w całej Polsce. Trzeba tępić i tyle. Jestem z Warszawy. Urodziłem się na Targówku, mieszkałem na Ochocie, na Grochowie - to też dzielnice nawiedzane przez przestępców. Przyjechałem tu kiedy się ożeniłem, na długo, zanim mafia zapanowała. Co było wcześniej? Też panowało chamstwo. Zaczepiali mnie, ty, warszawiak, kozak. Trzeba było ich dobrze nasmarować, znaczy - stłuc, żeby przestali. Grunt na mafię zawsze tu był podatny.
Koło ratusza zatrzymuję młodego chłopaka. Chodzi do trzeciej klasy liceum. Uśmiecha się: - Nie, nie czuję się urażony. Z czegoś ta sława Pruszkowa wynika. Dopiero teraz się uspokoiło. Zdarzało się, że mercedesy na dwóch kołach brały zakręt. O tutaj, sam widziałem. Rozpoznaję tych z mafii. Z dziećmi "Masy" chodziłem do podstawówki. Na wakacjach żartują sobie ze mnie - o, Pruszków, jesteś z mafii. Jak podjadę samochodem (peugeotem rodziców), pruszkowska rejestracja i każdy kojarzy. Ale to mnie raczej nie nobilituje.
Młoda kobieta, typ bizneswoman, zajeżdża oplem.
- Powiem jedno: ci, którzy piszą o Pruszkowie, naprawdę na niczym się nie znają. Najładniejsze domy bossów znajdują się na Ostoi, w Komorowie, a nie w Pruszkowie. Tu nigdy nie było problemów. A w sytuacjach towarzyskich Pruszków kojarzy się jednoznacznie. Pytają mnie: to ten Pruszków? Ale to nie jest dokuczliwe, przyzwyczaja się człowiek. Wcześniej Pruszków był nieznany.
Wanda jest sprzedawczynią w sklepie z biżuterią: - Jeszcze dziesięć lat temu tylko nieliczni znali Pruszków. Kojarzył się ze szpitalem psychiatrycznym - śmieje się. - Zdecydowanie wolę, żeby kojarzyli mnie z miastem mafii. Jednego nawet znałam, "Kiełbasę". Chodziłam z nim do jednej klasy w podstawówce. Kolega z niego był dobry, ale uczeń słaby. Nie żal mi go, bo jak może być żal bandziora? A że Pruszków ma taką złą sławę? Mnie nie obchodzi, co ludzie mówią. Chcę, żeby moje dzieci były bezpieczne. Poczucie zagrożenia jest ogólne, nie tylko w Pruszkowie.
- A mnie jest przykro, dlaczego mają tak na nas jechać? - mówi koleżanka Wandy, Iza. Kiedy była na wakacjach w Mikołajkach, pytali ją nowi znajomi, czy tam w Pruszkowie jest mafia, czy strzelają na ulicach. - Nie to, że się ze mnie śmiali. To byli młodzi ludzie, uważali, że to coś fantastycznego mieszkać w takim mieście, zupełnie jak we Włoszech, Corleone!
My nie z mafii
Ostatnia dekada marca, w Domu Kultury zbiera się miejska rada. Sprawa listu otwartego wraz ze "Strategią rozwoju Pruszkowa" trafia pod obrady. Pierwszy ma być omawiany "Publiczny protest przeciw nieuzasadnionemu używaniu imienia miasta w kontekście działalności przestępczej". Po krótkim wystąpieniu prezydenta zaczęła się dyskusja. Ale protest schodzi na dalszy plan.
- Nie wiadomo, czy to miasto będzie w pełni skanalizowane w 2015 roku - mówi jeden z radnych.
- Dokument wart tyle, ile papier, na którym go wydrukowano. Pełno tu banałów i frazesów, z których nic nie wynika - twierdzi inny.
Łowię radnych w korytarzu, gdy wychodzą na papierosa albo zjeść coś w bufecie. Co sądzą o proteście przeciw mediom? Radna Magdalena Dobrzyńska nigdy nie wstydziła się, że jest z Pruszkowa. Uważa się za lokalną patriotkę. Przed laty, gdy jeszcze chodziła do podstawówki, poznała niejakiego "Barabasza". - Nie żebyśmy się sobie kłaniali, ale wiedziałam, kto to jest. To były jeszcze stare struktury, jeszcze nie było "Pershinga", "Kiełbasy", "Masy", "Krzysia" i innych. Wtedy na korzyść wychodziło, że nie jest się z Warszawy. My wtedy mieliśmy raczej małe gangi. A teraz zdarza się, że po artykule w gazecie, po programie w telewizji przyjaciele mówią: a u was znowu coś się stało. Myślę, że wszystkim nam zależy, żeby w mediach nie postrzegano nas jako miasta mafii.
I chwali pruszkowskie muzeum starożytnego hutnictwa i górnictwa. - Jest takie piękne - mówi z przekonaniem. O tym powinna prasa pisać. I o koncertach w muzeum, a nie o mafii.
Radny Euzebiusz Kiełkiewicz czyta list otwarty. - Dobrze piszą! Wycieranie sobie gęby Pruszkowem nie jest dobre dla miasta. Gdańsk też miał swojego bandziora, Kraków też. Troszkę za dużo o Pruszkowie. Każdy w Polsce się uśmiecha. Mówią o nas "mafia". Ale opinii się nie zwalczy - wzdycha z rezygnacją. - Problem skończy się razem z mafią. To sprawa dla policji i prokuratury. Umrze naturalną śmiercią, tak jak opinia o "bandytach z Pragi". Teraz cicho o nich. A po środki prawne bym nie sięgał.
Radny Józef Moczuło, inżynier, pracuje w zachodniej firmie, jest redaktorem naczelnym miesięcznika parafialnego "Dzwon Żbikowa". - Ten negatywny wizerunek trochę nam hamuje rozwój. Brakuje nam hotelu - był inwestor, wycofał się. Ponoć ze względu na negatywny wizerunek. Ale poprawiać wizerunek miasta przez łajanie, przez sąd to nonsens.
Radny Moczuło irytuje się, gdy słyszy o wizerunku Pruszkowa w mediach.
Z racji obowiązków służbowych często jeździ po Polsce. - Gdy pokazuję dowód w hotelu, recepcjonistka zaraz mnie "obcina", czy aby kałacha przy sobie nie mam. A przecież mało kto wie nawet, gdzie ten Pruszków leży.
Kiedyś płynął z kolegami na ryby, na Wyspy Alandzkie. Na promie zachciało im się pójść do baru. - Barman powiedział, iż szef kazał specjalnie dla nas otworzyć, jak się dowiedział, że my z Pruszkowa, bo myślał, iż jesteśmy z mafii. -
|
Pół godziny drogi kolejką od centrum Warszawy leży Pruszków. jego nazwa stała się synonimem najgroźniejszej grupy przestępczej. winni są dziennikarze. "Bardzo dokładnie analizujemy wszystkie przypadki używania nazwy miasta Pruszków w mediach i jesteśmy przygotowani do obrony imienia naszego miasta środkami i metodami przewidzianymi prawem" - napisał "w imieniu mieszkańców miasta" prezydent Pruszkowa.
za jego kadencji na terenie Pruszkowa nie było przejawów działalności mafii. tradycje sięgają czasów carskich. Skazany na zesłanie albo na katorgę przestępca po powrocie nie miał prawa osiedlić się w mieście gubernialnym. w wianuszku podwarszawskich miejscowości zaczęło przybywać "elementu".
|
ODSZKODOWANIA
Prezydent Johannes Rau prosi o przebaczenie w imieniu narodu niemieckiego
10 miliardów marek dla przymusowych robotników
Od lewej: Stuart Eizenstat, Gerhard Schroeder i Otto Lambsdorff
FOT. (C) EPA
10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych - na taką sumę zaproponowaną oficjalnie przez Niemcy zgodziły się w piątek w Berlinie strony uczestniczące w negocjacjach odszkodowawczych. Prezydent RFN Johannes Rau, oddając podczas spotkania z uczestnikami negocjacji cześć "wszystkim, którzy pod panowaniem Niemiec wykonywać musieli pracę niewolniczą i przymusową", poprosił "w imieniu narodu niemieckiego" o przebaczenie. - Ich cierpień nigdy nie zapomnimy.
Do pierwszych dni lutego roku 2000 powinny zostać dopracowane wzbudzające wiele emocji szczegóły podziału tej sumy na różne kategorie ofiar i na kraje, z których pochodzą poszkodowani. Wiele wskazuje na to, że w kwestii podziału głównymi uczestnikami sporu będą z jednej strony Polska, a z drugiej organizacje żydowskie.
Wypłacanie zacznie się za rok - uważa główny amerykański negocjator Stuart Eizenstat. Inni uczestnicy, zarówno ze strony ofiar, jak i przemysłu niemieckiego, zapowiedzieli, że będą się starali jak najbardziej skrócić czas oczekiwania na wypłaty. Wątpliwe jednak, by doszło do nich szybciej niż w drugiej połowie 2000 roku.
Historyczny krok
To historyczny krok - komentował na konferencji prasowej kanclerz Gerhard Schröder. Stuart Eizenstat mówił o wielkim dniu dla poszkodowanych i szczególnym znaczeniu porozumienia dla stosunków Niemiec z USA i z krajami sąsiedzkimi. Strona polska oceniła ustalenie sumy jako sukces w wymiarze politycznym, dodając, że w wymiarze ludzkim nie można mówić o sukcesie, a jedynie o uldze, bo do kompromisu dochodzi ponad 54 lata po zakończeniu wojny i za życia mniej niż jednej piątej poszkodowanych. Rozczarowujące jest, podkreślił wiceminister spraw zagranicznych Janusz Stańczyk, że propozycja 10 miliardów marek, która mogła paść kilka miesięcy temu, pojawiła się dopiero teraz.
- Wszyscy wiemy, że pieniędzmi nie da się ofiarom zbrodni wynagrodzić doznanych krzywd, wszyscy wiemy, że cierpień zadanych milionom nie da się naprawić - mówił wczoraj prezydent RFN, Johannes Rau. Podkreślił, że państwo niemieckie oraz przedsiębiorstwa popierające utworzenie funduszu odszkodowawczego przyznają się do "wspólnej odpowiedzialności i obowiązku moralnego, które wynikają z wyrządzonych krzywd".
Polska delegacja przyjęła wystąpienie prezydenta Raua jako moralne dopełnienie negocjacji i wyraziła przekonanie, że spotka się ono z uznaniem ze strony ofiar.
Podział pieniędzy
W najbliższych tygodniach delegacje zajmą się sprawą podziału pieniędzy. Jedną z podstawowych kwestii będzie wynegocjowanie, jaka część sumy przypadnie robotnikom niewolniczym i przymusowym, których przede wszystkim dotyczą negocjacje, a jaka zostanie przeznaczona na inne cele - m.in. na odszkodowania za zagrabiony z przyczyn rasowych majątek, za utracone wkłady ubezpieczeniowe, odszkodowania dla ofiar eksperymentów medycznych oraz na tzw. fundusz przyszłości, z którego mają być finansowane akcje mające na celu zachowanie pamięci o pracy przymusowej i innych zbrodniach nazizmu. Polska, Czechy, Białoruś i Ukraina oficjalnie podkreślają, że na odszkodowania za pracę przymusową powinno się przeznaczyć 88 procent sumy całkowitej. Niektóre delegacje nieformalnie domagały się, by na ten cel przeznaczono najwyżej 60 proc.
Dla Polski, a także innych państw Europy Środkowej i Wschodniej, zasadnicze znaczenie ma sprawa robotników rolnych (w wypadku Polski to 226 tysięcy z 489 tysięcy wszystkich ofiar pracy przymusowej). Jerzy Widzyk, szef Kancelarii Premiera, mówił na sesji plenarnej, że Polska nie zgadza się na wykluczenie z tej grupy poszkodowanych przy podziale sumy ogólnej. Jak podkreślił, wykluczenie byłoby niezgodne z ustaleniami procesów norymberskich, bo to sama "deportacja była przestępstwem, a nie związany z nią stopień prześladowania". Delegacja polska dostrzegła pewną zmianę nastawienia do tego problemu polityków niemieckich. Prezydent Rau w swoim przemówieniu podkreślił bowiem, że praca przymusowa oznaczała nie tylko niewypłacenie sprawiedliwego wynagrodzenia, lecz także "deportację, pozbawienie stron rodzinnych, pozbawienie wszelkich praw i brutalne naruszanie godności ludzkiej".
Suma może być większa
Przez długi czas Polska nie znajdowała w sprawie robotników rolnych zrozumienia u negocjatorów amerykańskich. Nastąpiła jednak ewolucja poglądów, powiedział wiceminister Janusz Stańczyk, i jest szansa, że zostanie uznana kategoria robotników rolnych i fundacje narodowe nie będą musiały wypłacać odszkodowań tej grupie poszkodowanych kosztem innych grup.
Polska zakłada, że powinno jej przypaść około jednej czwartej sumy przeznaczonej dla robotników niewolniczych (zmuszanych do pracy więźniów obozów koncentracyjnych i gett) oraz przymusowych. Nasz kraj, mający duży procent ofiar w obu kategoriach (odpowiednio 25 i prawie 27 procent), spodziewa się odegrać kluczową rolę w rozmowach o podziale. Zapowiada się, że Polska będzie spierała się głównie z organizacjami żydowskimi, które chciałyby jak największą sumę przeznaczyć na robotników niewolniczych (z których 55 proc. to Żydzi) oraz na inne cele, np. odszkodowania za zabrany majątek.
Polska delegacja uważa, że indywidualne odszkodowania dla robotników niewolniczych powinny być dwa razy wyższe niż dla robotników przymusowych zatrudnionych w przemyśle. Z drugiej strony padają propozycje, by ta proporcja była jak 5 do 1.
Suma 10 miliardów marek być może zostanie jeszcze uzupełniona. Wcześniej z USA napływały informacje, że dodatkowy miliard dołożą przedsiębiorstwa amerykańskie, których filie w Niemczech korzystały z pracy przymusowej. W piątek w Berlinie nie było żadnego oficjalnego potwierdzenia w tej sprawie. Adwokaci wspominali jedynie o czynionych staraniach. Polska i inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej uważają, że każda dodatkowa suma powinna być dzielona na tych samych zasadach, jakie zostaną ustalone w sprawie podziału 10 miliardów marek od niemieckiego państwa i przemysłu. Przekazały nawet przed kilkoma dniami list w tej sprawie Stuartowi Eizenstatowi i Otto Lambsdorffowi. Jak powiedział Jacek Turczyński, przewodniczący Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, warto teraz powrócić do idei zaangażowania w sprawę odszkodowań dla robotników przymusowych także firm austriackich.
Wynagrodzenia dla adwokatów
Dużo emocji wzbudza sprawa wynagrodzeń dla adwokatów ofiar. Sami prawnicy podkreślają, że honoraria dla nich nie uszczuplą funduszu dla ofiar. Wbrew obawom znacznej części opinii publicznej w Niemczech, sumy, które przypadną prawnikom, nie będą raczej szły w setki milionów marek. Jak się wczoraj mówiło nieoficjalnie, nie będzie to więcej niż 50 milionów marek dla wszystkich zaangażowanych od miesięcy w negocjacje kancelarii adwokackich. Mniej więcej trzy razy tyle mają pochłonąć inne koszty administracyjne. Prawdopodobnie pieniądze na te cele pochodzić będą z odsetek, które narosną na kontach bankowych od sumy na odszkodowania, w czasie, gdy nie będą one jeszcze wypłacane.
Z 10 mld marek 5 mld ma wpłacić rząd, a 5 mld przemysł niemiecki (połowę będzie mógł odliczyć od opodatkowania). W czasie wojny robotników przymusowych zatrudniało ponad 2000 firm. - Udział w funduszu zadeklarowało na razie 60 - 70 - mówił przedstawiciel niemieckich koncernów, Manfred Gentz. Zaapelował o akces następnych przedsiębiorstw, podkreślając, że ma on charakter dobrowolny. Były szef socjaldemokratów Hans-Jochen Vogel wezwał konsumentów do bojkotowania towarów firm, które zatrudniały robotników przymusowych, a teraz nie chcą płacić. Dzisiejszy przewodniczący SPD kanclerz Schröder, podkreślając, że zawsze darzył szacunkiem Vogla, powiedział, że nie zgadza się z takimi metodami.
z.l.
Jerzy Haszczyński z Berlina
"Porozumienie w sprawie wysokości kwoty odszkodowań wieńczy długotrwałe wysiłki polskiej dyplomacji, która w bieżącym roku z uporem prowadziła negocjacje w imieniu pół miliona poszkodowanych obywateli polskich", stwierdza w piątkowym oświadczeniu polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. MSZ jest wdzięczne za dobrą współpracę administracji Stanów Zjednoczonych i z uznaniem wyraża się o wysiłkach i ostatecznych decyzjach strony niemieckiej. "Negocjacje na temat odszkodowań były trudne i nie pozbawione momentów krytycznych. W najnowszej historii stosunków polsko-niemieckich był to jeden z najpoważniejszych sprawdzianów naszego partnerstwa. Mamy nadzieję, iż sprawiedliwy podział środków przyczyni się do przezwyciężenia dziedzictwa przeszłości" - oświadczyło polskie MSZ.
|
10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych - zgodziły się strony uczestniczące w negocjacjach. Prezydent RFN Johannes Rau poprosił "w imieniu narodu niemieckiego" o przebaczenie. To historyczny krok - komentował kanclerz Gerhard Schröder. Strona polska oceniła ustalenie sumy jako sukces polityczny. delegacje zajmą się sprawą podziału pieniędzy. Jedną z podstawowych kwestii będzie wynegocjowanie, jaka część sumy przypadnie robotnikom niewolniczym i przymusowym. Dla Polski zasadnicze znaczenie ma sprawa robotników rolnych. Polska nie zgadza się na wykluczenie tej grupy przy podziale. Polska zakłada, że powinno jej przypaść około jednej czwartej sumy dla robotników niewolniczych oraz przymusowych. spodziewa się odegrać kluczową rolę w rozmowach. Polska będzie spierała się z organizacjami żydowskimi, które chciałyby jak największą sumę przeznaczyć na robotników niewolniczych.
|
Handel Prowadzenie sklepów w sieci Gabriela miało zapewnić spore dochody, a może skończyć się koniecznością płacenia weksli
Jeden bankrut czy kilkudziesięciu
Po sieci Gabriel zostało już tylko logo na jej dawnych sklepach. Dziś prowadzą je nowi, nie związani z kaliską firmą właściciele.
FOT. RAFAŁ GUZ
ANITA BŁASZCZAK
Kaliska spółka Gabriel, do niedawna prowadząca jedną z największych sieci sklepów kosmetycznych, czeka aż sąd rozpatrzy jej wniosek o upadłość. Gabriel Rokicki, założyciel, większościowy akcjonariusz i prezes firmy twierdzi, że główną przyczyną upadku było zbyt szybkie tempo rozwoju sieci i nieufność kredytodawców. Zbytnią ufność zarzuca sobie natomiast grupa byłych partnerów Gabriela, którzy nie dość, że na współpracy nie zarobili, to teraz boją się, że będą musieli jeszcze do niej dopłacić po kilkaset tysięcy złotych.
Jeszcze wiosną 2000 r. Anna Nizińska sądziła, że osiągnęła zawodowy sukces - prowadziła nowoczesną i elegancką perfumerię należącą do sieci Gabriel. Kupiła na raty samochód i liczyła, że z dochodów szybko go spłaci; wkrótce miała zarabiać nawet po 7 tysięcy miesięcznie. Tak wynikało z symulacji przygotowanych na kursie w centrali sieci w Kaliszu, gdzie szkolono przyszłych franszyzobiorców Gabriela.
Początkowo nie było mowy o żadnej opłacie licencyjnej za przystąpienie do systemu. - Przedstawiciele Gabriela stwierdzili, że choć nie mam pieniędzy, to jestem osobą wiarygodną i kompetentną i zależy im, abym prowadziła ten sklep - mówi Anna Nizińska. Przyznaje, że nie przejęła się wekslem in blanco, jaki musiała wystawić po zawarciu umowy franchisingowej. - Wyjaśniano mi wówczas, że weksel to zabezpieczenie towaru i wyposażenia sklepu - wspomina.
Wkrótce okazało się, że jej sklep nie jest tak dochodowy, jak wykazywały symulacje. Pod koniec 2000 r. zawieszono umowę franchisingową i Anna Nizińska z menedżera sklepu stała się pracownikiem. W marcu tego roku sklep zamknięto, a bank za długi sieci zajął towar i wyposażenie perfumerii. Dzisiaj Anna Nizińska szuka pracy i boi się, czy zdoła spłacić raty za samochód. W dodatku grozi jej bankructwo - kaliski oddział Kredyt Banku w kwietniu przesłał jej wezwanie do zapłaty weksla na 300 tys. zł.
W podobnej sytuacji jest dzisiaj kilkudziesięciu byłych partnerów kaliskiej spółki Gabriel. Większość z nich, choć rozwiązała umowy o współpracy z siecią, także dostała wezwania do spłaty weksli, które miały stanowić zabezpieczenie towarów, wyposażenia sklepu i opłaty licencyjnej.
Sieć na kredyt
Franchising, popularny od dawna na zachodzie, w Polsce rozwinął się w latach 90. Na początku, pojawiły się sprawdzone na zachodzie systemy franchisingu (np. McDonald's). W połowie lat 90. także krajowi przedsiębiorcy dostrzegli w nim szansę na szybszy rozwój. Taką szansą franchising miał być też dla kaliskiej, rodzinnej spółki Gabriel, która zaczęła od hurtowej dystrybucji kosmetyków, a w połowie lat 90. zdecydowała się na inwestycje w sklepy.
Gabriel Rokicki, założyciel sieci i większościowy akcjonariusz spółki (z zawodu prawnik) niedługo po otwarciu pierwszych sklepów Gabriel w 1997 r., zapowiadał, że utworzy największą sieć polskich perfumerii i wprowadzi ją na giełdę.
Kaliska spółka wyszukiwała odpowiednie lokalizacje, urządzała i wyposażała sklepy, które potem mieli prowadzić wyszkoleni partnerzy. W ciągu trzech lat Gabriel stał się jedną z największych (72 sklepy) sieci perfumerii w Polsce, co wymagało sporych inwestycji. Jak ocenia Rokicki, koszt urządzenia i wyposażenia jednego sklepu wynosił od 350 do 500 tys. zł.
Ze sklepikarza menedżer
Szybkie tempo rozwoju sieci sklepów umożliwiały kredyty i znajomość branży - zaopatrując dziesiątki prywatnych sklepików spółka łatwiej mogła wybrać przyszłych partnerów. Krzysztof Trawiński, który do połowy stycznia 2001 r. prowadził perfumerię Gabriela w jednym z warszawskim centrów handlowych, wspomina, że wcześniej kaliska firma była przez dłuższy czas dostawcą sklepu kosmetycznego jego żony. Sklepik prosperował, ale był niewielki i nie dawał szansy na większe zarobki. Wydawało się, że umożliwi to przystąpienie do sieci.
Umowa franchisingowa przewidywała sięgającą 250 tys. wstępną opłatę licencyjną (za wprowadzenie do systemu), ale od razu należało zapłacić tylko 10 proc. tej kwoty. Resztę Gabriel rozkładał na 60 miesięcznych oprocentowanych rat. Dodatkowo, franszyzobiorca zobowiązywał się co miesiąc opłacać okresowe opłaty licencyjne 1,5 proc. obrotu brutto. W zamian Krzysztof Trawiński został latem 1999 r. menedżerem eleganckiej perfumerii w jednym z centrów handlowych w Warszawie. Sam zatrudniał i opłacał pracowników, ale ich liczbę określał Gabriel, który decydował też o wyglądzie i asortymencie perfumerii - większość towarów dostarczała kaliska centrala. Na centralę Trawiński miał też liczyć na początku działalności, gdy nowy sklep nie przynosił jeszcze zysków - wówczas menedżer, który przekazywał cały utarg na konto sieci, dostawał co miesiąc określoną kwotę na pensję swoją i pracowników.
W sukces Gabriela uwierzyli franszyzobiorcy, banki, które kredytowały rozwój spółki, i inwestor finansowy - zarejestrowany w USA fundusz inwestycyjny Central Poland Fund, który miał ok. 30 proc. akcji spółki (ok. 60 proc. należało do Rokickiego). - To był system, który miał szansę funkcjonowania - dawał możliwość prowadzenia biznesu osobom, które nie miały pieniędzy na inwestycję w sklep sięgającą 300- 500 tys. zł. Uznaliśmy, że jeśli ktoś jest dobrym handlowcem, to powinno mu się udać. Nasza oferta nie była skierowana do przedsiębiorców z dużym kapitałem - na sklepie dużego biznesu zrobić nie można - ale do bardzo określonej grupy; właścicieli małych sklepików, dla których zarobki 3-5 tys. miesięcznie netto to już niezłe pieniądze - wyjaśnia Rokicki. Dziś, gdy firma Gabriel czeka na ogłoszenie upadłości, on rozwija inną rodzinną spółkę, Deco, zajmującą się hurtową dystrybucją kosmetyków i zaopatrywaniem salonów fryzjerskich. Działają także na zasadach franchisingu pod logo Gabriel. Jak wyjaśnia Rokicki, Deco jest kontynuacją operacji franchisingu, ale już bez zobowiązań i bez majątku Gabriela. Nie bierze też na siebie prowadzenia sieci.
Przez perfumy do wacików
Dariusz Sowiński, który przed rozwiązaniem umowy z Gabrielem prowadził dwa sklepy sieci w warszawskich centrach handlowych, wspomina, że w początkowej wersji systemu franchisingowego Gabriela, kiedy kaliska spółka dawała swym partnerom więcej swobody, jego perfumerie radziły sobie bardzo dobrze. Roman Wroński, który prowadził dwa sklepy Gabriela na Śląsku, na franchising zdecydował się jesienią 1999 r. Wcześniej działał, co prawda, pod logo sieci, ale był właścicielem sklepu i 20 proc. towarów mógł kupować samodzielnie. Pod koniec 1999 r. sprzedał sklep Gabrielowi i stał się jednym z kilkudziesięciu menedżerów sieci. - Szybko okazało się, że cały system nie funkcjonuje dobrze. Nagle mój sklep zaczął przynosić straty - wspomina Roman Wroński. Jak wynika z korespondencji z kaliską centralą, partnerzy Gabriela wielokrotnie narzekali na warunki współpracy; skarżyli się, że dostawy atrakcyjnych marek kosmetyków są coraz rzadsze i niepełne. W zamian sklepy dostawały zestawy drogich produktów mało w Polsce znanych zachodnich firm.
Jak wspomina Anna Nizińska, z czasem gdy sieć miała coraz większe problemy z płaceniem za dostawy, perfumerie Gabriela zaczęły sprzedawać popularne kosmetyki, które taniej można było kupić w pobliskich hipermarketach. W dostawach trafiały się przeterminowane produkty, a zwrotów Gabriel nie przyjmował. Menedżerom polecono obniżyć pensje pracowników i zmniejszyć zatrudnienie do 3 osób, podczas gdy sklepy w centrach handlowych wciąż musiały pracować przez 7 dni w tygodniu.
- Byliśmy naiwni i sądziliśmy, że wspólnymi siłami stworzymy sieć, która przeciwstawi się inwazji zachodnich firm. Tymczasem mieliśmy gorszy towar niż małe sklepiki z kosmetykami - oburza się Bogdan Rybarski, inny z byłych partnerów sieci. Jak wspomina Trawiński, w grudniu 1999 r. wartość towarów w jego sklepie sięgała 500 tys. zł, a po roku zmalała do 130-140 tys. zł. - Nie było co sprzedawać. Trudno robić obrót na wacikach za 1,5 zł - dodaje.
Został szyld
Nie ma takiego numeru - mówi głos w słuchawce, po wybraniu numeru Gabriela w Kaliszu. Firma nie działa - wyjaśnia Gabriel Rokicki, którego można teraz zastać pod kaliskim numerem firmy Deco (jej szefem jest Andrzej Rokicki). Przyznaje, że choć jeszcze w pierwszych miesiącach 2000 r. sieć Gabriel jakoś sobie radziła (mimo przekraczających 50 mln zł zobowiązań, w tym 39,2 mln zł krótkoterminowych), w IV kwartale miała już poważne problemy z płynnością. Nie płaciła za dostawy, zalegała z czynszami za sklepy.
Zaczęto szukać silnego inwestora z branży. Rokicki twierdzi, że przejęciem firmy interesowała się jedna z dużych niemieckich sieci drogerii. Inwestycja nie doszła jednak do skutku. Zdaniem prezesa Rokickiego, jednemu z bankowych wierzycieli zabrakło wyobraźni - wystąpił o spłatę zobowiązań. Pod koniec kwietnia zagraniczny kontrahent wycofał się z negocjacji. 10 maja w Sądzie Okręgowym w Kaliszu spółka Gabriel złożyła wniosek o ogłoszenie upadłości. Rozprawa ma się odbyć 5 września.
Dziś sieć perfumerii Gabriel już w zasadzie nie istnieje. Dlaczego przegrała?
- Obroty rosły i wszystko było w porządku. Zabrakło tylko finansowania. Popełniony został bardzo istotny błąd - rozwój sieci był za szybki - uważa jej właściciel Rokicki.
Dodaje, że wierzyciele zajęli "wszystko co się dało", także wyposażenie sklepów i towar; część z nich sprzedano dawnym franszyzobiorcom Gabriela. Inne trafiły do osób z zewnątrz. W jednym z warszawskich centrów handlowych kierowniczka perfumerii Gabriel zapewnia, że sklep nie ma już nic wspólnego ani z Gabrielem, ani z Deco. Administracja innego z centrów handlowych wyjaśnia, że umowę najmu perfumerii podpisała z nową firmą raczej nie związaną z Gabrielem. Może dziwić, że na dawnych perfumeriach nadal jest logo sieci. Prezes Rokicki wyjaśnia, że najpierw muszą zostać rozstrzygnięte kwestie związane z upadłością spółki.
Pamiątka po franchisingu
- Informuję, że zostałem oszukany przez firmę Gabriel - pisze Krzysztof Trawiński w skardze, którą złożył w Prokuraturze Okręgowej w Poznaniu. niedługo po tym, jak dostał z Kredyt Banku wezwanie do zapłaty prawie 196 tys. zł. (plus odsetki). Oszukanymi czuje się też kilkudziesięciu innych byłych partnerów kaliskiej spółki. Oni również dostali podobne wezwania do zapłaty weksli, które po podpisaniu umowy z Gabrielem wystawili jako zabezpieczenie zobowiązań wobec sieci (głównie opłaty licencyjnej). W niektórych przypadkach kwoty na wezwaniu sięgają prawie 400 tys. zł. Jak wynika z wezwania, bank realizuje w ten sposób weksel, który Gabriel przeniósł na jego rzecz.
Według dokumentów, jakie udostępnił nam Gabriel, takie działanie było rezultatem umowy między kaliską spółką a Kredyt Bankiem; weksle stanowiły zabezpieczenie linii kredytowej (do wysokości 12 mln zł) otwartej dla Gabriela w KB przez rok, od połowy 1999 r. Kredyt uruchamiany był w transzach, których wielkość zależała od liczby zawartych umów franchisingowych. Kaliska spółka przelewała swe należności wynikające z opłaty licencyjnej na Kredyt Bank. W ten sposób Gabriel zaciągał kredyt, który potem miał być spłacany z przekazywanych przez biorców rat za wstępne opłaty licencyjne.
Problem w tym, że cały system był przewidziany na 10 lat - na taki okres Gabriel podpisywał umowy franchisingowe. Podkreślano tam, że rozwiązanie umowy przed terminem nie zwalnia od spłaty rat wstępnej opłaty licencyjnej. Tymczasem większość partnerów współpracowała z Gabrielem znacznie krócej - rok, dwa. Na przełomie lat 2000/2001 zagrożona bankructwem spółka zawiesiła albo rozwiązała większość umów franchisingowych; w podpisanych wtedy porozumieniach obie strony deklarowały brak wzajemnych roszczeń i pretensji. Byli partnerzy przekazali z powrotem sklepy do Gabriela i sądzili, że ten etap mają już za sobą.
Teraz są zaskoczeni i oburzeni wezwaniem do zapłaty wypełnionego weksla. Podczas gdy właściciele i szefowie Gabriela bez względu na popełnione błędy, niespłacone kredyty i bankructwo sieci mogą być spokojni o swój osobisty majątek, byli partnerzy sieci odpowiadają za weksel wszystkim co mają. - Przecież nie mam żadnych zobowiązań finansowych wobec Gabriela. Nigdy nie byłem żyrantem kredytu, który on zaciągnął - podkreśla Krzysztof Trawiński.
Bogdan Rybarski zastanawia się, jak to się stało, że weksle grupy osób, których kondycji finansowej nikt nie sprawdzał, wystarczyły do zaciągnięcia tak dużego kredytu. - Wątpię, czy ktoś z nas dostałby w tej sytuacji kredyt. Gabrielowi się udało. Być może dlatego, że w radzie nadzorczej spółki był jeden z dyrektorów poznańskiego oddziału Kredyt Banku - zastanawia się Rybarski. Ani w poznańskim oddziale banku, ani w jego biurze prasowym nie udało się nam uzyskać wyjaśnień co do Gabriela i weksli jego byłych partnerów. Biuro prasowe wyjaśniło, że cała sprawa jest dokładnie analizowana z punktu formalnoprawnego. Kiedy analiza się zakończy - nie wiadomo. Kilkunastu byłych franszyzobiorców Gabriela, którzy wspólnie zamierzają walczyć o swoje interesy, liczy, że wygrają spór - prawnicy zwracają uwagę, że rozwiązując umowę franchisingową obie strony deklarowały brak roszczeń.
- To nie jest taka prosta i jednoznaczna sprawa. Jest deklaracja wekslowa, w której stwierdza się, że weksle były ściśle związane z umową franchisingową. A ona praktycznie przestała funkcjonować - przyznaje Gabriel Rokicki. - My nie przekazaliśmy tych weksli bankowi poza wiedzą biorców - to wynikało z umowy, którą podpisali. Jeśli projekt się nie powiódł i bank próbuje teraz znaleźć pieniądze przy użyciu weksli, to jest to rzecz, którą można było przewidzieć w momencie podpisywania umowy. Przecież jak pani podpisuje weksel, to pani wie, czym to grozi - dodaje prezes Rokicki.
- Nazwiska franszyzobiorców zostały zmienione.
FRANCHISING
System prowadzenia biznesu, w którym działająca już na rynku, zwykle uznana firma przekazuje odpłatnie innemu podmiotowi gospodarczemu prawa do utworzenia i prowadzenia przedsiębiorstwa według jej pomysłu, doświadczeń i na bazie jej procedur oraz organizacji.
Wśród handlowców przyjęło się używanie określeń franszyzobiorca i franszyzodawca.
|
Franchising w Polsce rozwinął się w latach 90. Na początku, pojawiły się sprawdzone na zachodzie systemy franchisingu (np. McDonald's). W połowie lat 90. także krajowi przedsiębiorcy dostrzegli w nim szansę na szybszy rozwój. Taką szansą franchising miał być też dla kaliskiej, rodzinnej spółki Gabriel, która zaczęła od hurtowej dystrybucji kosmetyków, a w połowie lat 90. zdecydowała się na inwestycje w sklepy.Gabriel Rokicki, założyciel sieci i większościowy akcjonariusz spółki niedługo po otwarciu pierwszych sklepów Gabriel w 1997 r., zapowiadał, że utworzy największą sieć polskich perfumerii i wprowadzi ją na giełdę.Kaliska spółka wyszukiwała odpowiednie lokalizacje, urządzała i wyposażała sklepy, które potem mieli prowadzić wyszkoleni partnerzy. W ciągu trzech lat Gabriel stał się jedną z największych (72 sklepy) sieci perfumerii w Polsce, co wymagało sporych inwestycji. koszt urządzenia i wyposażenia jednego sklepu wynosił od 350 do 500 tys. zł.Szybkie tempo rozwoju sieci sklepów umożliwiały kredyty i znajomość branży - zaopatrując dziesiątki prywatnych sklepików spółka łatwiej mogła wybrać przyszłych partnerów.Umowa franchisingowa przewidywała sięgającą 250 tys. wstępną opłatę licencyjną, ale od razu należało zapłacić tylko 10 proc. tej kwoty. Resztę Gabriel rozkładał na 60 miesięcznych oprocentowanych rat. Dodatkowo, franszyzobiorca zobowiązywał się co miesiąc opłacać okresowe opłaty licencyjne 1,5 proc. obrotu brutto. W zamian Krzysztof Trawiński został latem 1999 r. menedżerem eleganckiej perfumerii w jednym z centrów handlowych w Warszawie. Sam zatrudniał i opłacał pracowników, ale ich liczbę określał Gabriel, który decydował też o wyglądzie i asortymencie perfumerii. Na centralę Trawiński miał też liczyć na początku działalności, gdy nowy sklep nie przynosił jeszcze zysków - wówczas menedżer, który przekazywał cały utarg na konto sieci, dostawał co miesiąc określoną kwotę na pensję swoją i pracowników.
W sukces Gabriela uwierzyli franszyzobiorcy, banki, które kredytowały rozwój spółki, i inwestor finansowy - zarejestrowany w USA fundusz inwestycyjny Central Poland Fund, który miał ok. 30 proc. akcji spółki (ok. 60 proc. należało do Rokickiego). - To był system, który miał szansę funkcjonowania - dawał możliwość prowadzenia biznesu osobom, które nie miały pieniędzy na inwestycję w sklep sięgającą 300- 500 tys. zł. Uznaliśmy, że jeśli ktoś jest dobrym handlowcem, to powinno mu się udać. Nasza oferta nie była skierowana do przedsiębiorców z dużym kapitałem - na sklepie dużego biznesu zrobić nie można - ale do bardzo określonej grupy; właścicieli małych sklepików, dla których zarobki 3-5 tys. miesięcznie netto to już niezłe pieniądze - wyjaśnia Rokicki. Dziś, gdy firma Gabriel czeka na ogłoszenie upadłości, on rozwija inną rodzinną spółkę, Deco, zajmującą się hurtową dystrybucją kosmetyków i zaopatrywaniem salonów fryzjerskich.
|
Subsets and Splits
No community queries yet
The top public SQL queries from the community will appear here once available.