source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
Branża tłuszczowa Były lider "czerwoną latarnią" Przemysł tłuszczowy, który w okresie kilku poprzednich lat pod względem wyników ekonomiczno-finansowych był liderem przemysłu spożywczego, ten rok zamknie prawdopodobnie stratami. Po dłuższym okresie nieustannego wzrostu zmniejszy się w tym roku także spożycie tłuszczów roślinnych. W zasadzie nie ulegnie zmianie tylko jedno: branża tłuszczowa nadal pozostanie dużym importerem, a ujemne saldo w handlu olejami i nasionami roślin oleistych, choć mniejsze niż w ubiegłym roku, nadal będzie przekraczać poziom 400 mln USD. Zbiory wyższe, ale dwa razy za małe W tym roku zebrano 584,4 tys. ton rzepaku, tj. o 135,1 tys. ton (o 30,1 proc.) więcej niż w roku ubiegłym, ale znacznie mniej niż zbierano średniorocznie w poprzednich pięcioleciach. Wzrost produkcji rzepaku był następstwem zwiększenia powierzchni uprawy oraz nieco wyższych plonów, w tym szczególnie plonów rzepaku jarego. Areał uprawy rzepaku (317,3 tys. ha), choć większy o 12,3 proc. niż w roku 1996, był o 28,2 proc. niższy od średniej w latach 1991-1995 i o 37,8 proc. niższy od średniej z lat 1986-1990. Dwa ostatnie lata były dla uprawy rzepaku bardzo niepomyślne, gdyż - skutkiem dużych mrozów, przy braku okrywy śnieżnej - około połowy plantacji przepadło i trzeba ją było zaorywać. Ubytek ten zastępowano siewem rzepaku jarego, którego powierzchnia wzrosła w tym roku do 120 tys. ha. Plony rzepaku wyniosły 18,4 kwintali z hektara i były o 15,7 proc. wyższe niż w roku 1996, ale o 10,2 proc. niższe od średnich w latach 1991-1995 i o 27,6 proc. niższe od plonów uzyskiwanych w latach 1986-1990. Jak z tego widać, regres w uprawie rzepaku utrzymuje się już od dłuższego czasu, a jednym z jego powodów była likwidacja PGR, gdzie koncentrowało się 60-70 proc. upraw tej rośliny. Możliwości przetwórcze polskiego przemysłu tłuszczowego ocenia się obecnie na około 1 mln ton, tak więc tegoroczne zbiory rzepaku są prawie o połowę mniejsze. Niedobór rzepaku krajowego trzeba będzie więc zastąpić importem olejów i nasion. Jesienią, pod zbiory w 1998 roku, zasiano rzepak na powierzchni około 356 tys. ha, tj. o 15,2 proc. większej niż pod zbiory tegoroczne. Przy przeciętnych warunkach agrometeorologicznych oraz przy zakładanym wzroście nawożenia i zużycia środków ochrony roślin plony rzepaku mogą wynieść 20-22 kwintale z ha, a zbiory mogłyby wynieść 720-770 tys. ton. Nadal byłyby więc niższe niż możliwości przetwórcze przemysłu tłuszczowego. Potrzebna promocja Zdaniem Ewy Rosiak z Zakładu Badań Rynkowych Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, zbiory rzepaku w Polsce powinny wynosić co najmniej 1 mln ton, a mogłyby być także większe i dochodzić do 1,5 mln ton. Nadwyżkę nasion można by wówczas eksportować i branża tłuszczowa przestałaby być deficytowa. Są także takie opinie, wedle których produkcja rzepaku w Polsce powinna wynosić 2-2,5 mln ton, gdyż jest to towar, który łatwo zbyć na rynku światowym, w tym także w samej Unii Europejskiej. Trudniej byłoby natomiast zbyć produkty przetwórstwa przemysłu tłuszczowego, a więc olej i margarynę, gdyż tu konkurencja na światowych rynkach jest znacznie większa. Do zwiększenia produkcji rzepaku do 1,5 mln ton powierzchnia jego uprawy powinna wzrosnąć co najmniej dwukrotnie, tj. do około 700 tys. ha. Takiego wzrostu powierzchni nie osiągnie się jednak apelami, uprawa rzepaku musi się rolnikom opłacać. Jednym z mierników opłacalności uprawy rzepaku jest relacja jego cen do ceny pszenicy, którą uprawia się na podobnych glebach. Otóż proporcja cen rzepaku do cen pszenicy powinna się kształtować jak 2:1. Tymczasem w III kwartale 1996 roku wynosiła ona 1,48:1, a w III kwartale roku 1997 wzrosła do 1,71:1. Do poprawienia relacji cen rzepaku do ceny pszenicy przyczyniły się pospołu, bardzo nieznaczny wzrost cen skupu rzepaku o 2 proc. i znaczny spadek cen skupu zbóż - o 12 proc. Ewa Rosiak twierdzi, że w UE proporcja ceny rzepaku do ceny pszenicy wynosi 2,1:1. Utrzymuje się ją za pomocą dopłat. Do zwiększenia powierzchni uprawy rzepaku w Polsce przyczyniłoby się również: przywrócenie systemu umów kontraktacyjnych oraz powrót do innych form promocji uprawy tej rośliny: zaopatrywania plantatorów w nasiona, nawozy mineralne i środki ochrony roślin, nisko oprocentowane kredyty, doradztwo agrotechniczne. Większe zakłady przemysłu tłuszczowego, które potrafią dbać o swoje interesy, powoli zresztą do tych form wsparcia plantatorów powracają. Sposób na zwiększenie rentowności Rentowność przemysłu tłuszczowego, która jeszcze w I połowie 1996 roku wynosiła 11,2 proc. (brutto) i 6,7 proc. (netto), obniżyła się w I połowie1997 roku odpowiednio do minus 1,6 proc. i do minus 2,8 proc. Wskaźnik bieżącej płynności finansowej zmniejszył się z 1,39 do 1,20, stopa inwestycji spadła z 5,8 do 2,3. Zdaniem ekspertów z IERiGŻ, do pogorszenia się wyników ekonomiczno-finansowych branży tłuszczowej przyczyniły się następujące czynniki: - obniżenie poziomu spożycia tłuszczów roślinnych oraz próbująca powstrzymać ten spadek polityka bardzo wolnego wzrostu cen, - bardzo niska krajowa produkcja rzepaku, która spowodowała wzrost jego cen (w 1996 roku) oraz wymusiła import nasion, - wysokie koszty finansowe spowodowane niedoborem środków własnych i koniecznością zaciągania kredytów bankowych, - rosnące zadłużenie branży tłuszczowej z tytułu zaciągniętych wcześniej kredytów inwestycyjnych. W 1990 roku spożycie tłuszczów zwierzęcych było w Polsce ponad dwa razy wyższe niż spożycie tłuszczów roślinnych i kształtowało się jak 71:29. W 1993 roku po raz pierwszy spożycie tłuszczów roślinnych było wyższe niż spożycie tłuszczów zwierzęcych i przewaga tłuszczów roślinnych stale od tego czasu rosła. W 1996 roku proporcja ta kształtowała się jak 19:12 (na korzyść tłuszczów roślinnych). Od połowy ubiegłego roku notuje się jednak w Polsce ponowny wzrost spożycia masła - z 1,56 kg w I połowie 1996 roku do 1,92 kg w I połowie 1997 roku. W tym samym czasie spożycie margaryny w gospodarstwach domowych spadło z 4,20 kg na osobę do 3,90 kg. Wzrosło natomiast spożycie pozostałych tłuszczów roślinnych (olej, oliwa) i zmniejszyło się spożycie pozostałych tłuszczów zwierzęcych surowych oraz topionych (słoniny, smalcu). W sumie udział tłuszczów roślinnych zmniejszył się jednak z 64,6 proc. do 63,1 proc. Ogółem spożycie tłuszczów roślinnych zmniejszy się w tym roku z 15,3 kg (przed rokiem) do około 15 kg. I jest to, zdaje się, optymalna wielkość spożycia tłuszczów roślinnych w Polsce. Zwiększenia rentowności branża tłuszczowa nie powinna zatem upatrywać w dalszej ekspansji na rynek, lecz w innych dziedzinach, m.in. w sprzyjaniu rozwojowi krajowej bazy surowcowej, co jest ważne zwłaszcza w kontekście bliskiego już wejścia Polski do Unii Europejskiej. Kontyngent produkcji rzepaku zostanie bowiem ustalony na poziomie średniego areału jego uprawy w okresie ostatnich trzech lat przed przyjęciem Polski do UE. Edmund Szot
Przemysł tłuszczowy, dotychczasowy lider przemysłu spożywczego, ten rok zamknie stratami. Nadal pozostanie dużym importerem z ujemnym saldem w handlu olejami i nasionami roślin oleistych wynoszącym ponad 400 mln USD. W tym roku zebrano 584,4 tys. ton rzepaku - o 30,1% ton rzepaku więcej niż w ubiegłym, co było związane ze zwiększeniem powierzchni uprawy oraz nieco wyższymi plonami. Jednak zbiory są wciąż niemal o połowę mniejsze od możliwości przetwórczych przemysłu szacowanych na 1 mln ton. Należy zwiększyć produkcję rzepaku przez powiększenie powierzni uprawy, która jednak musi być dla rolników opłacalna. Miernikiem jej opłacalności jest relacja cen rzepaku do ceny przenicy, której optymalny poziom (2:1) utrzymuje się w UE za pomocą dopłat. W kraju w III kwartale roku 1997 ta relacja wynosiła 1,71:1. Do zwiększenia powierzchni uprawy rzepaku przyczyniłoby się przywrócenie systemu umów kontraktacyjnych oraz powrót do innych form promocji uprawy tej rośliny. Wyniki ekonomiczno-finansowe przemysłu tłuszczowego znacznie się pogorszyły: rentowność z 11,2% (brutto) w I połowie 1996 obniżyła się w I połowie 1997 roku do minus 1,6%, wskaźnik płynności finansowej z 1,39 do 1,20, stopa inwestycji z 5,8 do 2,3. Według ekspertów do pogorszenia tych wyników przyczyniły się: obniżenie spożycia tłuszczów roślinnych, niska produkcja rzepaku i zadłużenie. W celu zwiększenia rentowności należy sprzyjać rozwojowi bazy surowcowej, co jest ważne w kontekście bliskiego wejścia Polski do UE.
Karty stałego klienta Coraz powszechniejsze w Polsce Korzyść obopólna Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych. Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg. Hipermarkety nie spieszą się Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. Karty wydawane są tam od 4 listopada 1996 roku. Może ją wykupić za 5 zł każdy klient sklepu. Aby z niej skorzystać, należy rejestrować paragony w specjalnym punkcie znajdującym się na terenie sklepu, przy czym rachunek jednorazowy nie może być mniejszy niż 250 zł. Gdy miesięczna suma zakupów klienta przekracza 1500 zł, karta upoważnia do 2-proc. rabatu. W przypadku wydatków w wysokości 2-3 tys. zł rabat wynosi 2,5 proc., a powyżej 3 tys. zł - 3 proc. Bonifikata wypłacana jest klientom w drugiej dekadzie następnego miesiąca, w bonach towarowych, umożliwiających ich realizację jedynie w supermarkecie Auchan. W ciągu ponad roku działalności systemu wydanych zostało ponad tysiąc kart, jednak nie wszyscy posiadacze korzystają z obniżek każdego miesiąca. W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. Tak jest na przykład w innej francuskiej sieci, Geant. Jak mówi Katarzyna Molenda z Geant Polska, projekt tego typu kart jest obecnie w firmie opracowywany, nie wiadomo jednak jeszcze niczego konkretnego ani na temat ewentualnego terminu jej wprowadzenia, ani na temat warunków korzystania z niej. Jej zdaniem, hipermarkety są nowością na polskim rynku i jako takie cieszą się i tak dużym powodzeniem klientów, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. Z przeprowadzonych przez firmę badań wśród klientów sklepów Geant wynika, że wśród odwiedzających hipermarkety jest jak na razie bardzo mało stałych klientów. Większość ludzi przyznaje, że interesują ich głównie promocje, organizowane w nowo otwieranych sklepach. Dlatego jednym ze środków mających przywiązać kupujących do sklepów Geanta ma być system kart stałego klienta. Jednak, zdaniem Katarzyny Molendy, jest to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie. - System trzeba budować od zera, i aby to uczynić należy podpisać umowę z jakimś bankiem, zlecić wyprodukowanie kart itp. - Na szczęście nie musimy się jeszcze bić o każdego jednostkowego klienta, jak to się dzieje na przykład we Francji, gdzie nasycenie rynku jest ogromne - twierdzi Katarzyna Molenda. Wygoda zamiast rabatu W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. W Warszawie uruchomione zostały trzy linie, dowożące chętnych na zrobienie zakupów z Bielan i Bemowa (do sklepu przy ulicy Górczewskiej) oraz z Tarchomina, Bródna i Muranowa (do Hitu przy ulicy Stalowej). Również w Krakowie kursuje bezpłatny autobus. Jak mówi Elżbieta Wojciechowska z biura firmy, pomysł darmowych autobusów zrodził się po to, aby umożliwić wygodne korzystanie z oferty sklepów również tym klientom, którzy nie posiadają samochodów. Wcześniej rezygnowali oni często z zakupów w Hicie właśnie ze względu na kłopoty z dojazdem komunikacją miejską. Każdy nowo otwierany Hit będzie posiadał swoją linię autobusową. Wprowadzając darmowe autobusy Hit skorzystał z usług tej samej firmy przewozowej, która rozwozi do domów pracowników firmy, mieszkających poza miastem. Zdaniem Elżbiety Wojciechowskiej, autobusy cieszą się sporym zainteresowaniem, często przyjeżdżają całkowicie zapełnione. Według pracowników sklepu przy ulicy Stalowej, zdecydowanie największa liczba konsumentów korzysta z autobusu jadącego na Bródno i Tarchomin, odległe praskie osiedla. Podobną usługę wprowadził dla klientów również hipermarket Geant z warszawskiego Ursynowa - autobusy dowożą do niego klientów z rozległych osiedli, położonych na znacznym obszarze tej gminy (m.in. z Natolina, Imielina, Kabat itp.) Jedna karta - różne zasady Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Nowością jest tutaj fakt, że karty wydawane są przez poszczególne spółdzielnie zrzeszone w związku, które same ustalają zasady udostępniania kart klientom oraz przysługujące na ich podstawie ulgi. Jak mówi Hanna Cudowska z KZSS Społem, są tylko trzy zasady łączące wszystkie karty, poza jednolitym wyglądem - są to karty rabatowe, udostępniane zarówno członkom spółdzielni, jak i wszystkim chętnym klientom oraz akceptowane we wszystkich uczestniczących w systemie spółdzielniach. Do tej pory z około 360 spółdzielni zrzeszonych w związku, karty wydaje około 140, przy czym w ubiegłym roku liczba ta powiększyła się o kilkadziesiąt spółdzielni. Najczęściej stosowanym rabatem jest 5-proc. obniżka na wszystkie towary, jednak wachlarz możliwości jest bardzo szeroki - czasami, w przypadku obniżek na konkretne towary i w określonym czasie, rabat sięga nawet 70-80 proc. W tej chwili w produkcji znajduje się IV edycja kart, które będą potrójnie kodowane - ta sama informacja znajdzie się na pasku magnetycznym, kodzie kreskowym oraz tzw. embosingu wypukłym, co pozwoli na jej honorowanie w placówkach posiadających różne rodzaje czytników. Od początku trwania systemu spółdzielnie zamówiły około 250 tys. kart, trudno jednak oszacować, jaki procent z nich został rozprowadzony wśród klientów. Jak mówi prezes Handlowej Spółdzielni Jubilat z Krakowa, Kazimiera Madej, dom handlowy Jubilat przystąpił do systemu w czerwcu 1996 roku i od tamtej pory klienci wykupili około 400 kart w cenie 20 zł. Karty są ważne przez rok i uprawniają w Jubilacie do 5-proc. obniżki. Karta dla wszystkich czy dla wybrańców System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Kartę otrzymuje tu każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Ewa Krzywicka z Elektrolandu przyznaje, że jest to suma minimalna, pozwalająca na wydawanie kart większości klientów. Upoważnia ona do 3-proc. zniżki na każdy towar w sklepie, a czasami, dzięki umowom podpisywanym przez Elektroland z konkretnymi producentami, na wyznaczone artykuły zniżka sięga nawet 5-10 proc. Specyficzny jest jednak system honorowania rabatów. Wraz z kartą stałego klienta kupujący otrzymuje tzw. kupon rabatów, do którego wpisana jest kwota, będąca równowartością 3 proc. ceny pierwszego zakupionego produktu. Jest to jednocześnie kwota rabatu, który przysługuje klientowi przy następnym zakupie w Elektrolandzie, niezależnie od jego wartości. Z kolei 3 proc. od tego zakupu jest znowu wpisywane do kuponu rabatów, jako kwota kolejnej obniżki na przyszłość. Z rabatu nie trzeba korzystać za każdym razem, można je kumulować. Ponadto karta wydawana przez Elektroland upoważnia do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy, których aktualna lista wręczana jest razem z kartą. Jak mówi Ewa Krzewicka, system zaczął działać 1 grudnia 1996 roku. W ciągu roku jego istnienia wydano ponad 80 tys. kart. Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmowych z odzieżą i sprzętem sportowym firmy Adidas Polska. W ubiegłym roku po raz pierwszy wprowadzone tam zostały tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowego zakupu przynajmniej za 500 zł. Dzięki karcie dokonywało się kolejnych zakupów z 7-proc. zniżką. Od grudnia 1996 r. srebrne karty zamieniły się na złote, przy jednoczesnej zmianie zasad ich wydawania. Warunkiem uzyskania złotej karty, dającej 10-proc. obniżkę na wszystkie towary, było dokonanie zakupów za co najmniej 1500 zł, w ciągu trzech miesięcy. Jak mówi Ewa Żelichowska, kierowniczka sklepu Adidasa w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, do tej pory tylko w tym sklepie wydanych zostało około 250 złotych kart. Jej zdaniem, część klientów, którym do limitu 1500 zł niewiele brakuje, specjalnie dokupuje czasami jakiś nie zawsze potrzebny drobiazg, aby otrzymać kartę i móc korzystać z 10-proc. rabatu w przyszłości. - Daje się zauważyć wpływ posiadania złotej karty na zwiększenie częstotliwości zakupów w naszym sklepie - uważa Ewa Żelichowska. - A już na pewno właściciele złotej karty Adidasa pozostają wierni naszej firmie, co jest podstawowym celem wydawania kart. Dodatkową atrakcją dla ich posiadaczy jest fakt, że jako pierwsi otrzymują zawsze materiały promocyjne i reklamowe dotyczące nowych produktów firmy, a czasami także okolicznościowe upominki. Na przykład w grudniu ub. r., podczas wydawania złotych kart, klienci otrzymywali kosmetyki firmy Adidas. Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Tak jest w przypadku firmy Philips. Pomysł zrodził się już trzy lata temu, jednak, według Magdaleny Tyżlik z Philips Polska, wciąż znajduje się na etapie przymiarki. Jak dotąd, prowadzona jest jedynie akcja wśród dealerów Philipsa, premiująca wysoką sprzedaż. Klienci indywidualni na ewentualne karty Philipsa będą jeszcze musieli poczekać. Nie tylko giganci Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą (na przykład Sekret sprzedający odzież sygnowaną przez Betty Barclay), ale także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Kartę stałego klienta można uzyskać kupując trzy produkty pielęgnacyjne produkcji francuskiej firmy Vichy. Komputerową listę stałych klientów ma warszawska perfumeria Quality. Umieszczenie na niej daje prawo do rabatu w wysokości 3 proc. kupowanego towaru. O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Karta byłaby przyznawana wszystkim tym, którzy dokonują regularnych zakupów w sklepie, niezależnie od ich wartości. Oprócz rabatu w wysokości około 5 proc., zapewniałaby pierwszeństwo udziału we wszelkich organizowanych przez sklep promocjach, konkursach czy pokazach mody. - Chodzi tu o jeszcze ściślejsze przywiązanie stałych klientów, których i tak posiadamy - twierdzi Elżbieta Skrzyszowska. - Wynika to z przeprowadzanych co roku badań. Przeciętnie od 30 do ponad 40 proc. dokonujących zakupów w sklepie, to klienci powracający, czyli tacy, którzy w ciągu roku przynajmniej pięć razy zakupili coś na tym samym stoisku, gdyż w asortymencie domu znajduje się głównie odzież, obuwie i kosmetyki. Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Po dokonaniu zakupu otrzymuje się kartę ze swoim numerem w rejestrze firmy oraz nr. telefonów i adres firmy. Jak mówi Mirella Drozd z działu marketingu spółki, dopiero rozważane jest wprowadzenie innych udogodnień dla stałych klientów, łącznie z przysługującym na kartę rabatem. Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów. Piotr Apanowicz
W Polsce karty stałego klienta, których celem jest przywiązanie klienta do marki, oferują najczęściej zagraniczne firmy posiadające sieć sklepów w Polsce. Najczęściej upoważniają one klientów do kilkuprocentowego rabatu na wszytkie bądź wybrane towary. Wprowadziła je już sieć supermarketów Auchan, sieć sklepów Elektroland, Adidas Polska i Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Zamiast rabatów hipermarkety Hit oferują darmowe autobusy łączące okoliczne osiedla ze sklepem. Karty stałego klienta zaczęły również oferować niewielkie sklepy. Ich właściciele jednak podkreślają, że niewielka liczba wydawanych kart nie wpływa znacząco na wzrost obrotów sklepu.
PODKARPACKIE Referendum w Sędziszowie za odwołaniem radnych Między burmistrzem, posłem a plebanem JÓZEF MATUSZ W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum lokalni politycy i nie tylko politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. Mieszkający pod Sędziszowem poseł Zdzisław Pupa (AWS - "S" RI) popiera obecny układ i był przeciwny referendum. - Mam nadzieję, że się nie uda odwołać rady - powiedział. Poseł jeździł na spotkania z mieszkańcami organizowane przez przeciwników oraz zwolenników referendum. - Nie zapraszaliśmy go, ale sam przyszedł. Nagle wyskoczył na scenę, wyrwał mikrofon, zdjął marynarkę i zaczął krzyczeć - kto tu rządzi? - opowiada Zbigniew Idzik, przewodniczący komisji koordynacyjnej "Solidarności" w Sędziszowie. W referendum, po obu stronach, zaangażowali się także księża. Zwolennicy referendum twierdzą, że na przykład znany w okolicy ksiądz Eugeniusz Miłoś związany z posłem Pupą, chodząc po kolędzie, namawiał, by w niedzielę parafianie nie brali udziału w głosowaniu. Natomiast ksiądz dziekan Stanisław Ryba, proboszcz kościoła parafialnego w Sędziszowie, agitował do udziału w referendum. - W niedzielę 2 stycznia podczas nabożeństw ksiądz dziekan odczytał pismo wzywające wyborców do udziału w referendum i głosowania za odwołaniem rady - mówi Stanisław Wozowicz, przewodniczący Rady Miasta i Gminy. Z pomocą poselsko-kościelną Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Na dwadzieścia osiem mandatów osiemnaście przypadło AWS, a dziesięć wyłonionemu na czas wyborów Porozumieniu Samorządowemu. Z pomocą poselsko-kościelną radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Część radnych AWS zaczęła się jednak wycofywać z tych uzgodnień. - Zauważyliśmy, że w naszych szeregach jest opozycja i AWS zaczyna topnieć - mówi Stanisław Wozowicz, którego wybrano na przewodniczącego rady. Gdy na dwóch sesjach nie udało się wybrać Paśki, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, również związanego z AWS. Opowiedziało się za nim dziewiętnastu radnych, a przeciwni mu byli radni nazywani "grupą posła Pupy i księdza Miłosia". Wozowicz twierdzi, że osoby, które złamały ustalenia i przeszły na stronę Olesia, zrobiły to dla władzy. Przyznaje, że Oleś wiele dobrego zrobił, ale nie potrafił w odpowiednim momencie odejść. Przewodniczący zaprzecza, by był przez kogoś sterowany. - To bzdura, że o wszystkim decyduje ksiądz lub poseł. Nie wyobrażam sobie, by ktoś miał za mnie podejmować decyzje - mówii. Dodaje, że ma już jednak dość bycia radnym i bawienia się w demokrację. Tymczasem poseł Pupa nie ukrywa, że mocno pracował nad tym, aby AWS wygrała w Sędziszowie wybory. I tak się stało. - Doszło jednak do tego, że Wiesław Oleś wykiwał nas i związał się z innymi - wyznaje poseł. Chcieli uległego burmistrza - Aby to wyjaśnić, trzeba przypomnieć rok 1998. Odmówiłem wówczas księdzu Eugeniuszowi Miłosiowi odwołania dyrektorki szkoły w Zagórzycach Górnych. Domyślam się, że ksiądz musiał się poskarżyć posłowi Zdzisławowi Pupie, na którego głosował w wyborach do parlamentu. Oni chcieli burmistrza, który byłby im całkowicie uległy. Nie spodziewałem się jednak, że poseł, któremu ja i moja rodzina pomagała w kampanii wyborczej, będzie przeciwko mnie - mówi Wiesław Oleś. Twierdzi, że poseł Pupa proponował mu wcześniej dobrze płatną funkcję przewodniczącego Rady Miasta oraz prowadzenie wspólnych interesów. - Miały to być interesy o wymiarze politycznym i gospodarczym, aby zgromadzić środki na następną kampanię posła. On zawsze powtarzał, że musi się zabezpieczyć, by nie obudzić się z ręką w nocniku - utrzymuje Oleś. - To ewidentne kłamstwo. Niech nie rzuca inwektyw i nie podjudza ludzi. Przyzwyczaiłem się już do tych kłamstw, jak choćby do plotki, że ostatnio wykupiłem PGR. Lepiej by było, żeby ktoś sprawdził, jakie interesy gminne przechodziły przez "Inwest Dom" prowadzony przez brata Wiesława Olesia - odpowiada poseł Pupa. Karykatura demokracji Wiesław Oleś burmistrzem na trzecią kadencję został z poparcia Porozumienia Samorządowego, przez jego przeciwników nazywanego lewicowym, oraz grupy radnych AWS. Ta współpraca nie trwała jednak długo, gdyż radni PS wycofali poparcie dla burmistrza. - Domagali się wielu stanowisk. Zauważyłem, że zaczyna się tworzyć karykatura demokracji, nawrót do PRL. W taką demokrację, w której rządzi sitwa, nie chciałem się bawić. Chcieliśmy się połączyć z grupą radnych kierowaną przez posła Pupę. Nie chcieli o tym słyszeć - mówi Wiesław Oleś. Przewodniczący Wozowicz utrzymuje natomiast, że porozumienie było możliwe, ale Oleś stawiał jeden warunek - musi być burmistrzem. Opozycyjna AWS ponownie związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego (wcześniej nazywali ich lewicowymi) i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd. - Wotum nieufności nie wchodziło w grę, gdyż brakowało nam jednego głosu. Rada podjęła więc uchwałę o nieudzieleniu absolutorium zarządowi, którą podtrzymało Kolegium Regionalnej Izby Obrachunkowej w Rzeszowie - mówi Wozowicz. Burmistrz Oleś odwołał się od tej uchwały do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale sąd umorzył postępowanie. Pismo z sądu nie dotarło jednak do radnych i nie ma o nim wzmianki w dzienniku podawczym. Wiesław Oleś tłumaczy lakonicznie, że zawiniła młoda pracownica, która przyjmowała pocztę. Jego przeciwnicy skierowali w tej sprawie wniosek do prokuratury. Radni uciekali przed przewodniczącym Nie wiedząc o decyzji NSA, radni złożyli wniosek o wotum nieufności dla burmistrza i zarządu, ale zabrakło jednego głosu. Przewodniczący Wozowicz przypadkiem dowiedział się, że sąd dawno umorzył postępowanie, co dało podstawę do odwołania zarządu zwykłą większością głosów. - Radnych trzeba zawiadomić o sesji siedem dni wcześniej, a osoby związane z Olesiem nie przyjmowały zawiadomień. Jeździłem więc osobiście z wezwaniem do ich domów. Niektórzy uciekali na mój widok, a jednego uciekającego radnego to nawet goniłem samochodem, by mu wręczyć zawiadomienie - opowiada Wozowicz. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z Olesiem, zebrała wymaganą liczbę podpisów i złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. Na sesji 29 listopada 1999 roku odwołano zarząd i burmistrza Olesia. - Przez lata sprawowania tego urzędu moją dewizą było nie szkodzić, ale w tej kadencji zabrakło drużyny do kolegialnej gry - uważa odwołany burmistrz. Jego przeciwnicy z AWS mówią, że to on, przy poparciu Zarządu Regionu "Solidarności", w którym często gościł, był inicjatorem referendum. Od ponad miesiąca jego następcą jest Kazimierz Kiełb, radny powiatowy z AWS. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza Olesia, wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, sędzia Jan Jaskółka, zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim. - Takie są zasady demokracji. Społeczeństwo ma prawo zweryfikować osoby, które wybrało. Jest to środek dość drastyczny, ale należy sięgać po ten oręż w konieczności. Obawiam się, że może to być zaraźliwe, gdyż mam sygnały o zamiarze przeprowadzenia referendum w kolejnych gminach - mówi sędzia Jaskółka.
W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj referendum lokalne, w którym mieszkańcy mieli zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. O przeprowadzeniu referendum zadecydował wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, gdy niedługo po wyborze Wiesława Olesia na trzecią kadencję na stanowisko burmistrza miasta część posłów doprowadziło do odwołania zarządu i samego burmistrza. Wyniki referendum znane będą dzisiaj.
FUNDUSZE EMERYTALNE Ile będą wynosiły prowizje Taniej niż w Argentynie W rozdziale 14 ustawy z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (DzU. nr 139 z 20.11.1997 r., poz. 934) określono, iż otwarty fundusz emerytalny (OFE) może pobierać opłaty wyłącznie w następujący sposób: 1) prowizja potrącana każdorazowo od składki do funduszy, przy czym może ona być różnicowana jedynie ze względu na staż członkowski w danym OFE, 2) prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne limitowana do 0,05 proc. miesięcznie i naliczana od wartości aktywów, 3) opłata karna za transfer do innego OFE, gdy staż członkowski jest krótszy niż 24 miesiące, maksymalną jej wysokość określi Rada Ministrów. Uważam, iż w praktyce prawie wszystkie otwarte fundusze emerytalne będą miały w początkowym okresie taką samą prowizję za zarządzanie - równą maksymalnej. Natomiast prowizje od składki, moim zdaniem, będą na początku działalności funduszy emerytalnych bardzo zróżnicowane. Dlaczego? Otóż obserwując rynek funduszy powierniczych, można stwierdzić, iż klient indywidualny zwraca dużą większą uwagę na prowizję pobieraną w chwili nabywania jednostek uczestnictwa. Prowizja ta jest bardziej dla niego zauważalna i odczuwalna. Wysokość prowizji pobieranych z aktywów funduszy powierniczych w Polsce w gruncie rzeczy znacznie się nie różni. Istotny jest też fakt, iż dopiero w chwili rozpoczęcia działalności przez otwarte fundusze emerytalne poznają one strategię cenową konkurencji. Obawiam się jedynie, aby fundusze emerytalne nie zaczęły konkurować pomiędzy sobą wysokością opłaty karnej czy wręcz nawet jej brakiem. Doprowadzić by to mogło do sytuacji, z jaką obecnie mamy do czynienia w Chile, gdzie w ciągu roku średnio co drugi uczestnik zmienia fundusz emerytalny (w Argentynie co piąty). Jest to jedna z największych wad systemu chilijskiego. Ufam jednak, iż w takiej sytuacji Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi nie pozostałby obojętny. Jaka prowizja od składki? Jak już wcześniej wspomniałem, na koniec każdego miesiąca z aktywów funduszu emerytalnego będzie pobierana prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne (PTE). Dodatkowo od każdej wpłacanej składki będzie potrącana prowizja. Spróbujmy się zastanowić, jaka może być wysokość tej prowizji od składki i tak naprawdę ile będziemy musieli zapłacić PTE za administrowanie i zarządzanie gromadzonymi na naszych rachunkach aktywami. Spróbujmy porównać je z kosztami zarządzania i administrowania funduszami emerytalnymi w Argentynie. Jest to zasadne, gdyż konstrukcja obu systemów jest w tym zakresie zbliżona. Wysokość opłaty pobieranej od składki w Argentynie została zmodyfikowana, tak aby była porównywania z rozwiązaniami przyjętymi w polskim II filarze i wynosi 25,49 proc. Jest to jedyna opłata płacona przez członka funduszu. Załóżmy, iż okres oszczędzania wynosi 40 lat, stopa zwrotu z aktywów i stopa dyskontowa 1 proc. miesięcznie. Wartość obecna przychodów PTE z tytułu opłat i prowizji byłaby taka sama, jak w AFJP (odpowiednik PTE w Argentynie), gdyby w Polsce prowizja od składki wynosiła 9,6 proc. Pojawiały się natomiast głosy, iż PTE będą ustalały jej wysokość na poziomie co najmniej 18 proc. (Marek Żytniewski: "Drogi system", "Rzeczpospolita" z 1.12.1997). Oznaczałoby to jednak, iż w powiązaniu z opłatą za zarządzanie byłoby to adekwatne do hipotetycznych 32,5 proc. prowizji w systemie argentyńskim. Zależności te ilustruje tabela 1. Nie sądzę, aby system polski miał być aż taki drogi. Wręcz przeciwnie. Jest wiele powodów, aby był on tańszy od argentyńskiego. Ważnym czynnikiem wpływającym na zmniejszenie kosztów systemu mogłoby być przyzwolenie, aby powszechne towarzystwa emerytalne mogły rozliczać straty poniesione w pierwszym roku działalności przez następne dziesięć lat, a nie - jak to jest obecnie - w ciągu trzech lat. Nie należy się spodziewać, iż osiągną one pierwsze zyski po trzech latach, natomiast koszty związane z organizacją działalności będą wysokie. Ewentualnie można byłoby umożliwić towarzystwom amortyzację tych kosztów w ciągu 10 lat. Nie byłoby to rozwiązanie nowatorskie. Taką zasadę przyjęto m.in. w Argentynie, gdzie łączne koszty początkowe funduszy emerytalnych wyniosły ok. 600 milionów USD. Rozwiązanie przyjęte w Polsce, polegające na podziale przychodów PTE na opłaty od składki i od wartości aktywów, wydaje się zasadne nie tylko ze społecznego punktu widzenia (opłata w wysokości 25 proc. składki prawdopodobnie nie byłaby psychologicznie do zaakceptowania). Przy wcześniej przyjętych założeniach wartość obecna zebranych przez 40 lat lat opłat z aktywów stanowi około 65 proc. przychodów PTE. Jest to więc silniejszy niż w Argentynie bodziec dla zarządzających aktywami do zwiększania ich wartości. Fundusze emerytalne a fundusze powiernicze Rozważmy sytuację, w której składka w tej samej wysokości jest płacona równolegle do funduszu powierniczego (FP) i otwartego funduszu emerytalnego, stopa zwrotu jest taka sama i wynosi 1 proc. miesięcznie, natomiast różna jest wysokość opłat i prowizji. Która z tych opcji jedynie z punktu widzenia wartości aktywów po 30, 40 latach będzie korzystniejsza dla przyszłego emeryta? Odpowiedź na to pytanie jest zawarta w tabeli 2. W sytuacji gdy przewidywany okres oszczędzania miałby być krótszy niż 5 czy też 10 lat (patrz tabela 2) z punktu widzenia przyszłego emeryta bardziej opłacalne byłyby prowizje i opłaty stosowane przez fundusze powiernicze niż fundusze emerytalne. Jednak biorąc pod uwagę fakt, iż jedynie osoby, które nie przekroczyły 50. roku życia, będą mogły przystąpić do II filara, możemy się spodziewać, iż okres oszczędzania będzie znacznie dłuższy niż 10 lat. Tym samym otwarte fundusze emerytalne są właściwym miejscem do lokowania składek na przyszłą emeryturę. Spróbujmy jednak nasze rozważania trochę skomplikować. Co by było, gdyby stopy zwrotu uzyskiwane przez fundusze powiernicze były wyższe, co jest bardziej realne w dłuższym okresie? Rozważmy różne możliwości. Uzyskane wyniki ilustruje tabela 3. Zauważmy, iż jedynie w przypadku, gdy osiągane stopy zwrotu przez fundusz powierniczy są znacznie wyższe w długim, bo 30-40-letnim okresie, przeciętnie o 30 procent miesięcznie (nie punktów procentowych), zasadniej byłoby lokować aktywa na potrzeby emerytalne właśnie w tego typu funduszach. Z drugiej strony, potencjalnie wyższe osiągane stopy zwrotu oznaczają konieczność podjęcia większego ryzyka. Pojawia się pytanie, jaki jest akceptowany poziom ryzyka w systemie ubezpieczeń społecznych, w którym składki są obowiązkowe. Co wybrać? Funkcjonowanie otwartych funduszy emerytalnych nie jest najtańszym rozwiązaniem, ale inne dostępne obecnie możliwości, jak chociażby fundusze powiernicze, też nie jawią się jako jednoznaczna alternatywa. Kluczową rolę odegrają sami członkowie nowego systemu. Im będzie ich więcej i im rzadziej będą dokonywali transferów, tym niższe będą koszty jednostkowe. Koszty nie są również wyznacznikiem samym w sobie. Ważny jest też poziom, zakres świadczonych usług i bezpieczeństwo. Przed powszechnymi towarzystwami emerytalnymi stoi trudne zadanie - otwarcie rachunków dla osób, które do tej pory nie posiadały nawet ROR. Nie krytykujmy więc nowego systemu ubezpieczeń społecznych za jego koszty, bo zapewne będzie on bardziej efektywny od obecnego, a przyszli emeryci oczekują czegoś więcej niż tylko inwestowania składki. * Pod pojęciem "systemu ubezpieczeń społecznych" rozumiem system obejmujący pracowników i uprawnionych członków ich rodzin, natomiast "system zabezpieczeń społecznych" jest - moim zdaniem - pojęciem szerszym i obejmuje również osoby nie objęte systemem ubezpieczeń społecznych. Autor jest zastępcą dyrektora w Biurze ds. Funduszy Emerytalnych w Banku Handlowym w Warszawie SA. Powyższy tekst stanowi wyraz wiedzy i poglądów autora i nie powinien być inaczej interpretowany.
W ustawie o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych wyczerpująco określono katalog opłat pobieranych przez OFE. Będą to trzy rodzaje opłat – prowizja potrącana każdorazowo od składki do funduszu, prowizja za zarządzanie i opłata karna za transfer do innego funduszu. Prowizja za zarządzanie utrzyma się na początku zapewne na maksymalnym poziomie we wszystkich funduszach. Walka cenowa skoncentruje się na prowizji potrącanej od składek, która jest bardziej zauważalna dla klientów. Konkurowanie wysokością opłaty karnej byłoby zaś niebezpieczne, ponieważ częste zmiany funduszy nie są zjawiskiem pozytywnym. Nie wydaje się, że polski system bęzie drogi. Zmniejszenie kosztów jego działania mogłoby spowodować przyzwolenie na rozliczanie strat poniesionych w pierwszym roku działalności w ciągu kolejnych dziesięciu lat. Byłoby to zasadne, bo koszty organizacji działalności są wysokie, a zyski w początkowym okresie niewielkie. Alternatywę stanowiłoby umożliwienie funduszom amortyzacji tych kosztów, jak zrobiono to w Argentynie. Przy okresie oszczędzania krótszym niż 5 czy też 10 lat Polakom bardziej niż w OFE opłacałoby się oszczędzać w funduszach powierniczych. Do OFE mogą przystąpić jednak tylko osoby poniżej 50 roku życia, a w perspektywie dłuższego okresu oszczędzania lepiej wypadają już OFE. Fundusze powiernicze wypadłyby lepiej tylko przy założeniu, że będą osiągać znacznie wyższe stopy zwrotu. OFE nie powinno się więc krytykować za wysokie koszty działania. Nowy system będzie zapewne efektywniejszy od starego. OFE zapewnią też emerytom szerszy zakres świadczonych usług i większe bezpieczeństwo.
Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym we wschodnim chrześcijaństwie Tajemnica królów nubijskich Apostołowie: Piotr (z prawej) i Jan (z lewej) FOT.(c) BOGDAN ŻURAWSKI KRZYSZTOF KOWALSKI Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. Archeologiczny wykop sięga siedmiu i pół metra. Robotnicy czują się w nim nieswojo, dlatego co pół godziny schodzi na jego dno archeolog, aby dodawać im ducha. Teraz stoi tam dr Bogdan Żurawski, właśnie przed chwilą dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami sporządzonymi czarnym tuszem. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To trzej królowie. Ale nie Kacper, Melchior i Baltazar. Ci tutaj żyli około tysiąca lat później. W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Tak sądzą archeolodzy, bo tylu przedstawiają portrety wewnątrz kościoła wzniesionego nad podziemiami. Kościół o wymiarach 25 x 25 m odkryli Polacy w ubiegłym roku, krypty grobowe - w połowie marca. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii. Korzenie Starożytni Egipcjanie nazywali tę krainę Kusz; Grecy - Etiopią, Rzymianie - Nubią. Leży ona nad Nilem, między I a IV kataraktą, Asuanem a Chartumem, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Kto dotarł do nilowej wyspy Elefantyna w Egipcie (zachęcają do tego biura podróży), ten już postawił nogę w historycznej Nubii. Encyklopedie sprzed pierwszej wojny określają jej terytorium na blisko 800 tys. km kw., zaś ludność na około miliona. Jeszcze na początku XX wieku dominowały tam plemiona Kenusi i Mahassi, lecz dziś stosunki antropologiczne są dużo bardziej skomplikowane i nierozpoznane. Na tym terytorium od epoki kamienia ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. Tędy przebiegał od niepamiętnych czasów szlak handlowy między Morzem Śródziemnym a wnętrzem i południem kontynentu. Z Nubii i przez Nubię płynęło do Egiptu złoto, potem żelazo, a przez cały czas niewolnicy. Właśnie w Nubii, na zapleczu państwa faraonów, wykształciło się w I tysiącleciu p.n.e. państwo Kusz. Przedmioty odkopane w jego dwóch stolicach - starszej Napata i młodszej Meroe - zdobią wszystkie podręczniki sztuki starożytnej. Burzliwe były relacje między Nubią a potężnym sąsiadem z północy. Wzajemne najazdy powtarzały się regularnie. Wprawdzie Egipt dominował kulturowo i gospodarczo, ale militarna siła Nubii, zwłaszcza jej jazda, były nieustannym zagrożeniem. Ostatecznie Nubia uległa podbojowi faraonów XVIII dynastii (1570 - 1345 p.n.e.). Z kolei za rządów słabej dynastii XX (1200 - 1085 p.n.e.) odzyskała niepodległość i właśnie wtedy powstało państwo Kusz. Jego potęga rosła, aż doszło do tego, że - na krótko - zawładnęło Egiptem. XXV dynastia egipska (715 - 663 p.n.e.) nazywana jest nubijską, ponieważ na egipskim tronie zasiadali czarni faraonowie z głębi afrykańskiego lądu. Gdy Rzym zawładnął Egiptem, nie sięgnął już królestwa Kusz. Wiodło ono niezależny politycznie żywot, wchodziło w układy z imperium. Właśnie wtedy, w III wieku n.e., w państwie pojawiły się plemiona Nuba - to od nich wywodzi się nazwa Nubia. Krzyż Około 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii, miasto o tej nazwie istnieje do dziś) podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było już schrystianizowane, toteż od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na obszary, na których czczono wcześniej bóstwa egipskie, greckie, rzymskie i oczywiście rdzenne afrykańskie. Nubii nikt nie ochrzcił jak choćby Polski, ona sama z wolna nasączała się tą wiarą. Jakie było to najstarsze nubijskie chrześcijaństwo? -Takie jak gdzie indziej w owym czasie - stwierdza dr Tomasz Waliszewski z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Dopiero Paweł poniósł je "pomiędzy pogany", czyli poza Palestynę, do społeczności nieżydowskich. Ten "exodus" spowodował, że w pierwszych wiekach nowej ery powstała prawdziwa mozaika Kościołów, istny perski dywan: ortodoksi, prawosławni, grekokatolicy, koptowie, monofizyci, jakobici, melkici, maronici, Kościoły z rodowodem bizantyjskim, syryjskim, etiopskim, natchnieni mnisi reformatorzy zakładający nowe wspólnoty, odłamy wiernych naśladujących anachoretów... Wiele z tych nurtów docierało oczywiście do Nubii, lecz najsilniejsze źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Za panowania Justyniana I aleksandryjski kapłan Julian zaszczepił w Nubii monofizytyzm. Teodozjusz, monofizycki patriarcha aleksandryjski, wyświęcił Longina na biskupa Nubii. Toteż naturalną koleją rzeczy Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim. Kim byli Koptowie? "Chrześcijańskimi potomkami starożytnych Egipcjan" - jak obrazowo określa ich prof. Lech Krzyżaniak - zarówno pod względem metrykalnym, jak i wyznaniowym. Swoją tradycję i wiarę w dogmaty czerpali znad Nilu. Tak było. W łonie chrześcijaństwa koptyjskiego, w Aleksandrii wyodrębnił się nurt uznający tylko jedną, czyli boską naturę Chrystusa, odrzucający Jego naturę ludzką. Sobór w Chalcedonie potępił w 451 roku monofizytyzm. Od tamtej pory Koptowie stanowią w chrześcijaństwie odrębną grupę. Wiele wskazuje, że właśnie takie było chrześcijaństwo w Nubii. Prawdopodobnie kościół w Banganarti był pod wezwaniem Archanioła Rafała FOT. (c) BOGDAN ŻURAWSKI Polityka W drugiej połowie IV wieku n.e. na gruzach królestwa Kusz powstało państwo Nobadów, związane z tajemniczą populacją nazywaną przez archeologów "X". Jego dzieje dalekie są od poznania. W każdym razie, w VI wieku jego chrystianizacja była daleko zaawansowana. Tak daleko, że w 564 roku zostało to potwierdzone oficjalnie. Państwo Nobadów nie było monolitem, w jego obrębie zawiązały się chrześcijańskie państewka - Mukurra, Meris, Alwa, zresztą zwalczające się wzajemnie. Te waśnie nie przeszkadzały jednak istnieniu kultu. Przeciwnie, rozkwita on od VI wieku, powstają liczne kościoły, klasztory. I właśnie wtedy następuje coś, co wedle dzisiejszych pojęć powinno podciąć nubijskie chrześcijaństwo: arabskie podboje. 0koło 650 roku Arabowie zaczynają najazdy na Nubię. Odtąd, jak niegdyś chrześcijaństwo, tak teraz islam zaczyna z wolna sączyć się do tej krainy. Lecz bez przemocy, bez nawracania mieczem, w ramach chrześcijańskiej państwowości. Dziwne, a jednak tam i wtedy było to możliwe. W Nubii, krainie obleganej przez żywioł muzułmański, dominowali wciąż chrześcijanie. Czuli się na tyle bezpiecznie, byli na tyle zamożni, że wznosili budowle związane z kultem. Islam miał zwyciężyć dopiero w XIV wieku. Dopiero w 1350 roku chrześcijański król Nubii miał przejść na wiarę Proroka. Ale do tego czasu w najlepsze budowano kościoły. Właśnie jedną z takich świątyń, o której nubiolodzy dotychczas nie wiedzieli nic, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti; a w marcu tego roku - natrafili pod nim na królewskie grobowce: - Jest to niezwykłe odkrycie, gdyż w żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Świadczy to zarówno o randze tego miejsca, jak i zamożności jego fundatorów - podkreśla Magdalena Łaptaś z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, naoczny świadek tegorocznego odkrycia. Pielgrzymi Doktor Bogdan Żurawski: "Nie ulega dla mnie wątpliwości, że odkryliśmy kaplice pośmiertnego kultu królewskiego. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej. Tym bardziej że w dwóch przypadkach portretom towarzyszyły kommemoratywne inskrypcje dedykacyjne. Trzeba bowiem wiedzieć, że władca Nubii był jednocześnie zwierzchnikiem nubijskiego Kościoła, właścicielem całej ziemi w królestwie i jedyną osobą spoza kleru mającą prawo wstępu do sanktuarium kościoła". Toteż nic dziwnego, że w tym obiekcie sakralnym, z kaplicami i grobami władców, uprawiano ich pośmiertny kult i że był on najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Ze względu na relikwie kościół został otoczony murem obronnym. Liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach przez pątników przyprawia o zawrót głowy. Co jakiś czas starsze napisy pokrywano cienką zaprawą, aby uczynić miejsce dla nowych. Doktor Adam Łajtar, epigrafik pracujący w tym roku na wykopaliskach z archeologami, opowiada o napisach: "Ściany kościoła w Banganarti pokrywają oprócz malowideł także bardzo liczne inskrypcje wydrapane w tynku lub rzadziej malowane czarną farbą jako pamiątki wizyt składanych przez różne osoby świeckie i duchowne. W dotychczas odsłoniętej partii budowli można się doliczyć około 200 inskrypcji, przy czym w niektórych miejscach, na przykład na filarach przy wejściu do apsyd, napisy przylegają szczelnie do siebie, a nawet zachodzą jeden na drugi, tworząc prawdziwy gąszcz. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym nie tylko w Nubii, lecz i na skalę całego wschodniego chrześcijaństwa. Inskrypcje zredagowane są bądź po grecku, bądź po staronubijsku albo też są mieszaniną elementów zapożyczonych z obu tych języków. Typowy napis zbudowany jest według schematu: »Ja, taki a taki, napisałem«. Oprócz tego występują inwokacje i krótkie modlitwy wykorzystujące cytaty z Pisma Świętego". Fenomen Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. Dlatego miejsce składania ich zwłok w Banganarti było tak ważnym punktem dla pątników. Zresztą zwyczaj pielgrzymowania do grobów świętych pozostał do dziś silnym elementem duchowego pejzażu Sudanu, z tym że rolę chrześcijańskich władców przejęli wyznawcy proroka. W XVI wieku w Nubii powstał Sułtanat Sennar, podbity w 1821 r. przez paszę Egiptu Muhammeda Alego. Tę konfigurację zniszczył Mahdi, odrywając znaczną część Nubii w 1883 r. Dziś krainą tą władają: Egipt, Sudan i islam - patrząc życzliwie i aktywnie wspomagając poczynania archeologów wydobywających spod piasku chrześcijańską przeszłość i zapomniane przez wieki imiona królów pochowanych w Banganarti. -
Dr Bogdan Żurawski dokonał niezwykłego odkrycia: na pustyni nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą, w odkopanym niedawno przez Polaków kościele, natrafił na grobowce chrześcijańskich królów Nubii. W żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Zdaniem dra Żurawskiego odkryte kaplice były miejscem pośmiertnego kultu królewskiego i popularnym celem pielgrzymek. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku.
PRAWICA Czy pomysł Mariana Krzaklewskiego spowoduje kryzys w Akcji Wyborczej Solidarność Ryzykowne wezwanie do jedności Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Na zdjęciu szef PC z Romualdem Szeremietiewem, Arkadiuszem Rybickim i Stanisławem Alotem. FOT. JACEK DOMIŃSKI MARCIN DOMINIK ZDORT Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową, w chwili gdy koncepcję tę zaczął lansować Marian Krzaklewski, wydawało się być przesądzone. Po ponad dwóch miesiącach nie tylko odsunęło się w czasie, ale wiele wskazuje też na to, że pomysł przewodniczącego "Solidarności" może w ogóle nie doczekać się realizacji. Próby odgórnego wymuszania jedności dotychczas jedynie wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS. Projekt Kaczyńskiego '94 O tym, że kilkadziesiąt partii prawicowych powinno rozwiązać się i na to miejsce powołać jedno nowe ugrupowanie polityczne mówiło się głośno przynajmniej od wyborów parlamentarnych w 1993 roku. W połowie listopada roku 1994 Jarosław Kaczyński podczas spotkania na plebanii kościoła św. Katarzyny przedstawił plan samorozwiązania ugrupowań antykomunistycznych, a następnie powołania przez ich członków jednej formacji. - Porozumienie Centrum jest gotowe rozwiązać się jako pierwsze, tylko na podstawie deklaracji władz innych partii, że uczynią one w bliskiej przyszłości to samo - deklarował wówczas Kaczyński. PC za nienaruszalne elementy porozumienia zjednoczeniowego uważało przyjęcie zasady, że na zjeździe zjednoczeniowym partie będą reprezentowane według proporcji głosów, jakie otrzymały w wyborach w 1993 roku (jeden delegat na 5 tys. głosów), demokratyczny charakter nowej partii oraz gotowość wysunięcia przez nią jednego kandydata na prezydenta, którym jednak nie byłby Lech Wałęsa. Jak wiadomo, ówczesne plany PC nie zostały przez partnerów z prawicy potraktowane poważnie - nawet ci, którzy mieli ochotę na zjednoczenie podejrzewali raczej Jarosława Kaczyńskiego o grę polityczną mającą na celu wzmocnienie jego własnej pozycji. Projekt Kaczyńskiego '97 Po kilku latach zawierania małych koalicji i każdorazowym ich rozpadzie powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Zdominowane przez NSZZ "Solidarność" i zależne od związku ugrupowania prawicowe początkowo pokornie zgadzały się na wszystkie propozycje Mariana Krzaklewskiego. To na jego wniosek w połowie lutego 1997 tymczasowy Zespół Koordynacyjny AWS postanowił, że jeszcze przed wyborami Akcja przekształci się w jedną "formację partyjną", do której będą musiały włączyć się wszystkie ugrupowania chcące nadal należeć do AWS. - Chciałbym, by nasi wszyscy partnerzy i wielu członków "S" zapisało się do jednej partii. Chciałbym, żeby właśnie z AWS powstało wreszcie ugrupowanie mocne, dlatego tak mocno się w to angażuję - tłumaczył Krzaklewski. Najgoręcej Mariana Krzaklewskiego poparł Jarosław Kaczyński, który przygotował nawet projekt powołania jeszcze przed wyborami jednej partii lub przynajmniej zwołania zjazdu jej zwolenników. Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Projekt zakłada, że każdy z uczestników zjazdu zjednoczeniowego przed wyborami złożyłby deklarację wejścia do nowej partii po jej powołaniu. Dopiero podpisanie takiego zobowiązania dawałoby możliwość ubiegania się o startowanie w wyborach z listy AWS. - To konieczne, musimy mieć gwarancję, że Akcja się po wyborach nie rozpadnie - twierdzi prezes PC. Porozumienie Centrum jest jednak jedyną spośród dużych partii prawicowych, która opowiada się za powołaniem jednej partii. Oprócz tego, paradoksalnie, zwolenników koncepcja ta znajduje dziś w gronie przeciwników Kaczyńskiego, czyli w tzw. spółdzielni (chodzi o kilka partii, które nie dopuściły do wyboru prezesa PC na wiceprzewodniczącego AWS i "podzieliły się" tym stanowiskiem). To oni uczestnicząc w powołanej w tym celu komisji Akcji Wyborczej przygotowali kalendarium i proponują, aby już w czerwcu zwołać zjazd programowy, a 11 listopada - po wyborach - zjednoczeniowy. Formuła usługowa i szlachetne lęki Gdy w AWS mówi się o jednej partii, zwykle na początku pada argument, że takie są oczekiwania wyborców. - W społeczeństwie i wśród liderów partyjnych jest świadomość bolesnego doświadczenia skutków rozbicia i skonfliktowania. Wojna na górze jest do dziś odczuwana dotkliwie, a z drugiej strony zdecydowanie widoczna jest akceptacja dla wszelkich form przezwyciężania konfliktów - mówi Bronisław Komorowski, który dodaje także argument bardziej pragmatyczny: - Potrzebne jest zbudowanie partii mającej kilkaset tysięcy członków. To jedyny środek na przezwyciężenie monopolu politycznego lewicy. Sekretarz generalny SKL niezbyt entuzjazmuje się perspektywą powołania jednej partii, ale przyznaje, że "większość wyborców AWS gotowa jest głosować na jedność". Jednolita formacja miałaby nie tylko szansę na zwycięstwo wyborcze, ale też na spójne rządzenie po wyborach. - Polsce jest potrzebne silne przywództwo narodowe, a będzie oni możliwe tylko wtedy, gdy będzie silne przywództwo polityczne. Na lewicy takie przywództwo już jest, na prawicy także być powinno - mówi. Za utworzeniem partii jest wielu działaczy związkowych, którzy widzą dziś swoją przyszłość w polityce. - Jednolite ugrupowanie byłoby formułą usługową dla ludzi "Solidarności", którzy chcą przejść do polityki, a nie widzą dla siebie miejsca w żadnej z obecnych partii - tłumaczy Andrzej Anusz z "Nowej Polski". Innym argumentem przemawiającym za powołaniem nowej partii jest stworzenie sytuacji podobnej do tej, która jest w SLD - gdzie związek zawodowy mimo swojej siły jest tylko jedną z "nóg" koalicji, zaś trzon polityczny stanowi SdRP. - Jeżeli AWS nie ma być bohaterem jednego sezonu, taki trzon polityczny musi powstać - uważa Anusz. Bronisław Komorowski z SKL nie ukrywa, że jego partia - mimo wszystkich argumentów za - obawia się koncepcji szybkiego tworzenia jednej partii. Komorowski na pierwszym miejscu wymienia "lęki szlachetne": obawę przed utratą dorobku programowego i tożsamości oraz przed tym, że podczas zbyt szybkiego "klejenia" w centrum, AWS może popękać na skrzydłach. Nie ukrywa też, że istnieją innego typu lęki wynikające z aspiracji i ambicji środowisk politycznych oraz ich liderów. "Solidarność" integruje Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wielu wyborcom łatwiej jest dziś utożsamiać się z którąś z istniejących dziś partii o wyrazistym programie, niż z całą AWS stanowiącą swego rodzaju programową "magmę". - Nasze stronnictwo na przykład przyciąga wielu ludzi, dla których ważne są nie tylko reintegracja obozu "Solidarności", ale też racjonalność gospodarcza i umiarkowane polityczne oraz niepodatność dla skrajności - w ten sposób Bronisław Komorowski uzasadnia konieczność dalszego samodzielnego istnienia SKL. Sekretarz Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego mówi dziś, że trzeba budować jednolitą formację, ale nie wolno już dziś przesądzać jej przyszłego kształtu dojścia do niej. - Jeśli chodzi o federację, to nie ma problemu. Musi być wspólne kierownictwo krajowe i reprezentacja parlamentarna, ale jeszcze dużo czasu mamy na likwidowanie odrębności organizacyjnych - twierdzi Komorowski. Bardziej radykalnymi przeciwnikami powoływania dziś jednej partii na bazie AWS są politycy ZChN. - Powołanie jednej partii przed wyborami spowoduje, że z AWS odejdzie "Solidarność" oraz pozapartyjne środowiska i stowarzyszenia społeczne. Ich stopień identyfikacji z AWS będzie słabszy - obawia się Marian Piłka. Prezes Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego przede wszystkim chciałby, aby w AWS jak najdłużej pozostała "Solidarność", swoją siłą i autorytetem łagodząca powolne dopasowywanie i ścieranie się innych środowisk. - Weryfikacja wyborcza sprzyja konsolidacji. Po wyborach parlamentarnych powstać powinna konfederacja lub federacja, zaś "S" powinna utrwalać ten układ, nie może wycofać się przed wyborami samorządowymi, czyli jeszcze przez kilka lat - mówi Piłka, według którego "tworzenie dziś jednej partii jest marnowaniem wysiłku, który potrzebny jest na kampanię wyborczą". Także Bronisław Komorowski twierdzi, że w okresie przed wyborami trzeba unikać wszystkich "raf". - Jeżeli uda się przy układaniu list wyborczych dla głównych nurtów AWS stworzyć gwarancję bezpieczeństwa, że nie będzie przechyłu w jedną stronę, będzie to zachętą do przyszłej jedności - uważa sekretarz SKL. Chadecy bez tradycji Na pytanie o ideowy charakter nowej partii uczestnicy AWS odpowiadają różnie. Jedni twierdzą, że szerokie ugrupowanie prawicy powinno określić się jako chadecja, inni, że w polskich warunkach na prawicy najsilniejszy jest nurt katolicko-narodowy. Marian Krzaklewski, od którego prawdopodobnie będzie tu wiele zależeć, przyznaje, że w Europie najbardziej odpowiadają mu ugrupowania "chrześcijańsko-demokratyczne z wrażliwością społeczną". Jednak główną słabością partii chadeckiej w Polsce byłby brak fundamentów - czyli tradycji chrześcijańsko-demokratycznych. Jedynym bardziej znanym tego typu ugrupowaniem było przez wojną Stronnictwo Pracy. Dziś w Polsce chadecją nazywają się m.in. Porozumienie Centrum, Partia Chrześcijańskich-Demokratów, Chrześcijańska Demokracja - Stronnictwo Pracy i kilka innych niewielkich środowisk. - Żadna z tych partii nie imponuje mi siłą ani skutecznością, a wręcz odwrotnie - przyznaje Krzaklewski. Lider "Solidarności" sam także nie chce określać się jako chadek, gdyż "to słowo w ogóle do polskiej rzeczywistości nie pasuje i kojarzy się negatywnie ze skorumpowaną chadecją włoską". Zwolennicy chadecji uważają, że główną siłą ich pomysłu jest jego znaczenie praktyczne. - Chadecja to formuła politycznie życiowa, pragmatyczna. Pozwala na dialog z innymi pokrewnymi nurtami, z ruchem chrześcijańsko-narodowym i z formułą konserwatywną - tłumaczy Przemysław Hniedziewicz, czołowy chadek Porozumienia Centrum. Podobnie sytuację ocenia Bronisław Komorowski z SKL: - Chadecja to klamra spinająca środowisko AWS. Komorowskiemu nie przeszkadza brak tradycji chrześcijańsko-demokratycznych w Polsce. - Na naszych oczach tworzy się zupełnie nowy, nie odpowiadający żadnym tradycjom podział sceny politycznej. Nie mają swoich odpowiedników w czasach międzywojennych także takie ugrupowania jak SLD i UW, jedynie UP czerpie z tradycji PPS, a PSL z ruchu ludowego - mówi sekretarz SKL. Czas partii wyrazistych Dotychczasowe decyzje AWS wskazują, że nurt chadecki nie zdominował Akcji. Nie tylko poglądy lidera Akcji Mariana Krzaklewskiego są bliższe ideologii chrześcijańsko-narodowej niż chadecji, ale też w trakcie wyborów wiceprzewodniczących koalicji dwa spośród czterech miejsc zajęli przedstawiciele ugrupowań katolicko-narodowych: Marian Piłka z ZChN i Kazimierz Kapera z Federacji Stowarzyszeń Rodzin Katolickich, zaś odwołujący się do idei chadeckich Jarosław Kaczyński nie miał szans na wybór. - W Polsce centralnym nurtem politycznym nie jest chadecja, ale nurt chrześcijańsko-narodowy. Polską specyfiką jest bardzo silny element narodowy - uważa Piłka. Krytycy "formuły chadeckiej" zarzucają jej też, iż przedstawiany jako atut pragmatyzm chadecji zwykle przekształca się w koniunkturalizm. - Partia taktyczna, której celem będzie głównie przeforsowanie iluś tam ustaw, załamie się. Nowe ugrupowanie musi mieć silny fundament ideowo-programowy. O jego sukcesie czy porażce rozstrzygnie umiejętność odpowiedzi na pytania, które stoją przed narodem w perspektywie 15 - 20 lat - mówi prezes ZChN. Ponieważ w ostatnich latach nastąpiła wyraźna polaryzacja polityczna, Piłka uważa, że w Polsce roku 1995 szanse mają ugrupowania wyraziste. - Dziś następuje proces krystalizacji ideowej. Jeśli powstanie jedna partia, to nie może to być partia taktyczna, taka jaką kiedyś było Porozumienie Centrum - dodaje Marian Piłka. Przyspieszenie spowoduje opóźnienie Bronisław Komorowski, który opowiada się za późniejszą integracją twierdzi, że jej elementem będzie "wspólny rząd i wspólna odpowiedzialność". - Jeśli powstanie rząd sukcesu, to nastąpi przy okazji upodobnienie programowe, podobnie jak poglądy polityków ZChN i UW zbliżały się w rządzie Suchockiej - mówi Komorowski. Pośrednio przesuwa moment zjednoczenia poza rok 2000 zwracając uwagę, że "najbardziej sprzyjać będą integracji wybory personalne, czyli prezydenckie, jeśli AWS zdoła wykreować mocnego kandydata". Marian Piłka uważa, że powołanie przez AWS federacji politycznej powinno nastąpić nie wcześniej niż po wyborach parlamentarnych. Nie wyklucza, że jednolita partia może nie powstać nigdy. - Nadmierne przyspieszenie może spowodować opóźnienie. W dalszej przyszłości nie wykluczam formuły jednej partii, choć nie jest to niezbędne: we Francji np. UDF działa sprawnie jako federacja polityczna - mówi lider ZChN. Piłka uważa, że twierdzenie, iż powołanie jednej partii zapobiegnie rozłamom, to "myślenie magiczne". - Przykładem, że może być odwrotnie, są losy Porozumienia Centrum - dodaje lider ZChN. Nad statutem nowej partii i sposobem jej powołania pracuje od pewnego czasu zespół utworzony przez AWS, jego członkami są jednak tylko przedstawiciele niewielkich ugrupowań. Zespół dysponuje już dziś trzema projektami statutu - federacyjnym, unitarnym i mieszanym. - Jeśli nie wszystkie ugrupowania zechcą wejść do nowej partii, to powstanie ona jako chadecki trzon partyjny AWS. Na jej orbicie będą mogły funkcjonować inne części koalicji: na przykład Ruch STU czy SKL - mówi Andrzej Anusz, członek zespołu pracującego nad koncepcją wspólnego ugrupowania. Jednocześnie wiadomo jednak, że sam Marian Krzaklewski opowiada się za przymusowym wstępowaniem dotychczasowych ugrupowań do nowej, wyłaniającej się z AWS, partii. Problem lidera Choć Czesław Bielecki z Ruchu STU uważa, że dziś "nie warto sobie zadawać pytania, kto i na jakich zasadach będzie numerem jeden w Akcji Wyborczej", to jedną z poważniejszych kwestii, jakie staną przed nową partią, będzie na pewno wybór personalny. Partią, jak słusznie zauważył Jarosław Kaczyński, nie mógłby kierować żaden z liderów obecnych partii prawicowych, a jedynie "ktoś z »Solidarności«". - Dziś jednym liderem chadecji może być Marian Krzaklewski. Innego logicznego rozwiązania nie widzę - nie ukrywa kolega partyjny Kaczyńskiego, Przemysław Hniedziewicz. Jeśli jednak Krzaklewski - jak wciąż zapowiada - zostanie w "Solidarności" do końca swojej kadencji, czyli do 1988 roku, to problem przywództwa może stać się przyczyną poważnych konfliktów w AWS. Pojawiła się więc koncepcja - jeśli do powołania partii miałoby dojść w najbliższym czasie - aby stanowisko jej lidera pozostało jeszcze przez jakiś czas wakatem, i aby ugrupowaniem kierowała szeroka grupa polityków. Potem na ich czele stanąłby obecny przewodniczący "Solidarności". Kłopoty z Wałęsą Stworzenie nowej partii napotykać więc będzie liczne przeszkody. Oprócz wszystkich wymienionych powyżej, znacząco zaszkodzić tej koncepcji może Lech Wałęsa. Powstanie silnego ugrupowania prawicowego pozostawiłoby go na marginesie życia politycznego i mogłoby uniemożliwić mu realizację koncepcji zaplanowanej na czas po wyborach: powołania własnego bloku politycznego, co były prezydent zapowiadał kilkakrotnie. Z planami Wałęsy często kojarzone są działania sympatyzującego z eks-prezydentem Porozumienia Prawicy, którego odpowiedzią na nawoływanie do utworzenia jednej partii była początkowo próba powołania własnego, niezależnego od Akcji Wyborczej, komitetu wyborczego. Ostatnio natomiast nieobecność posłów PP na spotkaniu zwołanym przez wiceprzewodniczącego Akcji Janusza Tomaszewskiego spowodowała, iż nie mogło dojść do powstania klubu parlamentarnego na rzecz AWS. W tej sytuacji sformułowane przez Mariana Krzaklewskiego stanowcze wezwanie do jedności może spowodować podziały i groźny konflikt w Akcji Wyborczej. Gdy plan zjednoczenia się nie powiedzie, zaszkodzi też liderowi AWS nadwerężając jego autorytet. Jeżeli politycy z wielu ugrupowań Akcji Wyborczej Solidarność będą w dalszym ciągu sprzeciwiać się szybkiemu powołaniu jednej partii na bazie AWS, będzie to pierwsza poważna prestiżowa porażka Krzaklewskiego, który dotychczas skutecznie łączył i rządził na polskiej prawicy.
Od 1993 roku pojawia się pomysł rozwiązania wszystkich partii prawicowych i powołania na ich miejsce jednego ugrupowania politycznego. Dziś za takim rozwiązaniem opowiada się Akcja Wyborcza Solidarność z Marianem Krzaklewskim na czele. Jednak jedyna duża partia, która poparła tę ideę, to Porozumienie Centrum. AWS podkreśla, że wyborcy oczekują powołania jednej partii, gdyż świadomi są możliwych skutków rozbicia i skonfliktowania. Zjednoczona partia miałaby większe szanse w wyborach, a także mogłaby spójnie rządzić. Nie brakuje jednak przeciwników idei połączenia partii – należą do nich członkowie SKL i ZChN. Jeśli politycy ugrupowań AWS będą dalej sprzeciwiać się temu pomysłowi, rządzący prawicą Krzaklewski zapisze na swym koncie pierwszą poważną porażkę.
Personalne rozgrywki armatorów Wojna w żegludze W polskiej żegludze wrze. Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu. PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM. Zamieszanie wokół Euroafriki zaczęło się 20 września, kiedy dwukrotnie spotkała się jej rada nadzorcza. Za pierwszym razem pełny, pięcioosobowy skład rady nie dokonał zmian w zarządzie. Kilka godzin później rada zebrała się po raz drugi - tym razem w pomniejszonym do trzech osób i zmienionym składzie, po czym odwołała dotychczasowego prezesa zarządu Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego spółki Zbigniewa Ligierkę. Na stanowisko prezesa powołano Pawła Porzyckiego, a wiceprezesa - Alicję Węgrzyn-Grześkowiak. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił uznając, że odwołanie nastąpiło bezprawnie. Jako inicjatora zmian jednoznacznie wskazano prezesa PLO Stanisławę Gatz. PŻM oficjalnie odsunęła się od konfliktu: - Z niepokojem obserwujemy zamieszanie wokół Euroafriki i próby wciągania PŻM w rozgrywki personalne - oświadczył Krzysztof Gogol, rzecznik prasowy PŻM. Kto z kim Żeby zrozumieć obecne rozgrywki armatorów, należy prześledzić skomplikowane relacje między morskimi spółkami. Euroafrica Shipping Lines jest spółką, w której PLO mają 44 proc. udziałów. Drugim największym udziałowcem jest Polska Żegluga Morska - 28,5 proc., potem Apear Holding, cypryjska firma z 18 proc. Kolejne 5 procent należy do pracowników i kilku drobnych udziałowców. Tak więc państwowe firmy - PLO i PŻM - wspólnie kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Firma eksploatuje 9 statków pływających do Afryki Zachodniej oraz Anglii. Jest współwłaścicielem (obok PŻM) spółki Unity Line - bałtyckiego przewoźnika promowego. Ma także firmę deweloperską, hotel i biurowiec. W ubiegłym roku odnotowała zysk brutto w wysokości 3 mln zł. Jest praktycznie jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele, PLO i PŻM, przeżywają ogromne kłopoty finansowe. PLO, mniejszy z armatorów, jest na skraju bankructwa, a PŻM, która ma około 100 statków, próbuje ratować sytuację, sprzedając za kilkadziesiąt milionów dolarów kompleks hotelowo-biurowy, jaki zafundowała sobie kilka lat temu. Tylko sprzedaż tego budynku w tzw. leasingu zwrotnym może uratować firmę od upadku. Wokół tych armatorów już od pewnego czasu krążą liczne pogłoski. Pierwsza z nich mówi, że kierownictwo Euroafriki już od dłuższego czasu dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ firma sama nie może wykupić swoich udziałów, więc do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga z kolei mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO. Wątek cypryjski PLO były prawdopodobnie tylko formalnie inicjatorem odwołania zarządu. Na prawdziwego sprawcę zamieszania wskazuje się Pawła Brzezickiego, szefa PŻM, który już w styczniu tego roku próbował usunąć niewygodnych prezesów Euroafiki. Prezesem PLO był wtedy Mirosław Hapko, który był przeciwny zmianom. - PŻM zawsze była wroga PLO, a Paweł Brzezicki, odkąd tylko został prezesem PŻM, chciał usunąć Włodzimierza Matuszewskiego za to, że mu się nie podporządkował. Póki byłem, to mu się jednak nie udawało. Teraz prowadzi własną rozgrywkę personalną - komentuje Hapko, według którego do tego celu ma posłużyć wyciągnięty przez niego "wątek cypryjski". Zaczął się on 6 stycznia 1999 roku, kiedy Mirosław Hapko przekazał w zarząd holenderskiej spółce Vorona B.V. 30 proc. udziałów w Euroafrica Shipping Lines. W zamian PLO uzyskały bardzo potrzebną pożyczkę w wysokości 1,5 mln USD. Kontrakt podpisano do 2003 roku. Brzezicki uważa, że transakcja była elementem polityki starego zarządu. Jak się okazuje, Vorona jest powiązana z cypryjską firmą Florida Cape Navigation, której dyrektorem jest z kolei Rafał Klimkiewicz, urlopowany pracownik Euroafriki. - Obawiamy się utraty kontroli nad firmą, jeśli udziały do nas nie wrócą - mówi Stanisława Gatz. - Nie wiem dokładnie, w czyich rękach jest teraz ESL. - Oddanie udziałów w zarząd nie oznacza pozbycia się ich - twierdzi Andrzej Wybranowski, prawnik związany z Euroafriką. - Z zawartej umowy nie wynika, aby holenderska firma mogła żądać przeniesienia własności. Przekazanie w zarząd to forma pożyczki, udziały muszą być zwrócone. Paweł Brzezicki inaczej jednak to interpretuje. - Poznałem umowę, która jest tak skonstruowana, że w razie upadku PLO własność udziałów przechodzi na rzecz Vorony. Także jeśli PLO nie oddadzą w odpowiednim czasie milionowych kwot. Mam na to dokumenty. - Nie ma takich zapisów; po upadku PLO udziały nie przechodzą na własność Vorony, a jeśli PLO nie zwrócą pieniędzy, to obie strony będą dalej renegocjować warunki umowy - zaprzecza Hapko. Kto przeciw komu Czy PŻM chce przejąć od PLO Euroafrikę? W kwietniu tego roku sąd, na wniosek powiązanej z PŻM kancelarii prawnej Marka Czernisa, zajął 44 proc. udziałów PLO w Euroafrice na rzecz amerykańskiego koncernu Triton, której jedna ze spółek PLO, Polcontainer, winna jest kilka milionów USD. Zajęcie przez komornika udziałów akurat w ESL zostało odczytane w niektórych kręgach jako wrogi krok PŻM przeciw PLO i oznaczać miało jedno: jeśli PLO nie znajdą pieniędzy na wykupienie udziałów, to być może zrobi to PŻM. Z taką opinią wystąpił jeden z dyrektorów PLO i jednocześnie członek rady nadzorczej Euroafriki, który jednak nie brał już udziału w wyborze nowego prezesa. Został odwołany. PŻM zaprzeczyła wówczas jakoby działała przeciwko PLO, nie wykluczyła jednak w przyszłości kupna akcji Euroafriki. Niejasne są też okoliczności zajęcia przez sąd udziałów - wszakże wcześniej część z nich przeszła pod zarząd Vorony. Według jednego z prawników kancelarii Czernisa, sąd i PŻM nic o tym nie wiedziały, a umowa jest niezgodna z prawem. Według prawnika Euroafriki, obie sprawy nie kolidują ze sobą. - Sąd zajął całość udziałów, a zarządca, czyli Vorona, dalej sprawuje zarząd - mówi Wybranowski. - Profity jednak mogą wpływać jedynie na konto depozytowe komornika sądu rejonowego. Obydwaj są legalni Teraz decydentów czeka bój o stanowisko prezesa. Według Wybranowskiego, wybór był nielegalny. - Przewodniczący musi powiadomić członków rady 14 dni wcześniej o planowanym posiedzeniu. Tak też było. Spotkało się pięć osób, posiedzenie było protokołowane, a po zamknięciu protokół podpisali przewodniczący i sekretarz. Jak się jednak okazało, nieoczekiwanie jeden z członków rady spotkał się później z dwójką osób, którą PLO miały dopiero zgłosić jako nowych członków, ale tego formalnie nie uczyniły. We trójkę dokonali zmian. Mamy więc do czynienia ze złamaniem procedur i ewidentnym fałszem. PŻM twierdzi, że wybór był legalny. - Obydwaj wspólnicy: PLO i przedstawiciel PŻM, głosowali tak samo - mówi Brzezicki. - Tak więc prezesem jest Paweł Porzycki. PLO jednak nie są tego pewne. - Nie wiem, co dalej z prezesem, nie chcę rozstrzygać. Musimy dokładnie to zbadać - mówi Gatz. - Naszym celem jest tylko stabilizacja spółki przez partnerstwo, ustalenie, dokąd i dlaczego uchodzi majątek PŻM - zapewnia Brzezicki. Michał Stankiewicz
Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines oskarża swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu: prezesa Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego Zbigniewa Ligierkę. Na stanowisko prezesa powołano Pawła Porzyckiego, a wiceprezesa - Alicję Węgrzyn-Grześkowiak. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił. Pogłoska mówi, że kierownictwo Euroafriki od dłuższego czasu dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ sama nie może wykupić swoich udziałów, do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga z kolei mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO.
MSWIA Premier wybiera Marka Biernackiego Koniec bezkrólewia Prawy opozycjonista Marek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG. Aleksander Hall (AWS): - Marek jest na pewno konsekwentny, operatywny, raczej zamknięty, być może nawet skryty. Nie lubi eksponować własnej osoby, nie promuje siebie. On jest od rozwiązywania konkretnych problemów. Ma poglądy zdecydowanie prawicowe i antykomunistyczne. Ale nie angażował się w działalność polityczną typu partyjnego. Z opozycją zetknął się za pośrednictwem mojego brata. Jerzy Hall: - Był to rok 1980. Ja byłem pracownikiem Katedry Kryminalistyki UG, on studentem II roku. Trafił do mnie jako czytelnik bezdebitowego "Bratniaka", pisma Ruchu Młodej Polski. Od razu było widać jego szczerze patriotyczne poglądy. Kiedy nastał stan wojenny, długo wręcz prosił o robotę w podziemiu. Skontaktowałem go z odpowiednimi ludźmi. Zaczynał od najniższego pułapu. Był kolporterem. Kolportował wszystko, co tylko było w jego zasięgu. Potem zaczął przeskakiwać kolejne szczeble w tajnych strukturach techniczno-kolportażowych. Na nim można było bezwzględnie polegać. Cechował się żelazną konsekwencją, rzetelnością i sumiennością. Jeśli miał coś wykonać, było wiadomo, że to zrobi. Marka mógł wyłącznie powstrzymać jakiś kataklizm, np. trzęsienie ziemi. Studentem był dobrym, ale nie olśniewającym. To efekt ogromnego zaangażowania w pracę podziemną. Jego poglądy można określić jako syntezę tego, co najlepsze w nurtach endeckim i piłsudczykowskim. Jest człowiekiem głęboko religijnym, przywiązanym do wartości tradycyjnych. Jest trwały w przyjaźniach i lojalny. Choć trudno zdobyć jego zaufanie. Jest prawy, wierny swoim poglądom. Jeden z działaczy gdańskiego podziemia, pragnący zachować anonimowość: - Pochodzi z rodziny robotniczej. W naszej grupie podziemnej było dwóch Marków - Zdrojewski i Biernacki. Dla odróżnienia pierwszy miał pseudonim Mały, a Biernacki - Gruby. Nie lubił i nie lubi komunistów. Przyjaciół ma w różnych kręgach politycznych od Unii Pracy, przez SKL, po ZChN. Jego poglądy odpowiadają konserwatyzmowi brytyjskiemu. Zawsze się cechował dużą samodzielnością i niezależnością. Jest uczciwy, nie ulega wpływom. Jego zaufanie zdobywa się powoli. Unika prezentów i darów, bo ich przyjęcie może rodzić co najmniej zobowiązania. (Żonaty. Bezdzietny. Mieszka w M-4 w typowym blokowisku. Biernaccy mają starego fiata uno). Na studiach był aktywnym członkiem Koła Naukowego Kryminalistyki. Siedziba Koła mieściła się w Katowni, zabytkowej budowli położonej na gdańskiej Starówce. Członkowie Koła poza tym, że prowadzili dysputy naukowe i polityczne, od czasu do czasu urządzali w Katowni imprezy towarzyskie połączone ze śpiewaniem pieśni patriotycznych. W czasie jednej z nich interweniowały oddziały ZOMO. Czy można sobie wyobrazić lepszy tytuł w prasie podziemnej - "Interwencja ZOMO w Katowni"? Skuteczny likwidator W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa, kilka miesięcy po tym, gdy Biernacki wystąpił do ministra sprawiedliwości o wprowadzenie do statutów partii politycznych zapisu zobowiązującego ich władze do samorozwiązania w razie niemożliwości spłacenia długów. Jerzy Hall: - Kiedy został likwidatorem majątku b. PZPR, niektórzy koledzy z dawnej opozycji pukali się w czoło i mówili - Marek zwariował. Z postkomunistami się nie wygra. Tymczasem on powoli zbierał materiały, wytaczał procesy, czynił apelacje. I wygrywał. Kiedy urodziło się mi dziecko zaprosiłem kolegów, w tym Marka, na przyjęcie. Koledzy już po północy zdecydowali się pójść spać. Marek z Maćkiem Płażyńskim o szóstej rano, gdy kończyła się godzina milicyjna, byli rześcy i gotowi do wymarszu. W Ruchu Społecznym AWS W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu. Mariusz Kamiński (Liga Republikańska): - Marek jest pracowity, solidny, lojalny wobec ludzi, z którymi współpracuje, bardzo ideowy, o zdecydowanych prawicowych poglądach. Cieszy się zaufaniem Mariana Krzaklewskiego. Nie bierze jednak udziału w rozgrywkach partyjnych i frakcyjnych. Jest członkiem RS, ale nie chciał być funkcyjnym. To typ państwowca. Będzie porządkował to, co zostało po Tomaszewskim, i kontynuował to, co robił Pałubicki. Biernacki w czasie ostatniego zamieszania wokół resortu spraw wewnętrznych, po kolejnych dymisjach Krzysztofa Bondaryka, Sławomira Petelickiego i Wojciecha Brochwicza, w swoich wypowiedziach trzymał stronę ministra Janusza Pałubickiego. Specsłużby Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Jest współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych. Konstanty Miodowicz (AWS), członek tej samej komisji: - Marek jest bardzo pracowity, pełen różnych dobrych pomysłów, aktywny w pracy komisji. Budzi dużą sympatię jako kolega. Zbigniew Siemiątkowski (SLD): - Wychodzi na to, że komisja ds. służb jest "ministrotwórcza". Ja też z komisji wyszedłem na szefa MSW. Miałem za sobą dwie kadencje w Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych i dwa lata w Politycznym Komitecie Doradczym przy ministrze Milczanowskim, a on ma tylko doświadczenia ze speckomisji. Ale jest młody, dynamiczny, nauczy się resortu. I tak na starcie ma lepsze przygotowanie niż jego bezpośredni poprzednik. Szef MSWiA, ale nie wicepremier Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. - Oznacza to, że ten dział, ogłaszany w "nowym otwarciu" premiera jako priorytet, pozostanie nim jedynie na papierze - mówią politycy opozycji. Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem. Leszek Miller (SLD): - Według mnie ta nominacja nie ma żadnego znaczenia, bo cały ten układ koalicyjny jest niekompetentny. Zmiana jednego człowieka na drugiego niczego nie zmieni. Najpierw pan premier chciał rozbić resort, bo uznawał, że jest zbyt potężny. Teraz zrezygnowano z rozbicia, trzeba było znaleźć kogoś, kto nie jest zagrożeniem ekipy Krzaklewskiego i Buzka. Piotr Żak (AWS): - W Sejmie mamy miejsca tuż obok siebie. Jest spokojny, zrównoważony, znany z precyzji działania, twardo trzymający się pewnych zasad, skromny i pracowity. Dlaczego nie będzie wicepremierem? - to pytanie do premiera. Myślę, że chodzi o to, by właśnie nie łączyć funkcji w resorcie z teką wicepremiera, a skuteczność zależy od cech człowieka. Jan Lityński (UW): - Kompetentny, rozsądny, pokazał, że potrafi rozwiązywać problemy i działać niekonwencjonalnie. Jego słaby punkt to brak siły politycznej. Zbigniew Siemiątkowski: - Jeżeli nie będzie wicepremierem i nie ma samodzielnej pozycji, to będzie posłusznym wykonawcą poleceń premiera. Konstanty Miodowicz: - Rozdzielenie funkcji ministra i wicepremiera to powrót do normalności. Nie widzę powodu, by szef MSW, mający ogromną władzę, musiał łączyć ją z pracą wicepremiera. Lepiej, żeby zajął się resortem. Anna Marszałek, Piotr Adamowicz
Premier powołał Marka Biernackiego na stanowisko szefa MSWiA. Nowe ministerstwo będzie odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. Biernacki został jego szefem, ale nie wicepremierem. Marek Biernacki działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". Ma poglądy prawicowe i antykomunistyczne. Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej, oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych.
Branża tłuszczowa Były lider "czerwoną latarnią" Przemysł tłuszczowy, który w okresie kilku poprzednich lat pod względem wyników ekonomiczno-finansowych był liderem przemysłu spożywczego, ten rok zamknie prawdopodobnie stratami. Po dłuższym okresie nieustannego wzrostu zmniejszy się w tym roku także spożycie tłuszczów roślinnych. W zasadzie nie ulegnie zmianie tylko jedno: branża tłuszczowa nadal pozostanie dużym importerem, a ujemne saldo w handlu olejami i nasionami roślin oleistych, choć mniejsze niż w ubiegłym roku, nadal będzie przekraczać poziom 400 mln USD. Zbiory wyższe, ale dwa razy za małe W tym roku zebrano 584,4 tys. ton rzepaku, tj. o 135,1 tys. ton (o 30,1 proc.) więcej niż w roku ubiegłym, ale znacznie mniej niż zbierano średniorocznie w poprzednich pięcioleciach. Wzrost produkcji rzepaku był następstwem zwiększenia powierzchni uprawy oraz nieco wyższych plonów, w tym szczególnie plonów rzepaku jarego. Areał uprawy rzepaku (317,3 tys. ha), choć większy o 12,3 proc. niż w roku 1996, był o 28,2 proc. niższy od średniej w latach 1991-1995 i o 37,8 proc. niższy od średniej z lat 1986-1990. Dwa ostatnie lata były dla uprawy rzepaku bardzo niepomyślne, gdyż - skutkiem dużych mrozów, przy braku okrywy śnieżnej - około połowy plantacji przepadło i trzeba ją było zaorywać. Ubytek ten zastępowano siewem rzepaku jarego, którego powierzchnia wzrosła w tym roku do 120 tys. ha. Plony rzepaku wyniosły 18,4 kwintali z hektara i były o 15,7 proc. wyższe niż w roku 1996, ale o 10,2 proc. niższe od średnich w latach 1991-1995 i o 27,6 proc. niższe od plonów uzyskiwanych w latach 1986-1990. Jak z tego widać, regres w uprawie rzepaku utrzymuje się już od dłuższego czasu, a jednym z jego powodów była likwidacja PGR, gdzie koncentrowało się 60-70 proc. upraw tej rośliny. Możliwości przetwórcze polskiego przemysłu tłuszczowego ocenia się obecnie na około 1 mln ton, tak więc tegoroczne zbiory rzepaku są prawie o połowę mniejsze. Niedobór rzepaku krajowego trzeba będzie więc zastąpić importem olejów i nasion. Jesienią, pod zbiory w 1998 roku, zasiano rzepak na powierzchni około 356 tys. ha, tj. o 15,2 proc. większej niż pod zbiory tegoroczne. Przy przeciętnych warunkach agrometeorologicznych oraz przy zakładanym wzroście nawożenia i zużycia środków ochrony roślin plony rzepaku mogą wynieść 20-22 kwintale z ha, a zbiory mogłyby wynieść 720-770 tys. ton. Nadal byłyby więc niższe niż możliwości przetwórcze przemysłu tłuszczowego. Potrzebna promocja Zdaniem Ewy Rosiak z Zakładu Badań Rynkowych Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, zbiory rzepaku w Polsce powinny wynosić co najmniej 1 mln ton, a mogłyby być także większe i dochodzić do 1,5 mln ton. Nadwyżkę nasion można by wówczas eksportować i branża tłuszczowa przestałaby być deficytowa. Są także takie opinie, wedle których produkcja rzepaku w Polsce powinna wynosić 2-2,5 mln ton, gdyż jest to towar, który łatwo zbyć na rynku światowym, w tym także w samej Unii Europejskiej. Trudniej byłoby natomiast zbyć produkty przetwórstwa przemysłu tłuszczowego, a więc olej i margarynę, gdyż tu konkurencja na światowych rynkach jest znacznie większa. Do zwiększenia produkcji rzepaku do 1,5 mln ton powierzchnia jego uprawy powinna wzrosnąć co najmniej dwukrotnie, tj. do około 700 tys. ha. Takiego wzrostu powierzchni nie osiągnie się jednak apelami, uprawa rzepaku musi się rolnikom opłacać. Jednym z mierników opłacalności uprawy rzepaku jest relacja jego cen do ceny pszenicy, którą uprawia się na podobnych glebach. Otóż proporcja cen rzepaku do cen pszenicy powinna się kształtować jak 2:1. Tymczasem w III kwartale 1996 roku wynosiła ona 1,48:1, a w III kwartale roku 1997 wzrosła do 1,71:1. Do poprawienia relacji cen rzepaku do ceny pszenicy przyczyniły się pospołu, bardzo nieznaczny wzrost cen skupu rzepaku o 2 proc. i znaczny spadek cen skupu zbóż - o 12 proc. Ewa Rosiak twierdzi, że w UE proporcja ceny rzepaku do ceny pszenicy wynosi 2,1:1. Utrzymuje się ją za pomocą dopłat. Do zwiększenia powierzchni uprawy rzepaku w Polsce przyczyniłoby się również: przywrócenie systemu umów kontraktacyjnych oraz powrót do innych form promocji uprawy tej rośliny: zaopatrywania plantatorów w nasiona, nawozy mineralne i środki ochrony roślin, nisko oprocentowane kredyty, doradztwo agrotechniczne. Większe zakłady przemysłu tłuszczowego, które potrafią dbać o swoje interesy, powoli zresztą do tych form wsparcia plantatorów powracają. Sposób na zwiększenie rentowności Rentowność przemysłu tłuszczowego, która jeszcze w I połowie 1996 roku wynosiła 11,2 proc. (brutto) i 6,7 proc. (netto), obniżyła się w I połowie1997 roku odpowiednio do minus 1,6 proc. i do minus 2,8 proc. Wskaźnik bieżącej płynności finansowej zmniejszył się z 1,39 do 1,20, stopa inwestycji spadła z 5,8 do 2,3. Zdaniem ekspertów z IERiGŻ, do pogorszenia się wyników ekonomiczno-finansowych branży tłuszczowej przyczyniły się następujące czynniki: - obniżenie poziomu spożycia tłuszczów roślinnych oraz próbująca powstrzymać ten spadek polityka bardzo wolnego wzrostu cen, - bardzo niska krajowa produkcja rzepaku, która spowodowała wzrost jego cen (w 1996 roku) oraz wymusiła import nasion, - wysokie koszty finansowe spowodowane niedoborem środków własnych i koniecznością zaciągania kredytów bankowych, - rosnące zadłużenie branży tłuszczowej z tytułu zaciągniętych wcześniej kredytów inwestycyjnych. W 1990 roku spożycie tłuszczów zwierzęcych było w Polsce ponad dwa razy wyższe niż spożycie tłuszczów roślinnych i kształtowało się jak 71:29. W 1993 roku po raz pierwszy spożycie tłuszczów roślinnych było wyższe niż spożycie tłuszczów zwierzęcych i przewaga tłuszczów roślinnych stale od tego czasu rosła. W 1996 roku proporcja ta kształtowała się jak 19:12 (na korzyść tłuszczów roślinnych). Od połowy ubiegłego roku notuje się jednak w Polsce ponowny wzrost spożycia masła - z 1,56 kg w I połowie 1996 roku do 1,92 kg w I połowie 1997 roku. W tym samym czasie spożycie margaryny w gospodarstwach domowych spadło z 4,20 kg na osobę do 3,90 kg. Wzrosło natomiast spożycie pozostałych tłuszczów roślinnych (olej, oliwa) i zmniejszyło się spożycie pozostałych tłuszczów zwierzęcych surowych oraz topionych (słoniny, smalcu). W sumie udział tłuszczów roślinnych zmniejszył się jednak z 64,6 proc. do 63,1 proc. Ogółem spożycie tłuszczów roślinnych zmniejszy się w tym roku z 15,3 kg (przed rokiem) do około 15 kg. I jest to, zdaje się, optymalna wielkość spożycia tłuszczów roślinnych w Polsce. Zwiększenia rentowności branża tłuszczowa nie powinna zatem upatrywać w dalszej ekspansji na rynek, lecz w innych dziedzinach, m.in. w sprzyjaniu rozwojowi krajowej bazy surowcowej, co jest ważne zwłaszcza w kontekście bliskiego już wejścia Polski do Unii Europejskiej. Kontyngent produkcji rzepaku zostanie bowiem ustalony na poziomie średniego areału jego uprawy w okresie ostatnich trzech lat przed przyjęciem Polski do UE. Edmund Szot
W tym roku pogorszyły się wyniki ekonomiczno-finansowe branży tłuszczowej. Przyczyniły się do tego następujące czynniki: - obniżenie poziomu spożycia tłuszczów roślinnych, - bardzo niska krajowa produkcja rzepaku, - wysokie koszty finansowe, - rosnące zadłużenie przemysłu tłuszczowego. Zwiększenie rentowności branży tłuszczowej można osiągnąć przede wszystkim poprzez stworzenie warunków dla rozwoju krajowej bazy surowcowej. Tegoroczne zbiory rzepaku (584,4 tys. ton) są prawie o połowę mniejsze niż wynoszą możliwości przetwórcze polskiego przemysłu tłuszczowego. Aby produkcja rzepaku wzrosła do optymalnego poziomu 1,5 mln ton, potrzebne są różne formy promocji: przywrócenie systemu umów kontraktacyjnych, zaopatrywanie plantatorów w nasiona, nawozy mineralne i środki ochrony roślin, nisko oprocentowane kredyty, doradztwo agrotechniczne.
LITERATURA Dziś promocja nieznanych tuwimianów z kolekcji Tomasza Niewodniczańskiego Wiersze ukryte w pudle Wszystko zaczęło się od Damaszku. A właściwie od sztychu stolicy Syrii, który otrzymał na 35. urodziny od żony. Podarunek obudził drzemiącą w Tomaszu Niewodniczańskim pasję kolekcjonerską. Dziś jego zbiór liczy ponad 8 tysięcy map i prawie 300 atlasów, których wartość wyraża się w dziesiątkach milionów marek. Ale właściciel najbardziej dumny jest z kolekcji dokumentów (niemal 4 tysięcy papierowych i około 500 pergaminowych). Szczególnie hołubi mickiewicziana oraz tuwimiana, zebrane w opublikowanej właśnie nakładem firmy Papier-Service książce pt. "Julian Tuwim. Utwory nieznane. Ze zbiorów Tomasza Niewodniczańskiego w Bittburgu". - Na ślad młodzieńczych wierszy poety oraz jego twórczości kabaretowej wpadł przypadkowo w USA kolekcjoner Filip Poniż. Pewna mieszkanka Nowego Jorku przechowująca pożółkłe rękopisy i maszynopisy na pawlaczu w zakurzonym pudle po butach, chciała się ich po prostu pozbyć. Poniż skontaktował się z "tuwimologiem" - Tadeuszem Januszewskim. Ten potwierdził autentyczność większości tekstów. Jego zdanie podzielili grafolodzy z FBI. Odnaleziono młodzieńcze wiersze poety, rymowane wprawki, limeryki, polemikę z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, przeznaczoną dla "Wiadomości Literackich", lecz nigdy nie ogłoszoną drukiem oraz teksty kabaretowe pisane niekiedy dla konkretnych wykonawców, między innymi dla Adolfa Dymszy - wyjaśnia właściciel odkrytych po latach tekstów. Nie wiadomo, jak archiwum Tuwima znalazło się za Atlantykiem. Może autor zostawił je tam przed powrotem z wojennej tułaczki do Polski w 1947 roku, a może ktoś je wywiózł z kraju za ocean po nagłej śmierci poety w ZAIKS-owskim pensjonacie "Halama", 17 grudnia 1953. Litewskie korzenie Był na Litwie ród zacny od Giedymina się wywodzący, można by tak zacząć trawestując Sienkiewicza. Korzenie Niewodniczańskich tkwią bowiem głęboko w Wileńszczyźnie. Wedle legendy jeden z antenatów uczestniczył w wyprawie wiedeńskiej króla Jana III Sobieskiego. Z pogromcą Turków Niewodniczańskiego łączy też szkoła. Obaj ukończyli renomowane krakowskie gimnazjum im. Nowodworskiego. Tomasz trafił pod Wawel jako repatriant w roku 1947. Wcześniej na własnej skórze poznał w Wilnie smak okupacji sowieckiej i niemieckiej. Rodzina, zmuszona przypieczętowanym w Jałcie wyrokiem historii, opuściła Kresy. Ojciec Henryk - profesor fizyk, wykładowca Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie znalazł zatrudnienie jako pedagog na Uniwersytecie Jagiellońskim. Niebawem został dyrektorem krakowskiego Instytutu Atomistyki. Synowie profesora odziedziczyli w genach zainteresowania. Jerzy i Tomasz zostali fizykami. Pierwszy jest nim do dziś, piastując obecnie stanowisko prezesa Polskiego Komitetu Atomistyki. Drugi..., ale pozostańmy wierni chronologii. Po uzyskaniu magisterium w 1955 roku Tomasz zyskuje opinię utalentowanego naukowca. Akurat nastaje odwilż, więc dostaje możliwość pogłębiania wiedzy w Zurychu. Spędza tam sześć lat. W tym czasie nie tylko pracuje naukowo, lecz też poznaje przyszłą żonę. Niemkę, Marię Luizę, córkę właściciela browaru w Bittburgu. Po ślubie młode małżeństwo wraca do Polski. Osiedlają się w Warszawie, bo nowożeniec otrzymuje pracę w sztandarowej placówce naukowej PRL - Instytucie Jądrowym w Świerku. Mieszkają w standardowych M-4, powstałych w oszczędnej epoce architektury budowlanej okresu "małej stabilizacji". Rodzina powiększa się o trzech synów. Mateusza, Jana i Romana. Emigracja za... piwem Nadchodzi rok 1968. Porachunki w elitach władzy PRL odbijają się rykoszetem na naukowcach. Nierzadko zagląda się im w życiorysy wypominając żydowskich przodków. Atmosfera insynuacji i prowokacji staje się trudna do wytrzymania, a decydenci nie stawiają przeszkód w emigracji. Zwolnione miejsca nierzadko zajmują beztalencia spragnione splendorów. Nie tolerują w pobliżu fachowców, wytykających im na każdym kroku niekompetencję. Niewodniczański, ówczesny kierownik samodzielnego laboratorium budowy akceleratora liniowego, rychło zauważa brak zawodowych perspektyw. Decyduje się na emigrację. - Wyjeżdżaliśmy potajemnie, by nie wzbudzać podejrzeń. Najpierw żona z dziećmi pociągiem, po kilku dniach autem - ja. Tuż przed podróżą załatwiłem formalności dające prawo przejęcia mieszkania przez brata - wspomina. Dostaje posadę na renomowanym uniwersytecie w Heidelbergu. Zdaje się, że kariera naukowa staje prze nim otworem, gdy - niczym grom z jasnego nieba - otrzymuje propozycję nie do dorzucenia. Teść, szef i właściciel browaru w Bittburgu widzi go w roli sukcesora. Niewodniczański sam siebie zaskakuje zgodą na tę ofertę. Od znaczków do listów Bakcyla zbieractwa połknął w dzieciństwie. Podobnie jak rówieśnicy zaczął od znaczków, potem przyszła fascynacja modelami statków, w końcu przerzucił się na kartografię. Mapy, plany, widoki miast oraz atlasy, które gromadzi od trzydziestu lat. Szczególnym sentymentem darzy polonica. Choćby panoramę XIX-wiecznego Krakowa pędzla Juliusza Kossaka czy plan bitwy pod Olszynką Grochowską. Serce bije mu też mocniej, kiedy sięga do dokumentów z naszej historii. Na przykład pisma sygnowane przez królów: Władysława Jagiełłę i Zygmunta Starego, list Charles'a de Gaulle'a wysłany z Warszawy pod koniec sierpnia 1920 roku, dokładnie opisujący "Cud nad Wisłą", czy deklarację carycy Katarzyny II popierającej stolnika litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego marzącego o koronie. Ale oprócz korespondencji postaci historycznych, zbiera też ślady po ludziach nieznanych. Takie jak listy do i od więźniów obozów koncentracyjnych. Ma ich około tysiąca. Ponieważ kolekcja pęka w szwach z trudem mieszcząc się w salach specjalnie wybudowanego obok rezydencji w Bittburgu muzeum, a synowie - ku rozżaleniu taty - nie palą się do rozszerzania, myśli o jej podarowaniu Polsce. Crime story W Polsce o zbiorze Niewodniczańskiego zrobiło się głośno dopiero w obecnej dekadzie. Dzięki mickiewiczianom. A właściwie zuchwałej kradzieży tzw. Albumu Moszyńskiego, zawierającego wiersze wieszcza. Niewodniczański w latach dziewięćdziesiątych nabył browar w Turyngii, zainwestował w dwa zakłady piwowarskie w Polsce (Bosman w Szczecinie oraz Kasztelan w Sierpcu), zainteresował się także wodą mineralną (Dobrawa). Przy okazji wizyt w kraju nawiązał kontakt z dyrektorem warszawskiego Muzeum Literatury, Januszem Odrowążem-Pieniążkiem. W gościnnych salach staromiejskiej kamieniczki odbywały się promocje kolejnych książek prezentujących zebrane przez Niewodniczańskiego mickiewicziana. Po publikacji drugiego tomu w lutym 1993 roku wsiadł do swego BMW i pojechał odwiedzić rodzinę. Złodzieje nie mieli problemu z kradzieżą auta, gdyż roztargniony szofer zapomniał uruchomić skomplikowany i ponoć niezawodny system alarmowy. Przepadł też lekkomyślnie pozostawiony w bagażniku "Album Moszyńskiego" (na 99 stronach Mickiewicz zapisał 42 utwory: sonety, elegie, bajki, ballady, translacje z Goethego. Niektóre są starannie wykaligrafowane, na innych nie brak poprawek i skreśleń). - Chciałem od razu apelować przez "Gazetę Wyborczą", ale powiedziano mi, że złodzieje jej nie czytają - śmieje się Niewodniczański. - To nieprawda. Właśnie po reportażu w dodatku do tego dziennika sprawcy kradzieży nawiązali ze mną kontakt. Negocjacje trwały ponad trzy lata. Najpierw rozmawiałem z przedstawicielem gangu przez telefon. Potem spotykaliśmy się tete-a-tete w hotelowych holach. Ustalaliśmy cenę zwrotu, potem miejsce wymiany. Koniec końców osiągnęliśmy porozumienie. Naturalnie wszystko odbywało się bez wiedzy policji, która zresztą wcześniej umorzyła śledztwo. Nie zdradza, ile kosztowało go odzyskanie "Albumu Moszyńskiego". Zasłania się tajemnicą handlową. Obowiązującą również, kiedy powiększa swój zbiór nie przez renomowane domy aukcyjne, lecz osobiste transakcje. Wiadomo za to, że stracił kolejną luksusową limuzynę. Drugie BMW skradziono mu na warszawskiej stacji benzynowej. Tym razem zlekceważył ofertę pośrednika proponującego zwrot auta po cenie umownej. - Parafrazując Casanovę wyznam, że zawsze najbardziej kocham ostatni nabytek - mówi Tomasz Niewodniczański. - Teraz oczkiem w głowie są dla mnie tuwimiana, ale ufam, iż niebawem usunie je w cień egzemplarz pierwszego wydania "Pana Tadeusza" z dedykacją autora. Od kilku lat negocjuję kupno tej książki, należącej do pewnej obywatelki Stanów Zjednoczonych. W planach mam też bibliofilskie wydanie podobizny rękopisu "Poematu dla dorosłych" Adama Ważyka. Tomasz Zbigniew Zapert
Właśnie opublikowano książkę zawierającą tuwimiana ze zbiorów Tomasza Niewodniczańskiego. Znajdują się w niej m.in. młodzieńcze wiersze poety, limeryki i teksty kabaretowe. Tomasz od dzieciństwa interesował się zbieractwem, dzisiaj na jego zbiory składa się bogata kolekcja kartografii, dokumentów historycznych, tuwimianów czy mickiewiczianów. Dzięki tym ostatnim zrobiło się o Tomaszu głośno, gdy w 1993 r. skradziono tzw. Album Moszyńskiego z jego kolekcji.
POLICJA Na początku kwietnia słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej ćwiczyli w Polsce Kolczyk w uchu majora IWONA TRUSEWICZ Porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky strzela niecelnie. Austriacki Glock podrywa jej dłoń i pociski trafiają w górny brzeg wydłużonej tarczy. Pani porucznik woli strzelać ze swojego CZ-75. Lepiej "trzyma się ręki". Mówi, że od niedawna może ćwiczyć raz w tygodniu. Wcześniej słowaccy policjanci ćwiczyli strzelanie raz w miesiącu. Jeszcze wcześniej pani porucznik była szkolnym pedagogiem i kuratorem nieletnich przestępców. Porucznik Bronisova mieszka w Bratysławie. Ma dwadzieścia siedem lat, jest delikatna i ładna niczym porcelanowa lalka. Nosi dżinsy, skórzaną kurtkę i masę złotej biżuterii. Włosy ma długie, jasne, rozpuszczone. Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietnia odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie. Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje. W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie. Pieprzem w mafię Major Karl-Heinz Wochermayr jest salzburczykiem. Kocha górskie wędrówki i swoje bogate, stateczne, piękne miasto, w którym urodził się i komponował Mozart. Polskiemu turyście dostatni, mieszczański Salzburg wydaje się ostatnim miejscem, w którym mogłyby działać przestępcze organizacje. - Przez lata pracowałem jako celnik, ale gdy dwa lata temu Unia Europejska zniosła celne bariery dla swoich członków, celnicy przestali być potrzebni i musiałem szukać nowej pracy. Wtedy trafiłem do policji kryminalnej, zajmującej się zorganizowaną przestępczością - opowiada 37-letni major. W jego lewym uchu skrzy się dyskretny, brylantowy kolczyk. Na austriackie służby bezpieczeństwa publicznego składa się żandarmeria i policja. Zgodnie z prawem nie mogą one strajkować ani demonstrować swojego niezadowolenia. Niemożliwa jest na przykład demonstracja policjantów przed austriackim parlamentem. Austriacy wychodzą z założenia, że zawód policjanta każdy wybiera dobrowolnie i jeżeli mu nie odpowiada, może odejść ze służby. Austriacki policjant ma status urzędnika państwowego. Zarabia według sztywnych stawek. Major Wochermayr dostaje ok. 33 tys. ATS miesięcznie (ok. 2700 USD). Jeżeli uważa, że to za mało, może wystąpić do swojego przełożonego o większą liczbę nadgodzin. Może też uzyskać zgodę na dorabianie do pensji. - Wielu młodych policjantów dorabia, udzielając lekcji jazdy samochodem, pracując przy akwizycji ubezpieczeń. Policjantki wynajmują się do sprzątania domów. Warunkiem otrzymania zgody na dodatkowe zajęcie jest, aby wykluczało ono możliwość wykorzystania swoich służbowych znajomości - tłumaczy. W salzburskim wydziale kryminalnym pracuje 50 osób. Zdaniem Karla-Heinza, to nie wystarcza. - W ostatnich latach znacznie zmniejszyło się wśród naszych obywateli poczucie bezpieczeństwa. Zagrożenie stanowią szczególnie Rumuni napływający do miast, żebrzący na ulicach, ale i tworzący zorganizowane gangi - opowiada. Dlatego przeprowadzając większe akcje austriacka policja wspiera się żandarmerią. Major mówi, że jego praca nie jest niebezpieczna. Więcej w niej przeglądania papierów niż spektakularnych akcji. Nie pamięta, by przydarzyły mu się groźne momenty. Służbowego pistoletu Glock major nie używa. Na co dzień nosi przy sobie pojemnik z gazem pieprzowym. Już nie szukam innej pracy Nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden nosi się z młodzieńczym luzem (dżinsy, T-shirt) i dobrze mówi po angielsku. Sympatycznie uśmiechnięty, szczupły, wysoki, obcięty przy skórze, mógłby grać twardego gliniarza w hollywoodzkim thrillerze. Ale życie to nie film. Nadkomisarz Weber przewraca papiery w swoim biurze, zarabia 3 - 3,5 tys. DEM i przyznaje, że był czas, iż myślał o zmianie pracy. - Miałem dziewiętnaście lat, gdy poszedłem do policji. Naoglądałem się filmów i tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to za praca. Teraz mam trzydzieści trzy lata i o zmianie już nie myślę. Podoba mi się, że europejskie policje coraz lepiej ze sobą współpracują, że korzystamy z doświadczeń innych - mówi. Takim przykładem zmian była dla Webera wspólna akcja z policją z Gorzowa Wielkopolskiego. Dzięki współpracy zlikwidowali gang samochodowy przerzucający kradzione auta z Niemiec do Polski. Od dwóch lat śledczy Weber rozpracowuje włoską mafię. Wcześniej zajmował się Nigeryjczykami i handlem bronią. System jest taki, że kolejną sprawę bierze dopiero, gdy zamknie jedną. - Niemieckie społeczeństwo się zmienia. Nasz stabilny, demokratyczny system gwarantuje bardzo wiele swobód. Po zjednoczeniu pojawiły się problemy z zasiedziałymi na tamtych terenach grupami etnicznymi, np. Wietnamczykami. Kłopoty sprawiają także Rosjanie, którzy uciekli z opuszczającej NRD radzieckiej armii - zdaniem Webera, Polska to kraj bezpieczny. Na potwierdzenie takiej opinii podaje liczby: - W Niemczech mamy rocznie około 6,5 miliona spraw na 81 mln mieszkańców, podczas gdy w Polsce milion na 40 milionów ludzi. Nasza wykrywalność to średnio 40 procent, ale w morderstwach sięga 90 procent. Na statystykę wpływają drobne przestępstwa, których jest bardzo dużo. Nadkomisarz Weber przyznaje, że w jego pracy, podobnie jak u austriackiego kolegi, najważniejsze są dokumenty. Sprawność fizyczna, walka wręcz czy noszony codziennie przydziałowy pistolet Sisanen to dodatki drugoplanowe. - W pracy bazujemy przede wszystkim na zdobytych dowodach. Mniejsze znaczenie mają zeznania świadków. Wykorzystujemy najnowszą technikę informatyczną, noktowizory, sprzęt podsłuchowy, wideokamery. Jedna wideokamera zaoszczędza pracy dwóm policyjnym obserwatorom - dodaje kapitan Frank Hellmuth z policji kryminalnej we Frankfurcie nad Menem. W policji pracuje 16 lat. Kontynuuje rodzinną tradycję. Policjantem był jego ojciec. Śmieje się, że wstąpił, ponieważ nie chciało mu się studiować. "A okazało się, że studiuję tutaj więcej niż mogłem sobie wyobrazić". We frankfurckiej policji kryminalnej pracuje 600 funkcjonariuszy. Do tego około dwóch tysięcy mundurowych i służby porządkowe na lotnisku, porcie rzecznym i w dzielnicach mieszkaniowych. Zorganizowane grupy przestępcze tworzą Włosi, Turcy, Jugosłowianie, a ostatnio coraz częściej - Albańczycy. - Takie zjawiska jak narkotyki czy prostytucja są efektem polityki państwa i narastających problemów społecznych. Zorganizowana przestępczość wykorzystuje nastroje społeczne i napływające fale emigrantów - wyjaśnia kapitan Hellmuth. Sam nie jest fanatykiem sportów walki i strzelanin. - Staramy się dostrzegać niebezpieczeństwo, zanim się objawi. A gdy to nastąpi, wysyłamy oddziały specjalne - mówi. "Ekstradycja" może być Młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej prosi o niepublikowanie jego nazwiska. Rozpracowuje właśnie gang samochodowy korzeniami sięgający Polski. Sam wygląda jak jeden z jego członków - krępy, wystrzyżony na skina, dżinsy, skórzane ciężkie buty. Nigdy nie nosi munduru. Jego praca to inwigilowanie środowiska kradnącego i przemycającego samochody. W policji pracuje sześć lat. - Dlaczego został pan policjantem? - To trudne pytanie... Nie lubię przestępców. Najpierw zajmowałem się przestępczością wśród młodocianych. Teraz rozpracowuje gangi. Oprócz węgierskich, działają grupy ukraińskie, rumuńskie, także polskie. W mieście zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie. Ale ja lubię swoją pracę - przyznaje. Na swoim stanowisku zarabia około 55 tysięcy forintów (450 DEM). Praca jest niebezpieczna, ale dotychczas "dzięki Bogu" udało mu się nie użyć swojego służbowego Parabellum. O węgierskiej policji mówi, że nie może strajkować, ale może się oflagować. W ostatnich latach poprawiło się wyposażenie policji. W pościg za gangiem porucznik może wyjechać volkswagenem, fordem, oplem. W najgorszym wypadku skodą favorit. Z zawodu porucznik jest prawnikiem. Specjalistą od prawa cywilnego. Ma za sobą także studia w wyższej szkole policji i egzamin państwowy z języka niemieckiego. Naszą rozmowę tłumaczy podinspektor polskiej policji kryminalnej z nowo organizowanego w Komendzie Głównej biura ds. narkotyków. On także nie podaje swojego nazwiska. - Pracuję w tym zawodzie od 15 lat. O wyborze zadecydował trochę młodzieńczy zapał, trochę brak zdecydowania i trochę rodzinne tradycje wojskowe - tłumaczy. Zorganizowaną przestępczością zajmuje się od kilku lat. Przyznaje, że wciąż śmieszą go amerykańskie filmy policyjne. Tak odstają od policyjnej rzeczywistości. - A "Ekstradycja"? - Ma klimat. Dobrze się ogląda. Kondrat gra z wyczuciem. Choć były błędy w umundurowaniu, a oddawanie przez głównego bohatera broni nie odpowiadało zupełnie przyjętej procedurze - ocenia podinspektor, który jest przeciwko powszechnemu dostępowi do broni. "Broń służy do strzelania, a nie do noszenia i grożenia". Sam ma służbowe P-64, broń "nie najlepszą i przestarzałą". Zapytany, czy w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii polski policjant nie ma kompleksów, odpowiada, że nie. - Jesteśmy gorzej wyposażeni, ale choć sprzęt jest bardzo ważny, w policyjnej robocie najważniejszy jest człowiek. Polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków, znający języki, wykształcony, z zagranicznymi kontaktami, dostaje miesięcznie ok. 1300 zł na rękę. I nie może do tej pensji dorobić. Komendanci wojewódzcy, choć mogą, zgody na dodatkową pracę udzielają rzadko. Po co akademia? - Wiedza tutaj zdobyta nie przyda mi się w codziennej pracy - mówi porucznik Katarina - Słowacja to nie Ameryka. U nas policjanci dzielą się na tych, których praca wciąż bawi i takich, którzy już swoje odrobili i teraz chcą tylko w cieple od ósmej do czwartej siedzieć. Major Wochermayr: Akademia to jest idealizm tej pracy. To personalne kontakty, które potem ułatwiają wiele spraw, pomagają szybko trafić do właściwych osób i organizacji w innych krajach. Klaus Weber: Akademia jest bardzo potrzebna do nawiązania kontaktów. Wcześniej czy później wszyscy będziemy w Unii Europejskiej. Frank Hellmuth: Pomysł jest bardzo dobry. Możemy razem pracować i porozumiewać się bez żadnych barier. W Szczytnie kursanci akademii spędzili tydzień. Mieszkali w specjalnym hotelu o "nieco lepszym standardzie" niż słuchacze szkoły; jedli "nieco lepsze posiłki". Popołudnia urozmaicały im ogniska i wycieczki. Ich pobyt kosztował Polskę około dwóch i pół tysiąca złotych.
Policjanci i policjantki z siedmiu krajów Europy odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczecinie. Biorą udział w Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej, której słuchacze co roku spotykają się na wspólnych wykładach. W tym roku tematem przewodnim jest przestępczość zorganizowana. Jedną ze słuchaczek akademii jest porucznik Katerina Bronisova ze Słowacji. Major Karl-Heinz Wochermayr, kolejny uczestnik szkolenia, mieszka i pracuje w Salzburgu. Do policji kryminalnej trafił ze straży celnej. Zarabia ok. 2700 dolarów miesięcznie. Są to sztywne stawki dla austriackich policjantów, którzy mają status urzędników państwowych i nie mogą demonstrować swojego niezadowolenia z zarobków. Jeśli ktoś chce, może dostać więcej nadgodzin lub dorabiać do pensji, np. udzielać lekcji jazdy samochodem, pracować przy akwizycji ubezpieczeń lub sprzątać. Major Wochermayr przyznaje, że największym zagrożeniem są obecnie imigranci i zorganizowane gangi. Nadkomisarz Klaus Weber z Wiesbaden pracuje głównie z biurze i kiedyś myślał o zmianie zawodu. Po rozpracowaniu kilku grup przestępczych nie szuka już nowej pracy. Uważa, że w Niemczech są problemy z grupami etnicznymi. Jego zdaniem Polska jest krajem bezpieczniejszym. Weber przyznaje, że w pracy policji najważniejsze są dokumenty, sprawność fizyczna to sprawa drugorzędna. Kapitan Frank Hellmuth z Frankfurtu dodaje, że policja bazuje na dowodach i do ich zdobywania wykorzystuje nowoczesne urządzenia. Mówi o zorganizowanych grupach przestępczych, tworzonych m.in. przez Włochów i Turków. Porucznik z Budapesztu, z zawodu prawnik, też rozpracowuje gangi. Swoją pracę uważa za niebezpieczną, ale lubi ją. Dodaje, że węgierska policja jest coraz lepiej wyposażona. Podinspektor z polskiej policji od kilku lat zajmuje się grupami przestępczymi. Śmieszą go amerykańskie filmy policyjne, tak odbiegające od rzeczywistości. Przyznaje, że nie czuje się gorszy od swoich kolegów z Niemiec czy Austrii. Uczestnicy akademii różnie ją oceniają: dla jednych to idealna wizja pracy policji, która nie przydaje się na co dzień, dla innych - możliwość nawiązania kontaktów w obliczu jednoczącej się Europy.
SĄDY U INNYCH Jak jest w Szwecji Od powszechnych do specjalnych MAREK ANTONI NOWICKI W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej. Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. Jurysdykcja ogólna System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, podczas gdy w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. W sprawach karnych sąd orzekający składa się z sędziego zawodowego i ławników - pięciu w sprawach o poważne przestępstwa i trzech w pozostałych. Jeśli oskarżenie dotyczy przestępstw gospodarczych, można dokooptować do składu biegłego z zakresu finansów. W sprawach rodzinnych w składzie, poza sędzią, jest trzech ławników. W innych procesach cywilnych, głównie majątkowych, sąd orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych. Taka jest zasada, natomiast wiele spraw karnych o drobne przestępstwa może rozpatrywać jeden sędzia. Spór cywilny może być rozstrzygnięty przez jednego sędziego bez ławników, jeśli strony się na to zgodzą lub jeśli sąd uzna, iż sprawa nie nastręcza trudności. W praktyce dzieje się tak w większości spraw rodzinnych i majątkowych. Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Jeśli sąd rejonowy orzekał w składzie jednego sędziego i dwóch ławników, sąd apelacyjny składa się z trzech sędziów zawodowych i dwóch ławników. Jeśli sprawa w I instancji była rozpatrywana bez ławników, apelacją zajmuje się trzyosobowy skład zawodowy. Przy trzech sędziach w I instancji w apelacji jest ich czterech. Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Decyzję w tej kwestii podejmuje wyznaczony sędzia SN. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji. Rozpatrywanie sprawy przez SN może być ograniczone do jej części lub konkretnego zagadnienia. W niektórych sprawach zgoda nie jest wymagana. Dotyczy to np. spraw wnoszonych przez prokuratora. SN rozpatruje sprawy zwykle w składzie pięcioosobowym. Ma prawo zajmować się kwestiami faktycznymi i prawnymi. Jeśli izba uzna, iż istnieją podstawy do zmiany dotychczasowego orzecznictwa, przekazuje sprawę na plenarne posiedzenie SN w pełnym składzie lub co najmniej 12-osobowym. Powszechne administracyjne Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. Przepisy wyraźnie wymieniają decyzje, które mogą być w ten sposób zaskarżone. Wynika z tego, że właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji. W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. Badanie to, tzw. kontrola legalności, może zakończyć się uchyleniem decyzji. Sąd nie może jednak zastąpić jej własną decyzją. Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Odwołanie służy do sądu administracyjnego, który orzeka nie tylko o zgodności z prawem, ale również o słuszności kwestionowanej decyzji. Orzeczenie może w tym wypadku zastąpić decyzję organu administracji. Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Sąd administracyjny ogranicza się w takich sprawach do zbadania zgodności decyzji z prawem. Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Większość spraw rozpoznają w składzie: jeden sędzia zawodowy i trzech ławników. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Zajmują się one głównie rozpatrywaniem apelacji, ale działają również jako sądy I instancji w sprawach odwołań od decyzji administracyjnych, np. dotyczących zezwoleń na budowę, opieki zdrowotnej oraz kontroli publicznej nad wykonywaniem praktyki lekarskiej, a także decyzji władz o odmowie udostępnienia dokumentu publicznego. Dotyczy to również spraw, w których wchodzi w grę ocena zgodności z prawem decyzji podjętych przez władze lokalne. Administracyjne sądy apelacyjne orzekają w składzie trzech sędziów zawodowych, wyjątkowo, np. w sprawach dotyczących objęcia dziecka opieką publiczną, w składach orzekających są również ławnicy. Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Dwie trzecie z nich musi posiadać wykształcenie prawnicze. Orzeka w składach pięcioosobowych lub większych. Na tle prawa pracy Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy. Sąd Pracy, powstały w 1929 r., rozpatruje spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, łącznie ze sprawami związanymi z interpretacją i stosowaniem układów zbiorowych. Większość spraw tego rodzaju rozpatruje Sąd Pracy, orzekający w pierwszej i ostatniej instancji. Niekiedy orzeka najpierw sąd rejonowy, a ewentualnie potem, w razie odwołania, sprawą zajmuje się Sąd Pracy. Orzeka on w składzie siedmioosobowym. Dwaj członkowie składu są powoływani z rekomendacji organizacji pracodawców, dwaj inni - organizacji pracowników. Zwykle nie mają przygotowania prawniczego. Spośród trzech pozostałych dwaj muszą mieć doświadczenie zawodowego sędziego. Trzecia osoba nie musi być prawnikiem, ma natomiast obowiązek posiadania specjalnej wiedzy na temat warunków na rynku pracy. Do spraw rynku Sąd ds. Rynku utworzono w 1971 r. Rozpatruje sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych. Orzeka w składzie pięcioosobowym. Przewodniczący musi być sędzią, natomiast pozostali członkowie nie muszą mieć przygotowania prawniczego; mają reprezentować interesy biznesu, konsumentów i pracowników. Czynsze najmu i dzierżawne W celu rozpatrywania sporów dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych powołano do życia 12 sądów ds. czynszów najmu i drugie tyle ds. czynszów dzierżawnych. Nie są to sądy specjalne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale niezależne organa pełniące funkcje sądownicze. W wielu sprawach jedynym ich zadaniem jest mediacja między stronami. Kiedy indziej działają jak komisje arbitrażowe, a nawet, od czasu do czasu, jak zwykłe sądy. Składają się z przewodniczącego - prawnika i dwu osób reprezentujących interesy wchodzące w grę w danej sprawie. Wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu jest Sąd ds. Mieszkaniowych, stanowiący obecnie specjalny wydział sądu apelacyjnego. Orzeka w składach siedmioosobowych. Trzej sędziowie muszą mieć przygotowanie prawnicze, a zadaniem czterech pozostałych jest reprezentowanie interesów najemców i właścicieli mieszkań. Niekiedy dopuszczalny jest skład czteroosobowy: dwaj prawnicy i dwaj reprezentanci interesów stron. Czasami jednego z prawników zastępuje ekspert w dziedzinie ważnej ze względu na przedmiot sprawy. Ubezpieczenie społeczne Kwestie związane z ubezpieczeniem społecznym, np. świadczeniami chorobowymi, badają najpierw organa administracji, tzw. urzędy ubezpieczeń społecznych. Sprawy te do 1991 r. rozpatrywały specjalne sądy ubezpieczeń, później jednak większość z nich przekazano do powszechnych sądów administracyjnych. W pierwszej instancji właściwy jest więc okręgowy sąd administracyjny z prawem odwołania się do apelacyjnego sądu administracyjnego. Specjalny patentowy Sądem specjalnym jest Odwoławczy Sąd Patentowy, który rozpatruje sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Apelacja od orzeczeń tych sądów przysługuje do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów. Ziemskie i wodne Dwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich rozpatrujących spory związane z gospodarka gruntami i ochroną środowiska. Odwołanie służy do sądu apelacyjnego. Sześć sądów wodnych zajmuje się sprawami na tle prawa o eksploatacji wody w rzekach i jeziorach. Jeden z sądów apelacyjnych, w Svea, służy jako Naczelny Sąd Wodny. Siedem sądów rejonowych jest właściwych w sporach morskich rozpatrywanych jak zwykłe sprawy cywilne. Wolność prasy Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. Jeśli odpowiedź jest przecząca, werdykt przysięgłych jest ostateczny. Gdyby jednak przysięgli dopatrzyli się naruszenia prawa karnego, o winie muszą orzec trzej sędziowie zawodowi. Apelacja od tego orzeczenia przysługuje na zasadach ogólnych. W Sztokholmie Sąd Rejonowy w Sztokholmie ma wyłączną jurysdykcję w niektórych rodzajach spraw patentowych. Urząd Patentowy i Odwoławczy Sąd Patentowy badają zagadnienia związane z przyznaniem patentu, natomiast ten sąd zajmuje się sporami na tle naruszeń lub unieważnienia patentu. Orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych i trzech ekspertów powoływanych do każdej konkretnej sprawy w zależności od dziedziny, która jest w niej istotna. Eksperci biorą również udział w orzekaniu w instancji apelacyjnej i w SN. Jeszcze arbitrażowe W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Strony mają pewien wpływ na skład orzekający i ostateczny charakter orzeczenia. Procedura jest tańsza i szybsza. Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. Orzeczenie nie jest prawnie wykonalne, jednak w praktyce strony dobrowolnie podporządkowują się wnioskom z niego wynikającym. Jeśli do tego nie dojdzie, każda ze stron może wszcząć postępowanie przed sądem powszechnym. Trochę statystyki W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej. Liczba spraw w sądach rejonowych wyniosła w 1996 r. 140.940 (spadek w stosunku do rekordowego 1993 r. o ponad 35 tys.), w apelacyjnych - 25.656 (niewielki stopniowy spadek) i w SN - 5823 (w ciągu ostatnich trzech lat utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie). 516 sędziów orzekało w powszechnych sądach administracyjnych (na jednego sędziego 1,6 etatu obsługi). Okręgowe sądy administracyjne zarejestrowały w tym samym okresie 112.190 spraw (o 23 tys. mniej niż w 1993 r.), apelacyjne - 27.579 (o 7,5 tys. mniej niż w 1993 r.), Naczelny Sąd Administracyjny - 7973 (liczba ciągle rośnie). Coraz mniej spraw trafia do sądów ds. czynszów najmu i dzierżawy. W stosunku do 1993 r. ich liczba obniżyła się bardzo wyraźnie.
Sądy w Szwecji są trzyinstancyjne i dzielą się na: powszechne (sądy jurysdykcji ogólnej i sądy administracyjne) i szczególne. System sądów jurysdykcji ogólnej obejmuje: sądy rejonowe (wszystkie sprawy), apelacyjne (odwołania od wyroków sądów rejonowych) i Sąd Najwyższy (wybrane sprawy). Sądy administracyjne (okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny) kontrolują przestrzeganie prawa przez organa administracji publicznej. Sądy szczególne dzielą się na: niezwiązane z sądami powszechnymi (np. Sąd Pracy, Sąd ds. Rynku, Sąd ds. Mieszkaniowych, Odwoławczy Sąd Patentowy) i stanowiące część sądownictwa powszechnego.
Afera w PZU SA - Zakład płacił za nieruchomości nawet kilkanaście razy za dużo - Miliony wypływały z firmy Ziemię drogo kupię Nabycie tej działki w Bydgoszczy w czerwcu 2000 roku, to jeden z najbardziej podejrzanych zakupów nieruchomości, dokonanych przez PZU. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej FOT. BERTOLD KITTEL BERTOLD KITTEL Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Wyłudzenie pieniędzy z PZU było ogromnym przedsięwzięciem. Przeprowadziła je dobrze zorganizowana grupa, która dla zatarcia śladów przerzucała pieniądze przez konta nieistniejących firm, podstawionych ludzi, za pomocą fałszywych dokumentów. Tylko na jednej transakcji zakupu ziemi w Bydgoszczy PZU stracił dwa miliony złotych. Niekorzystny zakup był jedną z ostatnich decyzji zarządu PZU, związanego z zawieszonym w tamtym czasie prezesem Władysławem Jamrożym. Przez kilka ostatnich lat PZU SA skupował działki w większych polskich miastach. Mają na nich stanąć centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Transakcji, w imieniu PZU SA, dokonywała spółka zależna - PZU Development. Jej pracownicy otrzymywali bardzo szerokie pełnomocnictwa. Dziś tymi zakupami interesuje się prokuratura, okazało się bowiem, że PZU słono przepłacał za nieruchomości - w Lublinie, Nowym Sączu czy Kielcach firma przepłaciła od dwóch do 13,5 raza. Tajemniczy interes Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup dużej działki w Bydgoszczy, do którego doszło w czerwcu 2000 roku. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej. Motel w Ogonkach. To tu, według Wojciecha Łukaszka przekazano pieniądze. Choć motel leży przy ruchliwej trasie, tuż nad jeziorem, gdzie kręci się mnóstwo ludzi, nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU FOT. BERTOLD KITTEL - Cena działki wynosiła 3,7 miliona złotych - poinformował "Rz" Adam Taukert, rzecznik prasowy PZU SA. Nie chciał wyjaśnić, skąd się wzięła różnica. - Tę sprawę, z doniesienia Ministerstwa Skarbu, bada prokuratura. Dlatego nie będę się wypowiadał. W PZU nie pracuje już żadna z osób odpowiedzialnych za zakup działki w Bydgoszczy. Działka wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych, na której ma stanąć centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy, leży prawie w centrum miasta. Jednak, chociaż miejsce jest atrakcyjne, do działki jest nie najlepszy dojazd - wąska uliczka między myjnią samochodową i ogrodzonym, zapuszczonym ogrodem. Właścicielem działki był znany w Bydgoszczy handlarz złotem Włodzimierz Bogucki. Zastajemy go w jego sklepie z biżuterią. Jest niewysokim, szpakowatym mężczyzną. Twierdzi, że zawarł transakcję zgodnie z prawem, więc nie boi się kłopotów. Doradzali mu najlepsi prawnicy. Odprowadził podatek, a pieniądze zainwestował już w nowy interes. Nie chce mówić o szczegółach: cenie, pośrednikach. Nie wiedziałem, że chodzi o PZU Z naszych ustaleń wynika, że w sprzedaży bydgoskiej działki wzięło udział kilkanaście osób, a sama transakcja była poważnym przestępczym przedsięwzięciem, w wyniku którego z PZU SA wyprowadzono dwa miliony złotych. Agenci nieruchomości z Bydgoszczy z zaskoczeniem przyjęli wiadomość o transakcji. Osiem największych firm pośrednictwa w Bydgoszczy jest bowiem połączonych siecią komputerową i wymienia się informacjami. - Wiedzielibyśmy, gdyby któreś z bydgoskich biur sprzedało działkę - mówi jeden z naszych rozmówców. - Uznaliśmy, że sprzedawca znalazł kupca prywatnie. Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka z Włocławka, której prezesem jest Grażyna Bończewska. "Rz" ustaliła, że jej firma powstała kilka tygodni przed transakcją. Dziwne jest też to, iż sprzedaży ziemi w Bydgoszczy dokonała firma z odległego o 100 kilometrów Włocławka. Udało nam się dotrzeć do Wojciecha Łukaszka - jednego z uczestników tej operacji, który w szczegółach wyjaśnił nam kulisy transakcji. - Jestem załamany, pół godziny temu z mojego domu wyjechali panowie z Centralnego Biura Śledczego - mówi. - Czterech facetów z bronią u pasa, dzieci się przestraszyły. Zabrali z domu dokumenty, notatniki. Przysięgam, że dopiero teraz dowiedziałem się, iż chodzi o aferę w PZU. Oglądałem w telewizji, jak zatrzymywali Wieczerzaka i ani przez myśl mi nie przeszło, że jestem zamieszany w podobną aferę. A teraz grozi mi zarzut o pomoc w praniu pieniędzy. Łukaszek to z wyglądu czterdziestokilkuletni mężczyzna. Mieszka w zadbanym domu położonym pod lasem w miejscowości Pozezdrze (powiat giżycki). Mówi z lekkim śląskim akcentem, ale jak sam twierdzi, choć pochodzi ze Śląska, długo mieszkał w Przemyślu i na Ukrainie. Od lat robi interesy, dlatego ma rozległe kontakty w całym kraju. - W marcu zeszłego roku zadzwoniła do mnie z Włocławka Grażyna Bończewska. Znam ją, prowadzi pośrednictwo nieruchomości, w przeszłości razem robiliśmy interesy - mówi Łukaszek. - Poprosiła, żebym pomógł jej znaleźć jakieś inne biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami. Łukaszek skontaktował się ze swoim dawnym znajomym Adamem Pasikowskim i poprosił o znalezienie jakiegoś biura. - Umówiłem go z Bończewską. Przyjechali, usiedli, podpisali jakieś umowy - opowiada. Zapewnia, że nie wiedział, o jakie umowy chodziło. Według Łukaszka, Bończewskiej towarzyszył niejaki Piotr Borkowski - tajemniczy mężczyzna z Warszawy, zdaniem Łukaszka szczupły, ok. czterdziestoletni. - Poznałem go kilka lat temu, pracował wtedy w biurze prowadzącym procesy upadłościowe. Miał biuro w biurowcu PKS przy Dworcu Zachodnim w Warszawie - mówi. Do niedawna Borkowskiego można było spotkać w biurze eleganckiej spółdzielni mieszkaniowej w centrum stolicy. - On tu przychodził towarzysko, nigdy nie pełnił żadnej funkcji - dowiedzieliśmy się w biurze. Mazurski trop Zaproszony przez Łukaszka Pasikowski przywiózł fałszywe, jak się później okazało, umowy, zgodnie z którymi nieistniejąca firma niejakiego Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa pod Przemyślem zleca Bończewskiej znalezienie działki pod planowane centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy. W tym samym czasie, wiosną 2000 roku, Bończewska dogadała się z Boguckim - handlarzem złotem z Bydgoszczy, tym, który od dłuższego czasu bezskutecznie szukał kupca na działkę. Ustalili, że w zamian za ustaloną prowizję Bończewska znajdzie kupca na jego działkę. Tym samym właścicielka biura istniejącego od kilku tygodni stała się zarazem przedstawicielem kupującego i sprzedającego. Od obu dostała też zwyczajową prowizję. 16 czerwca 2000 r. zarząd PZU SA w Warszawie pod przewodnictwem Jacka Berdyna akceptuje warunki transakcji. Berdyn, uważany za lojalnego i oddanego współpracownika Władysława Jamrożego, jest p.o. prezesem - w miejsce zawieszonego pod koniec stycznia 2000 roku Jamrożego. Kilkanaście dni po zaakceptowaniu bydgoskiej transakcji, 29 czerwca, rada nadzorcza odwołała zarząd - z innych powodów. Jamroży twierdzi dziś, że nie słyszał o bydgoskiej transakcji. - Byłem wtedy zawieszony i nie podejmowałem żadnych decyzji - mówi. Z Jackiem Berdynem nie sposób się skontaktować, bo nikt w PZU nie wie, gdzie teraz pracuje. 28 czerwca zeszłego roku - czyli dzień przed odwołaniem zarządu - odbyło się spotkanie w biurze notarialnym. Zjawił się Bogucki (handlarz złotem, właściciel działki), Bończewska (pośredniczka w sprzedaży nieruchomości) i Piotr Kudlak - ekspert ds. marketingu w PZU Development, wyposażony w pełnomocnictwo podpisane przez wiceprezesa PZU SA Jacka Berdyna i członka zarządu PZU Jacka Mejznera. Kudlak nie pracuje już w PZU Development. Nie zastaliśmy go także w domu na warszawskim Targówku, w którym jest zameldowany. Z aktu notarialnego wynika, że PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika też, że na konto sprzedających trafiło z tego zaledwie 1,6 miliona złotych. 2,025 miliona zł przelano na konto firmy Grażyny Bończewskiej, a 75 tysięcy zostało u notariusza jako depozyt. Miał on być wypłacony Bończewskiej po eksmitowaniu ostatnich lokatorów zamieszkujących ruderę na działce. Jak wyprać dwa miliony Tego samego dnia, czyli 28 czerwca 2000, Bończewska przelewa dwa miliony złotych z konta swojej spółki do oddziału PBK w Giżycku na konto firmy żony Łukaszka. Uzasadnieniem przelewu są rzekome "koszty związane z pozyskaniem tej nieruchomości", poniesione na rzecz firmy Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa. Z faktury nie wynika, jakie to koszty, mimo że przekroczyły one wartość ziemi. I dlaczego pieniądze poszły do Giżycka na konto firmy żony Łukaszka, skoro firma Haszczakiewicza jest spod Przemyśla, czyli drugiego końca Polski? Kulisy operacji finansowych, do których doszło po transakcji, wyjaśnia Wojciech Łukaszek. - Kilka tygodni po spotkaniu w moim domu Bończewska znowu poprosiła mnie o pomoc. Powiedziała, że ma przelać na konto firmy Haszczakiewicza dwa miliony złotych, ale nie ma do niego zaufania i woli, żeby pieniądze poleżały na moim koncie - mówi Łukaszek. - Oj, ale byłem głupi, że się zgodziłem! Łukaszek wykorzystał do tej operacji konto firmy swojej żony. Firma miała siedzibę w Rynie, a konto w banku w niedalekim Giżycku. - Żona wtedy wyjechała za granicę, a ponieważ firmę likwidowaliśmy i były jakieś rozliczenia, więc w zaufaniu zostawiła mi podpisane czeki - mówi. - Kiedy dwa miliony wpłynęły na konto po prostu wypełniłem czek i podjąłem pieniądze. Dwa miliony wpłynęły na konto 28 lub 29 czerwca zeszłego roku. - Nie od razu je wypłaciłem, bank potrzebował kilku dni na zebranie takiej kwoty. Na początku lipca pojechałem do banku, zapakowałem pieniądze do skórzanego nesesera i pojechałem z Giżycka w kierunku Węgorzewa - opowiada. Po dwa miliony przyjechała pośredniczka z Włocławka Grażyna Bończewska w towarzystwie Piotra Borkowskiego. - Przyjechali ciemnym passatem Borkowskiego. Czekali na mnie w motelu w Ogonkach, to jest kilka kilometrów od mojego domu w kierunku Węgorzewa. Przekazałem im pieniądze w tym motelu - mówi. Borkowski to najbardziej tajemnicza postać w całej operacji. - Nie mam wątpliwości, że za całą tą operacją stał Borkowski. Pojawił się już podczas spotkania w moim domu. Potem to jemu wręczyłem neseser z dwoma milionami - twierdzi Łukaszek. - Znałem go wcześniej niż Bończewską, dzięki niemu ją poznałem. Słabe punkty planu Uczestnicy konspiracyjnego spotkania w motelu w Ogonkach mogli czuć się bezkarnie. Pieniądze zatoczyły duże koło, na wszystko były podkładki, nikt nie czuł się oszukany. Niczyich podejrzeń nie wzbudziło też spotkanie w motelu - leży nad samym jeziorem, przy ruchliwej turystycznej trasie, kręci się mnóstwo ludzi. Nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU. A jednak nie powinni spać spokojnie, okazało się bowiem, że popełnili błąd. W czasie kontroli Urzędu Kontroli Skarbowej okazało się, że umowa i faktura firmy Haszczakiewicza z Drohojowa są fałszywe. Firma od pewnego czasu jest wyrejestrowana, a pod jej adresem znajduje się zakład usług budowlanych, którego właściciel nie ma nic wspólnego z Haszczakiewiczem. - Jakiś miesiąc temu zadzwoniła do mnie z Włocławka Bończewska z karczemną awanturą, że ma przeze mnie kłopoty, że urząd skarbowy ją będzie ścigał. W czasie kontroli okazało się że firma Haszczakiewicza (ta, której faktury były podkładką do wyprowadzenia pieniędzy) od dawna nie istnieje, a faktura i umowa są nieważne - mówi Łukaszek. - Ale co jej miałem powiedzieć? Przecież ja tego Haszczakiewicza nie znałem, to był człowiek Pasikowskiego. A poza tym on się nawet nigdzie nie pojawił, Pasikowski miał przecież tylko podpisane przez tamtego dokumenty. Łukaszek jest roztrzęsiony. Udostępnił konto firmy żony bez jej wiedzy. - Dowiedziała się o wszystkim od policjantów z CBŚ. Jak przyjechali przed piątą, byłem w Giżycku i ściągnęli mnie przez komórkę. Żona chce się ze mną rozwieść, straciła do mnie zaufanie. Po co mi to było? - żali się. Przysięga, że to jedyna taka transakcja, w której wziął udział. Utrzymuje, że nic z niej nie miał. - OSOBY WYSTĘPUJĄCE W TEKŚCIE: 1. Piotr Borkowski - zdaniem Łukaszka tajemniczy organizator wyprowadzenia dwóch milionów z PZU. To on w motelu nad jeziorem przejął neseser z dwoma milionami złotych. 2. Grażyna Bończewska - właścicielka i prezes spółki "Grażyna Bończewska" z Włocławka pośredniczącej w zakupie nieruchomości. 3. Włodzimierz Bogucki - handlarz biżuterią z Bydgoszczy. Nadwyżki inwestuje w nieruchomości, które stara się potem zyskownie sprzedać. Sprzedał działkę PZU SA. 4. Piotr Kudlak - pracownik PZU Development - w imieniu firmy kupił działkę od Boguckiego. Posługiwał się pełnomocnictwem Jacka Mejznera i Jacka Berdyna z zarządu PZU SA. Nie ma wątpliwości co do oryginalności jego pełnomocnictw. 5. Wojciech Łukaszek - przedsiębiorca z Pozezdrza (woj. warmińsko-mazurskie). Pomógł w transferze dwóch milionów złotych wyprowadzonych z PZU w czasie zakupu działki w Bydgoszczy, grozi mu za to zarzut pomocy w praniu brudnych pieniędzy. 6. Adam Pasikowski - znajomy Łukaszka, załatwił pośrednictwo, na które miała być wystawiona fikcyjna faktura przez firmę Grażyny Bończewskiej. Przywiózł dokumenty podpisane przez niejakiego Władysława Haszczakiewicza. Okazało się, że dokumenty są sfałszowane, bo firma Haszczakiewicza nie istnieje. 7. Władysław Haszczakiewicz - jego nazwisko figuruje na fakturze i umowie, on sam nigdy fizycznie nie brał udziału w transakcji. 8. Jacek Berdyn - p.o. prezes PZU. Uważany za człowieka lojalnego wobec zawieszonego prezesa Władysława Jamrożego. Udzielił pełnomocnictwa na zakup działki w Bydgoszczy, zaakceptował warunki zakupu działki. BYDGOSKA TRANSAKCJA PZU SA zapłacił w 2000 roku za działkę wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych w Bydgoszczy 3,7 miliona złotych. Z naszych ustaleń wynika, że do sprzedającego ziemię trafiło zaledwie 1,6 miliona. Reszta pieniędzy, ponad dwa miliony złotych, została wyprowadzona przez konta dwóch firm. Ostatnia z firm wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy, zajmującemu się m.in. pośrednictwem nieruchomościami. W operacji tej wzięło udział kilka firm i kilkanaście osób. KOMENTARZ PZU bez kontroli PZU ubezpiecza miliony Polaków. Ale gdy się ubezpiecza miliony ludzi, trzeba dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą, by nie stracić zaufania i pieniędzy swoich klientów. Wygląda na to, że w poprzednim kierownictwie PZU myślano o wszystkim, ale nie o tym. Opisana dziś na naszych łamach historia jednej transakcji Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń łamie wszelkie normy przyjęte w biznesie. Nieruchomość w Bydgoszczy kupił on za cenę dwukrotnie przekraczającą jej wartość - tylko po to, by ogromne pieniądze trafiły w prywatne ręce. Co było potem? Walizki pieniędzy, tajemniczy motel, fałszywy pośrednik, lewe konto. To brzmi niczym scenariusz gangsterskiego filmu, a nie opis działań największej polskiej firmy ubezpieczeniowej. Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy tej oszukańczej transakcji. Nie sposób jednak nie zapytać, gdzie wtedy, gdy miały miejsce opisywane zdarzenia, byli członkowie zarządu PZU? Jak kontrolowała ich działania rada nadzorcza? W jaki sposób nadzór właścicielski sprawowało Ministerstwo Skarbu, które miało większościowy pakiet akcji? PZU i jego siostrzana spółka PZU Życie od dawna były obiektem zainteresowania mediów. Poprzednie kierownictwa obu instytucji przez wiele miesięcy raczyły nas mieszaniną nieudolności i prywaty. Wszystko wskazuje na to, że tej drugiej było znacznie więcej. W końcu ekipy kierownicze największych polskich ubezpieczycieli trafiły pod lupy policji i prokuratury. Szkoda, że tak późno. Ewa Kluczkowska
Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Wyłudzenie pieniędzy z PZU było ogromnym przedsięwzięciem. Przeprowadziła je dobrze zorganizowana grupa, która dla zatarcia śladów przerzucała pieniądze przez konta nieistniejących firm, podstawionych ludzi, za pomocą fałszywych dokumentów. Przez kilka ostatnich lat PZU SA skupował działki w większych polskich miastach. Mają na nich stanąć centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Transakcji, w imieniu PZU SA, dokonywała spółka zależna - PZU Development. Jej pracownicy otrzymywali bardzo szerokie pełnomocnictwa. Dziś tymi zakupami interesuje się prokuratura, okazało się bowiem, że PZU słono przepłacał za nieruchomości. Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup dużej działki w Bydgoszczy, do którego doszło w czerwcu 2000 roku. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej. Właścicielem działki był znany w Bydgoszczy handlarz złotem Włodzimierz Bogucki. Twierdzi, że zawarł transakcję zgodnie z prawem, więc nie boi się kłopotów. Doradzali mu najlepsi prawnicy. Z naszych ustaleń wynika, że w sprzedaży bydgoskiej działki wzięło udział kilkanaście osób, a sama transakcja była poważnym przestępczym przedsięwzięciem, w wyniku którego z PZU SA wyprowadzono dwa miliony złotych. Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka z Włocławka, której prezesem jest Grażyna Bończewska. "Rz" ustaliła, że jej firma powstała kilka tygodni przed transakcją. Dziwne jest też to, iż sprzedaży ziemi w Bydgoszczy dokonała firma z odległego o 100 kilometrów Włocławka. PZU SA zapłacił w 2000 roku za działkę wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych w Bydgoszczy 3,7 miliona złotych. Z naszych ustaleń wynika, że do sprzedającego ziemię trafiło zaledwie 1,6 miliona. Reszta pieniędzy, ponad dwa miliony złotych, została wyprowadzona przez konta dwóch firm. Ostatnia z firm wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy, zajmującemu się m.in. pośrednictwem nieruchomościami. W operacji tej wzięło udział kilka firm i kilkanaście osób. PZU ubezpiecza miliony Polaków. Ale gdy się ubezpiecza miliony ludzi, trzeba dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą, by nie stracić zaufania i pieniędzy swoich klientów. Opisana dziś na naszych łamach historia jednej transakcji Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń łamie wszelkie normy przyjęte w biznesie. Nieruchomość w Bydgoszczy kupił on za cenę dwukrotnie przekraczającą jej wartość - tylko po to, by ogromne pieniądze trafiły w prywatne ręce. Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy tej oszukańczej transakcji. Nie sposób jednak nie zapytać, gdzie wtedy, gdy miały miejsce opisywane zdarzenia, byli członkowie zarządu PZU? Jak kontrolowała ich działania rada nadzorcza? W jaki sposób nadzór właścicielski sprawowało Ministerstwo Skarbu, które miało większościowy pakiet akcji? PZU i jego siostrzana spółka PZU Życie od dawna były obiektem zainteresowania mediów. W końcu ekipy kierownicze największych polskich ubezpieczycieli trafiły pod lupy policji i prokuratury.
DYSKUSJA Polemika z artykułem prof. Jana Jończyka Jutro i wczoraj polskich emerytur RYS. ARTUR KRAJEWSKI MICHAŁ RUTKOWSKI Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji. Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki. Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule. Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości. Niewydolność starych rozwiązań Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości? Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych. Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek. Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?). Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu. Porównać koszty i korzyści Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego. Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m. in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym. Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców. Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet. Świadczenia będą rosły Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa". Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen. Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy. Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku: - z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat, - ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę. Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy. Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy. Bezpieczne fundusze Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania. Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo. Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania. Grozi bankructwo Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian. Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat. Nie straszyć juntą Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego. W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że: - w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa; - żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury. Na co nas stać Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego. Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna. Niezbędne ustawy Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne. Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian. Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego. Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę. A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć? Co na świecie Nieporozumienie dziewiąte: my a inni. Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie. Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie... Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program. Komu służą reformy Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform. Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa. Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają. I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań. Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego
Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji. Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule. Nieporozumienia te dotyczą istoty ubezpieczenia społecznego na wypadek starości, a także korzyści i kosztów filaru kapitałowego. Nie jest prawdą, że świadczenia ulegną obniżeniu ani że projekt reformy to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. Kolejnym nieporozumieniem jest twierdzenie autora o braku konieczności zmian. Porównywanie sytuacji w Polsce z sytuacją w Chile jest nadużyciem i nie ma sensu - należałoby raczej mówić o syndromie węgierskim czy szwajcarskim. Problemy okresu przejściowego zostały wyolbrzymione: cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Omawiany artykuł zupełnie bezpodstawnie zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Zdumiewające wydają się zarzuty dotyczące celów i beneficjentów reformy. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań.
Kinematografia Sukces "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęcił innych Nadprodukcja superprodukcji "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI BARBARA HOLLENDER W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji, filmowcy przygotowują następne projekty o budżetach powyżej 5 mln dolarów. Ale czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? Już dzisiaj "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów. Oparte na dziełach literackiej klasyki superprodukcje powstawały w Polsce w latach 60. i 70. Oglądało je po 6-12 mln widzów, a najbardziej popularne tytuły - jeszcze więcej. Absolutnego rekordzistę -"Krzyżaków" Aleksandra Forda obejrzało przez lata 31 mln osób, "Potop" Jerzego Hoffmana - blisko 14 mln. Ich koszty produkcji zwróciły się wielokrotnie. Dzisiaj filmowcy idą śladem tamtych projektów, czasem nawet sięgają po te same powieści, jak "W pustyni i w puszczy" czy "Krzyżacy". Zmienił się jednak rynek filmowy, który jest znacznie płytszy niż przed laty. Widzowie mają szerszą ofertę kulturalną i ogromną podaż produktów konsumpcyjnych, współzawodniczących z zakupem kinowych biletów. Kto finansuje superprodukcje Zmieniły się też warunki produkcji w kinematografii. W latach 60. i 70. filmy były w całości finansowane przez państwo. Dzisiaj pieniądze Komitetu Kinematografii stanowią zaledwie ok. 5-7 proc. budżetów superprodukcji. W przypadku "W pustyni i w puszczy" producenci w ogóle zrezygnowali z funduszy państwowych. Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Czasem włączają się: Polsat, Wizja TV czy HBO. Zazwyczaj telewizje finansują powstający jednocześnie serial, zapewniając sobie tym samym prawo do jego emisji, a czasem i sprzedaży praw telewizyjnych. Jednak Komitet Kinematografii i telewizje, które są w stanie złożyć się na budżet przeciętnego filmu (ok. 3 mln zł), nie mogą zapiąć budżetu superprodukcji w wysokości od kilku do kilkunastu milionów dolarów. Na Zachodzie producenci szukają inwestorów prywatnych. W Polsce ciągle takowych nie ma. Raz jeden zdarzyło się, że pieniądze zainwestował w "Psy" Pasikowskiego - Wojciech Fibak. Przy "Quo vadis" producent Mirosław Słowiński umówił się na współfinansowanie filmu z jednym ze znanych biznesmenów, jednak po pół roku przedsiębiorca wycofał się bez słowa wyjaśnienia. Najczęściej więc polscy producenci występują o kredyty w bankach. To zjawisko całkiem nowe. Drogę przetarło "Ogniem i mieczem". Wtedy, gdy nikt nie wierzył, że filmowa produkcja za kilka milionów dolarów może się zwrócić - Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk negocjowali z bankami przez wiele miesięcy, robiąc badania rynku i biznesplany. Kilku dyrektorów banków odmówiło pożyczki. Wreszcie prezes Stanisław Pacuk z Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu w wysokości 13 mln zł, a potem jeszcze, w czasie realizacji, dodał 5 mln zł. Pod warunkiem jednak, że z wpływów z biletów najpierw miał zostać spłacony kredyt, a dopiero potem mogli dzielić się zyskami poszczególni producenci. Rezultaty przeszły wszelkie oczekiwania - kredyt razem z odsetkami spłacono w dwa tygodnie po premierze. Sukces "Ogniem i mieczem", a potem jeszcze "Pana Tadeusza", zachęcił innych. Jedynym producentem, który dotąd nie korzystał z kredytów, jest Lew Rywin z "Heritage Films". Współinwestorów dla "Pana Tadeusza" i "Pianisty" Romana Polańskiego znalazł na Zachodzie, o bankową pożyczkę dla "Wiedźmina" wystąpił, ale gdy dostał odmowę, musiał radzić sobie inaczej. Inni oparli budżety na kredytach. "Quo vadis" i "Przedwiośnie" - z Kredyt Banku, "W pustyni i w puszczy" - z Amerbanku, a "Chopin. Pragnienie miłości" - z PKO BP. Pod zastaw własnych domów Na świecie producenci korzystają z różnych - krótko- i długoterminowych - bankowych pożyczek. Biorą je zwykle pod zastaw podpisanych wcześniej kontraktów i sprzedaży filmu w przedprodukcji, a więc na etapie scenariusza i skompletowanej obsady. W Polsce taka praktyka nie istnieje. W chwili występowania o kredyty filmy nie są jeszcze sprzedane. W tej sytuacji zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę własnym majątkiem. Tak uczynili Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk przy "Ogniem i mieczem" oraz Filip Bajon i Dariusz Jabłoński przy "Przedwiośniu". Włodzimierz Otulak, producent "W pustyni i w puszczy", wziął kredyt w Amerbanku, z którym jego firma dystrybucyjna "Vision" współpracuje od lat. Dostał pieniądze pod zastaw nieruchomości firmy. Najczęściej kooperuje z filmowcami Kredyt Bank. Przygotowując "Quo vadis" Mirosław Słowiński negocjował z kilkoma bankami. Dzisiaj uważa, że Kredyt Bank jest najlepiej przygotowany do tego, by podjąć taką współpracę. Ma doświadczenie i ludzi, którzy rozumieją specyfikę kina. Podobnie twierdzi Dariusz Jabłoński ("Przedwiośne"), dodając, że uzyskanie kredytu wymaga od producenta wielu działań i nakładów finansowych. Przygotowanie materiałów dla banku - badań i biznesplanów pochłonęło 5 miesięcy i pierwsze 100 tys. zł. Ale rola banku w produkcji filmowej zaczyna się zmieniać. Prezes Pacuk z Kredyt Banku przyznaje, że znakomite wyniki finansowe "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęciły go do zaryzykowania i wejścia w produkcję "Quo vadis" również w charakterze inwestora-współproducenta. Chętnie też sponsoruje promocję i dystrybucję filmów. Tak było przy "Panu Tadeuszu", "Przedwiośniu", "W pustyni i w puszczy", tak będzie przy "Quo vadis". Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów, czyli pieniędzy, które trzeba wyłożyć na taką liczbę ogłoszeń telewizyjnych, prasowych czy zwiastunów kinowych. Według badań Kredyt Banku dzięki sponsorowaniu "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" znajomość banku w społeczeństwie wzrosła o ponad 10 proc. Nie bez znaczenia jest fakt, że wizerunek firmy jest kojarzony z mecenatem kultury. Jak wykazują badania, aż 85 proc. Polaków takiej właśnie działalności od banków oczekuje. Przy poprzednich filmach Kredyt Bank budował swój wizerunek, teraz - przy "Przedwiośniu" i "W pustyni i w puszczy" - reklamuje swoje produkty, takie jak np. Ekstrakonto. Interes ponad wszystko Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie. Poza zwyczajowymi odsetkami kredytodawcy żądają całej gamy ubezpieczeń - zarówno filmu, realizatorów, jak i samego kredytu. Środowisko filmowe nie ma też złudzeń - jeśli którakolwiek z megaprodukcji poniesie finansową klęskę - uzyskanie kredytu przestanie być takie proste. Dlatego trzeba szybko odpowiedzieć na pytanie, czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? I czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów ("Przedwiośnie", "W pustyni i w puszczy", "Wiedźmin", "Quo vadis", "Chopin. Pragnienie miłości") w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina przeciętnie raz na dwa lata? W 1999 roku takiego tłoku na ekranach jeszcze nie było - "Pan Tadeusz" wszedł do kin osiem miesięcy po "Ogniem i mieczem". Dzisiaj "Przedwiośnie" - mówiąc językiem dystrybutorów - nie zostało zgrane, bo ustąpiło miejsca "W pustyni i w puszczy". "Wiedźmin" trafi do rozpowszechniania w lecie, "Quo vadis" - we wrześniu, "Chopin. Pragnienie miłości" - w styczniu 2002 r. A przecież polscy producenci już pracują nad następnymi, bardzo kosztownymi projektami. Część z nich to koprodukcje, jak "Pianista" Romana Polańskiego czy dwa projekty Agnieszki Holland: "Julia wraca do domu" i "Hanneman". Ale są i filmy czysto polskie. Poza "Krzyżakami" przygotowywane są m.in. "Król Maciuś I", "Kajko i Kokosz". Które z tych tytułów nie wytrzymają konkurencji? Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych. Jabłoński 5 mln dolarów na "Przedwiośnie" zbierał niecały rok. Zdobycie 600 tys. zł na bardzo udany, jak się potem okazało, debiut Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" zajęło temu samemu producentowi ponad 3 lata. Podobnie jak zapięcie budżetu "Małżowiny" czy "Sezonu na leszcza". Takie skromniejsze filmy z ogromnym trudem konkurują z szeroko reklamowanymi gigantami. Są ostatnie w kolejce po pieniądze i coraz trudniej im się przedrzeć do widzów. A przecież to właśnie one opisują świat i kształtują naszą wrażliwość. -
Niedługo na ekrany wchodzi pięć polskich superprodukcji. W latach 60. i 70. ekranizacje literackiej klasyki, "Krzyżaków" czy "Potop", oglądały miliony widzów. Dziś rynek filmowy jest inny, widzowie mogą wybierać z szerokiej oferty kulturalnej. Inne są też warunki produkcji: dawniej filmy były finansowane przez państwo, dziś producentami filmów są przeważnie stacje telewizyjne, publiczne i prywatne. W Polsce wciąż brakuje inwestorów prywatnych, producenci, którzy nie są w stanie zapiąć budżetu superprodukcji, biorą kredyty. Producentom "Ogniem i mieczem" kilka banków nie chciało udzielić pożyczki. Ostatecznie kredyt zaciągnięty w Kredyt Banku został zwrócony w dwa tygodnie po premierze filmu. To zachęciło innych producentów. Jak dotąd tylko Lew Rywin radzi sobie bez bankowej pożyczki. Ponieważ w Polsce nie można wziąć kredytu np. pod zastaw sprzedaży filmu w przedprodukcji, zdarza się, że producenci i reżyserzy, np. Jerzy Hoffman i Filip Bajon, gwarantują spłatę kredytu własnym majątkiem. Przygotowanie dokumentów dla banku jest kosztowne i czasochłonne. Z filmowcami najchętniej współpracuje Kredyt Bank, który ma doświadczenie i ludzi rozumiejących specyfikę kina. Dla banku korzyści wynikające z inwestowania w superprodukcje (zwłaszcza uznanie społeczne) są znacznie większe niż rzeczywiste koszty promocji. Kredyty są drogie, wymagają dodatkowych ubezpieczeń. Filmowcy zdają sobie sprawę, że klęska którejś superprodukcji może oznaczać koniec bankowych pożyczek. Czy tak kosztowne ekranizacje są polskiemu kinu potrzebne? Czy nie zaszkodzą skromniejszym filmom? Superprodukcje wchodzą na ekrany jedna po drugiej, planowane są kolejne, a według statystyk przeciętny Polak chodzi do kina raz na dwa lata.
NOWELIZACJE Pracownicze programy emerytalne Jak wspierać trzeci filar RYS. KORSUN MAREK TATAR ADAM KOŚCIÓŁEK Pogłębiona nowelizacja ustawy o pracowniczych programach emerytalnych jest ze wszech miar celowa. Immanentnym elementem nowego systemu zabezpieczenia społecznego jest indywidualne, dobrowolne oszczędzanie na cele emerytalne, zwane trzecim filarem. Uregulowania wprowadzone głównie przez ustawy: z 22 sierpnia 1997 r. o pracowniczych programach emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 932 z późn. zm.; dalej: uppe) oraz z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 934 z późn. zm.; dalej: uofe), przesądzają, iż trzeci filar ma szansę stać się powszechny (brak ograniczeń wieku uczestników) i znaczący (wysokość składek) w nowym systemie zabezpieczenia społecznego. Dlatego projektowana właśnie nowelizacja uppe będzie mieć wydźwięk nie tylko prawny, ale i społeczny, zwłaszcza że mogą w niej zostać wykorzystane doświadczenia podmiotów już zaangażowanych w działania wdrożeniowe. Uppe zmieniano dotychczas (jeszcze przed wejściem w życie) dwa razy, przy czym warta przypomnienia jest nowela wprowadzona przez ustawę z 17 grudnia 1998 r. o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (Dz. U. nr 162, poz. 1118), która m.in. zmieniła warunki prowadzenia pracowniczych programów emerytalnych (dalej: ppe) w formie wnoszenia składek do funduszy inwestycyjnych, zakres regulacji uczestnictwa w ppe w formie pracowniczego funduszu emerytalnego (zagadnienie akcji pracowniczych). Już w momencie wprowadzania nowelizacji nie traktowano jej jako rozwiązania całościowego. Jej treść po uchwaleniu stała się podłożem dalszych prac legislacyjnych. W ich wyniku powstał poselski projekt nowelizacji (druk sejmowy nr 960), będący obecnie, wraz z propozycją alternatywną (druk nr 838), przedmiotem obrad komisji sejmowej. Podstawowa wada Według pierwszego z nich (druk 960) ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze". Ich członkiem byłby pracodawca, przy czym zakładową umowę emerytalną dla zrzeszonych pracodawców zawierałaby wspólna reprezentacja pracowników z "właściwym statutowo organem organizacji gospodarczej". Pojęcie "organizacje gospodarcze" nie występuje dotychczas w regulacjach ustawowych. Trzeba przyjąć, iż z nowych możliwości mogłyby skorzystać konsorcja, mające za cel m.in. współpracę w zakresie trzeciego filara i upoważniające swego lidera do reprezentowania członków konsorcjum w tym zakresie. Doraźność stosunku konsorcyjnego stawia jednak pod znakiem zapytania takie rozwiązanie. W świetle proponowanej nowelizacji ponadzakładowe umowy emerytalne mogłyby oferować w rezultacie wyłącznie organizacje pracodawców (ustawa z 23 maja 1991 r. o organizacjach pracodawców - Dz. U. nr 55, poz. 235 z późn. zm.), choć określanie ich mianem "gospodarczych" budzi wątpliwości (niezarobkowy cel działalności). Proponowana możliwość ma być zapewne uzupełnieniem funkcjonujących ponadzakładowych układów zbiorowych pracy, standaryzującym warunki zatrudnienia w środowiskach branżowych. Jest jednak zbyt uproszczona. Nie wiadomo bowiem, jaka "wspólna reprezentacja związków zawodowych" przystępowałaby do negocjacji ze statutowym organem organizacji gospodarczej (brak np. odpowiednika pojęcia "organizacja reprezentatywna" z kodeksu pracy), przez co nawet tworzone ad hoc organizacje związkowe mogłyby mieć istotny wpływ na proces negocjacyjny. Brak również możliwości uwzględniania przez poszczególnych pracodawców ich indywidualnych uwarunkowań, co może uczynić niesprawnymi wdrażane wspólnie rozwiązania. Podstawową jednak wadą jest brak pola dla unormowania stosunków między pracodawcami prowadzącymi ppe, jak chociażby zagadnień podziału generowanych kosztów. Taką płaszczyzną dla programów wdrażanych obecnie jest umowa o wspólnym międzyzakładowym programie emerytalnym. Bez szczegółowych uregulowań trudno będzie prowadzić wspólne ppe. Więcej niż jeden Drugi projekt (druk 838) sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe, co zwiększa jego swobodę w moderowaniu instrumentów motywacyjnych. Pracodawca może jednak stracić możliwość wpływania przez trzeci filar w jego przedsiębiorstwie na zarządzanie instrumentarium motywacyjnym i osiąganie dodatkowych celów ppe. Nie bez znaczenia jest również, iż po przyjęciu modelu wielości ppe u pracodawcy przemodelowania wymagałaby znaczna część uppe, chociażby w zakresie zawierania zakładowych umów emerytalnych. Zasada jednego ppe podtrzymywana jest w druku 960. Kłopotliwa sytuacja Poruszenie kwestii form ppe skłania do kilku uwag na temat podobnych instytucji sprzed wejścia w życie uppe, jakimi są wymienione w rozporządzeniu ministra pracy i polityki socjalnej z 18 grudnia 1998 r. w sprawie szczegółowych zasad ustalania podstawy wymiaru składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe (Dz. U. nr 161, poz. 1106) umowy grupowego ubezpieczenia na życie oraz umowy z funduszami inwestycyjnymi. Od kwot wpłacanych na rzecz pracowników nie nalicza się składek na ubezpieczenie społeczne w granicach 7 proc. przeciętnej płacy u pracodawcy. Utrzymanie zwolnień od obciążeń z tytułu ubezpieczenia społecznego (oraz wykreślenie znajdującego się pierwotnie w uppe obowiązku dostosowania prowadzonych kontraktów do ram uppe; dawny art. 45 ust. 2), jako efekt uwzględnienia konstytucyjnej zasady ochrony praw nabytych, tworzy nader kłopotliwą sytuację. Pracodawcy prowadzący wspomniane kontrakty mogą wdrożyć u siebie atrakcyjniejsze instytucjonalnie i finansowo ppe, ale bez wniesienia do nich zgromadzonych do tej pory na rzecz pracowników środków. W rezultacie, nie mogąc pozwolić sobie na utrzymywanie dwóch instytucji podobnego typu (koszty) ani zaprzestać wpłacania składek do instytucji zarządzających gromadzonymi środkami (rygory umowne), rezygnują z wdrażania ppe, prowadząc dotychczasowe kontrakty, gdzie wpłacane składki są uśrednione i nie ma możliwości transferowania środków; brakuje też nadzoru UNFE. Niedogodność tę po części likwiduje propozycja zawarta w druku 960, według której umowy prowadzone z wykorzystaniem dotychczasowych zwolnień od obciążeń ubezpieczenia społecznego będą mogły być dostosowane do wymogów uppe w porozumieniu stron. Z istoty swej jednak zmiana kontraktów wyłącza wybór innej formy ppe niż prowadzona przez dotychczasowego kontrahenta. Tymczasem można przewidzieć tu odpowiednie zastosowanie przepisów o zmianie formy ppe, wprowadzanych właśnie w propozycji noweli z druku 960, lub umożliwić dokonywanie indywidualnych "wypłat transferowych" środków zgromadzonych w dotychczasowo działających instytucjach do ppe. Wzbogacenie form Kolejną kwestią jest wprowadzona w ustawie z 17 grudnia 1998 r. możliwość wnoszenia składek do kilku funduszy inwestycyjnych zarządzanych przez to samo towarzystwo funduszy inwestycyjnych. W rezultacie uczestnikom ppe można proponować kilka funduszy inwestycyjnych, lokujących swoje aktywa według różnych założeń ryzyka i oczekiwanych pożytków. Poprawka jest tak interesująca, że nasuwa się pytanie, czy podobnego rozwiązania nie można wprowadzić dla pracowniczych funduszy emerytalnych, tym bardziej iż otwarte fundusze emerytalne uzyskają taką możliwość z początkiem 2005 r. Przemawiałby za tym przede wszystkim fakt, iż prowadzenie przez jedno pracownicze towarzystwo emerytalne kilku pracowniczych funduszy emerytalnych nie zwiększa ryzyka dla tych funduszy lub pracodawców (np. ryzyka wykazywania zbyt wysokich kosztów przez towarzystwo, ryzyka błędnych decyzji inwestycyjnych). Co ważniejsze, pracownicze fundusze emerytalne, jako instytucje gromadzące środki na zasadach fakultatywności i uzupełniania podstawowego zabezpieczenia emerytalnego, powinny umożliwiać podejmowanie zwiększonego ryzyka inwestycyjnego w zamian za wyższe pożytki z lokat. Znacząca część członków funduszy będzie skłonna do podejmowania mniejszego ryzyka inwestycyjnego (ze względu np. na wiek przedemerytalny), co spowoduje sprzeczność interesów, która pozwoli prawdziwie identyfikować się z funduszem i jego inwestycjami najwyżej jednej z grup. Opłacanie składek Oba projekty są zgodne, że należy zmienić sposób finansowania składek podstawowych wpłacanych do ppe. Dziś przystąpienie do ppe wiąże się z zadeklarowaniem wpłacania tych składek z wynagrodzenia uczestnika, co można z pewnym przybliżeniem potraktować jako kolejne obciążenie płacy netto. Rodzi to obawy o udział pracowników w ppe. Pracodawcy decydują się na podwyżki wynagrodzeń dla przystępujących do ppe, ale nie ma jak wyegzekwować przystąpienia do ppe uczestnika, który skorzystał z podwyżki. Gdyby, jak chcą projektodawcy, składki opłacał pracodawca, przy opodatkowaniu ich podatkiem dochodowym uczestników i nieobciążaniu składkami na obowiązkowe ubezpieczenia społeczne (do 7 proc. przychodu brutto), niewątpliwie wzrosłoby zainteresowanie ppe i polepszyłyby się warunki zarządzania wydatkami na system motywacyjny. Biorąc zaś pod uwagę, iż wysokość opłacanych składek i jej zmiana uzgadniane byłyby na szczeblu zakładowym, reprezentacja załogi uzyskałaby nowe pole wpływu na ppe, biorąc równocześnie na siebie część odpowiedzialności za przedsiębiorstwo. Zawieszenie i wznowienie Druk 960 przewiduje możliwość zawieszania ppe. Miałoby ono następować przez zmianę zakładowej umowy emerytalnej, a "wznowienie" programu następowałoby jako contrarius actus, obligatoryjnie zaoferowany przez pracodawcę po ustąpieniu trudności finansowych. Propozycja zasługuje na aprobatę, zważywszy zwłaszcza na nowy model opłacania składek podstawowych. Projekt nie określa niestety skutków zawieszenia dla poszczególnych aspektów prowadzenia ppe. Można wnosić, iż zawieszeniu ulegnie wpłacanie składek podstawowych przez pracodawcę, z całą pewnością nie można będzie jednak zawiesić obowiązków pracodawcy w zakresie prowadzenia obsługi programu (np. zawierania pracowniczych umów emerytalnych, przyjmowania oświadczeń woli od pracowników). Projekt nie uwzględnia także konieczności opłacania kosztów funkcjonowania programu, zwłaszcza w ppe prowadzonym w formie pracowniczego funduszu emerytalnego. Brak szczególnej regulacji na ten temat może ewokować kontrowersję, czy koszty poniesione w okresie zawieszenia będą mogły być traktowane jako koszty uzyskania przychodu pracodawcy. Zastanawiać się można również, czy zawieszenie nie powinno skutkować ustawowym obowiązkiem ujawnienia tego w rejestrze ppe. Idea zasługująca na aprobatę, ale... Kolejną nowością w druku 960 jest dopuszczenie - również na podstawie zmian umów zakładowych - zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami. Operacja taka następowałaby przez wypłaty transferowe. Skutkiem tej poprawki - obok kolejnego tytułu do wzrostu znaczenia uzgodnień zakładowych - byłoby bieżące ocenianie efektów funkcjonowania danego programu emerytalnego co do formy i jednostki zarządzającej środkami, a przez to zmniejszenie systemowego ryzyka przedsięwzięcia. Dałoby się również niewątpliwie odnotować ożywienie konkurencji na rynku operatorów trzeciofilarowych. Ponownie jednak idea zasługująca na całkowitą aprobatę nie została właściwie przełożona na rozwiązania szczegółowe. Skoro bowiem środki, jak chce projektodawca, "podlegają wypłacie transferowej", a z istoty obowiązujących uregulowań wynika, iż wypłata transferowa jest skutkiem (indywidualnej) dyspozycji uczestnika (art. 28 ust. 1 uppe), powstaje kontrowersja, czy możliwe jest dokonanie tej operacji bez podobnej dyspozycji. Pozostawienie tej swobody uczestnikom czyniłoby przeważnie niewykonalną zmianę formy ppe i/lub zarządzającego środkami - a to ze względu na zasadę jedności ppe u pracodawcy (art. 7 ust. 1 uppe). Wywodząc proponowaną poprawkę z celu regulacji, trzeba byłoby mówić o wypłacie transferowej sui generis ("przymusowej"), co stałoby się źródłem dalszych kontrowersji. Można zastanowić się, czy odpowiedniejsze nie byłoby zastosowanie swoistej instytucji przeniesienia aktywów, zbliżonej do uregulowanego w uofe przeniesienia aktywów wobec likwidacji funduszu emerytalnego (art. 71 ust. 1). Propozycja taka wydaje się tym bardziej interesująca, iż swoiste uregulowanie przeniesienia aktywów da się obudować regulacjami chroniącymi pracodawców i uczestników ppe przed abuzywnymi klauzulami kontraktów oferowanych przez komercyjnych operatorów trzeciofilarowych, które wiążą rozwiązanie umowy z nadmiernie niekorzystnymi następstwami finansowymi, przesądzając o faktycznej nierozwiązywalności kontraktu. Wiele innych zagadnień Istnieje jeszcze wiele zagadnień, o których można mówić jako o uregulowanych niedostatecznie. Przykładów dostarczają prowadzone na poziomie uppe działania koncepcyjne i wdrożeniowe, zwłaszcza dotyczące wspólnych międzyzakładowych programów emerytalnych (mppe). Podmioty wdrażające mppe muszą się borykać przede wszystkim z małą nieelastycznością wspólnej instytucji. Interpretacja językowa art. 9 ust. 1 in fine uppe prowadzi bowiem do wniosku, iż wszyscy pracodawcy organizujący mppe muszą oferować jednakowe zakładowe umowy emerytalne. Dysfunkcja tego rozwiązania objawia się przykładowo w postanowieniach tej umowy dotyczących wnoszenia do pracowniczego funduszu akcji pracowniczych, jak i ewentualnego ułamka wnoszonych akcji z liczby akcji posiadanych (art. 18 ust. 1 uppe). Problem zaostrzy się, jeżeli w zakładowej umowie określana będzie wysokość składek podstawowych. Próbą wyjścia z kłopotów jest propozycja, aby umowa ta zawierała zamknięty katalog klauzul dodatkowych, które mogłyby być przez strony poszczególnych zakładowych umów emerytalnych dołączane do wiążącej treści, oczywiście bez możliwości ingerencji w essentialiarum umowy. Wprowadzenie ustawowej swobody w zakresie accidentaliarum zakładowych umów byłoby nader celowe. W obecnym stanie normatywnym poważne trudności nastręcza również wcale nie hipotetyczna sytuacja, kiedy ze wspólnego ppe, prowadzonego w formie pracowniczego funduszu emerytalnego, zechce odłączyć się część pracodawców. Postanowienia uofe nie przewidują podzielenia funduszu, można je tylko zastąpić powszechnym wykonaniem wypłaty transferowej przez pracowników (uwagi o trudnościach z tym związanych powyżej). W razie uchwalenia propozycji zawartych w druku 960 lepsza (aczkolwiek niedoskonała) będzie zmiana podmiotu zarządzającego. Pierwszy z autorów jest aplikantem radcowskim, drugi - doktorantem na Wydziale Prawa UJ; obydwaj są pracownikami Domu Maklerskiego PENETRATOR SA w Krakowie
Komisja sejmowa obraduje obecnie nad poselskim projektem i propozycją alternatywną nowelizacji ustawy o pracowniczych programach emerytalnych. Według poselskiego projektu nowelizacji pracownicze programy emerytalne (ppe) mogłyby proponować "organizacje gospodarcze". To pojęcie nie występowało dotychczas w regulacjach ustawowych. Trzeba przyjąć, że z nowych możliwości mogłyby skorzystać konsorcja. Ta możliwość byłaby uzupełnieniem funkcjonujących przyzakładowych układów zbiorowych pracy, standaryzującym warunki zatrudnienia w środowiskach branżowych. Projekt ma jednak kilka wad. Nawet tworzone ad hoc organizacje związkowe mogłyby bowiem mieć istotny wpływ na proces negocjacyjny. Ponadto projekt nie normuje podziału generowanych kosztów, bez czego trudno będzie prowadzić wspólne ppe. Alternatywny projekt nowelizacji uppe sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe, co daje mu swobodę moderowania instrumentów motywacyjnych. Oba projekty proponują zmianę sposobu finansowania składek podstawowych wpłacanych do ppe. Dziś przystąpienie do ppe wiąże się z zadeklarowaniem wpłacania tych składek z wynagrodzenia uczestnika, co można potraktować jako dodatkowe obciążenie płacy netto. W rezultacie istnieją obawy o to, czy pracownicy będą brać udział w ppe. Projektodawcy chcą, by składki opłacał pracodawca, przy opodatkowaniu ich podatkiem dochodowym uczestników i nieobciążaniu składkami na obowiązkowe ubezpieczenia społeczne.
KAMPANIA W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi Podkradanie wyborców MAŁGORZATA SUBOTIĆ Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji. Zamknięta pula Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.) Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań. Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD. Dwa bieguny Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy. Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS. Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji. W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. Siła biografii Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi. Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD. Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981. Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy. Identyfikacja w cenie W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania. Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników. Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u". Konsekwencje wyrazistości Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS. Możliwości kradzieży Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe. Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy. Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.) Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej. W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne. Wieloznaczność wskazówek Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania. Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka). Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny. W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP.
W nadchodzących wyborach parlamentarnych startuje sześć ugrupowań, z czego dwa z nich – SLD i AWS zajmują dwa pierwsze miejsca, deklasując resztę. I choć wybory dopiero za pół roku, wydaje się, że aby pozyskać nowy elektorat konkretne ugrupowania będą musiały skupić się na zabraniu wyborców partiom o zbliżonej do nich ideologii. To bowiem ukierunkowanie ideologiczne (lewicowość, prawicowość, centrowość) będzie miało kluczową rolę, nie zaś konkretne programy.
Nowe technologie Telekomy ograniczają inwestycje Spada sprzedaż producentów sprzętu Firmy telekomunikacyjne na całym świecie starają się odzyskać zachwianą w latach 1999-2000 równowagę finansową. Jedną z metod jest ograniczanie inwestycji. W efekcie już drugi rok spada sprzedaż sprzętu telekomunikacyjnego. Łączna globalna sprzedaż Alcatela, Ericssona, Lucenta, Nokii, Nortelu, Motoroli, Siemensa i wielu innych producentów sprzętu telekomunikacyjnego była w ubiegłym roku - według szacunków banku inwestycyjnego Morgan Stanley - o 1 proc. niższa niż w 2001 r. i wyniosła 233,3 mld USD. W tym roku Morgan Stanley oczekuje spadku wydatków inwestycyjnych telekomów o kolejne 18 proc. do 190,4 mld USD. Tylko w Europie i Japonii rynek ma być względnie stabilny - spadki nakładów inwestycyjnych wyniosą 2 proc. - w pozostałych regionach inwestycje skurczą się o 22 do 36 proc. Według analityków Morgan Stanley, kolejne lata także przyniosą ograniczenia inwestycji, ale będą one już mniejsze, w tym o 5 proc. w 2003 r. Równie pesymistycznie na rynek sprzętu telekomunikacyjnego patrzą analitycy JP Morgan. Ich zdaniem, tegoroczne inwestycje operatorów komórkowych w infrastrukturę spadną o 13 proc., w 2003 r. o dalsze 5 proc. Analitycy Deutsche Banku szacują, że operatorzy komórkowi zmniejszą w tym roku inwestycje infrastrukturalne o 11 proc., ale w 2003 r. wzrosną one o 11 proc. Można szacować, że operatorzy komórkowi wydają co czwartego dolara inwestowanego w sieć przez telekomy. Wielkie długi do spłacenia Końcówka lat 90. i rok 2000 przyniosły radykalny wzrost inwestycji w telekomunikacji. Pojawiały się nowe firmy telekomunikacyjne, które po zdobyciu pieniędzy od inwestorów czy to przez emisję akcji, czy to sprzedając obligacje lub zaciągając dług w bankach przystępowały do budowy sieci. Dziś po wielu operatorach alternatywnych pozostały niespłacone długi i sporo nikomu dziś niepotrzebnej infrastruktury, którą można kupić za stosunkowo małe pieniądze. W końcu poprzedniego stulecia także operatorzy narodowi intensywnie modernizowali swoje sieci. Kulminacja wydatków przypadła na 2000 r., gdy w Europie sprzedawano licencje na telefonię komórkową trzeciej generacji. Telekomy śmiało oferowały wielkie kwoty za licencje w Wielkiej Brytanii i Niemczech. Potem przyszło opamiętanie, ale i tak w Europie na licencje UMTS wydano ponad 100 mld USD. W międzyczasie zadłużenie firm telekomunikacyjnych niebezpiecznie wzrosło. Dług France Telecom sięgał 65 mld EUR. Równie wysokie było zadłużenie Deutsche Telekom. Wierzytelności mniejszych operatorów takich jak holenderski KPN były co prawda niższe, ale stanowczo za wysokie jak na możliwości finansowe tych firm. Operatorzy narodowi podjęli próby zmniejszenia długu. Ci, którzy mogli, sprzedawali akcje nowych emisji lub wprowadzali na giełdy swe działy telefonii komórkowej. Inni wyprzedawali budynki i majątek nie związany z główną działalnością. Wszyscy ograniczali inwestycje. Wzrost liczby operatorów, a także coraz mocniejsza pozycja regulatorów rynku przyczyniły się do obniżki cen usług telekomunikacyjnych. W wyniku zajadłej wojny o klienta ceny niektórych usług, np. związanych z przesyłem danych, spadły poniżej kosztów i nie gwarantują zwrotu z inwestycji. Tniemy inwestycje W ostatnich dniach Deutsche Telekom, największa firma telekomunikacyjna w Europie oświadczyła, że zmniejszy tegoroczne inwestycje związane z budową sieci o 10 proc. do 9 mld EUR. France Telecom przedstawiając wyniki za 2001 r. oświadczył, że utrzyma w tym roku inwestycje na poziomie z 2001 r. O zmniejszeniu planów inwestycyjnych poinformował też mmo2, kontrolowany przez British Telecom piąty co do wielkości operator telefonii komórkowej w Europie, a także Vodafone i China Mobile, najwięksi światowi operatorzy komórkowi. Hiszpańska Telefonica, która w ub.r. na inwestycje wydała 8,4 mld EUR (o 7,9 proc. mniej niż w 2000 r.) zapowiedziała zmniejszenie wydatków także w tym roku. Także nasze firmy telekomunikacyjne tną inwestycje. W ub.r. Telekomunikacja Polska SA zainwestowała 4,8 mld zł, o 2,5 proc. mniej niż w 2000 r. Tegoroczne inwestycje TP SA szacuje na 4,3 mld zł. Wydatki inwestycyjne mocno zredukowała ocierająca się o bankructwo Netia, największy alternatywny operator w Polsce. Telefonia Dialog, drugi co do wielkości operator alternatywny w ub.r. zainwestował 562 mln zł, o 10 proc. mniej niż planował. W tym roku chce wydać 500 mln zł. Spośród sieci telefonii komórkowej wzrost wydatków inwestycyjnych w tym roku zapowiada kontrolowany przez TP SA i France Telecom PTK Centertel oraz Polkomtel. Centertel, który w 2001 r. zainwestował w sieć 1,3 mld zł, w tym roku chce wydać kolejne 1,4 mld zł. Polkomtel, który w ub.r. wydał na inwestycje 938,5 mln zł, o 22 proc. mniej niż planował, w 2002 r. gotów jest zainwestować 1 mld zł. Stabilizację inwestycji na poziomie 2001 r. zapowiada Polska Telefonia Cyfrowa, największy polski operator komórkowy. Firma w 2001 r. zainwestowała 1,14 mld zł, o 20 proc. mniej niż rok wcześniej. Według analityków Deutsche Banku, typowy operator komórkowy ok. 60 proc. pieniędzy przeznaczonych na inwestycje wydaje na rozbudowę sieci. Reszta to wydatki m.in. na technologie informatyczne, a także na centra obsługi klientów. Oszczędności dziś, a jutro Szukając oszczędności operatorzy telefonii stacjonarnej ograniczają inwestycje w sieć, koncentrując się na jej lepszym wykorzystaniu. W ocenie analityków ING Barings, planowane przez TP SA ograniczenie nakładów na sieć krótkoterminowo przyniesie pozytywne efekty, ale w dłuższej perspektywie odbije się na jakości usługi i możliwości oferowania klientom nowych rozwiązań. Inaczej rzecz ujmując, za kilka lat TP SA z przyczyn technicznych nie będzie w stanie sprzedać swoim abonentom takich nowoczesnych usług, na które będzie popyt. Co wtedy zrobi klient? Zapewne poszuka alternatywnego dostawcy. Już dziś wielu abonentów TP SA "z przyczyn technicznych" nie może korzystać z szybkiego dostępu do Internetu, czy to w technologii SDI, czy ADSL. W tej sytuacji ci, którzy mogą wybierać dostawców, decydują się albo na dostęp do Internetu za pomocą sieci telewizji kablowych, albo poprzez radiodostęp. Niższe ratingi Najwięksi producenci sprzętu telekomunikacyjnego, za wyjątkiem Nokii, dość pesymistycznie patrzą na ten rok. Ericsson spodziewa się ok. 10 proc. spadku sprzedaży sprzętu do budowy sieci. Motorola sądzi, że rynek sprzętu dla telefonii komórkowej skurczy się w tym roku o 4 proc. Jedynie Nokia jest optymistyczna i uważa, że w tym roku zwiększy sprzedaż sprzętu o 15 proc. W ocenie Ericssona dopiero 2003 r. przyniesie 10-proc. wzrost sprzedaży infrastruktury komórkowej. Pesymistyczna sytuacja na rynku zbytu oraz związane z nią spadki wyników, a często wielkie straty producentów sprzętu sprawiły, że do akcji weszły agencje ratingowe i zaczęły znów obniżać oceny wiarygodności producentów sprzętu telekomunikacyjnego. 13 marca był pechowy dla Nortel Networks. Agencja Moody's zmniejszyła rating spółki z Baa2 do Baa3 z możliwością dalszego obniżenia. W ocenie agencji, niepokojące jest m.in. to, że producenci sprzętu, w tym Nortel, aby zdobyć kontrakt, nadal decydują się na jego finansowanie. W ub.r. w wyniku bankructw odbiorców sprzętu wielu producentów musiało spisać sprzedany na kredyt sprzęt w straty. 22 marca Moody's obniżył z Ba3 do B2 rating Lucent Technologies. Kilka dni wcześniej inna agencja ratingowa - S&P - obniżyła ocenę wiarygodności Lucenta z BB- do B+. Tomasz Świderek
Pod koniec lat 90. miał miejsce radykalny wzrost inwestycji w telekomunikacji. Kulminacja nastąpiła w 2000 r. Tymczasem niebezpiecznie wzrosło zadłużenie firm telekomunikacyjnych. Jedną z metod jego redukcji jest ograniczanie inwestycji. Cierpią na tym producenci sprzętu telekomunikacyjnego, którym agencje ratingowe zaczęły obniżać oceny wiarygodności kredytowej. Niedoinwestowanie branży telekomunikacyjnej jest niebezpieczne dla jej przyszłości.
Siły specjalne w centrum uwagi - Mniej urzędników MON - Likwidacja szkół oficerskich - Niektóre zobowiązania wobec NATO na później Armia według Szmajdzińskiego FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI ZBIGNIEW LENTOWICZ Jednostka specjalna GROM szykowana jest do udziału w bezpośredniej operacji bojowej przeciw terrorystom w Afganistanie. Między innymi w tej sprawie toczą się polsko-amerykańskie negocjacje. O zmianach czekających polską armię pod rządami nowej koalicji "Rz" rozmawia z szefem MON w samolocie lecącym do Karup, potężnej bazy NATO w środkowej Danii, mieszczącej kwaterę północno-wschodniego, połączonego dowództwa sojuszu. Żołnierze GROM muszą wpierw poznać swoje zadania, przejść badania i serię co najmniej sześciu szczepień. Użycie jednostki specjalnej byłoby więc możliwe najwcześniej w pierwszej połowie stycznia - mówi Jerzy Szmajdziński, minister obrony narodowej. Sytuacja w GROM jest dziś uporządkowana i znacznie lepsza niż w okresie przed 11 września tego roku. - Komandosi szkolą się wyjątkowo intensywnie - podkreśla Szmajdziński. Jeszcze przed zamachami na Nowy Jork i Waszyngton w GROM nie działo się najlepiej. Wojsko próbowało ustawić elitarny oddział w zwykłych, armijnych koleinach, odzywała się zawiść, osobiste ambicje. Teraz GROM znów staje się oczkiem w głowie, ostatnio jednostkę odwiedził premier Leszek Miller. Oddział Operacji Specjalnych Szmajdziński stanowczo dementuje pogłoski, iż restrukturyzacja dotknie 1. Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca, wyjątkowej w polskiej armii formacji zwiadowczej. Pułk ma zachować swój profil i atuty: łączyć rozpoznanie z działaniem i niszczeniem wybranych ważnych celów na tyłach wroga. - Jednostka jest dziś nieźle wyposażona, będziemy ją wzmacniać i przede wszystkim szybko podnosić (do 70 procent) stopień profesjonalizacji - zapewnia szef MON. Twierdzi, że nieuchronność ewolucji sił lądowych w kierunku formacji lżejszych, bardziej mobilnych dostrzega dowódca WL gen. Edward Pietrzyk. Już wprowadza się zmiany w treningach, wykorzystując doświadczenia naszej piechoty górskiej, kawalerii powietrznej, jednostek obrony wybrzeża czy wojsk desantowo-szturmowych. Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych, usytuowany w Generalnym Zarządzie Operacyjnym (P-3) Sztabu Generalnego. Na jego czele stanął płk Andrzej Gwadera z 8. Dywizji Obrony Wybrzeża. Nie jest to komórka o randze samodzielnego dowództwa, lecz jej wyodrębnienie zapowiada już istotny kierunek zmian w całych siłach zbrojnych. Tasowanie służb Nowy szef MON zapowiada głębokie zmiany również w służbach specjalnych. - Idziemy w kierunku odbudowy w Sztabie Generalnym dawnej "dwójki" (słynnego wywiadowczego II Zarządu SG) - zaznacza Szmajdziński. Jego zdaniem miałoby to oznaczać, po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, znaczne wzmocnienie kadrowe istniejącego w Sztabie Generalnego Zarządu Rozpoznania Wojskowego. Kontrwywiad wojskowy byłby wyodrębniony i podporządkowany bezpośrednio ministrowi. - Nie grozi nam utrata dobrego wzroku i słuchu armii - zapewnia Szmajdziński. Sądzi, że poprawienie koordynacji zwłaszcza zewnętrznych działań służb specjalnych jest warte ceny, jaka wiąże się z przekształceniami. Po 11 września służby specjalne, a zwłaszcza ci, którzy od lat głosili o skuteczności wywiadów, znaleźli się pod pręgierzem opinii. - Moja dzisiejsza wiedza pozwala mi sądzić, że nie było kraju, w którym nowa sytuacja nie obnażyłaby słabości służb - mówi Szmajdziński. Odmładzanie W MON zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Do Sztabu Generalnego trafią z resortu komórki zajmujące się wychowaniem i dyscypliną. Co najmniej kilkuset starszych oficerów, w tym generałów, będzie musiało odejść z wojska w najbliższym czasie, wcześniej, niż przewiduje to zawodowy kalendarz. - Już mam za sobą pierwsze rozmowy kadrowe, przed którymi nie mam zamiaru się uchylać - mówi szef MON. Skreślani ze stanu armii wojskowi mają odchodzić "w zgodzie z prawem i z godnością". Pilnie potrzeba ponad 600 miejsc, aby mogli awansować młodsi oficerowie. Na czele brygad czy dywizji, tak jak to wynika z porządku etatowego, mają teraz stać generałowie, a nie pułkownicy na generalskich etatach. Od przyszłego roku wejdzie przejrzysty system programowania oficerskiej kariery. Wojskowy z wyprzedzeniem będzie wiedział, co go czeka po pokonaniu kolejnego szczebla armijnej hierarchii. W cenie ma być wszechstronne przygotowanie. Udział w misjach czy zagraniczny staż w strukturach NATO nie może wiązać się z ryzykiem wypadnięcia z awansowej drabiny. Obecne zwolnienia na szczytach armii to szansa na start do wyścigu o wyższe szlify dla ponad 1500 absolwentów wojskowych uczelni. Do armii z cywilnym dyplomem Większość szkół oficerskich nie prowadziła w zeszłym roku rekrutacji na studia, bo i tak od lat wskutek zaniechania radykalnej reformy wojskowego szkolnictwa produkujemy nadmiar młodych oficerów. Grozi nam sytuacja, w której absolwenci nie znajdą miejsca w wojsku, i to mimo zawartego z chwilą rozpoczęcia nauki kontraktu z państwem. Szmajdziński proponuje stopniowe likwidowanie wojskowych uczelni i przeszkalanie w ośrodkach utworzonych w miejsce WSO absolwentów cywilnych szkół. - Armia będzie miała możliwość wyboru ludzi, dostosuje okresy zatrudnienia do swych potrzeb i będzie przygotowywać kadrę znacznie taniej. Poza tym zwalniani ze służby wojskowi, z cywilnymi dyplomami, łatwiej znajdą zatrudnienie poza koszarami. Szmajdziński spodziewa się konfrontacji z obrońcami akademii i szkół oficerskich. - Wszelkie wcześniejsze próby reform rozbijały się o sprzeciw dowódców rodzajów wojsk (lądowych, lotnictwa, marynarki), każdy podkreślał specyfikę swych wojsk i nie skrywał ambicji. - Trzeba przymierzyć się do przekształcenia na przykład Akademii Marynarki Wojennej czy WAT w cywilną uczelnię, a jej relacje z armią da się uregulować w odpowiednim kontrakcie - przekonuje szef MON. Krótsza służba Niewykluczone, iż w 2004 roku możliwe będzie skrócenie zasadniczej służby wojskowej z 12 do 9 miesięcy. Temu ruchowi powinien towarzyszyć proces większego uzawodowienia kadry, zwłaszcza tam, gdzie trzeba doświadczonych ludzi do obsługi skomplikowanego sprzętu. Zdaniem Szmajdzińskiego utrzymywanie służby z poboru, krytykowanej w NATO za to, że stoi na drodze do profesjonalizmu i nowoczesności - w polskich warunkach długo jeszcze będzie konieczne. Stupięćdziesięciotysięczna armia wydaje się optymalna w naszych warunkach. Do obrony własnego terytorium położonego na krawędzi NATO nie wystarczą killkudziesięciotysięczne siły najlepiej nawet przygotowane i wyposażone. Charakterystyczne, iż nasi sąsiedzi z Zachodu zaczęli redukować armię dopiero z chwilą przyjęcia Polski do sojuszu - podkreśla Szmajdziński. Zakupy w Agencji MON zapewnia, że dołoży starań, aby w przyszłym roku rozstrzygnięty został wybór przyszłego samolotu wielozadaniowego. Dziś kluczem do tej operacji jest wynegocjowanie offsetu. - Studiujemy wzory fińskie, bo są przykładem modelowych rozwiązań umów kompensacyjnych - mówi Szmajdziński (Finlandia kupiła od USA myśliwce F-18 na wyjątkowo korzystnych warunkach, negocjacje trwały ponad trzy lata). W Ministerstwie Gospodarki powstaje nowy zespół negocjacyjny ds. offsetu (poprzedni winien jest, zdaniem Szmajdzińskiego, fatalnych opóźnień). Decyzje o zakupach mają być oddzielone w resorcie od fazy planowania. Przetargami w przyszłości zajmie się odpowiednio dostosowana Agencja Mienia Wojskowego. Najważniejsze obecnie dla wojska zamówienia nastąpią po rozstrzygnięciu konkursów na kołowy transporter opancerzony i przeciwpancerny pocisk kierowany. MON nie zdecyduje się zapewne przyjąć ponad setki leopardów wycofywanych z Bundeswehry - bo "najkosztowniejsze okazują się prezenty". Nie wykluczałby jednak unowocześniania polskich czołgów we współpracy z Niemcami. Wymuszone oszczędności, czyli brak pieniędzy, zahamować może modernizację śmigłowców i szturmowych samolotów Su-22. Jest już prawie pewne, iż podczas uzgadniania w marcu przyszłego roku kolejnej edycji celów NATO Polska będzie musiała podjąć decyzję o przesunięciu terminu wykonania niektórych z nich. -
Pod rządami nowej koalicji polską armię czekają duże zmiany. Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych, na którego czele stanął płk Andrzej Gwadera z 8. Dywizji Obrony Wybrzeża. Nowy szef MON zapowiada głębokie zmiany również w strukturach samego ministerstwa: zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Co najmniej kilkuset starszych oficerów, w tym generałów, będzie musiało odejść z wojska w najbliższym czasie, wcześniej, niż przewiduje to zawodowy kalendarz.Pilnie potrzeba ponad 600 miejsc, aby mogli awansować młodsi oficerowie. Od przyszłego roku wejdzie przejrzysty system programowania oficerskiej kariery. Wojskowy z wyprzedzeniem będzie wiedział, co go czeka po pokonaniu kolejnego szczebla armijnej hierarchii. Obecne zwolnienia na szczytach armii to szansa na start do wyścigu o wyższe szlify dla ponad 1500 absolwentów wojskowych uczelni. Większość szkół oficerskich nie prowadziła w zeszłym roku rekrutacji na studia, bo i tak od lat wskutek zaniechania radykalnej reformy wojskowego szkolnictwa produkujemy nadmiar młodych oficerów. Grozi nam sytuacja, w której absolwenci nie znajdą miejsca w wojsku, i to mimo zawartego z chwilą rozpoczęcia nauki kontraktu z państwem. Rozwiązaniem mogłaby się okazać stopniowa likwidacja uczelni wojskowych lub przekształcenie ich w uczelnie cywilne. W ten sposób armia zyskałaby możliwość wyboru ludzi, a zwalniani ze służby wojskowi, z cywilnymi dyplomami, mogliby łatwiej znaleźć zatrudnienie poza koszarami.
Karty stałego klienta Coraz powszechniejsze w Polsce Korzyść obopólna Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych. Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg. Hipermarkety nie spieszą się Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. Karty wydawane są tam od 4 listopada 1996 roku. Może ją wykupić za 5 zł każdy klient sklepu. Aby z niej skorzystać, należy rejestrować paragony w specjalnym punkcie znajdującym się na terenie sklepu, przy czym rachunek jednorazowy nie może być mniejszy niż 250 zł. Gdy miesięczna suma zakupów klienta przekracza 1500 zł, karta upoważnia do 2-proc. rabatu. W przypadku wydatków w wysokości 2-3 tys. zł rabat wynosi 2,5 proc., a powyżej 3 tys. zł - 3 proc. Bonifikata wypłacana jest klientom w drugiej dekadzie następnego miesiąca, w bonach towarowych, umożliwiających ich realizację jedynie w supermarkecie Auchan. W ciągu ponad roku działalności systemu wydanych zostało ponad tysiąc kart, jednak nie wszyscy posiadacze korzystają z obniżek każdego miesiąca. W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. Tak jest na przykład w innej francuskiej sieci, Geant. Jak mówi Katarzyna Molenda z Geant Polska, projekt tego typu kart jest obecnie w firmie opracowywany, nie wiadomo jednak jeszcze niczego konkretnego ani na temat ewentualnego terminu jej wprowadzenia, ani na temat warunków korzystania z niej. Jej zdaniem, hipermarkety są nowością na polskim rynku i jako takie cieszą się i tak dużym powodzeniem klientów, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. Z przeprowadzonych przez firmę badań wśród klientów sklepów Geant wynika, że wśród odwiedzających hipermarkety jest jak na razie bardzo mało stałych klientów. Większość ludzi przyznaje, że interesują ich głównie promocje, organizowane w nowo otwieranych sklepach. Dlatego jednym ze środków mających przywiązać kupujących do sklepów Geanta ma być system kart stałego klienta. Jednak, zdaniem Katarzyny Molendy, jest to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie. - System trzeba budować od zera, i aby to uczynić należy podpisać umowę z jakimś bankiem, zlecić wyprodukowanie kart itp. - Na szczęście nie musimy się jeszcze bić o każdego jednostkowego klienta, jak to się dzieje na przykład we Francji, gdzie nasycenie rynku jest ogromne - twierdzi Katarzyna Molenda. Wygoda zamiast rabatu W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. W Warszawie uruchomione zostały trzy linie, dowożące chętnych na zrobienie zakupów z Bielan i Bemowa (do sklepu przy ulicy Górczewskiej) oraz z Tarchomina, Bródna i Muranowa (do Hitu przy ulicy Stalowej). Również w Krakowie kursuje bezpłatny autobus. Jak mówi Elżbieta Wojciechowska z biura firmy, pomysł darmowych autobusów zrodził się po to, aby umożliwić wygodne korzystanie z oferty sklepów również tym klientom, którzy nie posiadają samochodów. Wcześniej rezygnowali oni często z zakupów w Hicie właśnie ze względu na kłopoty z dojazdem komunikacją miejską. Każdy nowo otwierany Hit będzie posiadał swoją linię autobusową. Wprowadzając darmowe autobusy Hit skorzystał z usług tej samej firmy przewozowej, która rozwozi do domów pracowników firmy, mieszkających poza miastem. Zdaniem Elżbiety Wojciechowskiej, autobusy cieszą się sporym zainteresowaniem, często przyjeżdżają całkowicie zapełnione. Według pracowników sklepu przy ulicy Stalowej, zdecydowanie największa liczba konsumentów korzysta z autobusu jadącego na Bródno i Tarchomin, odległe praskie osiedla. Podobną usługę wprowadził dla klientów również hipermarket Geant z warszawskiego Ursynowa - autobusy dowożą do niego klientów z rozległych osiedli, położonych na znacznym obszarze tej gminy (m.in. z Natolina, Imielina, Kabat itp.) Jedna karta - różne zasady Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Nowością jest tutaj fakt, że karty wydawane są przez poszczególne spółdzielnie zrzeszone w związku, które same ustalają zasady udostępniania kart klientom oraz przysługujące na ich podstawie ulgi. Jak mówi Hanna Cudowska z KZSS Społem, są tylko trzy zasady łączące wszystkie karty, poza jednolitym wyglądem - są to karty rabatowe, udostępniane zarówno członkom spółdzielni, jak i wszystkim chętnym klientom oraz akceptowane we wszystkich uczestniczących w systemie spółdzielniach. Do tej pory z około 360 spółdzielni zrzeszonych w związku, karty wydaje około 140, przy czym w ubiegłym roku liczba ta powiększyła się o kilkadziesiąt spółdzielni. Najczęściej stosowanym rabatem jest 5-proc. obniżka na wszystkie towary, jednak wachlarz możliwości jest bardzo szeroki - czasami, w przypadku obniżek na konkretne towary i w określonym czasie, rabat sięga nawet 70-80 proc. W tej chwili w produkcji znajduje się IV edycja kart, które będą potrójnie kodowane - ta sama informacja znajdzie się na pasku magnetycznym, kodzie kreskowym oraz tzw. embosingu wypukłym, co pozwoli na jej honorowanie w placówkach posiadających różne rodzaje czytników. Od początku trwania systemu spółdzielnie zamówiły około 250 tys. kart, trudno jednak oszacować, jaki procent z nich został rozprowadzony wśród klientów. Jak mówi prezes Handlowej Spółdzielni Jubilat z Krakowa, Kazimiera Madej, dom handlowy Jubilat przystąpił do systemu w czerwcu 1996 roku i od tamtej pory klienci wykupili około 400 kart w cenie 20 zł. Karty są ważne przez rok i uprawniają w Jubilacie do 5-proc. obniżki. Karta dla wszystkich czy dla wybrańców System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Kartę otrzymuje tu każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Ewa Krzywicka z Elektrolandu przyznaje, że jest to suma minimalna, pozwalająca na wydawanie kart większości klientów. Upoważnia ona do 3-proc. zniżki na każdy towar w sklepie, a czasami, dzięki umowom podpisywanym przez Elektroland z konkretnymi producentami, na wyznaczone artykuły zniżka sięga nawet 5-10 proc. Specyficzny jest jednak system honorowania rabatów. Wraz z kartą stałego klienta kupujący otrzymuje tzw. kupon rabatów, do którego wpisana jest kwota, będąca równowartością 3 proc. ceny pierwszego zakupionego produktu. Jest to jednocześnie kwota rabatu, który przysługuje klientowi przy następnym zakupie w Elektrolandzie, niezależnie od jego wartości. Z kolei 3 proc. od tego zakupu jest znowu wpisywane do kuponu rabatów, jako kwota kolejnej obniżki na przyszłość. Z rabatu nie trzeba korzystać za każdym razem, można je kumulować. Ponadto karta wydawana przez Elektroland upoważnia do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy, których aktualna lista wręczana jest razem z kartą. Jak mówi Ewa Krzewicka, system zaczął działać 1 grudnia 1996 roku. W ciągu roku jego istnienia wydano ponad 80 tys. kart. Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmowych z odzieżą i sprzętem sportowym firmy Adidas Polska. W ubiegłym roku po raz pierwszy wprowadzone tam zostały tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowego zakupu przynajmniej za 500 zł. Dzięki karcie dokonywało się kolejnych zakupów z 7-proc. zniżką. Od grudnia 1996 r. srebrne karty zamieniły się na złote, przy jednoczesnej zmianie zasad ich wydawania. Warunkiem uzyskania złotej karty, dającej 10-proc. obniżkę na wszystkie towary, było dokonanie zakupów za co najmniej 1500 zł, w ciągu trzech miesięcy. Jak mówi Ewa Żelichowska, kierowniczka sklepu Adidasa w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, do tej pory tylko w tym sklepie wydanych zostało około 250 złotych kart. Jej zdaniem, część klientów, którym do limitu 1500 zł niewiele brakuje, specjalnie dokupuje czasami jakiś nie zawsze potrzebny drobiazg, aby otrzymać kartę i móc korzystać z 10-proc. rabatu w przyszłości. - Daje się zauważyć wpływ posiadania złotej karty na zwiększenie częstotliwości zakupów w naszym sklepie - uważa Ewa Żelichowska. - A już na pewno właściciele złotej karty Adidasa pozostają wierni naszej firmie, co jest podstawowym celem wydawania kart. Dodatkową atrakcją dla ich posiadaczy jest fakt, że jako pierwsi otrzymują zawsze materiały promocyjne i reklamowe dotyczące nowych produktów firmy, a czasami także okolicznościowe upominki. Na przykład w grudniu ub. r., podczas wydawania złotych kart, klienci otrzymywali kosmetyki firmy Adidas. Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Tak jest w przypadku firmy Philips. Pomysł zrodził się już trzy lata temu, jednak, według Magdaleny Tyżlik z Philips Polska, wciąż znajduje się na etapie przymiarki. Jak dotąd, prowadzona jest jedynie akcja wśród dealerów Philipsa, premiująca wysoką sprzedaż. Klienci indywidualni na ewentualne karty Philipsa będą jeszcze musieli poczekać. Nie tylko giganci Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą (na przykład Sekret sprzedający odzież sygnowaną przez Betty Barclay), ale także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Kartę stałego klienta można uzyskać kupując trzy produkty pielęgnacyjne produkcji francuskiej firmy Vichy. Komputerową listę stałych klientów ma warszawska perfumeria Quality. Umieszczenie na niej daje prawo do rabatu w wysokości 3 proc. kupowanego towaru. O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Karta byłaby przyznawana wszystkim tym, którzy dokonują regularnych zakupów w sklepie, niezależnie od ich wartości. Oprócz rabatu w wysokości około 5 proc., zapewniałaby pierwszeństwo udziału we wszelkich organizowanych przez sklep promocjach, konkursach czy pokazach mody. - Chodzi tu o jeszcze ściślejsze przywiązanie stałych klientów, których i tak posiadamy - twierdzi Elżbieta Skrzyszowska. - Wynika to z przeprowadzanych co roku badań. Przeciętnie od 30 do ponad 40 proc. dokonujących zakupów w sklepie, to klienci powracający, czyli tacy, którzy w ciągu roku przynajmniej pięć razy zakupili coś na tym samym stoisku, gdyż w asortymencie domu znajduje się głównie odzież, obuwie i kosmetyki. Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Po dokonaniu zakupu otrzymuje się kartę ze swoim numerem w rejestrze firmy oraz nr. telefonów i adres firmy. Jak mówi Mirella Drozd z działu marketingu spółki, dopiero rozważane jest wprowadzenie innych udogodnień dla stałych klientów, łącznie z przysługującym na kartę rabatem. Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów. Piotr Apanowicz
Karty stałego klienta i karty rabatowe, zapewniające zniżki przy zakupach, to popularny sposób na przywiązanie klienta do marki, coraz częściej stosowany przez polskich przedsiębiorców. Większość kart wygląda podobnie, ale różne są zasady ich wydawania. W Auchan kartę można kupić za 5 złotych, paragony za zakupy w wysokości minimum 250 złotych należy rejestrować w specjalnym punkcie. W zależności od miesięcznej sumy zakupów klient dostaje odpowiedni rabat. Pozostałe hipermarkety, np. Geant, nie spieszą się z wprowadzeniem kart stałego klienta, ponieważ sklepy te, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów, i tak cieszą się dużym powodzeniem, a wprowadzenie tego typu kart jest skomplikowanym przedsięwzięciem. Hipermarket Hit przy ul Stalowej w Warszawie zamiast karty stałego klienta zorganizował darmowe autobusy, dowożące do sklepu klientów, którzy nie posiadają samochodów. Klienci chętnie korzystają z takiego transportu. Autobusy wprowadził też Geant na Ursynowie. Sieć sklepów Społem od 1993 r. wydaje karty stałego klienta, przy czym każda spółdzielnia sama ustala zasady ich udostępniania oraz ulgi przysługujące klientom. Najczęstszym rabatem jest 5-procentowa zniżka na wszystkie towary, choć możliwości jest więcej. Sklepy przygotowują kolejną edycję kart. W sieci sklepów Elektroland kartę stałego klienta otrzymuje każdy, kto dokona zakupu za przynajmniej 100 złotych. Karta upoważnia do 3-procentowego rabatu na wszystkie towary, a także do zniżek w innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy. W sklepie Adidasa w Warszawie wydano 250 złotych kart upoważniających do 10-procentowej zniżki. Karty otrzymali klienci, którzy wydali w sklepie 1500 złotych. Kierownictwo sklepu zauważyło, że klienci posiadający kartę pozostają wierni firmie. Do wprowadzenia kart stałego klienta przymierza się również firma Philips. Tego typu ofertę wprowadzają także niewielkie pojedyncze sklepy odzieżowe, przemysłowe i księgarnie, które nie chcą pozostawać w tyle za konkurencją. Kartę stałego klienta zamierza wprowadzić sklep Elefant w Krakowie - zapewniałaby ona pierwszeństwo w korzystaniu ze specjalnych promocji. Taka karta jeszcze ściślej przywiązywałaby klientów do sklepu. Niemiecka firma wysyłkowa Quelle z kolei oferuje karty dla nowych klientów. Wprowadzenie kart rabatowych dla stałych klientów jest rozważane. Chociaż wydanie kilkuset kart nie zwiększa obrotów sklepu, posiadanie stałych klientów jest dla właścicieli firm wyrazem prestiżu i uznania.
STUDIA Rektorzy mówią o konieczności wprowadzenia częściowej odpłatności za studia Początek roku akademickiego pod znakiem pieniądza W piątek w wielu uczelniach odbyły się uroczyste inauguracje roku akademickiego, podczas których świeżo upieczeni studenci otrzymywali indeksy. Na zdjęciu studenci Uniwersytetu Warszawskiego: Michał Dec z prawa oraz Aleksandra Chrzanowska z kulturoznawstwa i Karolina Bogdan z polonistyki. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Trudno o akademik i stypendia Studenci radzą sobie jak mogą Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację tylko trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. Zdecydowanie brakuje miejsc w akademikach. Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego, który składał podanie, nie otrzyma miejsca w akademiku, bo miejsc jest około 2,6 tysiąca na 38 tysięcy studiujących. Studenci, którzy otrzymają miejsce, płacić będą w zależności od dochodów w rodzinie od 50 do 80 proc. ceny akademika. Przy najniższej 50-procentowej odpłatności za miejsce w akademiku trzeba zapłacić od 123 do 198 zł miesięcznie. Ceny są różne, bo różny jest standard. Wszystkie pokoje są dwuosobowe, a w akademikach najdroższych - z łazienkami. Studenci, którzy nie mają szans na akademik, wynajmować muszą stancję, co w Katowicach kosztuje 250 zł miesięcznie i więcej. 25 proc. studentów Uniwersytetu Śląskiego ma prawo do otrzymania stypendiów za wyniki w nauce. Średnia stopni nie może być jednak niższa niż 4,0. Wysokość stypendium uzależniona jest od wysokości średniej i od liczby studentów, którzy zmieścili się w stypendialnej puli. Zwykle stypendium to wynosi od 230 do 330 zł. Stypendium socjalne, przydzielane zależnie od dochodów w rodzinie, średnio biorąc, wynosi około 150 zł. Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. Na podręczniki student wydać musi przynajmniej 200 zł (co stanowi absolutne minimum) rocznie. Studenci dojeżdżający wydają często po kilkadziesiąt złotych i więcej na przejazdy. W czasie zajęć korzystają ze studenckich stołówek (od 4 zł za obiad). Z ostrożnych obliczeń studenckich wydatków wynika, że aby przeżyć na poziomie minimum, śląski student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie. Ciasnota na UJ Miejsce w akademiku otrzymuje tylko nieco ponad połowa studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy się o to starają. W znacznie lepszej sytuacji są tylko studiujący w Collegium Medicum UJ, gdzie 90 procent może zamieszkać w akademiku. Uczelnia ma dziesięć domów studenckich - w większości o dobrym standardzie - z 5603 miejscami, plus przyznane jej 410 miejsc w miasteczku studenckim AGH. Płacić trzeba 140 - 160 zł miesięcznie, z czego 30 - 50 proc. jest refundowane. - Koszt obiadu w stołówkach studenckich wynosi u nas 7 zł, z czego student płaci tylko 4 zł. Korzystają z nich przede wszystkim mieszkańcy akademików, ale i mieszkający na kwaterach - informuje Eugenia Łukasik z Działu Nauczania UJ. Ci, którzy wynajmują kwatery prywatne, narzekają na wysokie opłaty. Studenci płacą w Krakowie zazwyczaj po ok. 300 złotych za miejsce w pokoju dwuosobowym, plus opłaty za światło, telefon itp. - W tym roku właściciel chciał nam podnieść opłatę o 200 zł, ale wszyscy ostro się postawiliśmy i ustąpił. Więc zostało po staremu, po 300 zł. Do tego w zimie trzeba dodać 50 zł za ogrzewanie elektryczne oraz inne opłaty - mówi Magda z Nowego Sącza, studentka II roku prawa. Największym problemem Uniwersytetu Jagiellońskiego jest ciasnota pomieszczeń. Na jednego studenta przypada ok. 3 mkw. powierzchni naukowo-dydaktycznej. W zachodnich uczelniach tych metrów kwadratowych na jednego studenta jest pięć razy więcej. Najgorzej jest na wydziale prawa, gdzie przyjmuje się dużo studentów. Legalny walet w Olsztynie W najmłodszym polskim uniwersytecie - Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie - sytuacja studentów zamiejscowych jest bardzo trudna. W opinii rektora Ryszarda Góreckiego, co najmniej połowa studentów nie znajdzie w tym roku miejsca w akademiku. Na 15 tysięcy słuchaczy studiów dziennych uczelnia dysponuje 2798 miejscami w dziewięciu akademikach byłej Akademii Rolniczo-Technicznej (dziesiąty akademik jest remontowany) oraz 1063 miejscami w trzech domach Fundacji Bratniak, należącej do byłej Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Kłopotów z zamieszkaniem nie będą mieć jedynie alumni (ponad 500) wchodzącego w skład uniwersytetu Wyższego Instytutu Teologicznego. Łóżko kosztuje w akademiku w zależności od standardu pokoju od 105 zł do 150 zł miesięcznie. Uczelnia utworzyła bank stancji, ale zgłoszeń jest mało. Cena stancji w mieście to średnio 200 zł. Jagoda Pacyńska z Bezled, studentka V roku medycyny weterynaryjnej, jest przewodniczącą rady mieszkańców akademika nr 3 w studenckim miasteczku Kortowo. - Jeżeli chodzi o sytuację bytową studentów, to raczej się pogorszy, bo studiujących przybyło, a miejsc w akademikach nie. Liczę, że jak w poprzednich latach, będziemy mogli kwaterować w pokojach tzw. legalnego waleta, czyli studenta, który za 30 proc. stawki może nocować na swoim, najczęściej składanym, łóżku. W najtrudniejszej sytuacji są studenci pierwszego roku, najważniejszym bowiem kryterium kwalifikacji do akademika jest u nas średnia ocen. Poza tym aktywność w pracach na rzecz uczelni i wreszcie sytuacja rodzinna. W tej ostatniej kategorii miejsca dostają najczęściej sieroty i półsieroty. Co czwarty pobiera stypendium socjalne Każdy zainteresowany student Wyższej Szkoły Zawodowej w Koninie może liczyć na miejsce w uczelnianym akademiku, liczącym 160 miejsc, lub bursie którejś z konińskich szkół średnich. Opłata miesięczna za miejsce wynosiła w ub. roku 120 zł. W akademiku jest też stołówka, z której korzystać może codziennie 350 osób, oferująca dotowane przez szkołę, bardzo tanie obiady. WSZ oferuje też stypendia socjalne dla studentów z rodzin niezamożnych: w ubiegłym roku mogli otrzymać je ci, w rodzinach których dochód na osobę nie przekraczał 400 zł. Stypendia wynosiły: do 200 zł - 120 zł, od 201 do 300 zł - 90 zł, od 301 do 400 zł - 70 zł. W wyjątkowych przypadkach komisja rozdzielająca tę pomoc mogła podwyższyć kwotę stypendium do 150 zł. W minionym, pierwszym roku funkcjonowania szkoły z pomocy tej skorzystały 132 osoby, czyli więcej niż co czwarty student. W tym roku najlepsi będą otrzymywać także stypendia naukowe; kwot uczelnia jeszcze nie podaje. Poza tym grono konińskich parlamentarzystów postanowiło ufundować kilka własnych stypendiów dla najlepszych studentów z rodzin o najniższych dochodach. Niepaństwowi w hotelu lub na stancji Wyższa Szkoła Humanistyczno-ekonomiczna we Włocławku (woj. kujawsko-pomorskie) zagwarantowała swoim studentom dziennym 41 miejsc noclegowych w miejscowym hotelu Kujawy. Pokój 1-osobowy kosztuje od 300 zł do 340 zł miesięcznie, 2-osobowy od 280 do 320 zł. - Zainteresowanie ofertą nie potwierdziło naszych obaw, że ceny będą za wysokie - powiedziała "Rz" Elżbieta Grabińska-Gulcz, dyrektor administracyjny włocławskiej uczelni. - W hotelu zarezerwowaliśmy także miejsca studentom zaocznym, którzy za pokój 1-osobowy będą płacić 53 zł za dobę, za 2-osobowy - 97 zł. Uczelnia zapewniła też słuchaczom miejsca w internacie Medycznego Studium Zawodowego we Włocławku. - Mimo że jest on znacznie oddalony od sal wykładowych, wszystkie, tj. 24 miejsca zostały już wykorzystane - dodała Grabińska-Gulcz. - Miesięczny pobyt kosztuje tutaj 80 zł. Własnej bazy lokalowej dla studentów nie ma także Wyższa Szkoła Ochrony Środowiska w Bydgoszczy. - Dysponujemy adresami internatów, burs i domów studenckich, gdzie nasi słuchacze mogą znaleźć jeszcze miejsca - poinformowano w sekretariacie uczelni. - Do tej pory nikt się nie skarżył, widać, że sposób się sprawdza. Wyższa Szkoła Bankowa w Toruniu nie zapewnia miejsc noclegowych studentom. Bożena Kołosowska, prodziekan tej uczelni, wyjaśnia, że znaczna część studentów pochodzi z Torunia i okolic. Tym ostatnim bardziej opłaca się dojeżdżać, aniżeli wynajmować stancję. Studenci, którym nie odpowiada standard burs i internatów (jak zapewniono na uczelniach tacy są), poszukują w grupach, po dwóch, trzech mieszkania do wynajęcia. Mają z czego wybierać. W Bydgoszczy np. lokal o pow. ponad 90 mkw. kosztuje 1,2 tys. zł plus czynsz. W Toruniu za miejsce w pokoju żądano po 250 zł od osoby. A.P., A.O., B.C., RAK, J.SAD., I.T. Drogi indeks Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia. Rektor Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Węgleński zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli taki przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. Rektor Politechniki Warszawskiej Jerzy Woźnicki powiedział, że jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że podobnie jak w 1999 r. w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym. W wielu polskich uczelniach odbyła się w piątek uroczysta inauguracja roku akademickiego. Zwykle są na nią zapraszani tylko ci spośród świeżo upieczonych studentów, którzy najlepiej zdali egzaminy i w obecności przedstawicieli najwyższych władz państwowych, profesury, rektorów innych uczelni otrzymują indeksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski uczestniczył w piątek w inauguracji na Uniwersytecie Warszawskim (gdzie rozpoczyna studia jego córka); a premier Jerzy Buzek - na najmłodszym polskim Uniwersytecie Warmińsko-mazurskim w Olsztynie. A.P.
W piątek odbyły się uroczyste inauguracje roku akademickiego. Jednak w budżecie brakuje środków na pomoc materialną, a w akademikach miejsc. Na Uniwersytecie Śląskim miejsc w akademikach jest tylko 2,6 tys. na 38 tys. studentów. Studenci płacą od 50 do 80% ceny (przy najniższej odpłatności miejsce w akademiku kosztuje od 123 do 198 złotych). 25 proc. studentów Uniwersytetu Śląskiego ma stypendia naukowe. Zwykłe stypendium wynosi od 230 do 330 zł, a stypendium socjalne około 150 zł. Spośród 38 tys. studentów UŚ ponad 4 tys. złożyło podania o kredyt. Minimalna kwota potrzebna studentowi miesięcznie to ok. 600 złotych. Miejsce w akademiku otrzyma tylko połowa zainteresowanych studentów Uniwersytetu Jagielońskiego. Płacić trzeba 140 - 160 zł miesięcznie (30 - 50 proc. jest refundowane). Studenci wynajmujący kwatery narzekają na wysokie opłaty (ok.300 zł miesięcznie). Na UJ na studenta przypada zaledwie 3 mkw.powierzchni dydaktyczno-naukowej. Na Uniwersytetcie Warmińsko-Mazurskim sytuacja studentów zamiejscowych jest bardzo trudna. Studenci mają nadzieję, że bedzie można kwaterować w pokojach tzw. legalnego waleta - studenta, płacącego 30% opłaty. Każdy zainteresowany student Wyższej Szkoły Zawodowej w Koninie ma miejsce w uczelnianym akademiku (ok 120 zł miesięcznie). WSZ zapewnia też stypendia dla studentów z rodzin niezamożnych.Najlepsi studenci otrzymają stypendia naukowe. Wyższa Szkoła Humanistyczno-ekonomiczna we Włocławku zagwarantowała swoim studentom miejsca w hotelu Kujawy (280-340 zł miesięcznie) i w internacie Medycznego Studium Zawodowego we Włocławku (80 zł miesięcznie). Własnej bazy lokalowej dla studentów nie ma także Wyższa Szkoła Ochrony Środowiska w Bydgoszczy i Wyższa Szkoła Bankowa w Toruniu. Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji wskazują, że uczelnie widzą potrzebę wprowadzenia częściowych odpłat za studia. Rektorzy podkreślają także, że państwo nie przeznacza odpowiednich środków w budżecie na uczelnie, a jednocześnie utrudnia pobieranie czesnego od studentów.
Szeregowi parlamentarzyści Sojuszu mają poczucie, że tracą wpływ na bieg zdarzeń Kłopoty z władzą Przed utworzeniem rządu Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem zarządzali partią perfekcyjnie, trzymając w rękach wszystkie nitki. Teraz, gdy obaj odeszli do rządu, trudniej im będzie wyreżyserować kolejną konwencję SLD. Notowania Janika wśród terenowych działaczy Sojuszu spadają. FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI ELIZA OLCZYK Rząd Leszka Millera zalicza potknięcie za potknięciem, koalicja z PSL skrzypi, zaś w samym SLD notowania ścisłego kierownictwa partii, a szczególnie Krzysztofa Janika, do niedawna wszechwładnego sekretarza generalnego, są coraz gorsze. Parlamentarzyści Sojuszu, którzy nie weszli do rządu, przestali już skrywać niezadowolenie z sytuacji, jaka się wytworzyła po wyborach. Skrzętnie odnotowują potknięcia gabinetu Leszka Millera, choć nie po to, aby otwarcie krytykować własny rząd. Być może jednak część parlamentarzystów zamierza wykorzystać tę statystykę podczas zbliżającej się konwencji partii. A rząd w ciągu dwóch miesięcy zaliczył już sporo niezręczności - choćby sprawę prokuratora Andrzeja Kaucza (nie trzeba go było powoływać, a skoro już to zrobiono, nie trzeba go było odwoływać - słychać opinie) i zamieszanie wokół Wojciecha Gąsienicy-Byrcyna. - Były dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego zgodnie z przedwyborczą obietnicą Stanisława Żelichowskiego powinien był wrócić na swoje stanowisko - mówią posłowie. Jednak minister środowiska, narażając na szwank swój autorytet i wizerunek rządu, ogłosił (pod presją samorządów), że nowego dyrektora nie zmieni, zaś później wpadł na pomysł, aby rozpisać konkurs na to stanowisko (ostatecznie Gąsienica-Byrcyn oświadczył, że stanowiskiem dyrektora TPN nie jest już zainteresowany). Posłów Sojuszu nurtują też inne problemy, na przykład kwestia, czy minister finansów Marek Belka ma prawo pokrzykiwać na komercyjne banki, że zachowują się nieuczciwie, bo proponują klientom najkorzystniejsze lokaty i uniknięcie podatku od odsetek. Zastanawiają się też, czy minister spraw zagranicznych obrał dobrą taktykę, ujawniając dopiero w Brukseli drażliwe informacje dotyczące stanowiska negocjacyjnego w sprawie zakupu działek rekreacyjnych i ziemi dzierżawionej przez cudzoziemskich rolników. Klub zmarginalizowany Problemów jest wiele, a parlamentarzyści SLD o swoich niepokojach nie mają z kim porozmawiać. - Od powołania rządu nie ma forum, na którym moglibyśmy dyskutować - mówi jeden z parlamentarzystów Sojuszu. - Zarząd partii się nie zbiera, choć wcześniej obradował regularnie, przynajmniej raz na miesiąc. Klub nie ma nawet rzecznika prasowego, co świadczy o jego marginalizacji. - Jerzy Jaskiernia, przewodniczący klubu, nie spotyka się z wiceprzewodniczącymi - mówi inny polityk Sojuszu. - Posłowie chodzą samopas i zachowują się tak, jakby to była końcówka kadencji Sejmu, którą spędzili w opozycji, a nie początek kadencji, w której są siłą rządzącą. To, że powściągliwi zwykle politycy Sojuszu chętnie wylewają swoje żale, świadczy o tym, iż czują się zepchnięci na boczny tor. Wydaje się też, że mają poczucie, że tracą wpływ na bieg zdarzeń. A stąd już tylko krok do konstatacji, iż rola, jaką im przeznaczył przewodniczący Miller na najbliższe cztery lata, to rola bezwolnej maszynki do głosowania, zdalnie sterowanej przez niego via Jerzy Jaskiernia. Teren obrażony Również w terenie nastroje nie są najlepsze. Najnowsza nominacja (w ubiegłą środę) na wicewojewodę mazowieckiego Elżbiety Lanc, rekomendowanej na to stanowisko przez PSL, wzburzyła działaczy mazowieckiego SLD. Elżbieta Lanc jako starosta Węgrowa dała się bardzo we znaki tamtejszym działaczom Sojuszu i - mimo zawartej w Węgrowie koalicji z PSL - sprzymierzyła się z AWS. Władze Sojuszu na Mazowszu próbowały zablokować jej nominację, ale prezes PSL Jarosław Kalinowski twardo obstawał przy tej kandydaturze, i premier oraz minister Janik mu ulegli. Dla działaczy lokalnych to już nie powód do oburzenia, lecz osobista zniewaga. Minister Janik podobno postanowił osobiście wytłumaczyć im tę decyzję, jednak jego notowania w terenie są coraz gorsze. Wicepremier na cenzurowanym Do poprawienia nastrojów w partii i w społeczeństwie z całą pewnością nie przyczyniają się publikacje w tygodniku "Nie", który bije jak w bęben w wicepremiera Belkę, a pośrednio i w rząd. W ostatnim numerze tygodnika wicepremierowi Belce poświęcono aż dwa materiały. Przemysław Ćwikliński, autor pierwszego z nich, zaczyna od stwierdzenia, że rząd Leszka Millera nie ma żadnego programu gospodarczego, a kończy na postulacie odwołania Marka Belki. Autorka drugiego materiału dowodzi, że gabinet Millera nie ma żadnego pomysłu na politykę przemysłową, a działania wicepremiera Belki wepchną kraj w jeszcze głębszy kryzys, niż ten, którego doświadczamy obecnie. Autorka konkluduje, że ekipa Millera postanowiła popełnić samobójstwo. Co prawda atak tygodnika "Nie" jest wymierzony w prezydenta Kwaśniewskiego - bo to jego człowiekiem jest Belka - a nie w Millera, ale pośrednio uderza w premiera i cały gabinet. Tworzy to niekorzystny klimat wokół nowego rządu i jego działań. Kredyt zaufania dla nowej ekipy już jest na wyczerpaniu. Obietnice bez pokrycia Konkluzje zawarte w artykułach (chodzi o skłonności samobójcze rządu) nie są zupełnie pozbawione racji. Słuchając zapowiedzi o planowanych oszczędnościach wszędzie, gdzie się da - również w dziedzinach, na które lewica powinna być szczególnie wrażliwa - trudno nie zauważyć, że rząd steruje ku rychłej utracie poparcia w społeczeństwie i... we własnych szeregach. Cięcia w wydatkach na opiekę społeczną, sferę budżetową (zamrożenie płac nauczycieli nie ucieszy ZNP), na świadczenia przedemerytalne i renty socjalne, a nawet na urlopy rodzicielskie (bo tłumaczenie Jolanty Banach, wiceminister pracy, że dzięki skróceniu urlopu rodzicielskiego o 10 tygodni polepszy się pozycja kobiet na rynku pracy, jest niestety zupełnie niewiarygodne) i zasiłki porodowe nie mogą zyskać społecznej akceptacji. Leszek Miller nie obiecywał co prawda, że będzie lepiej zaraz po wyborach, ale z całą pewnością obiecywał, że nie będzie gorzej. A jednak będzie. Jeżeli sprawy nadal będą się tak przedstawiały, podczas najbliższej konwencji partii, która powinna się odbyć najpóźniej do końca lutego, ścisłe kierownictwo partii z Leszkiem Millerem na czele może spotkać przykra niespodzianka. Konwencja bowiem, zgodnie ze statutem, powinna potwierdzić wotum zaufania dla władz partii oraz wybrać nowego sekretarza generalnego. Krzysztof Janik nie jest w stanie łączyć tej funkcji ze stanowiskiem szefa MSWiA. Decyzja o tym, że sekretarzem powinien zostać Jerzy Jaskiernia, przewodniczący klubu, zapadła w kierownictwie partii. Już dziś widać jednak, że nie przejdzie gładko, bo część działaczy Sojuszu jest przeciwna łączeniu funkcji przewodniczącego klubu i sekretarza generalnego. Mogą więc powalczyć o innego, własnego sekretarza. Przed utworzeniem rządu Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem zarządzali partią perfekcyjnie, trzymając w rękach wszystkie nitki. Przygotowywali precyzyjnie oficjalne imprezy partyjne i kontrolowali ich przebieg. Teraz, gdy obaj odeszli do rządu, trudniej im będzie wyreżyserować kolejną konwencję tak aby przebiegła bez żadnych zgrzytów. -
Rząd Leszka Millera przechodzi kryzys. Członkowie partii wytykają premierowi błędy, krytykują poczynania ministrów, skarżą się na brak komunikacji wewnątrz partii i kłopoty w terenie. Ostatnie publikacje w tygodniku "Nie" oraz rządowe zapowiedzi cięć w sferze socjalnej szkodzą ekipie rządzącej. Najbliższa konwencja SLD może się okazać przykrą niespodzianką dla władz.
POMOCE SZKOLNE Szkołokrążcy, prywatni i państwowi Ryzykowny biznes ANNA PACIOREK Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom. Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX. Trwanie w poczuciu misji - Firmy państwowe, które działały na tym polu, były przyzwyczajone, że w MEN jest pewna pula pieniędzy na pomoce naukowe, jaka im się należy - mówi Paweł Bernas dyrektor ELBOX-u - a tu nagle pojawia się firma prywatna, która robi na tyle dobre pomoce, że MEN zdecydowało się włączyć jej wyroby do zakupów centralnych. Od tego momentu jesteśmy postrzegani jako ci, którzy wyciągają z kieszeni tych fabryk "ich" pieniądze. Od 1992 r. powstał jednolity front przeciwko ELBOX-owi wszystkich tych, którzy nie dorównują nam swoją ofertą. Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, który został przez MEN postawiony w stan likwidacji. "Warunkiem właściwego funkcjonowania, tak potrzebnego Ośrodka - napisali oni w liście do ministra Jerzego Wiatra - były: nowoczesne i efektywne zarządzanie, właściwy nadzór nad Ośrodkiem i pracami tam prowadzonymi ze strony organu założycielskiego, zlecenie przez MEN koniecznych i odpowiednio wyprzedzających badań i studiów. Te warunki nie były spełnione (...) Od wielu miesięcy Ośrodek zmierzał ku upadkowi ekonomicznemu przy niekompetentnej postawie zarządu firmy oraz ignorancji i przyzwoleniu na taki stan rzeczy ze strony MEN. Dorobek ludzi i ich aktywność zostały zmarnowane i to - wszystko na to wskazuje - bezpowrotnie. Ludzie, związani tyle lat z pracą dla oświaty, zostali bez perspektyw." Swoje "10 pytań do ministra Jerzego Wiatra" rozpoczynają tak: Jak to się dzieje, że w czasie gdy MEN doprowadza do likwidacji swojej agendy - Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego - znajdują się w ministerstwie pieniądze na finansowanie prywatnej firmy ELBOX?". - Ośrodek w tej formule działania nie był w stanie się utrzymać - wyjaśnia Maria Branecka z MEN. - Ośrodek nie może tkwić w pozycji misji dziejowej, jak niektóre nasze drukarnie resortowe, którym też się wydawało, że nic im się nie może stać, bo przecież produkują szkolne podręczniki. Ośrodek działał w formule samofinansowania. Producenci popadli w kłopoty, więc przestali zamawiać w Ośrodku projekty. Ośrodek zaczął więc sam realizować swoje projekty, wchodzić w kooperację i sprzedawać - często z niezłym skutkiem. Natomiast funkcje badawcze zostały odsunięte na dalszy tor. Ośrodek jako jednostka badawczo-rozwojowa był zakwalifikowany przez KBN do kategorii D; nie udało mu się nigdy uzyskać z KBN środków na działalność naukową. Co zostało z tych lat Przed 1992 r. bez aprobaty MEN nie można było wprowadzać do obrotu żadnych pomocy naukowych, szkoły nie mogły kupować nic, co nie miało tej aprobaty. MEN nadzorowało producentów pomocy dydaktycznych - było organem założycielskim dla 9 fabryk pomocy naukowych. Nadzorowało również przedsiębiorstwa dystrybucyjne, czyli CEZAS-y - osiemnaście przedsiębiorstw zlokalizowanych w siedzibach dawnych województw plus w Toruniu. W latach 80. notowano taki niedobór pomocy dydaktycznych, że XXIV Plenum KC PZPR zobowiązało ministra oświaty do wybudowania dwóch fabryk pomocy i zwiększenia produkcji. Zobowiązanie pozostało na papierze. A po 1990 r. w dziewięciu istniejących fabrykach pomocy szkolnych proces przekształceń własnościowych przebiegał niejednakowo. I tak fabrykę w Kętach, która robiła pomoce z drewna i meble przedszkolne, kupili spadkobiercy byłych właścicieli. Nie produkuje ona już pomocy dydaktycznych. Fabryka w Częstochowie upadła; wojewodzie pozostało skierowanie wniosku do sądu o wykreśleniu z rejestru. - Tam produkowano pomoce do chemii i fizyki, np. jako jedyna fabryka w Polsce wytwarzała episkopy - mówi Maria Branecka. - Tych pomocy nie ma i nie będzie. Fabryka w Bytomiu została sprzedana za długi. Inwestor, który kupił fabrykę, podpisał umowę, że jeżeli nie będzie produkować pomocy dydaktycznych, to oprzyrządowanie przekaże do dyspozycji MEN. Kiedy część pracowników założyła spółkę MEN przekazało im oprzyrządowanie, dzięki któremu produkują niewielkie ilości brył geometrycznych. Fabryki w Kartuzach i Olsztynie zostały sprywatyzowane metodą spółki pracowniczej; specjalizują się w produkcji mebli i tablic szkolnych. Pozostałych zakładów nie udało się sprywatyzować i ostatnio, w związku ze zmianami centrum administracyjno-gospodarczego, zostały one przekazane przez MEN wojewodom. Fabryka w Poznaniu, dawniej mająca w ofercie ponad 200 pomocy dydaktycznych, obecnie produkuje szczątkowe ilości. Fabryka w Nysie jest w lepszej kondycji, robi nawet na indywidualne zamówienia pomoce z fizyki oraz pracy-techniki. Fabryka w Warszawie, specjalizująca się w produkcji preparatów do biologii z naturalnych materiałów jest w trudnej sytuacji, chociaż wynajmowała powierzchnie i miała z tego dochód. Fabryka w Koszalinie produkuje meble do internatów i szkół, dość drogie, ale dobre. Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Szkół CEZAS w swoich 18 jednostkach zajmowało się przekazywaniem do szkół pomocy naukowych zgodnie z decyzjami MEN. Było pośrednikiem między resortowymi fabrykami i szkołami. Tylko CEZAS w Zielonej Górze wziął się także za produkcję. Po 1990 roku dwa CEZAS-y - w Bydgoszczy i Poznaniu - zostały zlikwidowane. Sprywatyzowano "ścieżką pracowniczą" CEZAS-y w Lublinie, Olsztynie, Toruniu, Wrocławiu, Zielonej Górze. CEZAS w Koszalinie został sprzedany. Pozostałe dziesięć przekazano wojewodom, przy czym w Opolu w stanie kwalifikującym się do upadłości, a w Szczecinie w stanie upadłości. MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Był nim właśnie Ośrodek, którego likwidacja ma być zakończona do końca kwietnia. Drugi resortowy - Centralny Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Aparatury Badawczej i Dydaktycznej, czyli COBRABID, wywodzący się z dawnego resortu nauki i szkolnictwa wyższego - ma się lepiej, gdyż potrafił w porę dostosować się do gospodarki rynkowej. Sporne zamówienia publiczne Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół. - Jestem zwolenniczką zakupów centralnych, choć to może niepopularne - mówi Maria Branecka. - To się sprawdza przy zakupie komputerów, tak jak się sprawdziło przy zakupach telewizorów, magnetowidów, gdyż wtedy można załatwić lepsze warunki kontraktu. Zazwyczaj wstępną listę zakupów wysyłaliśmy do kuratorów z prośbą o ich wskazania i zamówienia. Potem komasowaliśmy te zamówienia, "przycinaliśmy" do naszych możliwości finansowych i kupowaliśmy centralnie. Zakupy trafiały do kuratoriów i dalej były dzielone na szkoły. Raport NIK krytykował ten system, wskazywał przypadki, gdy zakupiono wyposażenie budynku, który jeszcze nie został wykończony i meble trzeba było przechowywać w stodole. Jednak, zdaniem Marii Braneckiej, nawet to składowanie nie było złym rozwiązaniem, gdyż w sumie meble zostały kupione taniej. Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi. - W 1995 r. rozpętała się burza prasowa - wspomina naczelnik Branecka. - Zarzucano nam, że kupujemy coś, na co kuratorzy nie mają ochoty. Kierownictwo MEN wycofało się z zamówień centralnych, a urząd zamówień publicznych nie wyraził zgody na zakup pomocy dydaktycznych z wolnej ręki. W końcu roku pieniądze rozdzielono na kuratoria. Jedni kupili pomoce naukowe, inni przekazali te środki na opał, jeszcze inni na inwestycje. To było 52,5 mld starych zł. Rozpoczęło się szaleńcze wydawanie pieniędzy - producenci pracowali na trzy zmiany, a i tak nie mogli sprostać zamówieniom. - Zakup bez przetargu to problem, z którym będą się spotykać wszyscy producenci pomocy naukowych, które nie mają odpowiedników, są na rynku unikalne - mówi dyrektor Bernas. Jeden z zarzutów stawianych ministrowi Wiatrowi przez Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego dotyczył zaliczek danych przez MEN firmie ELBOX. - Wszystkie transakcje producentów pomocy dydaktycznych związane z centralnym zaopatrzeniem szkół były związane z przedpłatami - mówi Paweł Bernas. - Zaliczkowanie jest uzasadnione, gdyż żeby zrealizować kontrakt, firma musi brać kredyty w banku. Nie widzę w tym nic zdrożnego, aby zamiast zapłacić nadwyżkę w postaci obsługi kredytu komercyjnym bankom, która przyczynia się do zwiększenia ceny, MEN otrzymywało w ramach kontraktów znaczące rabaty albo dostawy większej ilości produktów niż zamówiono. Np. kontrakt ELBOX-u na 1996 r. zawarty na kwotę 413 tys. zł przewidywał dostarczenie dodatkowych bezpłatnych 100 kompletów oprogramowania ELI 2.0 i 1400 dodatkowych kompletów materiałów dydaktycznych na kwotę 49 tys. 755 zł. Poza tym firma zobowiązała się do ogłoszenia i sfinansowania konkursu dla nauczycieli na opracowanie konspektu lekcji z wykorzystaniem pakietu ELI 2.0 Lista zalecanych środków dydaktycznych Minister edukacji już nie aprobuje, tak jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Przy czym system ten jest dobrowolny, rekomenduje się pomoc dydaktyczną na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwoma pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Ta lista istnieje od 1992 roku. Jest na niej 115 specjalistów, rekomendowanych przez np. szkoły wyższe i wojewódzkie ośrodki metodyczne. Recenzję zleca producent i za nią płaci. Po pozytywnych recenzjach dana pomoc naukowa zostaje umieszczona w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Obecnie w wykazie jest 258 zalecanych pozycji, dalsze pięć jest w trakcie zatwierdzania. Swoje produkty umieściło w nim 43 dystrybutorów i 55 producentów. - Zdecydowanie wolę iść do recenzenta z wydrukiem komputerowym, niż drukować instrukcję w liczbie 1000 egzemplarzy - mówi dyrektor Bernas. - Iść z prototypem pomocy, bo traktujemy recenzję, jako coś, co może nam pomóc, żeby nasz wyrób był dobry i merytorycznie bezbłędny. Zasada, aby produkt był wzięty z magazynu, to znaczy np. z wydrukowaną instrukcją, jest przede wszystkim nieekonomiczna. - Z tej procedury korzysta niewielka część producentów - mówi Maria Branecka. - System nie jest bardzo popularny, bo jeżeli inni mogą dobrze żyć, sprzedając do szkół naprawdę byle co, to dobrzy producenci nie do końca mają motywację, by ubiegać się o wpis do wykazu. Gdyby były jakiekolwiek preferencje np. przy zakupach środków dydaktycznych, to może i ta lista byłaby obszerniejsza. A szkoły miałyby pewność, że kupują pomoc bez błędów. Ale nie mamy możliwości administracyjnych - nie możemy zaleceń zamienić na nakaz. - Na rynku pomocy naukowych jest sporo dobrych firm prywatnych, wśród których zdecydowanie wybija się ELBOX - dodaje Maria Branecka - a też dużo firm, które osiągają znacznie wyższe obroty niż te pierwsze. One opierają się na sprzedaży obwoźnej; nie są to firmy, które się reklamują czy wystawiają na targach pomocy dydaktycznych. Ich tam nie widać, podobnie jak w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Za to było kilka skierowań do prokuratury o kradzież praw autorskich. Tacy producenci funkcjonują na rynku i to zupełnie nieźle - po prostu jeżdżą od szkoły do szkoły sprzedając swoje wyroby. Nie zawsze są to wyroby, które by przeszły przez nasze sito recenzenckie, trafiają się nawet plansze z błędami ortograficznymi. Oni wygrywają konkurencję, dlatego że robią pomoce tanie, nieomal jednorazowego użytku. A gdy szkole brakuje środków, to o wiele łatwiej jej wydać 10 zł niż kilkaset. System do naprawy Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych. Jak np. przeciwdziałać szkołokrążcom, którzy szybko pojawiają się w szkole, tam gdzie w danym momencie są "rzucone" środki na zakup pomocy naukowych i oferują niedobry, a tani towar? - Oni zgarniają te pieniądze z rynku - mówi dyrektor Bernas. - Przyjeżdżamy do szkoły i słyszymy: ale my już zrobiliśmy zakupy! I pokazują nam, np. bryły geometryczne za 10 zł w woreczku od maślanki, parę rurek plastikowych i trochę łączników. Pomimo iż na woreczku narysowano wiele brył, części z nich nie da się złożyć, ponieważ zaoszczędzono na łącznikach. U nas cały zestaw brył, do wykorzystania przez wiele lat, kosztuje ok. 500 złotych. Zdaniem dyrektora Bernasa system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny, gdyż wtedy nauczyciel miałby pewność, że pomoce dydaktyczne kupowane przez szkoły nie zawierają błędów. MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać. MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Szkoła nie będzie mogła kupić mebli, jeżeli producent nie będzie miał certyfikatu. Certyfikat będzie też wymagany na środki dydaktyczne zasilane napięciem wyższym niż bezpieczne i pomoce dydaktyczne, które emitują szkodliwe promieniowanie. W planach MEN ma jeszcze opracowanie standardów wyposażenia medialnego szkół, pod kątem nowych podstaw programowych. - Przymierzamy się do przeglądu wszystkich środków dydaktycznych zalecanych do użytku szkolnego w grupach tematycznych - mówi Maria Branecka. - Być może spotkanie recenzentów doprowadzi do zweryfikowania tej listy.
Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy – od 0,5 do 1 proc. – szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe, szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom. Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji, oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX. Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół. Taka metoda sprawdza się przy zakupie komputerów, telewizorów, magnetowidów, gdyż wtedy można załatwić lepsze warunki kontraktu. Zazwyczaj wstępna lista zakupów była wysyłana do kuratorów z prośbą o ich wskazania i zamówienia. Potem takie zamówienia trzeba było „przyciąć” do możliwości finansowych ministerstwa. Zakupy trafiały do kuratoriów i dalej były dzielone na szkoły. Raport NIK skrytykował jednak ten system, wskazywał przypadki, gdy zakupiono wyposażenie budynku, który jeszcze nie został wykończony, i meble trzeba było przechowywać w stodole. Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki – jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi. W 1995 r. rozpętała się burza prasowa, pojawiły się głosy, że pieniądze są wydawane bez uzgodnienia z kuratoriami. Kierownictwo MEN wycofało się wtedy z zamówień centralnych, a urząd zamówień publicznych nie wyraził zgody na zakup pomocy dydaktycznych z wolnej ręki. W końcu roku pieniądze rozdzielono na kuratoria. Jedni kupili pomoce naukowe, inni przekazali te środki na opał, jeszcze inni na inwestycje. Z całą pewnością system zaopatrywania szkół w pomoce naukowe wymaga zmian. MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać. MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Szkoła nie będzie mogła kupić mebli, jeżeli producent nie będzie miał certyfikatu. W planach MEN ma jeszcze opracowanie standardów wyposażenia medialnego szkół, pod kątem nowych podstaw programowych.
Zadziwiająca żywotność stereotypu "polnische Wirtschaft" Język i blaga Polak po napadzie furii. Karykatura "Kladderadatsch" z 16 listopada 1930 r. Niezbyt długie, niemniej jednak ciekawe są dzieje pracy profesora Huberta Orłowskiego o "polnische Wirtschaft". Napisana w języku niemieckim, ukazała się dwa lata temu w Wiesbaden nakładem wydawnictwa Otto Harrasowitza, wzbudziła żywą dyskusję nie tylko w środowisku naukowym, a obecnie - przetłumaczona przez Isabelę i Svena Sellmerów na polski - doczekała się krajowej edycji, dzięki Wspólnocie Kulturowej Borussia w Olsztynie. Niedaleko tegoż Olsztyna, w warmińskiej wsi Podlejki urodził się w 1937 r. autor tego niezwykłego "nowoczesnego niemieckiego dyskursu o Polsce", dziś profesor na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, jeden z najwybitniejszych polskich germanistów, znawca niemieckiej kultury i literatury. Obszerna, ponad 400-stronicowa praca prof. Orłowskiego poświęcona jest tematowi niemal dziewiczemu w literaturze naukowej: stereotypom dotyczącym stosunków polsko-niemieckich, ze szczególnym uwzględnieniem najsilniejszych z nich: "polnische Wirtschaft" i "polnische Reichstag". O pierwszym z nich tak pisał zmarły niedawno prof. Franciszek Ryszka: "«Polnische Wirtschaft» to chaos, lekkomyślność, rozrzutność, równocześnie jednak także brak higieny, zacofanie, ignorancja. Możliwe były różne kombinacje tych cech. Wśród warstw bogatszych widziano rozrzutność i lekkomyślność, u przedstawicieli «prostego ludu» brak higieny i ignorancję". Zdaniem innych badaczy problemu, interesujący nas termin określa "nieporządek i złą gospodarkę, niedbalstwo i bałagan". Listy z Wilna W jednym z dziewiętnastowiecznych niemieckich zbiorów przysłów możemy przeczytać takie "podsumowanie" naszego kraju: "Polska jest piekłem dla chłopów, rajem dla Żydów, czyśćcem dla mieszczan, niebem dla szlachty, a kopalnią złota dla cudzoziemców". No dobrze, podobne "złote myśli" znajdziemy i w naszych wydawnictwach, ale "polnische Wirtschaft" to co innego! Autorstwo tego, mającego długą historię i niesłychaną żywotność, stereotypu przypisuje się niejakiemu Georgowi Fosterowi, uczonemu i podróżnikowi z Żuław Wiślanych. Naprawdę jednak formuła była już gotowa i nieźle znana wcześniej, choć w myśleniu Niemców (i nie tylko ich) o Polsce zadomowiła się dopiero ok. 1830 r. po edycji listów Fostera. W liście do swojego wierzyciela pisał z Wilna w 1784 roku: "O polnische Wirtschaft, o nieopisanym brudzie, lenistwie, opilstwie i nieudolności całej służby..., o niezdarności rzemieślników, ich niesłychanie kiepskiej robocie, wreszcie o zadowoleniu Polaków [Polaken] z własnego bagienka, a także ich przywiązaniu do rodzinnych zwyczajów nie chcę pisać już nic więcej, aby nie przedłużać tego listu". W tym samym roku, w liście do przyjaciela, opisując posiadłość biskupa Massalskiego w Werkach koło Wilna, zauważa: "Ale i ten majątek, najlepszy w okolicy, to polnische Wirtschaft". Honorowi głupcy Polska gospodarka i jej zadziwiający stan, tak żywo interesowały naszych zachodnich sąsiadów, że dawali temu wyraz nie tylko w książkach, ale i w operetkach, i filmach (1928 rok). W stereotyp myślenia o Polsce wpisywały się wydarzenia historyczne. Po klęsce powstania listopadowego, udających się na emigrację (nie wiedzieli jeszcze, że będzie to Wielka Emigracja) Polaków witano niczym bohaterów, wkrótce jednak Niemcy doszli do wniosku, że to nie patrioci miłujący wolność, ale... anarchiści. Literatura, szczególnie w obiegu trywialnym, kultywowała jednak mity szlachetnych Polaków i pięknych Polek. We wrześniu 1831 r. poeta Franz Grillparzer tak skomentował upadek Warszawy: "I tak żeś upadło, miasto honoru,/ Ostatnia ostojo bohaterstwa!/ Czemu żeś wierzyło, miasto szlachetnych głupców,/ Że świat pomoże ci w wielkiej potrzebie?". Stereotyp "polnische Wirtschaft" nigdy by może nie zaistniał, gdyby nie głębokie różnice dzielące polskie cnoty szlacheckie od niemieckich cnót mieszczańskich, gdyby nie jeszcze głębszy przedział między katolicyzmem i protestantyzmem. Pole dla satyryków Do Polaków przylgnęła w XIX wieku ironiczna etykieta "zawodowych rewolucjonistów Europy". W sumie, byliśmy i jesteśmy z niej dumni. Zgoła inaczej postrzegali to Niemcy. Nieprzypadkowo Günter Grass wprowadza na karty "Blaszanego bębenka" Don Kichota - "tego bardzo zdolnego Polaka". W tej samej powieści Oskar chce wybijać szyby "dla Polski i polskiej gospodarki, rosnącej dziko, a jednak wciąż wydającej owoce". Na funkcjonowanie stereotypu "polnische Wirtschaft" wskazuje zarówno gliwicka tetralogia Horsta Bienka, jak "Heimat-Museum" Siegfrieda Lenza. "Polnische Wirtschaft" od lat stanowi świetny materiał źródłowy dla niemieckich satyryków i karykaturzystów. Pomińmy tu okres III Rzeszy, rzetelnie zresztą opisany i udokumentowany przez Huberta Orłowskiego, ale i w innych latach dowcipów o polskiej gospodarce czy polskim sejmikowaniu nie brakowało. Także, o czym nie zawsze pamiętamy, w czasach pierwszej "Solidarności", kiedy to wcale nie tylko NRD-owskie, ale i zachodnioniemieckie pisma wielce się dziwiły, że Polacy w tak fatalnej sytuacji ekonomicznej strajkują. Do "polnische Wirtschaft" "Solidarność" pasowała jak ulał, dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego drwiny i szyderstwa uległy wyciszeniu. Krokodyle łzy Jako motto do swojej pracy wybrał Hubert Orłowski cytat z Maxa Frischa: "Język jako nośnik przesądów! Mógłby nas łączyć, lecz przeciwnie, przez uprzedzenia śmiertelnie nas dzieli. Język i kłamstwo!". Czy naprawdę skazani jesteśmy na wieczne uleganie myślowym stereotypom? Niełatwo tu o optymizm. Latem ubiegłego roku "Hannoversche Allgemaine" cytowało jedną z ofiar powodzi: "To był ogromny bałagan", a w komentarzu lało krokodyle łzy: "Aż się narzuca owo fatalne uprzedzenie do polnische Wirtschaft". Cóż, jak twierdzi prof. Janusz Tazbir, stereotypy będące "wiedzą w pigułce" - żyją najdłużej. Ostatnimi laty zmieniło się tylko jedno. Jeszcze w "Szczurzycy" Grass suponował, że z niemieckiego punktu widzenia nie co innego, a właśnie polska gospodarka stanowi podstawę realnego socjalizmu. Mur berliński został jednak zburzony i oto, jak pisał Andrzej Szczypiorski, "okazało się nagle, że nie była to tylko «polnische», lecz po prostu «sozialistische Wirtschaft»". Nie zmienia to faktu, że stereotyp jest żywy, a podtrzymują go codzienne wiadomości, w których napady polskich skinów na obcokrajowców, kradzieże samochodów i "przekręty" w majestacie prawa zdecydowanie przeważają nad osiągnięciami Góreckiego czy Preisnera. Dobre chęci Profesor Orłowski jest człowiekiem twardo trzymającym się rzeczywistości. "Nie łudźmy się - czytamy - że przekazanie wiedzy o Uniwersytecie Jagiellońskim czy o Marii Curie-Skłodowskiej przyczyni się do wyeliminowania tego nadrzędnego i jakże wygodnego stereotypu. Również postulaty Herberta Czai wynikają z myślenia życzeniowego: «Apeluję, aby Polska nie kierowała się marzeniem o upokorzeniu Niemiec. Ale i Niemcy nie powinni mówić o wyimaginowanym obrazie nieustannego chaosu i bezsilności, wynikających z polnische Wirtschaft. Obie strony muszą nabrać do tych spraw dystansu». Obce są mi tego rodzaju woluntarystyczne i przepełnione dobrymi chęciami refleksje. Życzyłbym sobie natomiast bardzo gorąco, aby nadszedł czas, kiedy stereotyp polnische Wirtschaft nie będzie już określać habitusu wspólnoty, do której należę". Krzysztof Masłoń Hubert Orłowski "Polnische Wirtschaft. Nowoczesny niemiecki dyskurs o Polsce". Przekład: Isabela Sellmer i Sven Sellmer. Wspólnota Kulturowa Borussia, Olsztyn 1998.
Praca profesora Huberta Orłowskiego o "polnische Wirtschaft" wzbudziła żywą dyskusję w środowisku naukowym. Ostatnio została przetłumaczona również na język polski. Porusza temat niemal nieobecny do tej pory w literaturze: stereotypy dotyczące stosunków polsko-niemieckich, ze szczególnym uwzględnieniem najsilniejszych z nich: "polnische Wirtschaft" i "polnische Reichstag". Pierwszy z terminów prof. Franciszek Ryszka opisywał jako: chaos, lekkomyślność, rozrzutność (wśród warstw bogatszych), równocześnie także brak higieny, zacofanie, ignorancję (u przedstawicieli prostego ludu). Za twórcę stereotypu "polnische Wirtschaft" uznaje się Georga Fostera, uczonego i podróżnika z Żuław Wiślanych. W stereotyp myślenia o Polsce wpisywały się wydarzenia historyczne. Po klęsce powstania listopadowego, udających się na emigrację Polaków witano niczym bohaterów, wkrótce jednak Niemcy doszli do wniosku, że to nie patrioci miłujący wolność, ale... anarchiści. Stereotyp "polnische Wirtschaft" nigdy by może nie zaistniał, gdyby nie głębokie różnice dzielące polskie cnoty szlacheckie od niemieckich cnót mieszczańskich, gdyby nie jeszcze głębszy przedział między katolicyzmem i protestantyzmem. Do dyskusji włącza się Herbert Czaja: „Apeluję, aby Polska nie kierowała się marzeniem o upokorzeniu Niemiec. Ale i Niemcy nie powinni mówić o wyimaginowanym obrazie nieustannego chaosu i bezsilności, wynikających z polnische Wirtschaft. Obie strony muszą nabrać do tych spraw dystansu".
DYSKUSJA Polemika z artykułem prof. Jana Jończyka Jutro i wczoraj polskich emerytur RYS. ARTUR KRAJEWSKI MICHAŁ RUTKOWSKI Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji. Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki. Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule. Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości. Niewydolność starych rozwiązań Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości? Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych. Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek. Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?). Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu. Porównać koszty i korzyści Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego. Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m. in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym. Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców. Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet. Świadczenia będą rosły Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa". Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen. Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy. Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku: - z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat, - ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę. Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy. Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy. Bezpieczne fundusze Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania. Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo. Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania. Grozi bankructwo Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian. Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat. Nie straszyć juntą Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego. W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że: - w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa; - żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury. Na co nas stać Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego. Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna. Niezbędne ustawy Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne. Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian. Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego. Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę. A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć? Co na świecie Nieporozumienie dziewiąte: my a inni. Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie. Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie... Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program. Komu służą reformy Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform. Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa. Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają. I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań. Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego
System emerytalny, w którym pracujący odkłada środki na emeryturę w formie podatku, przeżywa ogólnoświatowy kryzys m.in. z powodu zmian demograficznych. Jeśli polski system nie zostanie zreformowany, w przyszłości grozi mu bankructwo. Krytyka Jana Jończyka jest trudna do przyjęcia. Nowa reforma zachowa ubezpieczenia społeczne, mechanizmy gwarancyjne i zasadę solidarności społecznej. Składki nadal będzie obsługiwał ZUS, a fundusze drugiego filaru, regulowane publicznie, zwiększą oszczędności ubezpieczonych i przyspieszą wzrost gospodarczy. Upadłość towarzystwa emerytalnego wcale nie będzie obciążała systemu, koszty te będą pokrywane z majątku towarzystwa. Sprawiedliwe w nowym systemie będzie wypłacanie ubezpieczonemu takich środków, jakie zgromadził przez lata pracy. W drugim filarze zmieni się sposób zarządzania środkami, nie ich forma czy wielkość. Wypłacalność towarzystw emerytalnych będzie gwarantowana przez fundusz gwarancyjny oraz państwo. Jończyk krytykuje projekt, ale nie podaje propozycji naprawy obecnego systemu. Przywołuje przykład chilijskiej reformy emerytalnej, która tak naprawdę przyspieszyła rozwój gospodarczy Chile. Reformy wykorzystujące zasadę powiązania emerytur z indywidualną aktywnością zawodową oraz udziału sektora prywatnego w zarządzaniu środkami wprowadziło wiele krajów. Obecna sytuacja gospodarcza Polski umożliwia przeprowadzenie tej reformy. Służy ona dobru państwa, ma na celu uniknięcie głębokiego deficytu budżetowego i zasilenie wzrostu gospodarczego dzięki inwestowaniu gromadzonych środków.
KAMPANIA W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi Podkradanie wyborców MAŁGORZATA SUBOTIĆ Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji. Zamknięta pula Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.) Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań. Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD. Dwa bieguny Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy. Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS. Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji. W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. Siła biografii Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi. Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD. Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981. Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy. Identyfikacja w cenie W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania. Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników. Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u". Konsekwencje wyrazistości Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS. Możliwości kradzieży Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe. Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy. Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.) Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej. W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne. Wieloznaczność wskazówek Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania. Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka). Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny. W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP.
W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi. Próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się. Do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć. Na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływa stosunek do przeszłości i biografie poszczególnych ludzi. Nadchodzące wybory będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie walką programów.
PODATKI W PZPN Zapowiedź drugiej wojny futbolowej - Dziurowicz oskarża swego następcę Wybuch niewypału ANDRZEJ ŁOZOWSKI Czy znowu czeka nas wojna futbolowa, już druga w ostatnim czasie, bo przecież ta pierwsza zakończyła się bardzo niedawno, w czerwcu ubiegłego roku. Minister sportu Jacek Dębski, który wywołał pierwszą, i bynajmniej nie był jej moralnym zwycięzcą, zostawił niewypał w siedzibie Polskiego Związku Piłki Nożnej w postaci kontroli Urzędu Skarbowego. Ten pocisk był przeznaczony dla prezesa Mariana Dziurowicza, ale był to pocisk z opóźnionym zapłonem i wybuchł pod nogami nowego prezesa Michała Listkiewicza dopiero po siedmiu miesiącach. Chociaż nie ma jeszcze protokołu końcowego, dzięki "przeciekowi do mediów" znane są główne trofea Urzędu Kontroli Skarbowej w Polskim Związku Piłki Nożnej. Związek nie zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za rok 1997 na kwotę 13 milionów złotych (niektóre źródła informowały o kwocie 20 mln). Taka suma musiała zrobić wrażenie. Po pierwszych doniesieniach w mediach opiniotwórczy telewizyjny Monitor pytał ministra Jacka Dębskiego oraz byłego prezesa Mariana Dziurowicza, czy jest to zapowiedź bankructwa polskiej piłki. Jacek Dębski nie potwierdził i nie zaprzeczył, jak większość ministrów, którzy odpowiadają na trudne pytania. Można nawet powiedzieć, że zamiast smutku z powodu zapowiedzi ruiny finansowej, jaka grozi najpopularniejszej dyscyplinie sportu, na obliczu ministra pojawiła się satysfakcja. Dębski mówił, że tego można się było spodziewać, i podał powód: w nowym kierownictwie PZPN są sami starzy działacze z wyjątkiem Zbigniewa Bońka. Dla odmiany Marian Dziurowicz przedstawił siebie jako byłego społecznego prezesa i zaraz dodał, że społeczni prezesi nie mogą ponosić odpowiedzialności finansowej. Żeby nie było wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za nadużycia podatkowe, podał stanowisko i personalia winnego. Jest nim były sekretarz generalny związku, a dzisiaj prezes, Michał Listkiewicz. W takich okolicznościach, przed kamerami telewizji publicznej, została uruchomiona lawina oskarżeń personalnych, która dopiero nabiera szybkości. Nie wiadomo jeszcze, kogo przysypie, a kto się uratuje, wiadomo natomiast, że idzie ku nowej wojnie. Minister sportu, mówiąc o starych działaczach w nowej ekipie z wyjątkiem Zbigniewa Bońka, dał do zrozumienia, że wszyscy oni są w jakimś stopniu współodpowiedzialni za nadużycia podatkowe i powinni zostać wymienieni na nowych ludzi o czystych rękach. Na tych, których pewnie chętnie wskazałby sam minister. Nie jest tajemnicą, że zamiana Dziurowicza na Listkiewicza w czerwcu ubiegłego roku nie satysfakcjonowała ministra sportu, nowy prezes nie był i nie jest jego człowiekiem i że eksplozję niewypału w siedzibie związku piłkarskiego Dębski ochoczo wykorzysta do czystki personalnej Co do Mariana Dziurowicza, jego pierwszą reakcją było oddanie strzału do następcy i jest to reakcja ludzka, jeśli się zważy, że Listkiewicz zajął fotel poprzednika bez jego zgody i namaszczenia, w wolnych wyborach. W takim przypadku każdy nowy prezes byłby tarczą, do której trzeba strzelać, jeśli nadarzy się po temu okazja, a właśnie się nadarzyła. Wielu działaczy piłkarskich pewnie myślało, że po ubiegłorocznych czerwcowych wyborach Dziurowicz odszedł w niebyt, w końcu nie jest silnego zdrowia. Tymczasem były prezes niespodziewanie wrócił na pierwsze strony gazet i jako pierwszy z zainteresowanych zwołał konferencję prasową, podczas której informował, dlaczego związek nie płacił podatków. Powoływał się na ekspertyzy autorytetów prawnych oraz stowarzyszeniowy status związku piłkarskiego. Przy okazji wylał wiele żalów pod adresem swego następcy, powiedział nawet, że było błędem i nadgorliwością Listkiewicza wciągnięcie PZPN na listę płatników podatku VAT od września ubiegłego roku. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Marian Dziurowicz korzystał w przeszłości z każdej okazji, by przedstawić siebie jako człowieka sukcesu, który wyciągnął polską piłkę z biedy i uczynił z niej bogacza. Otwierając Nadzwyczajny Zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej w lutym ubiegłego roku, były prezes mówił do delegatów m.in.: "Gdy zostałem prezesem w 1995 roku, na koncie związku było 7 miliardów starych złotych i były kłopoty z wypłatami dla etatowych pracowników. Pod koniec 1996 roku na koncie mieliśmy już 70 miliardów starych złotych, rok 1997 zamknęliśmy kwotą 280 miliardów, a 31 grudnia 1998 roku stan konta PZPN wynosił 310 miliardów." Dzisiaj można zapytać, czy Marian Dziurowicz był człowiekiem sukcesu, który zdobył dla piłki fortunę, czy może spryciarzem, który nie płacił podatków, żeby w oczach owieczek wyglądać na dobrego przywódcę stada. Jednego nie można zarzucić Dziurowiczowi na pewno, mianowicie tego, że uciekał z okrętu, przewidując jego rychłe zatonięcie. Nie odszedł z PZPN dobrowolnie, lecz został wyproszony przez delegatów piłki. Jak się zachowuje nowy prezes PZPN Michał Listkiewicz, któremu wybucha pocisk podłożony przez ministra Dębskiego i do którego strzela jego poprzednik, Marian Dziurowicz, obwiniając go publicznie o niezapłacone podatki, w czasie kiedy byli duetem? Będący w dobrych stosunkach z mediami Listkiewicz prosi, żeby tej awantury nie nagłaśniać, radzi, żeby poczekać do zakończenia kontroli Urzędu Skarbowego, bo jeszcze nie ma protokołu pokontrolnego. "Istnieje taka możliwość - mówił prezes - że będziemy się odwoływać do Izby Skarbowej czy potem do NSA, ale nie chcemy walczyć z państwem. W ordynacji podatkowej jest zapis, że w przypadkach uzasadnionych w ważnym interesie podatnika lub w interesie publicznym organ podatkowy może umorzyć w całości lub w części zaległości podatkowe. Możemy chyba mówić o interesie publicznym, skoro z PZPN związanych jest bezpośrednio lub pośrednio pół miliona osób, do tego dochodzą miliony kibiców. Gdybyśmy musieli zapłacić tę astronomiczną kwotę, o której mowa w dokumentach pokontrolnych, trzeba byłoby się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku." Jak widać, Listkiewicz stąpa ostrożnie jak wytrawny polityk, dobrze wiedzący, że zawierucha podatkowa, której nie jest sprawcą, lecz co najwyżej konsumentem, może być pretekstem do nowej wojny, a na wojnie latają kule. Obaj przeciwnicy już ujawnili swój stosunek do niego, to znaczy chętnie by się go pozbyli, bo chociaż w pierwszej wojnie futbolowej byli wrogami, w następnej zawarli przymierze. Dzisiaj nad piłką wisi miecz podatkowy, ale to zawsze będzie kopalnia złota w porównaniu z innymi dyscyplinami sportu i taką kopalnią warto zarządzać. Jest jeszcze jedno pytanie, na które nikt dzisiaj nie próbuje odpowiadać: jeśli związek piłkarski jako stowarzyszenie podejmował działania, których efekty finansowe nie są zwolnione z podatku VAT oraz podatku dochodowego, to jakie naprawdę ma długi? Urząd Kontroli Skarbowej zajął się na razie rokiem podatkowym 1997, a przecież podatek VAT obowiązuje od 1995 roku, czyli zadłużenie PZPN może być parokrotnie większe. Kiedy Michał Listkiewicz mówi, że trzeba się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku, to wcale nie żartuje. Druga część analizy sytuacji w PZPN w poniedziałkowym numerze "Rz"
Po pierwszej wojnie futbolowej, z której minister sportu nie wyszedł zwycięsko, w PZPN pozostał niewypał w postaci kontroli Urzędu Skarbowego. Miał wybuchnąć pod nogami prezesa Mariana Dziurowicza. Okazał się jednak pociskiem z opóźnionym zapłonem, trafiając w nowego prezesa – Michała Listkiewicza. Nie ma jeszcze oficjalnych wyników kontroli, ale z przecieków medialnych wynika, że PZPN nie zapłacił podatku VAT oraz podatku dochodowego za rok 1997 w wysokości 13 milionów złotych. Jest to niebagatelna suma. Pojawiły się więc pytania o ewentualne bankructwo polskiej piłki. Minister nie potrafił ukryć satysfakcji. O nadużycia oskarżył nowe kierownictwo, w którym – oprócz Zbigniewa Bońka – widzi samych starych działaczy. Dziurowicz stwierdził z kolei, że był prezesem społecznym, w związku z czym nie może ponosić odpowiedzialności finansowej. Winnym, jego zdaniem, jest ówczesny sekretarz generalny, a dzisiejszy prezes – Michał Listkiewicz. Zapowiada się kolejna wojna futbolowa. Minister będzie chciał wykorzystać wyniki kontroli do czystki personalnej. Listkiewicz, atakowany z obu stron – przez swojego poprzednika i ministra – prosi media, z którymi ma dobry kontakt, aby nie nagłaśniać sprawy do czasu publikacji oficjalnych wyników kontroli. Zwraca uwagę na możliwość odwoływania się do wyższej instancji, a także perspektywę ewentualnego umorzenia zaległości podatkowych ze względu na ważny interes publiczny.
PARLAMENT Częściowym uposażeniem poseł lub senator może dorobić do pensji Pieniądze z dwóch kas RYS. DARIUSZ PIETRZAK FILIP FRYDRYKIEWICZ Poseł Krzysztof Dołowy wykłada na SGGW, poseł Waldemar Pawlak uprawia rolę, a poseł Jacek Pawlicki pracuje jako kapitan służby więziennej. Ponieważ ich dochody z tych źródeł są niewysokie, uzupełniają je uposażeniem poselskim. Razem 67 posłów i 32 senatorów łączy zarobki z pracy poza parlamentem z pensją wypłacaną przez Kancelarię Sejmu. Trybunał Konstytucyjny orzekł niedawno: poseł, który nie zdecydował się na porzucenie zawodowego zajęcia na rzecz pracy w Sejmie, nie może narzekać, że Kancelaria Sejmu nie wypłaca mu pełnego uposażenia. Przyjęcie zasady, że każdemu parlamentarzyście, niezależnie od tego, czy pracuje na państwowej posadzie, prowadzi działalność gospodarczą, czy też zrezygnował z innych zajęć i poświęca się tylko pracy w parlamencie, należy się pełne uposażenie posła zawodowego, chcieli przeforsować członkowie PSL. Wystąpili więc przeciwko ustawie o wykonywaniu mandatu posła i senatora do Trybunału Konstytucyjnego. Argumentowali, że dzielenie posłów na tych, którym należy się pensja, i tych, którzy pensji nie dostaną, bo nie zrezygnowali z pracy poza parlamentem, jest różnicowaniem obywateli wobec prawa. - Przecież każdy poseł ma takie same obowiązki, powinien więc mieć takie same przywileje - mówili. Furtka dla uzasadnionych przypadków Ustawa o wykonywaniu mandatu posła i senatora z czerwca ubiegłego roku wprowadziła nową zasadę wynagradzania parlamentarzystów. Każdy z nich dostaje dietę (obecnie 1200 zł), ale uposażenie (2800 zł) tylko ten, który zostanie posłem zawodowym. Kategoryczność tego zapisu złagodzono jednak ustępem 4 artykułu 24 ustawy: "W uzasadnionych przypadkach Prezydium Sejmu może podjąć decyzję o przyznaniu, na wniosek posła, uposażenia w całości lub w części". Jednym słowem, każdy parlamentarzysta, który nie chce zrezygnować z dotychczasowego zajęcia, może poprosić o wyrównanie zarobków do wysokości pełnego uposażenia. Jeśli więc poseł stwierdzi, że zarabia sto złotych, to dostanie 2700 zł, jeśli z innego źródła ma 2700, to Sejm dołoży mu brakujące sto złotych. Prezydium Senatu stosuje nawet zasadę, że przyznaje pracującym senatorom całe 2800 zł. Po wejściu w życie ustawy do prezydium popłynęły podania o dofinansowanie. Występowali naukowcy, nauczyciele akademiccy, rolnicy, emeryci, a nawet prowadzący drobną działalność gospodarczą. Przedstawiali zaświadczenia z różnych instytucji lub własne oświadczenia, według których zarabiają za mało. Prezydium Sejmu uznało racje 65 posłów, Prezydium Senatu 32 senatorów. Przyznało im dodatkowe pieniądze. Nie wiadomo tylko, ile któremu, tak Kancelaria Sejmu, jak i Kancelaria Senatu odmawiają bowiem takiej informacji. Można więc dowiedzieć się, ile zarabia poseł z pełnym uposażeniem, ale nie można sprawdzić, ile zarabia ten, który bierze tylko część pieniędzy. Udało nam się nieoficjalnie dowiedzieć tylko tyle, że w marcu 19 posłów dostawało ponad 2600 zł, 20 posłów od 2200 do 2600 zł, 14 posłów od 1700 do 2200 zł, 7 posłów od 1000 do 1700 zł, a 6 poniżej 1000 zł. W gronie tych pół i trzy czwarte sejmowych "etatowców" dwie grupy są najliczniejsze - rolnicy (30 osób) i pracownicy "budżetówki" (lekarze, nauczyciele, nauczyciele akademiccy, pracownicy naukowi - 22 osoby). Są posłowie, którzy zachowali sobie wykłady na uczelniach bądź inne zajęcia naukowe, jak Ryszard Bugaj (Instytut Ekonomii PAN, UP), Waldemar Michna (Instytut Ekonomiki Rolnictwa SGGW, PSL), Ludwik Turko (Instytut Fizyki Teoretycznej Uniwersytetu Wrocławskiego, UW), są zatrudnieni na etatach w instytucjach państwowych jak Jacek Pawlicki (Centralny Zarząd Służby Więziennej, PSL), albo prowadzą gospodarstwa rolne jak Waldemar Pawlak, Alfred Domagalski czy Jarosław Kalinowski. Prezydia Sejmu i Senatu nie weryfikują danych zawartych we wnioskach. Jeśli poseł napisze, że na uczelni zarabia 300 złotych, albo że jego gospodarstwo nie przynosi dochodu - wierzy mu na słowo. Hektary bez dochodu Poseł Ignacy Półćwiartek (PSL) miał wraz z żoną 17,5 hektara ziemi w Rzeszowskiem. W lipcu ubiegłego roku dokupił od Agencji Rynku Rolnego jeszcze 61 hektarów. Później wystąpił do Prezydium Sejmu z prośbą o uposażenie, ponieważ ziemia ta nie przynosi mu żadnego zysku. Dlaczego? Po pierwsze na zakup ziemi, maszyn rolniczych i inwentarza musiał pożyczyć w banku 120 tys. zł, po drugie "przychodowość" wyliczona w gminie na 50 752 zł "jest przychodowością teoretyczną", po trzecie "w celu utrzymania minimalnej sprawności [siebie jako posła - red.] zmuszony jestem zatrudniać siły najemne". W piśmie do prezydium poseł skarży się też, że grad zniszczył mu 65 procent plonów, których nie ubezpieczył, a do tego ma czworo dzieci na utrzymaniu. W zakończeniu konkluduje, iż nie osiągnął żadnych dochodów, bo "nakłady na produkcję rolną znacznie przekraczają osiągnięte przychody". Henryk Siedlecki (nie zrzeszony, wcześniej PSL) mówi, że jest posłem zawodowym, bo wypełnia wszystkie obowiązki poselskie - pracuje w dwóch komisjach (rolnictwa i budowlanej), jest na posiedzeniach Izby. 30-hektarowe gospodarstwo powiększył w tej kadencji Sejmu do 60 hektarów. Prowadził jeszcze spółkę cywilną zajmującą się skupem zwierząt, ale przepisał ją na żonę. - To szczątkowa działalność, chcieliśmy ją zlikwidować, ale trzeba by miesiąc za tym chodzić - mówi. Siedlecki produkuje buraki, pszenicę, rośliny strączkowe, hoduje trochę zwierząt. - Dwa lata temu przez nieobecność straciłem 20 tys. zł. Na kilku hektarach szlag trafił połowę fasolki, bo była źle zbierana - podaje przykład strat, na jakie naraża się dzieląc czas między Sejmem i domem. Dlatego wystąpił o uposażenie i dostaje teraz 1600 zł netto miesięcznie. Te pieniądze wyrównują mu dodatkowe koszty, jakie ponosi w związku z obecnością w Sejmie. - Na przykład kupuję droższe, ale skuteczniejsze środki ochrony roślin - mówi. - Bez pieniędzy z Sejmu musiałbym, albo obniżyć poziom życia, albo rodzina musiałaby pracować za mnie - wyjaśnia. 19,6-hektarowe gospodarstwo w Białej koło Wielunia ma Wojciech Zarzycki (PSL). W Sejmie zasiada trzecią kadencję. Na zajmowanie się ziemią nie ma czasu, wystąpił więc o uposażenie w wysokości 2600 zł. Z gospodarstwa wyciągał w 1996 roku - według zaświadczenia gminy - 1011 zł miesięcznie. Od lipca dostaje 1790 zł z Kancelarii Sejmu, ale prosi o 2600. Po pierwsze - argumentuje - gospodarstwo prowadzi wspólnie z żoną, a nie wiedział wcześniej, że dochód można dzielić na dwie osoby. Po drugie wyliczenie gminy nie odpowiadało stanowi faktycznemu. Według posła dochód miesięczny z gospodarstwa na jedną osobę wyniósł 208 zł. Poseł Andrzej Wiśniewski (PSL), rolnik z Radomskiego i urlopowany wójt gminy Promna, prowadzi gospodarstwo o powierzchni 9,11 hektara. W sierpniu ubiegłego roku wystąpił do prezydium o uposażenie. Przedstawił zaświadczenie z Urzędu Gminy, że jego roczny przychód wynosi 4750 zł, czyli 396 zł miesięcznie. Na tej podstawie prezydium przyznało mu 2410 zł uposażenia. Ale w tym roku poseł sam przeanalizował koszty, jakie poniósł uprawiając rolę i stwierdził, że jego miesięczny dochód wyniósł tylko 100 zł (poprzednio gmina podawała przychód, a nie dochód, w dodatku poseł nie podzielił go na siebie i żonę). Wystąpił więc do prezydium o 2700 zł, z wyrównaniem od lipca 1996 roku. Obowiązki wójta ośmiotysięcznej gminy Olszewo Borki w Ostrołęckiem z posłowaniem godzi Wiesław Opęchowski (PSL). Oprócz tego ma gospodarstwo, którym, jak mówi, zajmuje się żona. Jest tego 8 hektarów (w wydawnictwie "Sejm RP II kadencja" poseł podawał 12 ha), z tego 7 hektarów użytków, ziemia nie najlepszej klasy - V i VI. Przynosi dochód miesięczny na osobę 50 zł. Wójtowanie nie daje mu dochodu, bo zrzekł się pensji urzędnika samorządowego i przeszedł na uposażenie parlamentarne. Prezydium przyznało mu 2750 zł. Ponieważ poseł nie obciąża już kasy gminy, zatrudniła ona na pół etatu zastępcę wójta. Płaci mu 1500 zł. Krzysztof Dołowy (UW) pracuje na pół etatu w warszawskiej SGGW. W lipcu 1996 roku zarabiał tam 525 zł. Dostał więc jeszcze 2280 zł od Sejmu. Jednak uznał, że należy mu się uposażenie w całości, gdyż wykonywana przez niego praca profesora jest pracą podlegającą prawu autorskiemu, tak jak pisanie felietonów w gazecie, książek czy występowanie w telewizji. Dowodzi, że dochody z uczelni nie powinny być traktowane jak zwykłe wynagrodzenie. W piśmie do prezydium proponuje, aby tą zasadą objąć wszystkich profesorów. Wciąż za mało zawodowców Ustawa o mandacie miała zachęcać, a trochę i zmuszać posłów do rezygnowania z zajęć pozaparlamentarnych. Poseł miał się skupić na pracy w Sejmie. Wtedy sytuacja jest jasna - Sejm płaci posłowi, a ten zobowiązany jest wywiązywać się z obowiązków, nie może wykręcać się innymi zajęciami. W praktyce obecnego parlamentu ustawa nie zmieniła wiele - po jej uchwaleniu nie nastąpiło masowe przechodzenie na pensję parlamentarną. Ale też i pensje się nie zmieniły, większe mają dostać dopiero posłowie i senatorowie następnej kadencji. - Decydując się na to, że ustawa wejdzie w życie w obecnej kadencji chcieliśmy pokazać intencję przekształceń. W merytorycznych rozwiązaniach myśleliśmy jednak o przyszłych parlamentach. Teraz już kandydaci na posłów będą wiedzieć, na co się decydują. Jeśli ktoś ma zawód, którego nie da się pogodzić z pracą w Sejmie, to niech się zastanowi, co bardziej chce robić - mówi przewodniczący Komisji Regulaminowej i Spraw Poselskich Ryszard Grodzicki. W sumie w Sejmie na pełne i częściowe uposażenie przeszło 358 posłów, a w Senacie 81 senatorów. Oznacza to, że jedna piąta członków obu Izb nie zdecydowała się na zawodowstwo (ponad 30 posłów zostało wysokimi urzędnikami państwowymi - ministrami, sekretarzami i podsekretarzami stanu itp.). Oczywiście sam fakt pobierania wynagrodzenia nie jest jeszcze miarą profesjonalnego przygotowania i zaangażowania danego posła czy senatora. Można znaleźć zawodowca wśród posłów, którzy nie zrezygnowali z pierwszej pracy i odwrotnie - wskazać amatora wśród zawodowców. Ale przytoczone liczby pokazują skalę zjawiska. Przewodniczący Grodzicki, który jest zwolennikiem parlamentarzystów profesjonalnych, przyznaje, że liczba posłów, których trudno uznać za zawodowych, jest duża. Wskazuje jednak, że trudno zmusić wszystkich do poświęcenia się wyłącznie pracy w parlamencie. - Trudno zabronić artyście pisania wierszy czy komponowania muzyki, ale nie wyobrażam sobie, by lekarz łączył rozsądnie pracę zawodową z pracą w Sejmie, podobnie kierownik jakiegoś zakładu lub wójt. Z drugiej strony dla lekarza rezygnacja na cztery lata z praktyki oznaczałaby śmierć zawodową. W lepszej sytuacji są prawnicy, dla niektórych praktyka w parlamencie jest nawet czasem korzystna. Ale prawdziwy kłopot jest z rolnikami. Co mają zrobić z gospodarstwem, gdy zostaną wybrani? Wiadomo, że nie sprzedadzą go ani nie wydzierżawią komuś obcemu. Nie ma też jeszcze funduszy powierniczych, którym można by powierzyć gospodarstwo na czas pełnienia mandatu - mówi Grodzicki. Czy furtka w przepisach pozwalająca dofinansować posła "w uzasadnionych przypadkach" nie prowadzi jednak do wypaczeń? Co robić, gdy poseł-rolnik w trakcie kadencji zaciąga kredyt, dokupuje ziemię, zatrudnia pracowników, po czym występuje do Sejmu o uposażenie? - Jeśli poseł deklaruje, że nie ma dochodu lub jego dochód jest mały, nie mamy powodu mu nie wierzyć - mówi wicemarszałek Sejmu Olga Krzyżanowska. - Zakładamy, że jest poważnym człowiekiem i mówi prawdę. Marszałek Krzyżanowska przyznaje, że system przyznawania uposażeń ustalony przez ustawę o wykonywaniu mandatu posła i senatora nie jest doskonały. Prezydium Sejmu nie ma możliwości zweryfikowania, czy poseł mówi prawdę o swoich zarobkach. Nie sprawdza też po jakimś czasie, czy jego sytuacja zmieniła się na lepsze. Zobowiązuje tylko posła, by sam to zgłosił. - Wszystko zależy od przyzwoitości posła - mówi Olga Krzyżanowska.
W Polsce obowiązuje od roku ustawa o wykonywaniu mandatu posła i senatora, która stanowi, że jeśli posłowie i senatorowie pracują zawodowo poza parlamentem, to dostają dietę, lecz nie dostają uposażenia przysługującego posłom i senatorom zawodowym, chyba że wystąpią o nie z prośbą, a Sejm się zgodzi. PSL wniosło skargę do Trybunału Konstytucyjnego, argumentując, że różnicowanie posłów pracujących i niepracujących poza Sejmem jest różnicowaniem obywateli wobec prawa. Trybunał Konstytucyjny orzekł jednak, że posłowie, którzy nie porzucili zawodowego zajęcia na rzecz pracy w Sejmie, nie muszą otrzymywać pełnego uposażenia.
LEKTURY: Powieść Dariusza Bitnera "Rak" Lęk przed nieznanym JANUSZ DRZEWUCKI Osią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie policyjne, któremu poddany zostaje młody człowiek. Co jest powodem przesłuchania, nie wiemy. Na wezwaniu napisano tylko, że ma się stawić na komendzie "w charakterze świadka" i że "stawiennictwo obowiązkowe". Bohaterowi "Raka" nikt nigdy jednak nie wyjaśni, jakiego zajścia, wypadku czy też przestępstwa był świadkiem. Przebieg przesłuchania może zresztą wskazywać, iż niewykluczone, że dochodzenie toczy się przeciwko niemu. Przyczyną śledztwa jest prawdopodobnie zawód, do uprawiania którego młody człowiek przed milicjantami przyznaje się na samym początku. Tym zawodem jest pisarstwo. Udowadniając, że jest pisarzem - chociaż formalnie nie należy do żadnego związku twórczego, a jego opublikowany dorobek wydaje się niezbyt imponujący - udowadnia swoją winę. W stanie podejrzenia Aby udowodnić, że jest pisarzem, bohater "Raka" musi nie tylko odpowiedzieć na absurdalne pytanie: "jaką się pan para problematyką", ale także zrobić rzecz najbardziej dla pisarza nieznośną - opowiadać swoje opowiadania. Sytuacja, w której znalazł się bohater Bitnera, przypomina z jednej strony sytuację Josifa Brodskiego, który oskarżony o pasożytnictwo miał w połowie lat 60. przed sądem w Leningradzie udowadniać, że jest poetą, z drugiej zaś - sytuację bohatera "Procesu" Franza Kafki, Józefa K. Tej ostatniej paranteli Bitner w tekście nie ukrywa, mało tego, bohater "Raka" również nazywa się na K. Jego nazwisko brzmi - Kaczorek. Czy jednak ktoś o takim - symptomatycznym?, banalnym?, zabawnym? - nazwisku może być skazany na los tak tragiczny, jak los bohatera jednej z najwybitniejszych powieści XX wieku? Cóż, Kaczorek nie rozumie opresji, w jaką popadł, boi się. Ma pełną świadomość beznadziejności swojego położenia. Prowadzony na przesłuchanie wie, że jest winny, chociaż jeszcze nie wie, czemu jest winny. Zdaje też sobie sprawę, że wyrok na niego zapadł, zanim zredagowano akt oskarżenia: "Minęło nas kilku mężczyzn. Każdemu bez wyjątku ten z płaszczem i aktówką oświadczał: Jest Kaczorek. Wszyscy kiwali głowami ze zrozumieniem, i odchodzili obojętnie. (...) Musiałem coś porządnie przeskrobać. Przestępstwo na skalę co najmniej ogólnokrajową. Kto wie, czy nie jestem szpiegiem aby. Najnowszym okazem mordercy i gwałcicielem kobiet. Każdy, kto usłyszy moje nazwisko, wie od razu, o co chodzi. Tylko ja nie wiem. Tylko mnie moje tak niewinnie brzmiące nazwisko myli. Coś szykują. Mają jakieś plany. Obedrą mnie na przykład ze skóry. Jest świetny, wyostrzony hak, który wlezie mi pod żebra. Stąd te uśmiechy, skurcze ust. Już się cieszą z tego, co będzie. Jest Kaczorek. Będzie zabawa. Szykują rożen". Ale być może są to tylko zrodzone z lęku uzurpacje Kaczorka? W rzeczywistości milicjantom wydaje się on kimś żałosnym i groteskowym, kto niemal do trzech zliczyć nie potrafi. Prędzej czy później - gdy już go nastraszą, gdy pobawią się jego kosztem - zapewne zwolnią go. Prawdziwy dramat nie odbywa się zatem pomiędzy przesłuchującymi a przesłuchiwanym, lecz w wyobraźni bohatera. Od tego, co Kaczorek mówi milicjantom, ważniejsze jest to, czego im nie mówi, czego im powiedzieć nie chce, a co tylko mu się w głowie kołacze, o czym uporczywie myśli. Tym sposobem Dariusz Bitner prowadzi w "Raku" podwójną grę: po pierwsze - pomiędzy bohaterami utworu, po drugie - między sobą, autorem, a nami, czytelnikami. Relacja z przesłuchania jest inkrustowana cyklem opowiadań Kaczorka, całość składa się z krótkich sekwencji narracyjnych, przedzielonych rozmyślaniami bohatera, do tego dochodzą wyjątki z pisarskiego notesu samego Dariusza Bitnera. Mamy tu więc do czynienia z narracją wielopłaszczyznową. Pisarzowi życie wydaje się co najwyżej "kompilacją dygresji". I tak właśnie chciałby skomponować swój utwór. Tym samym podsuwa nam jeszcze jeden trop metaliteracki, a więc to, co nie od dziś stanowi o specyfice jego prozy. "Rak" to nie tylko rzecz o kryminalnym zaplątaniu młodego twórcy, to przede wszystkim wypowiedź o tym, co to znaczy być pisarzem. Jednym z głównych tematów zarówno rozmowy na komendzie, jak i kontemplacji samego autora jest proces powstawania dzieła literackiego. W stanie wojennym Nie będę ukrywał, że "Rak" jest, według mnie, jedną z najważniejszych książek prozatorskich, jakie ukazały się w ubiegłym roku. Nie sposób przy tej okazji nie wspomnieć, że - jak wynika z dat umieszczonych pod tekstem - swoją opowieść pisał Bitner od kwietnia 1981 do sierpnia 1983, drukiem zaś ukazała się w 1985 roku, w marcowym numerze "Twórczości". Miała być jednym z głównych ogniw prozatorsko-eseistycznej książki "Sam w śmietniku słów", którą do publikacji przyjęło wydawnictwo "Czytelnik". Jak autor wspomina: "Udało się jej dobrnąć do postaci szczotki, z datą na stronie tytułowej 1989, i tu zmarła śmiercią męczeńską na ołtarzu nowego ładu gospodarczego". Za nie opublikowany tom "Sam w śmietniku słów" Bitner otrzymał w roku 1990 Nagrodę im. Edwarda Stachury. Mało tego, w 1991 roku przyznano mu Nagrodę im. Stanisława Piętaka za czekający na książkową edycję zbiór mikropowieści "Trzy razy", który do księgarń trafił kilka lat później. W ciekawych czasach żyliśmy. To fakt, opowieść Bitnera powstała w stanie wojennym, jednak opowieścią o stanie wojennym nie jest. Być może dzięki temu, że nie ma nic wspólnego z obowiązującą wówczas w naszej prozie konwencją socrealizmu a rebours, uchroniła się przed niebezpieczeństwem anachronizmu, okazała się tekstem odpornym na działanie czasu. Chyba że dla kogoś decydujące znaczenie ma to, że w opowieści występują milicjanci a nie policjanci. Świadomość zła Ambicją Bitnera jest "Przedstawić świat, jakiego nie chcielibyśmy znać. (...) Koszmar spychany w nieświadomość, ale przecież i świat w sobie: wyeksponować". Tematami utworów, które Kaczorek relacjonuje podczas przesłuchania, są: samotność, choroba, przemoc, gwałt, samobójstwo, morderstwo, śmierć. Człowiek w jego narracjach nie zawsze brzmi dumnie, bynajmniej nie jest istotą anielską. Wręcz przeciwnie: "w moich opowiadaniach egzystują ludzie-sowy, ludzie-pająki, ludzie-dynie, ludzie-kukły, szmaty, smrody, twarze nie myte, zapocone, z kilkudniowym brudem wciśniętym w zmarszczki na szyi, wokół oczu, ludzie-pokraki, snujące się wszędzie zwidy". Bitner dosadnie i brutalnie mówi nam, że człowiek z natury jest bardziej zły, niż dobry, że główną jego predylekcją jest skłonność do występku, grzechu, zbrodni, ale także do samounicestwienia. "Zło można równie dobrze wyładować na sobie" - notuje w swoim notesie i zaraz dodaje: "To najdłuższe samobójstwo z wynalezionych przez człowieka". Zadaniem pisarza wydaje się opisywanie prawdziwości, autentyczności ludzkiej natury - bez upiększeń. Za wieloma, cytowanymi zresztą w utworze, pisarzami powtarza Bitner, że aby być dobrym twórcą, czyli takim, któremu się wierzy, musi "babrać się w najwredniejszych zakamarkach człowieka. Bo cóż dobitniej świadczy o człowieczeństwie, jak nie świadomość istnienia zła". Nie kryje przy tym, że to Jean Genet uzmysłowił mu pisarską powinność, polegającą na tym, iż twórca na siebie musi brać nikczemności i podłości stworzonych przez siebie postaci, co w końcu oznacza, że sam nie jest bez winy. Proza uprawiana przez Dariusza Bitnera jest wybitnie podmiotowa, jej zasadnicze zagadnienia ogniskują się wokół osoby twórcy, wokół jego cogito. "Świat według mnie" to nawiasem mówiąc tytuł jego nowej, czekającej na wydanie, książki. Świadomość wyobraźni Pisarstwo według Bitnera nie sprowadza się do opowiadania mniej lub bardziej zabawnych dykteryjek z umoralniającym przesłaniem. Literatura nie jest też dla niego zabawą czy grą. Temu autorowi nieustannie - w każdym utworze - idzie o powiedzenie choćby cząstki prawdy o człowieku. Rzecz jasna, unaocznienie prawdy w literaturze jest grą, ale grą o dużą, być może nawet największą stawkę, bowiem szukając prawdy o człowieku jako takim, Bitner nie udziela sobie taryfy ulgowej. Powiem więcej, jeśli kogoś w swych narracjach na pewno nie oszczędza, to przede wszystkim samego siebie - jako pisarza i jako człowieka właśnie. Nie ukrywa przecież, że wszystko to, o czym opowiada milicjantom Marian Kaczorek, jest sprawą jego, Dariusza Bitnera, wyobraźni, nawet jeśli ktoś pochopnie stwierdzi, że jest to chora wyobraźnia. Przesłuchującym milicjantom opowiadania Kaczorka wydają się abstrakcją, czystym zmyśleniem, a więc czymś ich bezpośrednio nie dotyczącym i nie dotykającym. Ich przerażenie wzbudzi dopiero historia człowieka żyjącego obsesyjnym lękiem przed chorobą nowotworową. Na pytanie jednego z zirytowanych funkcjonariuszy: miał tego raka czy nie? - pisarz ani chce, ani może odpowiedzieć. Pisarz żywi się przecież wątpliwościami, domysłami, przeczuciami. To one są najczęściej źródłem panicznego strachu. Taki sam strach wywołać mogą, przytoczone pod koniec tekstu, fragmenty lekarskiej broszurki o raku napisanej naukowo obiektywnym, a więc "nieludzkim", językiem. Nic nie jest tak straszne jak lęk przed nieznanym. Strach jest tym większy, im mniej możemy być czegokolwiek pewni. Ten strach jest niezależny od czasu historycznego. To jest nasz, najbardziej własny, strach. Dariusz Bitner "Rak". Wstęp Henryk Bereza. Wydawnictwo Basil, Szczecin 1998. Dariusz Bitner (ur. 1954) zadebiutował w 1979 roku książką "Bajka". Na jego dorobek składają się powieści "Ptak" (1981), "Cyt" (1982), "Kfazimodo" (1989), zbiory mikropowieści "Owszem" (1984), "Trzy razy" (1995), "Pst" (1997), tom opowiadań "Bulgulula" (1996), tom literackich felietonów "Ciąg dalszy" (1989) oraz książka eseistyczna "Chcę, żądam, rozkazuję" (1995). Jest autorem książki dla dzieci "Opowieści Chrystoma" (1992).
Osią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie policyjne, któremu poddany zostaje bohater noszący banalne nazwisko Kaczorek. Przyczyną śledztwa jest prawdopodobnie jego zawód, czyli pisarstwo. Autor posługuje się narracją wielopłaszczyznową, przeplatając relację z przesłuchania opowiadaniami Kaczorka oraz wyjątkami z własnego pisarskiego notesu. Marian Kaczorek, który nie wie, co jest powodem przesłuchania, panicznie się boi. Natomiast przerażenie przesłuchujących go milicjantów wzbudzi jedno z jego opowiadań - historia człowieka żyjącego obsesyjnym lękiem przed chorobą nowotworową. Nic nie jest tak straszne, jak lęk przed nieznanym - zdaje się mówić autor. "Rak" to również wypowiedź o tym, co to znaczy być pisarzem. Według Bitnera zadaniem pisarza jest opisywanie prawdziwej ludzkiej natury - bez upiększeń. Bitner mówi, że główną predylekcją człowieka jest skłonność do występku, grzechu, zbrodni, a także do samounicestwienia, twórca zaś musi brać na siebie podłości stworzonych przez siebie postaci.
MEDIA Nieoczekiwana koalicja AWS - PSL - SLD Komentarz: Radiowa transakcja Nowy prezes Polskiego Radia Ludowiec Ryszard Miazek został nowym prezesem publicznego radia. Zmian w zarządzie dokonano głosami ośmiu członków rady nadzorczej związanych z AWS, PSL i SLD. Tylko przewodniczący rady Andrzej Długosz (związany z UW) sprzeciwił się tej zmianie. - Jeżeli ktoś z AWS powie mi teraz, że w mediach rządzi koalicja SLD - PSL - UW, to będę mu się śmiał w twarz - mówił tuż po głosowaniu kompletnie zaskoczony Andrzej Długosz. Rada zdecydowała się we wtorek wieczorem przyjąć dymisję dwóch ludowców w zarządzie PR: prezesa Stanisława Popiołka i Henryka Cicheckiego. Ich miejsce zajęli Ryszard Miazek (prezes telewizji publicznej w latach 1996 - 1998, redaktor naczelny "Zielonego Sztandaru") oraz wysoki rangą działacz PSL Stanisław Kolbusz. Zmian we władzach publicznego radia spodziewano się od wielu tygodni, ale AWS i UW skutecznie je dotąd blokowały. Ludowcy chcieli wymienić swoich przedstawicieli po incydencie z początków października ubiegłego roku. Wtedy to jeden z dyrektorów PR opisał w liście do prezesa Popiołka, jak skutecznie wzmacniana jest obecność ludowców na antenie stacji. We wtorek na kolejnym już posiedzeniu rady nadzorczej w tej sprawie AWS nieoczekiwanie zmieniła zdanie i głosowała razem z SLD i PSL. AWS: to nasz pierwszy ukłon - Jak Kali ukraść krowę, to dobrze, jak Kalemu ukraść krowę, to źle - tak skomentował krytyczne opinie UW o decyzji rady nadzorczej sekretarz Klubu AWS Andrzej Szkaradek. Jego zdaniem prawica dotąd tylko traciła na pozostawaniu w opozycji, bo - w przeciwieństwie do swojego rządowego koalicjanta - nie miała żadnego wpływu na media publiczne. - To nasz pierwszy ukłon w stronę ludowców. Chcemy, by wszystkie ugrupowania miały wpływ na to, co się dzieje w mediach - wyjaśnia Szkaradek. Wspólnego głosowania z SLD nie traktuje jako porażki prawicy, która dotąd głośno odżegnywała się od takich sojuszy. - Porażką jest brak współpracy z UW - twierdzi sekretarz Klubu Akcji. Wspólne głosowanie przedstawicieli AWS i SLD "ani zmartwiło, ani ucieszyło" rzecznika Klubu SLD Andrzeja Urbańczyka. Czy to początek współpracy prawicy z lewicą? - Nie widzę w tym nic złego. Skoro członkowie rady nadzorczej współpracują ze sobą, nie bacząc na interesy polityczne, to dowód na to, że dochodzi do odpolitycznienia mediów publicznych - ocenia Urbańczyk. Marek Sawicki, wiceprezes PSL, również utrzymuje, że nominacji Miazka nie należy traktować jako decyzji politycznej. - Tu układy polityczne nie miały znaczenia - mówi. Jego zdaniem nowy prezes PR nie jest osobą zaangażowaną politycznie, ale dobrym fachowcem i menedżerem. - Sądzę, że właśnie dlatego zaakceptowała go AWS, pamiętając, iżto właśnie Miazek wyprowadził TVP z bardzo trudnej sytuacji - uważa lider PSL. Tymczasem prawicowy członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jarosław Sellin nie ukrywa, że z jego punktu widzenia nie ma różnicy między byłym prezesem a obecnym. - Poprzedni prezes oficjalnie przecież akceptował polityczne nominacje na stanowiska w Polskim Radiu. Nie przypuszczam, by obecny prezes prowadził inną politykę - mówi. Nowy sojusz? Niektórzy działacze prawicy liczą na to, że wtorkowe głosowanie będzie pierwszym krokiem do rozbicia sojuszu medialnego SLD, PSL i UW. - Skłócenie tego frontu jest dla nas korzystne - mówi polityk AWS. Czy jednak koalicja z ludowcami i postkomunistami może być trwała? - PSL nigdy nie ukrywało, że w wielu kwestiach programowych bardzo mu blisko do AWS. Cieszyłbym się także, gdyby Akcja zaakceptowała ewentualny sojusz z SLD. PSL jest partią środka i chętnie będzie współpracować z obiema stronami - zapewnia Marek Sawicki. Jednak zdaniem niektórych obserwatorów głosowanie rady nadzorczej może jeszcze bardziej scementować dotychczasowy układ panujący w mediach. - Unia przez wiele tygodni dzielnie trzymała się w radiu razem z nami. A teraz pokazaliśmy im figę - martwi się jeden z prawicowych polityków. Podobny pogląd wyraża Jerzy Wierchowicz, szef Klubu UW: - AWS dowiodła, że jest niewiarygodna. - Nie ma sensu płakać za Unią, bo gorzej z nią już być nie mogło. Nigdy nie troszczyła się o nasz interes, zawsze o własny, a my tylko na tym traciliśmy - odpowiada na to inny polityk prawicy. - Akcja jest uczciwsza choćby dlatego, że jako ugrupowanie niczego w radiu nie zyskała. Unia też nic nie straciła, a przy okazji załatwiliśmy ważną dla państwa sprawę: zgodę na powołanie szefa Instytutu Pamięci Narodowej. Według nieoficjalnych informacji, właśnie obiecane poparcie ludowców dla nowego kandydata na prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Andrzeja Chwalby (prorektora Uniwersytetu Jagiellońskiego) było ceną za wejście AWS w układ z ugrupowaniami wywodzącymi się z dawnego systemu. - Ale czy można wierzyć ludowcom? - drwi jeden z polityków prawicy, przeciwny takim sojuszom. - Popierając Miazka, wygłupiliśmy się niemiłosiernie. Mam tylko cichą nadzieję, że nie skompromitujemy się drugi raz, gdy ludowcy zapomną o naszym układzie podczas głosowania na szefa IPN. LUZ, M.D.Z. Od powołania koalicji z UW w 1997 roku AWS zabiegała o zlikwidowanie monopolu ludowców i SLD w mediach publicznych. Już w umowie koalicyjnej AWS i UW zapisały, że "wolne, rzetelne i bezstronne media publiczne są gwarantem rozwoju demokracji". Koalicja zapowiedziała zmianę formuły Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz przekształcenia Telewizji Polskiej i Polskiego Radia w "instytucje prawdziwie publiczne i obiektywne". W tym celu miała zostać przeprowadzona "konieczna nowelizacja" ustawy o radiofonii i telewizji. Unia wybrała jednak współpracę z SLD, dzięki której rekomendowane przez nią osoby (m.in. Juliusz Braun w Krajowej Radzie, Walter Chełstowski w TVP, Eugeniusz Smolar w PR) weszły w skład władz instytucji medialnych. Po kilku kryzysach koalicyjnych AWS udało się nakłonić UW do podpisania w październiku ubiegłego roku. aneksu do umowy koalicyjnej, w którym znalazła się m.in. zapowiedź "podjęcia skutecznych działań służących budowie wolnych, rzetelnych i bezstronnych mediów w sposób określony w umowie koalicyjnej". Aneks nie doprowadził jednak do żadnych zmian we władzach publicznych mediów. KOMENTARZ Radiowa transakcja Jedną z nielicznych instytucji, cieszących się dużym zaufaniem społecznym, jest Polskie Radio. Udało mu się nie tylko utrzymać dominującą pozycję na konkurencyjnym rynku mediów, ale również autorytet związany z szanowaną i cenioną ofertą programową. Instytucja o tak dobrej reputacji nie powinna być poddawana niejasnym partyjnym rozgrywkom albo być przedmiotem politycznych transakcji. Za mało jest instytucji obdarzonych autorytetem, by nadwyrężać je przez tego typu zachowania. Wczorajsza decyzja rady nadzorczej Polskiego Radia o wymianie dwóch członków zarządu na dwóch innych daje podstawy do przypuszczeń, że kryją się za nią niekoniecznie względy merytoryczne. Odwołanie - bez podania powodów - prezesa oraz członka zarządu instytucji zaufania publicznego, zarazem spółki prawa handlowego, i powołanie na ich miejsce redaktora naczelnego PSL-owskiego "Zielonego Sztandaru" oraz partyjnego urzędnika pozostawia wątpliwości. Nawet jeśli prezes sam podał się do dymisji, jej przyczyny powinny być chociaż podane do publicznej wiadomości. W przeciwnym razie nie uniknie się pytań, czy jest to dymisja merytoryczna czy polityczna. Bożena Wawrzewska
Rada nadzorcza wybrała nowego prezesa Polskiego Radia. Został nim przedstawiciel PSL. Było to możliwe dzięki nieoczekiwanej postawie AWS, której przedstawiciele głosowali wbrew woli UW, swojego koalicjanta. Zachodzi obawa, że decyzja rady miała charakter polityczny. Poparcie AWS było uwarunkowane zgodą Ludowców na mianowanie szefa IPN. Polskie Radio nie powinno być areną politycznych rozgrywek.
Partyjny sąd wyrzucił z SLD byłych szefów dębickiego Sojuszu Wojna na dole JÓZEF MATUSZ Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni. Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD. - To nie jest wielka strata dla Sojuszu. Z tymi ludźmi nie jest nam po drodze - tłumaczy Kazimierz Jesionek, który przewodniczył rozprawie przed Krajowym Sądem Partyjnym SLD. Mówi, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych, oczerniali działaczy krajowych władz partii, a z wnioskiem o ich wykluczenie wystąpili posłowie Janas i Ciesielski. Legitymacja SdRP 001 Czterdziestojednoletni Zbigniew Kozioł był w PZPR, a w styczniu 1990 roku uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP. Do dziś przechowuje legitymację członka założyciela z numerem 001 i podpisami Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. - Jestem dumny z tej legitymacji i z wielkim bólem przyjąłem partyjny wyrok. Nie spodziewałem się, że po jedenastu latach aktywnej pracy na rzecz partii zostanę tak brutalnie potraktowany tylko dlatego, że nie chciałem ukrywać matactwa i szwindli - mówi z żalem były wiceprzewodniczący i skarbnik powiatowego SLD w Dębicy. Wierzyła w partię Maria Mazur, była przewodnicząca Rady Powiatowej SLD w Dębicy i, do momentu wyrzucenia z SLD, członek Rady Wojewódzkiej SLD w Rzeszowie, tłumaczy, że nie interesowały ją stołki i partyjne zaszczyty. - Nigdy nie upaprałam się w żadnym bagnie, nie upychałam swoich ludzi na stanowiska, co teraz stało się modne. Zdecydowałam się szefować dębickiemu SLD tylko dlatego, że prosili mnie o to ludzie młodzi i uwierzyłam, iż możemy razem coś zrobić - opowiada. Wiele lat przepracowała w administracji państwowej. W 1994 roku skończyła Szkołę Praw Człowieka przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Warszawie. Jest wolontariuszem fundacji na teren Dębicy. - Reaguję wszędzie tam, gdzie widzę, że prawo jest łamane, a tu okazało się, iż za przestrzeganie prawa dostałam po łapach. W 1997 roku kandydowała na senatora w okręgu tarnowskim. Niewiele jej zabrakło do senatorskiego mandatu. Była w Ogólnopolskim Honorowym Komitecie Wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego i podkreśla, że podziękowanie od prezydenta było dla niej największym zaszczytem. - Po tym wyroku nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Może to zabrzmi zarozumiale, ale zdumiewa mnie, z jaką lekkością SLD pozbywa się takich ludzi jak ja, która tworzyłam partię w Dębicy. Wierzyłam, że będzie to partia rozsądku, budująca państwo prawa - mówi. Nie pozwolę, aby nazywano mnie palantem W dębickim SLD iskrzyło od początku istnienia organizacji. Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości, szczególnie w Radzie Miejskiej SLD oraz w dębickim biurze poselskim Stanisława Janasa, które jego zdaniem było podwójnie finansowane. - Lokal był wynajmowany od "Społem", płaciła za niego Kancelaria Sejmu, a asystent posła Janasa, Stanisław Skawiński, brał też pieniądze na wynajem lokalu z kasy partyjnej. To nie były duże kwoty, ale ważne są zasady. Zażądałem zwrotu tych pieniędzy - mówi. - To są bzdury, zwykłe pomówienia. Jeżeli to się ukaże w gazecie, pójdę do sądu - grozi Stanisław Skawiński, szef miejskiego SLD w Dębicy, do niedawna asystent posła Janasa, a po wyborach dyrektor biura poselskiego Edwarda Brzostowskiego. Kozioł domagał się wyjaśnień od posła Janasa, a gdy ten nie reagował, na jednym z posiedzeń SLD w Dębicy nazwał posła palantem, który psuje reputację partii. - Poseł Janas obraził się jednak dopiero po kilku miesiącach i sporządził notatkę służbową, domagając się wyrzucenia mnie z partii - dodaje. - Złożyłem skargę, bo nie pozwolę sobie, aby jakiś Kozioł nazywał mnie palantem - ripostuje poseł Janas. - Nic nie wiem o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Słyszałem, że sprawdzała to komisja rewizyjna i nie dopatrzyła się żadnych uchybień. Z protokołu Wojewódzkiej Komisji Rewizyjnej SLD w Rzeszowie wynika, że podczas kontroli Rady Miejskiej SLD w Dębicy przeprowadzonej 23 lutego 2001 roku stwierdzono wiele nieprawidłowości. Komisja dopatrzyła się m.in. braku podstawowych dokumentów dotyczących działalności partyjnej, sprawozdań finansowych, a także dopatrzyła się wydatków bez tytułu prawnego. Stanisławowi Skawińskiemu polecono zwrócić niesłusznie wydane pieniądze z tytułu czynszu, rozmów telefonicznych, energii elektrycznej, sprzątania lokalu. - To była niewiarygodna i stronnicza komisja rewizyjna - odpowiada Skawiński. I dodaje: - W partii porządek musi być. Ciesielski powiedział, że te dwie osoby nie mogą dalej bruździć, bo to nie jest prywatny folwark. Koziołowi się wydaje, że wszyscy są winni, a tylko on jest święty. Kozioł ofiarny Poseł Ciesielski złożył do Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie wniosek o wykluczenie z partii Marii Mazur i Zbigniewa Kozioła za zachowanie niegodne członka partii. Powodem był brak wotum zaufania, którego oboje nie otrzymali na konwencji SLD w Dębicy, według Ciesielskiego uchylali się też od złożenia rezygnacji i buntowali innych działaczy. Kozioł twierdzi, że poseł mówi nieprawdę, a tym rzekomym "niegodnym zachowaniem" było jego pytanie do posła Ciesielskiego, dlaczego broni braci Gajów z karaibskiej spółki Grand Limited, zamieszanych w aferę mielecką, których prokuratura podejrzewa o zagarnięcie kilkunastu milionów złotych? - Żaden poseł nie powinien ręczyć za facetów podejrzewanych o zagarnięcie olbrzymich pieniędzy, bo zawsze rodzi to podejrzenie, że poseł też coś uszczknął z tych milionów - tłumaczy Kozioł. Nie podobało mu się też, że poseł Janas zaczął podnajmować pokoje na biuro poselskie w lokalu wynajmowanym przez Edwarda Brzostowskiego, właściciela firmy Dexpol, w latach osiemdziesiątych wiceministra rolnictwa i twórcy Igloopolu, obecnie posła Sojuszu. - Zwróciłem posłowi uwagę, iż sytuacja, że w jednym lokalu urzęduje poseł z biznesmenem, jest korupcjogenna - tłumaczy Kozioł. Ostatecznie Maria Mazur i Zbigniew Kozioł stracili zaufanie partii, gdy sprzeciwili się kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego. - Uważałem, że Brzostowski jest za stary, nie należy do SLD, jako radny powiatowy nie poddał się ocenie powiatowego SLD w Dębicy, jego firmy nie płaciły zobowiązań wierzycielom, a ponadto jest wulgarny i nadużywa alkoholu - podkreśla Kozioł. Informację dotyczącą Kozioła "o zachowaniu niegodnym członka partii" złożył też Krzysztof Martens, mistrz świata w brydżu sportowym i wiceprzewodniczący podkarpackiego SLD. - Nie pisałem żadnych skarg na niego. Raz go w życiu widziałem i sporządziłem uwagi, że zachowywał się koszmarnie, jak stary beton partyjny. Odgrażał się, że nas załatwi - odpowiada Krzysztof Martens. Z przykrością konstatujemy Z orzeczenia Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie: "Kolega Zbigniew Kozioł, który do niedawna był jednym z liderów dębickiej powiatowej organizacji SLD, w ostatnim czasie wywierał zdecydowanie negatywny wpływ na ludzi młodych, dopiero rozpoczynających drogę politycznej działalności w szeregach SLD. Równie negatywna była jego postawa w stosunku do liderów krajowego i wojewódzkiego szczebla SLD". - W SdRP było wielu uczciwych ludzi, ale gdy powstało SLD, zaczęli się tam garnąć ludzie ze starego betonu, których interesowały tylko władza i stołki - ocenia Kozioł. W obronie krnąbrnych towarzyszy partyjnych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy dębickiego SLD. W piśmie do profesor Marii Szyszkowskiej z Komisji Etyki SLD prosili o pomoc w rozwiązaniu konfliktu. "Z przykrością konstatujemy, że istnieje podział wewnątrz naszej organizacji powiatowej na tle sposobu działalności partii. Z jednej strony jesteśmy my - w większości ludzie młodzi, niedoświadczeni w działalności politycznej, a z drugiej strony wyjadacze polityczni popierani przez posłów Stanisława Janasa i Wiesława Ciesielskiego oraz członka Rady Krajowej SLD Stanisława Skawińskiego. Niestety, druga strona nie dotrzymuje ustalonych reguł, idzie po trupach, łamiąc dobre obyczaje i statut SLD" - napisali. Zrobiono ze mnie złoczyńcę Maria Mazur i Zbigniew Kozioł po wyroku Sądu Partyjnego w Rzeszowie wydalającego ich z partii odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy. - Jest mi wstyd, bo nagle zrobiono ze mnie złoczyńcę - mówi z goryczą Maria Mazur. - Teraz już nie widzę dla siebie partii, chyba że w Prawie i Sprawiedliwości przyjmą taką lewicową aktywistkę na emeryturze - żartuje. Zbigniew Kozioł podkreśla, że jego rodzice pochodzą ze Lwowa, a tam liczył się honor. - Tego honoru zabrakło posłowi Ciesielskiemu, który koniecznie chciał się załapać na ministerialny stołek - mówi. Ma żal do kolegów z Sądu Partyjnego, że nawet nie starali się wysłuchać jego racji. - Powinni choćby sprawdzić, czy mówię prawdę. Uznali jednak, że należy wykończyć faceta, który dymi. Ps. Z posłem i wiceministrem finansów Wiesławem Ciesielskim mimo wielokrotnych prób nie udało mi porozmawiać.
Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła. Jako powód podano "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni, bo nie chcieli ukrywać matactw i szwindli. Głośno mówili o korupcji i nieprawidłowościach finansowych. Ich koledzy uważają jednak, że bezpodstawnie obwiniali wszystkich dokoła, stawiając samych siebie w roli świętych. Wniosek o wykluczenie złożył poseł Ciesielski, kiedy Kozioł i Mazur nie otrzymali wotum zaufania na konwencji SLD w Dębicy. Oboje działaczy zaprzecza, jakoby zachowywało się w sposób niegodny dla członków partii, o co ich się oskarża. W obronie wykluczonych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy z dębickiego SLD. Wystosowali pismo do Komisji Etyki SLD. Mazur i Kozioł odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał jednak w mocy wyrok Sądu Partyjnego w Rzeszowie.
PODKARPACKIE Referendum w Sędziszowie za odwołaniem radnych Między burmistrzem, posłem a plebanem JÓZEF MATUSZ W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum lokalni politycy i nie tylko politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. Mieszkający pod Sędziszowem poseł Zdzisław Pupa (AWS - "S" RI) popiera obecny układ i był przeciwny referendum. - Mam nadzieję, że się nie uda odwołać rady - powiedział. Poseł jeździł na spotkania z mieszkańcami organizowane przez przeciwników oraz zwolenników referendum. - Nie zapraszaliśmy go, ale sam przyszedł. Nagle wyskoczył na scenę, wyrwał mikrofon, zdjął marynarkę i zaczął krzyczeć - kto tu rządzi? - opowiada Zbigniew Idzik, przewodniczący komisji koordynacyjnej "Solidarności" w Sędziszowie. W referendum, po obu stronach, zaangażowali się także księża. Zwolennicy referendum twierdzą, że na przykład znany w okolicy ksiądz Eugeniusz Miłoś związany z posłem Pupą, chodząc po kolędzie, namawiał, by w niedzielę parafianie nie brali udziału w głosowaniu. Natomiast ksiądz dziekan Stanisław Ryba, proboszcz kościoła parafialnego w Sędziszowie, agitował do udziału w referendum. - W niedzielę 2 stycznia podczas nabożeństw ksiądz dziekan odczytał pismo wzywające wyborców do udziału w referendum i głosowania za odwołaniem rady - mówi Stanisław Wozowicz, przewodniczący Rady Miasta i Gminy. Z pomocą poselsko-kościelną Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Na dwadzieścia osiem mandatów osiemnaście przypadło AWS, a dziesięć wyłonionemu na czas wyborów Porozumieniu Samorządowemu. Z pomocą poselsko-kościelną radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Część radnych AWS zaczęła się jednak wycofywać z tych uzgodnień. - Zauważyliśmy, że w naszych szeregach jest opozycja i AWS zaczyna topnieć - mówi Stanisław Wozowicz, którego wybrano na przewodniczącego rady. Gdy na dwóch sesjach nie udało się wybrać Paśki, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, również związanego z AWS. Opowiedziało się za nim dziewiętnastu radnych, a przeciwni mu byli radni nazywani "grupą posła Pupy i księdza Miłosia". Wozowicz twierdzi, że osoby, które złamały ustalenia i przeszły na stronę Olesia, zrobiły to dla władzy. Przyznaje, że Oleś wiele dobrego zrobił, ale nie potrafił w odpowiednim momencie odejść. Przewodniczący zaprzecza, by był przez kogoś sterowany. - To bzdura, że o wszystkim decyduje ksiądz lub poseł. Nie wyobrażam sobie, by ktoś miał za mnie podejmować decyzje - mówii. Dodaje, że ma już jednak dość bycia radnym i bawienia się w demokrację. Tymczasem poseł Pupa nie ukrywa, że mocno pracował nad tym, aby AWS wygrała w Sędziszowie wybory. I tak się stało. - Doszło jednak do tego, że Wiesław Oleś wykiwał nas i związał się z innymi - wyznaje poseł. Chcieli uległego burmistrza - Aby to wyjaśnić, trzeba przypomnieć rok 1998. Odmówiłem wówczas księdzu Eugeniuszowi Miłosiowi odwołania dyrektorki szkoły w Zagórzycach Górnych. Domyślam się, że ksiądz musiał się poskarżyć posłowi Zdzisławowi Pupie, na którego głosował w wyborach do parlamentu. Oni chcieli burmistrza, który byłby im całkowicie uległy. Nie spodziewałem się jednak, że poseł, któremu ja i moja rodzina pomagała w kampanii wyborczej, będzie przeciwko mnie - mówi Wiesław Oleś. Twierdzi, że poseł Pupa proponował mu wcześniej dobrze płatną funkcję przewodniczącego Rady Miasta oraz prowadzenie wspólnych interesów. - Miały to być interesy o wymiarze politycznym i gospodarczym, aby zgromadzić środki na następną kampanię posła. On zawsze powtarzał, że musi się zabezpieczyć, by nie obudzić się z ręką w nocniku - utrzymuje Oleś. - To ewidentne kłamstwo. Niech nie rzuca inwektyw i nie podjudza ludzi. Przyzwyczaiłem się już do tych kłamstw, jak choćby do plotki, że ostatnio wykupiłem PGR. Lepiej by było, żeby ktoś sprawdził, jakie interesy gminne przechodziły przez "Inwest Dom" prowadzony przez brata Wiesława Olesia - odpowiada poseł Pupa. Karykatura demokracji Wiesław Oleś burmistrzem na trzecią kadencję został z poparcia Porozumienia Samorządowego, przez jego przeciwników nazywanego lewicowym, oraz grupy radnych AWS. Ta współpraca nie trwała jednak długo, gdyż radni PS wycofali poparcie dla burmistrza. - Domagali się wielu stanowisk. Zauważyłem, że zaczyna się tworzyć karykatura demokracji, nawrót do PRL. W taką demokrację, w której rządzi sitwa, nie chciałem się bawić. Chcieliśmy się połączyć z grupą radnych kierowaną przez posła Pupę. Nie chcieli o tym słyszeć - mówi Wiesław Oleś. Przewodniczący Wozowicz utrzymuje natomiast, że porozumienie było możliwe, ale Oleś stawiał jeden warunek - musi być burmistrzem. Opozycyjna AWS ponownie związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego (wcześniej nazywali ich lewicowymi) i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd. - Wotum nieufności nie wchodziło w grę, gdyż brakowało nam jednego głosu. Rada podjęła więc uchwałę o nieudzieleniu absolutorium zarządowi, którą podtrzymało Kolegium Regionalnej Izby Obrachunkowej w Rzeszowie - mówi Wozowicz. Burmistrz Oleś odwołał się od tej uchwały do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale sąd umorzył postępowanie. Pismo z sądu nie dotarło jednak do radnych i nie ma o nim wzmianki w dzienniku podawczym. Wiesław Oleś tłumaczy lakonicznie, że zawiniła młoda pracownica, która przyjmowała pocztę. Jego przeciwnicy skierowali w tej sprawie wniosek do prokuratury. Radni uciekali przed przewodniczącym Nie wiedząc o decyzji NSA, radni złożyli wniosek o wotum nieufności dla burmistrza i zarządu, ale zabrakło jednego głosu. Przewodniczący Wozowicz przypadkiem dowiedział się, że sąd dawno umorzył postępowanie, co dało podstawę do odwołania zarządu zwykłą większością głosów. - Radnych trzeba zawiadomić o sesji siedem dni wcześniej, a osoby związane z Olesiem nie przyjmowały zawiadomień. Jeździłem więc osobiście z wezwaniem do ich domów. Niektórzy uciekali na mój widok, a jednego uciekającego radnego to nawet goniłem samochodem, by mu wręczyć zawiadomienie - opowiada Wozowicz. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z Olesiem, zebrała wymaganą liczbę podpisów i złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. Na sesji 29 listopada 1999 roku odwołano zarząd i burmistrza Olesia. - Przez lata sprawowania tego urzędu moją dewizą było nie szkodzić, ale w tej kadencji zabrakło drużyny do kolegialnej gry - uważa odwołany burmistrz. Jego przeciwnicy z AWS mówią, że to on, przy poparciu Zarządu Regionu "Solidarności", w którym często gościł, był inicjatorem referendum. Od ponad miesiąca jego następcą jest Kazimierz Kiełb, radny powiatowy z AWS. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza Olesia, wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, sędzia Jan Jaskółka, zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim. - Takie są zasady demokracji. Społeczeństwo ma prawo zweryfikować osoby, które wybrało. Jest to środek dość drastyczny, ale należy sięgać po ten oręż w konieczności. Obawiam się, że może to być zaraźliwe, gdyż mam sygnały o zamiarze przeprowadzenia referendum w kolejnych gminach - mówi sędzia Jaskółka.
W Sędziszewie Małopolskim odbyło się referendum w sprawie odwołania radnych. Przed referendum samorządowcy podzielili się na dwa obozy: przeciwników i zwolenników obecnego układu. Radę popiera m.in. poseł AWS Zdzisław Pupa. W kampanię po obu stronach zaangażowali się także księża, którzy nawoływali lub zniechęcali do udziału w referendum. Spory między radnymi zaczęły się zaraz po wyborach. Samorządowcy AWS z posłem Pupą i księdzem Eugeniuszem Miłosiem wskazali kandydata na burmistrza. Pozostali radni utworzyli Porozumienie Samorządowe. Część radnych zaczęła się jednak wycofywać, pojawił się inny kandydat, dotychczasowy burmistrz Wiesław Oleś. Pupa i Miłoś chcieli uległego burmistrza. Poseł proponował Olesiowi funkcję przewodniczącego Rady Miasta i wspólne interesy, a potem wystąpił przeciwko niemu. Ostatecznie dzięki Porozumieniu Samorządowemu i grupie radnych z AWS Oleś ponownie został burmistrzem. Z czasem radni PS zaczęli rządać stanowisk i wycofali swoje poparcie. Radni AWS i PS połączyli siły i postanowili odwołać burmistrza Olesia, nie udzielili też absolutorium zarządowi. Oleś odwołał się do sądu administracyjnego, ale sąd umorzył sprawę. Ta decyzja pozwoliła radnym odwołać zarząd zwykłą większością głosów. Przewodniczący Stanisław Wozowicz osobiście informował radnych o sesji. Niektórzy uciekali na jego widok. Tymczasem grupa sołtysów z okolicznych wsi złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania rady. Na sesji odwołano zarząd i burmistrza. Tego samego dnia komisarz wyborczy w Rzeszowie zarządził przeprowadzenie referendum. Społeczeństwo ma prawo do weryfikacji wybranych radnych.
The Race - wyścig jakiego nie było Sztorm na żywo KRZYSZTOF RAWA Rozpoczynający się 31 grudnia 2000 roku The Race, ma stać się pokazem możliwości technicznych współczesnego jachtingu, rozwoju technologii telekomunikacyjnych, ma dowieść siły marketingowej wielkich wydarzeń sportowych, a także potęgi finansowej sponsorów tego przedsięwzięcia. W Polsce patronem prasowym The Race jest "Rzeczpospolita". Założenia regulaminowe są jasne i zwięzłe. Około dziesięciu superjachtów wystartuje 31 grudnia 2000 roku o północy z Barcelony, przepłynie bez pomocy z zewnątrz i zawijania do portów trzy oceany: Atlantycki, Indyjski i Spokojny, ominie trzy przylądki: Dobrej Nadziei, Leuuwin oraz Horn. Najlepszy po około dwóch miesiącach powinien wpłynąć do Starego Portu w Marsylii. Nie ma ograniczeń typów i wielkości jachtów, nie ma podziału na klasy, za to są twarde kwalifikacje do wyścigu głównego, które mają wyłonić naprawdę najlepszych. Jak dotychczas awans do The Race zdobyła jedynie załoga kapitana Romana Paszke, która 18 lutego na katamaranie Polpharma-Warta przepłynęła w wymaganym limicie czasu jedną z pięciu tras kwalifikacyjnych: atlantycką drogę Krzysztofa Kolumba - Discovery Route z Kadyksu w Hiszpanii na Wyspę San Salvador. Śladem bohaterów Verne'a Oficjalnym celem The Race jest uczczenie przełomu tysiącleci poprzez stworzenie ogólnoświatowego (w sensie dosłownym i symbolicznym) spektakularnego widowiska sportowego. Pomysł powstał we Francji, w której wyścigi żeglarskie wywołują chyba największe w Europie społeczne emocje, co przekłada się na zainteresowanie sponsorów. Organizatorami regat są: Disneyland Paris, francuski rządowy Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo oraz France Telekom. Do rywalizacji staną wszyscy najlepsi żeglarze. W sensie sportowym jest to próba rozwinięcia znanego od 1985 roku współzawodnictwa Jules Verne Trophy, czyli regat dookoła świata, które doprowadziły rekord w opływaniu globu pod żaglami do 71 dni, 14 godzin, 22 minut i 8 sekund. To wynik uzyskany w 1997 roku przez Francuza Oliviera de Kersausona na trimaranie Sport Elec. Pierwszym rekordzistą tej rywalizacji, który pokonał wyznaczoną przez Verne'a symboliczną książkową barierę 80 dni był też Francuz Bruno Peyron. Na katamaranie Commodore Explorer (obecnie Polpharma-Warta) przepłynął trasę w 79 dni, 15 minut i 56 sekund. Kamery na maszt Wymiar medialny The Race jest tak samo ważny jak sportowy, a może nawet ważniejszy. W programie regat mówi się o dotarciu z przekazem do 7,5 miliarda odbiorców w ponad 170 krajach w trakcie trwania całego wyścigu. Dystrybucję telewizyjnego obrazu i pełną opiekę medialną zlecono firmie Trans World International (TWI), czyli filii International Management Group (IMG) założonej w 1960 roku przez Marka MacCormacka. IMG ma w ręku ogromną władzę nad światowym sportem. Zarządza m. in. turniejem wimbledońskim, turniejami golfowymi British Open i US Open, prowadzi interesy wielu sław takich jak Andre Agassi, Pete Sampras, czy słynny skiper (dowódca jachtu) Dennis Conner, jeśli wrócić do żeglarstwa. Agencja TWI zajęła się żeglarstwem w latach 80. i to od razu wydarzeniami z najwyższej półki. Od 20 lat do dziś zarządza m. in. Pucharem Ameryki, jest odpowiedzialna za prestiżowe regaty Whitbread (wyścig dokoła świata załogowych jachtów jednokadłubowych). Wedle szefów TWI właśnie w The Race powinny zostać pobite rekordy transmisji regat Whitbread z 1997/98 roku: ponad 800 godzin programów na całym świecie. W tym celu każdy jacht dostanie na pokład 10 kamer, możliwe będą relacje na żywo z wybranego miejsca oceanu i jednostki. Przewiduje się transmisje na okrągło w internecie i na żądanie rozmowy z wybranymi członkami załogi. Słowem wykorzystane ma być wszystko, co daje współczesna technika satelitarna, teletransmisyjna i multimedialna. Wszystkie obrazy i dźwięki będą rozprowadzane przez Centrum Medialne w Paryżu. Wabik na sponsorów Cała ta moc technologii posłuży do do zaprezentowania sponsorów wydarzenia, czyli tych, którzy zapłacą za wykorzystanie supernowoczesnych jachtów jako nośników reklamowych. Szczegóły wielu kontraktów w The Race zapewne pozostaną nieznane, ale dla przeciętnego widza będzie jasne, że największe logo na głównym żaglu każdego z jachtów należy do sponsora tytularnego, także kolorystyka jednostki podlega ścisłym prawom rynku. Miejsc na umieszczanie reklam jest w żeglarstwie dużo, bo oznaczyć można nie tylko ogromne żagle (na niektórych jachtach powyżej 1000 m kw.) i kadłuby, ale także pokłady (widok z helikoptera!), bomy, pokrowce na żagle, a także stosownie ubrać zespół, postawić flagi, balony i namioty w portach, wreszcie pomalować samochody dostawcze. Wielkim wabikiem na sponsorów stał się głośny przykład mało znanej grupy kapitałowej zajmującej się obrotem wierzytelności Intrium Justitia, która w regaty Whitbread 1993/94 zainwestowała 3 mln funtów szterlingów i uzyskała wedle wyliczeń szwedzkiej agencji marketingowej Imedia AB zwrot z inwestycji w postaci czasu antenowego i publikacji o wartości 28 622 178 funtów. Żeby być dokładnym, przez parę miesięcy trwania regat o Intrium Justitia napisano w prasie dziewięciu krajów zachodnioeuropejskich 10 548 razy, w radiu mówiono 1124 minuty, a w telewizji pokazano przez 5448 minut. Cena akcji grupy na londyńskiej giełdzie wzrosła w czasie regat o 65 procent. Ryzyko nowości Regaty The Race będą dla każdego uczestnika droższe, niż 3 mln funtów. Koszty najbogatszych można szacować na przykładzie syndykatu Club Med, który przygotowuje się do The Race mając 15 mln dolarów. Nowy superjacht Team Philips Brytyjczyka Pete'a Gossa kosztował 4,1 mln dol. Kapitan Roman Paszke, gdy wstępnie tworzył program uczestnictwa w wyścigu, planował wysokość wkładu finansowego dla sponsora tytularnego na 8 mln zł, a dla 2-3 sponsorów głównych powyżej 4 mln zł. Przy tych stawkach nie zrealizował planu budowy u francuskiego producenta nowego jachtu, tylko kupił zbudowaną w 1987 roku Polpharmę-Wartę, katamaran wcześniej znany jako Jet Services V, potem Commodore Explorer i Explorer. Być może ten pomysł okaże się najbardziej opłacalny, bo katamaran kapitana Paszke jest jednostką sprawdzoną i pobito na niej sporo rekordów współczesnego żeglarstwa oceanicznego. Większość syndykatów, które zgłosiły się do The Race buduje nowe jednostki, albo mocno przebudowuje istniejące jachty, co stanowi wyzwanie technologiczne, ale jest też ryzykowne. Doświadczeni żeglarze twierdzą bowiem, że regaty wygra nie największy, czy teoretycznie najszybszy, ale raczej najodporniejszy na awarie jacht świata. Na razie Polpharma-Warta pozostaje pierwszym jachtem, który na pewno wystartuje z Barcelony. Niedługo kolejne próby na trasach kwalifikacyjnych powinni podjąć Steve Fosset (USA) na megakatamaranie PlayStation, Grant Dalton na ClubMed (Nowa Zelandia), Cam Lewis (USA) na Team Adventure, Brytyjczyk Tony Bullimore na Millenium Challenge, jego rodak Pete Goss na Team Philips oraz tajemniczy zleceniodawca projektu o nazwie Code Zero 2. Przygotowują się także Holender Henk de Velde i Earl Edwards (USA). Jeśli wszyscy spiszą się jak należy, to wedle planów marketingowych, The Race ma szansę dostać się do grupy najgłośniejszych wydarzeń sportowych na świecie, po mistrzostwach świata w piłce nożnej, letnich igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i samochodowych mistrzostwach Formuły 1. "Srebrny Sekstant" dla Lecha Kosakowskiego Kapitan Lech Kosakowski otrzymał w piątek w Gdańsku nagrodę ministra transportu i gospodarki morskiej za 1999 rok "Srebrny Sekstant". Honorową nagrodą wyróżniono flagowy jacht ZHP - "Zawisza Czarny". Kosakowski uhonorowany został za przepłynięcie małym, siedmiometrowym jachtem śródlądowym "Nona" z Bratysławy do Miami na Florydzie. W ciągu dwóch lat żeglugi przebył prawie 9 tys. mil morskich.
31 grudnia 2000 roku o północy rozpocznie się The Race - około dziesięć superjachtów wystartuje z Barcelony, przepłynie bez pomocy z zewnątrz i zawijania do portów trzy oceany, ominie trzy przylądki: Dobrej Nadziei, Leeuwin oraz Horn i dopłynie do Marsylii. W transmisjach z wydarzenia będą wykorzystane wszystkie możliwości współczesnej techniki. Sponsorzy liczą na duże zyski.
FUNDUSZE EMERYTALNE Ile będą wynosiły prowizje Taniej niż w Argentynie W rozdziale 14 ustawy z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (DzU. nr 139 z 20.11.1997 r., poz. 934) określono, iż otwarty fundusz emerytalny (OFE) może pobierać opłaty wyłącznie w następujący sposób: 1) prowizja potrącana każdorazowo od składki do funduszy, przy czym może ona być różnicowana jedynie ze względu na staż członkowski w danym OFE, 2) prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne limitowana do 0,05 proc. miesięcznie i naliczana od wartości aktywów, 3) opłata karna za transfer do innego OFE, gdy staż członkowski jest krótszy niż 24 miesiące, maksymalną jej wysokość określi Rada Ministrów. Uważam, iż w praktyce prawie wszystkie otwarte fundusze emerytalne będą miały w początkowym okresie taką samą prowizję za zarządzanie - równą maksymalnej. Natomiast prowizje od składki, moim zdaniem, będą na początku działalności funduszy emerytalnych bardzo zróżnicowane. Dlaczego? Otóż obserwując rynek funduszy powierniczych, można stwierdzić, iż klient indywidualny zwraca dużą większą uwagę na prowizję pobieraną w chwili nabywania jednostek uczestnictwa. Prowizja ta jest bardziej dla niego zauważalna i odczuwalna. Wysokość prowizji pobieranych z aktywów funduszy powierniczych w Polsce w gruncie rzeczy znacznie się nie różni. Istotny jest też fakt, iż dopiero w chwili rozpoczęcia działalności przez otwarte fundusze emerytalne poznają one strategię cenową konkurencji. Obawiam się jedynie, aby fundusze emerytalne nie zaczęły konkurować pomiędzy sobą wysokością opłaty karnej czy wręcz nawet jej brakiem. Doprowadzić by to mogło do sytuacji, z jaką obecnie mamy do czynienia w Chile, gdzie w ciągu roku średnio co drugi uczestnik zmienia fundusz emerytalny (w Argentynie co piąty). Jest to jedna z największych wad systemu chilijskiego. Ufam jednak, iż w takiej sytuacji Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi nie pozostałby obojętny. Jaka prowizja od składki? Jak już wcześniej wspomniałem, na koniec każdego miesiąca z aktywów funduszu emerytalnego będzie pobierana prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne (PTE). Dodatkowo od każdej wpłacanej składki będzie potrącana prowizja. Spróbujmy się zastanowić, jaka może być wysokość tej prowizji od składki i tak naprawdę ile będziemy musieli zapłacić PTE za administrowanie i zarządzanie gromadzonymi na naszych rachunkach aktywami. Spróbujmy porównać je z kosztami zarządzania i administrowania funduszami emerytalnymi w Argentynie. Jest to zasadne, gdyż konstrukcja obu systemów jest w tym zakresie zbliżona. Wysokość opłaty pobieranej od składki w Argentynie została zmodyfikowana, tak aby była porównywania z rozwiązaniami przyjętymi w polskim II filarze i wynosi 25,49 proc. Jest to jedyna opłata płacona przez członka funduszu. Załóżmy, iż okres oszczędzania wynosi 40 lat, stopa zwrotu z aktywów i stopa dyskontowa 1 proc. miesięcznie. Wartość obecna przychodów PTE z tytułu opłat i prowizji byłaby taka sama, jak w AFJP (odpowiednik PTE w Argentynie), gdyby w Polsce prowizja od składki wynosiła 9,6 proc. Pojawiały się natomiast głosy, iż PTE będą ustalały jej wysokość na poziomie co najmniej 18 proc. (Marek Żytniewski: "Drogi system", "Rzeczpospolita" z 1.12.1997). Oznaczałoby to jednak, iż w powiązaniu z opłatą za zarządzanie byłoby to adekwatne do hipotetycznych 32,5 proc. prowizji w systemie argentyńskim. Zależności te ilustruje tabela 1. Nie sądzę, aby system polski miał być aż taki drogi. Wręcz przeciwnie. Jest wiele powodów, aby był on tańszy od argentyńskiego. Ważnym czynnikiem wpływającym na zmniejszenie kosztów systemu mogłoby być przyzwolenie, aby powszechne towarzystwa emerytalne mogły rozliczać straty poniesione w pierwszym roku działalności przez następne dziesięć lat, a nie - jak to jest obecnie - w ciągu trzech lat. Nie należy się spodziewać, iż osiągną one pierwsze zyski po trzech latach, natomiast koszty związane z organizacją działalności będą wysokie. Ewentualnie można byłoby umożliwić towarzystwom amortyzację tych kosztów w ciągu 10 lat. Nie byłoby to rozwiązanie nowatorskie. Taką zasadę przyjęto m.in. w Argentynie, gdzie łączne koszty początkowe funduszy emerytalnych wyniosły ok. 600 milionów USD. Rozwiązanie przyjęte w Polsce, polegające na podziale przychodów PTE na opłaty od składki i od wartości aktywów, wydaje się zasadne nie tylko ze społecznego punktu widzenia (opłata w wysokości 25 proc. składki prawdopodobnie nie byłaby psychologicznie do zaakceptowania). Przy wcześniej przyjętych założeniach wartość obecna zebranych przez 40 lat lat opłat z aktywów stanowi około 65 proc. przychodów PTE. Jest to więc silniejszy niż w Argentynie bodziec dla zarządzających aktywami do zwiększania ich wartości. Fundusze emerytalne a fundusze powiernicze Rozważmy sytuację, w której składka w tej samej wysokości jest płacona równolegle do funduszu powierniczego (FP) i otwartego funduszu emerytalnego, stopa zwrotu jest taka sama i wynosi 1 proc. miesięcznie, natomiast różna jest wysokość opłat i prowizji. Która z tych opcji jedynie z punktu widzenia wartości aktywów po 30, 40 latach będzie korzystniejsza dla przyszłego emeryta? Odpowiedź na to pytanie jest zawarta w tabeli 2. W sytuacji gdy przewidywany okres oszczędzania miałby być krótszy niż 5 czy też 10 lat (patrz tabela 2) z punktu widzenia przyszłego emeryta bardziej opłacalne byłyby prowizje i opłaty stosowane przez fundusze powiernicze niż fundusze emerytalne. Jednak biorąc pod uwagę fakt, iż jedynie osoby, które nie przekroczyły 50. roku życia, będą mogły przystąpić do II filara, możemy się spodziewać, iż okres oszczędzania będzie znacznie dłuższy niż 10 lat. Tym samym otwarte fundusze emerytalne są właściwym miejscem do lokowania składek na przyszłą emeryturę. Spróbujmy jednak nasze rozważania trochę skomplikować. Co by było, gdyby stopy zwrotu uzyskiwane przez fundusze powiernicze były wyższe, co jest bardziej realne w dłuższym okresie? Rozważmy różne możliwości. Uzyskane wyniki ilustruje tabela 3. Zauważmy, iż jedynie w przypadku, gdy osiągane stopy zwrotu przez fundusz powierniczy są znacznie wyższe w długim, bo 30-40-letnim okresie, przeciętnie o 30 procent miesięcznie (nie punktów procentowych), zasadniej byłoby lokować aktywa na potrzeby emerytalne właśnie w tego typu funduszach. Z drugiej strony, potencjalnie wyższe osiągane stopy zwrotu oznaczają konieczność podjęcia większego ryzyka. Pojawia się pytanie, jaki jest akceptowany poziom ryzyka w systemie ubezpieczeń społecznych, w którym składki są obowiązkowe. Co wybrać? Funkcjonowanie otwartych funduszy emerytalnych nie jest najtańszym rozwiązaniem, ale inne dostępne obecnie możliwości, jak chociażby fundusze powiernicze, też nie jawią się jako jednoznaczna alternatywa. Kluczową rolę odegrają sami członkowie nowego systemu. Im będzie ich więcej i im rzadziej będą dokonywali transferów, tym niższe będą koszty jednostkowe. Koszty nie są również wyznacznikiem samym w sobie. Ważny jest też poziom, zakres świadczonych usług i bezpieczeństwo. Przed powszechnymi towarzystwami emerytalnymi stoi trudne zadanie - otwarcie rachunków dla osób, które do tej pory nie posiadały nawet ROR. Nie krytykujmy więc nowego systemu ubezpieczeń społecznych za jego koszty, bo zapewne będzie on bardziej efektywny od obecnego, a przyszli emeryci oczekują czegoś więcej niż tylko inwestowania składki. * Pod pojęciem "systemu ubezpieczeń społecznych" rozumiem system obejmujący pracowników i uprawnionych członków ich rodzin, natomiast "system zabezpieczeń społecznych" jest - moim zdaniem - pojęciem szerszym i obejmuje również osoby nie objęte systemem ubezpieczeń społecznych. Autor jest zastępcą dyrektora w Biurze ds. Funduszy Emerytalnych w Banku Handlowym w Warszawie SA. Powyższy tekst stanowi wyraz wiedzy i poglądów autora i nie powinien być inaczej interpretowany.
W ustawie o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych wyczerpująco określono katalog opłat pobieranych przez OFE. Będą to trzy rodzaje opłat – prowizja potrącana każdorazowo od składki do funduszu, prowizja za zarządzanie i opłata karna za transfer do innego funduszu. Nie wydaje się, że polski system będzie drogi. Ustawodawca może wprowadzić rozwiązania zmniejszające koszty jego działania, np. rozliczanie strat w dziesięcioletnim okresie lub umożliwienie ich amortyzacji. W perspektywie dłuższego okresu oszczędzania, a taki należy założyć, OFE wypadają lepiej niż fundusze powiernicze. Nie powinno się więc krytykować nowego systemu za wysokie koszty działania. Będzie on zapewne efektywniejszy od starego. OFE gwarantują też emerytom szerszy zakres świadczonych usług i większe bezpieczeństwo.
Kiedy najważniejsze jest zwycięstwo Dopingowe menu ŁUKASZ KANIEWSKI Rosjance Larysie Lazutinej i Hiszpanowi Johannowi Muehleggowi mimo odniesionych zwycięstw odebrano w Salt Lake City po medalu. Badania antydopingowe wykazały, że oboje zażywali darbepoetynę, środek wspomagający transport tlenu przez krew. Skąd wzięli substancję? Dostęp do niej nie jest trudny, można ją kupić choćby w Internecie. Jak wiele innych środków dopingujących darbepoetyna jest stosowanym w medycynie lekarstwem. Słowo doping pochodzi z języka rdzennych mieszkańców południowej Afryki. Używali napoju alkoholowego zwanego przez nich "dope", który sprawiał, że z większym zaangażowaniem oddawali się tańcom rytualnym. Ale współczesny doping nie ma już wiele wspólnego z piciem alkoholu. Zastąpiły go bardziej wyrafinowane substancje, produkowane w nowoczesnych laboratoriach. Można je podzielić na cztery grupy: środki pobudzające (jak amfetamina); sterydy anaboliczne (np. testosteron); środki moczopędne (pomagające zmniejszyć wagę ciała) oraz środki stosowane przy dopingu krwi - jak darbepoetyna. Każda z tych substancji powoduje poważne skutki uboczne - dlatego właśnie uznano je za niedozwolone. Definicja przyjęta przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski mówi bowiem, że doping to stosowanie substancji i metod treningowych szkodliwych dla zawodnika. Środki pobudzające Amfetamina poprawia refleks i sprawność fizyczną, przyspieszając oddech i akcję serca. Podwyższa ciśnienie krwi i zmniejsza apetyt. Pierwszy raz zastosowano ją podczas drugiej wojny światowej - żołnierzom amerykańskim pomagała walczyć z sennością. Po wojnie stała się popularna wśród sportowców. W roku 1960, podczas olimpiady w Rzymie po użyciu amfetaminy zmarł duński kolarz Kurt Jensen. 7 lat później zdarzyła się kolejna tragedia. Brytyjski kolarz Tommy Simpson zginął podczas wyścigu Tour de France. Jego śmierć, spowodowaną użyciem amfetaminy, oglądali na żywo kibice przed telewizorami. Amfetamina powoduje psychiczne uzależnienie. Wśród efektów ubocznych jej działania wymienić można zaburzenia widzenia, bezsenność i zły nastrój. Nieodpowiednie użycie zakłócić może akcję serca, a nawet spowodować zupełne załamanie fizyczne. Sterydy anaboliczne W 1927 roku Fred Koch, profesor chemii organicznej na uniwersytecie w Chicago, pobrał hormony z jąder byka i poddał je działaniu benzenu i acetonu. Wyprodukowany w ten sposób testosteron próbował na zwierzętach. Zanotował, że substancja wzmaga agresję i cechy męskie. Pierwsze przypadki podawania testosteronu ludziom miały miejsce podczas drugiej wojny światowej. Aplikowano go żołnierzom niemieckich oddziałów szturmowych, by pobudzić ich agresję. Testosteron oraz inne sterydy anaboliczne wprowadzili do sportu prawdopodobnie zawodnicy radzieccy. Pewne jest, że używali ich już w roku 1952 na olimpiadzie w Helsinkach. W krajach zachodnich popularne być zaczęły w roku 1958, wraz z wynalezieniem dianabolu. Sterydy cieszyły się olbrzymią popularnością w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, szczególnie wśród trenujących sporty siłowe. Powodują przyrost mięśni i wzrost siły fizycznej. Nieodpowiednie zażywanie sterydów anabolicznych powoduje skutki uboczne: guzy i nowotwory wątroby, wysokie ciśnienie krwi, żółtawe zabarwienie ciała, tkanek i płynów organicznych. U mężczyzn pojawić się może skurczenie się jąder, bezpłodność, łysienie i podwyższone ryzyko raka prostaty. U kobiet - zarost i inne cechy męskie. U dzieci - zatrzymanie wzrostu. Środki moczopędne (diuretyki) Zwiększają wydalanie wody i sodu z organizmu. Używane są w celu obniżenia wagi ciała zarówno przez odchudzające się kobiety, jak i przez sportowców. Sięgać po nie mogą zawodnicy dyscyplin, w których dużą rolę odgrywa stosunek siły do masy ciała. W sportach walki pomóc mogą w zakwalifikowaniu się do niższej kategorii wagowej. Środki moczopędne mają też inną cechę - z ich pomocą szybko wydalić można ślady innych substancji dopingowych. Zażywanie środków moczopędnych wiąże się z ryzykiem poważnego odwodnienia. Istnieje niebezpieczeństwo niedoboru potasu, co prowadzi do kurczów mięśniowych. Mogą wystąpić gwałtowne spadki ciśnienia tętniczego, zaburzenia rytmu serca, omdlenia. Wśród kulturystów, zażywających diuretyki w celu uzyskania pożądanej rzeźby ciała, zdarzały się nagłe zgony. Doping krwi Początek lat siedemdziesiątych to gwałtowny rozwój dopingu krwi. W wyniku doświadczeń zauważono, że jeżeli pobrać od zawodnika 900 mililitrów krwi, aby po 3 - 4 tygodniach ponownie wprowadzić ją do krwiobiegu, wydolność organizmu znacznie się poprawia. Pobór tlenu wzrasta o ponad 20 proc., poziom hemoglobiny o ponad 25 proc., a czas biegu na ruchomej bieżni (aż do wyczerpania) wydłuża się o ponad 30 proc. Ta bardzo niewygodna metoda została zastąpiona przez użycie preparatu zwanego EPO (erytropoetyna). Jest to wytwarzany przez nerki hormon, który pobudza produkcję czerwonych ciałek krwi przez szpik kostny. Krew z większą ilością ciałek czerwonych lepiej transportuje tlen. Po EPO często sięgają kolarze i narciarze biegowi. Uważa się, że nieodpowiednie użycie tego hormonu może być bardzo niebezpieczne. Występuje ryzyko udaru lub ataku serca. Wykryta u Lazutiny i Muehlegga darbepoetyna jest ulepszoną, 10 razy skuteczniejszą wersją EPO. *** W 1998 roku przeprowadzono następujące badanie: 198 sportowców najwyższej klasy zapytano, czy zdecydowaliby się wziąć środek, który zapewniłby im zwycięstwo w zawodach przez pięć lat, lecz następnie zabiłby ich. 52 proc. badanych odpowiedziało pozytywnie. Dopóki takie będą proporcje, dopóty problem dopingu nie zostanie rozwiązany. Opis działania środków dopingujących na podstawie materiałów Wydziału Chemii Uniwersytetu w Bristolu. Historia dopingu w kolarstwie na podstawie artykułu B. Barwińskiego, "Cyklista" 4/98. Krzysztof Chrostowski, Zakład Badań Antydopingowych Instytutu Sportu w Warszawie Nie sądzę, żeby nauka poradziła sobie z problemem dopingu. Coraz sprawniejsze laboratoria antydopingowe i coraz precyzyjniejsze testy wykrywające w organizmie niedozwolone w sporcie specyfiki nie spełnią swego zadania tak długo, dopóki w całej sferze sportu będzie panował relatywizm moralny - i nie jako margines, lecz niemal jako norma. A tak właśnie jest. Przejawia się on w specyficznej postawie, takiej mianowicie, że "dobre i dozwolone jest to, co dobre jest dla mnie, pomaga mi w zwycięstwie i w zarabianiu pieniędzy". Niestety, tego rodzaju postawę widzi się aż nazbyt często u zawodników oraz trenerów, a także działaczy, dla których dobry wynik ich zawodnika również oznacza korzyści. Prawda jest taka, że bez dopingu wielu wybitnych mistrzów nie uzyskałoby wybitnych rezultatów. W sporcie potrzebna jest uczciwość, a tej laboratoria antydopingowe nie wymuszą, choć oczywiście uczciwym mogą pomóc. NOT. K.K. Profesor Jerzy Smorawiński, rektor AWF w Poznaniu, przewodniczący Komisji Zwalczania Dopingu w Sporcie Walka z dopingiem ma dwa podstawowe cele. Po pierwsze ochronę równości szans, aby sportowcy, którzy nie chcą brać dopingu, nie byli pokrzywdzeni. Po drugie profilaktykę młodzieży. Wypadki śmiertelne spowodowane zażywaniem dopingu są częste. Niebezpieczeństwo to nie dotyczy mistrzów, którzy mają odpowiednich doradców i narażeni są na liczne kontrole, ale właśnie ludzi młodych, którzy gotowi są brać wszystko i w każdych ilościach. Dostęp do środków dopingowych nie jest trudny, istnieje bardzo dobrze rozwinięty czarny rynek, zakupy można zrobić w Internecie albo w fitness clubie. W Polsce laboratorium antydopingowe mamy jedno - w Instytucie Sportu w Warszawie. Jest dobrze wyposażone, choć nie ma jeszcze akredytacji MKOl. Na podstawie przeprowadzanych badań powiedzieć mogę, że plaga dopingu nie jest tak powszechna, jak się sądzi. Około 2 - 3 proc. testów ma wynik negatywny. Oczywiście rzeczywisty odsetek biorących doping jest trochę większy.
Współczesne środki dopingujące wytwarzane są w specjalistycznych laboratoriach. Można je podzielić na cztery grupy: środki pobudzające, sterydy anaboliczne, środki moczopędne oraz środki stosowane przy dopingu krwi. Wszystkie środki dopingujące są szkodliwe dla zdrowia. Walka z dopingiem i relatywizmem moralnym wśród sportowców ma na celu nie tylko ochronę uczciwych zawodników, ale też profilaktykę zdrowotną.
STANY ZJEDNOCZONE Działacze chrześcijańscy oburzają się, kiedy nazywa się ich fundamentalistami Wyzwanie Pierzastego Węża RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI WOJCIECH KLEWIEC W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża - Quetzalcoatla. Wielu mieszkańców drażni widok olbrzymiej, ważącej blisko 10 ton bryły. Jak twierdzą świadkowie, rzeźba wcale nie przypomina indiańskiego boga, wywołuje natomiast mieszane wrażenia estetyczne. Miejscowych chrześcijan dodatkowo wzburzyła świadomość, że budowa pomnika ku czci pogańskiego bóstwa pochłonęła blisko pół miliona dolarów z kasy miasta, które nosi imię św. Józefa. Przeciwnicy posągu wnieśli więc sprawę do sądu. W ubiegłym roku wymiar sprawiedliwości orzekł, że nie ma nic niestosownego w obecności figury przedstawiającej boga Azteków i Majów w jednym z publicznych parków Doliny Krzemowej, światowego zagłębia techniki komputerowej. Sąd orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej". Sługom Temidy nie udało się bowiem odnaleźć żyjących wyznawców Qutzalcoatla. Straszydło na piedestale Trzy dni wcześniej ten sam sąd uznał jednak, że krzyż, który od ponad 60 lat stoi na jednym ze wzgórz okalających inne kalifornijskie miasto - San Francisco - nie może być własnością publiczną. Krzyż jest symbolem jednej tylko religii i jego obecność w miejscu publicznym pozostaje w sprzeczności z obowiązującą w Kalifornii konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych - zadecydowali sędziowie. Niedawno Sąd Najwyższy nie zgodził się uznać krzyża za "kulturalną atrakcję" San Francisco, i w ten sposób ostatecznie podtrzymał orzeczenie sądu niższej instancji. Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. - Środowiska świeckie usiłują usuwać symbole religijne z życia publicznego. Nie sądzę, aby statua na wzgórzu w San Francisco naruszała czyjeś prawa czy raziła uczucia - powiedział "Rzeczpospolitej" w rozmowie telefonicznej Peter Wilkes, pastor South Hill Community Church, jednego z protestanckich kościołów w San Jose. - Nie zapominajmy, że Ameryka to kraj bardzo religijny, ponad 90 procent ludzi wierzy w Boga. Trzeba pamiętać o mniejszościach, ale przecież większość też ma swoje prawa - uważa duszpasterz. Tymczasem posąg Quetzalcoatla w parku miejskim w San Jose był dla większości wyzwaniem. Nie dość bowiem, że za publiczne pieniądze stworzono dzieło, które - jak twierdzi pastor Wilkes - nikomu się nie podoba, to na dodatek powstało miejsce kultu pogańskiego. - Znalazła się grupa ludzi związanych z ruchem New Age, którzy zbierali się u stóp posągu Quetzalcoatla i oddawali mu cześć. Mamy tę scenę zarejestrowaną na taśmie wideo. Oczywiście nie chcemy wyolbrzymiać znaczenia grupy wyznawców New Age, niemniej nie da się zaprzeczyć, że ktoś przychodził do parku, aby wielbić Pierzastego Węża. Sąd jednak zignorował to zjawisko, uznając pogański rytuał za religię wymarłą - mówi pastor. Wykradzione słowo Przeciwników posągu Quetzalcoatla brytyjski tygodnik "Economist" określił mianem "chrześcijańskich fundamentalistów". - Nie podoba mi się ta definicja. W Ameryce słowo "fundamentalista" ma zabarwienie pejoratywne, oznacza kogoś, kto występuje przeciw rozumowi i logice. Odnosi się często do osób słabo wykształconych, które myślą w sztywny sposób. Ja przez 16 lat uczyłem przedmiotów ścisłych na różnych uniwersytetach. Publikowałem prace naukowe, niektóre zostały nawet przetłumaczone na polski - mówi pastor Wilkes. - Jestem głęboko przekonany, że intelektualne racje chrześcijaństwa są przytłaczające. Obawiam się zatem, że określenie "fundamentalista" nie bardzo do mnie pasuje. Wypowiedź pastora przypomina, że pojęcie "fundamentalizm", kiedyś odnoszące się do ideologii amerykańskich protestantów, którzy uważali, że wszelkimi dziedzinami życia powinny kierować nakazy Biblii, źródła jedynej prawdy, dziś zostało zawłaszczone na użytek propagandy i mediów. Za sprawą wiadomości przekazywanych z niektórych krajów może się bowiem często zrodzić przekonanie, że fundamentalista - islamski, chrześcijański, czy jakikolwiek inny - jest nie tylko fanatykiem religijnym, gotowym narzucać swą wiarę pozostałym, ale też zbrodniarzem. Dowiadujemy się więc, że to fundamentaliści, a nie terroryści podrzynają gardła pasażerom autobusów w Algierii, szykują się do ataku na życie papieża lub detonują bomby w izraelskich kawiarniach. Nic dziwnego zatem, że ludzie wiernie przestrzegający nakazów swej religii - czyli po prostu prawdziwie wierzący - nie życzą sobie, aby opisywać ich za pomocą tych samych pojęć, jakich używa się wobec terrorystów. - Nie jesteśmy fundamentalistami - zapewnił "Rzeczpospolitą" wielebny P.T. Mammen, jeden z protestanckich duchownych zaangażowanych w akcję obrony krzyża w San Francisco. - Co więcej, nasza grupa składa się nie tylko z osób wierzących. Poparło nas wielu mieszkańców, którzy po prostu przyzwyczaili się do obecności krzyża, a także rozmaite organizacje, niekoniecznie religijne. 95 proc. osób mieszkających w San Francisco chce, aby krzyż pozostał tam, gdzie się znajduje - twierdzi pastor. Nie wszystko stracone Przez ponad 60 lat wydawało się, że mierzący blisko 30 metrów krzyż w San Francisco - ponoć najwyższy w Ameryce - nikomu nie przeszkadzał. U jego podnóża odbywały się uroczystości religijne i pikniki. Aż okazało się, że obecność krzyża jest niezgodna z konstytucją i o jego losach musiał stanowić sąd. Jak do tego doszło? - Sprawę krzyża 10 lat temu skierowała do sądu grupa ok. 20 osób, wśród nich byli m.in. działacze ruchu na rzecz świeckości państwa. Wytoczyli miastu proces - mówi pastor Mammen. W wyniku utarczek sądowych zapadło orzeczenie, które pozwala przypuszczać, że w batalii o symbole religijne zwycięstwo odnieśli zwolennicy państwa świeckiego. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do próby zmiany nazwy miasta San Francisco, która jednoznacznie kojarzy się z katolicyzmem. Podobne zwycięstwo strona świecka odniosła też w San Jose. O ile jednak w przypadku posągu Quetzalcoatla działacze chrześcijańscy, jak się wydaje, stoją na straconej pozycji - usunięcie posągu z parku jest bardzo kosztowne, Pierzasty Wąż pozostaje więc tam i nikt nie wie, co z nim zrobić - o tyle w walce o krzyż w San Francisco nie wszystko wydaje się stracone. Wielebny Mammen wątpi na przykład, czy krzyż zostanie rozebrany. - Teren, na którym figura się znajduje, został kiedyś podarowany miastu. Jeśli więc miasto przekaże ziemię prywatnej osobie, towarzystwu czy związkowi religijnemu - a można przypuszczać, że tak się stanie - wówczas krzyż będzie mógł pozostać na swoim miejscu - mówi pastor. Czy jednak w państwie świeckim wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym wówczas, kiedy nie wszyscy sobie tej obecności życzą? Czy nie zostaje tu naruszona wolności sumienia innych? Pastor Mammen nie ma wątpliwości. - Wierzący nie żyją we własnym, oderwanym świecie. Są aktywni na arenie politycznej, uczestniczą w wydarzeniach dotyczących zarówno wspólnoty, jak i kraju. Nie ma w tym nic niewskazanego, że publicznie upominają się o swe prawa. Podobnego zdania jest pastor Wilkes. - Prawo polega na tym, że jedni narzucają poglądy lub wartości innym. Pytanie zatem nie powinno brzmieć: czy wolno narzucać wartości religijne, lecz: jakie wartości wolno narzucać. Chidzi także o metody. Pastor Wilkes przypomina, że kiedy państwo wymusza coś na obywatelach, narusza wolność sumienia. Na tym jednak opiera się istnienie państwa prawa, w którym działają mechanizmy demokracji. Dlatego też - uważa wielebny Peter Wilkes - wierzący, jak wszyscy pozostali, mają prawo głosić swe wartości, lecz nie mogą narzucać ich siłą. Powinni raczej troszczyć się o przekonanie większości do swoich racji i urzeczywistniać swe cele za pomocą metod demokratycznych. Cele i środki W prowadzeniu publicznych batalii wielebny Wilkes zdobył niemałe doświadczenie. W oczach wielu mieszkańców Doliny Krzemowej pastor uchodzi bowiem za jednego z tych duchownych, którzy stoją na czele opozycji przeciw zalegalizowaniu związków homoseksualistów. Warto zauważyć, że lokalna prasa obiektywnie przyznaje, iż pastor nie wygląda na uczestnika prawicowej krucjaty. Liczący 59 lat duchowny ubiera się w czarną, skórzaną kurtkę, nosi niedbale eleganckie spodnie i sportowe koszule. - To prawda, że nie przepadam za garniturem i krawatem. W niedzielę jednak staram się wyglądać porządnie - mówi duchowny. Pastor nie przepada również za tym, że opisuje się go jako przedstawiciela "prawicy religijnej". Jak wiadomo, ruch określany tym mianem i skupiający kilka milionów wierzących różnych wyznań, miał wielki udział w zwycięstwie, jakie Partia Republikańska odniosła w wyborach do Kongresu trzy lata temu. - Niekiedy potrafię być bardzo radykalny, i to wcale nie w tych dziedzinach, które są bliskie prawicy. Gdy chodzi o biednych lub o przeciwstawianie się rasizmowi, bliżej mi raczej do lewicy - podkreśla. Zaangażowanie w wielką politykę, jak na przykład walkę przeciw szczególnym prawom dla homoseksualistów, pastor uznaje jednak za niewielką część swej działalności publicznej. - Naszym głównym zadaniem jest służba - mówi. Na co dzień włącza się więc z wiernymi w takie akcje, jak sprzątanie miasta (niedawno zmobilizowali kilka tysięcy osób, które usuwały w San Jose graffiti). Na szczeblu lokalnym współpracuje z politykami. - Przemawiamy głośno dopiero wówczas, kiedy widzimy, że społeczeństwo obiera niewłaściwy kierunek w sprawach moralnych - twierdzi duchowny. W jaki sposób dążą do osiągnięcia swych celów? Przede wszystkim zachęcają wiernych do działania, aby w sprawach, o które toczy się walka, pisali do polityków, wywierali nacisk na przedstawicieli władz. - Pod petycją wyrażającą sprzeciw wobec zalegalizowania związków homoseksualistów w ciągu około dwóch tygodni zebraliśmy 60 tysięcy podpisów - zarówno w kościołach protestanckich, jak i katolickich - zapewnia pastor. Przedostać się na łamy Nieocenionym narzędziem okazują się też media. - W marcu ubiegłego roku zamieściliśmy duże, płatne ogłoszenie w poczytnej miejscowej gazecie "Metro". Wyjaśniliśmy, dlaczego sprzeciwiamy się małżeństwom homoseksualistów, podpisali się przywódcy 200 związków kościelnych. "Metro" jest pismem liberalnym i popiera sprawę gejów, więc nasze poglądy nie miały zbyt wielu szans, aby przedostać się na łamy. Gazeta nie mogła jednak odmówić opublikowania ogłoszenia. Gdyby to uczyniła, byłoby to wbrew prawu o wolności słowa - mówi pastor. - Później zrobiło się o nas głośno, trafiliśmy do radia i telewizji. Ostatecznie decyzję w sprawie małżeństw homoseksualnych w Kalifornii zawieszono. To z pewnością sukces "chrześcijańskich fundamentalistów" z San Jose. Inaczej sprawy mają się w przypadku posągu indiańskiego boga. Z obecnością Quetzalcoatla w parku publicznym trzeba się będzie pogodzić, podobnie zresztą jak z pozbawieniem słowa "fundamentalizm" jego pierwotnego znaczenia.
W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża – indiańskiego boga Qutzalcoatla. Miejscowi chrześcijanie wnieśli sprawę do sądu, domagając się jego usunięcia. Sąd nie uznał jednak posągu za symbol religijny i oddalił powództwo. Zgoła inne orzeczenie wydano w podobnej sprawie w San Francisco, gdzie uznano, że stojący w mieście od 60 lat krzyż narusza zasadę świeckości. Obydwa orzeczenia można uznać za przejaw kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. Osoby wierzące określa się krzywdzącym mianem fundamentalistów, co nasuwa skojarzenia z wąskimi horyzontami intelektualnymi i terroryzmem. Tymczasem za pozostawieniem krzyża opowiada się większość mieszkańców miasta, również ci niezwiązani z żadnym kościołem. Mimo zasady świeckości wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym, które przecież aktywnie współtworzą. O ile szanse za zburzenie Pierzastego Węża są nikłe, sprawa krzyża nie jest przesądzona. Jeśli miasto przekaże działkę, na której stoi krzyż, w ręce prywatne, będzie on mógł pozostać na swoim miejscu.
Remont czy kosmetyka Papier szeleści najgłośniej RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI W porządku obrad dzisiejszego posiedzenia Sejmu znajduje się czytanie ustawy o bibliotekach. Jej projekt rządowy rozpatrywała od lutego ubiegłego roku specjalnie powołana komisja nadzwyczajna. - Ta ustawa będzie nijaka, ksiądz Pirożyński powiedziałby, że moralnie obojętna - mówi dr Jerzy Maj, kierownik Zakładu Bibliotekoznawstwa w Instytucie Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej. - Ona kodyfikuje stan istniejący, niczego nie porządkuje. Była Państwowa Rada Biblioteczna, teraz proponuje się Krajową Radę Biblioteczną. Zaręczam: po staremu pełnić będzie funkcje dekoracyjne. Funduszami nie będzie dysponować żadnymi bądź co najwyżej znikomymi, bo może liczyć wyłącznie na sponsoring, a to rzecz niepewna. Resortowe ambicje Poprzednią ustawę o bibliotekach uchwalono w 1968 r., środowisko bibliotekarskie przyjęło ją przychylnie. Ciekawe, że Sejm II Rzeczypospolitej nie uporał się z ustawą o bibliotekach, choć jej projektów było kilkanaście. Przeciwne im były samorządy lokalne, które nie chciały się godzić na minimum płatności, jakie łączyło się z obowiązkiem utrzymywania bibliotek na ich terenie. Niemniej jednak dopracowano się przed wojną sensownego modelu bibliotekarstwa, głównie publicznego, korzystającego przede wszystkim ze sprawdzonych wzorów skandynawskich. Z przedwojennych projektów ustawy skorzystano w 1946 r., tworząc dekret o bibliotekach, który jednak po dwu latach - z uwagi na zasadniczą zmianę sytuacji politycznej - istniał już tylko na papierze. Ustawa z 1968 r. funkcjonowała dość sprawnie przez 6 lat. Początek jej końca miał miejsce w latach 1974-75, a wiązał się z reformą administracyjną. Likwidacja powiatów, a przy okazji bibliotek powiatowych, wyeliminowała najważniejsze ogniwo organizacyjne sieci bibliotek publicznych, osłabiając całą strukturę biblioteczną w Polsce. Regulacje ustawowe przestały odtąd pasować do sytuacji, rozmijały się z nią. Jedną ze słabości ustawy z 1968 r. było podporządkowanie tzw. ogólnokrajowej sieci bibliotecznej, obejmującej wszystkie typy bibliotek: publiczne, szkolne, naukowe, specjalistyczne, słowem wszystkie (z wyjątkiem kościelnych) - ministrowi kultury i sztuki. Polska tymczasem stawała się coraz bardziej resortowa. Nie chodziło tylko o ambicje poszczególnych szefów resortów, ale ministrowie zdrowia, oświaty czy obrony narodowej naprawdę nie mogli pojąć, dlaczego książnice bliskie im merytorycznie podporządkowane są komuś innemu. Czy Polska dzisiejsza w mniejszym stopniu jest resortowa niż tamta, z okresu gierkowskiego? Trudno o odpowiedź, ale z tym, że niezależność i samorządność uczelni znacznie się zwiększyła, zgodzi się każdy. Czy rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego będzie potulnie wykonywał rozporządzenia ministra kultury i sztuki, któremu podległa ma być "Jagiellonka"? Śmiem wątpić, a nowa ustawa - niestety - powiela stary błąd, pozostawiając nadzór nad całością bibliotekarstwa polskiego ministrowi kultury i sztuki. Ani to potrzebne, ani możliwe. - Tę ustawę streścić można złośliwie jednym zdaniem - mówi dr Jerzy Maj. - Ustawa stanowi, że biblioteki mogą istnieć, a minister kultury może sobie wyobrażać, że nimi rządzi. Odkrywanie Ameryki Doktor Maj jest współautorem tzw. społecznego projektu ustawy o bibliotekach. Pracować nad nim zaczął już w 1990 r., znajdując się w składzie nieformalnego zespołu doradców powołanego przez ówczesnego wiceministra kultury i sztuki - Stefana Starczewskiego. Po dymisji rządu Mazowieckiego i odejściu z ministerstwa Starczewskiego, inicjatywę podjęło Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich. Społeczny projekt ustawy, przygotowany w ostatecznym kształcie przez dr. Maja i dyrektora Biblioteki Akademii Medycznej w Poznaniu - Bolesława Howorkę, publikowany był w prasie fachowej i szeroko konsultowany w środowisku bibliotekarskim. Nie zyskał jednak uznania w Ministerstwie Kultury i Sztuki, czemu za bardzo nie można się dziwić, gdyż przewidywał ustanowienie pełnomocnika rządu ds. bibliotek, powoływanego i odwoływanego przez Radę Ministrów i usytuowanego ponad resortami, z resortem kultury i sztuki włącznie. Społeczny projekt ustawy wprowadzał zupełnie nową formę organizacyjną bibliotek nazwaną Krajowym Systemem Biblioteczno-Informacyjnym. Nie wnikając w szczegóły spraw, które miał ogarniać, zwrócę uwagę tylko na Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych, jaki znalazłby się w jego dyspozycji. Ministerstwo dopatrzyło się w Systemie skłonności centralistycznych. - Mnie się nie marzy Centralny Zarząd Bibliotek - wyjaśnia dr Jerzy Maj. - Czym innym jest przynależność organizacyjna poszczególnych bibliotek i sieci i pełnienie przez nie służebnych funkcji w stosunku do organizatora czy sponsora, a czym innym ich podstawowe obowiązki: bibliotek szkolnych wobec uczniów, uniwersyteckich wobec studentów, gminnych wobec mieszkańców pobliskich wsi. Ale też wszystkie biblioteki powinny mieć jedną wspólną podstawę profesjonalną i znajdować się wewnątrz pewnego, nie wymuszonego obligatoryjnie, lecz opłacalnego dla zainteresowanych, systemu współpracy, dzięki czemu np. zanim podejmie się decyzję o zakupieniu książki można będzie sprawdzić, czy nie ma jej gdzieś w pobliżu. W naszym projekcie nie odkrywaliśmy Ameryki. Ona została dawno odkryta. Rada Systemu przez nas proponowana nie byłaby żadnym zarządem, lecz gronem fachowców, organem wykonawczym pełnomocnika rządu ds. bibliotek. Nie wykluczaliśmy też podporządkowania Rady Komitetowi Badań Naukowych. Rządowy projekt ustawy zapowiada stworzenie ogólnokrajowej sieci bibliotecznej w celu "prowadzenia jednolitej działalności bibliotecznej i informacyjnej". W jej skład wejść mają biblioteki publiczne oraz te, które "na wniosek właściwego organizatora" włączy do sieci minister kultury i sztuki. Ustali on też, w drodze rozporządzeń (oczywiście, "w porozumieniu z właściwymi ministrami"), zasady, jakie będą obowiązywały w sieci bibliotecznej odnośnie: gromadzenia i przechowywania materiałów, ich specjalizacji, wymiany i ewidencji, wypożyczeń międzybibliotecznych, prowadzenia katalogów centralnych, koordynacji działalności bibliograficznej, uczestnictwa w systemach informacji, kształcenia pracowników, wreszcie współpracy bibliotek we wszystkich tych sprawach. Na marginesie; sądzę, że nie wszyscy wiedzą, iż kadra bibliotekarska dzieli się na: pracowników służby bibliotecznej - młodszych bibliotekarzy, bibliotekarzy, starszych bibliotekarzy, kustoszy i starszych kustoszy oraz bibliotekarzy dyplomowanych: asystentów, adiunktów, kustoszy dyplomowanych i starszych kustoszy dyplomowanych. Cała ta bibliotekarska nomenklatura powinna zmienić rodzaj: z męskiego na żeński. W bibliotekarstwie pracuje 96 proc. kobiet i 4 proc. mężczyzn. Niewyobrażalne, ale prawdziwe Autorów społecznego projektu ustawy o bibliotekach cechował pragmatyzm. To dlatego dr Maj zwraca uwagę na fakt, że w wielu polskich bibliotekach znajdują się te same czasopisma naukowe i zarazem brakuje innych, wszędzie tych samych tytułów. Przez długie lata, gdy każdy dolar oglądano przed wydaniem dziesięć razy, brakowało między bibliotekami jakiejkolwiek współpracy. Wyjściem stała się komputeryzacja, która jednak w polskich bibliotekach przeprowadzana jest zbyt wolno, przy czym w sposób chaotyczny, przez nikogo nie koordynowany. W Danii, której system biblioteczny uchodzi za wzorowy, po skomputeryzowaniu kilku najważniejszych książnic, zapewniono komputery najmniejszym placówkom. Jest to logiczne - to tam najtrudniej zdobyć poszukiwaną książkę, a nie w dużym mieście, w wielkiej bibliotece z ogromnym księgozbiorem. U nas komputery trafiają nie zawsze do tych bibliotek, gdzie byłyby najpotrzebniejsze, skąd zresztą są kradzione, a brak wyobraźni, zarówno bibliotekarzy, jak i darczyńców, którzy o ubezpieczeniu ani pomyślą, sprawia, że straty bywają nie do powetowania. Ponadto sprzęt się starzeje, a mało gdzie jest odnawiany. W wielu krajach zachodnich na poszukiwaną książkę czeka się maksymalnie 48 godzin. Obowiązkiem bibliotekarza jest sprowadzenie w tym czasie danego tytułu dla czytelnika. Ba, w Wielkiej Brytanii abonent biblioteki książkę wypożyczoną w Sheffield może oddać w Nottingham. Niewyobrażalne - zgoda, ale prawdziwe. Podstawą finansowania współpracy bibliotek powinny być fundusze wygospodarowane ze środków budżetowych przeznaczonych na naukę. Centralne finansowanie z Ministerstwa Kultury i Sztuki skończyło się z chwilą wejścia w życie ustawy samorządowej. Za pośrednictwem wojewodów pieniądze otrzymują jedynie Wojewódzkie Biblioteki Publiczne i to nie wszystkie, bo np. w Opolu wojewódzka książnica została skomunalizowana. Proponowany w społecznym projekcie ustawy Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych mógłby powstać z części pieniędzy z Komitetu Badań Naukowych; sponsoring byłby tylko jego uzupełnieniem. Informatyzacja bibliotek polskich - od najmniejszej do największej - jest sprawą priorytetową, a postulowany System Biblioteczno-Informacyjny byłby dla niej dobrą podstawą organizacyjną. Koszty takiego przedsięwzięcia byłyby niemałe, ale komputeryzacja całej sieci bibliotecznej jest nieunikniona. Francuzi, którzy to zaniedbali, płacą dziś za swoją niefrasobliwość. Powstały bowiem komercyjne bazy danych, konkurencyjne dla bibliotecznych. Można powiedzieć, że dla czytelnika to nawet wygoda, ale nie dla każdego. Dane dotyczące przemysłu i usług z pewnością byłyby - oczywiście, za opłatą - dostępne, ale kto zająłby się np. niedochodową humanistyką? Skrzecząca rzeczywistość Z dotychczasowych regulacji prawnych bynajmniej nie wynika obligatoryjność istnienia bibliotek publicznych w gminach. "W zakresie nie uregulowanym ustawą - cytuję art. 2 projektowanej ustawy - do bibliotek stosuje się odpowiednio przepisy ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej". A ta ostatnia pozwala w pewnych okolicznościach zlikwidować placówkę bez podania przyczyn. Biblioteki nie są zbytnio kochane przez większość samorządów - to wiemy nie od dziś. Nieprzypadkowo o ponad 7 procent zmalała liczba bibliotek w Polsce. Naprawdę zresztą straty w bibliotekarstwie publicznym są większe, gdyż w wielu bibliotekach nie dokonuje się uzupełnień księgozbioru o nowości, co w końcu prowadzi do utraty czytelników. Zakupy książek, czemu zresztą nie można zbytnio się dziwić, zawsze będą mniej ważne od pomocy miejscowej lecznicy czy szkole lub budowy wodociągu. A rzeczywistość skrzeczy. Przed dwoma laty Organizacja ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) przeprowadziła badania, których wynik jest dla nas kompromitujący. 72 proc. Polaków uznanych zostało za niepiśmiennych! Nie znaczy to, że są analfabetami, lecz m.in. nie są w stanie zrozumieć nie tylko przekazu radiowego czy telewizyjnego, ale i pojąć instrukcji obsługi jakiegoś urządzenia, dodajmy - mało skomplikowanego, czy wykonać prostych zadań obliczeniowych korzystając z przedstawionych objaśnień. Dla porównania, w Szwecji niepiśmiennych - w rozumieniu Organizacji ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju - jest tylko 26 proc. Marnym dla nas pocieszeniem są nieoczekiwanie złe rezultaty tych badań przeprowadzonych w Szwajcarii (58 proc. niepiśmiennych). - Pieniądze wydaje się u nas nierzadko na bardzo wątpliwe działania kulturalne - z żalem mówi Jerzy Maj. - A biblioteka ma w sobie element homeostatu. Wystarczy zgromadzić trochę książek, znaleźć lokal, wywiesić szyld z godzinami otwarcia i zaraz zjawią się czytelnicy. Oczywiście, przyciągnie ich nie sama biblioteka, lecz książka, literatura, wartości w niej tkwiące. Jeśli tu będziemy skąpili pieniędzy albo wydawali je, jak dotąd, bez ładu i składu - efekty będą opłakane. To może duże słowa, ale półanalfabetów w zjednoczonej Europie nikt nie potrzebuje. Posłowie najprawdopodobniej uchwalą nową ustawę o bibliotekach. Jej projekt zapisany jest na jedenastu stronach maszynopisu. Szeleszczących wyjątkowo głośno. KRZYSZTOF MASŁOŃ
Dzisiaj w Sejmie odbędzie się czytanie ustawy o bibliotekach, którą eksperci krytykują jako utrwalającą stan istniejący. Powiela ona błąd poprzedniej ustawy podporządkując ogólnokrajową sieć biblioteczną ministrowi kultury i sztuki. W latach 90. powstał tzw. społeczny projekt ustawy o bibliotekach, który zakładał powołanie ponadresortowego pełnomocnika ds. bibliotek. Nie zyskał on jednak uznania Ministerstwa, a proponowany krajowy system został posądzony o skłonności centralistyczne. Centralizacja jest jednak korzystna i możliwa dzięki informatyzacji, którą przeprowadza się zbyt wolno. Niestety posłowie najprawdopodobniej uchwalą tą niewiele wartą ustawę.
PODRĘCZNIKI We wrześniu wielu książek będzie brakować - twierdzą wydawcy Walka o ucznia ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować. W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. W tym roku w czerwcu sprzedaż książek szkolnych była o 80-90 proc. mniejsza, niż w latach ubiegłych. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach. Bogata oferta - Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie dopiero pod koniec sierpnia - mówi Danuta Mieszkowska z departamentu kształcenia i wychowania MEN. - Wydłużyliśmy okres składania wniosków o wpis do rejestru na prośbę samych wydawców. Dotychczas wpłynęło ponad sto wniosków. Z naszego rozeznania wynika, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki. Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród wydawców książek szkolnych wynika, że będzie tych podręczników więcej: 3-4, a do niektórych przedmiotów nawet 6. Razem z zeszytami ćwiczeń, które nie wymagają aprobaty MEN, w tym roku pojawi się ok. 400 nowych tytułów adresowanych do uczniów klas objętych reformą oraz klas I-III (tu nie ma konieczności wymiany książki, jednak wielu wydawców przygotowało na ten rok nowoczesne zintegrowane podręczniki). Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na tym rynku - szykują nowe podręczniki do wszystkich zreformowanych klas, jednak nie wszystkie są już wydrukowane. - Najgorsza jest niewiedza - mówi Iwona Ring, dyrektor ds. promocji w wydawnictwie. - Nie wiemy, czy wszystkie nasze podręczniki uzyskają akceptację MEN. Wielką niewiadomą są nakłady. Trudno przewidzieć, jak będą się sprzedawały nowe tytuły. Postanowiliśmy zaryzykować i będziemy drukować więcej, niż sprzedawaliśmy w latach ubiegłych. Dzięki temu we wrześniu będzie dużo naszych książek. Jeśli się nie sprzedadzą - albo pójdą na przemiał, albo będą czekały na następny rok. Inni wydawcy są jednak ostrożniejsi niż WSiP. - Nie chcemy ryzykować i na początek drukujemy po 50 tys. każdego tytułu - mówi Piotr Oziębło, dyrektor wydawnictwa Juka-91. - Liczymy, że sprzedamy trzy razy więcej, ale nie chcemy ponosić strat. - Pierwszy nakład każdego z naszych nowych podręczników to 60 tys. egzemplarzy - mówi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Nie ryzykujemy i z drukiem czekamy na akceptację książek przez MEN. W oczekiwaniu na kolejki Pod koniec sierpnia odbędzie się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej. Wszystko w związku z reformą oświaty i panującym na rynku zamieszaniem, które spowodowało, że w wielu szkołach uczniowie dowiedzą się dopiero we wrześniu, z jakich książek mają się uczyć. Najgorzej, że nawet do klas, które nie są objęte reformą, sprzedaż książek bardzo spadła. - Ponieważ teraz rodzice nie kupują książek, należy oczekiwać, że we wrześniu, a nawet jeszcze w październiku, przed księgarniami będą ustawiały się kolejki - twierdzi Grzegorz Bartosiewicz, szef największej hurtowni książek szkolnych - Wkra. - Wielu tytułów we wrześniu zabraknie, bo wydawcy ostrożniej niż kiedykolwiek planują nakłady. Oznacza to, że w krótkim czasie do hurtowni wpłynie dużo tytułów, które stale trzeba będzie uzupełniać. W razie potrzeby, wprowadzę w swojej firmie pod koniec sierpnia 24-godzinny dzień pracy i przyjmę nowych pracowników. - Z całą pewnością we wrześniu będzie brakowało podręczników. Nauczyciele są zdezorientowani, wydawcy też. Ten rok dla wszystkich jest wielkim doświadczeniem - twierdzi Olgierd Buchocki, szef Gdańskiego Wydawnictwa Oświatowego. - To, co sprzedawano w pięć miesięcy, będzie trzeba sprzedać w 30 dni. Księgarze nie dadzą sobie z tym rady - uważa Marek Rożak, właściciel wydawnictwa edukacyjnego M. Rożak. Nowe firmy Reforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Wypromowanie nawet jednego podręcznika może oznaczać wzrost obrotów o kilkaset tysięcy złotych. Dlatego wydawcy od kilku miesięcy spotykają się z nauczycielami, wysyłają do szkół gratisowe egzemplarze książek, organizują konferencje metodyczne. - Nasze koszty na promocję w tym roku wzrosły kilkakrotnie - twierdzi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Zazwyczaj wysyłaliśmy nasze materiały do szkół raz w roku, a teraz, do czerwca, zrobiliśmy to już pięć razy (w tym 135 tys. egz. bezpłatnych książek). W tym roku o ucznia walczyć będzie wiele nowych na tym rynku firm: Znak, Prószyński i S-ka, Muza, LektorKlett. Reforma otwiera nowe możliwości. Wiadomo, że nauczyciele niechętnie zmieniają podręczniki, z których uczą. Teraz będą musieli. Ceny wzrosną Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne przygotowały w tym roku 114 nowych podręczników, z czego dopiero połowa została wydrukowana. Wydawnictwo M. Rożak szykuje nowy podręcznik do przyrody (nowy przedmiot, który pojawi się w klasie IV) oraz historię, polski, geografię i biologię do gimnazjum. Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe będzie miało nowe podręczniki do polskiego, historii i matematyki. Nowa Era szykuje książkę do przyrody oraz podręczniki do gimnazjum: biologię, chemię, fizykę, geografię, matematykę, technikę. Juka-91 drukuje nowy zintegrowany elementarz, podręcznik do przyrody i matematyki dla klas IV i historię dla gimnazjum. Res Polona będzie miała nową matematykę dla klas IV-VI i dla gimnazjum, fizykę dla gimnazjum i zintegrowany podręcznik do nauczania w klasach I-III. Zintegrowany podręcznik do nauczania początkowego szykuje też Didasko. Osiem nowych podręczników wyda oficyna Adam. Szesnaście nowych tytułów szykuje poznańska Arka... Wyliczać można długo, bo w Polsce działa blisko 200 wydawnictw specjalizujących się w książce oświatowej. Ceny podręczników nieznacznie wzrosną - o ok. 10 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym (przykładowe ceny podajemy w tabelce). Pojedyncza książka kosztuje dziś w detalu ok. 13-21 złotych, zeszyt ćwiczeń 4-12 złotych. Co roku rodzice muszą jednak wydać od 100 do 200 złotych na podręczniki, co dla wielu domowych budżetów jest sporym obciążeniem. Ceny książek szkolnych nie różnią się znacznie, konkurencja powoduje, że wydawcy nie mają zbyt dużych możliwości ani podnoszenia, ani obniżania cen. Wiele zależy tu od Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, do których polityki cenowej dostosowują się mniejsi edytorzy. W ostatnich latach WSiP stosunkowo drogo sprzedawał książki osiągając co roku ogromne zyski. Urok ćwiczeń Nauczyciel będzie miał w czym wybierać. A nowe podręczniki kuszą kredowym papierem, pięknymi ilustracjami, bogatym zestawem ćwiczeń. W niczym nie przypominają tych, z których uczyły się poprzednie pokolenia. Edytorsko są to obecnie jedne z najpiękniejszych książek na polskim rynku. Także tekst uległ przeobrażeniom. Nowe podręczniki mają uczyć samodzielnego myślenia, dlatego ich autorzy dbają o to, by uczeń utrwalał wiedzę dzięki licznym przykładom i ćwiczeniom, wykład zaś ograniczony jest do minimum tłumaczącego definicje i pojęcia. Liczne wykresy i ilustracje przemawiają do wyobraźni ucznia i ułatwiają szybkie zrozumienie tematu lekcji. Poziom podręczników jest wyrównany, tu wchodzą w grę zbyt duże pieniądze, by któryś wydawca mógł sobie pozwolić na wypuszczenie bubla.
Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować. Wszystko przez to, że wykaz książek zatwierdzonych przez MEN pojawi się dopiero pod koniec sierpnia. Wtedy też w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie odbędzie się specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej. W związku z reformą oświaty i zamieszniem, jakie zapanowało na rynku, w wielu szkołach uczniowie dopiero we wrześniu dowiedzą się, z jakich książek mają się uczyć. Reforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Dlatego wydawcy od kilku miesięcy spotykają się z nauczycielami, wysyłają do szkół gratisowe egzemplarze książek, organizują konferencje metodyczne. Nauczyciele, chociaż niechętnie, będą zmuszeni zmienić podręczniki, z których do tej pory uczyli. Ceny podręczników wzrosną nieznacznie - o ok. 10 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym. Zawartość merytoryczna też uległa zmianie. Nowe podręczniki mają uczyć samodzielnego myślenia, dlatego ich autorzy dbają o to, by uczeń utrwalał wiedzę dzięki licznym przykładom i ćwiczeniom, wykład zaś ograniczony jest do minimum tłumaczącego definicje i pojęcia.
KAMPANIA W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi Podkradanie wyborców MAŁGORZATA SUBOTIĆ Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji. Zamknięta pula Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.) Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań. Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD. Dwa bieguny Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy. Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS. Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji. W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. Siła biografii Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi. Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD. Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981. Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy. Identyfikacja w cenie W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania. Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników. Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u". Konsekwencje wyrazistości Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS. Możliwości kradzieży Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe. Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy. Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.) Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej. W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne. Wieloznaczność wskazówek Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania. Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka). Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny. W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP.
W nadchodzących wyborach parlamentarnych startuje sześć ugrupowań, z czego dwa z nich – SLD i AWS zajmują dwa pierwsze miejsca, deklasując resztę. I choć wybory dopiero za pół roku, wydaje się, że aby pozyskać nowy elektorat konkretne ugrupowania będą musiały skupić się na zabraniu wyborców partiom o zbliżonej do nich ideologii. To bowiem ukierunkowanie ideologiczne będzie miało kluczową rolę, nie zaś konkretne programy. Wśród polskich wyborców nadal ważny jest stosunek do przeszłości, a na wyborcze preferencje wpływają głównie biografie poszczególnych ludzi. Zauważalna jest też silna polaryzacja w obozach zwolenników obu partii, zdecydowana większość każdej z nich deklaruje, że nigdy nie poparłoby głównego konkurenta. Nie ma więc mowy o tym, aby mogły one nawzajem "podebrać" sobie wyborców. W ich poszukiwaniu ma pomóc analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru".
GWIAZDY I PIENIĄDZE: Sprowadzenie do Polski zachodniej gwiazdy kosztuje 500 tys. zł. Tyle, co dwie i pół minuty reklamy telewizyjnej wyemitowanej w najlepszym czasie. Ile kosztuje twarz Wielką nagrodę wydawnictwa Reader's Digest wręczała Claudia Schiffer. Za ile? Negocjacje zaczęły się od 150 tys. dolarów... FOT. MICHAŁ SADOWSKI BARBARA HOLLENDER Gwiazdy. Wielkie lalki kultury masowej, które rozbudzają wyobraźnię milionów ludzi. Kto, lepiej niż one, może przyciągnąć uwagę mediów czy zareklamować produkt? Przyzwyczailiśmy się już do tego, że polscy aktorzy o znanych twarzach występują w reklamach telewizyjnych, że Bogusław Linda reklamuje dżinsy, Marek Kondrat - wódkę czy fundusz ubezpieczeniowy, Piotr Fronczewski - Wartę. Przyzwyczailiśmy się i do tego, że gwiazdy filmu, razem z najlepszymi modelkami i pięknymi dziewczynami z Miss Polonii uświetniają rozmaite imprezy: wręczają nagrody zwycięzcom konkursów, fotografują się z nowymi modelami samochodów, prowadzą gale. Ale polska gwiazda przyciąga znacznie mniej uwagi niż gwiazda zagraniczna. Nic dziwnego, jest łatwiej dostępna, uśmiecha się z okładek kolorowych magazynów, można ją zobaczyć na premierze filmowej, w restauracji, a czasem i na ulicy. Pojawienie się gwiazdy zagranicznej wywołuje większe zainteresowanie, zapewnia uwagę dziennikarzy przeliczaną na konkretne pieniądze, jakie trzeba by zapłacić za miejsce w gazetach, radiu, telewizji. Lepiej buduje image firmy. Jeszcze kilka lat temu przyjazd do Polski gwiazdy filmowej po to, by ozdobiła czyjąś imprezę, wydawał się niemożliwy. Dzisiaj już zaczynamy rozumieć, że wszystko jest do kupienia. To tylko kwestia ceny. Na świecie Oczywiście bardzo drogo. Sumy zależą od pozycji gwiazdy na rynku i zmieniają się bardzo gwałtownie. Np. Arnold Schwarzenegger jeszcze kilka lat temu za uświetnienie imprezy brał honorarium w wysokości ok. miliona dolarów, dzisiaj można wynegocjować cenę 250 tys. dolarów. Czasem skoki honorariów są bardzo gwałtowne. Np. John Travolta przed rolą w "Pulp Fiction" kosztował 25 tys. dolarów, a niemal natychmiast po premierze filmu - 250 tys. Dzisiaj jego pozycja tak się ugruntowała, że dobił do najdroższych. Za publiczne "pokazywanie się" gwiazdy nie biorą honorarium tylko wtedy, gdy promują własne filmy. Wtedy ich udział w konferencjach prasowych i bankietach jest wpisany w kontrakt z wytwórnią. Ale studia, chcąc do promocji wykorzystać własną gwiazdę, też ponoszą niebotyczne wydatki. Alain Delon uświetnił galę pisma "Teletydzień". Przywiózł ze sobą własnego goryla, ale za jego pracę i pobyt płacił sam. FOT. MACIEJ SKAWIŃSKI Bo honorarium to nie wszystko. Dochodzą koszty pobytu. A one - w przypadku największych gwiazd - mogą być horrendalne. Tu sumy przyprawiają o zawrót głowy. Np. dwutygodniowy pobyt gwiazdy na jednym z najważniejszych festiwali świata - w Cannes, może studio kosztować 800 tys. dolarów. To oczywiście nie jest koszt pobytu jednej tylko osoby. Gwiazda ma wymagania, podróżuje z orszakiem. Ma prawo zabrać ze sobą członków rodziny, czasem męża lub żonę, czasem jeszcze dzieci, a także menedżera, agenta, rzecznika prasowego, ochroniarzy. A dalej to już w zależności od potrzeb. Arnold Schwarzenegger zjeżdżał do Cannes z trenerami, Sharon Stone i inne piękne panie zabierają ze sobą fryzjerów i makijażystów, Liz Taylor przyleciała przed kilkoma laty do Cannes z opiekunką do psa, bywają w zespole gwiazd nawet kucharze. Rekordy liczebności swojej świty bije Stone, która dwa lata temu zabrała ze sobą na Lazurowe Wybrzeże 20 osób. Taką listę "asystentów" podobno jest w stanie przebić tylko Demi Moore. Zaczyna się od podróży. Loty na trasie Los Angeles-Nicea nie odbywają się rejsowymi samolotami w klasie ekonomicznej. Nie jest ewenementem, że nad Morzem Śródziemnym lądują luksusowe jety Gulfstream IV z dwunastoma miejscami na pokładzie. Godzina lotu takim samolotem kosztuje 4 tys. dolarów. Rachunek za podróż w obie strony opiewa więc na sumę 100-130 tys. dolarów. Takim samolotem leci gwiazda z najbliższymi członkami rodziny i współpracownikami. Pozostali członkowie świty, podobnie jak mniej znani aktorzy, podróżują w pierwszej klasie samolotów rejsowych za 8-10 tys. dolarów. Ci, co przybywają z Europy, kosztują taniej. Np. Emma Thompson przyleciała w ub. roku prywatnym samolotem, a jej rachunek opiewał jedynie na 15 tys. dolarów. Podobny rachunek wystawiła przylatująca z Londynu Nicole Kidman. Prosto z lotniska trzeba jechać do hotelu. Apartament dla gwiazdy w położonym przy Bulwarze Croisette "Carltonie" kosztuje 2200 dolarów dziennie. W tej cenie gość ma prywatną windę i hotelowego lokaja do dyspozycji przez 24 godziny. Ale, prawdę powiedziawszy, rzadko która prawdziwie szanująca się gwiazda chce zatrzymać się w zatłoczonym Cannes. Najwięksi wybierają luksusowy hotel Du Cap, który położony jest na bajkowej skarpie w odległym o 20 kilometrów od Cannes Antibes. Tam za dwu- lub trzypokojowy apartament trzeba zapłacić około 3 tysięcy dolarów dziennie. Orszak mieszka skromniej - już za 600-800 dolarów za noc. Jeśli film jest w konkursie przez trzy dni, koszty hotelu pokrywają gwieździe organizatorzy festiwalu. Ale to żadne oszczędności. Festiwal płaci tylko za hotele canneńskie, a gwiazda przecież nie wyprowadzi się na te trzy dni z Du Cap. Rachunki za hotel trzeba zwykle powiększyć o 25 proc., dopisując tzw. incidentials - opłaty za telefony (które zazwyczaj są astronomiczne), za bar, restaurację, room service i pralnię. Jak już gwiazda się zainstaluje, to trzeba jej zwykle zapewnić właściwy blask. A najjaśniej błyszczy się w słońcu, na pełnym morzu, w czasie romantycznych, podpatrywanych przez paparazzi przejażdżek z najbliższymi. Wynajęcie odpowiedniego jachtu kosztuje ok. 20 tys. dolarów, razem z obsługą, przekąskami, napojami - za podróż do St. Tropez trzeba zapłacić ok. 60 tys. dolarów. Chyba że na pokładzie jest jeden z hollywoodzkich potentatów Andy Vajna - wtedy portfel wytwórni uszczupla się o 200 tys. dolarów. Nie wolno zapomnieć też o lądzie. Tutaj do dyspozycji gwiazdy czeka limuzyna z szoferem za 3 tys. dolarów dziennie. Ważną pozycją w budżecie są ochroniarze. Zwykle gwiazdy przywożą swoich własnych goryli - w czasie wyjazdów płaci im wytwórnia, po ok. 1000 dolarów dziennie na osobę. Poza tym firmy wynajmują ochroniarzy lokalnych - ich praca jest tańsza, kosztuje 20-30 dolarów za godzinę. W wypadku Liz Taylor trzeba mieć takich goryli pięciu, w wypadku Madonny - co najmniej dziesięciu. Ostatnią, ale za to olbrzymią sumą, są kwoty wydane na bankiety. Canneńskie niewielkie kolacje kosztują ok. 10 tys. dolarów, koszt wielkich przyjęć na 800 osób waha się od 200-300 tys. dolarów. W ubiegłym roku jedno z przyjęć kosztowało rekordową sumę 400 tys. dolarów. Urzędnicy hollywoodzkich studiów wiedzą, że przyjazd do Cannes wielkiej gwiazdy kosztuje. Jednym z najtańszych gwiazdorskich pobytów canneńskich była promocja "Na krawędzi" - pobyt Sylvestra Stallone'a, który przyjechał na Lazurowe Wybrzeże tylko z siedmioma osobami towarzyszącymi i mieszkał w samym Cannes, kosztował 180 tys. dolarów. Dzisiaj sprowadzenie na festiwal Sharon Stone czy Bruce'a Willisa to wydatek rzędu 600-800 tys. dolarów. Nieco taniej kosztuje to w Wenecji, najtaniej w Berlinie - tam nie ma jachtów. Ale generalnie wszędzie na gwiazdę trzeba wydać majątek. Zdarzało się już, że wielkie wytwórnie rezygnowały z wysyłania gwiazdy. Ale zazwyczaj szefowie studiów, zapytani o opłacalność takich imprez, odpowiadają: - A gdzie indziej można zdobyć taką reklamę dla filmu? Gdzie można zgromadzić w jednym miejscu 4 tysiące dziennikarzy? Przyciągnięcie ich uwagi oznacza miejsce w mediach. To warte jest takich sum. Gwiazda w Polsce Dzisiaj coraz częściej zdarza się, że gwiazdy przyjeżdżają nad Wisłę. Piosenkarze i grupy rockowe zahaczają o nasz kraj podczas swoich europejskich tournee, czasem promuje swój film jakiś aktor czy reżyser. Ale też zdarza się już, że gwiazda przyjeżdża "kupiona", aby swoją twarzą uświetnić organizowane imprezy. Przetarła szlaki Naomi Campbell zaproszona w 1995 roku z okazji Salem Fashion Show. Trzy lata z rzędu sprowadzało gwiazdy wydawnictwo Reader's Digest. Wielką nagrodę tego przeglądu wręczały kolejno: Claudia Schiffer, Sophia Loren i Jane Seymour. Z kolei galę pisma "Teletydzień" uświetniali w ostatnich dwóch latach Richard Chamberlain i Alain Delon. Do Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego przyleciała Catherine Deneuve. Olga Pomianowska, kiedyś pracownik agencji Headlines, a dzisiaj menedżer w "Reader's Digest" uważa, że najważniejsze jest tutaj przełamanie bariery psychologicznej. Klient musi być odważny, musi uwierzyć, że sprowadzenie zachodniej gwiazdy jest możliwe i że w gruncie rzeczy jest to dla firmy opłacalne. Polskie firmy i przedsiębiorstwa coraz częściej zwracają się do agencji z pytaniami o możliwość sprowadzenia gwiazdy. Pracownicy Headlines, którzy mają w tej dziedzinie duże doświadczenie, doskonale wiedzą, czy pytanie jest poważne. Zresztą wielu klientów rezygnuje natychmiast, gdy usłyszy, jakie są stawki gwiazd. Ci, którzy zostają, wybierają zazwyczaj nazwiska tańsze. Ale w agencji Joanny Pruszyńskiej zdarzył się klient, który chciał w kampanię reklamową swojego projektu włączyć... samego Arnolda Scharzeneggera. Agencja zaczęła pertraktacje. Chodziło o wielomilionowy kontrakt obejmujący nie tylko jednorazowy przyjazd do Polski, ale również nagranie w Los Angeles reklamy telewizyjnej. Agent aktora zażądał jednak gwarancji na piśmie, że w przypadku uzgodnienia warunków kontraktu, polski klient się nie wycofa. Zleceniodawca chciał sobie zostawić otwartą furtkę, gwarancji nie podpisał, rozmowy przerwano. Często do agencji zgłaszają się przedsiębiorstwa i fundacje, które pytają, czy gwiazdy nie przyjechałyby do Polski za darmo, wesprzeć jakąś charytatywną działalność. Zazwyczaj jest to absolutnie niemożliwe. Sławy, które chcą działać na czyjąś rzecz, mają własne fundacje i tylko w nich udzielają się bez honorarium. Pozostaje więc "kupienie" gwiazdy - normalny handlowy kontrakt, poprzedzony kilkoma miesiącami negocjacji. Najpierw trzeba zdecydować się na nazwisko. Są gwiazdy absolutnie niedostępne. Wiadomo np., że nigdy nie przyjmuje zleceń "uświetniania" kampanii promocyjnych Barbra Streisand, że bardzo trudno byłoby uzgodnić termin z tymi, którzy pracują niemal bez wytchnienia. Ale wiele gwiazd jest dostępnych i wybór gościa zależy w głównej mierze od zawartości kieszeni klienta. Na świecie obowiązują nieoficjalne cenniki, a dla Polski nie ma żadnych zniżek czy ulg. Bruce Willis, Demi Moore to sumy rzędu miliona dolarów i wielomiesięczne negocjacje w sprawie uzgodnienia terminu. Inni są tańsi, ale też żądają znacznie więcej niż aktorzy Starego Kontynentu. Wynagrodzenie Europejczyków nie przekracza bowiem 100 tysięcy dolarów, a bywa i mniejsze. Jeśli klient zdecyduje się już na nazwisko, agencja zaczyna działać. Dociera do agenta gwiazdy i negocjuje. Po dwóch, trzech miesiącach dochodzi zwykle do podpisania kontraktu. Umowa dotyczy nie tylko honorarium, określa także wzajemne zobowiązania i warunki, w jakich gwiazda będzie przyjmowana. Kontrakty amerykańskie są bardzo szczegółowe, na kilkunastu stronach spisany jest tutaj program pobytu, niemal minuta po minucie, a każde jego naruszenie obwarowane jest karami. Jakie honorarium wzięły gwiazdy odwiedzające Polskę? Naomi Campbell za udział w Salem Fashion Show w 1995 roku, dostała 100 tysięcy dolarów. Wzięła udział w pokazie mody, była na scenie dwie minuty. Gdyby miała promować jakiś produkt, jej honorarium byłoby znacznie wyższe. Na podobną sumę opiewał kontrakt Claudii Schiffer, choć negocjacje zaczęły się od 150 tys. dolarów. Honorarium Sophii Loren wynosiło 60 tys. dolarów, Catherine Deneuve - 35 tys. dolarów. O honorariach gwiazd w agencjach mówi się niechętnie, bo jest to tajemnica handlowa zamawiającego klienta, wiadomo jednak, że zarówno Richard Chamberlain, jak i Jane Seymour należą do tej grupy aktorów, których udział w imprezie kosztuje od 80 do 150 tys. dolarów. W ich przypadku działają zresztą także mechanizmy rynkowe. Np. Jane Seymour przybyła do Polski w grudniu 1997 roku. Trzy miesiące później jej cena była znacznie niższa, bo z amerykańskich ekranów zszedł już serial "Dr Quinn". Ale Seymour, która sama akceptowała swoje honoraria, i tak nie stawiała wygórowanych wymagań - chciała przyjechać do Warszawy, bo myślała o odszukaniu swych polskich korzeni. Negocjacje w sprawie Richarda Chamberlaina były bardzo fachowo prowadzone, bo aktor należy do jednej z najbardziej znanych agencji amerykańskich - William Morris Agency. Poza honorariami Poza honorariami trzeba oczywiście opłacić koszty podróży i pobytu gwiazdy. Podróż to bilet lotniczy w pierwszej klasie. Pobyt - hotel, oczywiście pięciogwiazdkowy (najczęściej Sheraton albo Bristol) i utrzymanie. Jest przyjęte, że organizatorzy pobytu opłacają wszelkie rachunki hotelowe - te, które przychodzą z room service'u, restauracji, pralni. Jedna z gwiazd, które przybyły do Warszawy, zrobiła chyba w hotelu miesięczne pranie, ale zazwyczaj te wydatki na "incidentials" nie są wysokie. Goście zachowują się skromnie i nie zamawiają do pokoi najdroższych koniaków. Najtańszym gościem była Claudia Schiffer, która przez cały pobyt niemal nic nie jadła, a wyjeżdżając uparła się, że sama zapłaci za swoje rozmowy telefoniczne. Gwiazd, które odwiedzają Polskę, nie otacza wieloosobowa świta, ale i one mają prawo do zabrania ze sobą osób towarzyszących. Jane Seymour przyleciała do Polski z mężem, Claudia Schiffer z matką. Sophia Loren była sama, ale organizatorzy opłacili także koszty przelotu z Los Angeles do Europy jej mężowi - Carlo Pontiemu, który został we Włoszech. Do Polski Loren zabrała ze sobą makijażystkę, a Catherine Deneuve - stylistkę. Piękna Schiffer zgodziła się na polskiego fryzjera, podobnie jak Jane Seymour. Poza tym często zdarza się, że z gwiazdami podróżują ich agenci. Po stronie wydatków trzeba zapisać jeszcze jedną pozycję: na ochronę. Organizatorzy muszą zapewnić gwieździe poczucie bezpieczeństwa. Korzysta się wówczas z najlepszych agentów BOR-u. W czasie całego pobytu gościa otacza standardowo 4 ochroniarzy, na lotnisku - 12. Alain Delon przywiózł ze sobą dodatkowo własnego goryla, ale za jego pracę i pobyt płacił sam. Czasem gwiazdy mają jakieś dodatkowe życzenia, które wpisane są w kontrakty. Zastrzegają sobie, że chcą zatrzymać się w hotelu w centrum miasta, ale w apartamencie, którego okna nie wychodzą na głośną ulicę. Czasem wpisuje się w kontrakt, że hotel ma mieć basen albo fittness club. Sophia Loren określiła dokładnie linię lotniczą, jaką chciała podróżować - miał być koniecznie Swissair. Bardzo dokładnie wylicza się czas przeznaczony na wywiady - zwykle nie jest to więcej niż półtorej godziny. Są też prośby specjalne. Np. agent Naomi Campbell od razu zaznaczył, że jeśli jego klientka miałaby brać udział w jakimś bankiecie, to wśród gości ma być przynajmniej kilka osób ciemnoskórych, bo inaczej Campbell czuje się jak małpka w zoo. Claudia Schiffer chciała znaleźć w programie czas na zwiedzenie warszawskiej Starówki. Jane Seymour poprosiła o odszukanie swojej rodziny w Płocku, co zresztą nie udało się, bo ślad po jej przodkach pod wskazanymi adresami zaginął. Gwiazdy na ogół zostawiają po sobie dobre wspomnienia. Są bezpośrednie, zadowolone z serdecznego przyjęcia. Najbardziej profesjonalnie pracowała Schiffer, ale i inni zazwyczaj starali się dotrzymywać warunków umowy. Kapryśna i nieprzewidywalna okazała się jedynie Deneuve, z którą jej własny agent pertraktował przez zamknięte drzwi, by zechciała - poważnie spóźniona - zejść na przewidzianą w programie konferencję prasową. Ale to są odosobnione przypadki. Gwiazdy też chyba na ogół wywożą z Polski dobre wspomnienia. Czasem mówią, że chciałyby wrócić, aby spokojnie zwiedzić Warszawę czy Kraków. Zabierają ze sobą wszystkie prezenty, obrazki, laleczki w ludowych strojach, czasem swój portret podarowany przez polskiego artystę, album o Polsce, sznur bursztynów. Catherine Deneuve i Sophia Loren kazały sobie zapakować do samolotu nawet kosze z kwiatami. Całkowity koszt sprowadzenia do Polski na półtora, dwa dni zachodniej gwiazdy wynosi ok. 500 tys. zł. Czy wydanie takich pieniędzy firmie się opłaca? - To doskonały sposób uwiarygodnienia tego, co robimy - mówi Olga Pomianowska z "Reader's Digest". - Mamy już siódmą edycję naszej wielkiej loterii. W tej dziedzinie jest tyle humbugów i oszustw, że stajemy się poważniejsi, gdy nasi czytelnicy widzą, że my nagrody naprawdę wręczamy. Po każdym przyjeździe gwiazdy do Polski nasza prenumerata wzrastała o kilka procent. Można też korzyści przeliczać inaczej. Teoretycznie 500 tys. zł to fura pieniędzy. Ale jednocześnie jest to koszt dwóch i pół minuty reklamy telewizyjnej wyemitowanej w najlepszym czasie. A sprowadzając gwiazdę, firma zyskuje ok. 150 publikacji prasowych w gazetach i czasopismach całego kraju i 2,5 godziny programu w różnych stacjach telewizyjnych. Są to oczywiście wzmianki i programy o gościu, ale przy tej okazji zawsze wymieniana jest nazwa firmy, na której zaproszenie przyleciał on do Polski, a organizatorzy dbają, żeby w tle zdjęć robionych przez fotoreporterów pojawiało się ich logo. Bez wielkiej gotówki Gwiazdy kina i telewizji pojawiają się też w Polsce przy innych okazjach. Czasem trafiają nad Wisłę kupione przez wielkie zagraniczne koncerny. Pobyt w Polsce jest częścią ich tras promocyjnych. Tak np. zjawili się nad Wisłą piękna Pamela Anderson czy Luck Perry biorący udział w kampanii reklamowej Pizzy Hut. Tak przyjechała również tenisistka Gabriela Sabatini sprowadzona przez koncern kosmetyczny Wella. A czasem też gwiazdy przylatują do Polski po to, by promować swoje filmy. Te największe sławy zahaczają o nasz kraj rzadko. Dwa lata temu, po drodze na festiwal w Berlinie, zjawiła się na premierze "Czułych słówek 2" Shirley MacLaine, wiele lat temu z Wojciechem Fibakiem przyjechał półprywatnie Robert De Niro. Ale zdarzają się wizyty aktorów, a także reżyserów o uznanych nazwiskach. Od kilku lat do Torunia przyjeżdżają najwybitniejsi operatorzy świata, by wziąć udział w festiwalu "Camerimage" poświęconym ich pracy. To z ich pomocy korzystają organizatorzy, gdy chcą sprowadzić osobę o znanym w świecie filmu nazwisku. W ubiegłym roku Vittorio Storaro namówił np. na przyjazd do Torunia Carlosa Saurę. Dwa lata temu udało się pozyskać Roberta Altmana. Festiwal pokrywa wówczas tylko koszty przelotu i pobytu gości. Były prowadzone wstępne rozmowy z Jackiem Nicholsonem. Nicholson zdecydowałby się może nawet na przyjazd do Polski bez honorarium, ale postawił inne warunki: ufundowanie mu - poza przelotem USA-Europa - także otwartego biletu na wycieczki po Starym Kontynencie. W sumie jego sprowadzenie na festiwal musiałoby kosztować ok. 100 tys. dolarów. Starają się sprowadzać gwiazdy dystrybutorzy, zwłaszcza ci, którzy promują kino ambitniejsze. Ich na ogół nie stać na drogą reklamę, dlatego w ten sposób próbują zwrócić uwagę publiczności na swój film. Nie pozyskują Sharon Stone, ale czasem udaje im się zaprosić nad Wisłę prawdziwie ciekawe indywidualności. Jacek Szumlas z firmy Solopan sprowadził przed rokiem do Polski Jeremy'ego Ironsa, który promował film Wayne'a Wanga "Chinese Box". Zapraszając gwiazdy Szumlas wykorzystuje swoje dobre kontakty z artystami. Podobnie Roman Gutek, który namówił na przyjazd do Warszawy m.in. Michelangela Antonioniego, Paula Austera, Mirę Sorvino. Antonioni zjawił się na premierze swojego filmu "Po tamtej stronie chmur". Do żony starego mistrza dotarła jedna ze współpracowniczek Romana Gutka, poleciała do niej do Rzymu, ustaliła warunki. Nie były trudne do spełnienia: niewielkie honorarium na cele charytatywne, odpowiedni apartament w hotelu, pielęgniarka - koniecznie młoda, atrakcyjna i mówiąca po włosku. Udało się znaleźć taką osobę we Wrocławiu. Paul Auster zwyczajnie miał ochotę przyjechać do naszego kraju, Mira Sorvino też dała się namówić, bo ma plany reżyserskie i w Polsce zbierała dokumentację. - Przyjazd artysty to dla nas koszty rzędu 5-30 tys. zł - mówi Roman Gutek. - Czasem udaje nam się dzielić koszty z innymi instytucjami, dogadujemy się z liniami lotniczymi, czasem LOT daje nam bilety za darmo. Bez obecności twórców nie bylibyśmy w stanie zapewnić filmowi takiej promocji w prasie i telewizji. A jednocześnie jakaż to frajda móc obcować z artystami tej miary! A jeśli ktoś nie ma ani dużych pieniędzy, ani dobrych kontaktów? Wtedy pozostaje gwiazda krajowa. "Kupienie" polskiej twarzy I to jest dzisiaj coraz bardziej popularne. Bardzo wiele firm organizuje różnego rodzaju wewnętrzne spotkania - dla pracowników, współpracowników, klientów. Zachodnie korporacje fundują załodze bale, wielkie przedsiębiorstwa promują swoje produkty, robiąc specjalne sesje dla hurtowników, właścicieli sklepów. A każdy chce, by taka impreza wyglądała profesjonalnie, budowała image firmy, zyskiwała jej przyjaciół. Dlatego rośnie zapotrzebowanie na tych, którzy imprezę uatrakcyjnią albo w zawodowy sposób poprowadzą. W budżety spotkań promocyjnych coraz częściej wpisywane są fundusze na prezentera. Działy public relations organizacji i korporacji czasem same pozyskują gwiazdy, ale najczęściej zlecają organizację całej imprezy wyspecjalizowanym agencjom. I zaczyna się poszukiwanie "twarzy". Jak słyszę w agencjach, wśród prowadzących największym zainteresowaniem cieszą się gwiazdy telewizji publicznej: Grażyna Torbicka, Maciej Orłoś i Katarzyna Dowbor. Firmy pytają zawsze o tę samą grupę, wybierają z 15-20 nazwisk. Tutaj też obowiązują określone stawki. Część prezenterów prowadzi rozmowy sama, niektórzy mają swoich agentów. Np. CMC reprezentuje interesy pięciorga prezenterów: Macieja Orłosia, Hanny Smoktunowicz, Moniki Richardson, Kingi Rusin i Briana Scotta. Jak mówi ich agent Jacek Jóźwiak, honoraria jego klientów zależą od rodzaju imprezy, zadań, a także od tego, czy spotkanie jest całkowicie wewnętrzne, czy w jakiś sposób obsługiwane przez media. Generalnie jednak agencja zaczyna rozmowę od 5 tys. zł. To jest honorarium minimalne. Trzeba zresztą przyznać, że w związku z ogromnym zapotrzebowaniem ceny wyraźnie poszły w górę w ostatnim roku. Jeszcze półtora roku temu Brian Scott prowadził imprezę za 3,5 tys. zł. Bywają też honoraria specjalne. Niedawno Katarzyna Dowbor wzięła podwójną stawkę, gdy organizatorzy zwrócili się do niej o poprowadzenie dużej imprezy, traktując ją jako deskę ratunku, zaledwie kilkanaście godzin wcześniej. Jeśli w grę wchodzi nie tylko zwykła konferansjerka, ale również jakiekolwiek utożsamienie się z produktem, stawka natychmiast idzie w górę. Honorarium skacze i wtedy, gdy klientowi zależy na konkretnej osobie i w związku z tym osobie tej trzeba zmienić harmonogram pracy. Jest tajemnicą poliszynela, że wynagrodzenie dochodzi wówczas nawet do 20 tys. zł. Smutne, że bywają przypadki, gdy prezenterzy za te pieniądze nie wywiązują się ze swoich obowiązków należycie. Znany i opisywany przez dziennikarzy był przypadek, gdy jedna z gwiazd, prowadząc narodowy wieczór w ekskluzywnym hotelu, nie wiedziała prawie nic o promowanym kraju. Bywają też odstępstwa od stawek w drugą stronę. Grażyna Torbicka twierdzi, że jeśli ma do imprezy - jak mówi - "stosunek emocjonalny", to może ją poprowadzić za całkiem nieduże honorarium. Niedawno zaś Wojciech Młynarski prowadził uroczystość wręczenia pióra Lechowi Wałęsie w Victorii. Był razem z Jerzym Derflem, a wynagrodzenie obu panów było naprawdę symboliczne. Imprezy uatrakcyjniają nie tylko prezenterzy, lecz również aktorzy. Kilka dni temu Wielką Galę Polskiego Biznesu w Teatrze Wielkim prowadził Jan Englert z żoną Beatą Ścibakówną. Ale aktorzy występują w takiej roli rzadziej i ich stawki są wyższe. Osobami chętnie goszczonymi przez firmy są satyrycy. Prym wiodą tu Tadeusz Drozda i Krzysztof Daniec, popularny jest Jerzy Kryszak. Stawki tych wykonawców za wieczór osiągają nawet zawrotną sumę 20 tys. zł. Innym sposobem uatrakcyjnienia spotkania jest zafundowanie uczestnikom, po długiej prezentacji, części artystycznej. Piosenkarze i zespoły także mają swoich agentów. Wiele osób należy do Riff-u lub VIP Art-u. Jedną z najdroższych wykonawczyń jest Maryla Rodowicz, której stawka za występ wynosi ok. 30 tys. zł. Inni są nieco tańsi: np. Andrzej Piaseczny pobiera honorarium w granicach 20 tys., podobnie Edyta Górniak i zespół De Mono, Lady Pank - ok. 18 tys., Kayah - ok. 17 tys., Urszula - 15-16 tys., Natalia Kukulska - ok. 12 tys. Do obowiązków organizatora należy jeszcze zapewnienie właściwego nagłośnienia i oświetlenia sali. Czasem umowa określa dodatkowe warunki: rodzaj garderoby, dostarczenie określonych napojów chłodzących czy soków. Przyjęta jest forma 50-proc. przedpłaty. Jeśli ten warunek nie jest dotrzymany, artysta ma prawo nie stawić się na koncert. Boom trwa. W polskiej, coraz bardziej konkurencyjnej gospodarce, obowiązują prawa rynku, reklama staje się jednym z najważniejszych warunków sukcesu. I wiadomo, że każda akcja promocyjna, zwłaszcza ta mniej konwencjonalna, opłaca się. A więc: kto da więcej? Zapraszając gwiazdę, firma zyskuje ok. 150 publikacji prasowych w gazetach i czasopismach całego kraju i 2,5 godziny programu w różnych stacjach telewizyjnych.
Często polskie gwiazdy biorą udział w reklamach i uświetniają imprezy. Jednak gwiazda zagraniczna wywołuje większe zainteresowanie i lepiej buduje image firmy. Choć dawniej nie do pomyślenia, dziś przyjazd zagranicznej gwiazdy na imprezę do Polski to tylko kwestia ceny. Oprócz honorarium należy liczyć się z kosztami pobytu gwiazdy i jej świty (2 tygodnie w Cannes to ok. 800 tys. dolarów). Podróż luksusowym jetem Gulfstream IV to 4tys. dolarów za godzinę, pierwsza klasa samolotu rejsowego to 8-10 tys. dolarów. Gwiazdy, zamiast w Cannes, wolą zatrzymać się w Antibes (3 tys. dolarów za dzień). Jacht to koszt rzędu ok. 60 tys. dolarów, limuzyna z kierowcą 3 tys. dolarów, ochrona to 1tys. dolarów dziennie, a koszta bankietów nawet 200-300 tys. dolarów. Jednak gwiazda w Cannes to wspaniała reklama. Coraz częściej przyjazd gwiazdy do Polski jest możliwy i opłacalny. Oprócz honorarium należy zaproszonym gwiazdom i ich ekipie opłacić przelot, hotel oraz ochronę (półtora-dwa dni to ok. 500 tys. zł). Do Torunia na festiwal "Camerimage" przyjeżdżają najwybitniejsi operatorzy świata i gwiazdy. Ostatnio w Polsce rośnie zapotrzebowanie na gwiazdy, uświetniające imprezy firmowe, co dla firm jest opłacalną inwestycją.
KAMPANIA W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi Podkradanie wyborców MAŁGORZATA SUBOTIĆ Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji. Zamknięta pula Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.) Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań. Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD. Dwa bieguny Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy. Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS. Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji. W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. Siła biografii Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi. Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD. Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981. Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy. Identyfikacja w cenie W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania. Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników. Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u". Konsekwencje wyrazistości Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS. Możliwości kradzieży Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe. Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy. Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.) Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej. W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne. Wieloznaczność wskazówek Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania. Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka). Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny. W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP.
Do nowego parlamentu wejdzie najprawdopodobniej tylko sześć partii: SLD, AWS, PSL, UW, ROP i UP. Ostateczny wynik będzie zależał od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania. Sondaże CBOS z marca 97 oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP potwierdzają obiegową opinię o dwóch skrajnych biegunach polskiej sceny politycznej: SLD i AWS. Podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. Swoją centrową pozycję potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS. Największe możliwości "kradzieży wyborców" istnieją pomiędzy ROP i AWS. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwową, ma Unia Pracy, dwa kolejne miejsca zajmują ROP i AWS. Z badań wynika także, że na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi. Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. AWS i ROP identyfikowane są jako partie prawicowe, a SLD - jako ugrupowanie lewicowe. Charakterystyczna dla obu Unii: Wolności i Pracy jest natomiast ich "niedookreśloność". Z kolei PSL, a w pewnym stopniu także SLD, postrzegane są jako partie broniące interesu jednej grupy społecznej. Partie wyraziste są cenione przez swoich wyborców, ale mają też największy elektorat negatywny.
Personalne rozgrywki armatorów Wojna w żegludze W polskiej żegludze wrze. Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu. PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM. Zamieszanie wokół Euroafriki zaczęło się 20 września, kiedy dwukrotnie spotkała się jej rada nadzorcza. Za pierwszym razem pełny, pięcioosobowy skład rady nie dokonał zmian w zarządzie. Kilka godzin później rada zebrała się po raz drugi - tym razem w pomniejszonym do trzech osób i zmienionym składzie, po czym odwołała dotychczasowego prezesa zarządu Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego spółki Zbigniewa Ligierkę. Na stanowisko prezesa powołano Pawła Porzyckiego, a wiceprezesa - Alicję Węgrzyn-Grześkowiak. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił uznając, że odwołanie nastąpiło bezprawnie. Jako inicjatora zmian jednoznacznie wskazano prezesa PLO Stanisławę Gatz. PŻM oficjalnie odsunęła się od konfliktu: - Z niepokojem obserwujemy zamieszanie wokół Euroafriki i próby wciągania PŻM w rozgrywki personalne - oświadczył Krzysztof Gogol, rzecznik prasowy PŻM. Kto z kim Żeby zrozumieć obecne rozgrywki armatorów, należy prześledzić skomplikowane relacje między morskimi spółkami. Euroafrica Shipping Lines jest spółką, w której PLO mają 44 proc. udziałów. Drugim największym udziałowcem jest Polska Żegluga Morska - 28,5 proc., potem Apear Holding, cypryjska firma z 18 proc. Kolejne 5 procent należy do pracowników i kilku drobnych udziałowców. Tak więc państwowe firmy - PLO i PŻM - wspólnie kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Firma eksploatuje 9 statków pływających do Afryki Zachodniej oraz Anglii. Jest współwłaścicielem (obok PŻM) spółki Unity Line - bałtyckiego przewoźnika promowego. Ma także firmę deweloperską, hotel i biurowiec. W ubiegłym roku odnotowała zysk brutto w wysokości 3 mln zł. Jest praktycznie jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele, PLO i PŻM, przeżywają ogromne kłopoty finansowe. PLO, mniejszy z armatorów, jest na skraju bankructwa, a PŻM, która ma około 100 statków, próbuje ratować sytuację, sprzedając za kilkadziesiąt milionów dolarów kompleks hotelowo-biurowy, jaki zafundowała sobie kilka lat temu. Tylko sprzedaż tego budynku w tzw. leasingu zwrotnym może uratować firmę od upadku. Wokół tych armatorów już od pewnego czasu krążą liczne pogłoski. Pierwsza z nich mówi, że kierownictwo Euroafriki już od dłuższego czasu dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ firma sama nie może wykupić swoich udziałów, więc do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga z kolei mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO. Wątek cypryjski PLO były prawdopodobnie tylko formalnie inicjatorem odwołania zarządu. Na prawdziwego sprawcę zamieszania wskazuje się Pawła Brzezickiego, szefa PŻM, który już w styczniu tego roku próbował usunąć niewygodnych prezesów Euroafiki. Prezesem PLO był wtedy Mirosław Hapko, który był przeciwny zmianom. - PŻM zawsze była wroga PLO, a Paweł Brzezicki, odkąd tylko został prezesem PŻM, chciał usunąć Włodzimierza Matuszewskiego za to, że mu się nie podporządkował. Póki byłem, to mu się jednak nie udawało. Teraz prowadzi własną rozgrywkę personalną - komentuje Hapko, według którego do tego celu ma posłużyć wyciągnięty przez niego "wątek cypryjski". Zaczął się on 6 stycznia 1999 roku, kiedy Mirosław Hapko przekazał w zarząd holenderskiej spółce Vorona B.V. 30 proc. udziałów w Euroafrica Shipping Lines. W zamian PLO uzyskały bardzo potrzebną pożyczkę w wysokości 1,5 mln USD. Kontrakt podpisano do 2003 roku. Brzezicki uważa, że transakcja była elementem polityki starego zarządu. Jak się okazuje, Vorona jest powiązana z cypryjską firmą Florida Cape Navigation, której dyrektorem jest z kolei Rafał Klimkiewicz, urlopowany pracownik Euroafriki. - Obawiamy się utraty kontroli nad firmą, jeśli udziały do nas nie wrócą - mówi Stanisława Gatz. - Nie wiem dokładnie, w czyich rękach jest teraz ESL. - Oddanie udziałów w zarząd nie oznacza pozbycia się ich - twierdzi Andrzej Wybranowski, prawnik związany z Euroafriką. - Z zawartej umowy nie wynika, aby holenderska firma mogła żądać przeniesienia własności. Przekazanie w zarząd to forma pożyczki, udziały muszą być zwrócone. Paweł Brzezicki inaczej jednak to interpretuje. - Poznałem umowę, która jest tak skonstruowana, że w razie upadku PLO własność udziałów przechodzi na rzecz Vorony. Także jeśli PLO nie oddadzą w odpowiednim czasie milionowych kwot. Mam na to dokumenty. - Nie ma takich zapisów; po upadku PLO udziały nie przechodzą na własność Vorony, a jeśli PLO nie zwrócą pieniędzy, to obie strony będą dalej renegocjować warunki umowy - zaprzecza Hapko. Kto przeciw komu Czy PŻM chce przejąć od PLO Euroafrikę? W kwietniu tego roku sąd, na wniosek powiązanej z PŻM kancelarii prawnej Marka Czernisa, zajął 44 proc. udziałów PLO w Euroafrice na rzecz amerykańskiego koncernu Triton, której jedna ze spółek PLO, Polcontainer, winna jest kilka milionów USD. Zajęcie przez komornika udziałów akurat w ESL zostało odczytane w niektórych kręgach jako wrogi krok PŻM przeciw PLO i oznaczać miało jedno: jeśli PLO nie znajdą pieniędzy na wykupienie udziałów, to być może zrobi to PŻM. Z taką opinią wystąpił jeden z dyrektorów PLO i jednocześnie członek rady nadzorczej Euroafriki, który jednak nie brał już udziału w wyborze nowego prezesa. Został odwołany. PŻM zaprzeczyła wówczas jakoby działała przeciwko PLO, nie wykluczyła jednak w przyszłości kupna akcji Euroafriki. Niejasne są też okoliczności zajęcia przez sąd udziałów - wszakże wcześniej część z nich przeszła pod zarząd Vorony. Według jednego z prawników kancelarii Czernisa, sąd i PŻM nic o tym nie wiedziały, a umowa jest niezgodna z prawem. Według prawnika Euroafriki, obie sprawy nie kolidują ze sobą. - Sąd zajął całość udziałów, a zarządca, czyli Vorona, dalej sprawuje zarząd - mówi Wybranowski. - Profity jednak mogą wpływać jedynie na konto depozytowe komornika sądu rejonowego. Obydwaj są legalni Teraz decydentów czeka bój o stanowisko prezesa. Według Wybranowskiego, wybór był nielegalny. - Przewodniczący musi powiadomić członków rady 14 dni wcześniej o planowanym posiedzeniu. Tak też było. Spotkało się pięć osób, posiedzenie było protokołowane, a po zamknięciu protokół podpisali przewodniczący i sekretarz. Jak się jednak okazało, nieoczekiwanie jeden z członków rady spotkał się później z dwójką osób, którą PLO miały dopiero zgłosić jako nowych członków, ale tego formalnie nie uczyniły. We trójkę dokonali zmian. Mamy więc do czynienia ze złamaniem procedur i ewidentnym fałszem. PŻM twierdzi, że wybór był legalny. - Obydwaj wspólnicy: PLO i przedstawiciel PŻM, głosowali tak samo - mówi Brzezicki. - Tak więc prezesem jest Paweł Porzycki. PLO jednak nie są tego pewne. - Nie wiem, co dalej z prezesem, nie chcę rozstrzygać. Musimy dokładnie to zbadać - mówi Gatz. - Naszym celem jest tylko stabilizacja spółki przez partnerstwo, ustalenie, dokąd i dlaczego uchodzi majątek PŻM - zapewnia Brzezicki. Michał Stankiewicz
Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu. Za inicjatora zmian uważa się Pawła Brzezickiego, szefa PŻM. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, prowadzi on własną rozgrywkę personalną. PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Istnieje także niebezpieczeństwo, że w razie upadku PLO własność udziałów firmy w ESL przejdzie na rzecz zarządzającej nimi holenderskiej spółki Vorona. Pojawiły się także pogłoski, które mówią o planach wykupu udziałów PLO w Euroafrice przez PŻM.
Kiedy najważniejsze jest zwycięstwo Dopingowe menu ŁUKASZ KANIEWSKI Rosjance Larysie Lazutinej i Hiszpanowi Johannowi Muehleggowi mimo odniesionych zwycięstw odebrano w Salt Lake City po medalu. Badania antydopingowe wykazały, że oboje zażywali darbepoetynę, środek wspomagający transport tlenu przez krew. Skąd wzięli substancję? Dostęp do niej nie jest trudny, można ją kupić choćby w Internecie. Jak wiele innych środków dopingujących darbepoetyna jest stosowanym w medycynie lekarstwem. Słowo doping pochodzi z języka rdzennych mieszkańców południowej Afryki. Używali napoju alkoholowego zwanego przez nich "dope", który sprawiał, że z większym zaangażowaniem oddawali się tańcom rytualnym. Ale współczesny doping nie ma już wiele wspólnego z piciem alkoholu. Zastąpiły go bardziej wyrafinowane substancje, produkowane w nowoczesnych laboratoriach. Można je podzielić na cztery grupy: środki pobudzające (jak amfetamina); sterydy anaboliczne (np. testosteron); środki moczopędne (pomagające zmniejszyć wagę ciała) oraz środki stosowane przy dopingu krwi - jak darbepoetyna. Każda z tych substancji powoduje poważne skutki uboczne - dlatego właśnie uznano je za niedozwolone. Definicja przyjęta przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski mówi bowiem, że doping to stosowanie substancji i metod treningowych szkodliwych dla zawodnika. Środki pobudzające Amfetamina poprawia refleks i sprawność fizyczną, przyspieszając oddech i akcję serca. Podwyższa ciśnienie krwi i zmniejsza apetyt. Pierwszy raz zastosowano ją podczas drugiej wojny światowej - żołnierzom amerykańskim pomagała walczyć z sennością. Po wojnie stała się popularna wśród sportowców. W roku 1960, podczas olimpiady w Rzymie po użyciu amfetaminy zmarł duński kolarz Kurt Jensen. 7 lat później zdarzyła się kolejna tragedia. Brytyjski kolarz Tommy Simpson zginął podczas wyścigu Tour de France. Jego śmierć, spowodowaną użyciem amfetaminy, oglądali na żywo kibice przed telewizorami. Amfetamina powoduje psychiczne uzależnienie. Wśród efektów ubocznych jej działania wymienić można zaburzenia widzenia, bezsenność i zły nastrój. Nieodpowiednie użycie zakłócić może akcję serca, a nawet spowodować zupełne załamanie fizyczne. Sterydy anaboliczne W 1927 roku Fred Koch, profesor chemii organicznej na uniwersytecie w Chicago, pobrał hormony z jąder byka i poddał je działaniu benzenu i acetonu. Wyprodukowany w ten sposób testosteron próbował na zwierzętach. Zanotował, że substancja wzmaga agresję i cechy męskie. Pierwsze przypadki podawania testosteronu ludziom miały miejsce podczas drugiej wojny światowej. Aplikowano go żołnierzom niemieckich oddziałów szturmowych, by pobudzić ich agresję. Testosteron oraz inne sterydy anaboliczne wprowadzili do sportu prawdopodobnie zawodnicy radzieccy. Pewne jest, że używali ich już w roku 1952 na olimpiadzie w Helsinkach. W krajach zachodnich popularne być zaczęły w roku 1958, wraz z wynalezieniem dianabolu. Sterydy cieszyły się olbrzymią popularnością w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, szczególnie wśród trenujących sporty siłowe. Powodują przyrost mięśni i wzrost siły fizycznej. Nieodpowiednie zażywanie sterydów anabolicznych powoduje skutki uboczne: guzy i nowotwory wątroby, wysokie ciśnienie krwi, żółtawe zabarwienie ciała, tkanek i płynów organicznych. U mężczyzn pojawić się może skurczenie się jąder, bezpłodność, łysienie i podwyższone ryzyko raka prostaty. U kobiet - zarost i inne cechy męskie. U dzieci - zatrzymanie wzrostu. Środki moczopędne (diuretyki) Zwiększają wydalanie wody i sodu z organizmu. Używane są w celu obniżenia wagi ciała zarówno przez odchudzające się kobiety, jak i przez sportowców. Sięgać po nie mogą zawodnicy dyscyplin, w których dużą rolę odgrywa stosunek siły do masy ciała. W sportach walki pomóc mogą w zakwalifikowaniu się do niższej kategorii wagowej. Środki moczopędne mają też inną cechę - z ich pomocą szybko wydalić można ślady innych substancji dopingowych. Zażywanie środków moczopędnych wiąże się z ryzykiem poważnego odwodnienia. Istnieje niebezpieczeństwo niedoboru potasu, co prowadzi do kurczów mięśniowych. Mogą wystąpić gwałtowne spadki ciśnienia tętniczego, zaburzenia rytmu serca, omdlenia. Wśród kulturystów, zażywających diuretyki w celu uzyskania pożądanej rzeźby ciała, zdarzały się nagłe zgony. Doping krwi Początek lat siedemdziesiątych to gwałtowny rozwój dopingu krwi. W wyniku doświadczeń zauważono, że jeżeli pobrać od zawodnika 900 mililitrów krwi, aby po 3 - 4 tygodniach ponownie wprowadzić ją do krwiobiegu, wydolność organizmu znacznie się poprawia. Pobór tlenu wzrasta o ponad 20 proc., poziom hemoglobiny o ponad 25 proc., a czas biegu na ruchomej bieżni (aż do wyczerpania) wydłuża się o ponad 30 proc. Ta bardzo niewygodna metoda została zastąpiona przez użycie preparatu zwanego EPO (erytropoetyna). Jest to wytwarzany przez nerki hormon, który pobudza produkcję czerwonych ciałek krwi przez szpik kostny. Krew z większą ilością ciałek czerwonych lepiej transportuje tlen. Po EPO często sięgają kolarze i narciarze biegowi. Uważa się, że nieodpowiednie użycie tego hormonu może być bardzo niebezpieczne. Występuje ryzyko udaru lub ataku serca. Wykryta u Lazutiny i Muehlegga darbepoetyna jest ulepszoną, 10 razy skuteczniejszą wersją EPO. *** W 1998 roku przeprowadzono następujące badanie: 198 sportowców najwyższej klasy zapytano, czy zdecydowaliby się wziąć środek, który zapewniłby im zwycięstwo w zawodach przez pięć lat, lecz następnie zabiłby ich. 52 proc. badanych odpowiedziało pozytywnie. Dopóki takie będą proporcje, dopóty problem dopingu nie zostanie rozwiązany. Opis działania środków dopingujących na podstawie materiałów Wydziału Chemii Uniwersytetu w Bristolu. Historia dopingu w kolarstwie na podstawie artykułu B. Barwińskiego, "Cyklista" 4/98. Krzysztof Chrostowski, Zakład Badań Antydopingowych Instytutu Sportu w Warszawie Nie sądzę, żeby nauka poradziła sobie z problemem dopingu. Coraz sprawniejsze laboratoria antydopingowe i coraz precyzyjniejsze testy wykrywające w organizmie niedozwolone w sporcie specyfiki nie spełnią swego zadania tak długo, dopóki w całej sferze sportu będzie panował relatywizm moralny - i nie jako margines, lecz niemal jako norma. A tak właśnie jest. Przejawia się on w specyficznej postawie, takiej mianowicie, że "dobre i dozwolone jest to, co dobre jest dla mnie, pomaga mi w zwycięstwie i w zarabianiu pieniędzy". Niestety, tego rodzaju postawę widzi się aż nazbyt często u zawodników oraz trenerów, a także działaczy, dla których dobry wynik ich zawodnika również oznacza korzyści. Prawda jest taka, że bez dopingu wielu wybitnych mistrzów nie uzyskałoby wybitnych rezultatów. W sporcie potrzebna jest uczciwość, a tej laboratoria antydopingowe nie wymuszą, choć oczywiście uczciwym mogą pomóc. NOT. K.K. Profesor Jerzy Smorawiński, rektor AWF w Poznaniu, przewodniczący Komisji Zwalczania Dopingu w Sporcie Walka z dopingiem ma dwa podstawowe cele. Po pierwsze ochronę równości szans, aby sportowcy, którzy nie chcą brać dopingu, nie byli pokrzywdzeni. Po drugie profilaktykę młodzieży. Wypadki śmiertelne spowodowane zażywaniem dopingu są częste. Niebezpieczeństwo to nie dotyczy mistrzów, którzy mają odpowiednich doradców i narażeni są na liczne kontrole, ale właśnie ludzi młodych, którzy gotowi są brać wszystko i w każdych ilościach. Dostęp do środków dopingowych nie jest trudny, istnieje bardzo dobrze rozwinięty czarny rynek, zakupy można zrobić w Internecie albo w fitness clubie. W Polsce laboratorium antydopingowe mamy jedno - w Instytucie Sportu w Warszawie. Jest dobrze wyposażone, choć nie ma jeszcze akredytacji MKOl. Na podstawie przeprowadzanych badań powiedzieć mogę, że plaga dopingu nie jest tak powszechna, jak się sądzi. Około 2 - 3 proc. testów ma wynik negatywny. Oczywiście rzeczywisty odsetek biorących doping jest trochę większy.
Słowo doping pochodzi z języka rdzennych mieszkańców południowej Afryki. Używali napoju alkoholowego zwanego przez nich „dope”, który sprawiał, że z większym zaangażowaniem oddawali się tańcom rytualnym. Współczesny doping nie ma już wiele wspólnego z piciem alkoholu. Zastąpiły go bardziej wyrafinowane substancje, produkowane w nowoczesnych laboratoriach. Można je podzielić na cztery grupy: środki pobudzające (jak amfetamina); sterydy anaboliczne (np. testosteron); środki moczopędne (pomagające zmniejszyć wagę ciała) oraz środki stosowane przy dopingu krwi – jak darbepoetyna. Każda z tych substancji powoduje poważne skutki uboczne – dlatego właśnie uznano je za niedozwolone. Definicja przyjęta przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski mówi bowiem, że doping to stosowanie substancji i metod treningowych szkodliwych dla zawodnika.
POMOCE SZKOLNE Szkołokrążcy, prywatni i państwowi Ryzykowny biznes ANNA PACIOREK Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom. Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX. Trwanie w poczuciu misji - Firmy państwowe, które działały na tym polu, były przyzwyczajone, że w MEN jest pewna pula pieniędzy na pomoce naukowe, jaka im się należy - mówi Paweł Bernas dyrektor ELBOX-u - a tu nagle pojawia się firma prywatna, która robi na tyle dobre pomoce, że MEN zdecydowało się włączyć jej wyroby do zakupów centralnych. Od tego momentu jesteśmy postrzegani jako ci, którzy wyciągają z kieszeni tych fabryk "ich" pieniądze. Od 1992 r. powstał jednolity front przeciwko ELBOX-owi wszystkich tych, którzy nie dorównują nam swoją ofertą. Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, który został przez MEN postawiony w stan likwidacji. "Warunkiem właściwego funkcjonowania, tak potrzebnego Ośrodka - napisali oni w liście do ministra Jerzego Wiatra - były: nowoczesne i efektywne zarządzanie, właściwy nadzór nad Ośrodkiem i pracami tam prowadzonymi ze strony organu założycielskiego, zlecenie przez MEN koniecznych i odpowiednio wyprzedzających badań i studiów. Te warunki nie były spełnione (...) Od wielu miesięcy Ośrodek zmierzał ku upadkowi ekonomicznemu przy niekompetentnej postawie zarządu firmy oraz ignorancji i przyzwoleniu na taki stan rzeczy ze strony MEN. Dorobek ludzi i ich aktywność zostały zmarnowane i to - wszystko na to wskazuje - bezpowrotnie. Ludzie, związani tyle lat z pracą dla oświaty, zostali bez perspektyw." Swoje "10 pytań do ministra Jerzego Wiatra" rozpoczynają tak: Jak to się dzieje, że w czasie gdy MEN doprowadza do likwidacji swojej agendy - Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego - znajdują się w ministerstwie pieniądze na finansowanie prywatnej firmy ELBOX?". - Ośrodek w tej formule działania nie był w stanie się utrzymać - wyjaśnia Maria Branecka z MEN. - Ośrodek nie może tkwić w pozycji misji dziejowej, jak niektóre nasze drukarnie resortowe, którym też się wydawało, że nic im się nie może stać, bo przecież produkują szkolne podręczniki. Ośrodek działał w formule samofinansowania. Producenci popadli w kłopoty, więc przestali zamawiać w Ośrodku projekty. Ośrodek zaczął więc sam realizować swoje projekty, wchodzić w kooperację i sprzedawać - często z niezłym skutkiem. Natomiast funkcje badawcze zostały odsunięte na dalszy tor. Ośrodek jako jednostka badawczo-rozwojowa był zakwalifikowany przez KBN do kategorii D; nie udało mu się nigdy uzyskać z KBN środków na działalność naukową. Co zostało z tych lat Przed 1992 r. bez aprobaty MEN nie można było wprowadzać do obrotu żadnych pomocy naukowych, szkoły nie mogły kupować nic, co nie miało tej aprobaty. MEN nadzorowało producentów pomocy dydaktycznych - było organem założycielskim dla 9 fabryk pomocy naukowych. Nadzorowało również przedsiębiorstwa dystrybucyjne, czyli CEZAS-y - osiemnaście przedsiębiorstw zlokalizowanych w siedzibach dawnych województw plus w Toruniu. W latach 80. notowano taki niedobór pomocy dydaktycznych, że XXIV Plenum KC PZPR zobowiązało ministra oświaty do wybudowania dwóch fabryk pomocy i zwiększenia produkcji. Zobowiązanie pozostało na papierze. A po 1990 r. w dziewięciu istniejących fabrykach pomocy szkolnych proces przekształceń własnościowych przebiegał niejednakowo. I tak fabrykę w Kętach, która robiła pomoce z drewna i meble przedszkolne, kupili spadkobiercy byłych właścicieli. Nie produkuje ona już pomocy dydaktycznych. Fabryka w Częstochowie upadła; wojewodzie pozostało skierowanie wniosku do sądu o wykreśleniu z rejestru. - Tam produkowano pomoce do chemii i fizyki, np. jako jedyna fabryka w Polsce wytwarzała episkopy - mówi Maria Branecka. - Tych pomocy nie ma i nie będzie. Fabryka w Bytomiu została sprzedana za długi. Inwestor, który kupił fabrykę, podpisał umowę, że jeżeli nie będzie produkować pomocy dydaktycznych, to oprzyrządowanie przekaże do dyspozycji MEN. Kiedy część pracowników założyła spółkę MEN przekazało im oprzyrządowanie, dzięki któremu produkują niewielkie ilości brył geometrycznych. Fabryki w Kartuzach i Olsztynie zostały sprywatyzowane metodą spółki pracowniczej; specjalizują się w produkcji mebli i tablic szkolnych. Pozostałych zakładów nie udało się sprywatyzować i ostatnio, w związku ze zmianami centrum administracyjno-gospodarczego, zostały one przekazane przez MEN wojewodom. Fabryka w Poznaniu, dawniej mająca w ofercie ponad 200 pomocy dydaktycznych, obecnie produkuje szczątkowe ilości. Fabryka w Nysie jest w lepszej kondycji, robi nawet na indywidualne zamówienia pomoce z fizyki oraz pracy-techniki. Fabryka w Warszawie, specjalizująca się w produkcji preparatów do biologii z naturalnych materiałów jest w trudnej sytuacji, chociaż wynajmowała powierzchnie i miała z tego dochód. Fabryka w Koszalinie produkuje meble do internatów i szkół, dość drogie, ale dobre. Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Szkół CEZAS w swoich 18 jednostkach zajmowało się przekazywaniem do szkół pomocy naukowych zgodnie z decyzjami MEN. Było pośrednikiem między resortowymi fabrykami i szkołami. Tylko CEZAS w Zielonej Górze wziął się także za produkcję. Po 1990 roku dwa CEZAS-y - w Bydgoszczy i Poznaniu - zostały zlikwidowane. Sprywatyzowano "ścieżką pracowniczą" CEZAS-y w Lublinie, Olsztynie, Toruniu, Wrocławiu, Zielonej Górze. CEZAS w Koszalinie został sprzedany. Pozostałe dziesięć przekazano wojewodom, przy czym w Opolu w stanie kwalifikującym się do upadłości, a w Szczecinie w stanie upadłości. MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Był nim właśnie Ośrodek, którego likwidacja ma być zakończona do końca kwietnia. Drugi resortowy - Centralny Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Aparatury Badawczej i Dydaktycznej, czyli COBRABID, wywodzący się z dawnego resortu nauki i szkolnictwa wyższego - ma się lepiej, gdyż potrafił w porę dostosować się do gospodarki rynkowej. Sporne zamówienia publiczne Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół. - Jestem zwolenniczką zakupów centralnych, choć to może niepopularne - mówi Maria Branecka. - To się sprawdza przy zakupie komputerów, tak jak się sprawdziło przy zakupach telewizorów, magnetowidów, gdyż wtedy można załatwić lepsze warunki kontraktu. Zazwyczaj wstępną listę zakupów wysyłaliśmy do kuratorów z prośbą o ich wskazania i zamówienia. Potem komasowaliśmy te zamówienia, "przycinaliśmy" do naszych możliwości finansowych i kupowaliśmy centralnie. Zakupy trafiały do kuratoriów i dalej były dzielone na szkoły. Raport NIK krytykował ten system, wskazywał przypadki, gdy zakupiono wyposażenie budynku, który jeszcze nie został wykończony i meble trzeba było przechowywać w stodole. Jednak, zdaniem Marii Braneckiej, nawet to składowanie nie było złym rozwiązaniem, gdyż w sumie meble zostały kupione taniej. Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi. - W 1995 r. rozpętała się burza prasowa - wspomina naczelnik Branecka. - Zarzucano nam, że kupujemy coś, na co kuratorzy nie mają ochoty. Kierownictwo MEN wycofało się z zamówień centralnych, a urząd zamówień publicznych nie wyraził zgody na zakup pomocy dydaktycznych z wolnej ręki. W końcu roku pieniądze rozdzielono na kuratoria. Jedni kupili pomoce naukowe, inni przekazali te środki na opał, jeszcze inni na inwestycje. To było 52,5 mld starych zł. Rozpoczęło się szaleńcze wydawanie pieniędzy - producenci pracowali na trzy zmiany, a i tak nie mogli sprostać zamówieniom. - Zakup bez przetargu to problem, z którym będą się spotykać wszyscy producenci pomocy naukowych, które nie mają odpowiedników, są na rynku unikalne - mówi dyrektor Bernas. Jeden z zarzutów stawianych ministrowi Wiatrowi przez Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego dotyczył zaliczek danych przez MEN firmie ELBOX. - Wszystkie transakcje producentów pomocy dydaktycznych związane z centralnym zaopatrzeniem szkół były związane z przedpłatami - mówi Paweł Bernas. - Zaliczkowanie jest uzasadnione, gdyż żeby zrealizować kontrakt, firma musi brać kredyty w banku. Nie widzę w tym nic zdrożnego, aby zamiast zapłacić nadwyżkę w postaci obsługi kredytu komercyjnym bankom, która przyczynia się do zwiększenia ceny, MEN otrzymywało w ramach kontraktów znaczące rabaty albo dostawy większej ilości produktów niż zamówiono. Np. kontrakt ELBOX-u na 1996 r. zawarty na kwotę 413 tys. zł przewidywał dostarczenie dodatkowych bezpłatnych 100 kompletów oprogramowania ELI 2.0 i 1400 dodatkowych kompletów materiałów dydaktycznych na kwotę 49 tys. 755 zł. Poza tym firma zobowiązała się do ogłoszenia i sfinansowania konkursu dla nauczycieli na opracowanie konspektu lekcji z wykorzystaniem pakietu ELI 2.0 Lista zalecanych środków dydaktycznych Minister edukacji już nie aprobuje, tak jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Przy czym system ten jest dobrowolny, rekomenduje się pomoc dydaktyczną na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwoma pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Ta lista istnieje od 1992 roku. Jest na niej 115 specjalistów, rekomendowanych przez np. szkoły wyższe i wojewódzkie ośrodki metodyczne. Recenzję zleca producent i za nią płaci. Po pozytywnych recenzjach dana pomoc naukowa zostaje umieszczona w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Obecnie w wykazie jest 258 zalecanych pozycji, dalsze pięć jest w trakcie zatwierdzania. Swoje produkty umieściło w nim 43 dystrybutorów i 55 producentów. - Zdecydowanie wolę iść do recenzenta z wydrukiem komputerowym, niż drukować instrukcję w liczbie 1000 egzemplarzy - mówi dyrektor Bernas. - Iść z prototypem pomocy, bo traktujemy recenzję, jako coś, co może nam pomóc, żeby nasz wyrób był dobry i merytorycznie bezbłędny. Zasada, aby produkt był wzięty z magazynu, to znaczy np. z wydrukowaną instrukcją, jest przede wszystkim nieekonomiczna. - Z tej procedury korzysta niewielka część producentów - mówi Maria Branecka. - System nie jest bardzo popularny, bo jeżeli inni mogą dobrze żyć, sprzedając do szkół naprawdę byle co, to dobrzy producenci nie do końca mają motywację, by ubiegać się o wpis do wykazu. Gdyby były jakiekolwiek preferencje np. przy zakupach środków dydaktycznych, to może i ta lista byłaby obszerniejsza. A szkoły miałyby pewność, że kupują pomoc bez błędów. Ale nie mamy możliwości administracyjnych - nie możemy zaleceń zamienić na nakaz. - Na rynku pomocy naukowych jest sporo dobrych firm prywatnych, wśród których zdecydowanie wybija się ELBOX - dodaje Maria Branecka - a też dużo firm, które osiągają znacznie wyższe obroty niż te pierwsze. One opierają się na sprzedaży obwoźnej; nie są to firmy, które się reklamują czy wystawiają na targach pomocy dydaktycznych. Ich tam nie widać, podobnie jak w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Za to było kilka skierowań do prokuratury o kradzież praw autorskich. Tacy producenci funkcjonują na rynku i to zupełnie nieźle - po prostu jeżdżą od szkoły do szkoły sprzedając swoje wyroby. Nie zawsze są to wyroby, które by przeszły przez nasze sito recenzenckie, trafiają się nawet plansze z błędami ortograficznymi. Oni wygrywają konkurencję, dlatego że robią pomoce tanie, nieomal jednorazowego użytku. A gdy szkole brakuje środków, to o wiele łatwiej jej wydać 10 zł niż kilkaset. System do naprawy Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych. Jak np. przeciwdziałać szkołokrążcom, którzy szybko pojawiają się w szkole, tam gdzie w danym momencie są "rzucone" środki na zakup pomocy naukowych i oferują niedobry, a tani towar? - Oni zgarniają te pieniądze z rynku - mówi dyrektor Bernas. - Przyjeżdżamy do szkoły i słyszymy: ale my już zrobiliśmy zakupy! I pokazują nam, np. bryły geometryczne za 10 zł w woreczku od maślanki, parę rurek plastikowych i trochę łączników. Pomimo iż na woreczku narysowano wiele brył, części z nich nie da się złożyć, ponieważ zaoszczędzono na łącznikach. U nas cały zestaw brył, do wykorzystania przez wiele lat, kosztuje ok. 500 złotych. Zdaniem dyrektora Bernasa system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny, gdyż wtedy nauczyciel miałby pewność, że pomoce dydaktyczne kupowane przez szkoły nie zawierają błędów. MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać. MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Szkoła nie będzie mogła kupić mebli, jeżeli producent nie będzie miał certyfikatu. Certyfikat będzie też wymagany na środki dydaktyczne zasilane napięciem wyższym niż bezpieczne i pomoce dydaktyczne, które emitują szkodliwe promieniowanie. W planach MEN ma jeszcze opracowanie standardów wyposażenia medialnego szkół, pod kątem nowych podstaw programowych. - Przymierzamy się do przeglądu wszystkich środków dydaktycznych zalecanych do użytku szkolnego w grupach tematycznych - mówi Maria Branecka. - Być może spotkanie recenzentów doprowadzi do zweryfikowania tej listy.
Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe, szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom. Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta.
MEDYCYNA Cierpki smak kosmosu "Człowiek dostał się na Księżyc. (...) Nie jest już więźniem Ziemi, nie potrzebuje obawiać się, że jeśli nastąpi koniec świata, będzie to oznaczało koniec ludzkości" - pisała "Ameryka" w 1969 roku po sukcesie misji Apollo 11. Dwadzieścia osiem lat później amerykańska firma turystyczna organizuje przedsprzedaż biletów w kosmos, zostaje wysłana sonda na Marsa. "Mars może się stać bratem Ziemi, jak Ameryka stała się siostrą Europy" - mówił prof. dr Jesco von Puttkamer z NASA w wywiadzie dla "Magazynu Gazety Wyborczej" w czerwcu 1997 roku. Czy więc rzeczywiście człowiek staje się obywatelem wszechświata? Życie do góry nogami Nie bez powodu życie rozwinęło się w takiej, a nie innej formie na naszej planecie, która rządzi się przede wszystkim prawem ciążenia.To grawitacja determinuje wielkość, proporcje i kształt organizmów żywych, to jej słuchają wszystkie inne siły wpływające na funkcjonowanie od najprymitywniejszej formy prokariota do skomplikowanego mechanizmu, jakim jest organizm ludzki. Kiedy Ziemia uwalnia statek kosmiczny ze sfery swojego oddziaływania grawitacyjnego, żmudnie wypracowane przez ewolucję otolity w uchu wewnętrznym człowieka przestają rejestrować bodźce, do których przyzwyczajony był mózg - następuje stan nieważkości. Zaskoczone komórki nerwowe fałszywie interpretują rzeczywistość, pojawiają się zaburzenia w ocenie odległości, zaburzenia koordynacji ruchowej, bóle głowy, czasem wymioty. Kiedy jest się zawieszonym głową w dół, pojawia się lęk, ten pierwotny, towarzyszący spadaniu. Bo choć z punktu widzenia prawa ciążenia bezzasadny, to jednak system nerwowy potrzebuje czasu, by wpisać nowe wzorce emocjonalnego zachowania w istniejące schematy. Uwolniona od prawideł ziemskich krew, normalnie zalegająca w większości dolne części ciała, zalewa mózg, może dojść do przekrwienia narządów czaszki, co też wpływa na możliwość halucynacji. Mięśnie stają się bezwładne, a czas wykonania precyzyjnego, choćby najmniejszego ruchu wydłuża się w nieskończoność. Jednak organizm zaraz włącza mechanizmy obronne. Naczynia krwionośne i limfatyczne w dolnych partiach ciała rozszerzają się, aby jak najwięcej płynów ściągnąć z góry i odciążyć przede wszystkim mózg. Zwiększa się także ilość wydalanego moczu. Niestety całkowite przystosowanie się do nieważkości nie jest ani możliwe, ani korzystne. Dotąd nie wiadomo, dlaczego kości ulegają demineralizacji. Oprócz takich przyczyn jak zaburzenia hormonalne i zwiększone wydalanie płynów, w ostatnich badaniach komórek in vitro odkryto, że sam brak grawitacji, a ściślej mikrograwitacja powoduje zaburzenia metaboliczne, a w konsekwencji ubytek tkanki kostnej. Długotrwały lot kosmiczny zmienia rytmy biologiczne. Człowiek przyzwyczajony do 24-godzinnej doby, w czasie której jest pora na pracę, odpoczynek i sen, znajduje się poza oddziaływaniem przemienności dzień - noc. Zakłóceniu ulega rytmiczna aktywność komórek nerwowych, narządów, procesów fizjologicznych. Jedne organy mogą pracować wolniej, inne szybciej, co bez odpowiedniego przeciwdziałania może prowadzić nawet do śmierci. Do tego dochodzi zła jakość snu, szczególnie zaburzenia snu głębokiego REM, powodujące chroniczne niedospanie, za czym postępuje spadek wydolności umysłu. Zmniejszająca się gęstość kości i gwałtowny odpływ krwi od mózgu stanowią poważne niebezpieczeństwo podczas przeciążeń, mimo że ich skutki bardzo zniwelowano dzięki specjalnym spodniom i technikom stosowanym w budowie statku. Nadal jednak jeden z kilkudziesięciu superzdrowych chętnych jest wybierany do lotu w kosmos, bo przecież najmniejsze uchybienie może mieć przykre następstwa. Agresja z nudy Kosmos wnosi świadomość odizolowania od bliskich, swojego miasta, kraju, wreszcie kultury, świadomość totalnej, nieobjętej samotności, przymusu samowystarczalności, świadomość samokontroli emocjonalnej, bo w razie załamania i tak głos pocieszenia dotrze do stacji nie wcześniej niż po 20 sekundach. Długotrwałe przebywanie poza Ziemią na pewno negatywnie wpływa na człowieka. Kosmonauta jest zamknięty w małym pomieszczeniu przez okres od kilku tygodni do kilkunastu miesięcy, skazany na towarzystwo tych samych osób. Często pojawia się agresja, akceptowana zresztą w tamtych warunkach, gdyż jest często urozmaiceniem monotonii codziennych czynności. - Na stacji kosmicznej przebywa zwykle nie więcej niż trzech kosmonautów, jest to więc mała grupa. Wspólnota losów, czyli świadomość, że jeśli ja zaatakuję ciebie, to ty możesz zrobić coś mnie, a przecież wszyscy mamy przeżyć, hamują agresję interpersonalną - mówi prof. Jan Terelak z Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej. - Jednak ta agresja gdzieś musi znaleźć ujście i zdarzało się tak, że została skierowana przeciwko wykonywanemu zadaniu. Załoga wracała bez wypełnienia misji do końca. Na marne szły lata przygotowań, ale przecież nie można oceniać negatywnie zachowania tych ludzi. Oni funkcjonowali w warunkach ekstremalnych. Aby więc przybliżyć sukces misji, bo zagwarantować go do końca nawet od technicznej, a tym bardziej psychologicznej strony nie można, członkowie załogi muszą się odznaczać odpowiednią strukturą osobowościową. Na podstawie badań stwierdzono, że długotrwałą izolację dobrze znoszą ekstrawertycy, bo w przeciwieństwie do introwertyków nawet, gdy zabraknie bodźców z otoczenia, pozostaje im jeszcze bogate życie wewnętrzne. Człowiekowi zamkniętemu w sobie na co dzień w warunkach ziemskich pozostaje tylko depresja. Kosmonauta musi także być zrównoważony emocjonalnie i mieć silną motywację do zrealizowania celu wyprawy. A i tak mimo szczegółowych testów psychika człowieka w kosmosie często wymyka się spod kontroli tych, co pozostali w centrum dowodzenia na Ziemi. Tak zdarzyło się z kosmonautami radzieckimi, którzy nagle zażądali rozmowy z Breżniewem, transmisji telewizyjnej występu znanej aktorki i przysłania do stacji westernów. W przeciwnym razie nie chcieli zrealizować zadania. Nietrudno wyobrazić sobie, jaką konsternację wzbudziły te żądania. Wszystko jednak spełniono, gdyż misja była ważniejsza. Syndrom Ikara Chociaż bardzo ulepszono statki kosmiczne, poradzono sobie z promieniowaniem, przeciążeniem i odwadnianiem, to nadal kosmos kryje wiele tajemnic, podobnie jak funkcjonowanie człowieka w bezkresnej przestrzeni. Niewykonalne jest stworzenie sztucznej nieważkości trwającej powyżej 1 minuty. W locie po krzywej Keplera pilot doświadcza tego stanu na czterdzieści sekund. Substytutem nieważkości jest leżenie bez ruchu, najlepiej głową w dół. Czy więc rzeczywiście uda się człowiekowi przenieść swoje nawyki, przyzwyczajenia i potrzeby na Marsa, dokąd podróż trwa ponad rok, powrót zaś zależy od odpowiedniej konstelacji planet, która pojawia się raz na dwa lata?. Według profesora Puttkamera, pierwszy lot załogowy na Marsa miałby się odbyć w 2018, lądowanie zaś w 2019 roku. Pierwsze misje przygotowałyby infrastrukturę niezbędną dla wymogów biologicznych człowieka. Potem możliwe byłoby zasiedlenie Czerwonej Planety 6-10-osobową grupą osadników. Trudno jednak wyobrazić sobie obecnie, jak rozwiązany zostanie problem bardzo niskiej temperatury (około -65 stopni Celsjusza), składu atmosfery, w której zawartość tlenu nie przekracza 0,13 proc. i grawitacji, która na Marsie jest o wiele mniejsza niż na Ziemi. Podobnie psychologia eksperymentalna nie jest w stanie, na tym etapie badań, przewidzieć, w jaki sposób długotrwała izolacja wpłynie na zachowania człowieka, na funkcjonowanie jego psychiki. Czy nastąpi zupełna adaptacja do warunków sztucznego środowiska? Czy nastąpi w pewnym momencie załamanie? Gdzie jest ta magiczna granica bezpiecznego przebywania we wszechświecie? Z obecnych wyliczeń i doświadczeń wynika, że wynosi ona 120 dni. Co jest dalej, nikt nie wie. Poza tym im lepsza adaptacja do nieważkości, tym trudniejszy powrót na Ziemię: zaburzenia w utrzymaniu pionowej pozycji ciała w chodzeniu, krew znowu powraca na dół, odtleniając mózg, co prowadzi do utraty przytomności. System nerwowy znowu musi przestawić się na bodźce docierające do receptorów w warunkach ciążenia. Czy więc, jeśli nawet pokonane zostaną bariery techniczne, człowiek poradzi sobie i z tą psychologiczną i czy po prawie dwuletnim przebywaniu w stanie nieważkości lecąc na Marsa i takim samym z powrotem będzie w ogóle mógł odwiedzić krewnych na Ziemi? Może jednak na tym etapie ewolucji powinniśmy zapłacić 98 tys. dolarów za bilet na dwugodzinny, bezpieczny emocjonalnie lot 100 km nad Ziemię, jeśli już tak bardzo chcemy poznać przedsmak kosmosu. Na podstawie "Medycyny i psychologii kosmicznej" K. Kwareckiego i J. Terelaka oraz rozmowy z lekarzami Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej - Robertem Kaczanowskim i Grzegorzem Kępą. Marta Koblańska (Autorka jest studentką Uniwersytetu Warszawskiego)
Ludzie coraz śmielej penetrują kosmos. Powstają plany lotu załogowego na Marsa, a w przyszłości także zaludnienia Czerwonej Planety. Jednak fizjologia i psychika człowieka, przystosowane do warunków ziemskich, poza naszą planetą funkcjonują o wiele gorzej. Ogromną przeszkodą dla organizmu ludzkiego jest brak ciążenia. W stanie nieważkości komórki nerwowe fałszywie interpretują rzeczywistość: pojawiają się zaburzenia w ocenie odległości, zaburzenia koordynacji ruchowej, bóle głowy, wymioty, a także lęk towarzyszący spadaniu. Krew zalewa mózg, mięśnie stają się bezwładne, a czas wykonania precyzyjnego ruchu wydłuża się. Brak grawitacji powoduje także zaburzenia hormonalne, zwiększone wydalanie płynów oraz ubytek tkanki kostnej. Długotrwały lot kosmiczny zmienia rytmy biologiczne. Zakłóceniu ulega rytmiczna aktywność komórek nerwowych, narządów i procesów fizjologicznych. Na psychikę człowieka destrukcyjnie wpływa świadomość odizolowania od bliskich i poczucie totalnej samotności. U kosmonauty zamkniętego w małym pomieszczeniu od kilku tygodni do kilkunastu miesięcy, skazanego na towarzystwo tych samych osób, często pojawia się agresja, skierowana na przykład przeciwko wykonywanemu zadaniu. Jeśli sam lot w kosmos rodzi takie problemy, to czy można w ogóle myśleć o zasiedleniu Marsa? Trudno wyobrazić sobie obecnie, jak zostałby rozwiązany problem bardzo niskiej temperatury (około -65 stopni Celsjusza), składu atmosfery, w której zawartość tlenu nie przekracza 0,13 proc. i grawitacji, która na Marsie jest o wiele mniejsza niż na Ziemi. Nie wiadomo też, w jaki sposób długotrwała izolacja wpłynęłaby na psychikę człowieka. A jeśli nastąpiłaby zupełna adaptacja organizmu do warunków sztucznego środowiska, to czy możliwe byłoby ponowne przystosowanie się do życia na Ziemi?
BUDŻET 2000 Ile dają na kulturę samorządy wojewódzkie Sposób na przetrwanie RAFAŁ KLIMKIEWICZ Kilkanaście dni temu w Muzeum Zamkowym w Pszczynie otwarto dla publiczności zrekonstruowane apartamenty cesarskie Wilhelma I i Wilhelma II. Dyrektor Janusz Ziembiński liczy, że przysporzą one Pszczynie rozgłosu i pieniędzy. Rok temu, gdy startowała reforma samorządowa, brak pieniędzy na kulturę w budżetach nowych województw można było zrzucić na centralę. To ona wówczas faktycznie rozdzielała pieniądze i zapominała z reguły o teatrach, muzeach czy bibliotekach. Budżet 2000 jest już dziełem samorządowców. Czy to oznacza, że dzięki temu kultura będzie miała lepiej? Odpowiedzi na to pytanie reporterzy "Rzeczpospolitej" poszukiwali w ośmiu województwach. Wybraliśmy różne regiony, takie jak Małopolska i Wielkopolska, w których działają instytucje znane w całym kraju i takie jak Zachodniopomorskie czy Warmia i Mazury, gdzie kultura ma wymiar bardziej lokalny, co nie oznacza wszakże, iż z tego powodu winna klepać biedę. Rewolucji nie będzie Jedno od razu wydaje się pewne. Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W województwie zachodniopomorskim na przykład o ponad 10 procent, mimo że już w 1999 roku było ich stanowczo za mało. W operze i operetce zabrakło nawet na płace dla zespołu. W kwietniu zamrożono wszystkie podwyżki poborów, a 70 pracowników posłano na przymusowe dwumiesięczne urlopy. Jednocześnie zrezygnowano z części planów repertuarowych. W Teatrze Polskim w Szczecinie w 1999 roku dotacja wystarczyła jedynie na płace i regulacje wobec ZUS oraz Zakładu Energetycznego. Z kolei dyrektor Książnicy Pomorskiej, Stanisław Krzywicki uważa, że jeśli dotacja na rok przyszły nie wzrośnie o 30 procent (biblioteka otrzymała kilka miesięcy temu nowy gmach, którego pełne wyposażenie wymaga dodatkowych środków), nie będzie pieniędzy na zakup wydawnictw i czasopism naukowych oraz na konserwację zbiorów. W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. - Jesteśmy ostatnią instytucją w województwie, która obecnie wypłaca pracownikom zaległe pensje - mówi na przykład Danuta Krełowska, zastępca dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki i Książnicy Miejskiej w Toruniu. - To świadczy o naszej kondycji finansowej. Kłopotliwy prezent Nawet więc jeśli tu i ówdzie w roku 2000 wzrosną nakłady na kulturę, nie polepszy to w radykalny sposób jej kondycji. Generalnie w całym kraju dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. To także wyraz nie skrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Samorządowi województwa śląskiego od stycznia 1999 roku podlega 17 instytucji kultury i jedna filmowa. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym, najczęściej miejskim, władzom. Dotyczy to na przykład znanego w całym kraju Teatru Rozrywki w Chorzowie czy Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Oszczędności szuka się też dążąc od pół roku do połączenia Biblioteki Śląskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Konsekwencje ubiegłorocznych decyzji związanych z reformą ponosi też sejmik dolnośląski. Żadna z dolnośląskich instytucji, mimo że są wśród nich placówki o znaczeniu ponadregionalnym (np. wrocławskie Muzeum Narodowe), nie została wówczas podporządkowana Ministerstwu Kultury. Sejmikowi Dolnośląskiem przydzielono natomiast aż trzy filharmonie (we Wrocławiu, Wałbrzychu i Jeleniej Górze), co jest fenomenem w skali krajowej. Z filharmonią w Jeleniej Górze sejmik przejął budowę nowej sali koncertowej, na której ukończenie nie ma pieniędzy. - Sejmikowi przypisano także wałbrzyski Teatr Dramatyczny, a teatry w Jeleniej Górze i Legnicy przekazano zaś samorządom grodzkim, które teraz oczekują równego traktowania ośrodków subregionalnych i domagają się od nas dotacji - mówi Grzegorz Roman, członek zarządu sejmiku dolnośląskiego. Trochę optymizmu Czy w tej sytuacji można więc znaleźć jakieś pozytywy? Okazuje się jednak, że tak. - Przejście pod samorząd wojewódzki poprawiło naszą sytuację finansową, choć ciągle jest to kropla w morzu potrzeb - powiedział "Rz" Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy. - W projekcie budżetu na 2000 rok samorząd zaproponował na działalność bieżącą Opery Nova dotację w wysokości 6 mln 512 tys. zł, zaś na dalszą budowę gmachu 7 mln zł. - Objąłem teatr w trudnej sytuacji finansowej - mówi Krzysztof Orzechowski, nowy dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. - Na początku 1999 roku miał on nie doszacowaną dotację w wysokości 3360 tys. zł, a ponadto kryzys artystyczny spowodował mniejsze wpływy własne. Ale władze wojewódzkie dołożyły trochę pieniędzy. W roku 2000 mamy dostać 4,4 mln zł. Ta kwota pozwoli już na realistyczne planowanie. Instytucje małopolskie są jednak w dość szczęśliwej sytuacji. W projekcie całego budżetu województwa małopolskiego na rok 2000 zaplanowano większe kwoty: prawie 39 mln zł. Np. Teatr im. Słowackiego ma dostać 4,4 mln zł, opera i operetka 7,3 mln zł, Filharmonia Krakowska 5,5 mln zł, Muzeum Archeologiczne 2,2 mln zł, Muzeum Etnograficzne 1,8 mln zł, Wojewódzka Biblioteka Publiczna 3,2 mln zł, Wojewódzki Ośrodek Kultury w Krakowie 1,7 mln zł, a w Nowym Sączu 1 mln zł. Z kolei dyrektor Filharmonii Bałtyckiej Roman Perucki twierdzi, że choć będzie miał o 20 proc. mniej pieniędzy, to jednak najważniejsze jest to, że po raz pierwszy budżet znany jest tak wcześnie: - Wiadomo przynajmniej, na co nas stać. Do tej pory otrzymywaliśmy zaliczkę i zapowiedź, że cały budżet będzie znany gdzieś w połowie roku. I wtedy okazywało się, że zaliczka była praktycznie wszystkim, na co mogła liczyć filharmonia. A poza tym trzeba wierzyć, że znajdzie się sponsorów. W 1999 roku udało się wygospodarować ponad 60 proc. tego typu środków w stosunku do otrzymanej dotacji. Próba innego podziału Wiele samorządów próbuje też w inny sposób dzielić skromne środki. Zmieni się więc na przykład struktura finansowania kultury z budżetu pomorskiego samorządu wojewódzkiego. Kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. - Dyrektorzy będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będą musieli bardziej stać się menedżerami niż administratorami - zapowiada Mira Mossakowska, rzeczniczka Pomorskiego Urzędu Marszałkowskiego. Dyrektorzy niektórych placówek kulturalnych stwierdzają (ale tylko nieoficjalnie), że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest nawet dobrym rozwiązaniem. Inaczej związki zawodowe wyciągnęłyby na płace wszystko do zera. W województwie śląskim na wtorkowej sesji budżetowej radni do planowanych 27 milionów złotych dodali w ostatniej chwili 800 tysięcy z przeznaczeniem na remont Opery Śląskiej, której budynek znajduje się w bardzo złym stanie. W Wielkopolsce, gdzie potrzeby kultury w roku 2000 oszacowano na 62,77 mln zł, a samorząd przeznaczył ostatecznie ponad 47,86 mln zł (tyle samo, co na drogi i dwa razy więcej niż na ochronę zdrowia), ponad 7,7 proc. tej kwoty przeznaczonej zostanie na wydatki inwestycyjne. Najwięcej, bo 3,5 mln zł otrzyma z tej puli poznański Teatr Nowy, mieszczący się w zabytkowym, wymagającym remontu obiekcie. Teatr poddawany jest przebudowie i modernizacji od kilku lat, w roku 2000 planowane są m.in. rozbudowa i nadbudowa nowej sceny, pod którą powstanie zaplecze techniczne placówki, a która mieścić będzie widownię na 145 osób. W sumie w wydatkach na wielkopolską kulturę największą pozycję stanowi pięć teatrów i opera (52 proc.) oraz osiem muzeów (20 proc.). Bardzo niewiele, bo zaledwie 324,5 tys. zł (0,7 proc.) zarząd chce przeznaczyć na ochronę zabytków. Na działalność bieżącą placówki otrzymają praktycznie tyle samo, co w tym roku plus planowany wskaźnik inflacji; w większości planuje się bardzo niewielkie podwyżki płac. Ryzykowny eksperyment Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne (ogółem 16) otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa celowa w wysokości 6,3 mln zł zostanie rozdzielona przez zarząd województwa na wyłonione w drodze konkursu najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne. - 80 procent ubiegłorocznej dotacji nie pozwoli na normalne funkcjonowanie opery, ponieważ w 1999 roku aż 82,5 proc. budżetu pochłaniały koszty osobowe - komentuje to rozwiązanie Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej. Jej zdaniem, jeśli opera nie otrzyma więcej pieniędzy, to jej działalność ograniczy się do czterech spektakli miesięcznie, konieczne będzie zrezygnowanie z premier i redukcja zatrudnienia o 20 procent. Teatr Polski podjął z kolei decyzję o rezygnacji ze Sceny na Świebodzkim, którą jednak wspólnie chcą uratować władze wojewódzkie i miejskie. W budżecie sejmiku zwiększone zostały jedynie dotacje na ochronę zabytków (z 1,1 mln zł do 1,7 mln zł) oraz stowarzyszenia muzyczne i kulturalne (z 433 tys. zł do 503 tys. zł). Kłopoty dodatkowe Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria na przykład w teatrach o około 30 procent. W niepewności żyją też organizatorzy rozmaitych imprez i wydarzeń kulturalnych, bo pieniądze na ten cel traktowane są w bardzo różny sposób. W województwie warmińsko-mazurskim środki przeznaczone na ten cel będą o połowę mniejsze niż w 1999 roku. Można oczywiście po raz kolejny przypominać, że kultura jest niedofinansowana, biedna i zaniedbana, a przejście wielu instytucji pod opiekę samorządów nie poprawiło ich losu. Można też apelować do tych, którzy układają budżet, by nie zapominali o artystach i twórcach, bo od poziomu naszej kultury zależy pomyślność i państwa, i społeczeństwa. Czy jednak takie apele odniosą skutek? Może więc zamiast podsumowania warto przytoczyć słowa dyrektora Romana Peruckiego z Filharmonii Bałtyckiej: - Cóż, na całym świecie kultura jest niedoinwestowana. Tylko nieliczne zespoły orkiestrowe oraz filharmonie same się finansują i zarabiają. W Polsce władza ma problemy z rolnikami, górnikami, służbą zdrowia, ZUS... Gdyby jeszcze orkiestra wyszła na ulicę z trąbami, ludzie powiedzieliby: może nareszcie wzięlibyście się do roboty, zamiast protestować. Opracował Jacek Marczyński WSPÓŁPRACA: D.L.-C., A.O., G.R., I.T., P.AD., R.B., EKI, J.SAD.
Po raz pierwszy w budżecie na rok 2000 samorządy zadecydują, a nie centrala, o przydzieleniu środków na kulturę. Czy to oznacza, że kultura będzie miała lepiej? Pewne jest, że rewolucji finansowej nie będzie - w większości województw dotacje będą takie same jak w ubiegłym roku lub niższe. Obniżono środki w Zachodniopomorskiem o ponad 10 proc., chociaż w zeszłym roku wielu instytucjom starczało jedynie na wypłaty dla pracowników. Poza wysokością dotacji zwraca się uwagę na to, że w reformie samorządom przypisano zbyt wiele instytucji kulturalnych. Samorządowi województwa śląskiego od stycznia 1999 roku podlega 17 instytucji kultury i jedna filmowa. W województwie dolnośląskim żadna z instytucji kultury o charakterze ponadregionalnym nie została podporządkowana Ministerstwu Kultury. Niektóre instytucje patrzą optymistycznie na zmiany wprowadzone reformą samorządową. Taka instytucją jest Opera Nova w Bydgoszczy, na której działalność bieżącą w budżecie 2000 przeznaczono ponad 6 mln zł, a na dalszą budowę gmachu - 7 mln. W dobrej sytuacji są również ośrodki małopolskie, ponieważ na ich działalność zwiększono kwoty. Podkreśla się również, że w nowym budżecie ważne jest to, że jest on znany wcześnie, co pozwala zaplanować wydatki. Wiele samorządów próbuje też w inny sposób dzielić skromne środki. W Pomorskiem kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. Chwalony jest pomysł rodzielenia wydatków na bieżącą działalność i inwestycje, w ten sposób zabezpieczone są wydatki inwestycyjne. Na Śląsku samorządowcy ustalili kwoty na remont Opery Śląskiej, w Wielkopolsce zostanie wyremontowany m.in. Teatr Nowy. Nie wszystkie pomysły samorządowców są udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zadecydował, że wszystkie instytucje kulturalne otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa zostanie rozdzielona na wyłonione w drodze konkursu przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne. Podkreśla się, że 80 proc. ubiegłorocznej dotacji niektórym instytucjom nie pozwoli na normalne funkcjonowanie. Oprócz reformy samorządowej dyrektorów instytucji kulturalnych martwi planowana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować znaczne zwiększenie funduszu płac za honoraria, np. w teatrach.
WYMIAR SPRAWIEDLIWOŚCI Skarżący bacznie śledzą kolejność umieszczania spraw na wokandzie Dokąd zmierzasz, kasacjo? ANDRZEJ WYPIÓRKIEWICZ Sąd Najwyższy ma wiele ustawowych obowiązków, nie można więc w nim widzieć tylko instancji do rozpatrywania kasacji. Dokąd zmierzasz, kasacjo?Jest to pytanie o cel, ale bardziej o to, czy został osiągnięty w sprawach cywilnych i czy w ogóle jest to możliwe w warunkach funkcjonowania instytucji postępowania kasacyjnego wprowadzonych przez przepisy art. 392-39320 kodeksu postępowania cywilnego. Cel jest jasny. Zapewnić obywatelom szeroki dostęp do niezależnego niezawisłego sądu (art. 45 konstytucji, art. 6 ust. 1 konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności - Dz. U. z 1993 r. nr 61, poz. 284), w tym wypadku Sądu Najwyższego. To jedna z podstawowych zasad ustrojowych państwa prawnego i zasługuje na pełną społeczną aprobatę. Urzeczywistnianie tendencji do zwiększania podmiotowego i przedmiotowego zakresu spraw poddanych orzecznictwu sądowemu znalazło wyraz w instytucji kasacji. Jej szczególność polega na szerokim włączeniu SN do instancyjnej działalności orzeczniczej, co niewątpliwie w założeniach ma umacniać prawo, gdyż w orzecznictwie SN upatruje się gwarancji jego poszanowania. Obywatelskie zaufanie do profesjonalizmu SN i uznawanie jego autorytetu przekłada się na liczbę odwołań od orzeczeń sądów drugiej instancji. Z punktu widzenia jednostkowego nie ma spraw ważnych, mniej ważnych czy całkiem błahych. Dlatego nie może wywoływać zdziwienia fakt, że obywatele odwołują się do najwyższej instancji sądowej w wielu różnych sprawach, korzystając w dużym zakresie z przysługującego im uprawnienia do zaskarżenia kasacją orzeczeń sądów drugiej instancji, ale równocześnie nie dbając o to, czy powierzona do rozstrzygnięcia sprawa niesie z sobą ładunek problematyki prawnej, która uzasadnia wypowiedź SN. Trzeba zdawać sobie sprawę, że wnoszący kasację oczekują od SN nie tyle poświadczenia, że niekorzystny dla nich wynik postępowania odpowiada prawu, ile jego zmiany. Gdyby jednak przy określaniu zasięgu kasacji brać pod uwagę wyłącznie społeczne zapotrzebowanie na orzecznictwo SN, doszłoby do sytuacji niemożliwej do przyjęcia zarówno ze względu na cele i organizację wymiaru sprawiedliwości, jak i samo prawo obywateli do sądu. Urzeczywistnienie tego prawa wymaga stworzenia odpowiednich warunków zapewniających sprawność postępowania. Należałoby się wówczas liczyć z napływem do SN tylu spraw, że ich rozpoznanie utrudniłoby istotnie nadzór nad orzecznictwem sądów powszechnych, wydłużyłoby też postępowanie ponad dopuszczalną miarę. Rozpoznawanie w porządku instancyjnym spraw obywateli przez SN jest zagadnieniem samym w sobie. Wykracza ono poza problematykę prawa do sądu w ogóle, gdyż ma swoją specyfikę. Przy racjonalizowaniu unormowań nie może zejść z pola widzenia cały obszar działalności SN, który przecież konstytucja zobowiązuje do sprawowania nadzoru nad sądami powszechnymi w zakresie orzecznictwa oraz innych czynności w niej i w ustawach określonych (art. 183 pkt 1 i 2 konstytucji). SN nie powinien więc być postrzegany wyłącznie jako jedna z instancji sądowych. Nadzór nad orzecznictwem może być sprawny tylko wówczas, gdy SN ma czas na pełne wykorzystanie swego potencjału orzeczniczego, na sprawy o ciekawej problematyce prawnej, ważne dla kształtowania właściwych kierunków wykładni i stosowania prawa oraz ujednolicania orzecznictwa. Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych, których rozstrzygnięcie nie wnosi nic nowego do dorobku orzecznictwa i wykładni prawa zgodnej z zapotrzebowaniem na prawo nowoczesne, z wymaganiami okresu przebudowy społeczno- gospodarczej i europejskimi celami integracyjnymi. Wiele jest słuszności w twierdzeniu, że prawo do sądu to zapewnienie obywatelom dostępu do dobrego, sprawnego w działaniu i instancyjnie kontrolowanego sądu. SN powinien jednak sprawować kontrolę odpowiednią do jego konstytucyjnych i ustawowych zadań, resztę należy z zaufaniem powierzyć sądom drugiej instancji. Po niespełna trzech latach obowiązywania kasacji w dziale spraw cywilnych SN widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu do SN spraw a wydolnością pracy sędziowskiej. Rosną więc zaległości i wydłuża się oczekiwanie na ostateczne rozstrzygnięcie (w Izbie Cywilnej na 1 maja 1999 r. pozostało około 4000 spraw do rozpoznania). Wprawdzie nie można wymagać w postępowaniu przed SN takiego jak w pozostałych sądach odwoławczych czasu przebiegu czynności, ale na pewno nie jest zgodne z konstytucyjnym nakazem sprawnego postępowania dwuletnie wyczekiwanie na rozprawę kasacyjną. Budzi to niezadowolenie i społeczną dezaprobatę, okazywaną nieraz w formie urągającej powadze każdego sądu. W Izbie Cywilnej kieruje się sprawy na wokandę wedle kolejności ich wpływu. Jest to reguła czysto formalna, oparta na zasadzie równego traktowania wszystkich stron przed sądem. Przy takich zaległościach i nacisku na przyspieszenie postępowania nie jest możliwe stosowanie kryteriów merytorycznych, takich jak precedensowy charakter sprawy czy interesująca problematyka prawna. Odpowiedzialność za odstępstwo od ustalonej reguły wyznaczania terminu rozprawy biorą na siebie przewodniczący wydziałów, którzy potrzebę szybszego rozpoznania upatrują, ze względu na jednostkowy interes, w szczególnym przedmiocie sprawy (np. spór o prawo do otrzymywania środków utrzymania, o ważność uznania dziecka, o ustalenie lub zaprzeczenie ojcostwa) lub w wyjątkowo ciężkiej sytuacji życiowej strony (np. ciężka choroba o złym rokowaniu lub zaawansowany wiek). Zainteresowani są jednak czujni i usiłują dociekać przyczyny umieszczenia na wokandzie spraw o wyższej sygnaturze. Konieczne jest zatem usprawnienie działalności SN. Do tego niezbędna jest jednak interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c. w części dotyczącej kasacji. Z uznaniem należy przyjąć opracowany już i włączony do procesu legislacyjnego projekt, a w nim propozycje przedmiotowego ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja (np. zrezygnowanie w art. 393 pkt 1 k.p.c. z pojęcia spraw "o świadczenia" i wprowadzenie pojęcia spraw "o prawa majątkowe"; wyeliminowanie z postępowania kasacyjnego drobnych spraw z zakresu prawa osobowego, rodzinnego, rzeczowego, spadkowego i rejestrowego; ograniczenie dopuszczalności zaskarżenia postanowień kończących postępowanie), zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. W szczególności chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu, umożliwiającej SN wyselekcjonowanie spraw uzasadniających ich merytoryczne rozpoznanie na rozprawie w drodze postanawiania odmowy przyjęcia kasacji w sprawach typowych i prostych pod względem prawnym, dotyczących stereotypowych sporów o nieskomplikowanym przedmiocie. Nie wdając się w szczegóły - SN na tym wstępnym etapie postępowania powinien przede wszystkim brać pod rozwagę, czy argumentacja prawna przytoczona w kasacji uzasadnia powołane w niej podstawy zaskarżenia. Nie mógłby natomiast wchodzić w samą zasadność kasacji, chyba że jest oczywiście bezzasadna. Będzie to stawiać jeszcze większe wymagania przed profesjonalnymi pełnomocnikami procesowymi stron. W bogatym i wszechstronnym dorobku orzecznictwa SN ostatnich lat traktuje on kasację jako środek prawny w kategoriach wysoce sformalizowanych. Ten rozsądny formalizm, prowadzący w wypadkach nieprawidłowo opracowanych kasacji do utraty możliwości merytorycznej ich oceny, prowokuje niekiedy do stawiania SN zarzutu oportunizmu. Ale jest to prawidłowy kierunek wykładni, wart utrzymania, gdyż wynika z samej istoty kontroli kasacyjnej jako działalności sądu prawa. Przeprowadzenie takiej kontroli w ostatecznym rozstrzygnięciu wymaga wysoce profesjonalnego przygotowania materiału badawczego. Jego opracowanie obciąża przede wszystkim adwokatów i radców prawnych, obowiązkowych pełnomocników procesowych. SN styka się z prawem w aspekcie powierzonej mu do rozstrzygnięcia sprawy poprzez kasację. W kasacji bowiem mają być wskazane konkretne przepisy prawa materialnego lub procesowego, a wywód prawny ma uzasadniać zarzut naruszenia tych przepisów w sposób mogący wypaczyć wynik postępowania. Znaczenia tej czynności procesowej dla rezultatu kasacyjnego rozpoznania sprawy nie można przecenić, gdyż poza szczególnymi wyjątkami sąd kasacyjny nie bierze z urzędu pod rozwagę naruszenia prawa materialnego i procesowego - inaczej niż było w postępowaniu rewizyjnym. Wywiedzenie prawidłowo kasacji to zatem zabieg wyjątkowo trudny, wymagający gruntownej znajomości prawa i orzecznictwa sądowego, tym trudniejszy, że pełnomocnik działa często pod presją strony, która nie licząc się z wymaganiami kasacji, uparcie zmierza do zmiany niekorzystnego dla niej wyniku postępowania. SN w sprawach cywilnych nie miał jeszcze możliwości wypowiedzieć się, czy adwokat lub radca prawny ma prawo odmówić sporządzenia kasacji. Jest to zagadnienie o tyle skomplikowane, że w grę mogą wchodzić różne racje wymagające rozważenia zarówno w aspekcie stosunku prawnego stanowiącego podstawę pełnomocnictwa procesowego, jak i etyki zawodowej. Strona najczęściej eksponuje stan faktyczny sporu ze szkodą dla materii prawnej, stanowiącej przecież wyłączny przedmiot ocen kasacyjnych. Usiłuje się przenieść do postępowania kasacyjnego problematykę prawidłowości ustaleń faktycznych. Nadużywa się przy tym zarzutu naruszenia przepisów o ocenie materiału dowodowego (art. 233 k.p.c.) i motywowaniu rozstrzygnięć (art. 328 § 2 k.p.c.) bez dostatecznego uwzględnienia dwoistości funkcji sądu drugiej instancji, merytorycznej i kontrolnej. Ze względu na znaczenie kasacji jako środka przeniesienia na obszar wyznaczony kognicją sądu kasacyjnego aspektu prawnego sporu zrozumiałe staje się określenie przez SN istotnych - obok formalnych - wymagań, jakim powinna sprostać skarga kasacyjna, by uniknąć potraktowania jako "namiastki" kasacji lub jej pozorowania bez możliwości poddania braków postępowaniu naprawczemu (wyrok SN z 6 grudnia 1996 r., sygn. II CKN 24/96, OSN AP 1997 r., z. 14, poz 255; postanowienie SN z 7 stycznia 1997 r., sygn. I CZ 22/96, OSNC 1997 r., z. 24, poz. 46; wyrok SN z 11 marca 1997 r., sygn. III CKN 13/97, OSNC 1997 r., z. 8, poz. 114; postanowienie SN z 8 stycznia 1998 r., sygn. II CKN 297/97, OSNC 1998 r., z. 7-8, poz 123). Nie jest to nowość, podobne konstrukcje znane były orzecznictwu SN, który w okresie międzywojennym okazywał w tych sprawach znaczny rygoryzm (np. orzeczenie SN z 21 grudnia 1934 r., sygn. C III 321/34, Zb. Urz. 1935 r., poz. 275; orzeczenie SN z 7 kwietnia 1936 r., sygn. C III 83/35, Zb. Urz. 1937 r., poz. 82). Rzecz jednak w tym, aby przez nowelizację uczynić bardziej czytelnym sam tekst przepisów ustalających dla kasacji określone wymagania, by łatwo było odróżnić usuwalne braki formalne kasacji od nieusuwalnych braków istotnych, pozbawiających wniesiony środek odwoławczy cech kasacji. Obecnie takie uregulowanie nie jest dostatecznie jasne (art. 393 § 3 k.p.c.). Dlatego też zaznajamianie się z orzecznictwem SN - zawsze wskazane - teraz jest szczególnie pożądane. Potrzebne jest też jaśniejsze unormowanie sądowej kontroli wartości przedmiotu zaskarżenia, by nie zaskakiwać skarżących odrzuceniem kasacji przez SN w wyniku sprawdzenia dopuszczalności kasacji ze względu na bezpodstawne zawyżenie przez stronę skarżącą tej wartości. Potrzebna jest tu większa aktywność sądów drugiej instancji przy podejmowaniu owej kontroli, uwalniająca SN od konieczności ingerowania w tę sprawę. Nie sposób nie zwrócić uwagi na wyniki pracy SN w odniesieniu do końcowych rozstrzygnięć. Ma to również znaczenie dla projektowanych zmian i oceny znaczenia postępowania kasacyjnego w systemie trójinstancyjnym, który w porządku konstytucyjnym nie jest obowiązkowy. Należy przeto stwierdzić, że w olbrzymiej większości kasacje nie są uwzględniane (w 1998 r. uwzględniono w drodze uchylenia orzeczenia lub jego zmiany około 16,5 proc. wnoszonych kasacji). Przyczynia się do tego dobry poziom orzecznictwa sądów drugiej instancji. Jest to zasadnicza przyczyna rezultatu działalności orzeczniczej SN, wskazująca na zaskarżanie w znacznym zakresie orzeczeń prawidłowych. Na ten wynik ma też pewien wpływ poziom wnoszonych kasacji. Odpowiedź na postawione na wstępie pytanie może być jedna. Kasacja podąża we właściwym kierunku, czyniąc zadość społecznemu zapotrzebowaniu na udział SN w kształtowaniu prawa. Podąża jednak nie zawsze drogą najwygodniejszą. Droga ta wymaga ulepszenia. Sądy są trzecią władzą, ale nie muszą stać na końcu kolejki po nowe ustawy. Bez szybkiej poprawy tysiące spraw wypełnią sale Pałacu Sprawiedliwości, do którego SN ma się niebawem przeprowadzić. Autor jest sędzią Sądu Najwyższego, przewodniczącym Wydziału III Izby Cywilnej
Warto zastanowić się, czy możliwe jest zapewnienie obywatelom szerokiego dostępu do Sądu Najwyższego w warunkach funkcjonowania instytucji postępowania kasacyjnego wprowadzonych przez przepisy art. 392-39320 kodeksu postępowania cywilnego. Włączenie SN do instancyjnej działalności orzeczniczej w sprawie kasacji niewątpliwie umacnia prawo, ale wymaga również stworzenia odpowiednich warunków zapewniających sprawność postępowania. Trzeba pamiętać również o tym, że podstawowym obszarem działania SN jest odpowiedni nadzór nad sądami powszechnymi, który może być sprawny tylko wówczas, gdy SN swój potencjał orzeczniczy wykorzysta jedynie na sprawy ciekawe i ważne dla kształtowania wykładni prawa oraz ujednolicania orzecznictwa. Po niespełna trzech latach obowiązywania kasacji w dziale spraw cywilnych SN widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu do SN spraw a wydolnością pracy sędziowskiej. Rosną zaległości i wydłuża się oczekiwanie na ostateczne rozstrzygnięcie. Budzi to niezadowolenie i społeczną dezaprobatę. W przypadku, gdy sprawy są kierowane na wokandę z pominięciem kolejności wpływu, zainteresowani usiłują dociekać przyczyny. Konieczne jest zatem usprawnienie działalności SN. Do tego niezbędna jest jednak interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c. W dorobku orzecznictwa SN ostatnich lat traktuje on kasację jako środek prawny w kategoriach wysoce sformalizowanych. Ten rozsądny formalizm, prowadzący w wypadkach nieprawidłowo opracowanych kasacji do utraty możliwości merytorycznej ich oceny, jest wart utrzymania. Konieczne jest jednak określenie przez SN istotnych - obok formalnych - wymagań, jakim powinna sprostać skarga kasacyjna. Nowelizacja powinna uczynić bardziej czytelny sam tekst przepisów ustalających wymagania dla kasacji, by łatwo było odróżnić usuwalne braki formalne od nieusuwalnych braków istotnych. Potrzebne jest też jaśniejsze unormowanie sądowej kontroli wartości przedmiotu zaskarżenia, by nie zaskakiwać skarżących odrzuceniem kasacji przez SN w wyniku sprawdzenia dopuszczalności kasacji ze względu na bezpodstawne zawyżenie przez stronę skarżącą tej wartości. Potrzebna jest tu większa aktywność sądów drugiej instancji przy podejmowaniu owej kontroli, uwalniająca SN od konieczności ingerowania w tę sprawę. Nie sposób nie zwrócić uwagi na wyniki pracy SN w odniesieniu do końcowych rozstrzygnięć. Należy przeto stwierdzić, że w olbrzymiej większości kasacje nie są uwzględniane. Przyczynia się do tego dobry poziom orzecznictwa sądów drugiej instancji. Jest to zasadnicza przyczyna rezultatu działalności orzeczniczej SN, wskazująca na zaskarżanie w znacznym zakresie orzeczeń prawidłowych. Podsumowując: kasacja podąża we właściwym kierunku, jednak wymaga szybkiego ulepszenia za pomocą nowelizacji ustawy.
Karty stałego klienta Coraz powszechniejsze w Polsce Korzyść obopólna Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych. Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg. Hipermarkety nie spieszą się Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. Karty wydawane są tam od 4 listopada 1996 roku. Może ją wykupić za 5 zł każdy klient sklepu. Aby z niej skorzystać, należy rejestrować paragony w specjalnym punkcie znajdującym się na terenie sklepu, przy czym rachunek jednorazowy nie może być mniejszy niż 250 zł. Gdy miesięczna suma zakupów klienta przekracza 1500 zł, karta upoważnia do 2-proc. rabatu. W przypadku wydatków w wysokości 2-3 tys. zł rabat wynosi 2,5 proc., a powyżej 3 tys. zł - 3 proc. Bonifikata wypłacana jest klientom w drugiej dekadzie następnego miesiąca, w bonach towarowych, umożliwiających ich realizację jedynie w supermarkecie Auchan. W ciągu ponad roku działalności systemu wydanych zostało ponad tysiąc kart, jednak nie wszyscy posiadacze korzystają z obniżek każdego miesiąca. W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. Tak jest na przykład w innej francuskiej sieci, Geant. Jak mówi Katarzyna Molenda z Geant Polska, projekt tego typu kart jest obecnie w firmie opracowywany, nie wiadomo jednak jeszcze niczego konkretnego ani na temat ewentualnego terminu jej wprowadzenia, ani na temat warunków korzystania z niej. Jej zdaniem, hipermarkety są nowością na polskim rynku i jako takie cieszą się i tak dużym powodzeniem klientów, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. Z przeprowadzonych przez firmę badań wśród klientów sklepów Geant wynika, że wśród odwiedzających hipermarkety jest jak na razie bardzo mało stałych klientów. Większość ludzi przyznaje, że interesują ich głównie promocje, organizowane w nowo otwieranych sklepach. Dlatego jednym ze środków mających przywiązać kupujących do sklepów Geanta ma być system kart stałego klienta. Jednak, zdaniem Katarzyny Molendy, jest to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie. - System trzeba budować od zera, i aby to uczynić należy podpisać umowę z jakimś bankiem, zlecić wyprodukowanie kart itp. - Na szczęście nie musimy się jeszcze bić o każdego jednostkowego klienta, jak to się dzieje na przykład we Francji, gdzie nasycenie rynku jest ogromne - twierdzi Katarzyna Molenda. Wygoda zamiast rabatu W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. W Warszawie uruchomione zostały trzy linie, dowożące chętnych na zrobienie zakupów z Bielan i Bemowa (do sklepu przy ulicy Górczewskiej) oraz z Tarchomina, Bródna i Muranowa (do Hitu przy ulicy Stalowej). Również w Krakowie kursuje bezpłatny autobus. Jak mówi Elżbieta Wojciechowska z biura firmy, pomysł darmowych autobusów zrodził się po to, aby umożliwić wygodne korzystanie z oferty sklepów również tym klientom, którzy nie posiadają samochodów. Wcześniej rezygnowali oni często z zakupów w Hicie właśnie ze względu na kłopoty z dojazdem komunikacją miejską. Każdy nowo otwierany Hit będzie posiadał swoją linię autobusową. Wprowadzając darmowe autobusy Hit skorzystał z usług tej samej firmy przewozowej, która rozwozi do domów pracowników firmy, mieszkających poza miastem. Zdaniem Elżbiety Wojciechowskiej, autobusy cieszą się sporym zainteresowaniem, często przyjeżdżają całkowicie zapełnione. Według pracowników sklepu przy ulicy Stalowej, zdecydowanie największa liczba konsumentów korzysta z autobusu jadącego na Bródno i Tarchomin, odległe praskie osiedla. Podobną usługę wprowadził dla klientów również hipermarket Geant z warszawskiego Ursynowa - autobusy dowożą do niego klientów z rozległych osiedli, położonych na znacznym obszarze tej gminy (m.in. z Natolina, Imielina, Kabat itp.) Jedna karta - różne zasady Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Nowością jest tutaj fakt, że karty wydawane są przez poszczególne spółdzielnie zrzeszone w związku, które same ustalają zasady udostępniania kart klientom oraz przysługujące na ich podstawie ulgi. Jak mówi Hanna Cudowska z KZSS Społem, są tylko trzy zasady łączące wszystkie karty, poza jednolitym wyglądem - są to karty rabatowe, udostępniane zarówno członkom spółdzielni, jak i wszystkim chętnym klientom oraz akceptowane we wszystkich uczestniczących w systemie spółdzielniach. Do tej pory z około 360 spółdzielni zrzeszonych w związku, karty wydaje około 140, przy czym w ubiegłym roku liczba ta powiększyła się o kilkadziesiąt spółdzielni. Najczęściej stosowanym rabatem jest 5-proc. obniżka na wszystkie towary, jednak wachlarz możliwości jest bardzo szeroki - czasami, w przypadku obniżek na konkretne towary i w określonym czasie, rabat sięga nawet 70-80 proc. W tej chwili w produkcji znajduje się IV edycja kart, które będą potrójnie kodowane - ta sama informacja znajdzie się na pasku magnetycznym, kodzie kreskowym oraz tzw. embosingu wypukłym, co pozwoli na jej honorowanie w placówkach posiadających różne rodzaje czytników. Od początku trwania systemu spółdzielnie zamówiły około 250 tys. kart, trudno jednak oszacować, jaki procent z nich został rozprowadzony wśród klientów. Jak mówi prezes Handlowej Spółdzielni Jubilat z Krakowa, Kazimiera Madej, dom handlowy Jubilat przystąpił do systemu w czerwcu 1996 roku i od tamtej pory klienci wykupili około 400 kart w cenie 20 zł. Karty są ważne przez rok i uprawniają w Jubilacie do 5-proc. obniżki. Karta dla wszystkich czy dla wybrańców System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Kartę otrzymuje tu każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Ewa Krzywicka z Elektrolandu przyznaje, że jest to suma minimalna, pozwalająca na wydawanie kart większości klientów. Upoważnia ona do 3-proc. zniżki na każdy towar w sklepie, a czasami, dzięki umowom podpisywanym przez Elektroland z konkretnymi producentami, na wyznaczone artykuły zniżka sięga nawet 5-10 proc. Specyficzny jest jednak system honorowania rabatów. Wraz z kartą stałego klienta kupujący otrzymuje tzw. kupon rabatów, do którego wpisana jest kwota, będąca równowartością 3 proc. ceny pierwszego zakupionego produktu. Jest to jednocześnie kwota rabatu, który przysługuje klientowi przy następnym zakupie w Elektrolandzie, niezależnie od jego wartości. Z kolei 3 proc. od tego zakupu jest znowu wpisywane do kuponu rabatów, jako kwota kolejnej obniżki na przyszłość. Z rabatu nie trzeba korzystać za każdym razem, można je kumulować. Ponadto karta wydawana przez Elektroland upoważnia do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy, których aktualna lista wręczana jest razem z kartą. Jak mówi Ewa Krzewicka, system zaczął działać 1 grudnia 1996 roku. W ciągu roku jego istnienia wydano ponad 80 tys. kart. Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmowych z odzieżą i sprzętem sportowym firmy Adidas Polska. W ubiegłym roku po raz pierwszy wprowadzone tam zostały tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowego zakupu przynajmniej za 500 zł. Dzięki karcie dokonywało się kolejnych zakupów z 7-proc. zniżką. Od grudnia 1996 r. srebrne karty zamieniły się na złote, przy jednoczesnej zmianie zasad ich wydawania. Warunkiem uzyskania złotej karty, dającej 10-proc. obniżkę na wszystkie towary, było dokonanie zakupów za co najmniej 1500 zł, w ciągu trzech miesięcy. Jak mówi Ewa Żelichowska, kierowniczka sklepu Adidasa w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, do tej pory tylko w tym sklepie wydanych zostało około 250 złotych kart. Jej zdaniem, część klientów, którym do limitu 1500 zł niewiele brakuje, specjalnie dokupuje czasami jakiś nie zawsze potrzebny drobiazg, aby otrzymać kartę i móc korzystać z 10-proc. rabatu w przyszłości. - Daje się zauważyć wpływ posiadania złotej karty na zwiększenie częstotliwości zakupów w naszym sklepie - uważa Ewa Żelichowska. - A już na pewno właściciele złotej karty Adidasa pozostają wierni naszej firmie, co jest podstawowym celem wydawania kart. Dodatkową atrakcją dla ich posiadaczy jest fakt, że jako pierwsi otrzymują zawsze materiały promocyjne i reklamowe dotyczące nowych produktów firmy, a czasami także okolicznościowe upominki. Na przykład w grudniu ub. r., podczas wydawania złotych kart, klienci otrzymywali kosmetyki firmy Adidas. Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Tak jest w przypadku firmy Philips. Pomysł zrodził się już trzy lata temu, jednak, według Magdaleny Tyżlik z Philips Polska, wciąż znajduje się na etapie przymiarki. Jak dotąd, prowadzona jest jedynie akcja wśród dealerów Philipsa, premiująca wysoką sprzedaż. Klienci indywidualni na ewentualne karty Philipsa będą jeszcze musieli poczekać. Nie tylko giganci Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą (na przykład Sekret sprzedający odzież sygnowaną przez Betty Barclay), ale także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Kartę stałego klienta można uzyskać kupując trzy produkty pielęgnacyjne produkcji francuskiej firmy Vichy. Komputerową listę stałych klientów ma warszawska perfumeria Quality. Umieszczenie na niej daje prawo do rabatu w wysokości 3 proc. kupowanego towaru. O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Karta byłaby przyznawana wszystkim tym, którzy dokonują regularnych zakupów w sklepie, niezależnie od ich wartości. Oprócz rabatu w wysokości około 5 proc., zapewniałaby pierwszeństwo udziału we wszelkich organizowanych przez sklep promocjach, konkursach czy pokazach mody. - Chodzi tu o jeszcze ściślejsze przywiązanie stałych klientów, których i tak posiadamy - twierdzi Elżbieta Skrzyszowska. - Wynika to z przeprowadzanych co roku badań. Przeciętnie od 30 do ponad 40 proc. dokonujących zakupów w sklepie, to klienci powracający, czyli tacy, którzy w ciągu roku przynajmniej pięć razy zakupili coś na tym samym stoisku, gdyż w asortymencie domu znajduje się głównie odzież, obuwie i kosmetyki. Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Po dokonaniu zakupu otrzymuje się kartę ze swoim numerem w rejestrze firmy oraz nr. telefonów i adres firmy. Jak mówi Mirella Drozd z działu marketingu spółki, dopiero rozważane jest wprowadzenie innych udogodnień dla stałych klientów, łącznie z przysługującym na kartę rabatem. Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów. Piotr Apanowicz
Obecnie popularnym i stosunkowo tanim sposobem przywiązywania klienta do marki są karty stałego klienta. Najczęściej oferują je firmy zagraniczne, ale od jakiegoś czasu na takie karty stawiają także firmy krajowe. Karty nie są zbyt popularne wśród sklepów wielkopowierzchniowych – wydaje je jedynie francuski Auchan. Przedstawicielka francuskiej sieci Geant twierdzi, że hipermarkety i tak cieszą się popularnością wśród klientów, bo są na rynku stosunkowo od niedawna i oferują szeroki wybór produktów. Geant ma jednak na razie niewielu stałych klientów, więc planuje wprowadzenie kart stałego klienta, które zachęcałyby kupujących do odwiedzania regularnie tej samej sieci. W niemieckich supermarketach Hit na razie nie ma kart stałego klienta. Jego sklepy w Warszawie i Krakowie oferują za to darmowe przejazdy autobusem z pobliskich osiedli mieszkaniowych na zakupy. Ma to być zachęta zwłaszcza dla niezmotoryzowanych klientów. Podobne rozwiązanie wprowadził także hipermarket Geant z warszawskiego Ursynowa. Karty stałego klienta od dawna znajdują się w ofercie Krajowego Związku Spółdzielni Spożywców Społem. Takie karty mogą się między sobą różnić rodzajem ulg i zasadami udostępniania klientom, ale przyjmowane są we wszystkich uczestniczących w systemie spółdzielniach. Zazwyczaj karty stałego klienta można kupić za kilkadziesiąt złotych. Inne rozwiązanie zastosowała sieć sklepów Elektroland, gdzie kartę otrzymuje każdy, kto wyda w sklepie przynajmniej 100 zł. Ten system sprawia, że karty trafiają praktycznie do wszystkich klientów. Uprawniają one także do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach w Warszawie. Z kolei Adidas wprowadził tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowo zakupu za przynajmniej 500 zł. Ci, którzy w ciągu kolejnych trzech miesięcy wydali w sklepie przynajmniej 1500 zł, mogli wymienić karty srebrne na złote – uprawniające do większego rabatu. Wprowadzenie kart stałego klienta planują też inne firmy, które nie mają własnej sieci sprzedaży detalicznej, np. Philips, a także niewielkie, pojedyncze sklepy, które chcą być konkurencyjne. Najczęściej są to sklepy z odzieżą, a także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Właściciele sklepów wydających karty stałego klienta są zdania, że przeciętna liczba wydanych kart nie wpływa znacząco na wzrost obrotów sklepu, ale zwiększa jego prestiż wynikający z faktu posiadania stałych klientów.
Coraz mniej banału i prostactwa - Po Ogólnopolskim Festiwalu Reklamy Złote Orły 2001 Polowanie zamiast uwodzenia W kategorii reklamy drukowanej Grand Prix otrzymała "Gwiazdka" wykonana dla koncernu Mercedes-Benz przez agencję Ad Fabrika MONIKA MAŁKOWSKA Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo bohaterowie reklam kształtują naszą świadomość, obyczaje, marzenia. Kiedyś modę lansowali słynni aktorzy lub gwiazdy estrady - obecnie wzorce zachowania i wyglądu narzucają... przeciętniacy z reklam. Czy polska reklama zmieniła się w ostatnich latach? Tak, i to bardzo. Na co dzień trudno zauważyć jej przeobrażenia - w telewizji "chodzą" klipy z dłuższym stażem obok dopiero co wyprodukowanych. Bo jeśli stare reklamówki są wciąż skuteczne, nie przerywa się ich emisji; najbardziej wydajne utrzymuje się nawet przez kilka lat. Łatwiej zauważyć nowe billboardy, są wymieniane co kilka miesięcy. Ale gdy znikają, to bezpowrotnie - jak je więc porównać? Jedyną okazją, by prześledzić reklamowe nowalijki, stają się doroczne przeglądy. Tej jesieni zasiadałam w jury Ogólnopolskiego Festiwalu Reklamy Złote Orły. Do konkursu, w tym roku zorganizowanego po raz czwarty, stanęły 54 agencje, które nadesłały ponad 350 zgłoszeń rozpatrywanych w 43 kategoriach. Wszystkie reklamy zrealizowano w bieżącym roku. W piątek ogłoszono wyniki, przedstawiliśmy je w sobotnio-niedzielnym wydaniu "Rz". Do jakich ogólnych wniosków prowadził przedstawiony materiał? Dwa wydają się najważniejsze. Po pierwsze, zmienił się język reklam - coraz mniej w nich banału i prostactwa, coraz więcej wyrafinowania; stały się zabawne - żarty zastąpiły informacje podawane serio. Po drugie, ich adresatem przestał być ogół społeczeństwa; kierowane są do coraz węższych grup odbiorców. Ogrodnicy, zapylajcie Reklamy z początku lat 90., z pierwszej fazy wolnorynkowej, charakteryzowała swoista "urawniłowka" - ich autorzy usiłowali uwieść każdego. Obok spotów opracowanych według zachodnich oryginałów, karierę zrobiła słynna reklama proszku Pollena "Ociec, prać!". Poruszała czułe struny polskich serc: tradycję, związki rodzinne i poryw ułańskiej fantazji. To także pionierskie na rodzimym rynku zastosowanie w reklamie żartu słownego, bo z zasady - każdy produkt przedstawiano serio. A nuż potencjalny klient nie byłby w stanie zrozumieć bardziej wyrafinowanego dowcipu, metafory, porównania. Obecnie agencje reklamowe nie strzelają już na oślep, lecz polują "na upatrzonego" - zwracają się do wąskich grup odbiorców. Dlaczego? Bo na rynku wybór towarów coraz większy, a nabywców coraz mniej. Toteż trzeba dokładniej poznać ich potrzeby, precyzyjniej ich scharakteryzować i tak zaadresować komunikat, by trafił właśnie do nich. Do odbiorcy o wysokim IQ przemawiają tak, by schlebiać jego inteligencji; do osób praktycznych trafiają za pomocą konkretów; młodym sprzedają towar za pośrednictwem żargonu właściwego dla ich grupy wiekowej. Itd., itp. Ale wciąż zdarzają się przypadki bardziej skomplikowane. Na przykład, kampania Praktikera zwracała się do wyjątkowo szerokiego gremium - przecież majsterkowiczem czy amatorem ogrodnictwa może być zarówno profesor uniwersytetu, jak robotnik po podstawówce. Posłużono się grą słów - kolokwialnymi określeniami szybkiej jazdy, nawiązującymi do zajęć typowych dla różnych zawodów: "Ogrodnicy, zapylajcie ", "Ślusarze, zasuwajcie ", "Geodeci, zmierzajcie ". Wszyscy - jak najszybciej do Praktikera. Kiedyś niezrozumiałe byłyby klipy piwa Redd's, opierające się na zabawie onomatopeicznej. Powtarzane w kółko, monotonnie słowa "Pędem nabędę" czy "Kup dwa, Wanda" brzmią jak mantry. Towarzyszy im animowany obraz z obiektem sztuki w roli głównej. To dzieła z innej kultury: w pierwszym przypadku aztecki bożek "pędem nabywa" piwo, w drugim - murzyńska statuetka imieniem Wanda ma kupić dwa. Piwa, rzecz jasna. Seks i greps Rozbawiając klienta, twórcy reklam zdobywają kilka punktów za jednym zamachem. Po pierwsze, dowcipna anegdota na długo pozostaje w pamięci; po drugie, zabawny dialog czy slogan reklamowy, podchwycony przez jakąś grupę społeczną, zaczyna funkcjonować w jej żargonie. Zamienia się w swoisty test identyfikacyjny. Dzięki temu kupowanie jest nie tylko zaspokajaniem potrzeby, staje się także deklaracją lojalności. Nic więc dziwnego, że większość reklam opiera się na rozmaitych żartach - makabrycznych, abstrakcyjnych, rubasznych, naiwnych, surrealistycznych. Zwłaszcza reklama adresowana do młodych roi się od grepsów. A to warzywniak sam podchodzi do leniwych i spragnionych smakoszy napoju Frugo; to zwolennik Fanty Tiki Tiki daje się dla niej rozebrać, uwieść i - w dezabilu - porzucić. Na szczególnym żarcie oparto reklamę chipsów "Lays", przewracając tradycyjny pogląd na konflikt pokoleń. Bohaterowie w domu są idealni, dopiero poza nim pokazują, co potrafią. Niejaki Czaruś dla bliźnich jest potworem, dla uwielbiającej go mamy - czułym synkiem; Marysia dorabia w nocnym klubie, a przed papciem odgrywa wcielenie niewinności. Bo każdy człowiek ma dwa oblicza, głosi hasło zachęcające do smakowania dwóch gatunków chipsów, piekielnie ostrych i niebiańsko łagodnych. Scenariusz zaś namawia: lepiej starych wykiwać, niż mieć z nimi zatargi. Może nie najszlachetniejsza idea, ale skuteczna - sprzedaż tak reklamowanych chipsów gwałtownie wzrosła. Matka Polka kontra Korzeniowski W ostatnich latach obok gospodyń domowych, którym w głowie jedynie pranie, czysta toaleta i oszczędne zakupy, pojawił się w reklamach typ kobiety bliższy feministycznym ideałom - panie domu z charakterem. Znają swoją wartość, zmuszone sytuacją stają w szranki z mężczyzną i wychodzą z pojedynku zwycięsko. Tak jak pewna sympatyczna blondynka, którą sklepowy złodziejaszek pozbawił dopiero co zakupionej margaryny. Okazała się od niego sprytniejsza oraz szybsza w nogach, i wcale jej nie wzruszyło, że pokonany agresor omal nie stracił oka. Inna przedstawicielka słabej płci nie zmiękła na widok ukochanego mężczyzny, który za jakieś przewinienie chciał ją przeprosić - kazała mu powtarzać przeprosiny pięćset razy i skrupulatnie wyrok wyegzekwowała. Na szczęście on "załapał się" na promocję Ery GSM i przepraszał gratis. Reklamy dowodzą też, że staliśmy się społeczeństwem mniej pruderyjnym niż w pierwszych latach kapitalizmu. Na przykład, comiesięczna dolegliwość kobiet przestała być tylko ich problemem - młode dziewczyny dzielą uciążliwości tych dni z partnerem, który doskonale zna zalety nowych podpasek. Oczywiście, nawet najbardziej agresywne i wyzwolone panie nie usunęły całkowicie w cień naszych narodowych bohaterów. Dlatego ciągle ma szansę Robert Korzeniowski, który "sporo się nachodził", zanim dobrze się ubezpieczył. Spoty reklamowe mają - na ogół - inną poetykę niż wielkie, fabularne kino. Zdarzają się jednak wyjątki. O zaletach kawy Jacobs opowiada perfekcyjnie sfilmowany obraz. Sekwencje z przetaczającym się za oknem tornadem, w czasie którego bohaterowie delektują się aromatycznym płynem, mogłyby trafić do muzeum pięknych ujęć. Natomiast reklamę piwa Tyskiego, które zawędrowało do Australii, nakręcono z panoramicznym "oddechem", bez skrótów w fabule, tak charakterystycznych dla klipów. Opowieść rodem z westernów, o biciu rekordu w strzyżeniu owiec na tempo, kończy żart zwycięzcy: ostatnie okazy pozbawia sierści tylko z jednej strony. Kosmaty bok ma je chronić przed dokuczliwym wiatrem Piwa w tej długiej historii jak na lekarstwo. W zamian za to - duża porcja niezłego kina. -
Tej jesieni zasiadałam w jury Ogólnopolskiego Festiwalu Reklamy Złote Orły. Była to okazja, by prześledzić przeobrażenia reklamy. Przedstawiony materiał prowadził do dwóch wniosków. Po pierwsze, zmienił się język reklam - coraz mniej w nich banału i prostactwa, coraz więcej wyrafinowania i żartów. Po drugie, kierowane są do coraz węższych grup odbiorców.
DOKUMENTY Tłumacze przysięgli Jak odróżnić prawdziwe od podrobionych BOGUSŁAW ZAJĄC Prawidłowa ocena autentyczności mrowia różnorakich dokumentów krążących w obiegu międzynarodowym wymagać będzie od tłumaczy przysięgłych specjalizacji obsługi, a więc odejścia od ustanowionej w obowiązujących przepisach wszechstronności. Regulacja prawna działalności tłumaczy przysięgłych zawarta jest w rozporządzeniu ministra sprawiedliwości z 8 czerwca 1987 r. w sprawie biegłych sądowych i tłumaczy przysięgłych (Dz. U. nr 18, poz. 112), wydanym na podstawie art. 133 prawa o ustroju sądów powszechnych w ówczesnym brzmieniu (Dz. U. z 1985 r. nr 31, poz. 137). Osoba ustanowiona tłumaczem przysięgłym uprawniona jest (par. 21) m.in. do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń oraz do sporządzania (proponuję, by nazwać to funkcją quasi-notarialną) poświadczonych odpisów pism w języku, dla którego został ustanowiony. Postulowane zaś w składanym przy obejmowaniu funkcji tłumacza urzędowym przyrzeczeniu takie cechy jego pracy jak sumienność i bezstronność powodują - jak można sądzić - konieczność szczególnie starannego podejścia do kwestii autentyczności rozpatrywanych dokumentów, rzetelnego ich sprawdzania, oczywiście jedynie w takim zakresie, w jakim stan zmysłów, fachowe wiadomości oraz oprzyrządowanie warsztatowe tłumacza pozwalają mu to uczynić lege artis. Rozporządzenie ministra sprawiedliwości odwołuje się jedynie do fachowych oraz moralnych ("daje rękojmię") kwalifikacji tłumacza, nie zawiera zaś żadnych wymagań, ogólnych bądź szczegółowych, dotyczących jego stanu zdrowia, w tym występowania ewentualnych trudności w postrzeganiu zmysłowym (wzrokiem, słuchem) przekładanych treści, nie wymaga również żadnych umiejętności z dziedziny kryminalistycznych badań dokumentów ani też dostępu do instrumentarium używanego zazwyczaj podczas takich badań. Wynikałoby z tego, że wymagane w pkt 2 par. 24 rozporządzenia odnotowywanie wątpliwości co do rzeczywistej treści opracowywanego przez tłumacza pisma dotyczy jedynie tych wypadków, w których mógł on powziąć takie wątpliwości tylko na podstawie swego przeciętnego, życiowego doświadczenia oraz przeciętnej staranności podczas oględzin dokumentu. Specjalistyczna przecież wiedza wymagana jest nie od przysięgłego tłumacza, lecz od pomocnika procesowego innego rodzaju - od biegłego sądowego z dziedziny badania autentyczności dokumentów. Wcale nie przeczy to i takiej możliwości, by w skład grupy ekspertów, której wymiar sprawiedliwości zleci zbadanie dla celów sądowych jakiegoś dokumentu, sporządzonego czasem w kilku językach lub alfabetach, nie mógł wejść na prawach jej równorzędnego, równoprawnego członka również językoznawca - tłumacz przysięgły. Od dawna utarło się w prawie polskim, że fałszerstwo dokumentu może występować w postaci fałszu intelektualnego, np. potwierdzenia nieprawdy, lub w formie fałszu materialnego, przy którym dokumenty nieautentyczne mogą występować bądź jako przerobione, bądź jako podrobione. Dokument przerobiony to taki, w którym osoba nieuprawniona dokonała zmian: usunięć, przesunięć bądź uzupełnień treści znaków niosących informacje. Dokument podrobiony wykonany jest przez nieuprawnionego wytwórcę zazwyczaj na wzór dokumentu autentycznego, spotyka się jednak i takie nieautentyczne dokumenty, które nie mają swych wzorców w dokumentach autentycznych, są jedynie płodem wyobraźni, fantazji swych projektantów, wykonawców. Klasycznym tego przykładem są wachlarze wzorów dokumentów wystawianych przez nie istniejące państwa (np. Dominion of Melchizedech, adres dla doręczeń - Jerusalaim, 16 King George street), stosowanych podczas operacji oszukańczych na szeroką skalę nie tylko w poczcie klasycznej, lecz i w Internecie. Najczęściej spotykany sposób podrabiania dokumentów polega na wniesieniu nowej treści odpowiadającej potrzebom zamawiającego w miejsce poprzedniej, autentycznej, usuniętej z dokumentu lub zniszczonej tak, by uniemożliwić jej odczytanie. Starą treść w dokumentach, które mają uchodzić za oryginalny druk, maszynopis czy rękopis, usuwa się zazwyczaj przez wymazywanie, wyskrobywanie, lub wycinanie (fotografie). Innym sposobem usuwania treści w takich dokumentach jest jej wywabianie przy użyciu różnorakich chemikaliów. Zarówno zabiegi mechaniczne, jak i traktowanie chemią nie pozostają bez śladów, często nadających się do wstępnego wyselekcjonowania bez użycia specjalistycznej aparatury. Najczęściej stosuje się skośne oświetlenie snopem białego światła z tradycyjnej żarówki elektrycznej (występują różnice połysku powierzchni oraz grubości papieru w miejscach wymazania lub różnica barwy papieru w miejscach wywabiania) bądź oświetlenie widzialnym promieniowaniem mlecznej żarówki przechodzącym przez warstwę papieru (wyraźna zmiana barwy miejsca poddanego obróbce). Nadto, przy nanoszeniu nowej treści atramentem, mazakiem lub kiepskiej jakości tuszem linie przechodzące przez obszar oddziaływania chemikaliów będą mieć rozlane krawędzie, a wyraźnie zmienią swój rysunek linie krętych wzorów i arabesek tzw. giloszu. Ów rysunek, spełniający funkcję tzw. protekcji kryminalistycznej właśnie w celu sygnalizacji niepowołanej ingerencji, nakłada się na ochraniany blankiet w procesie produkcji. Na odwrotnej stronie arkusza papieru czasami pozostają wypukłe, zwierciadlane odwzorowania liter autentycznego, pierwotnego tekstu. Często sztywnieje podłoże papierowe, poddane nieumiejętnemu wywabianiu poprzedniej treści, papier w tym miejscu kruszy się, powstają ubytki. Dopisane fragmenty tekstu bardzo często różnią się wielkością, pochyleniem, krojem poszczególnych znaków ręcznych lub maszynowych, kolorem tuszu, atramentu, a nawet kłócą się z pozostawioną treścią. Współczesne techniki kserograficzne (emocjonujący spór sprzed kilkunastu lat o autentyczność listów Chopina do Delfiny) oraz komputerowe dostarczają nowych pokus fałszerzom i stawiają kryminalistykę wobec nowych wyzwań. Powyższe wskazówki odnoszą się do wstępnego oglądu, oceny dokumentów mających cechy oryginalnych, nowych lub starannie zachowywanych. Domorosłe ocenianie autentyczności dokumentu starego, niestarannie przechowywanego, zużytego, spleśniałego jest wielce zawodne, podobnie jak dokumentów nie noszących śladów przeróbek, które mogą być podrobione. Jednym z elementów pozwalających na wstępną, szybką ocenę autentyczności dokumentu wystawionego na typowym, znanym tłumaczowi druku jest przyrównanie dat figurujących w jego treści z datą produkcji druku, uwidocznioną w treści notki edytorskiej. Podejrzany jest dokument o egzaminach zdanych w 1985 r., jeśli druk, na którym go wystawiono, wyprodukowano kilka lat później. Tego typu świadectwa często można nabyć na targowiskach i bazarach. Wszelkie błędy ortograficzne, składniowe, terminologiczne i inne językowe mogą świadczyć o nieautentyczności dokumentu jedynie wtedy, gdy wystawiony jest on w imieniu władz lub poważnych instytucji, np. banków, sądów, poczt itp. w krajach o z dawien dawna ugruntowanym porządku i rzetelności w administracji. Gdy zaś owe błędy, mające czasami postać naleciałości lokalnych - regionalizmów, kolokwializmów bądź nawet obsceniów - występują w dokumentach wydanych w krajach, w których język dokumentu był jedynie językiem oficjalnym, środkiem porozumiewania się różnorakich językowo, różnoplemiennych grup ludności - lingua franca, pidgin English, russkij kancelarit - wniosek o nieautentyczności dokumentu zda się przedwczesny. Praktyka obrotu prawnego spotyka bowiem dokumenty autentyczne, wypełniane na oryginalnych niekiedy formularzach przez nie przygotowanych urzędników, tylko chwilowo lub z braku lepiej wykwalifikowanych wystawiających niezbędny dokument, niekiedy w bardzo trudnych warunkach, przy braku jakichkolwiek materiałów kancelaryjnych. Można spotkać się ze sporządzonymi w takich okolicznościach zawiadomieniami o śmierci żołnierza - niemieckiego w 1945 r., radzieckiego nieco wcześniej, uchodźcy lub uciekiniera. Czasami jeszcze ze sprawkami/zaświadczeniami o zwolnieniu z obozu, o zezwoleniu na wyjazd do Polski, o tym, że syn, mąż diejstwitielno służit w polskoj diwizii Kostiuszko, wydanymi przez osoby niewprawnie posługujące się pisanym rosyjskim w wojenkomatach i sielsowietach Azji Środkowej lat wojny. Do tłumaczy zgłaszają się sami zainteresowani lub ich zstępni, zwłaszcza szukający swych korzeni, krewnych, bliskich, grobów. O podobnych wypadkach kontaktu z dokumentami urzędowymi, wykonanymi w miejscowym anglopochodnym narzeczu, donoszą także tłumacze dokumentacji handlowej, sporządzonej m.in. w krajach Afryki, nawet należących do Wspólnoty. Odrębną kwestię, nasuwającą podejrzenia celowego użycia nieporadnego business English przy sporządzaniu dokumentów służących międzynarodowym oszustwom bankowym na szeroką skalę, tzw. oszustwom nigeryjskim, interesująco omawia Jerzy Wojciech Wójcik w broszurce "Kryminalistyczne problemy zapobiegania oszustwom zaliczkowym (nigeryjskim)", Toruń 1996, TNOiK. * * * Nie sposób nie zauważyć, że wzmagający się międzynarodowy obrót bankowy, handlowy i prawny powoduje lawinowy przyrost masy dokumentacji sporządzanej w językach obcych, nie zawsze należycie starannie wykonanej i wypełnionej, z tych też przyczyn nasuwającej wątpliwości co do autentyczności. Szybkie i staranne opracowywanie tych dokumentów, ocena ich autentyczności, zwłaszcza świadectw pochodzenia i certyfikatów jakości, będzie wymagać międzynarodowej standaryzacji badania autentyczności i poprawności dokumentów, roboczych kontaktów z ich autorami, wykonawcami, wystawcami dokumentów, specjalizacji obsługi, odejścia od obowiązującej, ustanowionej w istniejącym prawie wszechstronności translatorskiej tłumaczy przysięgłych. Autor jest tłumaczem przysięgłym języka rosyjskiego, pracownikiem Biura Bezpieczeństwa Narodowego Tekst jest wynikiem prac VI Jesiennych Szczecińskich Warsztatów Przekładu Prawniczego i Ekonomicznego Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Ekonomicznych, Prawniczych i Sądowych TEPIS
W obiegu międzynarodowym krąży obecnie mnóstwo dokumentów, a prawidłowa ocena ich autentyczności wymagać będzie od tłumaczy przysięgłych specjalizacji obsługi, a więc odejścia od ustanowionej w przepisach wszechstronności. Według rozporządzenia ministra sprawiedliwości z 8 czerwca 1987 roku tłumacz przysięgły uprawniony jest do sporządzania, sprawdzania i poświadczania tłumaczeń, a także sporządzania poświadczonych odpisów pism. Według polskiego prawa fałszerstwo materialne przybiera dwie formy – przerabiania lub podrabiania dokumentów. Dokumenty przerobione to takie, w których osoba nieuprawniona dokonała zmian. Dokument podrobiony jest natomiast wykonany od początku, zazwyczaj na wzór dokumentu autentycznego. Jednym z niewielu sposobów pozwalających na szybką ocenę autentyczności dokumentu jest porównanie daty produkcji druku z datami figurującymi w treści dokumentu. Nie powinno się natomiast kwestionować autentyczności dokumentów, w których występuą błędy, chyba że wydać miały je władze lub poważne instytucje.
Szeregowi parlamentarzyści Sojuszu mają poczucie, że tracą wpływ na bieg zdarzeń Kłopoty z władzą Przed utworzeniem rządu Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem zarządzali partią perfekcyjnie, trzymając w rękach wszystkie nitki. Teraz, gdy obaj odeszli do rządu, trudniej im będzie wyreżyserować kolejną konwencję SLD. Notowania Janika wśród terenowych działaczy Sojuszu spadają. FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI ELIZA OLCZYK Rząd Leszka Millera zalicza potknięcie za potknięciem, koalicja z PSL skrzypi, zaś w samym SLD notowania ścisłego kierownictwa partii, a szczególnie Krzysztofa Janika, do niedawna wszechwładnego sekretarza generalnego, są coraz gorsze. Parlamentarzyści Sojuszu, którzy nie weszli do rządu, przestali już skrywać niezadowolenie z sytuacji, jaka się wytworzyła po wyborach. Skrzętnie odnotowują potknięcia gabinetu Leszka Millera, choć nie po to, aby otwarcie krytykować własny rząd. Być może jednak część parlamentarzystów zamierza wykorzystać tę statystykę podczas zbliżającej się konwencji partii. A rząd w ciągu dwóch miesięcy zaliczył już sporo niezręczności - choćby sprawę prokuratora Andrzeja Kaucza (nie trzeba go było powoływać, a skoro już to zrobiono, nie trzeba go było odwoływać - słychać opinie) i zamieszanie wokół Wojciecha Gąsienicy-Byrcyna. - Były dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego zgodnie z przedwyborczą obietnicą Stanisława Żelichowskiego powinien był wrócić na swoje stanowisko - mówią posłowie. Jednak minister środowiska, narażając na szwank swój autorytet i wizerunek rządu, ogłosił (pod presją samorządów), że nowego dyrektora nie zmieni, zaś później wpadł na pomysł, aby rozpisać konkurs na to stanowisko (ostatecznie Gąsienica-Byrcyn oświadczył, że stanowiskiem dyrektora TPN nie jest już zainteresowany). Posłów Sojuszu nurtują też inne problemy, na przykład kwestia, czy minister finansów Marek Belka ma prawo pokrzykiwać na komercyjne banki, że zachowują się nieuczciwie, bo proponują klientom najkorzystniejsze lokaty i uniknięcie podatku od odsetek. Zastanawiają się też, czy minister spraw zagranicznych obrał dobrą taktykę, ujawniając dopiero w Brukseli drażliwe informacje dotyczące stanowiska negocjacyjnego w sprawie zakupu działek rekreacyjnych i ziemi dzierżawionej przez cudzoziemskich rolników. Klub zmarginalizowany Problemów jest wiele, a parlamentarzyści SLD o swoich niepokojach nie mają z kim porozmawiać. - Od powołania rządu nie ma forum, na którym moglibyśmy dyskutować - mówi jeden z parlamentarzystów Sojuszu. - Zarząd partii się nie zbiera, choć wcześniej obradował regularnie, przynajmniej raz na miesiąc. Klub nie ma nawet rzecznika prasowego, co świadczy o jego marginalizacji. - Jerzy Jaskiernia, przewodniczący klubu, nie spotyka się z wiceprzewodniczącymi - mówi inny polityk Sojuszu. - Posłowie chodzą samopas i zachowują się tak, jakby to była końcówka kadencji Sejmu, którą spędzili w opozycji, a nie początek kadencji, w której są siłą rządzącą. To, że powściągliwi zwykle politycy Sojuszu chętnie wylewają swoje żale, świadczy o tym, iż czują się zepchnięci na boczny tor. Wydaje się też, że mają poczucie, że tracą wpływ na bieg zdarzeń. A stąd już tylko krok do konstatacji, iż rola, jaką im przeznaczył przewodniczący Miller na najbliższe cztery lata, to rola bezwolnej maszynki do głosowania, zdalnie sterowanej przez niego via Jerzy Jaskiernia. Teren obrażony Również w terenie nastroje nie są najlepsze. Najnowsza nominacja (w ubiegłą środę) na wicewojewodę mazowieckiego Elżbiety Lanc, rekomendowanej na to stanowisko przez PSL, wzburzyła działaczy mazowieckiego SLD. Elżbieta Lanc jako starosta Węgrowa dała się bardzo we znaki tamtejszym działaczom Sojuszu i - mimo zawartej w Węgrowie koalicji z PSL - sprzymierzyła się z AWS. Władze Sojuszu na Mazowszu próbowały zablokować jej nominację, ale prezes PSL Jarosław Kalinowski twardo obstawał przy tej kandydaturze, i premier oraz minister Janik mu ulegli. Dla działaczy lokalnych to już nie powód do oburzenia, lecz osobista zniewaga. Minister Janik podobno postanowił osobiście wytłumaczyć im tę decyzję, jednak jego notowania w terenie są coraz gorsze. Wicepremier na cenzurowanym Do poprawienia nastrojów w partii i w społeczeństwie z całą pewnością nie przyczyniają się publikacje w tygodniku "Nie", który bije jak w bęben w wicepremiera Belkę, a pośrednio i w rząd. W ostatnim numerze tygodnika wicepremierowi Belce poświęcono aż dwa materiały. Przemysław Ćwikliński, autor pierwszego z nich, zaczyna od stwierdzenia, że rząd Leszka Millera nie ma żadnego programu gospodarczego, a kończy na postulacie odwołania Marka Belki. Autorka drugiego materiału dowodzi, że gabinet Millera nie ma żadnego pomysłu na politykę przemysłową, a działania wicepremiera Belki wepchną kraj w jeszcze głębszy kryzys, niż ten, którego doświadczamy obecnie. Autorka konkluduje, że ekipa Millera postanowiła popełnić samobójstwo. Co prawda atak tygodnika "Nie" jest wymierzony w prezydenta Kwaśniewskiego - bo to jego człowiekiem jest Belka - a nie w Millera, ale pośrednio uderza w premiera i cały gabinet. Tworzy to niekorzystny klimat wokół nowego rządu i jego działań. Kredyt zaufania dla nowej ekipy już jest na wyczerpaniu. Obietnice bez pokrycia Konkluzje zawarte w artykułach (chodzi o skłonności samobójcze rządu) nie są zupełnie pozbawione racji. Słuchając zapowiedzi o planowanych oszczędnościach wszędzie, gdzie się da - również w dziedzinach, na które lewica powinna być szczególnie wrażliwa - trudno nie zauważyć, że rząd steruje ku rychłej utracie poparcia w społeczeństwie i... we własnych szeregach. Cięcia w wydatkach na opiekę społeczną, sferę budżetową (zamrożenie płac nauczycieli nie ucieszy ZNP), na świadczenia przedemerytalne i renty socjalne, a nawet na urlopy rodzicielskie (bo tłumaczenie Jolanty Banach, wiceminister pracy, że dzięki skróceniu urlopu rodzicielskiego o 10 tygodni polepszy się pozycja kobiet na rynku pracy, jest niestety zupełnie niewiarygodne) i zasiłki porodowe nie mogą zyskać społecznej akceptacji. Leszek Miller nie obiecywał co prawda, że będzie lepiej zaraz po wyborach, ale z całą pewnością obiecywał, że nie będzie gorzej. A jednak będzie. Jeżeli sprawy nadal będą się tak przedstawiały, podczas najbliższej konwencji partii, która powinna się odbyć najpóźniej do końca lutego, ścisłe kierownictwo partii z Leszkiem Millerem na czele może spotkać przykra niespodzianka. Konwencja bowiem, zgodnie ze statutem, powinna potwierdzić wotum zaufania dla władz partii oraz wybrać nowego sekretarza generalnego. Krzysztof Janik nie jest w stanie łączyć tej funkcji ze stanowiskiem szefa MSWiA. Decyzja o tym, że sekretarzem powinien zostać Jerzy Jaskiernia, przewodniczący klubu, zapadła w kierownictwie partii. Już dziś widać jednak, że nie przejdzie gładko, bo część działaczy Sojuszu jest przeciwna łączeniu funkcji przewodniczącego klubu i sekretarza generalnego. Mogą więc powalczyć o innego, własnego sekretarza. Przed utworzeniem rządu Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem zarządzali partią perfekcyjnie, trzymając w rękach wszystkie nitki. Przygotowywali precyzyjnie oficjalne imprezy partyjne i kontrolowali ich przebieg. Teraz, gdy obaj odeszli do rządu, trudniej im będzie wyreżyserować kolejną konwencję tak aby przebiegła bez żadnych zgrzytów. -
Rząd Leszka Millera przechodzi kryzys, notowania kierownictwa SLD spadają, nienajlepiej układa się w koalicji z PSL-em. Członkowie SLD, którzy nie weszli do rządu, wytykają premierowi błędy i pewnie wykorzystają je na konwencji partii. Jedną z ostatnich wpadek rządu było zamieszanie wokół stanowiska dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego. Posłowie SLD zastanawiają się, czy minister finansów Marek Belka może krytykować banki komercyjne, i czy minister spraw zagranicznych słusznie ujawnił w Brukseli polskie stanowisko negocjacyjne w sprawie działek rekreacyjnych. Skarżą się, że nie mają gdzie rozmawiać o wewnęrznych problemach partii. Widocznie czują się odsunięci od głównego biegu wydarzeń. SLD ma również kłopoty w terenie, m.in. z Elżbietą Lanc, nieakceptowaną przez działaczy mazowieckiego SLD kandydatką PSL-u na stanowisko wojewody. Ostatnie publikacje w tygodniku "Nie", poświęcone programowi gospodarczemu i polityce przemysłowej rządu, nie poprawiają wizerunku partii. Atak jest wymierzony głównie w Marka Belkę, ale szkodzi nowej ekipie rządowej. Poczynania rządu, zwłaszcza zapowiedzi cięć wydatków na opiekę społeczną, sferę budżetową czy renty socjalne, sprzeczne z wyborczymi obietnicami, mogą doprowadzić do utraty społecznego poparcia. Na zbliżającej się konwencji SLD członkowie partii mają potwierdzić wotum zaufania dla władz. Leszka Millera i Jerzego Jaskiernię, kandydata na sekretarza generalnego partii, może spotkać przykra niespodzianka.
ROSJA Niewyobrażalne trudności sądownictwa Temida żebrze o kopiejki BOGUSŁAW ZAJĄC Człowiek, który chce wszcząć sprawę, przychodzi do sądu z kopertą. Jest niezbędna do tego, by wysłać pisma procesowe. W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju, niekoniecznie prawnika, za to człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców. Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Rachmistrze wyliczyli, że ustanowienie sędziów pokoju kosztować będzie przynajmniej 1,2 mld rubli (ok. 66,6 mln dolarów), gdyby zaś umożliwić oskarżonym korzystanie z sądów przysięgłych na wszystkich terytoriach Rosji, to kwotę tę należałoby zwiększyć jeszcze o 37,3 mld rb (ok. 2 mld dol.). Tymczasem - zdaniem Wiaczesława Lebiediewa, prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł w pierwszej przymiarce zaledwie 8,3 mld rb., natomiast kwota wniesiona po zażartych targach i bojach do obecnego projektu budżetu całego sądownictwa powszechnego w Rosji, jak informują "Izwiestia", wynosi zaledwie 3,7 mld rb., tj. ok. 200 mln dol. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać. Być może taka sytuacja jest na rękę niezbyt sprawnym organom ścigania karnego. Prasa rosyjska jest zgodna w ocenie zjawiska, które zaskoczyło ideologów sądów przysięgłych. Obok bowiem znacznej srogości w wymierzaniu kar za czyny niewątpliwie udowodnione, sędziowie przysięgli z zapałem zagłębiają się w szczególiki dowodów przeprowadzanych na rozprawie, a ich odmienne doświadczenie życiowe sprawia, że podają w wątpliwość, a nawet negują wiele źródeł rzeczowych, sposobów ich badania, opinii biegłych i zeznań świadków. Zauważono już, że liczba uniewinnień przed sądem przysięgłych jest znacznie wyższa niż przed tradycyjnym składem sędziowskim. Pod koniec listopada 1998 r. moskiewski Sąd Okręgowy w składzie przysięgłych orzekał w sprawie Olega Lipkina i Tejmuraza Kurgina, oskarżonych m.in. o zabójstwo Siergieja Skoroczkina, deputowanego do Dumy Państwowej Rosji. Mimo wołania o srogie kary, napięcia wywołanego głośnym zabójstwem deputowanej Galiny Starowojtowej, przysięgli uznali dowody oskarżenia za niewystarczające, by skazać Lipkina i Kurgina za zabójstwo. Skazali ich więc jedynie za porwanie deputowanego na 5,5 oraz 4,5 roku więzienia. Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe, np. w jarosławskiej guberni, w powiecie poszechońskim sąd mieści się w domu zbudowanym 160 lat temu i dotychczas nie poddanym kapitalnemu remontowi; w Republice Mordowskiej, w powiecie staroszajgowskim nie zdołano odbudować dachu na budynku sądowym po pożarze z 1991 r. Ogółem jedna trzecia budynków sądowych woła o natychmiastowy remont kapitalny, a przecież w budżetach przez wiele lat nie przewidziano na ten cel ani kopiejki. Część sądów w ogóle nie ma własnych pomieszczeń, mimo że skonfiskowane po puczu Janajewa w 1991 r. budynki Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego miały być w pierwszej kolejności przeznaczone właśnie dla nich. Udało się to po kilkuletnim procesie jedynie w Kałudze. Coraz częściej, z powodu nieuregulowania opłat, w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie. Jesienią, kiedy w Moskwie była jeszcze dodatnia temperatura, kobiety-sędziowie orzekały w futrach i filcowych walonkach, a temperatura w sali rozpraw nie przekraczała + 6Ą C. Walka o przeżycie sądów wymaga niekiedy środków nadzwyczajnych. W okręgu nadamurskim, w Sądzie Miejskim w Białogorsku z powodu trzyletniej zaległości w opłacaniu energii cieplnej 11 listopada 1998 r. zamknięto jej dopływ. Nie znajdując wyjścia z sytuacji, prezes sądu Władymir Michalow posadził naczelnika od ciepłownictwa za lekceważenie sądu na trzy dni do aresztu. Prokurator obwodowy oprotestował wprawdzie to postanowienie, lecz co zrobić, gdy ogólne zadłużenie sądów przekroczyło 100 mln rb. Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. Jako gorzką anegdotę opowiadają historię pokrzywdzonego, który w kancelarii sądu usłyszał, że ma zjawić się następnego dnia z kopertą. Cały dzień spędził na dowiadywaniu się, ile ma włożyć do owej koperty, tymczasem była ona niezbędna jedynie do tego, by zapakować w nią pisma do przeciwnika procesowego. W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. Według informacji tychże "Izwiestii" w 1997 r. z wpisów w sprawach cywilnych sądy rosyjskie wpłaciły do budżetu 390 mld ówczesnych rubli (ok. 65 mln dol.), a z grzywien i innych opłat w sprawach karnych - 887 mld rb. (ok. 147 mln dol.). Na podstawie wszelkich sądowych tytułów wykonawczych ściągnięto 78,5 bln starych rubli (ok. 13,1 mld dol.). Niestety, zarówno u nas, jak i w Rosji sądom nie przysługuje od tych kwot żadna prowizja, dlatego zarządzający wymiarem sprawiedliwości wciąż stoją z wyciągniętą ręką przed kierownictwem finansów państwa. Nie sprzyja to uzyskaniu rzeczywistej niezależności sądownictwa, nie wpływa dodatnio na powagę orzeczeń sądowych. Jak podała agencja Interfaks, minister sprawiedliwości Rosji Paweł Kraszeninnikow określił warunki pobytu w zakładach penitencjarnych i aresztach śledczych Rosji jako niegodne człowieka, podkreślając, że sądy skazują winnych na pozbawienie wolności, a nie na bytowanie w nieludzkich warunkach. Wyliczył przy tym, że liczba osadzonych w koloniach i aresztach przekroczyła milion osób (liczba ludności Rosji wynosi ok. 147 mln). Zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa sędziom stanowi trudny problem: 20 lipca 1997 r. w Sądzie Miejskim w Ust' Ilimie skazany W. Mielnikow sięgnął po pistolet i ostrzelał sędziego W. Wiatkina; 20 kwietnia 1998 r. w Sądzie Rejonowym w Moskwie-Chamownikach podsądny I. Stecyk, niezadowolony z przebiegu rozprawy, pobił sedzię przewodniczącą B. Popową, powodując ciężkie uszkodzenia ciała. W sąsiadującym z Czeczenią chasawjurtowskim rejonie Dagestanu w maju 1998 r. uprowadzono 15-letniego syna miejscowego sędziego A. Chamałowa, a 2 lipca krewni i członkowie rodu zabitego zdemolowali salę rozpraw Sądu Najwyższego Karaczajewo-Czerkiesji i dotkliwie pobili sędziów oraz ochronę milicyjną. Z powodu braku środków zaniechano finansowania ochrony budynków sądowych, rozpoczęły się więc kradzieże, nie tylko przedmiotów wartościowych, lecz przede wszystkim akt spraw karnych; np. 23 lutego 1998 r. w gubernialnym Jarosławlu skradziono akta 81 spraw. Okazało się wówczas, iż od dwu lat sądu nikt nie dozoruje, zdjęto także sygnalizację alarmową. Tymczasem zaś, jak donoszą "Izwiestia", zrozpaczeni wielomiesięcznym oczekiwaniem na wypłacenie zaległych zarobków górnicy Zagłębia Kuźnieckiego coraz przychylniej zdają się odnosić do zabójstwa na zamówienie jako nowego środka walki klasowej, zwłaszcza że Moskwa twierdzi, iż pieniądze dawno przekazała, a wina za zwłokę spoczywa na miejscowym kierownictwie. Rzeczywiście, górnicy zauważyli, iż żaden z miejscowych dyrektorów niewypłacalnych, zaniedbanych, rozkradzionych kopalni nie odpowiada, w tym finansowo, za efekty swego zarządzania. Gorzej - nie zważając na rozpacz szeregowych górników, demonstrują swe bogactwo, jeżdżą nadal prestiżowymi samochodami, budują willę za willą na nazwiska podstawionych krewnych. W tej sytuacji górnicy zaczęli rozważać, by wśród załogi ogłosić zbiórkę na płatnego zabójcę. W rozmowie z dziennikarzem wiceszef tamtejszej gubernialnej milicji ppłk Wiktor Grińko powiedział: - Interesują pana pogłoski o możliwych zabójstwach na zamówienie? Na razie nie skierowaliśmy do sądu ani jednej takiej sprawy. Jednakże jest to powód do zastanowienia - myślę tu o materiałach w stadium dochodzenia. Autor jest doktorem prawa
W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych do składów orzekających wprowadzono czynnik obywatelski, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju - człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców. Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z powodu braku pieniędzy. Ustanowienie sędziów pokoju kosztować będzie przynajmniej 1,2 mld rubli (ok. 66,6 mln dolarów), gdyby zaś umożliwić oskarżonym korzystanie z sądów przysięgłych na całym terytorium Rosji, tę kwotę należałoby zwiększyć o kolejne 37,3 mld rb (ok. 2 mld dol.). Brak funduszy spowodował, że w katastrofalnym stanie znalazły się również budynki sądowe. Ogółem jedna trzecia z nich wymaga natychmiastowego remontu, a część placówek w ogóle nie posiada własnych pomieszczeń.
SPÓR O TELEWIZJĘ Skarb państwa nie może być bezradnym właścicielem Duże emocje budzi spór między ministrem skarbu a władzami telewizji publicznej. Generalnie przewijają się trzy zasadnicze zagadnienia charakterystyczne dla tego sporu: 1. Czy zarząd TVP mógł odmówić wykonania uchwały walnego zgromadzenia akcjonariuszy? 2. Czy zarząd mógł i powinien reprezentować TVP w postępowaniu z powództwa rady nadzorczej o unieważnienie uchwały i czy mógł uznać powództwo? 3. Czy minister skarbu państwa jako reprezentant skarbu państwa (jedynego akcjonariusza) w walnym zgromadzeniu może powołać nowe władze TVP? Zastrzegamy, że naszą wiedzę o sporze czerpiemy wyłącznie z artykułów prasowych i wypowiedzi w TVP. Nie znamy również statutu TVP. Dlatego rozważania nasze mają częściowo charakter teoretyczny. Bezspornie podstawą funkcjonowania telewizji publicznej jest ustawa z 29 grudnia 1992 r. o radiofonii i telewizji. Ponadto zgodnie z jej art. 26 ust. 4 do działalności Telewizji Polskiej Spółki Akcyjnej stosuje się przepisy kodeksu handlowego. Według ustawy zarząd spółki nie jest związany poleceniami i zakazami ustanowionymi przez walne zgromadzenie, jeżeli dotyczą one treści programu. A contrario - zarząd jest związany wszystkimi innymi poleceniami walnego zgromadzenia akcjonariuszy (ministra skarbu państwa) nie dotyczącymi treści programu. Także stosownie do przepisu art. 371 k.h. zarząd jest związany uchwałami walnego zgromadzenia akcjonariuszy. Członek władz spółki akcyjnej powinien wykonywać swoje obowiązki ze starannością sumiennego kupca (art. 474 § 2 k.h.). Naszym zdaniem jednym z przykładów naruszenia tej staranności jest odmowa wykonania uchwały zgromadzenia akcjonariuszy. Jeżeli zarząd lub członek zarządu uważa, że uchwała narusza przepisy prawa lub postanowienia statutu, może zaskarżyć tę uchwałę w trybie art. 413 i nast. k.h. Niedopuszczalna natomiast jest sytuacja, w której zarząd nie zaskarżył uchwały, lecz odmawia jej wykonania. Jest to działanie nie tylko naruszające staranność sumiennego kupca, ale także jest sprzeczne z prawem. Z artykułów prasowych wynika jedynie, że minister skarbu ustanowił pełnomocnika do reprezentowania Telewizji Polskiej SA w sprawie o unieważnienie uchwały z powództwa rady nadzorczej. Przypomnijmy zatem, iż w sporach dotyczących unieważnienia uchwał walnego zgromadzenia akcjonariuszy pozwaną spółkę z mocy ustawy reprezentuje zarząd, chyba że uchwałą walnego zgromadzenia akcjonariuszy, zaprotokołowaną przez notariusza, ustanowiony został osobny pełnomocnik (art. 416 i 412 § 1 k.h.). Jeżeli zatem pełnomocnik został ustanowiony zgodnie z wyżej przytoczonymi przepisami, zarząd nie był legitymowany do reprezentowania TVP SA. Mało prawdopodobne (chociaż niewykluczone), aby zarząd nie wiedział o powołaniu pełnomocnika. Nie można zatem wykluczyć, że zarząd, uznając powództwo, działał świadomie w złej wierze. Oczywiście uznanie powództwa jest dopuszczalne. Stosownie do przepisu art. 47917 k.p.c. sąd mógł wydać w związku z uznaniem powództwa wyrok na posiedzeniu niejawnym. Naszą wątpliwość budzi jednak działanie zarządu TVP SA, nawet jeżeli zarząd nie wiedział o ustanowieniu pełnomocnika. Według przytoczonego już przepisu art. 474 § 2 k.h. na zarząd spółki akcyjnej nakłada się obowiązek działania ze szczególną starannością. Niewyobrażalne jest, aby tak doświadczeni i wykształceni ludzie jak członkowie zarządu TVP SA, uznając powództwo o unieważnienie uchwały, nie przypuszczali, że działają wbrew woli jedynego akcjonariusza reprezentowanego przez ministra skarbu państwa. Staranność sumiennego kupca wymagała w takiej sytuacji, przed złożeniem oświadczenia o uznaniu powództwa, zawiadomienia o podjętej decyzji ministra skarbu państwa. W naszym odczuciu brak takiego zawiadomienia uzasadnia przypuszczenie, że zarząd świadomie i celowo działał wbrew woli jedynego akcjonariusza. Trafnie wywodzi Trybunał Konstytucyjny w uzasadnieniu uchwały z 13 grudnia 1995 r., iż przepisy ustawy o radiofonii i telewizji są przepisami szczególnymi (lex specialis) wobec kodeksu handlowego (lex generalis). W konsekwencji przepisy kodeksu handlowego mają zastosowanie tylko wtedy, gdy przepisy ustawy nie stanowią inaczej w danej sprawie. Członków zarządu Telewizji Polskiej SA powołuje i odwołuje rada nadzorcza, a członków rady nadzorczej powołuje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji (art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy). Sam przepis art. 26 ust. 4 ustawy stanowi, że "do spółek wymienionych w ust. 2 i 3 (tzn. Telewizji Polskiej SA i spółek tworzących radiofonię regionalną - przyp. aut.) stosuje się, z zastrzeżeniem art. 27-30 ustawy, przepisy kodeksu handlowego...". Przepis art. 27 ust. 2 i 28 ust. 1 ustawy wyłącza zatem zastosowanie art. 366 § 3 i 379 § 1 kodeksu handlowego, w myśl których zarząd i radę nadzorczą wybiera walne zgromadzenie akcjonariuszy. Stosownie do art. 27 ust. 2 ustawy zarząd powołuje i odwołuje wyłącznie rada nadzorcza, a radę nadzorczą powołuje KRRiTV. Celowo ustawodawca w art. 27 ust. 2 mówi o "powoływaniu i odwoływaniu", a w art. 28 ust. 1 tylko o "powoływaniu". Porównanie tych przepisów wskazuje na wykluczenie możliwości odwołania członka rady nadzorczej przed upływem kadencji rady (tak też: tezy I i II wyżej powołanej uchwały Trybunału Konstytucyjnego). Rada nadzorcza jest nieodwołalna. Można się spierać co do zasadności takiego uregulowania, wynika ono jednak z powyższej analizy i z orzeczenia TK. W uzasadnieniu uchwały TK wywodzi: "Trybunał Konstytucyjny uważa, że art. 28 ust. 1 ustawy o radiofonii i telewizji należy traktować jako przepis normujący w całości kwestie powoływania i odwoływania rad nadzorczych w publicznych spółkach radiofonii. Wynika z niego bowiem zarówno wskazanie podmiotów właściwych do powoływania członków tych rad, jak i wykluczenie dopuszczalności ich odwołania przed upływem kadencji. Jest to więc unormowanie wykluczające stosowanie rozwiązań przewidzianych w kodeksie handlowym. Artykuł 26 ust. 4 ustawy o radiofonii i telewizji ma w tym zakresie charakter kategoryczny - postanowienia kodeksu handlowego są stosowane »z zastrzeżeniem« unormowań przyjętych m.in. w art. 28 ust. 1 (także art. 27 ust. 2 - przyp. aut.) ustawy o radiofonii i telewizji, unormowaniom tym przysługuje zatem bezwzględne pierwszeństwo". Walne zgromadzenie akcjonariuszy nie ma więc uprawnień do powoływania i odwoływania członków zarządu i rady nadzorczej TVP SA, z wyjątkiem powołania jednego członka rady nadzorczej (art. 28 ust. 1 ustawy). Pogląd ten podziela także doktryna (S. Piątek, "Ustawa o radiofonii i telewizji - komentarz", Wydawnictwa Komunikacji i Łączności, Warszawa, 1993 r.). Naszym zdaniem art. 5 ust. 1 pkt 2 ustawy z 8 sierpnia 1996 r. o urzędzie ministra skarbu państwa nie daje ministrowi uprawnienia do odwoływania i powoływania członków władz TVP SA. Przepis ten stanowi bowiem: "Minister skarbu państwa, z zastrzeżeniem odrębnych przepisów oraz postanowień statutów wydanych na podstawie tych przepisów, powołuje i odwołuje organy państwowych osób prawnych". Tymi odrębnymi przepisami są właśnie między innymi art. 27 i 28 ustawy o radiofonii i telewizji, wykluczające możliwość powoływania i odwoływania władz TVP SA przez ministra skarbu państwa. Wywodzimy jednak wyżej, że naszym zdaniem zarząd TVP SA naruszył prawo, co powinno skutkować jego odwołaniem. Z wnioskiem o odwołanie zarządu powinien się zwrócić minister skarbu państwa do rady nadzorczej. Zdajemy sobie jednak sprawę, że nikt dobrowolnie nie odda pozycji zajmowanej w tych władzach. Dlatego jedynym chyba wyjściem jest zmiana ustawy, ponieważ - jak pokazała praktyka - skarb państwa jest bezradnym "właścicielem" Telewizji Polskiej. Dr Elwira Marszałkowska-Krześ Instytut Prawa Cywilnego Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego Adwokat Sławomir Krześ Obydwoje z Kancelarii Prawa Gospodarczego ELO we Wrocławiu
Duże emocje budzi spór między ministrem skarbu a władzami telewizji publicznej. Podstawą funkcjonowania telewizji publicznej jest ustawa o radiofonii i telewizji, według której zarząd jest związany wszystkimi poleceniami walnego zgromadzenia akcjonariuszy (ministra skarbu) niedotyczącymi treści programu, a odmowa ich wykonania jest sprzeczna z prawem. Jeśli minister skarbu ustanowił pełnomocnika do reprezentowania TVP SA w sprawie o unieważnienie uchwały z powództwa rady nadzorczej, zarząd nie mógł być legitymowany do jej reprezentowania. Uznanie powództwa przez zarząd mogło być działaniem wbrew woli akcjonariusza. Zarząd TVP SA naruszył prawo powołując nowe władze spółki, gdyż walne zgromadzenie nie ma takich uprawnień. Powinno to skutkować jego odwołaniem. Praktyka pokazuje, że skarb państwa jest bezradnym "właścicielem" TVP, dlatego jedynym wyjściem jest zmiana ustawy.
WOJCIECH KOWALCZYK Chce mi się płakać, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje Na bezrobociu STEFAN SZCZEPŁEK W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk. Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę. Przypadek Wojciecha Kowalczyka nie należy, wbrew pozorom, do wyjątkowych. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem. "Na jesieni 1990 roku pojechałem z Legią na mecz o Puchar Polski do Wałbrzycha. Trzy dni wcześniej po raz pierwszy zagrałem w lidze. Roman Kosecki chyba jeszcze nie wiedział, że to jego pożegnalny występ przed wyjazdem do Stambułu. Wygraliśmy 3:0. Cyzio strzelił dwie bramki, a ja jedną. Wracamy do domu autokarem, rodzice pytają, jak tam było. Ja mówię: »w porządku, strzeliłem jedną«. A ojciec na to: »Co ty gadasz? Powiedzieli i napisali, że to Iwanicki.« Kiedy w meczu z Sampdorią wchodziłem na boisko w Warszawie, w telewizji pokazali wprawdzie mnie, ale z nazwiskiem Salamon. Komentator mnie nie znał i nie prostował pomyłki. Myślałem sobie: »ile muszę zrobić, żeby mnie nikt nigdy nie pomylił z kimś innym?«" - wspomina Kowalczyk. Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów roku 1991 Legia wylosowała Sampdorię, nikt jej nie dawał szans. Tym bardziej że nie było już Koseckiego. Za to w klubie włoskim same gwiazdy, warte miliony dolarów. Gianluca Vialli, Roberto Mancini, Attilo Lombardo, Pietro Vierchowod, Gianluca Pagliuca, a do tego Rosjanin Aleksiej Michajliczenko i Brazylijczyk Toninho Cerezo. Wejście smoka W ataku Legii grali wtedy Jacek Cyzio i Andrzej Łatka. Ale Łatka odniósł kontuzję i trener Władysław Stachurski, nie mając wyboru, musiał wystawić w pierwszej jedenastce Wojciecha Kowalczyka. Nikt nie wątpił, że jest to spore osłabienie i Polacy są bez szans na utrzymanie w Genui przewagi jednego gola z Warszawy. Legia zagrała jednak wspaniale, a Kowalczyk został bohaterem dnia. Strzelił dwie bramki, które przy remisie 2:2 zapewniły awans. Mało tego, w półfinale Legia wylosowała Manchester United i wprawdzie przegrała, ale w remisowym meczu na Old Trafford gola znów zdobył Kowalczyk. Zaczął się dla niego wspaniały okres. Prosto z Manchesteru pojechał do Irlandii, gdzie reprezentacja olimpijska walczyła o awans do igrzysk w Barcelonie. Wygrała 2:1, a pierwszą bramkę strzelił on. W lidze też już trafiał w miarę regularnie i nic dziwnego, że po tych wszystkich wyczynach trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski na mecz ze Szwecją. Latem roku 1991 wygraliśmy w Gdyni 2:0 dzięki golom debiutantów Wojciecha Kowalczyka i Mirosława Trzeciaka. Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. Ze statystyk FIFA wynikało wyraźnie, że lepiej strzelał i podawał w barcelońskim turnieju niż Szwedzi Tomas Brolin i Patrick Andersson, Kolumbijczyk Faustino Asprilla, Hiszpanie Luis Henrique, Jose Guardiola, Luis Abelardo, Jose Amavisca, Perez Alfonso, Amerykanin Cobi Jones, Włosi Dino Baggio i Demetrio Albertini, Ghańczycy Yaw Preko, Nii Odartey Lamptey, Osei Kuffour, że pomniejszych nie wspomnę. Co później zrobili oni, a co Kowalczyk? Chłopak z Woli "Urodziłem się na Woli i przez jedenaście lat mieszkałem na ulicy Syreny. Zaczynałem grać w Olimpii, a kiedy przeprowadziliśmy się na Bródno, przeszedłem do Poloneza. Chłopaków, którzy umieli grać, było wielu. Jeden rozwija się szybciej, drugi wolniej. Na mnie długo nikt nie zwracał uwagi. Grałem sobie spokojnie w juniorach, a w środy, soboty lub niedziele chodziłem z kolegami na Łazienkowską. Siadaliśmy pod »Żyletą« i darliśmy się jak wszyscy. Do szkoły nie chciało mi się chodzić i, jakby tu powiedzieć, nie całkiem skończyłem podstawówkę. Mam siostrę młodszą o półtora roku i brata młodszego o piętnaście lat. Ojciec był elektrykiem, jak Wałęsa. Pracował w różnych miejscach, najbardziej byliśmy zadowoleni, kiedy robił u Wedla albo w zakładach mięsnych. Mama była monterem i też pracowała to tu, to tam. Wszystko nam się odmieniło jesienią w dziewięćdziesiątym roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, grałem coraz lepiej, ale to nie dawało pieniędzy. Pracowałem więc u sąsiada. Pomagałem mu rozwozić towar po sklepach. Skrzynki z coca-colą nosiłem i takie tam, różne. Zainteresowała się mną Polonia. Miałem z nią nawet podpisaną jakąś wstępną umowę na kartce papieru, ale wtedy przyszedł do mnie Janusz Olędzki, taki menedżer, i zaproponował próbny występ na Łazienkowskiej. To było gdzieś w październiku 1990 roku. Legia zebrała kilkunastu wybijających się młodych chłopaków z Warszawy i kazała nam grać na głównym boisku przeciw pierwszej drużynie. Pamiętam, że krył mnie Jacek Bąk. Zagrałem tak, że w trzy godziny podpisali ze mną umowę. Dostałem za przejście 30 milionów złotych, a potem brałem miesięcznie trzy miliony. Nigdy w życiu nie widzieliśmy w domu tylu pieniędzy. Na początek kupiłem sobie telewizor i wideo Sharpa, bo to wtedy było najmodniejsze." Do nieznanego kraju W 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Wszyscy na Łazienkowskiej byli bardzo rozżaleni, a Kowalczyk najbardziej. Po serii sukcesów miał szansę na jeszcze większe, gdyby Legia wystartowała do walki o Ligę Mistrzów. Kowalczyk postrzegany był jednak jak uczeń w szkole, który kiedy raz wyrobi sobie opinię, to już na niej jedzie. Dawał się też podpuszczać cwańszym od niego. Kiedy reprezentacja wracała z igrzysk w Barcelonie i Janusz Wójcik chciał przejąć władzę w PZPN, posłużył się Kowalczykiem. A on, chłopak prostolinijny i uczciwy, wygarnął jakieś bzdury, które usłyszał wcześniej, na temat Strejlaua, Górskiego i innych działaczy PZPN. Kiedy Legii odebrano tytuł, miarka się przebrała - na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. I tylko na tym stracił. Kadra Polski też. "W roku 1994 sytuacja finansowa w Legii tak bardzo się pogorszyła, że Janusz Romanowski postanowił mnie sprzedać, żeby zapłacić chłopakom, i mnie zresztą też, za zdobycie mistrzostwa i Pucharu Polski. Poszedłem do Betisu Sewilla za milion siedemset tysięcy dolarów. Przede mną drożej zapłacono tylko za trzech Polaków - Bońka, Ziobera i Koseckiego. Miałem 22 lata, pojechałem z moją dziewczyną do nieznanego kraju, długo nie mogliśmy zrozumieć, co do nas mówią na ulicy i w sklepach, nie rozumiałem trenera, nie mieliśmy nikogo, na kim moglibyśmy się oprzeć. W dodatku koncepcja gry opierała się na jednym napastniku, a nas było kilku do tego jednego miejsca. W rezultacie ja grałem w meczach wyjazdowych, bo jestem szybki, a Luigi Pier w domu. Trener na naszym boisku wpuszczał mnie tylko na końcówki, a wiadomo jak się wtedy gra. Nie byłem zadowolony. Sytuacja się pogorszyła, kiedy z Realu przyszedł Alfonso, a mnie w pierwszym meczu drugiego sezonu z Meridą złamali nogę. Nie grałem od września do marca. Prasa w Polsce wypisywała o mnie niestworzone rzeczy, a ja miałem swoje problemy i nikt nie chciał mi pomóc. Cały czas była ze mną dziewczyna, urodziła się nam córka, a ja coraz rzadziej grałem. Sam musiałem jakoś odreagować. Jesienią 1997 roku w meczu z Mołdawią znów złamali mi nogę. Prześwietlenie w Gruzji nic nie wykazało, a ja nie mogłem stanąć. W Sewilli też nie bardzo wiedzieli, co się stało. A to wyglądało, jakby ktoś uderzył siekierą w kość piszczelową i ledwo ją drasnął. Trenowałem z tym, ale strasznie bolało. Po trzech miesiącach wypożyczyli mnie za 700 tysięcy dolarów do drugoligowego Las Palmas. Pojechaliśmy na Wyspy Kanaryjskie, tam zrobili mi dokładne badania i zabronili grać. Miałem szczęście w nieszczęściu, bo gdyby to złamanie w jakimś starciu poszło dalej, być może zakończyłbym karierę. Wyszedłem na boisko dopiero w marcu, a liga, ze względu na mistrzostwa świata we Francji, kończyła się w maju. Tyle się nagrałem. Potem już nie mogłem dojść do siebie." Napastnik z przeszłością Grał w reprezentacji prowadzonej przez Janusza Wójcika. Czy w formie, czy nie, cięższy o kilka kilogramów, czy nie, zawsze miał w meczu kilka akcji świadczących o talencie, jakiego się nie traci. Formę się traci, odporność psychiczną, ale nie talent. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał w żadnej drużynie i tak jest do dziś. "Wypożyczenie do Las Palmas skończyło się w czerwcu ubiegłego roku. Stałem się ponownie zawodnikiem Betisu, z którym mam podpisany kontrakt do roku 2004. Ale nie mam tam miejsca, klub mi nie płaci, więc ja nie pracuję. Przyjechałem do Warszawy. Oni wiedzą, że są nie w porządku, więc nawet nie informują o takiej sytuacji UEFA. Ale ręce mam związane. Zanim przeszedłem z Legii do Hiszpanii, miałem propozycje z Manchesteru City i Nottingham Forest. W trzecim roku gry w Sewilli chciał mnie kupić PSV, ale Hiszpanie się nie zgodzili. Nie puścili mnie też do Sportingu Braga, kiedy bronił tam Andrzej Woźniak. Teraz jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, i to za darmo. Jeśli to nie będzie Warszawa, byleby zapłacili za mieszkanie. Ale problem polega na tym, że bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić, a Betis chciałby za mnie pewnie coś pod milion dolarów. Ostatecznie stać mnie na wykupienie tego kontraktu za pięćset tysięcy dolarów lub więcej, ale pod warunkiem, że sprzedałbym się zaraz do jakiegoś bogatego klubu tureckiego, który by mi te pieniądze zwrócił. Ale wyjazd do Turcji mi się nie uśmiecha. Czytałem w gazetach, że Janusz Wójcik idzie pracować do Pogoni i bierze mnie ze sobą. Nic mi o tym nie wiadomo ani od niego, ani od kogokolwiek innego. Słyszałem, że Andrzej Strejlau był skłonny mi pomóc i chciał włączyć do grupy piłkarzy Hutnika Warszawa. Bylebym chociaż trenował systematycznie. Ale i tego nie mogę robić, bo gdybym doznał jakiejś kontuzji, to Betis zrobiłby aferę. Czekam więc, prawdę mówiąc, nie wiem na co. Na cud. Może jakoś samo to się rozwiąże, skoro nie ma nikogo, kto chciałby mieć 27-letniego napastnika z niezłą przeszłością, w najlepszym wieku dla piłkarza." Nienawidzę dyskotek Nie skończył szkoły, ale - jak mówi - w niczym mu to nie przeszkadza. Jest znacznie dojrzalszy niż w czasach młodzieńczego buntu i dziś zapewne nie robiłby takich demonstracji jak po igrzyskach olimpijskich czy odebraniu Legii pierwszego miejsca. Mówi po hiszpańsku. Nie jeździ samochodem, ale ma prawo jazdy, załatwione praskim sposobem. Mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką, niedaleko rodziców. Kupili dom koło Lasu Kabackiego, ale nie wiadomo, kiedy się tam przeprowadzą. Może wezmą ślub tego samego dnia, w którym córeczka pójdzie do pierwszej komunii. Przyzwyczaił się do czytania o sobie rzeczy nie mających pokrycia w faktach, ale zdaje sobie sprawę, że bywały okresy załamania, w których dawał powody dziennikarzom, czekającym na sensację. Kiedyś poszedł do restauracji "Semafor" na Bródnie, żeby zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym zdaniem dziennikarza wypija morze wódki i popija ją piwem. Dobrze, że pan wpadł, przywitał go szatniarz. Wszyscy pytają, kiedy pana można u nas zastać, a ja nie chcę obalać mitu knajpy. "Nienawidzę dyskotek i muzyki disco-polo. Lubię każdą, ale dobrą. Nawet poważną. Kiedyś moja mama pracowała w bufecie Teatru Wielkiego. Przynosiła do domu bilety i nawet dość często z nich korzystałem. »Dziadek do orzechów« podobał mi się tak bardzo, że poszedłem na niego ze cztery razy i znam na pamięć. Mam w domu płytę Pavarottiego. Kiedy słyszę jego arię »Nessun dorma« z »Turandota« Pucciniego, to chce mi się płakać. W ogóle chce mi się płakać od pewnego czasu, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje."
Wojciech Kowalczyk to utalentowany piłkarz,zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewiędziesiątych.Zadebiutował strzelając dla Legii dwie bramki,czym zapewnił awans dzięki któremu Legia zagrała z Manchester United,następnie wygraliśmy 2:1,grając w Irlandii o awans do igrzysk w Barcelonie. Pierwszą bramkę w tym meczu strzelił Kowalczyk.Dzięki tym wyczynom, Andrzej Strejlau powołał Wojciecha Kowalczyka do pierwszej reprezentacji Polski a rok póżniej Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim.W 1992 r.Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski,a w 1993 mistrzostwo Polski.W 1994 r. zła sytuacja finansowa Legii spowodowała sprzedanie Wojciecha Kowalczyka do Betisu Sewilla za milion siedemset tysięcy dolarów.22-letni Wojciech Kowalczyk wraz z dziewczyną wyjechał do Hiszpanii.Nieznając języka trudno mu było porozumieć sie z trenerem,grał tylko na meczach wyjazdowych,lub w końcówkach meczy.W meczu z Meridą złamał nogę,w1997 r.w meczu z Mołdawią ponownie złamał nogę.Za 700 tysięcy dolarów został wypożyczony do drugoligowego Las Palmas,potem ponownie stał się zawodnikiem Betisu,ale nie ma tam dla niego miejsca,klub mu nie płaci.Wojciech Kowalczyk ma ''związane ręce'' ponieważ ma kontrakt z Betisu do 2004r.Ta sytuacja załamała piłkarz. 27 letni napastnik jest wart prawie milion dolarów i żaden klub się o niego nie bije.Czy to koniec kariery Wojciecha Kowalczyka?
OPINIE Fałszywa jest teza, że duża liczba powiatów to cena za zlikwidowanie znacznej liczby województw - twierdzą naukowcy z Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Powiaty potrzebne tylko przy dużych regionach ZYTA GILOWSKA, GRZEGORZ GORZELAK, BOHDAN JAŁOWIECKI Dzięki koalicji AWS - UW zakończyliśmy rozważania, czy reformować terytorialną organizację kraju. Możemy podjąć dyskusję, jak to robić. Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). Działamy na rzecz regionalizacji, prowadząc badania, publikując książki i artykuły oraz uczestnicząc w zespołach ekspertów. Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami. - Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień. - Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie. - Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. Będzie wzrastał dlatego, że regionalizacja zagraża istotnym interesom prowincjonalnych elit w województwach przeznaczonych do likwidacji, a zmieniając geografię wyborczą kraju, stwarza ryzyko dla całej klasy politycznej. Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację, a kompromitując reformę, uniemożliwi jej przeprowadzenie w przyszłości. Centrum - województwa - powiaty Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu, to bowiem właśnie administracja rządowa uległa najmniejszym zmianom po 1989 roku. Kompetencje administracji rządowej są skupione na szczeblu centralnym. To ten właśnie szczebel powinien podlegać decentralizacji, a więc oddać kompetencje i zadania innym jednostkom - dużym województwom samorządowym, w których obecna byłaby oczywiście także władza rządowa. Oddanie regionom (województwom) większości spraw związanych z rozwojem społeczno-gospodarczym uwolniłoby rząd centralny od zagadnień drobiazgowych i pozwoliłoby na przeprowadzenie fundamentalnej reformy centrum. (Rząd mógłby przyjąć na przykład następującą strukturę: Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, Ministerstwo Skarbu i Budżetu Państwa, Ministerstwo Gospodarki, Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich, Ministerstwo Edukacji, Nauki i Kultury, Ministerstwo Ochrony Środowiska, Ministerstwo Zdrowia, Pracy i Opieki Społecznej.) Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby także na podjęcie wielu bardzo ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób (na przykład tworzenie regionalnych systemów innowacji i transferu technologii, współpraca przygraniczna, tworzenie silnych instytucji wspierających rozwój regionów itp.). Regionalizacja kraju (utworzenie dużych samorządowych województw jako regionów samorządowych w państwie unitarnym) jest znacznie ważniejszym elementem decentralizacji kraju niż przywrócenie powiatów samorządowych. Funkcje powiatu są ograniczone (opieka zdrowotna, edukacja ponadpodstawowa, służby pracy, niektóre inne usługi publiczne) i uzupełniające w stosunku do funkcji obecnie spełnianych przez gminy. Przywrócenie powiatu tylko w bardzo nikłym stopniu przyczyni się do decentralizacji administracji rządowej. Nie będzie również zabiegiem zwiększającym potencjał rozwoju gospodarczego. Powiat jest strukturą wtórną w stosunku do regionalizacji kraju. Województwa Granice jednostek przestrzennych zależą od ich kompetencji. Oznacza to, że wyznaczanie granic powinno być oparte na kryteriach o znaczeniu powszechnym, ogólnokrajowym, w żadnym zaś stopniu nie powinno być podporządkowane interesom cząstkowym, na przykład jakiejś elity regionalnej. Można sformułować jasną i precyzyjną zasadę regionalizacji, spełniającą wymóg powszechności. Stolicami nowych województw powinny zostać wielkie metropolie o znaczeniu ogólnokrajowym, które są zdolne podołać szerokim kompetencjom nowych województw (Bydgoszcz z Toruniem, Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław), oraz miasta we wschodniej części kraju (Białystok, Lublin, Olsztyn, Rzeszów). Daje to trzynaście województw. Jakiekolwiek zwiększenie tej liczby narusza tę zasadę i prowokuje do postulowania tworzenia coraz to nowych województw, które to propozycje nie wynikają z żadnej ogólnej zasady, a są manifestacją interesów elit tego czy innego województwa. Zwiększanie liczby województw ponad trzynaście otwiera pole do przetargów politycznych, których rola powinna być minimalizowana przy projektowaniu reformy o tak fundamentalnym znaczeniu. Powiaty Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małej skali zasileń finansowych z budżetu państwa. Powiat powinien być więc wyposażony w podstawowe urządzenia infrastruktury społecznej i instytucjonalnej. Powinien mieć odpowiednią liczbę ludności, a miasto będące jego siedzibą nie powinno mieć mniej niż około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Powinien dysponować wystarczającą bazą podatkową. Siedziba władz powiatowych powinna być łatwo dostępna dla mieszkańców. Jak wynika z przeprowadzonych studiów, w myśl tych kryteriów sensowne byłoby utworzenie w Polsce nie więcej niż dwustu powiatów. Tymczasem twierdzi się, że jednostek tych miałoby być trzysta sześćdziesiąt pięć (w tym trzysta dwadzieścia powiatów ziemskich i czterdzieści pięć miejskich). Tego rodzaju sieć byłaby nie tylko bardzo kosztowna, ale równocześnie niefunkcjonalna i marnotrawna. W razie utworzenia ponad trzystu powiatów wiele z nich liczyłoby po trzy, cztery gminy, co jest niezgodne z założeniami powiatowej reformy, której głównym celem jest zapewnienie koordynacji działań na większej przestrzeni. Takie małe powiaty, których siedziby liczyłyby zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, nie byłyby w stanie pełnić funkcji przewidzianych dla nich ustawą o samorządzie powiatowym. Znaczna ich część byłaby tak słaba finansowo, że dominującym źródłem ich finansów musiałyby być środki przekazywane z budżetu państwa. Zmniejszenie liczby powiatów pozwoliłoby na utworzenie jednostek silniejszych finansowo i funkcjonalnie. W obliczu rozwoju motoryzacji i komunikacji publicznej miasta powiatowe byłyby również łatwo dostępne (trzysta powiatów to sieć utworzona w epoce dominacji transportu konnego). Mniejsza liczba powiatów to także mniejsze koszty stałe funkcjonowania tego szczebla t.o.k. oraz lepsze kwalifikacje kadr administracji samorządowej i rządowej na szczeblu powiatowym. Tylko razem z reformą finansów publicznych Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. Tylko w ten sposób nowe jednostki samorządu terytorialnego zyskają prawo stanowienia swoich własnych budżetów, a zakres przedmiotowy budżetu państwa zostanie znacznie pomniejszony. Operacja taka nie wystarczy jednak do odzyskania przez podmioty władzy publicznej pełnej kontroli nad publicznymi zasobami finansowymi i nie zapobiegnie utrwalaniu się niekorzystnych zjawisk w gospodarowaniu tymi zasobami (niska dyscyplina budżetowa, mało czytelne zasady udzielania dotacji, wzrost wydatków publicznych, rozpraszanie dochodów publicznych). Dlatego reformę t.o.k. musi funkcjonalnie i metodologicznie wyprzedzać reforma finansów publicznych. W jej ramach najważniejsze jest ustanowienie nowych, bardziej precyzyjnych zasad cyrkulacji publicznego pieniądza. Chodzi głównie o to, by budżety publiczne (a więc budżet państwa i budżety jednostek samorządu terytorialnego) objęły praktycznie wszystkie dochody publiczne. Oznaczać to będzie radykalne zmniejszenie liczby instytucji pozabudżetowych uprawnionych do pobierania i wydatkowania publicznych zasobów finansowych (jednostek pozabudżetowych, funduszy celowych i rozmaitych agencji państwowych). Budżety tych instytucji zostaną włączone do budżetu państwa oraz budżetów wojewódzkich i powiatowych. Finalnym celem obu reform - t.o.k. oraz finansów publicznych - będzie konsolidacja budżetów publicznych w formę zwartego systemu finansowego państwa. Cel ten odpowiadałby głównym zamierzeniom reformatorskim wobec całej sfery budżetowej. W takim ujęciu reformy cząstkowe, tj. reformy poszczególnych segmentów tej sfery (zwłaszcza ochrony zdrowia i edukacji), powinny być ustrojowo, finansowo i chronologicznie podporządkowane reformom głównym, t.o.k. i finansów publicznych. Dopiero przeprowadzenie tych reform i konsolidacja finansów publicznych dostarczyłyby informacji o rzeczywistych kosztach wykonywania podstawowych usług publicznych, kosztach niemożliwych do oszacowania w obecnym systemie finansów państwa. Interes mieszkańców czy interes elit Autorzy reformy powinni pamiętać, że chodzi tutaj o zmiany, które mają usprawnić i unowocześnić sposób rządzenia państwem, a nie zaspokajać interesy elit lokalnych. Dla większości obywateli ostateczna siatka województw i powiatów nie ma większego znaczenia - ma natomiast znaczenie ich sprawność w obsłudze obywatela i rozwoju gospodarki. Badania wskazują, że oprócz Śląska i w mniejszym stopniu Wielkopolski nie istnieje w Polsce wyraźna identyfikacja regionalna. Podobnie bezzasadne wydaje się wskazywanie, że istnieje identyfikacja mieszkańców z określonymi układami ponadlokalnymi, które tworzyłyby siatkę ponad trzystu powiatów. Za tworzeniem możliwie dużej liczby województw i powiatów optują przedstawiciele lokalnych elit politycznych i administracyjnych, nie zaś sami mieszkańcy. Elity te, dążąc do zapewnienia sobie stanowisk i wpływów, używają nieprawdziwych argumentów, mówiących, że dążenia te są wyrażane przez ludność. Niestety, argumentom tym dają wiarę politycy szczebla centralnego. Formułowane są tezy, iż duża liczba powiatów jest ceną, jaką trzeba zapłacić za zlikwidowanie znacznej liczby województw. Jest to teza fałszywa, a jest ona wynikiem przyjmowania postulatów elit za dążenia mieszkańców. W rezultacie decyzje o fundamentalnym i długofalowym znaczeniu dla całego kraju zostają uwikłane w doraźne przetargi polityczne i są poddane wpływom lokalnych grup interesów. Tryb przygotowania i wprowadzenia reformy Reforma t.o.k. powinna być wprowadzona jedną ustawą łączącą reformę powiatową i wojewódzką. Ustawa powinna być przygotowana przez ekspertów i zaakceptowana przez ścisłe centra kierownicze rządzących partii. Ustawa tylko w możliwie niewielkim stopniu powinna być przedmiotem dyskusji w Sejmie, a na pewno nie powinna stać się przedmiotem debaty ogólnokrajowej. Powinna być wprowadzona szybko. Czas pracuje przeciwko fundamentalnym reformom, w których głosujący za nimi posłowie narażają się lokalnym grupom interesów. Jeżeli całościowa reforma organizacji terytorialnej kraju nie zostanie dokonana w ciągu kilku następnych miesięcy, nie zostanie dokonana w ogóle lub też zostanie wprowadzona częściowo - na przykład wprowadzi się ponad trzysta powiatów i pozostawi obecne województwa - co będzie rozwiązaniem znacznie gorszym, niż gdyby nic nie zmieniano. Autorzy współpracują z Europejskim Instytutem Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Uniwersytetu Warszawskiego
Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). - Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, - Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie. - Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, zagrażałoby decentralizacji państwa. Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu. Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby na podjęcie wielu bardzo ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób. Stolicami nowych województw powinny zostać: Bydgoszcz z Toruniem, Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław, Białystok, Lublin, Olsztyn, Rzeszów (13 województw). Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małej skali zasileń finansowych z budżetu państwa. Sensowne byłoby zatem utworzenie nie więcej niż dwustu powiatów. Decentralizacja t.o.k. i systemu budżetowego musi być przeprowadzona równocześnie i prowadzić do zwartego systemu finansowego państwa.
Remont czy kosmetyka Papier szeleści najgłośniej RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI W porządku obrad dzisiejszego posiedzenia Sejmu znajduje się czytanie ustawy o bibliotekach. Jej projekt rządowy rozpatrywała od lutego ubiegłego roku specjalnie powołana komisja nadzwyczajna. - Ta ustawa będzie nijaka, ksiądz Pirożyński powiedziałby, że moralnie obojętna - mówi dr Jerzy Maj, kierownik Zakładu Bibliotekoznawstwa w Instytucie Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej. - Ona kodyfikuje stan istniejący, niczego nie porządkuje. Była Państwowa Rada Biblioteczna, teraz proponuje się Krajową Radę Biblioteczną. Zaręczam: po staremu pełnić będzie funkcje dekoracyjne. Funduszami nie będzie dysponować żadnymi bądź co najwyżej znikomymi, bo może liczyć wyłącznie na sponsoring, a to rzecz niepewna. Resortowe ambicje Poprzednią ustawę o bibliotekach uchwalono w 1968 r., środowisko bibliotekarskie przyjęło ją przychylnie. Ciekawe, że Sejm II Rzeczypospolitej nie uporał się z ustawą o bibliotekach, choć jej projektów było kilkanaście. Przeciwne im były samorządy lokalne, które nie chciały się godzić na minimum płatności, jakie łączyło się z obowiązkiem utrzymywania bibliotek na ich terenie. Niemniej jednak dopracowano się przed wojną sensownego modelu bibliotekarstwa, głównie publicznego, korzystającego przede wszystkim ze sprawdzonych wzorów skandynawskich. Z przedwojennych projektów ustawy skorzystano w 1946 r., tworząc dekret o bibliotekach, który jednak po dwu latach - z uwagi na zasadniczą zmianę sytuacji politycznej - istniał już tylko na papierze. Ustawa z 1968 r. funkcjonowała dość sprawnie przez 6 lat. Początek jej końca miał miejsce w latach 1974-75, a wiązał się z reformą administracyjną. Likwidacja powiatów, a przy okazji bibliotek powiatowych, wyeliminowała najważniejsze ogniwo organizacyjne sieci bibliotek publicznych, osłabiając całą strukturę biblioteczną w Polsce. Regulacje ustawowe przestały odtąd pasować do sytuacji, rozmijały się z nią. Jedną ze słabości ustawy z 1968 r. było podporządkowanie tzw. ogólnokrajowej sieci bibliotecznej, obejmującej wszystkie typy bibliotek: publiczne, szkolne, naukowe, specjalistyczne, słowem wszystkie (z wyjątkiem kościelnych) - ministrowi kultury i sztuki. Polska tymczasem stawała się coraz bardziej resortowa. Nie chodziło tylko o ambicje poszczególnych szefów resortów, ale ministrowie zdrowia, oświaty czy obrony narodowej naprawdę nie mogli pojąć, dlaczego książnice bliskie im merytorycznie podporządkowane są komuś innemu. Czy Polska dzisiejsza w mniejszym stopniu jest resortowa niż tamta, z okresu gierkowskiego? Trudno o odpowiedź, ale z tym, że niezależność i samorządność uczelni znacznie się zwiększyła, zgodzi się każdy. Czy rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego będzie potulnie wykonywał rozporządzenia ministra kultury i sztuki, któremu podległa ma być "Jagiellonka"? Śmiem wątpić, a nowa ustawa - niestety - powiela stary błąd, pozostawiając nadzór nad całością bibliotekarstwa polskiego ministrowi kultury i sztuki. Ani to potrzebne, ani możliwe. - Tę ustawę streścić można złośliwie jednym zdaniem - mówi dr Jerzy Maj. - Ustawa stanowi, że biblioteki mogą istnieć, a minister kultury może sobie wyobrażać, że nimi rządzi. Odkrywanie Ameryki Doktor Maj jest współautorem tzw. społecznego projektu ustawy o bibliotekach. Pracować nad nim zaczął już w 1990 r., znajdując się w składzie nieformalnego zespołu doradców powołanego przez ówczesnego wiceministra kultury i sztuki - Stefana Starczewskiego. Po dymisji rządu Mazowieckiego i odejściu z ministerstwa Starczewskiego, inicjatywę podjęło Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich. Społeczny projekt ustawy, przygotowany w ostatecznym kształcie przez dr. Maja i dyrektora Biblioteki Akademii Medycznej w Poznaniu - Bolesława Howorkę, publikowany był w prasie fachowej i szeroko konsultowany w środowisku bibliotekarskim. Nie zyskał jednak uznania w Ministerstwie Kultury i Sztuki, czemu za bardzo nie można się dziwić, gdyż przewidywał ustanowienie pełnomocnika rządu ds. bibliotek, powoływanego i odwoływanego przez Radę Ministrów i usytuowanego ponad resortami, z resortem kultury i sztuki włącznie. Społeczny projekt ustawy wprowadzał zupełnie nową formę organizacyjną bibliotek nazwaną Krajowym Systemem Biblioteczno-Informacyjnym. Nie wnikając w szczegóły spraw, które miał ogarniać, zwrócę uwagę tylko na Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych, jaki znalazłby się w jego dyspozycji. Ministerstwo dopatrzyło się w Systemie skłonności centralistycznych. - Mnie się nie marzy Centralny Zarząd Bibliotek - wyjaśnia dr Jerzy Maj. - Czym innym jest przynależność organizacyjna poszczególnych bibliotek i sieci i pełnienie przez nie służebnych funkcji w stosunku do organizatora czy sponsora, a czym innym ich podstawowe obowiązki: bibliotek szkolnych wobec uczniów, uniwersyteckich wobec studentów, gminnych wobec mieszkańców pobliskich wsi. Ale też wszystkie biblioteki powinny mieć jedną wspólną podstawę profesjonalną i znajdować się wewnątrz pewnego, nie wymuszonego obligatoryjnie, lecz opłacalnego dla zainteresowanych, systemu współpracy, dzięki czemu np. zanim podejmie się decyzję o zakupieniu książki można będzie sprawdzić, czy nie ma jej gdzieś w pobliżu. W naszym projekcie nie odkrywaliśmy Ameryki. Ona została dawno odkryta. Rada Systemu przez nas proponowana nie byłaby żadnym zarządem, lecz gronem fachowców, organem wykonawczym pełnomocnika rządu ds. bibliotek. Nie wykluczaliśmy też podporządkowania Rady Komitetowi Badań Naukowych. Rządowy projekt ustawy zapowiada stworzenie ogólnokrajowej sieci bibliotecznej w celu "prowadzenia jednolitej działalności bibliotecznej i informacyjnej". W jej skład wejść mają biblioteki publiczne oraz te, które "na wniosek właściwego organizatora" włączy do sieci minister kultury i sztuki. Ustali on też, w drodze rozporządzeń (oczywiście, "w porozumieniu z właściwymi ministrami"), zasady, jakie będą obowiązywały w sieci bibliotecznej odnośnie: gromadzenia i przechowywania materiałów, ich specjalizacji, wymiany i ewidencji, wypożyczeń międzybibliotecznych, prowadzenia katalogów centralnych, koordynacji działalności bibliograficznej, uczestnictwa w systemach informacji, kształcenia pracowników, wreszcie współpracy bibliotek we wszystkich tych sprawach. Na marginesie; sądzę, że nie wszyscy wiedzą, iż kadra bibliotekarska dzieli się na: pracowników służby bibliotecznej - młodszych bibliotekarzy, bibliotekarzy, starszych bibliotekarzy, kustoszy i starszych kustoszy oraz bibliotekarzy dyplomowanych: asystentów, adiunktów, kustoszy dyplomowanych i starszych kustoszy dyplomowanych. Cała ta bibliotekarska nomenklatura powinna zmienić rodzaj: z męskiego na żeński. W bibliotekarstwie pracuje 96 proc. kobiet i 4 proc. mężczyzn. Niewyobrażalne, ale prawdziwe Autorów społecznego projektu ustawy o bibliotekach cechował pragmatyzm. To dlatego dr Maj zwraca uwagę na fakt, że w wielu polskich bibliotekach znajdują się te same czasopisma naukowe i zarazem brakuje innych, wszędzie tych samych tytułów. Przez długie lata, gdy każdy dolar oglądano przed wydaniem dziesięć razy, brakowało między bibliotekami jakiejkolwiek współpracy. Wyjściem stała się komputeryzacja, która jednak w polskich bibliotekach przeprowadzana jest zbyt wolno, przy czym w sposób chaotyczny, przez nikogo nie koordynowany. W Danii, której system biblioteczny uchodzi za wzorowy, po skomputeryzowaniu kilku najważniejszych książnic, zapewniono komputery najmniejszym placówkom. Jest to logiczne - to tam najtrudniej zdobyć poszukiwaną książkę, a nie w dużym mieście, w wielkiej bibliotece z ogromnym księgozbiorem. U nas komputery trafiają nie zawsze do tych bibliotek, gdzie byłyby najpotrzebniejsze, skąd zresztą są kradzione, a brak wyobraźni, zarówno bibliotekarzy, jak i darczyńców, którzy o ubezpieczeniu ani pomyślą, sprawia, że straty bywają nie do powetowania. Ponadto sprzęt się starzeje, a mało gdzie jest odnawiany. W wielu krajach zachodnich na poszukiwaną książkę czeka się maksymalnie 48 godzin. Obowiązkiem bibliotekarza jest sprowadzenie w tym czasie danego tytułu dla czytelnika. Ba, w Wielkiej Brytanii abonent biblioteki książkę wypożyczoną w Sheffield może oddać w Nottingham. Niewyobrażalne - zgoda, ale prawdziwe. Podstawą finansowania współpracy bibliotek powinny być fundusze wygospodarowane ze środków budżetowych przeznaczonych na naukę. Centralne finansowanie z Ministerstwa Kultury i Sztuki skończyło się z chwilą wejścia w życie ustawy samorządowej. Za pośrednictwem wojewodów pieniądze otrzymują jedynie Wojewódzkie Biblioteki Publiczne i to nie wszystkie, bo np. w Opolu wojewódzka książnica została skomunalizowana. Proponowany w społecznym projekcie ustawy Fundusz Inicjatyw Bibliotecznych mógłby powstać z części pieniędzy z Komitetu Badań Naukowych; sponsoring byłby tylko jego uzupełnieniem. Informatyzacja bibliotek polskich - od najmniejszej do największej - jest sprawą priorytetową, a postulowany System Biblioteczno-Informacyjny byłby dla niej dobrą podstawą organizacyjną. Koszty takiego przedsięwzięcia byłyby niemałe, ale komputeryzacja całej sieci bibliotecznej jest nieunikniona. Francuzi, którzy to zaniedbali, płacą dziś za swoją niefrasobliwość. Powstały bowiem komercyjne bazy danych, konkurencyjne dla bibliotecznych. Można powiedzieć, że dla czytelnika to nawet wygoda, ale nie dla każdego. Dane dotyczące przemysłu i usług z pewnością byłyby - oczywiście, za opłatą - dostępne, ale kto zająłby się np. niedochodową humanistyką? Skrzecząca rzeczywistość Z dotychczasowych regulacji prawnych bynajmniej nie wynika obligatoryjność istnienia bibliotek publicznych w gminach. "W zakresie nie uregulowanym ustawą - cytuję art. 2 projektowanej ustawy - do bibliotek stosuje się odpowiednio przepisy ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej". A ta ostatnia pozwala w pewnych okolicznościach zlikwidować placówkę bez podania przyczyn. Biblioteki nie są zbytnio kochane przez większość samorządów - to wiemy nie od dziś. Nieprzypadkowo o ponad 7 procent zmalała liczba bibliotek w Polsce. Naprawdę zresztą straty w bibliotekarstwie publicznym są większe, gdyż w wielu bibliotekach nie dokonuje się uzupełnień księgozbioru o nowości, co w końcu prowadzi do utraty czytelników. Zakupy książek, czemu zresztą nie można zbytnio się dziwić, zawsze będą mniej ważne od pomocy miejscowej lecznicy czy szkole lub budowy wodociągu. A rzeczywistość skrzeczy. Przed dwoma laty Organizacja ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) przeprowadziła badania, których wynik jest dla nas kompromitujący. 72 proc. Polaków uznanych zostało za niepiśmiennych! Nie znaczy to, że są analfabetami, lecz m.in. nie są w stanie zrozumieć nie tylko przekazu radiowego czy telewizyjnego, ale i pojąć instrukcji obsługi jakiegoś urządzenia, dodajmy - mało skomplikowanego, czy wykonać prostych zadań obliczeniowych korzystając z przedstawionych objaśnień. Dla porównania, w Szwecji niepiśmiennych - w rozumieniu Organizacji ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju - jest tylko 26 proc. Marnym dla nas pocieszeniem są nieoczekiwanie złe rezultaty tych badań przeprowadzonych w Szwajcarii (58 proc. niepiśmiennych). - Pieniądze wydaje się u nas nierzadko na bardzo wątpliwe działania kulturalne - z żalem mówi Jerzy Maj. - A biblioteka ma w sobie element homeostatu. Wystarczy zgromadzić trochę książek, znaleźć lokal, wywiesić szyld z godzinami otwarcia i zaraz zjawią się czytelnicy. Oczywiście, przyciągnie ich nie sama biblioteka, lecz książka, literatura, wartości w niej tkwiące. Jeśli tu będziemy skąpili pieniędzy albo wydawali je, jak dotąd, bez ładu i składu - efekty będą opłakane. To może duże słowa, ale półanalfabetów w zjednoczonej Europie nikt nie potrzebuje. Posłowie najprawdopodobniej uchwalą nową ustawę o bibliotekach. Jej projekt zapisany jest na jedenastu stronach maszynopisu. Szeleszczących wyjątkowo głośno. KRZYSZTOF MASŁOŃ
Dzisiaj w Sejmie przewidziane jest czytanie ustawy o bibliotekach. Doktor Jerzy Maj jest współautorem społecznego projektu ustawy o bibliotekach. Jego zdaniem nowa rządowa ustawa niczego nie porządkuje i jest nijaka. W opinii dr Maja informatyzacja bibliotek jest sprawą priorytetową, a postulowany przez niego system byłby dobrą podstawą organizacyjną. Koszty takiego przedsięwzięcia byłyby niemałe, ale komputeryzacja sieci bibliotecznej jest nieunikniona. Społeczny projekt nie zyskał jednak uznania w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Posłowie najprawdopodobniej uchwalą nową ustawę o bibliotekach.
WSPOMNIENIE Sześćdziesiąt lat temu zginął Janusz Kusociński Proroctwo Mickiewicza MUZEUM SPORTU I TURYSTYKI Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. BOHDAN TOMASZEWSKI W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą. Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego. Niedawno, zaproszony przez jedną z renomowanych szkół dziennikarskich, opowiadałem i rozmawiałem o sporcie z przyszłymi adeptami tego zawodu. Zapytałem w pewnym momencie, czy wiedzą, kto to był Kusociński? Spośród kilkudziesięciu młodych osób tylko jedna powiedziała: "Tak, to był taki biegacz." Ktoś inny, zapytany o Stanisława Marusarza, odpowiedział z wahaniem: "Chyba jakiś zapaśnik." To nasi przyszli dziennikarze, a jakby było w innych kręgach młodzieży? Lubił tenis Niektórzy w różnych okresach pisali o Kusocińskim, nawet szeroko, ale ja spróbuję o Nim opowiedzieć trochę inaczej. Należę do bardzo już szczupłego grona ludzi, którzy znali go osobiście. To też zawdzięczam tenisowi. Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Lubił patrzeć, jak grają w tenisa, parę razy na kortach Legii wziął rakietę i próbował odbijać piłkę, ale nie szło mu to. Często odwiedzał tenisową Legię. Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. Grał podobno dobrze i miał dobrych partnerów. A więc najczęściej Jadwigę Jędrzejowską, naszą największą tenisistkę, bo przecież dwa razy grała w finałach, jak byśmy dziś powiedzieli - turniejów wielkoszlemowych: w Wimbledonie i w mistrzostwach USA. Przy stoliku z "Kusym" widywałem także mistrza rakiety Ignacego Tłoczyńskiego, radcę Aleksandra Olechowicza - to także była wyjątkowa postać. W latach 30. kierował naszą drużyną w rozgrywkach Pucharu Davisa. Jowialny, rubaszny, tęgi pan o ogromnym poczuciu humoru, a także szczególnej intuicji, którą wykazywał podczas pucharowych meczów, doradzając w przerwach polskim graczom. Miał co wspominać W tej przyjacielskiej atmosferze na Legii zostałem któregoś dnia przedstawiony Kusocińskiemu. Pewnie wyczytał w moich oczach uwielbienie i to zapewne w jakiś sposób go ujęło. Raz i drugi porozmawialiśmy na kortach i aż nie chce mi się dzisiaj wierzyć, że wytworzyła się jakaś nić zażyłości. Lubiłem tenis, ale także pasjonowałem się lekką atletyką, więc znalazł jeszcze jednego rozmówcę. Opowiadałem, jak podglądałem Jego treningi, kiedy był u szczytu kariery. Graliśmy z kolegami w piłkę w Ogrodzie Wyścigów Konnych, opodal gmachu Politechniki, a za ogrodzeniem oddzielającym alejkę - nasze boisko - rozciągała się zielona przestrzeń Pola Mokotowskiego. Tam zobaczyłem "Kusego" po raz pierwszy. Biegał w granatowym dresie z napisem "Warszawianka" na plecach, często spoglądał na stoper, który trzymał w ręku. Na plecach granatowy dres stawał się coraz ciemniejszy od potu. Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze. Miał co wspominać. Ani on, ani najlepsi lekarze wciąż nie byli wtedy pewni, czy będzie mógł powrócić na bieżnię. Jak pamiętam, opiekował się nim słynny chirurg w ówczesnych latach, prof. Levitoux, wytworny pan w średnim wieku, który, nawiasem mówiąc, grywał w brydża nie na Legii, ale u mojej ciotki. Profesor unikał odpowiedzi, czy Kusociński wróci na bieżnię, dawał jednak nikłą nadzieję. Sprawdziła się dopiero niedługo przed wojną. Wkładał frak Kusociński niewątpliwie szukał rekompensaty. Szukał w bujnym życiu towarzyskim. Już nie oglądały go tłumy, kiedy w Warszawie i na świecie biegał i zwyciężał. Byłem, zanim go poznałem, na jego biegach na stadionie Legii, kiedy pokonał ostrym finiszem świetnego Fina Iso Hollo. Teraz była pustka, ale wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. A więc nie tylko spotkania towarzyskie i brydże na Legii, ale rauty i bale. Wkładał frak i był z tego podobno bardzo dumny. Pokazywano go w magazynach ilustrowanych, jak tańczy, jak siedzi przy stoliku w towarzystwie eleganckich pań. Dostrzegałem na Legii, jak lub przyglądać się ładnym kobietom. A było ich tam pod dostatkiem. Choćby piękna Halina Konopacka-Matuszewska, która też często grywała na Legii, przychodząc z pobliskiego elitarnego klubu tenisowego WLTK (Warszawski Lawn Teniss Klub). Ogromnie podobała mu się młoda, jedna z najbardziej utalentowanych wówczas naszych tenisistek, Zosia S. i często widywałem, jak siedzieli na ławeczce na ostatnim korcie nr 11 i siedzieli tam przez kwadranse. Zaczęły się oczywiście ploteczki, że pan Janusz wyjątkowo adoruje tę zgrabną i przystojną pannę. Niektórzy szli dalej, mówili, że nawet myśli o małżeństwie. Jednak nic z tego jakoś nie wyszło i pan Janusz zaczął chodzić na basen Legii. Na leżaku Zabierał mnie tam często. Basen Legii był to wówczas letni salon Warszawy. Upalne lata, tłum ludzi, sportowcy przemieszani na ogół z zamożnymi ludźmi z różnych środowisk. Siadywał na leżaku i rozglądał się. Nie pamiętam, żeby wkładał kostium kąpielowy. Białe spodnie i rozchylona biała koszula z krótkimi rękawami. Najczęściej siadywała obok niego pani Krystyna N., na brąz opalona platynowa blondynka. Ona starała się mówić o sporcie, a on szybko zmieniał temat i raczej próbował tak ogólnie, nie tylko o pogodzie. Ale i pani Krystyna zniknie szybko z pola widzenia Kusocińskiego. Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Te fraki, bale, rauty, niektórzy byli bardzo złośliwi: "Cóż, dyskontuje to, co kiedyś osiągnął, i tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa." Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku, zaczynał przecież karierę w robotniczym klubie. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju! Tu głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz, z pochodzenia Łotysz. Petkiewicza widziałem na bieżni najwyżej dwa razy, ale zapamiętałem jego sylwetkę. Wysoki, szczupły, o długich nogach, w charakterystyczny sposób trzymał ręce, unosząc je wysoko. Biegał pięknie i stylowo. Kusociński biegał niezbyt ładnie. Widać było ogromny wysiłek, a tamten płynął po bieżni. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się. Zadra Kusociński pewnie nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego, a on, mimo że sporo walczył z Finem, zawsze zostawał w tyle. Petkiewicz pokonał Nurmiego na stadionie w Parku Skaryszewskim (nie na Legii) raptownym finiszem, kiedy Nurmi myślał, że ma pewne zwycięstwo. Rozzłoszczony Fin następnego dnia zdeklasował Petkiewicza. Aby opisać, kim był Nurmi, trzeba by wielu zdań. Więc krótko: zdobył 9 złotych medali na olimpiadach w latach 1920 - 28. Największe bożyszcze sportu tamtych lat. Wygrać z Nurmim! Ten jednorazowy sukces przylgnął do Petkiewicza i stworzył legendę. Zginie tragicznie w 1960 r. w Argentynie. Kusociński bił rekordy świata, zdobywał laury, był bez porównania bardziej popularny niż Petkiewicz. Ale zadra pozostała. Ogromnie się nie lubili. Opowiadano mi, że raz wracali z mityngu w Londynie, siedzieli razem w pustym przedziale pociągu i do samej Warszawy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Na dworcu trącili tylko ronda kapeluszy i rozeszli się bez słowa. Taki też był "Kusy". Befsztyk Nojiego Rok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać. Ale nie stracił kontaktu z tenisistami Legii. Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej. Był szalenie ambitny i także pracowity. Wybił się akurat w okresie choroby Kusocińskiego. Startował na olimpiadzie berlińskiej w 1936 roku. Był tak mocny, że niektórzy myśleli już o medalu Nojiego. Na 10 km biedak spuchł i zajął dalekie miejsce. Powstała legenda o "befsztyku Nojiego", że przed startem zjadł niepotrzebnie krwisty befsztyk, który mu zaszkodził. Ale później, na 5 km, Noji walczył wspaniale i zajął na Olimpiadzie 5. miejsce. Kusociński oglądał te biegi z trybun w Berlinie. Noji przez kilka lat był najlepszym polskim długodystansowcem. Ciekawe czasy. Kto uwierzy teraz, że temu wybitnemu wyczynowcowi dano posadę tramwajarza, aby mógł przenieść się do Warszawy. Widywałem Nojiego w warszawskim tramwaju, jak przedzierał bilety. A potem szedł na trening, by utrzymać wysoką formę. Zginął w Oświęcimiu w 1943 roku. I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński. Ten u szczytu sławy, a ten niedawno powrócił na bieżnię. Jest znów dobry, ale czy da radę? Przed biegiem sporą grupką tenisowej braci z Legii spotkaliśmy się w mieszkaniu Kusocińskiego przy ul. Noakowskiego 16, by stamtąd pójść na Pole Mokotowskie. Z Noakowskiego to były dwa kroki. Zostawił klucze któremuś z nas i pierwszy poszedł na start, a my w jakiś czas za nim. Było wesoło Różnobarwna ciżba zawodników ruszyła ze startu przez jasnozielone pole, bo było lato. W tłumie nie dostrzegliśmy ani Kusocińskiego, ani Nojiego. Dopiero na finiszu. Darliśmy się: "Kusy", "Kusy"! Wygrał zdecydowanie. Narzucił dres i znowu pobiegł do domu, by przygotować mały bankiecik dla grona przyjaciół. Przed startem powiedział nam: "Jeśli wygram, zapraszam was na lampkę wina". Nikt nie odważył się zapytać, co będzie, jak przegra. Wyczuł to i dodał: "Jak przegram, także zaraz przychodźcie". Tego dnia pierwszy raz w życiu zobaczyłem złoty medal olimpijski i delikatnie dotknąłem go palcem. Leżał na honorowym miejscu w oszklonej gablocie. Na ścianie wisiały fotografie Chaplina, Douglasa Fairbanksa - ówczesnego arcymistrza pojedynków filmowych - i Toma Mixa, słynnego hollywoodzkiego kowboja. Te gwiazdy filmowe poznał w czasie pobytu na igrzyskach w Los Angeles. Było piękne popołudnie. Przez otwarte okno mieszkania w oficynie na parterze dochodził przytłumiony odgłos miasta. Kusociński trochę przechwalał się. Zwycięstwo nad Nojim ukoiło go. Noji był upartym przeciwnikiem, walecznym jak on. Było wesoło. Piliśmy zdrowie "Kusego". "Dziękuję. Będzie, jak chcecie. Przywiozę złoty medal z olimpiady w 1940 roku, tylko nie wiem, czy na 5, czy na 10 km." Wołaliśmy, że chcemy dwa - i na 5 i na 10 kilometrów. Wyciągnął swoją księgę pamiątkową. Jakie tam były ciekawe dedykacje i podpisy. Podpisaliśmy się także z namaszczeniem. W niedocenianym Muzeum Sportu w Warszawie, które kryje tyle cennych pamiątek, przechowywana jest księga "Kusego" i po latach zobaczę ją znowu. Jedna z dedykacji, ostatnia. Pod datą 31 grudnia 1939 roku. Trójwiersz: "Twierdzę, że proroctwem Mickiewicza było nazwanie w »Panu Tadeuszu« najszybszego z chartów Kusym". Poniżej podpis niezapomnianego odtwórcy fredrowskiego Papkina i tylu innych wielkich aktorskich ról Mariusza Maszyńskiego. I on nie przeżyje okupacji, zamordowany na kolonii Staszica na początku Powstania. Wygramy, musimy wygrać Wojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy. Na początku okupacji widywałem dość często pana Janusza. Kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem" przy ulicy Jasnej wraz z Jadwigą Jędrzejowską, Marią Kwaśniewską, Ignacym Tłoczyńskim, a w szatni siedział Marian Mikołajewski, masażysta "Kusego", który po wielu latach tak wymasuje polską reprezentację piłkarską, że zdobędzie złoty medal na Olimpiadzie w Monachium. Kusociński lekko utykał, chodził z laską. To była już zima, niedługo przed jego aresztowaniem. Znów wpadłem na Noakowskiego porozmawiać, a przy okazji poprosić o fotografię z naszych wizyt na basenie. "Muszę poszukać - obiecywał. - Tyle tu różnych papierów i zdjęć." W podniszczonym garniturze i długich butach siedział za biurkiem. Pokazywał mi różne fotografie i pamiętam, co mówił o przyszłości biegów długodystansowych. "Są dopiero w powijakach. Po wojnie na 5 km zawodnicy będą osiągać czasy grubo poniżej 14 minut. Będzie jeszcze mocniejszy trening. Trzeba dużo biegać, mniej na bieżni, a więcej w terenie." I dodał: "Chciałbym na następnej olimpiadzie spróbować sił w maratonie." Machnął ręką: "Jakie to wszystko odległe. Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!" 26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK. Jeszcze tam dotrze dzielnie Ignaś Tłoczyński, żeby wydobyć ważne papiery, i uda mu się to, ale to już zupełnie inna historia. Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach.
Z okazji zbliżającej się 60. rocznicy śmierci za kraj legendarnego biegacza Janusza Kusocińskiego opowiem o nim trochę inaczej. Poznałem go, gdy rozpoczął bogate życie towarzyskie po doznaniu powaznej kontuzji. Szukał rekompensaty dla utraconego życia wielbionego sportowca. Lubił tenis i często odwiedzał Legię. Tam zaprzyjaźniliśmy się. Wciąż był popularny, chodził na spotkania towarzyskie i pokazywano go w magazynach. Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Zapewne bywał ostry w sposobie bycia, przecież zaszedł w sporcie tak wysoko dzięki ciężkiej pracy. Zawsze chciał być najlepszy. W Polsce rywalizował ze Stanisławem Petkiewiczem. Nie lubili się. Pewnie dlatego, że Petkiewicz prześcignął samego Nurmiego - biegacza legendę, który zdobył 9 złotych medali olimpijskich. Kiedy Kusociński wrócił na bieżnię w 1939 r. wziął udział w biegu na Polu Mokotowskim, gdzie walczył z trudnym rywalem Józefem Nojim, który wtedy był u szczytu sławy. Wygrał Kusociński i po zawodach zorganizował bankiecik w swoim mieszkaniu. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem jego złoty medal olimpijski. Na początku okupacji widywałem go często. Lekko utykał, chodził z laską. Widziałem się z nim niedługo przed aresztowaniem. Powiedział, że w przyszłej olimpiadzie chciałby startować w maratonie. Machnął ręką: "Mamy teraz inny maraton". W marcu 1940 roku został aresztowany. Znaleziono przy nim prasę podziemną przygotowaną na tajne zebranie ZWZ. Nie wydał nikogo. Rozstrzelano go w Palmirach.
STUDIA Rektorzy mówią o konieczności wprowadzenia częściowej odpłatności za studia Początek roku akademickiego pod znakiem pieniądza W piątek w wielu uczelniach odbyły się uroczyste inauguracje roku akademickiego, podczas których świeżo upieczeni studenci otrzymywali indeksy. Na zdjęciu studenci Uniwersytetu Warszawskiego: Michał Dec z prawa oraz Aleksandra Chrzanowska z kulturoznawstwa i Karolina Bogdan z polonistyki. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Trudno o akademik i stypendia Studenci radzą sobie jak mogą Szybciej przybywa studentów niż środków na pomoc materialną w budżecie państwa. Tę sytuację tylko trochę łagodzą wprowadzone w ubiegłym roku preferencyjne kredyty. Zdecydowanie brakuje miejsc w akademikach. Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego, który składał podanie, nie otrzyma miejsca w akademiku, bo miejsc jest około 2,6 tysiąca na 38 tysięcy studiujących. Studenci, którzy otrzymają miejsce, płacić będą w zależności od dochodów w rodzinie od 50 do 80 proc. ceny akademika. Przy najniższej 50-procentowej odpłatności za miejsce w akademiku trzeba zapłacić od 123 do 198 zł miesięcznie. Ceny są różne, bo różny jest standard. Wszystkie pokoje są dwuosobowe, a w akademikach najdroższych - z łazienkami. Studenci, którzy nie mają szans na akademik, wynajmować muszą stancję, co w Katowicach kosztuje 250 zł miesięcznie i więcej. 25 proc. studentów Uniwersytetu Śląskiego ma prawo do otrzymania stypendiów za wyniki w nauce. Średnia stopni nie może być jednak niższa niż 4,0. Wysokość stypendium uzależniona jest od wysokości średniej i od liczby studentów, którzy zmieścili się w stypendialnej puli. Zwykle stypendium to wynosi od 230 do 330 zł. Stypendium socjalne, przydzielane zależnie od dochodów w rodzinie, średnio biorąc, wynosi około 150 zł. Spośród 38 tysięcy studentów UŚ, ponad 4 tysiące osób złożyło podania o kredyty. Na podręczniki student wydać musi przynajmniej 200 zł (co stanowi absolutne minimum) rocznie. Studenci dojeżdżający wydają często po kilkadziesiąt złotych i więcej na przejazdy. W czasie zajęć korzystają ze studenckich stołówek (od 4 zł za obiad). Z ostrożnych obliczeń studenckich wydatków wynika, że aby przeżyć na poziomie minimum, śląski student dysponować musi kwotą około 600 zł miesięcznie. Ciasnota na UJ Miejsce w akademiku otrzymuje tylko nieco ponad połowa studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego, którzy się o to starają. W znacznie lepszej sytuacji są tylko studiujący w Collegium Medicum UJ, gdzie 90 procent może zamieszkać w akademiku. Uczelnia ma dziesięć domów studenckich - w większości o dobrym standardzie - z 5603 miejscami, plus przyznane jej 410 miejsc w miasteczku studenckim AGH. Płacić trzeba 140 - 160 zł miesięcznie, z czego 30 - 50 proc. jest refundowane. - Koszt obiadu w stołówkach studenckich wynosi u nas 7 zł, z czego student płaci tylko 4 zł. Korzystają z nich przede wszystkim mieszkańcy akademików, ale i mieszkający na kwaterach - informuje Eugenia Łukasik z Działu Nauczania UJ. Ci, którzy wynajmują kwatery prywatne, narzekają na wysokie opłaty. Studenci płacą w Krakowie zazwyczaj po ok. 300 złotych za miejsce w pokoju dwuosobowym, plus opłaty za światło, telefon itp. - W tym roku właściciel chciał nam podnieść opłatę o 200 zł, ale wszyscy ostro się postawiliśmy i ustąpił. Więc zostało po staremu, po 300 zł. Do tego w zimie trzeba dodać 50 zł za ogrzewanie elektryczne oraz inne opłaty - mówi Magda z Nowego Sącza, studentka II roku prawa. Największym problemem Uniwersytetu Jagiellońskiego jest ciasnota pomieszczeń. Na jednego studenta przypada ok. 3 mkw. powierzchni naukowo-dydaktycznej. W zachodnich uczelniach tych metrów kwadratowych na jednego studenta jest pięć razy więcej. Najgorzej jest na wydziale prawa, gdzie przyjmuje się dużo studentów. Legalny walet w Olsztynie W najmłodszym polskim uniwersytecie - Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie - sytuacja studentów zamiejscowych jest bardzo trudna. W opinii rektora Ryszarda Góreckiego, co najmniej połowa studentów nie znajdzie w tym roku miejsca w akademiku. Na 15 tysięcy słuchaczy studiów dziennych uczelnia dysponuje 2798 miejscami w dziewięciu akademikach byłej Akademii Rolniczo-Technicznej (dziesiąty akademik jest remontowany) oraz 1063 miejscami w trzech domach Fundacji Bratniak, należącej do byłej Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Kłopotów z zamieszkaniem nie będą mieć jedynie alumni (ponad 500) wchodzącego w skład uniwersytetu Wyższego Instytutu Teologicznego. Łóżko kosztuje w akademiku w zależności od standardu pokoju od 105 zł do 150 zł miesięcznie. Uczelnia utworzyła bank stancji, ale zgłoszeń jest mało. Cena stancji w mieście to średnio 200 zł. Jagoda Pacyńska z Bezled, studentka V roku medycyny weterynaryjnej, jest przewodniczącą rady mieszkańców akademika nr 3 w studenckim miasteczku Kortowo. - Jeżeli chodzi o sytuację bytową studentów, to raczej się pogorszy, bo studiujących przybyło, a miejsc w akademikach nie. Liczę, że jak w poprzednich latach, będziemy mogli kwaterować w pokojach tzw. legalnego waleta, czyli studenta, który za 30 proc. stawki może nocować na swoim, najczęściej składanym, łóżku. W najtrudniejszej sytuacji są studenci pierwszego roku, najważniejszym bowiem kryterium kwalifikacji do akademika jest u nas średnia ocen. Poza tym aktywność w pracach na rzecz uczelni i wreszcie sytuacja rodzinna. W tej ostatniej kategorii miejsca dostają najczęściej sieroty i półsieroty. Co czwarty pobiera stypendium socjalne Każdy zainteresowany student Wyższej Szkoły Zawodowej w Koninie może liczyć na miejsce w uczelnianym akademiku, liczącym 160 miejsc, lub bursie którejś z konińskich szkół średnich. Opłata miesięczna za miejsce wynosiła w ub. roku 120 zł. W akademiku jest też stołówka, z której korzystać może codziennie 350 osób, oferująca dotowane przez szkołę, bardzo tanie obiady. WSZ oferuje też stypendia socjalne dla studentów z rodzin niezamożnych: w ubiegłym roku mogli otrzymać je ci, w rodzinach których dochód na osobę nie przekraczał 400 zł. Stypendia wynosiły: do 200 zł - 120 zł, od 201 do 300 zł - 90 zł, od 301 do 400 zł - 70 zł. W wyjątkowych przypadkach komisja rozdzielająca tę pomoc mogła podwyższyć kwotę stypendium do 150 zł. W minionym, pierwszym roku funkcjonowania szkoły z pomocy tej skorzystały 132 osoby, czyli więcej niż co czwarty student. W tym roku najlepsi będą otrzymywać także stypendia naukowe; kwot uczelnia jeszcze nie podaje. Poza tym grono konińskich parlamentarzystów postanowiło ufundować kilka własnych stypendiów dla najlepszych studentów z rodzin o najniższych dochodach. Niepaństwowi w hotelu lub na stancji Wyższa Szkoła Humanistyczno-ekonomiczna we Włocławku (woj. kujawsko-pomorskie) zagwarantowała swoim studentom dziennym 41 miejsc noclegowych w miejscowym hotelu Kujawy. Pokój 1-osobowy kosztuje od 300 zł do 340 zł miesięcznie, 2-osobowy od 280 do 320 zł. - Zainteresowanie ofertą nie potwierdziło naszych obaw, że ceny będą za wysokie - powiedziała "Rz" Elżbieta Grabińska-Gulcz, dyrektor administracyjny włocławskiej uczelni. - W hotelu zarezerwowaliśmy także miejsca studentom zaocznym, którzy za pokój 1-osobowy będą płacić 53 zł za dobę, za 2-osobowy - 97 zł. Uczelnia zapewniła też słuchaczom miejsca w internacie Medycznego Studium Zawodowego we Włocławku. - Mimo że jest on znacznie oddalony od sal wykładowych, wszystkie, tj. 24 miejsca zostały już wykorzystane - dodała Grabińska-Gulcz. - Miesięczny pobyt kosztuje tutaj 80 zł. Własnej bazy lokalowej dla studentów nie ma także Wyższa Szkoła Ochrony Środowiska w Bydgoszczy. - Dysponujemy adresami internatów, burs i domów studenckich, gdzie nasi słuchacze mogą znaleźć jeszcze miejsca - poinformowano w sekretariacie uczelni. - Do tej pory nikt się nie skarżył, widać, że sposób się sprawdza. Wyższa Szkoła Bankowa w Toruniu nie zapewnia miejsc noclegowych studentom. Bożena Kołosowska, prodziekan tej uczelni, wyjaśnia, że znaczna część studentów pochodzi z Torunia i okolic. Tym ostatnim bardziej opłaca się dojeżdżać, aniżeli wynajmować stancję. Studenci, którym nie odpowiada standard burs i internatów (jak zapewniono na uczelniach tacy są), poszukują w grupach, po dwóch, trzech mieszkania do wynajęcia. Mają z czego wybierać. W Bydgoszczy np. lokal o pow. ponad 90 mkw. kosztuje 1,2 tys. zł plus czynsz. W Toruniu za miejsce w pokoju żądano po 250 zł od osoby. A.P., A.O., B.C., RAK, J.SAD., I.T. Drogi indeks Wystąpienia rektorów podczas piątkowej inauguracji roku akademickiego wykazują, że uczelnie państwowe coraz silniej odczuwają konieczność wprowadzenia częściowej odpłatności za studia. Rektor Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Węgleński zarzucił parlamentarzystom, że nie przeznaczają na uczelnie wystarczających kwot w budżecie, a jednocześnie zawarli taki przepis w konstytucji, który może poważnie utrudnić pobieranie czesnego od studentów. Rektor Politechniki Warszawskiej Jerzy Woźnicki powiedział, że jeżeli budżet państwa ograniczeniami budżetowymi limituje liczbę studentów, to niezbędne jest wprowadzenie częściowej odpłatności za studia, także na studiach dziennych. Obecny na Politechnice Warszawskiej wicepremier Leszek Balcerowicz zaznaczył, że podobnie jak w 1999 r. w przyszłorocznym budżecie zostaną podwojone środki na inwestycje w szkolnictwie wyższym. W wielu polskich uczelniach odbyła się w piątek uroczysta inauguracja roku akademickiego. Zwykle są na nią zapraszani tylko ci spośród świeżo upieczonych studentów, którzy najlepiej zdali egzaminy i w obecności przedstawicieli najwyższych władz państwowych, profesury, rektorów innych uczelni otrzymują indeksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski uczestniczył w piątek w inauguracji na Uniwersytecie Warszawskim (gdzie rozpoczyna studia jego córka); a premier Jerzy Buzek - na najmłodszym polskim Uniwersytecie Warmińsko-mazurskim w Olsztynie. A.P.
Wraz ze wzrostem liczby studentów maleje ilość miejsc w akademikach. Co dziesiąty student Uniwersytetu Śląskiego, który składał podanie, nie otrzyma miejsca w akademiku. Ta kalkulacja jest dość prosta, bowiem miejsc jest ok. 2,6 tyś. a studiujących 38 tyś. Ci studenci, którzy otrzymają miejsce będą jednak musiel płacić, w zależności od dochodów w rodzinie, od 50 do 80 % ceny akademika. Ceny tychże są różne w zależności od standardów. Ci, którzy miejsc w akademikach nie dostaną będą musieli wynająć pokój, co zazwyczaj kosztuje ok. 250 zł więcej. Po stronie kosztów należy też doliczyć koszty podręczników akademickich, przejazdów i dojazdów do uczelni oraz opłaty za jedzenie. W sumie student UŚ potrzebuje miesięcznie 600 zł na przeżycie. 25% studentów UŚ ma prawo do otrzymania stypendiów za wyniki w nauce, jednak średnia stopni nie może być niższa niż 4,0. Ponadto wysokość stypendium uzależniona jest od wysokości średniej i liczby studentów, którzy mieszczś się w stypendialnej puli. Zwykle stypendium wynosi 230-330 zł. Studenci o niskim dochodzie rodzinnym mają prawo ubiegać się o stypendia socjalne. Podobnie, pod względem utrzymania się, jest na Uniwersytecie Jagiellońskim, choć tam o wiele łatwiej o miejsce w akademikach. Średnio otrzymuje je połowa starających się. Za pokój w akademiku trzeba zapłacić 140-160 zł miesięcznie, z czego 30-50% jest refundowane. Największym problemem UJ jest natomiast ciasnota pomieszczeń spowodowana zbyt dużą ilością przyjmowanych studentów. Jeszcze gorzej jest w najmłodszym polskim uniwersytecie-Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. Tam miejsca w akademiku nie dostanie conajmniej połowa aplikujących. Aby poradzić sobie z tym problemem władze respektują instytucję tzw. legalnego waleta. W najlepszej sytuacji są studenci Wyższej Szkoły Zawodowej w Koninie. Każdy student może tu liczyć na miejsce w akademiku. Z kolei rektorzy polskich uczelni domagają się zwiększenia pieniędzy w budżecie państwa na szkolnictwo wyższe.
SEJM Do czego posłom służy regulamin Plagi sejmowe, czyli kto kogo przechytrzy Różowe kartki, których nie można kopiować, setki poprawek, brak kworum, odrzucanie własnych projektów, a wszystko to zgodne z przepisami. Wygląda na to, że w ostatniej grze parlamentarnej mniejsze znaczenie miały same podatki, a znacznie większe - kto kogo przechytrzy, korzystając z możliwości, jakie stwarza procedura. To już nie były prace legislacyjne, lecz spektakl polityczny emitowany w godzinach największej oglądalności, w którym obie strony zarzucały sobie nieczystą grę. Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest przecież organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. I chodzi nie tylko o ustawę o przyszłorocznych podatkach, ale nawet o budżetową na 2000 rok (poseł SLD Maciej Manicki podczas debaty nad podatkami stwierdził wprost, że ustawa podatkowa stwarza pracowitemu posłowi nieograniczone możliwości przedłużania toku legislacyjnego - tysiące przepisów, setki tabel, dziesiątki źle obliczonych liczb, a wszystko to do poprawy). - Ja też znam regulamin i jego słabości, piłka jeszcze w grze - mówił poseł Manicki z sejmowej trybuny podczas debaty podatkowej. I o to właśnie chodziło - o grę, której głównym narzędziem stał się regulamin. Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna, która jest dopiero na półmetku. Godziny pyskówek w sprawie porządku Meandry procedury były zawsze wykorzystywane przez posłów do innych celów niż zostały stworzone, a posłowie Sojuszu zazwyczaj posługiwali się regulaminem z dużą wprawą. W Sejmie X kadencji zwanym kontraktowym poseł Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej Janusz Szymański znany był z tego, że podczas sporów proceduralnych toczących się na sali plenarnej wychodził na trybunę z regulaminem Sejmu w ręku i dowodził, że taki lub inny wniosek jest nieregulaminowy. Wywoływało to konsternację większości posłów, szczególnie solidarnościowych, którzy wówczas dopiero zaczynali swoją karierę polityczną. Janusz Szymański przeszedł później do Unii Pracy (w Sejmie II kadencji) i znacznie rzadziej posługiwał się regulaminem, jednak posłowie Sojusz Lewicy Demokratycznej nadal doceniali znaczenie procedury w polityce parlamentarnej. Spory proceduralne były zmorą Sejmu I kadencji. Proste ustalanie porządku obrad trwało czasami kilka godzin i zdarzało się, że - z dziennikarskiego punktu widzenia - było najciekawszym punktem całego posiedzenia plenarnego. W owym czasie każdy poseł dwanaście godzin przed rozpoczęciem posiedzenia Sejmu miał prawo zgłosić do laski marszałkowskiej wniosek o poszerzenie porządku obrad o dodatkowy punkt. Każdy wnioskodawca miał prawo uzasadnić swój wniosek, a marszałek dopuszczał jeden głos za i jeden przeciw. Wszystko to działo się pierwszego dnia posiedzenia rano, gdy telewizja na żywo transmitowała obrady. Niejednokrotnie posłowie zgłaszali wnioski o poszerzenie porządku obrad z pełną świadomością, że zostaną one odrzucone. Chodziło wyłącznie o wywołanie dyskusji i przedstawienie swoich racji w tzw. czasie antenowym, na oczach dziesiątków tysięcy telewidzów. Gra o województwa W Sejmie II kadencji koalicja mająca miażdżącą przewagę nad opozycją ucięła wielogodzinne ustalanie porządku obrad. SLD z PSL były w stanie przegłosować wszystko z wyjątkiem odrzucenia weta prezydenta i wprowadzenia zmian do konstytucji. Jednak właśnie poprzednia koalicja wprowadziła zwyczaj pospiesznych prac nad projektami ustaw, forsowania projektów rządowych zgłaszanych w trybie pilnym i w znakomitej większości bez projektów aktów wykonawczych, choć marszałek Sejmu w zasadzie nie powinien był w ogóle dopuszczać do debaty nad takimi projektami. Nieraz też opozycja oskarżała koalicję o ucinanie dyskusji podczas prac w komisji i pospieszne przechodzenie do rozstrzygnięć. W tej kadencji parlamentu Sojusz Lewicy Demokratycznej niemalże od początku "uczył" posłów AWS, jakie znaczenie polityczne ma procedura sejmowa. Posłowie Akcji rzeczywiście wielu rzeczy musieli się nauczyć. Przed tegorocznym bojem podatkowym najbardziej spektakularne manipulowanie procedurą przez SLD miało miejsce podczas uchwalania nowego podziału administracyjnego państwa. Rząd chciał, aby Polska była podzielona na dwanaście dużych województw. Projekt ten bez zastrzeżeń poparła wyłącznie Unia Wolności. W AWS koncepcji podziału administracyjnego kraju było niemal do końca kilka. Koalicja nie była w stanie, aż do głosowań wypracować rozwiązania kompromisowego, popieranego zgodnie przez wszystkich posłów. W tej sytuacji Sojusz Lewicy Demokratycznej, który w zasadzie popierał siedemnaście województw, zręcznie wykorzystał brak jednomyślności w obozie rządzącym. Do ustawy o podziale administracyjnym kraju SLD zgłosił poprawki określające liczbę województw na 13, 14, 15, 16 i 17. Propozycja rządowa nie przeszła w pierwszym głosowaniu. Marszałek ogłosił przerwę, koalicja dogadała się, że województw będzie piętnaście i... SLD wycofał propozycję utworzenia piętnastu województw, aby uniemożliwić przyjęcie tego wariantu koalicji. Zmusiło to koalicję rządzącą do upokarzającego manewru - uchwalenia podziału kraju na dwanaście województw z zastrzeżeniem, że Senat niezwłocznie poprawi ustawę, uchwalając województw piętnaście. Jak wiadomo z powodu weta prezydenta, którego koalicja nie była w stanie oddalić, województw ostatecznie mamy szesnaście. Miller kontra Lipowicz Misterna gra SLD nie była pierwszą w tej kadencji Sejmu. Wcześniej Sojusz starał się torpedować przeniesienie ubiegłorocznych wyborów samorządowych z czerwca na wrzesień. Polegało to m.in. na zgłaszaniu nieoczekiwanych dla koalicji wniosków o odłożenie obrad. W lutym ubiegłego roku, podczas pierwszego czytania projektów ustaw o samorządzie powiatowym i samorządzie wojewódzkim, Leszek Miller niespodziewanie, już po zreferowaniu projektów, których było sześć, złożył wniosek o odroczenie debaty nad tym punktem "do czasu, gdy rząd uzupełni przedstawione projekty o rozwiązania zawierające omówienie szczegółowych kompetencji nowych jednostek administracyjnych oraz zasady finansowania tych jednostek". - Nie wiem, kiedy rząd potrafi to uczynić, ale żywię nadzieję, że szybko - mówił lider SLD. Mogłoby to rzeczywiście zablokować na pewien czas prace nad ustawami, gdyby nie refleks i zimna krew posłanki Ireny Lipowicz z UW, która - zgodnie z regulaminem - złożyła wniosek przeciwny (o kontynuowanie obrad) i uzasadniała go tak długo, aż na salę plenarną powróciło dostatecznie dużo posłów koalicyjnych i w głosowaniu odrzucili wniosek SLD. Mimo ponagleń ze strony posłów SLD Irena Lipowicz nie pozwoliła sobie przerwać i nie zeszła z trybuny sejmowej. - Przecież nie chodzi, proszę państwa, o to żeby stosować podstępy, lecz o to, żeby państwa wniosek rozpatrzyć z należytą starannością - argumentowała niewinnie. Jacek Rybicki wiceszef Klubu AWS wygłosił wówczas oświadczenie, w którym zaprotestował przeciwko łamaniu kultury politycznej przez Klub SLD. Niespełna miesiąc później, 4 marca, SLD zdołał przeforsować odłożenie dyskusji nad projektami ordynacji wyborczej do samorządów. Koalicja chciała poszerzyć porządek obrad o pierwsze czytanie projektów ordynacji do gmin, powiatów i województw. Sojusz złożył wniosek przeciwny, o niewprowadzaniu tego punktu do porządku obrad. Wynik głosowania bez wątpienia zaskoczył koalicję - za poszerzeniem porządku obrad opowiedziało się 170 posłów, a przeciw było 175 (25 się wstrzymało). W ten sposób projekty były omawiane dopiero dwa tygodnie później - 18 marca. Plagą tej kadencji parlamentu stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę. Korzystając z prawa zadawania pytań wnioskodawcom parlamentarzyści wygłaszają często długie oświadczenia poprzedzające samo zapytanie. W ten sposób każdy poseł może zabrać głos w dyskusji, omijając ustalone ograniczenie czasowe debaty. Dochodzi do tego, że pytania przedłużają niektóre dyskusje nawet o kilka godzin, co skutecznie burzy plan obrad Sejmu. Eliza Olczyk
Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest przecież organizacja prac Sejmu. Umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy. Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna. Szczególnie metodę tę stosowali posłowie Sojuszu. W Sejmie I kadencji niejednokrotnie posłowie zgłaszali wnioski o poszerzenie porządku obrad wiedząc, że zostaną one odrzucone, byle móc przedstawić swoje racje w tzw. czasie antenowym. W tej kadencji parlamentu Sojusz Lewicy Demokratycznej niemalże od początku "uczył" posłów AWS procedury sejmowej. Plagą tej kadencji parlamentu stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę.
KOSZYKÓWKA Startuje ekstraklasa mężczyzn - Stawką Euroliga - Polska atrakcyjnym rynkiem pracy - Tytułu broni Zepter Śląsk Wrocław - Szesnaście zespołów jeszcze za rok - Odchudzanie naturalne MAREK CEGLIŃSKI Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. Sezon przełomu wieków jest szczególnie ważny właśnie dla najbogatszych i najsilniejszych polskich drużyn. Walka o Euroligę Wszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. W myśl nowych regulaminów od następnego sezonu federacje koszykarskie krajów, które w rankingu FIBA zajmują miejsca od 1. do 12., będą miały prawo wystawienia przynajmniej jednego zespołu w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych. PZKosz jest obecnie właśnie dwunastą federacją w Europie. Od postawy naszych drużyn w rozgrywkach pucharowych będzie zależało, czy to miejsce utrzymamy, przy czym awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystartują Zepter Śląsk (mistrz) i Hoop Pekaes (zdobywca Pucharu Polski), może zaowocować jeszcze dodatkowym, drugim miejscem dla Polski w Eurolidze. Jest o co walczyć. Formuła 2+2 W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Formuła 2+2 określa, że w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Gracze z byłych państw socjalistycznych, a po takich gremialnie sięgają polskie kluby, mogą wypełnić cały limit. Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe, niekiedy całych formacji. Z Bobrów Bytom do Pruszkowa przeszło aż trzech podstawowych graczy: kadrowicze Mariusz Bacik i Paweł Szcześniak oraz reprezentant Łotwy Ainars Bagatskis. W odwrotnym kierunku udali się Krzysztof Sidor i Piotr Szybilski, również reprezentanci Polski, tyle że ten drugi w ostatniej chwili zamiast w Bytomiu wylądował w drużynie Zeptera. Nieoczekiwana zmiana miejsc Najbardziej zaskakująca była jednak wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się... rozgrywającymi. Łotysz Raimonds Miglinieks, którego udział w zdobyciu przez wrocławian ostatnich dwóch tytułów mistrzowskich trudno przecenić, przeszedł do Anwilu Włocławek, a stamtąd przeprowadził się do Wrocławia Chorwat Alan Gregov. Miglinieks, grając u słoweńskiego trenera Andreja Urlepa, stał się symbolem koszykówki ułożonej i zaplanowanej. Po zaangażowaniu przez wrocławian trenera reprezentacji Izraela Muli Katzurina zmieniło się spojrzenie na sposób gry Zeptera, który teraz ma grać bardziej ofensywnie, częściej stosować szybki atak. Stąd zmiany w obsadzie niektórych ról. Nie zmieniła się tylko tendencja kierownictwa klubu z Wrocławia, które drugi rok z rzędu sięga po kluczowego zawodnika z ekipy finałowego rywala w walce o tytuł. W poprzednim sezonie był to LaBradford Smith, który zawiódł ekipę Pekaesu w decydującym meczu z Zepterem. Teraz jest nim Gregov, kojarzący się z dwiema stratami w końcówce kluczowego spotkania numer 5 we Wrocławiu, które zadecydowały o porażce drużyny Eugeniusza Kijewskiego. Gregov nie będzie pierwszym rozgrywającym Zeptera. Na tę pozycję pozyskano Łotysza Igorsa Stelmahersa, w poprzednim sezonie reprezentującego Dallas Zastal Zielona Góra. Łotewska fala Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Anwil pozyskał tego lata obrońcę Edgarsa Snepsa z Broceni Ryga, bardzo skutecznego w rzutach z dystansu. Na testach w Bobrach udanie zaprezentowali się Ulvis Helmanis i Arnis Vecvagars. W Azotach Unii Tarnów zakotwiczył wicekról ligi łotewskiej, Uldis Visnievics. Pięciu pierwszych grało przed dwoma laty w reprezentacji swego kraju na mistrzostwach Europy w Barcelonie. W razie potrzeby trener polskiej kadry Piotr Langosz miałby pod ręką całkiem silną ekipę narodową do sprawdzenia naszych reprezentantów. Rywali mógłby poprowadzić trener Hoopa Pekaesu Nikołaj Bałwaczow, który również przyjechał z Łotwy. Skąd się wzięła łotewska fala? "W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie dużo mocniejsza jest ekstraklasa Rosji, ale tam większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe. Wiem coś na ten temat, gdyż w ubiegłym sezonie przez pięć miesięcy nie otrzymywałem żadnych pieniędzy, gdy byłem zawodnikiem Awtodorożnika Saratow i ostatecznie postanowiłem wyjechać. Nie uważam rosyjskiej ligi za miejsce, z którym można wiązać przyszłość. Większość moich kolegów myśli podobnie. Niewykluczone, że w najbliższych latach coraz więcej klasowych graczy będzie wyjeżdżać z Rosji i podpisywać kontrakty z polskimi klubami" - mówi Roberts Stelmahers, który po zakończeniu sezonu w Zielonej Górze miał propozycję gry w Albie Berlin, ale wybrał Wrocław. Maskoliunas i Daneu O tym, że polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich, świadczą tegoroczne transfery dwóch zawodników, którzy z pewnością mieli co jeść w dotychczasowych klubach. Prosto z finałowego turnieju mistrzostw Europy trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, a więc ekip lepszych od Polski, gdyż naszej drużynie nie dane było występować we Francji. Co ciekawe, zostali oni pozyskani przez kluby spoza czołówki - Prokom Trefl Sopot i beniaminka, Brok Alkpol Czarni Słupsk. Potentatom jakby bardziej odpowiadało obracanie się w kręgu znanych i opatrzonych koszykarzy. 28-letni Maskoliunas, wielokrotny reprezentant Litwy, w minionym sezonie sięgnął po największy sukces w karierze. Był kapitanem Żalgirisu Kowno, sensacyjnego zwycięzcy Euroligi. Jego rówieśnik, Daneu, syn słynnego Ivo Daneu, legendy jugosłowiańskiej koszykówki z lat 60. i 70., grał w Eurolidze w barwach Olimpii Lublana. Jest pierwszym rozgrywającym słoweńskiej reprezentacji, w której Walter Jeklin, mający w nowym sezonie poprowadzić Hoop Pekaes do największych sukcesów, gra tylko epizody. Wielka trójka Faworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa (miesięcznik "Superbasket" wysokość jego kontraktu określa na 140 tysięcy dolarów) i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, który przez pewien czas miał nadzieję na grę w NBA w Milwaukee Bucks. Eugeniusz Kijewski jest jedynym trenerem w lidze, który może wystawić do gry piątkę graczy nie urodzonych w Polsce, gdyż ma jeszcze w kadrze naturalizowanego Białorusina, Igora Griszczuka. Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej Amerykanina Jimmy'ego Moore'a, najwyższego polskiego koszykarza Rafała Bigusa (215 cm), a przede wszystkim nowego trenera, Muli Katzurina, który w Izraelu osiągnął już wszystko, łącznie z występami w Eurolidze z zespołem Maccabi Tel Awiw. Bez Krzykały i Tomczyka Trenera wrocławian jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi poddać się operacji i pauzować przez kilka miesięcy. Podobne, już pooperacyjne, kłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk, który na parkiet powróci nie szybciej niż po sześciu miesiącach rehabilitacji. Skład pruszkowian, poza Jeklinem i trójką z Bytomia, zasilił także utalentowany Marek Miszczuk z AZS Lublin, a tuż przed rozpoczęciem sezonu czteromiesięczny kontrakt z Hoopem podpisał niezniszczalny Tyrice Walker. Będzie to szósty kolejny sezon Amerykanina w polskiej lidze. Tym razem klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Dzięki takim sponsorom, jak Wizja TV, Hoop, Pekaes, OFE Kredyt Bank PBI, Van Pur, Citroen i Adidas, jego budżet ma sięgnąć 2,5 mln dolarów, co jest rekordową sumą w polskich warunkach. W Hoopie wciąż czekają na ten najważniejszy i największy transfer. Wójcik wolał w kraju Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Również pojedynczym zawodnikom nie spełniają się sny o grze w klubach zagranicznych. Może zresztą wcale o tym nie marzą. Oferta mistrza Włoch, Varese Roosters, złożona naszemu reprezentacyjnemu skrzydłowemu, Adamowi Wójcikowi, wydawała się nie do odrzucenia. Okazało się jednak, że Włosi pokpili sprawy formalne, koszykarza Zeptera naglił krajowy termin podpisywania kontraktów (30 czerwca), więc wolał nie ryzykować i pozostał w Zepterze. Za wielką trójką o miejsce w ósemce, dające prawo gry w play-off o mistrzostwo Polski, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska (zespół-rewelacja poprzedniego sezonu pozyskał kadrowicza Andrzeja Plutę z Bobrów), Prokom Trefl Sopot (wzmocniony nie tylko Maskoliunasem, ale także polskim kadrowiczem, Danielem Blumczyńskim), Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński, chociaż działacze tego klubu znów zaryzykowali, angażując - po Jeffreyu Sternie i Kelvinie Upshawie - kolejnego kontrowersyjnego i trudnego w prowadzeniu Amerykanina, Ronalda Thompkinsa. Wysoko mierzą obydwaj nowicjusze w lidze: Brok Alkpol Czarni Słupsk (kadrowicz Krzysztof Wilangowski, Roman Rutkowski, Piotr Ignatowicz, Tomasz Mrożek czy były reprezentant ZSRR Elszad Gadaszew) i Cersanit Nomi Kielce (nowe twarze to m.in. Kordian Korytek, Andrzej Adamek, Wojciech Żurawski, znany z Nobilesu Vlatko Ilić). Rejterada sponsorów Nie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Z nazwy zespołu z Bytomia zniknął pierwszy człon, Ericsson. Firma ta poinformowała pod koniec sierpnia, że nie będzie w najbliższym czasie kontynuować współpracy ze Sportową Spółką Akcyjną "Bobry-Bytom" i w związku z tym zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu koszykarzy. Już wcześniej z finansami w bytomskim klubie nie było najlepiej, skoro do dziś upominają się o należne im zarobki grający tam przed dwoma laty Tomasz Jankowski czy Bartłomiej Tomaszewski, a ostatnio Paweł Szcześniak i Andrzej Pluta. Zespół trenera Teodora Mołłowa dotknęła chyba największa rewolucja kadrowa. Oprócz Bacika, Bagatskisa, Szcześniaka i Pluty odeszli także Wilangowski i Yohance Nicholas, a wcześniej Korytek, czyli pięciu byłych bądź aktualnych kadrowiczów, reprezentant Łotwy i Amerykanin. Trudno będzie odbudować potencjał. Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W Lublinie przy nazwie AZS nie ma już Lubelskiego Węgla. W Zielonej Górze zniknął Dallas. W Toruniu pozostał tylko AZS. Ze współpracy z PKK Szczecin wycofała się Warta i z zespołu odeszli niemal wszyscy członkowie podstawowej kadry z poprzednich rozgrywek, łącznie z trenerem Jackiem Kalinowskim, który przeszedł do AZS Toruń. Zawodnicy, głównie juniorzy, grać będą wyłącznie za stypendia. Na grę w lidze są środki, na jakiekolwiek wzmocnienia już nie. Ambicją działaczy ze Szczecina jest wygranie chociaż jednego meczu w sezonie. Rok na zmiany W tej sytuacji trochę dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001. Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej. PLK miała określić warunki "odchudzenia" ligi (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie) oraz wymogi przekształcania się koszykarskich klubów i sekcji ze stowarzyszeń w sportowe spółki akcyjne, co ma być warunkiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach. Kluby dostały na to jeszcze przynajmniej rok. Całkiem świeży przykład hokeja na lodzie pokazuje, że niełatwo przeprowadzić racjonalne reformy. Może lepiej, że liga koszykarzy pozostanie w dotychczasowym kształcie. Niewykluczone, że po drodze odchudzi się sama.
Od meczu Zeptera Śląśk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy, w których stawką jest start w przyszłorocznej edycji Euroligii. Poza drużyną ze śląska faworytami w rozgrywkach są Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Nieoczekiwana jest zmiana pomiędzy finalistami poprzednich rozgrywek Zepterem i Nobiles Anwil, którzy zamienili się rozgrywającym. Łotysz Raimonds Miglinieks przeszedł do Anwilu, a przez Zeptera został pozyskany Chorwat Alan Gregov, jednakże nie na miejsce pierwszego rozgrywającego, którym został także Łotysz Igors Stelmahers. W lidze pojawiają się także inne łotewskie nazwiska. W Anwilu pojawił się Edgars Sneps z Broceni Ryga, w Azotach Unii Tarnów Uldis Visnievics. Świadczy to o tym, że polska liga jest atrakcyjnym miejscem do grania w całej Europie Środkowej, a tegoroczne transfery do Prokomu Trefl i Brok Alkpol Czarni Słupsk Dariusa Maskoliunusa z Łotwy i Jaka Daneu z Słowenii zdaje się to potwierdzać. Poza Łotyszami w lidze pojawiają sie inne zagraniczne nazwiska, w Anwilu Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, w Zepterze także Amerykanin Jimmy Moore. Zepter może się pochwalić także pozyskaniem najwyższego polskiego koszykarza Rafała Bigusa (215 cm) a także nowego trenera Muli Katzurina. W klubie pozostanie też Adam Wójcik, któremu nie udał się transfer do mistrza Włoch-Varese Roosters. Niestety z powodu kontuzji pauzować będzie Jacek Krzykała, a także Dominik Tomczyk. Za to pruszkowski zespół z rekordowym budżetem zasilił Marek Miszczuk z AZS Lublin, a Hoop podpisał kontrakt z amerykaninem Tyricem Walkerem. Poza faworytami o mistrzostwo Polski będą się także ubiegać Pogoń Ruda Śląsk, Prokom Trefl Sopot, Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński. Nie ma tu drużyny Bobrów Bytom, która to straciła sponsora-firmę Ericsson. Sponsorów także straciły AZS Lublin, PKK Szczecin i kluby z Zielonej Góry i Torunia. W tej sytuacji dziwi decyzja władz Polskiej Ligii Koszykówki podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie w następnym sezonie, gdy wcześniej mówiło się jako 8-12 zespołach, które miałyby stanowić ligę stricte zawodową.
Wynik rywalizacji Fiata, Opla i Daewoo W Polsce nowe auta są tańsze niż w Unii Europejskiej Przynajmniej od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 proc. niższe niż w krajach Unii Europejskiej. Zdaniem specjalistów, przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się natomiast kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 wartości sprowadzanego pojazdu. Sprowadzanie aut z zagranicy, bez wykorzystania bezcłowego kontyngentu, poza egzemplarzami amatorskimi, kiedy komuś zamarzy się auto naprawdę wyjątkowe, jest coraz mniej opłacalne. Paradoksalnie ochrona polskiego rynku zadziałała na korzyść konsumenta. Koncerny motoryzacyjne często decydują się na obniżenie zysku, aby tylko klientów uzależnić od swego produktu. Na polskim rynku widać również początki wojny cenowej pomiędzy firmami motoryzacyjnymi. Wprawdzie Fiat jeszcze podwyższa ceny produkowanych przez siebie aut, tak aby wyrównać straty spowodowane inflacją, ale inne koncerny pozostawiają ceny na starym poziomie, lub też, jak ostatnio zrobiło to Daewoo pozbywają się zapasów zalegających zakładowe parkingi i to po bardzo obniżonych cenach. Ceny promocyjne w przypadku produkowanej na Żeraniu astry stosuje bardzo często Opel. Należy oczekiwać, że będzie podobnie, kiedy produkcja tych aut ruszy w Gliwicach, a na Żeraniu rozpocznie się montaż nowego modelu Opla - Vectry. Producenci aut i dealerzy rywalizują również między sobą różnymi akcjami promocyjnymi, oferują darmowe pakiety ubezpieczeniowe i to tak OC, jak i AC. Długa ochrona rynku Ochrona polskiego przemysłu motoryzacyjnego spowodowała, że - zgodnie z układem stowarzyszeniowym - samochody będą ostatnim wyrobem, jaki zostanie zwolniony z opłat celnych w imporcie z UE do Polski. Na razie cła na import samochodów nowych i używanych (nie wolno sprowadzać maszyn starszych niż 10-letnie) wynoszą 20 proc., a następnie są obniżane co roku o 5 pkt. proc. Dzięki temu od początku 2002 r. import samochodów z krajów "15" będzie zwolniony z wszelkich opłat granicznych. Zapewne nie przyczyni się to jednak do spadku cen na krajowym rynku, naturalnie poza jednostkowymi akcjami promocyjnymi. Korzyści z przynależności do Jednolitego Rynku Unii Europejskiej - który miał zapewnić koncernom motoryzacyjnym wielką skalę produkcji i zbytu, a tym samym umożliwić im obniżenie cen do poziomu notowanego np. w USA - zostały już w Polsce w znacznym stopniu zdyskontowane. Porównanie cen ogłaszanych obecnie przez polskich dealerów z niedawno przeprowadzoną analizą Komisji Europejskiej podobnych ofert w krajach "15" jasno wskazuje, że ceny nowych aut są w Polsce przeciętnie o kilkanaście procent niższe, a w przypadku pojazdów najdroższych różnice przekraczają 25 proc. W Belgii, gdzie ceny nowych aut są niższe niż przeciętnie w UE, a podatek VAT (22 proc.) zbliżony do obowiązującego w Polsce, fiata punto 1.1 można kupić za równowartość 32,5 tys. zł (w Polsce ok. 30 tys. zł), forda escorta 1,4 za 43,9 tys. zł (34,6 tys. zł), peugeota 106 1,0 za 31,49 tys. zł (30,55 tys. zł), peugeota 306 za 47 tys. zł (39,45 tys. zł), opla corsę 1,2 za 32,24 tys. zł (29,7 tys. zł), opla astrę GL 1,4 za 46,6 tys. zł (35,25 tys. zł), renault clio 1,2 za 33,37 tys. zł (34,3 tys. zł), renault lagunę 1,8 za 61,85 tys. zł (52,9 tys. zł), volkswagena passata 1,6 za 65,23 tys. zł (63 tys. zł), volvo S40 1,8 za 70,4 tys. zł (82 tys. zł). W samej Unii Europejskiej, jak wynika z badań KE, różnice w cenach nowych samochodów także często przekraczają 20 proc., są one jednak spowodowane przede wszystkim zmianami kursu walut. Z powodu aprecjacji funta w stosunku do niemieckiej marki i walut z nią związanych, ceny 54 spośród 75 modeli aut badanych przez KE są dziś zdecydowanie najwyższe w Wielkiej Brytanii w stosunku do pozostałych krajów "15". Z powodu przeprowadzonej 3 lata temu silnej dewaluacji włoskiego lira, hiszpańskiej pesety i portugalskiego escudo wciąż atrakcyjnym miejscem zakupu samochodów są Włochy, Hiszpania i Portugalia, jednak aż 24 modele samochodów najtaniej można kupić w Holandii. Istotne znaczenie mają również obciążenia fiskalne. W Danii, gdzie rozmaite opłaty sięgają łącznie 213 proc. wartości pojazdu, dealerzy starają się oferować niską cenę wyjściową samochodów, aby "ktokolwiek je kupił". Dla klientów spoza danego kraju UE jest to istotne, bowiem wnoszą oni opłaty skarbowe w kraju ostatecznego zarejestrowania pojazdu i tam, gdzie został on kupiony. Fiat i Daewoo narzucają ceny Różnicy w cenach aut między Polską i UE nie da się jednak wytłumaczyć w taki sam sposób. Opłaty fiskalne od zakupu pojazdu są w Polsce, w porównaniu z krajami UE, umiarkowane, a w ostatnich latach realna wartość złotego wyraźnie wzrosła w stosunku do marki i innych walut europejskich. Stąd, zdaniem Jorga Schroedera z europejskiego stowarzyszenia producentów samochodów (ACEA), lepszym wytłumaczeniem jest coraz ostrzejsza walka zagranicznych koncernów o opanowanie szybko rozwijającego się rynku motoryzacyjnego w Polsce. - Szczególne znaczenie ma tu rywalizacja między Fiatem i Daewoo. W każdym kraju UE pojawił się lider rynku, do którego polityki cenowej muszą dopasować się pozostali producenci. We Włoszech jest to Fiat, we Francji Renault i Peugeot, w Niemczech Volkswagen i Opel. Skoro w Polsce dominującą pozycję przejęły firmy sprzedające tanie auta, to producenci droższych marek muszą spuścić z tonu - tłumaczy Schroeder. - Nie jest także wykluczone, że pewną rolę w tym procesie odegrał dumping koreańskich producentów. Koreańska presja Morderczej walki między Koreańczykami i Włochami nie wytrzymują już zresztą niektórzy producenci. Renault w ostatnich miesiącach musiał podnieść ceny swoich aut, tracąc przez to udziały w polskim rynku (renault clio jest w Belgii tańsze niż w Polsce). Walka cenowa trwa w Polsce na tyle krótko, że nie odbiła się jeszcze znacząco na rynku pojazdów używanych, chociaż wyraźnie wyśrubowane są ceny aut tych producentów, którzy zdecydowali się na zainwestowanie w naszym kraju. Ale już kupno auta używanego w krajach UE wciąż mogłoby być dla polskiego klienta opłacalne. 4-letniego citroena ZX 1,4 (przebieg 70 tys. km) można, np. w Belgii, kupić za równowartość 13 tys. zł, 5-letniego zaś peugeota 406 o podobnej mocy i przebiegu, ale z klimatyzacją i automatyczną skrzynią biegów - za 2 tys. zł drożej. W obu przypadkach otrzymamy od dealera 6-miesięczną gwarancję i zaświadczenie o przeprowadzonych badaniach technicznych. W poszukiwaniu używanego auta Polacy jednak coraz rzadziej jeżdżą do Belgii ze względu na cła, jakie muszą w drodze powrotnej zapłacić na granicy. Gdy i te znikną, ceny aut używanych będą zapewne w Polsce przynajmniej równie niskie jak na zachodzie. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Danuta Walewska
Przynajmniej od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 procent niższe niż w krajach Unii Europejskiej (jedynie w Belgii można spotkać samochody tańsze). Zdaniem specjalistów przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku.
PLUSKWA MILENIJNA Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA Państwo podwyższonej gotowości Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Japonia wita wcześniej Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. - Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). - Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów. Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. Mundurowe gotowe Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000. W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach. Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Sterowanie ręką Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy. Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów. Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii. - Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu. Respiratory muszą działać Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu. - Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS. Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji. Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich. Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne". W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów. Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
„Problem roku 2000” oznacza, że o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Służby mundurowe oraz najważniejsze instytucje (szpitale, banki, kolej) przygotowują się na tę noc, aby ciągłość w ich pracy nie została przerwana.
TECHNOLOGIE Cyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych Komputer sterowany myślą ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni. Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia. Elektrody w mózgu Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii. Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci. Elektroniczna telepatia Sterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90. Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli. System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów. Homoelektronicus Czy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość. Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem. Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych.
W laboratoriach naukowych testowane są detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, dzięki którym ludzie sparaliżowani będą mogli myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Dzięki nowoczesnym urządzeniom chorzy przez modelowanie wytwarzania fal mózgowych mogą budować całe zdania wypowiadane następnie przez syntetyzator mowy. Ponadto amerykanin Phil Kennedy planuje umieść w mózgu implanty, które pozwolą sparaliżowanym ludziom poruszanie kończyn.
IRIDIUM Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem Osiągnięcie zamienione w porażkę IRIDIUM ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością. Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej. Sukces techniczny - finansowa katastrofa Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki. Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki. Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej. Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów? Mało abonentów, małe przychody Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać. Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy. Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi. Zignorowanie GSM Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach. Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest. Inne sieci Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens. "Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem. Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji.
Iridium, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej, ma poważne kłopoty finansowe. Przedsięwzięcie było ogromnym osiągnięciem technicznym, ale szefowie Iridium przeliczyli się w swoich oczekiwaniach: pierwszy kwartał zakończył się stratą 505 milionów dolarów. Za słabe wyniki odpowiadają zły marketing, błędy w dystrybucji i sprzedaży sprzętu, usterki techniczne oraz niedostosowanie usługi do potrzeb klientów. Uważa się, że błędem Iridium było zignorowanie rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, szczególnie cyfrowej GSM. Iridium było za drogie nawet dla biznesmenów i pracowników przemysłu naftowego. Obecny szef Iridium wprowadza nową strategię i stara się przekonać inwestorów i wierzycieli, że jego działania mają sens. Z doświadczeń konsorcjum korzystają inne sieci telefonii komórkowej, ale i one mają podobne kłopoty.
PUCHAR DAVISA Francja - Australia w setnym finale w Nicei Przewaga zbiorowej pamięci Kapitanowie obu drużyn: John Newcombe (Australia, z lewej) i Guy Forget (Francja) FOT. (C) REUTERS MIROSŁAW ŻUKOWSKI Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. W singlu najprawdopodobniej zagrają Cedric Pioline i Sebastien Grosjean (Francja) oraz Mark Philippoussis i Lleyton Hewitt (Australia). Pary deblowe to Francuzi Fabrice Santoro i Olivier Delaitre oraz Australijczycy Mark Woodforde i Todd Woodbridge. Kapitanowie mogą te składy zmienić na godzinę przed dzisiejszym losowaniem. Puchar Davisa to trochę inny tenisowy świat, dowodów tego dostarczyła historia i ta dawna, i ta najnowsza, z czasów, gdy tenis jest już sportem skrajnie sprofesjonalizowanym. John McEnroe, jeden z najwybitniejszych graczy ostatnich dwudziestu lat, zawsze uważał Puchar Davisa za imprezę priorytetową. Na pytanie dlaczego tak było, odpowiedział, że o tym zadecydowali rodzice. "To oni przekazali mi, że Puchar Davisa i gra dla Ameryki, jest czymś ważnym. Jeśliby tego nie zrobili, mogło być różnie." McEnroe, który wzniecił na korcie dziesiątki awantur, a grał najlepiej wówczas, gdy wszyscy byli przeciwko niemu, wydawał się typem idealnego buntownika-indywidualisty, a jednak gdy ojczyzna była w potrzebie, zawsze stawał w pierwszym szeregu. Jego kompletnym przeciwieństwem był inny amerykański gwiazdor z tamtych lat, Jimmy Connors. On nigdy nie ukrywał, że Puchar Davisa to nie jest jego pierwsza miłość. "Było tak, ponieważ dla Connorsa najważniejszy był Connors, a nie drużyna, on w ogóle nie wiedział, co to jest drużyna" - ocenia McEnroe. Ich wspólny finałowy występ przeciwko Szwedom zakończył się w roku 1984 katastrofą i awanturą. McEnroe uważa, iż napięcie, które towarzyszy meczom daviscupowym jest tak ogromne, że po przejściu czegoś takiego - oczywiście w spotkaniu o najwyższą stawkę - chłopiec staje się mężczyzną. Ludzie z drugiego planu W ostatnich latach w Pucharze Davisa raczej nie wygrywały drużyny mające w swych składach gwiazdorów. Bohaterami zostają tenisiści, którzy w zawodowych turniejach odgrywają często drugo-, a nawet trzecioplanowe role. Andriej Czesnokow był już u schyłku kariery, gdy Rosjanie w Moskwie pokonali w półfinale Niemców(1995). Następnie w pojedynku finałowym z USA ten sam Czesnokow o mało nie zmusił do kapitulacji Samprasa, który po ostatniej wygranej piłce padł na kort jak ścięty, bo złapały go skurcze. Dla Francji Puchar Davisa w roku 1996 wywalczył w Malmoe Arnaud Boetsch, który w piątym secie piątego meczu wygrał 10:8 ze Szwedem Nicklasem Kultim. Obaj byli bohaterami, a poza kibicami tenisa prawie nikt tych nazwisk nie zna. W ubiegłym roku w finale spotkały się zespoły Włoch i Szwecji i w składach obu drużyn nie było ani jednego gracza, który znaczyłby coś w ścisłej światowej czołówce. W tym roku jest pod tym względem trochę lepiej, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby w zespole australijskim zagrał Patrick Rafter. Sikawkowy Puchar Davisa to jest impreza specyficzna jeszcze z jednego powodu - gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni, a to jest sprawa kapitalna. Francuzi grali kiedyś z Paragwajem na wyjeździe na lakierowanych na błysk parkietowych klepkach, a tuż za linią końcową siedział facet i walił w bęben. Niemcy podczas wspomnianego wyżej meczu z Rosją, kiedy przyszli rano i zobaczyli ziemny kort przygotowany przez gospodarzy, chcieli natychmiast wracać do domu, bo stała woda prawie po kostki. Sędzia nakazał szybkie osuszenie, a później kortu pilnowała już warta, ale i tak przypominał on raczej kartoflisko, w którym zagrzebali się i Becker, i Stich. Ten pierwszy pytany w kilka dni później, co jest w tenisie najważniejsze, odpowiedział krótko: "Sikawkowy". Australijczycy wygrali w tym roku z Rosją na nielubianej przez Rosjan trawie. W spotkaniu tym Lleyton Hewitt pokonał Marata Safina i Jewgienija Kafielnikowa. Na korcie ziemnym wyniki byłyby prawdopodobnie odwrotne. Wielka nacja Francuzi nie mieli łatwej drogi do finału (przy okazji przepraszam za wczorajszą pomyłkę: Francja oczywiście wszystkie tegoroczne mecze grała u siebie, a nie na wyjeździe, jak napisałem). Francuzi najpierw pokonali w Nimes Holandię dowodzoną przez Richarda Krajicka, następnie w Pau wygrali z Brazylią z Gustavo Kuertenem a później półfinał z Belgią. Australijczycy wygrali z Zimbabwe w Harare i z USA (bez Samprasa i Agassiego) w Bostonie, a w półfinale u siebie w Brisbane pokonali Rosję. Lleyton Hewitt w tegorocznych daviscupowych zmaganiach nie przegrał jeszcze ani jednego meczu. Po stronie francuskiej bohaterem gier singlowych był także niezwyciężony Cedric Pioline, zdecydowanie pierwszoplanowa dziś postać francuskiego męskiego tenisa. Australijczycy to wielka tenisowa nacja, ale dni ich chwały to czasy dość odległe. Australijscy bohaterowie tacy jak Harry Hopman, Neale Frazer, Rod Laver, Ken Rosewall, Lew Hoad czy John Newcombe to raczej postacie z tenisowej encyklopedii, niż herosi naszych czasów. Francuzi mają sławnych przedwojennych "Muszkieterów", ale też tradycję nowszą, przede wszystkim legendarny triumf Henri Leconte'a i Guya Forgeta nad USA z Samprasem i Agassim w Lyonie w roku 1991. Wtedy rodziła się legenda Yannicka Noaha - kapitana, który potrafi natchnąć drużynę do rzeczy nadzwyczajnych. To nie było tak dawno, a dziesięć tysięcy ludzi w hali Gerland wtedy płakało. Mają też Francuzi w pamięci jeszcze świeższe zwycięstwo nad Szwecją (1996), gdy Boetsch zanim wygrał decydujący mecz, obronił trzy meczbole. Przewaga własnej publiczności obdarzonej zbiorową pamięcią o rzeczach wielkich i przyjemnych plus tradycyjny szacunek, jaki mają Francuzi dla Pucharu Davisa, powoduje, że metafizyka jest po ich stronie. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa (jednak o wiele mniej skutecznego na korcie ziemnym) i wiarę w siebie Lleytona Hewitta, który mówi, że nie boi się nikogo na żadnej nawierzchni. Pierwszy finał rozegrano w roku 1900. Stany Zjednoczone wygrały z Wyspami Brytyjskimi 3:0. O tym kto zwycięży w setnym finale przekonamy się w Nicei, chyba w niedzielę, bowiem raczej trudno przypuszczać, by mecz ten rozstrzygnął się już po sobotnim deblu. FRANCJA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1927-32, 1991, 1996; finalista w latach 1925-26, 1933 i 1982. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Holandią; II runda 3:2 z Brazylią; półfinał: 4:1 z Belgią. AUSTRALIA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1907-09, 1911, 1914, 1919, 1939. 1950-53, 1955-57, 1959-62, 1964-67, 1973, 1977, 1983, 1986; finalista: 1912, 1920, 1922-24, 1936, 1938, 1946-49, 1954, 1958, 1963, 1968, 1990, 1993. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Zimbabwe; II runda 4:1 z USA, półfinał 4:1 z Rosją. Australijczycy odmawiają poddania się kontroli dopingowej John Newcombe - kapitan reprezentacji Australii - poinformował, że nie zgadza się, by jego zawodnicy poddali się kontroli antydopingowej przeprowadzonej na zlecenie Francuskiego Ministerstwa Sportu i Młodzieży. Newcombe powiedział, że zgodziłby się na kontrolę przeprowadzaną przez Międzynarodową Federację Tenisową, organizatora Pucharu Davisa, ale nie przez "ludzi, o których nic nie wie". Kiedy Australijczycy zostali poinformowani, że kontrola jest następstwem międzyrządowego porozumienia zawartego między Francją i Australią, Newcombe stwierdził, że to trzeba sprawdzić i jeśli tak jest naprawdę, zgodzi się na kontrolę. Dwaj wylosowani Francuzi zostali skontrolowani bez przeszkód.
W najbliższy weekend będzie miał miejsce finał setnych zawodów tenisowych o Puchar Davisa (pierwsze zawody rozegrano w 1900 r.). W rozgrywkach finałowych, zarówno w singlu jak i w deblu, zagrają przeciwko sobie zawodnicy z Francji i Australii.Chciaż Francuzi są zdeterminowani żeby wygrać to Australijczycy, dla których tenis to prawie sport narodowy, mają większe szanse na zwycięstwo.
Lista nieobecności 2000 Kres życiopisania Trumna Jerzego Giedroycia opuszcza siedzibę "Kultury". Maisons-Laffitte, 21 września 2000 r. Fot. Michał Sadowski Krzysztof Masłoń Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, Andrzej Szczypiorski, ks. Józef Tischner, Andrzej Zakrzewski, Wojciech Żukrowski - od niedawna mówimy o nich w czasie przeszłym. Nie doczekali 2001 roku, nowego wieku, odeszli wraz z kończącym się stuleciem. Poprzez swoje pisarstwo, działalność w życiu publicznym, wywarli ogromny wpływ na naszą współczesność. Kultura polska będzie bez nich na pewno uboższa. Symbolicznego wymiaru nabiera ta lista nieobecności. Kończy się wiek XX, w dziejach Polski wyjątkowy. Wiek dwóch wojen światowych, z których pierwsza, w konsekwencji, przyniosła nam odzyskanie niepodległości po 150 latach niewoli, a druga znów wpędziła w niewolę na 45 lat. Na sto - trzydzieści lat wolności. Kiepska proporcja. Redaktor i kronikarz Jerzy Giedroyc żył 94 lata. W 1920 r., jako chłopiec jeszcze, wstąpił ochotniczo do wojska, do służby w łączności. II Rzeczypospolitej bronił, usiłował ją modelować - w "Buncie Młodych" i "Polityce". Było to jego państwo, które utracił w 1939 r. Nigdy już Polski nie zobaczył. Niespieszno mu było do ojczyzny zniewolonej, z tą obecną, wprawdzie wolną, nie zawsze po drodze. Do samej śmierci redagował "Kulturę", pismo, któremu zawdzięcza swój tytuł do chwały. "Kulturę", której już nazwa wskazywała na to, co mamy najcenniejszego. Kulturę właśnie. Współzałożycielem "Kultury" był Gustaw Herling-Grudziński, autor "Innego świata", pisarskiej relacji z sowieckich łagrów, uczestnik walk o Monte Cassino. To na łamach "Kultury" przez wiele lat publikował Herling swój "Dziennik pisany nocą", niezwykłą kronikę naszych czasów. W tym redaktorsko-prozatorskim tandemie przepracowali niemal całą epokę PRL, drogi ich rozeszły się już po ziszczeniu wspólnego marzenia, snu o Niepodległej. Paradoks historii czy raczej prawidłowość? W obliczu niebezpieczeństwa jednoczymy się, w warunkach wolności możemy się różnić. Pisarze i żołnierze Tylko trzy lata młodsi od Herlinga (ur. 1919) byli Kazimierz Brandys i Wojciech Żukrowski. Naprawdę jednak dzieliło ich wszystko. Dla autora "Innego świata" to, że Kazimierz Brandys swą przygodę z komunizmem przeżył dawno temu, że związał się z opozycją demokratyczną, wydawał książki poza cenzurą, a od lat 80. mieszkał w Paryżu - nie miało większego znaczenia. Nie zapomniał mu "Obywateli". Z Wojciechem Żukrowskim sytuacja wydawała się całkiem klarowna. Żył i pisał w PRL, stając się z czasem pupilem władzy. Poparł wprowadzenie przez generała Jaruzelskiego stanu wojennego. A jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Herlingowi bardziej było z nim po drodze niż z Kazimierzem Brandysem. Może sprawiło to kombatanctwo? Autor "Z kraju milczenia" też w swą pisarską drogę wybrał się w mundurze wojskowym. Wszyscy trzej: Brandys, Grudziński, Żukrowski pisali niemal do samego końca. Ich ostatnie książki (po kolei: "Przygody Robinsona", "Najkrótszy przewodnik po sobie samym", "Czarci tuzin") świadczą o nieprzemijającym talencie, zacięciu pisarskim, o wciąż czujnym wsłuchiwaniu się nie tylko w echa przeszłości, ale i w rytm spraw, którymi dziś żyja Polska, a i w siebie samych. Związek ich twórczości z historią i polityką jest widoczny aż nadto i dlatego uzasadnia pytanie: czy "Miasto niepokonane", "Inny świat", "Z kraju milczenia" musiały pozostać największymi osiągnięciami literackimi tych pisarzy? Pewnie tak, niepodobna bowiem odwrócić się od życiorysu i od swojego losu. Powstaniec i kurier Andrzej Szczypiorski należał do młodszego pokolenia twórców (ur. 1928), ale i na jego książkach zaciążyła pamięć wojny. Był powstańcem warszawskim; jak wspominał - o tym, że walczył akurat w Armii Ludowej, zadecydował przypadek, ale w skutkach przypadek znaczący. Przeciwnicy - a miał ich niemało, osiągnął bowiem sukces, przede wszystkim na niemieckojęzycznym rynku książki - zarzucali mu publicystyczność jego powieści, wytykając dziennikarskie, propagandowe początki. To on jednak pierwszy, na tak doniosłą skalę, podjął w swych książkach poważną dyskusję o stosunkach polsko-niemiecko-żydowskich. Dyskusję uwolnioną od cenzorskich zapisów i uprzedzeń, nawet w pełni zasadnych (Szczypiorski był po powstaniu więźniem kacetów). Jan Karski (Jan Kozielewski) przynależy nie tyle do świata polskiej literatury (choć napisał bardzo ciekawe książki, w tym "Tajne Państwo", na którego polską edycję musieliśmy czekać aż 55 lat), ile naszej historii najnowszej. Urodzony w 1914 r. był kurierem Podziemnego Państwa Polskiego, który przekazał aliantom prawdę o zagładzie Żydów w Polsce. Po wojnie pozostał w USA, gdzie pracował naukowo, stając się wybitnym specjalistą od teorii komunizmu. Odkryliśmy Karskiego późno - dla naszej przeszłości i teraźniejszości, ale jego postać ogromniała w ostatnich latach, w dobie upadku autorytetów, błyskawicznie. Kapłan i urzędnik W 2000 r. pożegnaliśmy ludzi, których ukształtowały doświadczenia wyniesione z największej dla Polski dwudziestowiecznej tragedii, lat wojny i okupacji - niemieckiej i sowieckiej. Ale opuszczają nas, niestety, i ci, których największym przeżyciem stały się wydarzenia dużo późniejsze, łączące się z 1980 rokiem, powstaniem "Solidarności", stanem wojennym. Tym smutniejsze są te pożegnania, bo o wiele za wczesne, uświadamiające bezsilność człowieka w walce ze śmiertelną, nieuleczalną chorobą. Odszedł ksiądz Józef Tischner (ur. 1931), filozof, kapelan "Solidarności" - tej pierwszej, z 1980 roku. Autor "Etyki Solidarności", "Nieszczęśnego daru wolności", "Polskiego młyna". Człowiek, który - używając poetyckiej metafory - wiele lat po Tytusie Chałubińskim, znów wymyślił górali, zapewniając im na długie lata uprzywilejowane miejsce w kulturze polskiej. Jego "Filozofia po góralsku" czy rozmowy "Między panem a plebanem" stawały się bestsellerami, programy telewizyjne, w których, po prostu, czytał i komentował katechizm, przyciągały miliony odbiorców. Niechętni - a miał takich, także, a może przede wszystkim w łonie Kościoła katolickiego - zarzucali mu ponowoczesność: w słowie i czynie. Tischnerowska katecheza osiągała jednak swój cel, jego słowo trafiało do poszukujących, nieprzekonanych, wątpiących. Nie jestem pewny, czy w tym wypadku w pełni zdajemy sobie sprawę z poniesionej straty. Andrzej Zakrzewski zmarł w wieku 59 lat jako wysoki urzędnik państwowy, minister kultury i dziedzictwa narodowego. Przede wszystkim był jednak człowiekiem Solidarności, tej z cudzysłowem i bez niego, bo i solidarności ludzi kultury, miłośników słowa, przyjaciół książki. Z wykształcenia historyk, autor monografii Wincentego Witosa, do polityki trafił poprzez działalność opozycyjną w latach PRL, kiedy był jednym z organizatorów konwersatorium "Doświadczenie i Przyszłość". W wolnej Polsce należał do najbliższych współpracowników Lecha Wałęsy. Mógł być świetnym kierownikiem ministerstwa, które bardziej niż inne resorty potrzebuje u swych sterów ludzi nietuzinkowych, a takich na progu XXI wieku w Polsce trzeba szukać ze świecą. Smutna lista nieobecności 2000 byłaby niepełna, gdybyśmy nie odnotowali na niej: Lothara Herbsta - poety i radiowca; Jacka Janczarskiego - satyryka, twórcy popularnych radiowych postaci Pani Elizy i Pana Sułka; Gabriela Meretika - autora "Nocy generała", książki o stanie wojennym; Jana Młodożeńca - świetnego plastyka, twórcy znakomitych okładek wielu książek; Władysława Szpilmana - autora "Pianisty", kompozytora; Tymona Terleckiego - nestora teatrologii polskiej; Zygmunta Trziszki - prozaika. Nie doczekali XXI stulecia.
Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, ks. Józef Tischner, Andrzej Zakrzewski, Wojciech Żukrowski odeszli wraz z kończącym się stuleciem.Jerzy Giedroyc redagował "Kulturę". Jej współzałożycielem był Gustaw Herling-Grudziński. Rozstali się po odzyskaniu niepodległości. Kazimierz Brandys i Wojciech Żukowski różnili się całkowicie od Herlinga, ale wszyscy trzej pozostawili po sobie książki świadczące o talencie i zaangażowaniu w sprawy Polski. Pisarz Andrzej Szczypiorski jako pierwszy poruszył temat stosunków polsko-niemiecko-żydowskich. Jan Karski, kurier Podziemnego Państwa Polskiego, przekazał aliantom prawdę o zagładzie Żydów. W 2000 roku odeszli też: ks. Józef Tischner - kapłan, filozof, Andrzej Zakrzewski, minister kultury i dziedzictwa narodowego, Lothar Herbst, Jacek Janczarski, Gabriel Meretik, Władysław Szpilman, Tymon Terlecki, Zygmunt Trziszka.
RYZYKO FINANSOWE Jak ubezpieczyć działalność przedsiębiorstwa Nie tak drogo, jak się wydaje Zabezpieczenie transakcji dokonywanych za granicą i narażających firmę na ryzyko jest takim samym posunięciem, jak ubezpieczenie samochodu, domu i rodziny - uważają przedstawiciele amerykańskiego banku Chase Manhattan. Powinny to robić firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach. Wielkość firmy nie jest ważna. Michele Maffei, szef departamentu obrotu instrumentami pochodnymi (derywaty) Chase twierdzi, że zawieranie transakcji zabezpieczających (hedging) jest znacznie tańsze, niż to może się wydawać, chociaż w niektórych przypadkach pierwszy rok jest dość drogi w obsłudze tego instrumentu finansowego. - O zabezpieczeniu transakcji finansowych trzeba myśleć jako o zobowiązaniu wobec akcjonariuszy przedsiębiorstwa. Te transakcje są zwłaszcza wskazane w sytuacji, kiedy wiadomo, że kurs waluty nie jest stabilny - podkreśla Maffei. Jak skalkulować Często zdarza się, że polska firma bierze kredyt w euro lub w dolarach i za te pieniądze finansuje bieżącą działalność. Jeśli cykl produkcyjny, na którego sfinansowanie został zużyty ten kredyt, trwa np. trzy lata, na taki właśnie okres firma powinna się zabezpieczyć. Nie ma znaczenia, że kredyt został udzielony na okres na przykład pięcioletni. Trzeba zrobić kalkulację: w jakim okresie czasu jesteśmy w stanie tak wykorzystać kredyt, żeby przyniósł dochód. Ten okres właśnie zabezpieczamy. - Zabezpieczenie transakcji finansowej ma inny charakter, niż zwykłe ubezpieczenie - ostrzega Jarosław Kochaniak, nowy szef Chase Manhattan Polska. W przypadku ubezpieczenia zawieramy umowę, płacimy składkę i nie zajmujemy się tym aż do momentu, kiedy trzeba z niego skorzystać. Zabezpieczenie transakcji finansowej jest bardziej skomplikowane, ponieważ ryzykiem zarządza się na bieżąco. Zawarcie umowy zabezpieczenia transakcji lub jej rozwiązanie jest możliwe w momencie, który jest najdogodniejszy. Drogo, ale może być drożej Zabezpieczenie transakcji finansowych nie jest tak drogie, jakby to mogło się wydawać - przekonuje Michele Maffei. - Przedsiębiorca powinien raczej zadać sobie pytanie, czy chce odczuwać wahania kursu własnej waluty w prowadzonym przez siebie biznesie - dodaje Matthew Hunt, wiceprezes rynku derywatywów Chase Manhattan. - Doskonale widać było te tendencje w roku ubiegłym, kiedy kurs złotego wahał się wielokrotnie, w efekcie doszło do deprecjacji polskiej waluty o ok. 20 proc. Wraz z nią spadły dochody przedsiębiorstw, które eksportowały i korzystały z zagranicznego finansowania. Prognozy dotyczące polskiej waluty wskazują, że i w przyszłości jej kurs będzie podlegał wahaniom. Firmy zaciągające kredyty za granicą odczuły to boleśnie, a stan ich finansów był bardziej uzależniony od deprecjacji złotego, niż od sytuacji rynkowej. Dlatego w wielu przypadkach finansowe wyniki polskich firm były znacznie gorsze, niż wyniki gospodarki, jako całości. - Koszt transakcji zabezpieczających jest wysoki w pierwszym roku - mówi Matthew Hunt. Ale jeśli spojrzymy na deprecjację złotego w ubiegłym roku, okazuje się, że koszt ubezpieczenia finansów był znacznie niższy. Z tej formy zabezpieczenia powinny korzystać firmy, które mają znaczną część dochodów w walutach zagranicznych albo zobowiązania zagraniczne. Nie jest ważna wielkość przedsiębiorstwa, ale procent transakcji finansowych dokonywanych w walutach obcych. - Na przykład jeśli firma jest niewielka, powiedzmy ma trzech wspólników, ale 90 proc. jej transakcji jest dokonywana w walutach obcych i oczekuje się znacznego wzmocnienia kursu złotego, jej właściciele powinni zastanowić się na zabezpieczeniem transakcji finansowych przed ryzykiem walutowym. Dotyczy to także takich transakcji, kiedy surowiec do produkcji jest importowany, a produkt końcowy jest sprzedawany na miejscowym rynku i w miejscowej walucie. Trzeba więc będzie sprzedać złotego, kupić np. euro i kupić surowiec. W efekcie firma jest wystawiona na ryzyko nie tylko możliwej zwyżki cen surowca, ale i aprecjacji waluty, w której surowiec będzie kupować. To ryzyko dotyczy także firm telekomunikacyjnych, które są znaczącymi importerami sprzętu, finansują swoją działalność w walutach obcych, a sprzedają usługi w złotych. Bolesne skutki O skutkach braku zabezpieczenia od ryzyka finansowego boleśnie przekonali się przedsiębiorcy w Ameryce Łacińskiej i Azji dwa lata temu. Przekonani, że ich waluta pozostanie silna, tak jak to było przez wiele lat, zapożyczali się za granicą, bo oprocentowanie było korzystniejsze. Tymczasem kryzys finansowy w Azji pokazał, że nawet najstabilniejsze waluty - takie jak malezyjski ringgit, tajlandzki baht oraz koreański won - zostały zdewaluowane, a koszty zagranicznego finansowania stały się ogromne, dla wielu firm nie do udźwignięcia. To był prawdziwy szok, ponieważ korzystanie z zagranicznych kredytów było znacznie prostsze, niż w przypadku banków miejscowych. Podobnie było w przypadku Brazylii, gdzie w styczniu 1999 roku doszło do 75-proc. dewaluacji. - To wcale nie oznacza, że do podobnej sytuacji może dojść w Polsce - uspokaja Maffei - ale wprowadzenie kursu płynnego zawsze stwarza ryzyko tak deprecjacji, jak i aprecjacji. To zresztą dotyczy nie tylko możliwych wahań kursu złotego, ale także powiązania złotego z innymi znaczącymi walutami. Dlatego trzeba pomyśleć o zabezpieczeniu się przed ryzykiem. Głównymi czynnikami decydującymi o powodzeniu transakcji zabezpieczających są przede wszystkim całkowita przejrzystość transakcji dla klienta w trakcie jej przygotowywania oraz pełna dyskrecja w trakcie realizacji, tzn. sprzedaży na rynku - mówi Jarosław Kochaniak. Każda informacja o przeprowadzanej transakcji może mieć nie tylko negatywny wpływ na uzyskaną cenę, ale również doprowadzić do konieczności całkowitego wycofania transakcji z rynku - dodaje. Kogo każe rynek Nie wystarczy dobrze znać własny rynek, trzeba orientować się w tendencjach rynkowych na świecie, które mogą mieć wpływ na działalność naszej firmy - twierdzą eksperci Chase. Widzieliśmy doskonale to podczas kryzysu rosyjskiego. Polska wówczas była krajem o stabilnej sytuacji finansowej, ale była jednocześnie tzw. wschodzącym rynkiem. Kiedy inwestorzy nie byli w stanie wycofać pieniędzy z Rosji, wycofywali je z innych wschodzących rynków tam, gdzie to było możliwe - a więc w Polsce, Czechach, na Węgrzech i w RPA. W efekcie jednym z krajów, którego waluta ucierpiała najbardziej, była Republika Południowej Afryki i rand, który z Rosją nie miał nic wspólnego. Biznesmeni w RPA początkowo nie byli w stanie zrozumieć tej sytuacji: jak to mówili - mamy niską inflację, dobre perspektywy, a waluta została tak zdewaluowana. - Często zdarza się, że najbardziej cierpią te rynki, które są w najlepszej kondycji. Inwestorzy mają tendencję do likwidowania pozycji tam, gdzie mogą najwięcej zarobić. W ten sposób pokrywają straty tam, gdzie sytuacja jest najgorsza. Danuta Walewska - Według "Risk Magazine", Chase zajmuje od 1994 roku pierwsze miejsce w organizowaniu transakcji zabezpieczających ryzyko zmian stóp procentowych, a od roku 1997 - w transakcjach zabezpieczających ryzyko walutowe. W Polsce i innych krajach regionu jest największym organizatorem i dealerem transakcji swapowych (wymiany) na rynku złotowym, w obrocie instrumentami pochodnymi dotyczącymi surowców i kursów walutowych.
Firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach, powinny zabezpieczać transakcje finansowe dokonywane za granicą. Wielkość firmy nie jest ważna. Zawieranie transakcji zabezpieczających jest wskazane zwłaszcza w sytuacji, kiedy wiadomo, że kurs waluty nie jest stabilny. Obsługa tego instrumentu finansowego jest znacznie tańsza, niż to może się wydawać.
SĄDY U INNYCH Jak jest w Szwecji Od powszechnych do specjalnych MAREK ANTONI NOWICKI W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej. Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. Jurysdykcja ogólna System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, podczas gdy w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. W sprawach karnych sąd orzekający składa się z sędziego zawodowego i ławników - pięciu w sprawach o poważne przestępstwa i trzech w pozostałych. Jeśli oskarżenie dotyczy przestępstw gospodarczych, można dokooptować do składu biegłego z zakresu finansów. W sprawach rodzinnych w składzie, poza sędzią, jest trzech ławników. W innych procesach cywilnych, głównie majątkowych, sąd orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych. Taka jest zasada, natomiast wiele spraw karnych o drobne przestępstwa może rozpatrywać jeden sędzia. Spór cywilny może być rozstrzygnięty przez jednego sędziego bez ławników, jeśli strony się na to zgodzą lub jeśli sąd uzna, iż sprawa nie nastręcza trudności. W praktyce dzieje się tak w większości spraw rodzinnych i majątkowych. Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Jeśli sąd rejonowy orzekał w składzie jednego sędziego i dwóch ławników, sąd apelacyjny składa się z trzech sędziów zawodowych i dwóch ławników. Jeśli sprawa w I instancji była rozpatrywana bez ławników, apelacją zajmuje się trzyosobowy skład zawodowy. Przy trzech sędziach w I instancji w apelacji jest ich czterech. Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Decyzję w tej kwestii podejmuje wyznaczony sędzia SN. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji. Rozpatrywanie sprawy przez SN może być ograniczone do jej części lub konkretnego zagadnienia. W niektórych sprawach zgoda nie jest wymagana. Dotyczy to np. spraw wnoszonych przez prokuratora. SN rozpatruje sprawy zwykle w składzie pięcioosobowym. Ma prawo zajmować się kwestiami faktycznymi i prawnymi. Jeśli izba uzna, iż istnieją podstawy do zmiany dotychczasowego orzecznictwa, przekazuje sprawę na plenarne posiedzenie SN w pełnym składzie lub co najmniej 12-osobowym. Powszechne administracyjne Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. Przepisy wyraźnie wymieniają decyzje, które mogą być w ten sposób zaskarżone. Wynika z tego, że właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji. W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. Badanie to, tzw. kontrola legalności, może zakończyć się uchyleniem decyzji. Sąd nie może jednak zastąpić jej własną decyzją. Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Odwołanie służy do sądu administracyjnego, który orzeka nie tylko o zgodności z prawem, ale również o słuszności kwestionowanej decyzji. Orzeczenie może w tym wypadku zastąpić decyzję organu administracji. Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Sąd administracyjny ogranicza się w takich sprawach do zbadania zgodności decyzji z prawem. Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Większość spraw rozpoznają w składzie: jeden sędzia zawodowy i trzech ławników. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Zajmują się one głównie rozpatrywaniem apelacji, ale działają również jako sądy I instancji w sprawach odwołań od decyzji administracyjnych, np. dotyczących zezwoleń na budowę, opieki zdrowotnej oraz kontroli publicznej nad wykonywaniem praktyki lekarskiej, a także decyzji władz o odmowie udostępnienia dokumentu publicznego. Dotyczy to również spraw, w których wchodzi w grę ocena zgodności z prawem decyzji podjętych przez władze lokalne. Administracyjne sądy apelacyjne orzekają w składzie trzech sędziów zawodowych, wyjątkowo, np. w sprawach dotyczących objęcia dziecka opieką publiczną, w składach orzekających są również ławnicy. Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Dwie trzecie z nich musi posiadać wykształcenie prawnicze. Orzeka w składach pięcioosobowych lub większych. Na tle prawa pracy Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy. Sąd Pracy, powstały w 1929 r., rozpatruje spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, łącznie ze sprawami związanymi z interpretacją i stosowaniem układów zbiorowych. Większość spraw tego rodzaju rozpatruje Sąd Pracy, orzekający w pierwszej i ostatniej instancji. Niekiedy orzeka najpierw sąd rejonowy, a ewentualnie potem, w razie odwołania, sprawą zajmuje się Sąd Pracy. Orzeka on w składzie siedmioosobowym. Dwaj członkowie składu są powoływani z rekomendacji organizacji pracodawców, dwaj inni - organizacji pracowników. Zwykle nie mają przygotowania prawniczego. Spośród trzech pozostałych dwaj muszą mieć doświadczenie zawodowego sędziego. Trzecia osoba nie musi być prawnikiem, ma natomiast obowiązek posiadania specjalnej wiedzy na temat warunków na rynku pracy. Do spraw rynku Sąd ds. Rynku utworzono w 1971 r. Rozpatruje sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych. Orzeka w składzie pięcioosobowym. Przewodniczący musi być sędzią, natomiast pozostali członkowie nie muszą mieć przygotowania prawniczego; mają reprezentować interesy biznesu, konsumentów i pracowników. Czynsze najmu i dzierżawne W celu rozpatrywania sporów dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych powołano do życia 12 sądów ds. czynszów najmu i drugie tyle ds. czynszów dzierżawnych. Nie są to sądy specjalne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale niezależne organa pełniące funkcje sądownicze. W wielu sprawach jedynym ich zadaniem jest mediacja między stronami. Kiedy indziej działają jak komisje arbitrażowe, a nawet, od czasu do czasu, jak zwykłe sądy. Składają się z przewodniczącego - prawnika i dwu osób reprezentujących interesy wchodzące w grę w danej sprawie. Wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu jest Sąd ds. Mieszkaniowych, stanowiący obecnie specjalny wydział sądu apelacyjnego. Orzeka w składach siedmioosobowych. Trzej sędziowie muszą mieć przygotowanie prawnicze, a zadaniem czterech pozostałych jest reprezentowanie interesów najemców i właścicieli mieszkań. Niekiedy dopuszczalny jest skład czteroosobowy: dwaj prawnicy i dwaj reprezentanci interesów stron. Czasami jednego z prawników zastępuje ekspert w dziedzinie ważnej ze względu na przedmiot sprawy. Ubezpieczenie społeczne Kwestie związane z ubezpieczeniem społecznym, np. świadczeniami chorobowymi, badają najpierw organa administracji, tzw. urzędy ubezpieczeń społecznych. Sprawy te do 1991 r. rozpatrywały specjalne sądy ubezpieczeń, później jednak większość z nich przekazano do powszechnych sądów administracyjnych. W pierwszej instancji właściwy jest więc okręgowy sąd administracyjny z prawem odwołania się do apelacyjnego sądu administracyjnego. Specjalny patentowy Sądem specjalnym jest Odwoławczy Sąd Patentowy, który rozpatruje sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Apelacja od orzeczeń tych sądów przysługuje do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów. Ziemskie i wodne Dwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich rozpatrujących spory związane z gospodarka gruntami i ochroną środowiska. Odwołanie służy do sądu apelacyjnego. Sześć sądów wodnych zajmuje się sprawami na tle prawa o eksploatacji wody w rzekach i jeziorach. Jeden z sądów apelacyjnych, w Svea, służy jako Naczelny Sąd Wodny. Siedem sądów rejonowych jest właściwych w sporach morskich rozpatrywanych jak zwykłe sprawy cywilne. Wolność prasy Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. Jeśli odpowiedź jest przecząca, werdykt przysięgłych jest ostateczny. Gdyby jednak przysięgli dopatrzyli się naruszenia prawa karnego, o winie muszą orzec trzej sędziowie zawodowi. Apelacja od tego orzeczenia przysługuje na zasadach ogólnych. W Sztokholmie Sąd Rejonowy w Sztokholmie ma wyłączną jurysdykcję w niektórych rodzajach spraw patentowych. Urząd Patentowy i Odwoławczy Sąd Patentowy badają zagadnienia związane z przyznaniem patentu, natomiast ten sąd zajmuje się sporami na tle naruszeń lub unieważnienia patentu. Orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych i trzech ekspertów powoływanych do każdej konkretnej sprawy w zależności od dziedziny, która jest w niej istotna. Eksperci biorą również udział w orzekaniu w instancji apelacyjnej i w SN. Jeszcze arbitrażowe W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Strony mają pewien wpływ na skład orzekający i ostateczny charakter orzeczenia. Procedura jest tańsza i szybsza. Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. Orzeczenie nie jest prawnie wykonalne, jednak w praktyce strony dobrowolnie podporządkowują się wnioskom z niego wynikającym. Jeśli do tego nie dojdzie, każda ze stron może wszcząć postępowanie przed sądem powszechnym. Trochę statystyki W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej. Liczba spraw w sądach rejonowych wyniosła w 1996 r. 140.940 (spadek w stosunku do rekordowego 1993 r. o ponad 35 tys.), w apelacyjnych - 25.656 (niewielki stopniowy spadek) i w SN - 5823 (w ciągu ostatnich trzech lat utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie). 516 sędziów orzekało w powszechnych sądach administracyjnych (na jednego sędziego 1,6 etatu obsługi). Okręgowe sądy administracyjne zarejestrowały w tym samym okresie 112.190 spraw (o 23 tys. mniej niż w 1993 r.), apelacyjne - 27.579 (o 7,5 tys. mniej niż w 1993 r.), Naczelny Sąd Administracyjny - 7973 (liczba ciągle rośnie). Coraz mniej spraw trafia do sądów ds. czynszów najmu i dzierżawy. W stosunku do 1993 r. ich liczba obniżyła się bardzo wyraźnie.
W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne. Wiele spraw załatwiają też sądy arbitrażowe. Działa również Państwowa Komisja Skarg Konsumenckich. W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc.
WOJNA KIBICÓW Policja zidentyfikowała siedmiu walczących Czy kibice obalą struktury państwa Po drobiazgowym przeanalizowaniu taśm z nagraną przez dwie policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Prokuratura postawi im konkretne zarzuty. Taśmy przesłano do komend rejonowych w kraju. Trwa ustalanie dalszych nazwisk. Policja, nie angażując się w walki w Spodku, wybrała mniejsze zło, tłumaczył katowicki komendant Jan Michna. Wypierając z trybun kibiców, można było doprowadzić do tragedii. Podczas regularnej bitwy, do jakiej doszło, przypomnijmy, w katowickim Spodku 17 stycznia podczas IV Halowego Turnieju PIłkarskiego, poturbowanych zostało około stu osób. Część opatrywano na miejscu, na płycie boiska, a ponad pięćdziesięciu kibiców odwieziono na pogotowie i do dyżurującego szpitala. W szpitalach pozostawiono sześciu kibiców z obrażeniami głowy i klatki piersiowej. Policja usiłuje obecnie ustalić prowodyrów bitwy i najbardziej aktywnych w walkach. Po żmudnym analizowaniu kolejnych klatek z taśm nagranych prze policję do tej pory udało się zidentyfikować siedmiu walczących osobników. Na piątkowej konferencji prasowej pokazano dziennikarzom fragmenty filmów. Nie pokazują one wprawdzie całości walk, lecz widać, że filmujący prowadzili kamery za bardziej aktywnymi kibicami. Filmowano na przykład kibica w czarnej kurtce, wyjątkowo zawzięcie atakującego kawałkiem drewna. Innego, który rzuca wyrwanym właśnie oparciem krzesła. W kadrach często powtarzają się młodzi ludzie wymierzający ciosy klamrami pasków od spodni. Często próbowali zasłonić część twarzy szalikami, lecz opadały im w ferworze walki, dlatego ich rozpoznanie nie sprawia trudności. Wśród walczących widać też kibiców wyraźnie przerażonych tym, co dzieje się wokół. Na pytanie "Rz", czy trudno będzie ustalić, kto broni się, a kto atakuje, prokurator wojewódzki Piotr Gojny powiedział, że w tego typu zbiorowych i anonimowych ze swej natury zdarzeniach zadaniem prokuratury jest właśnie ustalenie konkretnej winy i konkretnej osoby. "Wszystko to trzeba przełożyć na materiał procesowy, a ostatecznie oceni go sąd". Prokuratura powołała biegłego z laboratorium kryminalistyki, który wykonuje kopie taśm, robi powiększenia uczestników walk dla łatwiejszego ich identyfikowania. Prokurator przewiduje, że sprawcom, którzy zostaną zidentyfikowani, postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5, który mówi o przestępstwie spowodowanym w sposób umyślny, sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. "To, co stało się w Spodku, wyczerpuje znamiona takiego czynu", powiedział prokurator. Czyn taki zagrożony jest stosunkowo wysoką karą - od dwóch do dziesięciu lat. Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego o udziale w bójce lub pobiciu doprowadzającym do bezpośredniego zagrożenia życia (kara do trzech lat, a jeśli następstwem są ciężkie obrażenia - do ośmiu lat). Ponieważ kibice wyrywali krzesła, barierki i tłukli szyby, zastosowany także będzie art. 220 k.k. traktujący o przestępstwach przeciwko mieniu. Na pytania dziennikarzy, dlaczego policja nie wkroczyła bardziej zdecydowanie do walki, komendant Jan Michna odparł, że wybrała mniejsza zło. Gdyby policjanci starali się wyprzeć kibiców z walczących sektorów, istniała realna groźba, że doszłoby do tragedii, dowodził. Walki toczyły się m.in. w najwyższych sektorach, kibice spadaliby z wysokości 30 metrów, jaka dzieliła ich od płyty. W czasie walk wielu z nich usiłowało schodzić tą drogą. Policja zabezpieczała Spodek na zewnątrz, bo takie było jej zadanie. Do Spodka miała wejść na wyraźną prośbę organizatora, co też się stało. Dziennikarze nie uzyskali natomiast zdecydowanej odpowiedzi na pytanie, czy za sprowadzenie powszechnego niebezpieczeństwa odpowiadać także będą organizatorzy imprezy i firma ochroniarska. Prokurator nie wykluczył jednak takiej możliwości. Wydarzenia te dowodzą, że kibice wydali wojnę państwu, dlatego państwo powinno na to odpowiedzieć stanowczo i zdecydowanie, twierdził Marek Kempski, wojewoda katowicki. Wydarzenia w Spodku traktuje bardzo poważnie, a do rozwiązania problemu zamierza podejść "modelowo". Chodzi o szersze potraktowanie problemu, nie tylko jako zwykłego aktu przemocy, ale poważnego zjawiska socjologicznego. Winę za ten stan ponoszą, zdaniem Kempskiego, także rodzice dzieci pozostawianych bez opieki. Sposobów unikania wojen między kibicami i przemocy na stadionach uczyć się będziemy w Anglii, gdzie w najbliższym czasie wybiera się wojewoda wraz ze specjalistami. W tej dziedzinie "państwo jest w defensywie - powiedział Marek Kempski - powinniśmy wydać zdecydowaną wojnę przestępczości. Może się zdarzyć, że nie grupy społeczne, a kibice obalą struktury państwa". Problem jest tym bardziej istotny, że w tym roku w katowickim Spodku odbywać się będzie światowa liga siatkówki, chodzi więc o to, aby w świat nie poszedł obraz taki, jak po turnieju piłkarskim. Barbara Cieszewska Dialog z kibicami Jak walczyć z przestępczością Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo, nie tylko policja - powiedział Janusz Tomaszewski, minister spraw wewnętrznych i administracji, na II Ogólnokrajowej Konferencji Bezpieczeństwa Publicznego, jaka odbyła się w piątek w podwarszawskim Wołominie. Komendant główny policji zapowiedział na niej utworzenie specjalnego zespołu do dialogu z kibicami. Zapytany, jak się czuje w miejscu kojarzonym przede wszystkim z przestępczością zorganizowaną, wicepremier Tomaszewski powiedział, że czasy rządów gangów na tym terenie należą już do przeszłości. Potwierdził to podinspektor Kazimierz Winiecki, szef miejscowej policji. Jak dowiedzieliśmy się od niego, w rejonie Wołomina notuje się największy spadek przestępczości i największy wzrost wykrywalności w województwie stołecznym. Zdaniem Winieckiego efekty te są skutkiem przede wszystkim współpracy z lokalną społecznością. - To dzięki informacjom od ludzi możemy być tam, gdzie naprawdę jesteśmy potrzebni - mówi wołomiński komendant. Jak uważa profesor Lech Falandysz, lepszy kontakt ze społeczeństwem mogą zapewnić policji dzielnicowi. - Muszą to być ludzie miejscowi, doskonale znający teren i jego mieszkańców - uważa Falandysz. Jego zdaniem powinno się ich odciążyć od czasochłonnej pracy papierkowej. Wołomińscy dzielnicowi mają ściśle sprecyzowany rozkład dnia: sześć godzin w terenie - między ludźmi, dwie godziny za biurkiem. Minister Tomaszewski zaznaczył, że tylko współpraca z obywatelami może zagwarantować bezpieczeństwo. Namawiał, by ludzie, którzy widzą, że ktoś łamie prawo, powiadamiali o tym policję. Wicepremier zapowiedział zmiany kadrowe w policji. Jak dowiedzieliśmy się od nadinspektora Marka Papały, komendanta głównego, rozpocznie je nowy system naboru i szkolenia. Poseł Jan Maria Rokita (AWS), ustosunkowując się do planowanych zmian administracyjnych, powiedział, iż policja powinna być w znacznej mierze podporządkowana wojewodom. Sytuacja, w której policja sama wyznacza sobie zadania, realizuje je i sama się z nich rozlicza, jest zła - mówił. Zdaniem Rokity powinien zostać utworzony nowy pion, który zająłby się sprawami lokalnymi. Zapytany o ostatnie burdy w Słupsku i Katowicach, komendant główny policji zapowiedział utworzenie zespołu do dialogu z kibicami. W połowie lutego ma się odbyć pierwsze spotkanie funkcjonariuszy z liderami szalikowców. Chcemy w ten sposób wprowadzić w życie starą zasadę: poznam cię, to polubię - powiedział Papała. wik
W katowickim Spodku podczas turnieju piłkarskiego doszło do regularnej bitwy, w której poturbowane zostało około stu osób. Policja nie zaangażowała się wtedy w bójkę, nie chcąc doprowadzać do jeszcze większej tragedii. Teraz stara się uchwycić głównych prowodyrów akcji. Komendant główny policji zapowiedział zaś utworzenie specjalnego zespołu do dialogu z kibicami.
Afera w PZU SA - Zakład płacił za nieruchomości nawet kilkanaście razy za dużo - Miliony wypływały z firmy Ziemię drogo kupię Nabycie tej działki w Bydgoszczy w czerwcu 2000 roku, to jeden z najbardziej podejrzanych zakupów nieruchomości, dokonanych przez PZU. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej FOT. BERTOLD KITTEL BERTOLD KITTEL Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Wyłudzenie pieniędzy z PZU było ogromnym przedsięwzięciem. Przeprowadziła je dobrze zorganizowana grupa, która dla zatarcia śladów przerzucała pieniądze przez konta nieistniejących firm, podstawionych ludzi, za pomocą fałszywych dokumentów. Tylko na jednej transakcji zakupu ziemi w Bydgoszczy PZU stracił dwa miliony złotych. Niekorzystny zakup był jedną z ostatnich decyzji zarządu PZU, związanego z zawieszonym w tamtym czasie prezesem Władysławem Jamrożym. Przez kilka ostatnich lat PZU SA skupował działki w większych polskich miastach. Mają na nich stanąć centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Transakcji, w imieniu PZU SA, dokonywała spółka zależna - PZU Development. Jej pracownicy otrzymywali bardzo szerokie pełnomocnictwa. Dziś tymi zakupami interesuje się prokuratura, okazało się bowiem, że PZU słono przepłacał za nieruchomości - w Lublinie, Nowym Sączu czy Kielcach firma przepłaciła od dwóch do 13,5 raza. Tajemniczy interes Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup dużej działki w Bydgoszczy, do którego doszło w czerwcu 2000 roku. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej. Motel w Ogonkach. To tu, według Wojciecha Łukaszka przekazano pieniądze. Choć motel leży przy ruchliwej trasie, tuż nad jeziorem, gdzie kręci się mnóstwo ludzi, nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU FOT. BERTOLD KITTEL - Cena działki wynosiła 3,7 miliona złotych - poinformował "Rz" Adam Taukert, rzecznik prasowy PZU SA. Nie chciał wyjaśnić, skąd się wzięła różnica. - Tę sprawę, z doniesienia Ministerstwa Skarbu, bada prokuratura. Dlatego nie będę się wypowiadał. W PZU nie pracuje już żadna z osób odpowiedzialnych za zakup działki w Bydgoszczy. Działka wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych, na której ma stanąć centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy, leży prawie w centrum miasta. Jednak, chociaż miejsce jest atrakcyjne, do działki jest nie najlepszy dojazd - wąska uliczka między myjnią samochodową i ogrodzonym, zapuszczonym ogrodem. Właścicielem działki był znany w Bydgoszczy handlarz złotem Włodzimierz Bogucki. Zastajemy go w jego sklepie z biżuterią. Jest niewysokim, szpakowatym mężczyzną. Twierdzi, że zawarł transakcję zgodnie z prawem, więc nie boi się kłopotów. Doradzali mu najlepsi prawnicy. Odprowadził podatek, a pieniądze zainwestował już w nowy interes. Nie chce mówić o szczegółach: cenie, pośrednikach. Nie wiedziałem, że chodzi o PZU Z naszych ustaleń wynika, że w sprzedaży bydgoskiej działki wzięło udział kilkanaście osób, a sama transakcja była poważnym przestępczym przedsięwzięciem, w wyniku którego z PZU SA wyprowadzono dwa miliony złotych. Agenci nieruchomości z Bydgoszczy z zaskoczeniem przyjęli wiadomość o transakcji. Osiem największych firm pośrednictwa w Bydgoszczy jest bowiem połączonych siecią komputerową i wymienia się informacjami. - Wiedzielibyśmy, gdyby któreś z bydgoskich biur sprzedało działkę - mówi jeden z naszych rozmówców. - Uznaliśmy, że sprzedawca znalazł kupca prywatnie. Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka z Włocławka, której prezesem jest Grażyna Bończewska. "Rz" ustaliła, że jej firma powstała kilka tygodni przed transakcją. Dziwne jest też to, iż sprzedaży ziemi w Bydgoszczy dokonała firma z odległego o 100 kilometrów Włocławka. Udało nam się dotrzeć do Wojciecha Łukaszka - jednego z uczestników tej operacji, który w szczegółach wyjaśnił nam kulisy transakcji. - Jestem załamany, pół godziny temu z mojego domu wyjechali panowie z Centralnego Biura Śledczego - mówi. - Czterech facetów z bronią u pasa, dzieci się przestraszyły. Zabrali z domu dokumenty, notatniki. Przysięgam, że dopiero teraz dowiedziałem się, iż chodzi o aferę w PZU. Oglądałem w telewizji, jak zatrzymywali Wieczerzaka i ani przez myśl mi nie przeszło, że jestem zamieszany w podobną aferę. A teraz grozi mi zarzut o pomoc w praniu pieniędzy. Łukaszek to z wyglądu czterdziestokilkuletni mężczyzna. Mieszka w zadbanym domu położonym pod lasem w miejscowości Pozezdrze (powiat giżycki). Mówi z lekkim śląskim akcentem, ale jak sam twierdzi, choć pochodzi ze Śląska, długo mieszkał w Przemyślu i na Ukrainie. Od lat robi interesy, dlatego ma rozległe kontakty w całym kraju. - W marcu zeszłego roku zadzwoniła do mnie z Włocławka Grażyna Bończewska. Znam ją, prowadzi pośrednictwo nieruchomości, w przeszłości razem robiliśmy interesy - mówi Łukaszek. - Poprosiła, żebym pomógł jej znaleźć jakieś inne biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami. Łukaszek skontaktował się ze swoim dawnym znajomym Adamem Pasikowskim i poprosił o znalezienie jakiegoś biura. - Umówiłem go z Bończewską. Przyjechali, usiedli, podpisali jakieś umowy - opowiada. Zapewnia, że nie wiedział, o jakie umowy chodziło. Według Łukaszka, Bończewskiej towarzyszył niejaki Piotr Borkowski - tajemniczy mężczyzna z Warszawy, zdaniem Łukaszka szczupły, ok. czterdziestoletni. - Poznałem go kilka lat temu, pracował wtedy w biurze prowadzącym procesy upadłościowe. Miał biuro w biurowcu PKS przy Dworcu Zachodnim w Warszawie - mówi. Do niedawna Borkowskiego można było spotkać w biurze eleganckiej spółdzielni mieszkaniowej w centrum stolicy. - On tu przychodził towarzysko, nigdy nie pełnił żadnej funkcji - dowiedzieliśmy się w biurze. Mazurski trop Zaproszony przez Łukaszka Pasikowski przywiózł fałszywe, jak się później okazało, umowy, zgodnie z którymi nieistniejąca firma niejakiego Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa pod Przemyślem zleca Bończewskiej znalezienie działki pod planowane centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy. W tym samym czasie, wiosną 2000 roku, Bończewska dogadała się z Boguckim - handlarzem złotem z Bydgoszczy, tym, który od dłuższego czasu bezskutecznie szukał kupca na działkę. Ustalili, że w zamian za ustaloną prowizję Bończewska znajdzie kupca na jego działkę. Tym samym właścicielka biura istniejącego od kilku tygodni stała się zarazem przedstawicielem kupującego i sprzedającego. Od obu dostała też zwyczajową prowizję. 16 czerwca 2000 r. zarząd PZU SA w Warszawie pod przewodnictwem Jacka Berdyna akceptuje warunki transakcji. Berdyn, uważany za lojalnego i oddanego współpracownika Władysława Jamrożego, jest p.o. prezesem - w miejsce zawieszonego pod koniec stycznia 2000 roku Jamrożego. Kilkanaście dni po zaakceptowaniu bydgoskiej transakcji, 29 czerwca, rada nadzorcza odwołała zarząd - z innych powodów. Jamroży twierdzi dziś, że nie słyszał o bydgoskiej transakcji. - Byłem wtedy zawieszony i nie podejmowałem żadnych decyzji - mówi. Z Jackiem Berdynem nie sposób się skontaktować, bo nikt w PZU nie wie, gdzie teraz pracuje. 28 czerwca zeszłego roku - czyli dzień przed odwołaniem zarządu - odbyło się spotkanie w biurze notarialnym. Zjawił się Bogucki (handlarz złotem, właściciel działki), Bończewska (pośredniczka w sprzedaży nieruchomości) i Piotr Kudlak - ekspert ds. marketingu w PZU Development, wyposażony w pełnomocnictwo podpisane przez wiceprezesa PZU SA Jacka Berdyna i członka zarządu PZU Jacka Mejznera. Kudlak nie pracuje już w PZU Development. Nie zastaliśmy go także w domu na warszawskim Targówku, w którym jest zameldowany. Z aktu notarialnego wynika, że PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika też, że na konto sprzedających trafiło z tego zaledwie 1,6 miliona złotych. 2,025 miliona zł przelano na konto firmy Grażyny Bończewskiej, a 75 tysięcy zostało u notariusza jako depozyt. Miał on być wypłacony Bończewskiej po eksmitowaniu ostatnich lokatorów zamieszkujących ruderę na działce. Jak wyprać dwa miliony Tego samego dnia, czyli 28 czerwca 2000, Bończewska przelewa dwa miliony złotych z konta swojej spółki do oddziału PBK w Giżycku na konto firmy żony Łukaszka. Uzasadnieniem przelewu są rzekome "koszty związane z pozyskaniem tej nieruchomości", poniesione na rzecz firmy Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa. Z faktury nie wynika, jakie to koszty, mimo że przekroczyły one wartość ziemi. I dlaczego pieniądze poszły do Giżycka na konto firmy żony Łukaszka, skoro firma Haszczakiewicza jest spod Przemyśla, czyli drugiego końca Polski? Kulisy operacji finansowych, do których doszło po transakcji, wyjaśnia Wojciech Łukaszek. - Kilka tygodni po spotkaniu w moim domu Bończewska znowu poprosiła mnie o pomoc. Powiedziała, że ma przelać na konto firmy Haszczakiewicza dwa miliony złotych, ale nie ma do niego zaufania i woli, żeby pieniądze poleżały na moim koncie - mówi Łukaszek. - Oj, ale byłem głupi, że się zgodziłem! Łukaszek wykorzystał do tej operacji konto firmy swojej żony. Firma miała siedzibę w Rynie, a konto w banku w niedalekim Giżycku. - Żona wtedy wyjechała za granicę, a ponieważ firmę likwidowaliśmy i były jakieś rozliczenia, więc w zaufaniu zostawiła mi podpisane czeki - mówi. - Kiedy dwa miliony wpłynęły na konto po prostu wypełniłem czek i podjąłem pieniądze. Dwa miliony wpłynęły na konto 28 lub 29 czerwca zeszłego roku. - Nie od razu je wypłaciłem, bank potrzebował kilku dni na zebranie takiej kwoty. Na początku lipca pojechałem do banku, zapakowałem pieniądze do skórzanego nesesera i pojechałem z Giżycka w kierunku Węgorzewa - opowiada. Po dwa miliony przyjechała pośredniczka z Włocławka Grażyna Bończewska w towarzystwie Piotra Borkowskiego. - Przyjechali ciemnym passatem Borkowskiego. Czekali na mnie w motelu w Ogonkach, to jest kilka kilometrów od mojego domu w kierunku Węgorzewa. Przekazałem im pieniądze w tym motelu - mówi. Borkowski to najbardziej tajemnicza postać w całej operacji. - Nie mam wątpliwości, że za całą tą operacją stał Borkowski. Pojawił się już podczas spotkania w moim domu. Potem to jemu wręczyłem neseser z dwoma milionami - twierdzi Łukaszek. - Znałem go wcześniej niż Bończewską, dzięki niemu ją poznałem. Słabe punkty planu Uczestnicy konspiracyjnego spotkania w motelu w Ogonkach mogli czuć się bezkarnie. Pieniądze zatoczyły duże koło, na wszystko były podkładki, nikt nie czuł się oszukany. Niczyich podejrzeń nie wzbudziło też spotkanie w motelu - leży nad samym jeziorem, przy ruchliwej turystycznej trasie, kręci się mnóstwo ludzi. Nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU. A jednak nie powinni spać spokojnie, okazało się bowiem, że popełnili błąd. W czasie kontroli Urzędu Kontroli Skarbowej okazało się, że umowa i faktura firmy Haszczakiewicza z Drohojowa są fałszywe. Firma od pewnego czasu jest wyrejestrowana, a pod jej adresem znajduje się zakład usług budowlanych, którego właściciel nie ma nic wspólnego z Haszczakiewiczem. - Jakiś miesiąc temu zadzwoniła do mnie z Włocławka Bończewska z karczemną awanturą, że ma przeze mnie kłopoty, że urząd skarbowy ją będzie ścigał. W czasie kontroli okazało się że firma Haszczakiewicza (ta, której faktury były podkładką do wyprowadzenia pieniędzy) od dawna nie istnieje, a faktura i umowa są nieważne - mówi Łukaszek. - Ale co jej miałem powiedzieć? Przecież ja tego Haszczakiewicza nie znałem, to był człowiek Pasikowskiego. A poza tym on się nawet nigdzie nie pojawił, Pasikowski miał przecież tylko podpisane przez tamtego dokumenty. Łukaszek jest roztrzęsiony. Udostępnił konto firmy żony bez jej wiedzy. - Dowiedziała się o wszystkim od policjantów z CBŚ. Jak przyjechali przed piątą, byłem w Giżycku i ściągnęli mnie przez komórkę. Żona chce się ze mną rozwieść, straciła do mnie zaufanie. Po co mi to było? - żali się. Przysięga, że to jedyna taka transakcja, w której wziął udział. Utrzymuje, że nic z niej nie miał. - OSOBY WYSTĘPUJĄCE W TEKŚCIE: 1. Piotr Borkowski - zdaniem Łukaszka tajemniczy organizator wyprowadzenia dwóch milionów z PZU. To on w motelu nad jeziorem przejął neseser z dwoma milionami złotych. 2. Grażyna Bończewska - właścicielka i prezes spółki "Grażyna Bończewska" z Włocławka pośredniczącej w zakupie nieruchomości. 3. Włodzimierz Bogucki - handlarz biżuterią z Bydgoszczy. Nadwyżki inwestuje w nieruchomości, które stara się potem zyskownie sprzedać. Sprzedał działkę PZU SA. 4. Piotr Kudlak - pracownik PZU Development - w imieniu firmy kupił działkę od Boguckiego. Posługiwał się pełnomocnictwem Jacka Mejznera i Jacka Berdyna z zarządu PZU SA. Nie ma wątpliwości co do oryginalności jego pełnomocnictw. 5. Wojciech Łukaszek - przedsiębiorca z Pozezdrza (woj. warmińsko-mazurskie). Pomógł w transferze dwóch milionów złotych wyprowadzonych z PZU w czasie zakupu działki w Bydgoszczy, grozi mu za to zarzut pomocy w praniu brudnych pieniędzy. 6. Adam Pasikowski - znajomy Łukaszka, załatwił pośrednictwo, na które miała być wystawiona fikcyjna faktura przez firmę Grażyny Bończewskiej. Przywiózł dokumenty podpisane przez niejakiego Władysława Haszczakiewicza. Okazało się, że dokumenty są sfałszowane, bo firma Haszczakiewicza nie istnieje. 7. Władysław Haszczakiewicz - jego nazwisko figuruje na fakturze i umowie, on sam nigdy fizycznie nie brał udziału w transakcji. 8. Jacek Berdyn - p.o. prezes PZU. Uważany za człowieka lojalnego wobec zawieszonego prezesa Władysława Jamrożego. Udzielił pełnomocnictwa na zakup działki w Bydgoszczy, zaakceptował warunki zakupu działki. BYDGOSKA TRANSAKCJA PZU SA zapłacił w 2000 roku za działkę wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych w Bydgoszczy 3,7 miliona złotych. Z naszych ustaleń wynika, że do sprzedającego ziemię trafiło zaledwie 1,6 miliona. Reszta pieniędzy, ponad dwa miliony złotych, została wyprowadzona przez konta dwóch firm. Ostatnia z firm wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy, zajmującemu się m.in. pośrednictwem nieruchomościami. W operacji tej wzięło udział kilka firm i kilkanaście osób. KOMENTARZ PZU bez kontroli PZU ubezpiecza miliony Polaków. Ale gdy się ubezpiecza miliony ludzi, trzeba dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą, by nie stracić zaufania i pieniędzy swoich klientów. Wygląda na to, że w poprzednim kierownictwie PZU myślano o wszystkim, ale nie o tym. Opisana dziś na naszych łamach historia jednej transakcji Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń łamie wszelkie normy przyjęte w biznesie. Nieruchomość w Bydgoszczy kupił on za cenę dwukrotnie przekraczającą jej wartość - tylko po to, by ogromne pieniądze trafiły w prywatne ręce. Co było potem? Walizki pieniędzy, tajemniczy motel, fałszywy pośrednik, lewe konto. To brzmi niczym scenariusz gangsterskiego filmu, a nie opis działań największej polskiej firmy ubezpieczeniowej. Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy tej oszukańczej transakcji. Nie sposób jednak nie zapytać, gdzie wtedy, gdy miały miejsce opisywane zdarzenia, byli członkowie zarządu PZU? Jak kontrolowała ich działania rada nadzorcza? W jaki sposób nadzór właścicielski sprawowało Ministerstwo Skarbu, które miało większościowy pakiet akcji? PZU i jego siostrzana spółka PZU Życie od dawna były obiektem zainteresowania mediów. Poprzednie kierownictwa obu instytucji przez wiele miesięcy raczyły nas mieszaniną nieudolności i prywaty. Wszystko wskazuje na to, że tej drugiej było znacznie więcej. W końcu ekipy kierownicze największych polskich ubezpieczycieli trafiły pod lupy policji i prokuratury. Szkoda, że tak późno. Ewa Kluczkowska
Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Wyłudzenie pieniędzy przeprowadziła dobrze zorganizowana grupa. Niekorzystny zakup ziemi w Bydgoszczy był jedną z ostatnich decyzji zarządu PZU, związanego z zawieszonym w tamtym czasie prezesem Władysławem Jamrożym. PZU SA skupował działki w większych polskich miastach pod centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Transakcji dokonywała spółka zależna - PZU Development. Dziś tymi zakupami interesuje się prokuratura, ponieważ PZU przepłacał za nieruchomości - od dwóch do 13,5 raza. Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup działki w Bydgoszczy w 2000 roku. PZU zapłacił za nią 3,7 mln złotych, choć wartość rynkowa wynosoł ok. 1,5 mln złotych. W sprzedaży działki brało udział kilkanaście osób i agencja nieruchomości (właścicielka Grażyna Bończewska) powstała kilka tygodni przed transakcją. Wojciech Łukaszek - jeden z uczestników tej operacji wyjaśnił nam kulisy transakcji. Twierdzi, że dopiero teraz dowiedział się, że chodzi o aferę PZU. W marcu zeszłego roku zadzwoniła Bończewska, żebym pomógł jej znaleźć jakieś inne biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami - mówi Łukaszek. Umówiła się z jego znajomym Adamem Pasikowskim, podpisali jakieś umowy. Bończewskiej towarzyszył niejaki Piotr Borkowski - tajemniczy mężczyzna z Warszawy. Okazało się później, że Pasikowski przedstawił fałszywe dokumenty, zlecające Bończewskiej znalezienie działki pod planowane centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy. Bończewska dogadała się też z Boguckim, właścielem działki. W 2000 roki Zarząd PZU SA pod przewodnictwem Jacka Berdyna, lojalnego współpracownika Jamrożego, akceptuje warunki umowy. Jamroży twierdzi dziś, że nie słyszał o bydgoskiej transakcji. Z aktu notarialnego wynika, że PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika też, że na konto sprzedających trafiło 1,6 miliona złotych. 2,025 miliona zł przelano na konto firmy Bończewskiej, która przelewa dwa miliony złotych z konta swojej spółki do oddziału PBK w Giżycku na konto firmy żony Łukaszka, tytułem rzekomych "kosztów związanych z pozyskaniem tej nieruchomości". Łukaszek twierdzi, że zgodził się tylko pomóc Bończewskiej, nieświadomy oszustwa. Pieniądze wypłacił i przekazał w hotelu w Ogonkach Bończewskiej i Borkowskiemu. Utrzymuje, że nic nie miał z transakcji. PZU SA zapłaciło w 2000 roku za działkę wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych w Bydgoszczy 3,7 miliona złotych. Z naszych ustaleń wynika, że do sprzedającego ziemię trafiło zaledwie 1,6 miliona. Reszta pieniędzy została wyprowadzona przez konta dwóch firm. Ostatnia z firm wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy. PZU ubezpiecza miliony Polaków i powinno dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą. Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy oszukańczej transakcji. Nie sposób nie zapytać, gdzie byli członkowie zarządu PZU? Jak kontrolowała ich działania rada nadzorcza? W jaki sposób nadzór właścicielski sprawowało Ministerstwo Skarbu, które miało większościowy pakiet akcji? Ekipy kierownicze największych polskich ubezpieczycieli trafiły pod lupy policji i prokuratury.
ANALIZA Powrót do tradycyjnych klauzul generalnych Dobre obyczaje zamiast zasad współżycia społecznego LESZEK LESZCZYŃSKI Można ostatnio odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Ich geneza łączy się z wielkimi kodyfikacjami XIX wieku, które, w myśl dominujących dziś poglądów, stanowią niezaprzeczalny dorobek europejskiej, kontynentalnej kultury prawnej. Na razie jednak w dalszym ciągu obowiązują odesłania do takich klauzul jak zasady współżycia społecznego, społeczno-gospodarcze przeznaczenie prawa, interes społeczny, społeczne niebezpieczeństwo czynu itp., kojarzone zazwyczaj bezbłędnie z socjalistycznym porządkiem prawnym. Artykuł A. Tomaszka pt. "Dobre obyczaje czy zasady współżycia społecznego", sygnalizuje bardzo interesujące i ważne zagadnienie zamiany pozaprawnych odesłań do zasad współżycia społecznego na znane m.in z kodeksu zobowiązań (np. art. 55, 56) czy kodeksu handlowego odesłania do dobrych obyczajów. Nasunąć się może w związku z tym pytanie ogólne o związek zmiany społecznej i zmiany w prawie ze zmianami w nazewnictwie pozaprawnych kryteriów klauzul generalnych oraz kilka pytań szczegółowych, do których dojdziemy nieco później. Jest faktem, że dotychczasowe klauzule generalne w ogóle, a odesłania do zasad współżycia społecznego zwłaszcza, przeżyły przełom lat 80. i 90. w całkiem przyzwoitej kondycji, mimo zasadniczej zmiany aksjologii społecznej i prawnej. Po nieco bliższej analizie okazuje się jednak, że nie ma w tym nic wyjątkowego i że praktyka taka zdarza się często. Tak było np. bezpośrednio po II wojnie światowej, kiedy zasadnicza zmiana w oficjalnej ideologii i aksjologii prawniczej także nie zaowocowała natychmiastowymi zmianami w aksjologii odsyłania pozaprawnego. Nowe klauzule generalne pojawiły się dopiero w latach 50. (przepisy ogólne prawa cywilnego z 1950 r. oraz Konstytucja PRL), jeżeli nie liczyć zupełnie nieśmiałego jak na ten ustrój odwołania się do kryterium celu społecznego (obok zresztą "starego" kryterium dobrej wiary) w art. 5 p.o.p.c. z 1946 r. Pełny system czy raczej konglomerat nowych odesłań pojawił się znacznie później (lata 60. i 70.), za to z takim impetem, że objął właściwie wszystkie gałęzie prawa, nie wyłączając kodyfikacji karnych. Pytanie o powód tej swoistej ostrożności prawodawczej wymagałoby odpowiedzi złożonej, przekraczającej ramy tego opracowania. Niewątpliwie jednak można byłoby wskazać i na niechęć prawodawcy do szybkiego rozstrzygania o przyszłym kierunku kształtowania się nowej aksjologii, i na ewentualną niepewność co do trwałości przekształceń ustrojowych, i na chęć wykorzystania wypracowanej już praktyki posługiwania się dotychczasowymi klauzulami w określonych instytucjach prawnych. Decydujące jednak znaczenie ma świadomość faktu, że nieokreśloność znaczeniowa sformułowań klauzul generalnych, niezależnie od podstawowych skojarzeń treściowych, i tak stwarza możliwości różnych wyborów aksjologicznych oraz interpretacji roli, jaką klauzule odgrywają w procesie decyzyjnym. Że to i tak praktyka zadecyduje o konkretnej treści odesłań. Że nazwy klauzul odgrywają tu mniejszą rolę, chyba że stoją zbyt jednoznacznie w sprzeczności z podstawami nowego porządku. Dlatego tak szybko po 1989 r. uchylono art. 4 kodeksu cywilnego i art. 7 kodeksu pracy (zasady ustroju i cele PRL), art. 386 k.c. (klauzule wskazujące na zasady planowej gospodarki) czy też art. 6 kodeksu postępowania administracyjnego (interes ludu pracującego i zasady budownictwa socjalistycznego), przy pozostawieniu klauzul, których nazwy odwoływały się do aksjologii nie budzącej tak jednoznacznych skojarzeń ze starymi wartościami politycznymi. Powyższe tezy wydają się być w miarę powtarzalne, chociaż praktyka reagowania przez prawodawców na zmiany społeczne i zmiany w prawie będzie się różnić w zależności od typu reżimu politycznego, systemu gospodarczego, warunków kulturowo-społecznych czy gałęzi prawa. Także reakcja samej praktyki stosowania prawa na klauzule zależy od tych zmiennych. Zwłaszcza sądy nie są wcale skłonne do natychmiastowej zmiany sposobu posługiwania się klauzulami generalnymi wraz ze zmianami nazw odesłań pozaprawnych (organa administracji z reguły kierują się posiłkowo dyrektywami politycznymi, które samoistnie mogą wypełniać klauzule nowymi treściami). Wszystko to zatem jawi się jako niezwykle złożony zespół wzajemnych zależności. Wracając do pozycji prawodawcy tworzącego nowe prawo w nowej sytuacji społecznej (zakładamy przy tym, że prawodawca ten nie rezygnuje z klauzul generalnych jako środka regulacji), należy stwierdzić, że z czasem musi się jednak pojawić problem nowych nazw nie tylko dla klauzul zdecydowanie zorientowanych ideologicznie i przez to powiązanych ze starą aksjologią, ale także dla tych, które mają bardziej neutralne brzmienie. Dochodzimy w ten sposób to problemu poruszonego w powołanym artykule. Zajmijmy się najpierw pytaniem, czy odchodzenie od zasad współżycia społecznego jest w nowych warunkach społeczno-ustrojowych uzasadnione. Klauzula zasad współżycia społecznego istotnie dominowała w socjalistycznych systemach prawnych jako wyznacznik tych elementów aksjologii pozaprawnej, które powinny być brane pod uwagę przy decydowaniu prawnym. Pojawiała się niemal we wszystkich działach prawa, w decyzjach wszystkich podstawowych typów organów decyzyjnych. Dominacja tej klauzuli nad innymi odesłaniami w socjalistycznych porządkach prawnych była jednoznaczna i nieporównywalna co do zakresu występowania do jakiejkolwiek innej klauzuli w jakimkolwiek innym systemie przepisów. Była to więc klauzula "identyfikacyjna" dla tego typu porządku prawnego. Nie z powodu ideologicznej treści zawartej w samej nazwie, lecz z powodu faktu, że pojawiła się po raz pierwszy w systemie prawnym ZSRR (art. 130 konstytucji z 1936 r.), częstotliwości występowania (wszystkie państwa typu socjalistycznego i wszystkie gałęzie prawne tego systemu) oraz funkcji, jakie zasady pełniły w praktyce decyzyjnej. Brzmienie tej klauzuli skłaniało do brania pod uwagę ogólnospołecznego kontekstu wartościowania pozaprawnego. Kontekst ten znakomicie podtrzymywało orzecznictwo sądowe. Zastosowanie zasad współżycia prowadziło często do uogólniania ocen ponad potrzebną miarę, aż do utraty kontaktu z rzeczywistymi preferencjami społecznymi, o których odkrycie przecież w tej klauzuli, przynajmniej według jej interpretacji literalnej, szło. Naturalną konsekwencją uogólniania było podporządkowanie interesów jednostkowych grupowym, a grupowych - ogólnospołecznym, oraz wyraźne upolitycznianie sposobu odczytania treści zasad oraz ich roli w procesie decyzyjnym. Zasady nie wpływały wprawdzie na decyzje walidacyjne (ta rola przypisana była kryteriom art. 4 k.c.), odgrywały za to decydującą rolę w interpretacji norm (wprowadzając oczywiście dominację interpretacji teleologicznej i funkcjonalnej kosztem uwzględniania rezultatów wykładni językowej) oraz ustalaniu konsekwencji prawnych i swoistym uwikłaniu aksjologicznym uzasadnienia decyzji. Jeżeli zaszła potrzeba, można było wyprowadzić np. tezę, że zasadą współżycia społecznego jest, iż każdy obywatel powinien popierać cele wyznaczone przez państwo (orzeczenie Sądu Najwyższego z 21 października 1950 r., "PiP" 4/1951). I problem nie leżał w tym, czy trudno czy łatwo było sprawdzić empirycznie stan ocen społecznych, z których przecież musiała się wyłaniać owa zasada współżycia. Polegał on na tym, że ta klauzula, funkcjonująca w konkretnych warunkach ustrojowych, umożliwiała takie oceny i reguły. To prawda, że dotyczyło to nie tylko klauzuli zasad współżycia, ale to z nią głównie związane były najważniejsze decyzje. Tak naprawdę to nie same klauzule kreują te wszystkie możliwości; to system prawny i jego otoczenie polityczne o tym decydowało. Klauzule stanowią "tylko" instrument otwarcia. I wcale nie muszą się nazywać zasadami współżycia społecznego, aby takie oceny wywoływać. Te same zasady współżycia społecznego w innym systemie ustrojowym wcale nie musiały do takich skutków i do takich ocen prowadzić. Mogło to spotkać także klauzulę dobrych obyczajów, jeżeli prawodawca zdecydowałby się na jej pozostawienie w najważniejszych aktach. Na przeszkodzie stało wprawdzie znaczenie przypisane tej klauzuli przez tradycję prawniczą, ale przecież związek z tradycją nie bywał dla prawodawcy socjalistycznego ani dla dominującego nurtu praktyki prawniczej wartością nadrzędną. Pozostawienie dobrych obyczajów w ustawie z 1926 r. o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji i w kodeksie handlowym z 1934 r. wiązało się m.in. z ograniczoną stosowalnością tych aktów w ówczesnym obrocie gospodarczo-prawnym. A interpretacja tej klauzuli (podobnie jak każdej innej) i tak nie mogła pójść w kierunku niezgodnym z oficjalną ideologią ustroju. Jakże pozytywnie natomiast owo pozostawienie tej klasycznej klauzuli w aktach normatywnych mogło świadczyć o socjalistycznym prawodawcy. Nie było więc wówczas żadnego interesu, aby ją uchylać. W tym kontekście można powiedzieć, że prawodawca III RP ma polityczny interes w przywróceniu klauzuli dobrych obyczajów do tekstów podstawowych aktów prawnych oraz obrotu cywilnego i gospodarczego. Takie działanie pozwoli mu odciąć się od aksjologii starego ustawodawstwa oraz pokaże przywiązanie do klauzul ukształtowanych w ustawodawstwie europejskim (klauzula dobrych obyczajów występuje nie tylko w Kodeksie Napoleona, ale także w niemieckich kodeksach handlowym i cywilnym oraz innych aktach prawnych na kontynencie). Nawet jeżeli praktyka jeszcze przez jakiś czas, częściowo z przyzwyczajenia, częściowo z powodu niedostrzegania zdecydowanych różnic, będzie się odwoływać do zasad współżycia społecznego (tak jak po II wojnie, kiedy np. zasady słuszności powołano "jeszcze" w ustawie z 15 listopada 1956 r. o odpowiedzialności Skarbu Państwa za szkody wyrządzone przez funkcjonariuszy państwowych, a w praktyce sądowej powoływanie się na względy słuszności przeplatało się z odwoływaniem do nowej klauzuli zasad współżycia), to pierwszy krok w kierunku nowych rozwiązań zostanie przez prawodawcę zrobiony. Zamiary projektodawcy nowej regulacji cywilnej, dążącego do zastąpienia zasad współżycia społecznego dobrymi obyczajami, powinny być widziane w szerszym kontekście. Decydujące znaczenie ma fakt, że zasady przestały być w 1997 r. klauzulą konstytucyjną. Konstytuanta korzysta z konstrukcji klauzul generalnych szeroko, ale woli formułować klauzule nowoczesne, niekiedy nawet recypowane z aktów prawa międzynarodowego (np. klauzula konieczności w demokratycznym społeczeństwie, powołana za europejską konwencją o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Nie powołuje klauzuli dobrych obyczajów, ale nie powołuje także żadnej z klauzul charakterystycznych dla poprzedniego systemu. Klauzula dobrych obyczajów może więc w nowym ustawodawstwie stać się, obok zwrotów odsyłających do wymagań dobrej wiary, zasad słuszności, ustalonych zwyczajów itp., podstawową klauzulą prawa prywatnego. Intencje powoływania nowych typów odesłań są, jak się wydaje, dość czytelne. Po pierwsze, jest to wspomniana już chęć nawiązania do klasycznych sformułowań kodeksów cywilnych i handlowych państw europejskich oraz do ustalonych w tych porządkach prawnych znaczeń samych zwrotów (treści kryteriów pozaprawnych) oraz funkcji, jakie klauzule odgrywają w poszczególnych działaniach i rozumowaniach w procesie stosowania prawa. Po drugie, jest to, możliwa do zrealizowania w systemie demokratycznym w stopniu daleko większym, chęć odejścia od praktyki upolityczniania klauzul oraz w ogóle od możliwości politycznego interpretowania ich kryteriów. Po trzecie, jest to zamiar pewnego "ukonkretnienia" odesłania przez ściślejsze związanie ocen podmiotu stosującego prawo z normami i ocenami funkcjonującymi w społeczeństwie. Dobre obyczaje są w tym kontekście bardziej czytelne jako system norm prezentowanych przez poszczególne grupy społeczne niż zasady współżycia. Jest to skądinąd trend podobny do tego, jaki występuje w nowej kodyfikacji karnej, gdzie dawne kryterium społecznego niebezpieczeństwa czynu zostaje zastąpione społeczną szkodliwością (art. 1 oraz 53 nowego k.k.). Dlatego praktyka uogólniania i dominacji ogólnospołecznego rozumienia ocen byłaby w wypadku nowych klauzul trudniejsza do uzasadnienia. Są to wszystko bez wątpienia właściwości ważne dla funkcjonowania prawa. Trzeba jednak powiedzieć, że o skutkach, jakie wywołują klauzule generalne, decyduje przede wszystkim otoczenie społeczne i polityczne prawa, do którego musi się odwoływać praktyka podejmująca na podstawie klauzul generalnych decyzje. Zarówno zasady współżycia, jak i dobre obyczaje kierują wybory ocenne na podobne kryteria pozaprawne (normy moralne i zwyczajowe). Mogą też być podobnie odczytywane, chociaż zasady współżycia bardziej akcentują kontekst ogólnospołeczny i kolektywne współdziałanie, mniej "przylegając" do bardziej indywidualistycznej filozofii społecznej i rynkowych zasad gospodarczych. Szerokiego luzu decyzyjnego, jaki jest w obu odesłaniach kreowany, nie da się jednak uniknąć przez takie, a nie inne sformułowanie (nazwę klauzuli). Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że zastąpienie jednej klauzuli drugą zmieni, bez zmiany wielu innych składników społecznego otoczenia prawa, w sposób istotny praktykę decyzyjną. Dlatego, przyznając rzecz jasna, że nazwa może orientować w aksjologii, należałoby jednak osłabić racje wiążące się z próbami arbitralnego ustalania, do jakich to konkretnych ocen dane klauzule odsyłają. Semantyczna strona odgrywa zresztą zupełnie drugorzędną rolę przy tych konstrukcjach, mających za cel uelastycznienie stosowania prawa. Ważniejsze już jest to, z czym kojarzy się dana klauzula w tradycji decydowania. Ale jeszcze ważniejsze - na co pozwala system społeczny i polityczny, w którym klauzule funkcjonują. Dlatego, rozumiejąc intencje ustawodawcy, chcącego przez powrót do klauzuli dobrych obyczajów zmienić ogólny obraz (symbol) aksjologii odesłań i w konsekwencji dawne przyzwyczajenia praktyki, należy zauważyć, że to właśnie ta praktyka zadecyduje, na ile rzeczywiście zmieni się aksjologia odsyłania oraz rola danej klauzuli w procesie decyzyjnym. Prawodawca nie ma w istocie decydującego głosu w obu tych kwestiach. Klauzula generalna, jak chyba żadna inna konstrukcja prawna, odsuwając od prawodawcy część odpowiedzialności za treść prawa, w istocie bardzo mocno osłabia możliwości prawodawczego oddziaływania na treść porządku prawnego. W konsekwencji należy zatem kibicować przede wszystkim takim zmianom w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule generalne stosowane byłyby w sposób odpowiadający z jednej strony aktualnym przekształceniom społecznym, z drugiej zaś - głównemu nurtowi dokonań międzynarodowego obrotu prawnego i rozwiniętych krajowych porządków prawnych. Autor jest prof. dr. hab., pracownikiem Zakładu Teorii Państwa i Prawa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej
Polski prawodawca chce powiązać zmiany społeczne z powrotem do dawnych klauzul generalnych. Wciąż obowiązują jeszcze jednak w polskich ustawach klauzule generalne kojarzone z socjalistycznym porządkiem prawnym. W wyniku przekształceń ustrojowych zmieniła się aksjologia, odesłania pozaprawne pozostały jednak nienaruszone. Nieokreśloność znaczenia klauzul generalnych i tak stwarza jednak sędziom możliwość podejmowania różnych wyborów aksjologicznych. Nazwa klauzuli nie odgrywa większej roli, chyba że stoi w jednoznacznej sprzeczności z podstawami nowego systemu. Czy w nowej rzeczywistości należałoby odejść od pojęcia zasad współżycia społecznego? Klauzula ta była często wykorzystywana politycznie. Jej brzmienie jest jednak neutralne. Przywrócenie klauzuli dobrych obyczajów mogłoby mimo to pomóc polskiemu prawodawcy w odcięciu się od aksjologii starego systemu. Nowoczesne klauzule generalne znalazły się w nowej konstytucji. Klauzula dobrych obyczajów w nowym ustawodawstwie mogłaby stać się podstawową klauzulą prawa prywatnego. Trzeba jednak zaznaczyć, że o skutkach, jakie wywołują klauzule generalne, decyduje przede wszystkim otoczenie społeczne i polityczne prawa. Konkretne sformułowanie użyte w ustawie odgrywa mniejszą rolę. Niezupełnie bez znaczenia jest już jednak to, z czym dana klauzula kojarzy się w tradycji orzeczniczej. Powrót do klauzuli dobrych obyczajów mógłby zmienić ogólny obraz aksjologii odesłań i tym samym dawne przyzwyczajenia judykatury. Ostatecznie o zmianie aksjologii zadecyduje jednak praktyka orzecznicza.
WARSZAWA Honorowe obywatelstwo stolicy Pierwszy był Piłsudski, ostatni będzie Jan Paweł II? FILIP FRYDRYKIEWICZ Prymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych w rządzie Józefa Oleksego Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński. Co łączy te cztery postacie? Miały w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy. Miały, ale nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie. Wczoraj w Zamku Królewskim obchodzono uroczyście, jak co roku, święto Warszawy. W sali Balowej zebrała się Rada Warszawy, prezydent Marcin Święcicki przywdział ozdobny, kuty łańcuch z syrenką, a profesor Marian M. Drozdowski wygłosił wykład "Rola rady miejskiej w ujęciu historycznym". Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem. Takim samym od lat. Tylko tym razem prezydent nie wręczył kolejnym osobistościom dyplomów honorowego obywatela Warszawy. Dlaczego? Rozbrat stopuje Radni Klubu Radni Prawicy zgłosili kandydaturę kardynała Józefa Glempa. Prezydent Warszawy Marcin Święcicki i Klub Unii Wolności zgłosili Władysława Bartoszewskiego, Franciszka Kamińskiego przedstawili natomiast kombatanci z Batalionów Chłopskich. Wszyscy kandydaci wstępnie zgodzili się pretendować do tytułu. Kiedy znane już były te trzy kandydatury zebrał się klub radnych SLD - PSL. Radnym lewicy nie podobało się, że do zaszczytu honorowego obywatela stolicy pretendują przedstawiciel Kościoła i człowiek zamieszany w sprawę oskarżenia o szpiegostwo Józefa Oleksego (Władysław Bartoszewski był na słynnym spotkaniu u prezydenta Lecha Wałęsy, kiedy minister Andrzej Milczanowski poinformował o podejrzeniach UOP wobec premiera). - Myślę, że nastrój był taki, że te dwie kandydatury mogłaby zrównoważyć tylko osoba generała Jaruzelskiego - mówi jeden z uczestników spotkania. - Choć oczywiście taka kandydatura nie padła. Wtedy właśnie radni SLD rozważali zgłoszenie jako własnego kandydata Jerzego Majewskiego. Majewski, inżynier po Politechnice Warszawskiej, był od 1967 roku przewodniczącym Rady Narodowej m.st. Warszawy, a od 1973 do lutego 1982 roku prezydentem Warszawy. Od 1968 do 1981 roku także członek KC PZPR, a w latach 1969 -1976 poseł na Sejm. Po odejściu z ratusza został wiceministrem budownictwa i pełnomocnikiem rządu do spraw budowy metra. - Majewskiego wymyślił prawdopodobnie Rozbrat [siedziba SdRP mieści się przy tej ulicy - red.]. Chodziło o zastopowanie Glempa - mówi nasz rozmówca z SLD. - Bartoszewski był ewentualnie do przyjęcia jako żołnierz AK, ratujący podczas wojny Żydów z getta, powstaniec warszawski. Można było się umówić, że zgodzimy się na niego, chociaż wyraźnie zaznaczymy, że tylko za zasługi sprzed lat. Majewski albo żaden W Radzie Warszawy panuje zasada, że honorowym obywatelem Warszawy zostaje osoba zaakceptowana przez całą radę. Chodzi o to, by w chwili głosowania uchwały przyznającej tytuł nie było przetargów na sali. Żeby nie dopuścić do sytuacji, że jeden honorowy obywatel dostał więcej głosów od drugiego. - Kandydaturę prymasa utrzymywaliśmy dosyć długo w tajemnicy, żeby nie uprzedzać komunistów - mówi chcący zachować anonimowość radny prawicy. Kiedy okazało się, że SLD wysuwa jako kontrkandydata Majewskiego, prawica stanowczo zaprotestowała. - Był dla nas nie do przyjęcia. Abstrahując nawet od tego, czy zrobił coś dla miasta, czy nie - a raczej nie zrobił - nie miał nic wspólnego z demokracją i wolnym krajem. Trudno go teraz nagradzać - mówi prawicowy radny. Ostateczną listę kandydatów na honorowych obywateli stolicy ustala konwent Rady Warszawy, w skład którego wchodzą członkowie prezydium rady plus przedstawiciele klubów - UW, Radnych Prawicy (PC, KPN, UPR) i SLD - PSL. Podczas spotkania konwentu szybko okazało się, że lewica nie zamierza popierać prymasa, prawica nie dopuszcza zaś myśli o uhonorowaniu komunistycznego prezydenta Warszawy. W tej sytuacji zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany. - Postkomuniści zasugerowali, że albo będzie Majewski, albo żaden. Zaszantażowali nas i osiągnęli cel - mówi wiceprzewodniczący Rady Warszawy Grzegorz Zawistowski (Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, na terenie rady nie zrzeszony). - Dała o sobie znać niedojrzałość polityczna SLD. Ponieważ nie podobała im się kandydatura prymasa uniemożliwili wybór jakiegokolwiek honorowego obywatela. W takich kwestiach partie polityczne powinny się powściągać. Inaczej robią krzywdę sobie i miastu - dodaje. Zawistowski zapowiada, że prawica nie da za wygraną i zgłosi kandydaturę prymasa Józefa Glempa w przyszłym roku. Przewodniczący klubu radnych SLD Jan Wieteska nie chce komentować tego, co się stało. - Od początku byłem zwolennikiem nie przyznawania honorowego obywatelstwa w tym roku. W zeszłym roku był Jan Paweł II i teraz może być przerwa. Na rok przed wyborami samorządowymi powinniśmy unikać sporów politycznych, a zająć się problemami merytorycznymi - mówi. Skibniewski przepadł, Gomulicki odmówił Tegoroczny przypadek politycznego poróżnienia na tle wyboru honorowych obywateli nie jest pierwszy. W ubiegłym roku, roku uroczyście obchodzonego 400-lecia stołeczności Warszawy, Rada Warszawy uchwaliła przyznanie tytułu Janowi Pawłowi II. Kilkudziesięcioosobowa grupa radnych pojechała wtedy do Rzymu na audiencję u papieża. Oficjalna delegacja wręczyła Ojcu Świętemu dyplom. Podobno zdziwił się niepomiernie, bo, jak sam przyznał, Warszawy specjalnie nie zna i nie mógłby poruszać się po niej bez przewodnika. Ale nim doszło do spotkania radnych z Janem Pawłem II odbyło się posiedzenie Rady Warszawy. Prezydent przedstawił zasługi papieża dla kraju, wspomniał jego pielgrzymki, podczas których zawsze odwiedzał Warszawę. Przypomniał, że w trudnych chwilach "jego obecność ożywiała serca i umysły nas wszystkich" (cytat za "Życiem Warszawy", 26.03.97 r.). Podczas głosowania kilkoro radnych z SLD wolało wyjść na kawę do bufetu. Jeden z nich jednak został i głosował przeciwko uchwale. Jak tłumaczył w kuluarach, nie przekonano go, że papież ma zasługi dla Warszawy. Zapanowała konsternacja, a nawet oburzenie. Przewodniczący przerwał obrady i zebrał konwent. W końcu udało się nakłonić socjaldemokratę do wycofania swego głosu. - Oświadczyłem, że jeśli tego wymaga dobro miasta i jezdnie w mieście mają być od tego równiejsze, to proszę uznać, że nie wziąłem udziału w głosowaniu - wspomina Andrzej Golimont. Tak też zrobiono. Z kolei w 1994 roku za honorowe obywatelstwo miasta podziękował i nie przyjął go znany varsavianista, pisarz i krytyk Juliusz Wiktor Gomulicki. Zrobił to protestując przeciwko nie przyznaniu przez radę tego samego tytułu architektowi i urbaniście, współorganizatorowi Biura Odbudowy Stolicy Zygmuntowi Skibniewskiemu. Kilkoro radnych przypomniało sobie, że Skibniewski od 1952 do 1956 roku był posłem na Sejm, wchodził też w skład prezydium Komitetu Obrońców Pokoju. Uznano to za kompromitującą działalność polityczną. W głosowaniu Skibniewski przepadł. W tym czasie leżał chory i nieprzytomny w szpitalu. - Profesor Skibniewski był posłem, ale nie działał politycznie - powiedział prasie Gomulicki. - Oprócz tego był orlątkiem lwowskim, walczył w wojnie z bolszewikami, był członkiem Armii Krajowej i więźniem obozu hitlerowskiego. Jest autorem dwóch planów odbudowy Warszawy, projektów Trasy W-Z i Domu Słowa Polskiego - mówił oburzony "przekształcaniem sesji rady w procesy polityczne" Gomulicki (za "Życiem Warszawy", 19.04.1994 r.). Za darmo autobusem Honorowe obywatelstwo Warszawy nadawane jest od 1918 roku. Pierwszy otrzymał ten tytuł Józef Piłsudski. W dwudziestoleciu międzywojennym Rada Miasta przyznawała go jeszcze ośmiokrotnie. Przeważnie znanym politykom i żołnierzom. Po wojnie tradycję wskrzesił w 1992 roku samorząd kierowany przez prezydenta Stanisława Wyganowskiego. W pierwszym rzucie, starając się nadrobić zaległości, wyróżniono pięć osób - Jerzego Waldorffa, zasłużonego m. in. dla ratowania Powązek, Aleksandra Gieysztora, szefa Informacji Biura Informacji i Propagandy KG AK, długoletniego dyrektora Zamku Królewskiego, Stanisława Broniewskiego Orszy, naczelnika Szarych Szeregów, Janinę i Zbigniewa Carroll-Porczyńskich, którzy sprowadzili do kraju galerię obrazów. W następnym roku honorowymi obywatelami zostali Lady Sue Ryder, działaczka charytatywna z Wielkiej Brytanii, zakładająca ośrodki pomocy charytatywnej w całej Polsce, organizatorka transportów z pomocą dla Polski podczas stanu wojennego, oraz inżynier Jan Podoski długoletni przewodniczący Społecznego Komitetu Budowy Metra. Dwie osoby uhonorowano także w 1995 roku - architekta, urbanistę, cichociemnego Stanisława Jankowskiego Agatona oraz oficera wywiadu AK Kazimierza Leskiego. Honorowe obywatelstwo nie łączy się z żadnymi materialnymi korzyściami, oprócz uzyskania prawa do darmowych przejazdów komunikacją miejską.
W tym roku nie został przyznany tytuł honorowego obywatela Warszawy. Przyczyną tego były spory polityczne wśród radnych: lewica nie zamierzała popierać prymasa Józefa Glempa, a prawica - byłego komunistycznego prezydenta Warszawy, Jerzego Majewskiego. W ubiegłych latach różnice zdań między radnymi w tej kwestii pojawiły się także przy kandydaturze papieża Jana Pawła II oraz współorganizatora Biura Odbudowy Stolicy Zygmunta Skibniewskiego.
NARCIARSKIE MISTRZOSTWA ŚWIATA Drugie złoto dla Stefanii Belmondo - Bjoern Daehlie znów bez medalu Dwaj twardziele w śnieżnej burzy MAREK JÓŹWIK z Ramsau We wtorek w Ramsau rozegrano drugą serię biegów łączonych. Kobiety startowały na dystansie 10 km, a mężczyźni na 15 km stylem dowolnym. Mistrzynią świata została Włoszka Stefania Belmondo - 28.54,9 (łącznie: 42.27,9), mistrzem Norweg Thomas Alsgaard - 40.38,9 (łącznie: 1:05.54,9). Drużynowy konkurs skoków w Bischofshofen wygrali Niemcy - 988,9 pkt. Polacy zajęli 9. miejsce - 549,2. Padało, pada i będzie padać. Konkretnie śnieg, dokładnie trzy dni. Potem ma wyjrzeć słońce. Obiecanki cacanki, tymczasem kolumna samochodów, długa na 10 kilometrów, utknęła na krętym podjeździe ze Schladming do Ramsau i... klapa. Z nudów policjanci zaczęli sprawdzać, kto ma łańcuchy. Temu, kto nie miał, kazali zawracać i zakładać. Łatwo powiedzieć "wiśta, wio", jak mawiał pewien bohater pewnego serialu, ale na tej drodze zawraca się równie zgrabnie jak na desce do prasowania, więc wszystko to trwało, aż wszystkich przysypało. Nie wiem, czy ta kolumna się odkopała, bo nasz kierowca, spryciula, w miejscu zawinął. Polecieliśmy przez zboże, ocierając się o chłopskie chaty (bardzo podobne zresztą do willi w Konstancinie), o stodoły i obory, dotarliśmy do Ramsau. Uff... Nawiasem mówiąc, śnieg to żywioł. Trzeba tu być, żeby się dowiedzieć takich rzeczy. Nie wiem, czy za trzy dni po tych opadach zostanie choćby jeden komin wystający ponad śnieg w miasteczku Ramsau. Może tak, a może nie. W każdym razie samochodom trzeba będzie przypiąć narty. Nie wiem, ile płatków owsianych połknęła na śniadanko Stefa Belmondo. Ruszyła z 8. pozycji, po chwili była w czołówce, przylepiona do pleców Daniłowej. Na podbiegu ją wyprzedziła, a potem cięła jak frezarka, jak mały ratrak, jak skuter śnieżny. Cała jej wieś musiała się zalewać łzami szczęścia, kiedy ona pomykała po swój drugi złoty medal. Koledzy z włoskiej prasy podskakiwali, pokrzykiwali. Wyglądali jak śnieżne bałwanki. Nie przeczuwali, że to jeszcze nie koniec uciech; że i Valbusa podniesie im adrenalinę. Stefania Belmondo to skromna dziewczyna. W wypowiedziach nigdy się nie przechwala, nie pretenduje do roli gwiazdy. Tak też było i tym razem: "Po prostu dzisiaj czułam się dobrze. Ale to był trudny bieg. Jednak te złe warunki pomogły mi zrealizować moją taktykę. Jestem oczywiście bardzo szczęśliwa. Ale nie, wcale nie czuję się «królową Ramsau», chociaż jest to właściwie mój drugi dom." Martinsen okazała się faktycznie cieniutka w tej łyżwie. Wystartowała pierwsza, przybiegła ósma, dokładnie odwrotnie niż Belmondo. Neumannova w ogóle nie podjęła pracy. Jej szaman wyraźnie przekombinował. W biegu na 15 km wysiadła doskonale po 4 km. W biegu na 5 km zdobyła brązowy medal. Do biegu na 10 km wcale nie podchodziła. Migreny miewa czy co. Raczej czy co. Jej guru chyba wziął nie te pigułki z domu, co trzeba. Tak się jeszcze nie biesiła żadna medalistka mistrzostw świata, a ponadto osoba z towarzystwa w branży narciarstwa biegowego. Czeskim dziennikarzom wytłumaczono, że zniechęciły ją złe warunki, bo ona jest za ciężka na ten miękki śnieg w odróżnieniu od, dajmy na to, takiej Belmondo, która waży coś ze 46 kilogramów jak namoknie. Czesi to kupili patriotycznie, choć - jak się chwilę zastanowić - to Alsgaard z Myllylae powinni w tym śniegu utonąć, skoro każdy waży dwa razy więcej od Neumannovej. Kiedy biegały kobiety, śnieg padał i padał. Kiedy ruszyli mężczyźni, przyszła prawdziwa burza śnieżna. To było piękne porywające widowisko. Taka walka zdarza się w sporcie raz na wiele lat, a potem długo się ją pamięta i wspomina. Bjoern Daehlie postanowił wziąć rywali na lęki. Wystartował z potężnym impetem z piątej pozycji. Wymyślił to sobie tak: ja idę mocno, więc jestem mocny, a wy trzęście portkami. Jakoś nikt się nie przestraszył. Daehlie siadł za Myllylae i odjechali kawał do przodu. Ledwo ich było widać w tej burzy. Biegi na dochodzenie to najlepszy pomysł speców od reform narciarskich. Wszystko widać jak na dłoni. Wiadomo, kto prowadzi, a kto goni. Jest w tym taki prąd, że można by oświetlić Ramsau i jeszcze Haus. Myllylae jest mocny jak koń. I Alsgaard jest mocny jak koń. Alsgaard z początku trzymał się z tyłu, prowadził grupę pościgową, aż uznał, że przyszedł czas, żeby podskoczyć do Daehliego i Myllylae. Jak postanowił, tak zrobił. Wcześniej tamci dwaj zmieniali się na prowadzeniu. Daehlie konsekwentnie próbował straszyć rywala, pomykając jak rączy jeleń. Takie grepsy mogą zmylić telewidza, ale na pewno nie faceta, który ma was obok siebie i słyszy, jak rzęzi wam w płucach i widzi, jak noga wam mięknie. Co Daehlie wyrwał do przodu, to Myllylae poprawił i "wyszedł mu z tyłu", jak pisał klasyk. Kiedy Alsgaard dołączył, było dwóch Norwegów na jednego Fina. Szybko się jednak okazało, że nie będzie żadnych spółek z o.o. Alsgaard pracował na siebie i to on wykończył Bjoerna forsownym podbiegiem, kiedy przyspieszył, a za nim Myllylae. Bjoerna powoli zasypywał śnieg. Gończą sforę prowadził Valbusa. Ktoś im krzyknął, że Daehlie jest out, więc ostro przyspieszyli. Myllylae to twardy gość i Alsgaard to twardy gość. Dwóch twardzieli walczyło twardo w śnieżnej burzy, ale mądrzej rozegrał to Norweg. Tuż przed wjazdem na stadion całkiem się wyprostował, odetchnął głęboko i rozpoczął ten swój nieodparty finisz. Z dwóch twardzieli wygrał twardszy. Sam to później tak opisał: "Przed startem nie zakładałem, że będę zwycięzcą. Czułem się trochę zmęczony po poprzednich szybkich biegach. Ta pogoda była zupełnie nie dla mnie. Mika był tak silny, jak ja czułem się zmęczony, biegnąc za nim na ostatniej rundzie, ale postanowiłem zaatakować na finiszu. I tak też zrobiłem". To był naprawdę piękny bieg. Nic nie przesadzam, choć nie lubię takich określeń. I Daehlie rzeczywiście zgotował sobie tutaj efektowny pogrzeb własnej kariery. Pogrzeb wielkiej legendy. Pewnie jeszcze wygra kilka biegów w Pucharach Świata, może nawet powalczy o medal w maratonie, ale to już nie jest ten Bjoern. Za mocno i za długo napinał tę strunę, która teraz z wolna pęka. Biegi się skończyły i zaczęło się czekanie na skoczków. Na popołudnie w Bischofshofen zaplanowano konkurs drużynowy. Między innymi z udziałem Polaków. Przeszkadzał śnieg, a jeszcze bardziej wiatr. W porywach przekraczał 4 metry na sekundę, więc czekanie się przeciągało. W Trondheim wygrali Finowie, w Nagano Japończycy. Tutaj mocni są Niemcy i Austriacy. A kiedy zaczął się ten konkurs, okazało się, że są noszenia. Piotr Fijas wstawił do drużyny Wojtka Skupnia zamiast Marcina Bachledy. Skupień skoczył przyzwoicie i Adam Małysz też. Łukasz Kruczek słabiutko. Robert Mateja fatalnie jak na jego możliwości. Po pierwszej serii wylądowaliśmy na miejscu 9. na 12 drużyn. Zatem były noszenia, ale jednak nie dla wszystkich. Dla Niemców były, zwłaszcza dla Dietera Thomy, dla Japończyków i dla Austriaków też. Polaków nosił wiatr jakby mniej chętnie. A jednak nie tylko Polakom wiatr wiał w oczy. W drugiej serii Christoph Duffner wyciął Niemcom paskudny numer, bo wziął i się przewrócił, dokładnie w strefie lądowania, gdzie miał obowiązek stać i ustać. Każdy sędzia odjął mu za to po 10 pkt. Niemców wyprzedzili Japończycy, a ich trener padł ze szczęścia tak, jak stał. Na śnieg upadł biedaczek, może nabił sobie guza. Potem zrobiło się totalne zamieszanie. Sędziowie zatrzymali trzecią grupę. Puścili czwartą, którą także zatrzymali. Rekord skoczni poprawiano parę razy tego dnia, więc były powody, tyle że wcześniej. Znowu czekano, zwlekano. Wystrzelono V-1, znaczy przedskoczka-pacholę z takim właśnie numerem na plecach. W końcu znowu wypuścili trzecią grupę z niższego rozbiegu. Potem czwartą. Do końca się kotłowało. Wszystko mogło się zdarzyć. Mogli wygrać Japończycy, mogli Niemcy. Napięcie wzrosło potwornie. Nie wytrzymał go Horngacher. Skoczył słabiej, niż chciał ten tłum, który patrzył w niego jak w tęczę. Nie wytrzymał Funaki. Jak zwykle skoczył pięknie, ale jednak bliżej od Schimtta. Wygrali Niemcy mimo upadków Duffnera i Hannawalda. Polacy utrzymali 9. miejsce. To był prawdziwie burzliwy dzionek na mistrzostwach świata w Austrii. Kobiety - bieg na 10 km na dochodzenie st. klasycznym: 1. Stefania Belmondo (Włochy) 42.27,9; 2. Nina Gawryluk (Rosja) 42.56,8; 3. Irina Taranienko-Terelia (Ukraina) 43.02,2; 4. A. Riezcowa (Rosja) 43.07,3; 5. O. Daniłowa (Rosja) 43.14,6; 6. K. Smigun (Estonia) 43.20,4; 7. A. Ordina (Szwecja) 43.39,0; 8. B. Martinsen (Norwegia) 43.41,1; 9. M. Theurl (Austria) 43.46,2; 10. S. Villeneuve (Francja) 44.10,0. Mężczyźni - bieg na 15 km na dochodzenie st. klasycznym (czas łączny): 1. Thomas Alsgaard (Norwegia) 1:05.54,9; 2. Mika Myllylae (Finlandia) 1:05.55,6; 3. Fulvio Valbusa (Włochy) 1:06.17,6; 4. J. Isometsa (Finlandia) 1:06.18,5; 5. J. Mae (Estonia) 1:06.19,0; 6. B. Daehlie (Norwegia) 1:06.19,4; 7. A. Prokurorow (Rosja) 1:06.20,1; 8. A. Stadlober (Austria) 1:06.22,9; 9. P. Elofsson (Szwecja) 1:06.29,6; 10. F. Maj (Włochy) 1:06.30,0...; 47. Janusz Krężelok (Polska, AZS AWF Katowice) 1:10.24,8. Drużynowy konkurs skoków (K-120): 1. Niemcy (Sven Hannawald, Christoph Duffner, Dieter Thoma, Martin Schmitt) 988,0; 2. Japonia (N. Kasai, H. Miyahira, M. Harada, K. Funaki) 987,0; 3. Austria (A. Widhoelzl, M. Hoellwarth, R. Schwarzenberger, S. Horngacher) 905,5; 4. Finlandia 855,7; 5. Słowenia 762,3; 6. Norwegia 707,1; 7. Czechy 639,5; 8. Szwajcaria 559,8; 9. Polska (Wojciech Skupień, Adam Małysz, Łukasz Kruczek, Robert Mateja) 549,2; 10. Rosja 548,8.Dziś na mistrzostwach 10.30 - kombinacja norweska drużynowo - skoki (K-90) 14.30 - kombinacja norweska drużynowo - sztafeta 4x5 km
We wtorek w Ramsau rozegrano drugą serię biegów łączonych. Kobiety startowały na dystansie 10 km, a mężczyźni na 15 km stylem dowolnym. Mistrzynią świata została Włoszka Stefania Belmondo - 28.54,9 (łącznie: 42.27,9), mistrzem Norweg Thomas Alsgaard - 40.38,9 (łącznie: 1:05.54,9). Drużynowy konkurs skoków w Bischofshofen wygrali Niemcy - 988,9 pkt. Polacy zajęli 9. miejsce - 549,2. Warunki pogodowe były niezwykle trudne - padał gęsty śnieg i wiał silny wiatr. Stefa Belmondo ruszyła z 8. pozycji, po chwili była w czołówce. Po biegu powiedziała skromnie: "Po prostu dzisiaj czułam się dobrze". Wyścig mężczyzn był porywającym widowiskiem. Alsgaard i Myllylae walczyli twardo w śnieżnej burzy. Po zwycięstwie Alsgaard powiedział: "Mika był tak silny, jak ja czułem się zmęczony, ale postanowiłem zaatakować". Do konkursu drużynowego Piotr Fijas wstawił do drużyny Wojtka Skupnia, który skoczył przyzwoicie. Adam Małysz też. Łukasz Kruczek i Robert Mateja słabiutko. Wygrali Niemcy, mimo upadków Duffnera i Hannawalda.
PLUSKWA MILENIJNA Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA Państwo podwyższonej gotowości Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Japonia wita wcześniej Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. - Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). - Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów. Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. Mundurowe gotowe Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000. W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach. Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Sterowanie ręką Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy. Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów. Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii. - Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu. Respiratory muszą działać Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu. - Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS. Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji. Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich. Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne". W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów. Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
Przed sylwestrem, w związku z problemem roku 2000, państwo jest w stanie podwyższonej gotowości. Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują sztaby antykryzysowe. Szczególne przygotowania trwają też w policji, straży pożarnej, wojsku i służbach specjalnych. Na wypadek problemów opracowano plany awaryjne. Za najpoważniejsze zagrożenie uważa się obecnie ewentualne przerwy w dostawie energii. Elektrownie zapewniają, że mamy w kraju 20-procentową rezerwę, co zapobiegnie skokom napięcia. Przygotowani są też dostawcy. Napięta sytuacja panuje w szpitalach. Tutaj nie może zabraknąć energii, bo trzeba zapewnić ciągłość pracy respiratorów. Planuje się większą obsadę lekarską i pielęgniarską. Zespoły antykryzysowe utworzono też w ZUS, Telekomunikacji Polskiej i Polskich Liniach Lotniczych. Związek Banków Polskich zapewnia, że polski system bankowy nie obawia się roku 2000. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą jednak obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma też historię i saldo swojego tegorocznego rachunku, wydrukowane dzień wcześniej. Kolej ma w rezerwie baterie i agregaty, a także lokomotywy spalinowe. MSWiA ocenia stan przygotowań na 92%. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. Nie wiemy, co nas czeka, bo roku 2000 nikt jeszcze nie przeżył. Na szczęścia kilka godzin wcześniej Nowy Rok przywitają państwa azjatyckie. Będziemy na bieżąco monitorować sytuację na świecie. Na wypadek awarii elektrowni nuklearnych w państwach byłego ZSRR pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne.
PZU Ministerstwo skarbu żąda wyjaśnień od Eureko w sprawie motywów prywatyzacji Wojna prawników Emil Wąsacz, minister skarbu, wystąpił do Eureko z listem, w którym zarzuca temu konsorcjum, że wzięło udział w prywatyzacji PZU w innym celu, niż to podawało podczas negocjacji. W związku z tym minister domaga się od Eureko wyjaśnień i zapowiada, że do tego czasu wstrzymuje się z zajęciem stanowiska w sprawie zmian w zarządach PZU i PZU Życie. Wczoraj PZU Życie zaskarżył postanowienie sądu w sprawie okresowego zakazu sprzedawania akcji BIG Banku Gdańskiego. 15 lutego BIG Bank Gdański oraz Eureko, dwaj akcjonariusze (w sumie 30 proc. akcji) PZU, wystąpili do sądu z wnioskiem o zabezpieczenie powództwa o ustalenie nieważności umów między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży Niemcom około 7 proc. akcji BIG Banku Gdańskiego. Sąd przychylił się do ich wniosku i zakazał sprzedaży akcji. We wniosku do sądu napisano, że "Głównym motywem zaangażowania się banku i Eureko BV w proces prywatyzacji PZU było leżące u podstaw umowy prywatyzacyjnej założenie, że nabycie akcji PZU przez bank i znaczącego akcjonariusza banku - Eureko będzie gwarancją zachowania dotychczasowej proporcji akcjonariatu banku. Warunkiem włączenia się banku i Eureko w prywatyzację PZU było utrzymanie co najmniej na dotychczasowym poziomie udziału PZU i jego spółki zależnej PZU Życie w kapitale akcyjnym banku, co miało zapewnić dotychczasowym akcjonariuszom banku większość na walnym zgromadzeniu banku i zapobiec wrogiemu przejęciu banku przez Deutsche Bank." Zagrożone interesy PZU Minister Wąsacz po zapoznaniu się z tym wnioskiem BIG BG i Eureko wystosował list do prezesa Eureko Joao Talone, w którym napisał, że w żadnym z dokumentów wiążących obie strony prywatyzacji nie ma mowy o tym, by głównym powodem tej operacji było utrzymanie stałego akcjonariatu w BIG BG. W umowie nie wprowadzono żadnych zastrzeżeń w odniesieniu do dysponowania akcjami BIG BG, choć wprowadzono takie zastrzeżenia w stosunku do innych aktywów PZU. Zdaniem ministra, stabilizacja akcjonariatu BIG BG jako główny motyw zainwestowania w PZU naraża prywatyzowaną spółkę na to, że jej rozwój może zależeć od sytuacji w banku. Minister uznał, że jest to sprzeczne z celem prywatyzacji PZU, którym było zapewnienie jej rozwoju i umocnienie pozycji rynkowej. Według ministra, inne motywy przedstawione we wniosku do sądu mogą świadczyć o celowym wprowadzeniu w błąd ministerstwa skarbu przez konsorcjum. Gdyby ministerstwo znało wcześniej cel oferty BIG BG i Eureko, zostałaby ona odrzucona. Na koniec listu minister pisze do prezesa Talone: "Nie przesądzając prawnych skutków i znaczenia Państwa oświadczenia dla ważności zawartej przez nas umowy oczekuję wyjaśnień od Pana prezesa co do rzeczywistego stanu rzeczy. Do tego czasu wstrzymuję się z zajęciem stanowiska co do rekonstrukcji zarządów PZU i PZU Życie". List wysłano 21 lutego do Eureko i członków rady nadzorczej PZU. Stało się to w przeddzień posiedzenia rady nadzorczej, która miała zadecydować o dalszych losach zawieszonych członków zarządu PZU. Posiedzenie to nie odbyło się, gdyż nie przyszli na nie trzej przedstawiciele konsorcjum i dwaj skarbu państwa. Przypomnijmy, że o zawartej w przeddzień prywatyzacji umowie sprzedaży przez PZU (za około 300 mln zł) akcji BIG BG Deutsche Bankowi nic nie wiedziało konsorcjum BIG BG i Eureko. Ostatnio ze strony Eureko - porozumienia europejskich firm ubezpieczeniowych - zaczęto składać deklaracje, że gdyby skarb państwa nie zgodził się na odwołanie zawieszonych członków zarządu PZU, wówczas wystąpi ono ze skargą do organów Unii Europejskiej. Kolejne pozwy, kolejne wnioski PZU Życie SA zaskarżyło postanowienie stołecznego Okręgowego Sądu Gospodarczego z17 lutego, zakazujące PZU i PZU Życie oraz powiązanym z nimi spółkom zbywania akcji BIG Banku Gdańskiego na czas procesu. Z wnioskiem o wydanie takiego zakazu wystąpiły BIG BG i Eureko, które zapowiedziały wystąpienie z pozwem o ustalenie nieważności umów z 4 listopada ubiegłego roku między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży niemieckiemu bankowi owych akcji. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że wkrótce PZU złożyć może podobne zażalenie. Adwokat Stefan Jaworski, pełnomocnik PZU Życie, postawił wnioskowi i postanowieniu sądu szereg zarzutów. W zażaleniu, które wczoraj po południu wpłynęło do sądu, pisze, że wniosek o wydanie zabezpieczenia podpisało m. in. dwoje członków zarządu BIG BG, którzy jego zdaniem nie byli uprawnieni do reprezentowania banku, w konsekwencji bank ten właściwie nie wniósł skutecznie wniosku, a bez tego nie mogło być ważnie wydane zabezpieczenie. Adwokat kwestionuje też prawo (legitymację) wnioskodawców (BIG BG i Eureko) do wytaczania w ogóle tej sprawy, w szczególności ich argumentację, że jako akcjonariusze PZU nie mieli bezpośredniego wpływu na sposób zarządzania majątkiem PZU i PZU Życie. Podobnie kwestionuje twierdzenie, że rozdysponowanie akcji ma być sprzeczne z założeniami prywatyzacyjnymi PZU i interesem jego akcjonariuszy. Zdaniem pełnomocnika PZU Życie, akcjonariusze - zgodnie z kodeksem handlowym - nie mają zapewnionego bezpośredniego wpływu na prowadzenie spraw spółki, a wolę swoją mogą wyrażać na walnym zgromadzeniu. Tymczasem akcjonariusze PZU nie podjęli żadnej uchwały w zakresie akcji BIG BG. Z kolei na argumentację BIG BG i Eureko, że jako giełdowi inwestorzy zainteresowani są oczywiście przestrzeganiem reguł obowiązujących uczestników tego rynku, mec. Jaworski odpowiada, że od zapewnienia przestrzegania reguł giełdowych są KPWiG, prokuratura i podobne instytucje, jeżeli więc wnioskodawcy uznali, iż zostały one jakoś naruszone, (zdaniem adwokata zastrzeżenie takie nieuzasadnione) to powinni zwrócić się do tych organów - a nie uzasadnić nimi wystąpienia o unieważnienie umowy. Skoro nie są uprawnieni do wytaczania powództwa, to nie mieli też prawa żądać wydania zaskarżonego zakazu. Wreszcie, zakaz ów w istocie zaspokaja roszczenia wnioskodawców, aby faktycznie doprowadzić do niezbywania akcji, a nie taka jest rola instytucji zabezpieczenia - dodaje adwokat. DOM, PJ. RFK KOMENTARZ Na pewno niefortunne było sformułowanie użyte w pozwie BIG Banku Gdańskiego i Eureko o tym, że głównym motywem zakupu 30 proc. akcji PZU była chęć stabilizacji akcjonariatu BIG Banku Gdańskiego. Traktowanie przez ministra skarbu tego zapisu poważnie świadczy o jego złej woli. Trudno bowiem przypuszczać, żeby ktoś kupował za ponad 3 mld zł mniejszościowy pakiet akcji jakiejkolwiek firmy i podejmował dalsze zobowiązania po to tylko, by w ten sposób zdobyć kontrolę nad 7-8 proc. akcji innej firmy, której cała wartość wynosiła wówczas 3,6 mld zł, a dziś - 8,5 mld zł. Raczej należy przypuszczać, że ministerstwo postanowiło bronić się przez atak przed żądaniami Eureko i BIG BG, które czują się oszukane w czasie prywatyzacji PZU. Paweł Jabłoński
We wniosku do sądu Eureko i BIG BG przyznały, że głównym powodem ich zaangażowania w prywatyzację PZU było zachowanie proporcji akcjonariatu banku. Minister skarbu postanowił wykorzystać to przyznanie, aby zakwestionować umowę prywatyzacyjną ze względu na nieszczere intencje stron. Próbuje w ten sposób bronić się przed zarzutami Eureko i BIG BG.
MSWIA Premier wybiera Marka Biernackiego Koniec bezkrólewia Prawy opozycjonista Marek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG. Aleksander Hall (AWS): - Marek jest na pewno konsekwentny, operatywny, raczej zamknięty, być może nawet skryty. Nie lubi eksponować własnej osoby, nie promuje siebie. On jest od rozwiązywania konkretnych problemów. Ma poglądy zdecydowanie prawicowe i antykomunistyczne. Ale nie angażował się w działalność polityczną typu partyjnego. Z opozycją zetknął się za pośrednictwem mojego brata. Jerzy Hall: - Był to rok 1980. Ja byłem pracownikiem Katedry Kryminalistyki UG, on studentem II roku. Trafił do mnie jako czytelnik bezdebitowego "Bratniaka", pisma Ruchu Młodej Polski. Od razu było widać jego szczerze patriotyczne poglądy. Kiedy nastał stan wojenny, długo wręcz prosił o robotę w podziemiu. Skontaktowałem go z odpowiednimi ludźmi. Zaczynał od najniższego pułapu. Był kolporterem. Kolportował wszystko, co tylko było w jego zasięgu. Potem zaczął przeskakiwać kolejne szczeble w tajnych strukturach techniczno-kolportażowych. Na nim można było bezwzględnie polegać. Cechował się żelazną konsekwencją, rzetelnością i sumiennością. Jeśli miał coś wykonać, było wiadomo, że to zrobi. Marka mógł wyłącznie powstrzymać jakiś kataklizm, np. trzęsienie ziemi. Studentem był dobrym, ale nie olśniewającym. To efekt ogromnego zaangażowania w pracę podziemną. Jego poglądy można określić jako syntezę tego, co najlepsze w nurtach endeckim i piłsudczykowskim. Jest człowiekiem głęboko religijnym, przywiązanym do wartości tradycyjnych. Jest trwały w przyjaźniach i lojalny. Choć trudno zdobyć jego zaufanie. Jest prawy, wierny swoim poglądom. Jeden z działaczy gdańskiego podziemia, pragnący zachować anonimowość: - Pochodzi z rodziny robotniczej. W naszej grupie podziemnej było dwóch Marków - Zdrojewski i Biernacki. Dla odróżnienia pierwszy miał pseudonim Mały, a Biernacki - Gruby. Nie lubił i nie lubi komunistów. Przyjaciół ma w różnych kręgach politycznych od Unii Pracy, przez SKL, po ZChN. Jego poglądy odpowiadają konserwatyzmowi brytyjskiemu. Zawsze się cechował dużą samodzielnością i niezależnością. Jest uczciwy, nie ulega wpływom. Jego zaufanie zdobywa się powoli. Unika prezentów i darów, bo ich przyjęcie może rodzić co najmniej zobowiązania. (Żonaty. Bezdzietny. Mieszka w M-4 w typowym blokowisku. Biernaccy mają starego fiata uno). Na studiach był aktywnym członkiem Koła Naukowego Kryminalistyki. Siedziba Koła mieściła się w Katowni, zabytkowej budowli położonej na gdańskiej Starówce. Członkowie Koła poza tym, że prowadzili dysputy naukowe i polityczne, od czasu do czasu urządzali w Katowni imprezy towarzyskie połączone ze śpiewaniem pieśni patriotycznych. W czasie jednej z nich interweniowały oddziały ZOMO. Czy można sobie wyobrazić lepszy tytuł w prasie podziemnej - "Interwencja ZOMO w Katowni"? Skuteczny likwidator W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa, kilka miesięcy po tym, gdy Biernacki wystąpił do ministra sprawiedliwości o wprowadzenie do statutów partii politycznych zapisu zobowiązującego ich władze do samorozwiązania w razie niemożliwości spłacenia długów. Jerzy Hall: - Kiedy został likwidatorem majątku b. PZPR, niektórzy koledzy z dawnej opozycji pukali się w czoło i mówili - Marek zwariował. Z postkomunistami się nie wygra. Tymczasem on powoli zbierał materiały, wytaczał procesy, czynił apelacje. I wygrywał. Kiedy urodziło się mi dziecko zaprosiłem kolegów, w tym Marka, na przyjęcie. Koledzy już po północy zdecydowali się pójść spać. Marek z Maćkiem Płażyńskim o szóstej rano, gdy kończyła się godzina milicyjna, byli rześcy i gotowi do wymarszu. W Ruchu Społecznym AWS W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu. Mariusz Kamiński (Liga Republikańska): - Marek jest pracowity, solidny, lojalny wobec ludzi, z którymi współpracuje, bardzo ideowy, o zdecydowanych prawicowych poglądach. Cieszy się zaufaniem Mariana Krzaklewskiego. Nie bierze jednak udziału w rozgrywkach partyjnych i frakcyjnych. Jest członkiem RS, ale nie chciał być funkcyjnym. To typ państwowca. Będzie porządkował to, co zostało po Tomaszewskim, i kontynuował to, co robił Pałubicki. Biernacki w czasie ostatniego zamieszania wokół resortu spraw wewnętrznych, po kolejnych dymisjach Krzysztofa Bondaryka, Sławomira Petelickiego i Wojciecha Brochwicza, w swoich wypowiedziach trzymał stronę ministra Janusza Pałubickiego. Specsłużby Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Jest współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych. Konstanty Miodowicz (AWS), członek tej samej komisji: - Marek jest bardzo pracowity, pełen różnych dobrych pomysłów, aktywny w pracy komisji. Budzi dużą sympatię jako kolega. Zbigniew Siemiątkowski (SLD): - Wychodzi na to, że komisja ds. służb jest "ministrotwórcza". Ja też z komisji wyszedłem na szefa MSW. Miałem za sobą dwie kadencje w Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych i dwa lata w Politycznym Komitecie Doradczym przy ministrze Milczanowskim, a on ma tylko doświadczenia ze speckomisji. Ale jest młody, dynamiczny, nauczy się resortu. I tak na starcie ma lepsze przygotowanie niż jego bezpośredni poprzednik. Szef MSWiA, ale nie wicepremier Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. - Oznacza to, że ten dział, ogłaszany w "nowym otwarciu" premiera jako priorytet, pozostanie nim jedynie na papierze - mówią politycy opozycji. Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem. Leszek Miller (SLD): - Według mnie ta nominacja nie ma żadnego znaczenia, bo cały ten układ koalicyjny jest niekompetentny. Zmiana jednego człowieka na drugiego niczego nie zmieni. Najpierw pan premier chciał rozbić resort, bo uznawał, że jest zbyt potężny. Teraz zrezygnowano z rozbicia, trzeba było znaleźć kogoś, kto nie jest zagrożeniem ekipy Krzaklewskiego i Buzka. Piotr Żak (AWS): - W Sejmie mamy miejsca tuż obok siebie. Jest spokojny, zrównoważony, znany z precyzji działania, twardo trzymający się pewnych zasad, skromny i pracowity. Dlaczego nie będzie wicepremierem? - to pytanie do premiera. Myślę, że chodzi o to, by właśnie nie łączyć funkcji w resorcie z teką wicepremiera, a skuteczność zależy od cech człowieka. Jan Lityński (UW): - Kompetentny, rozsądny, pokazał, że potrafi rozwiązywać problemy i działać niekonwencjonalnie. Jego słaby punkt to brak siły politycznej. Zbigniew Siemiątkowski: - Jeżeli nie będzie wicepremierem i nie ma samodzielnej pozycji, to będzie posłusznym wykonawcą poleceń premiera. Konstanty Miodowicz: - Rozdzielenie funkcji ministra i wicepremiera to powrót do normalności. Nie widzę powodu, by szef MSW, mający ogromną władzę, musiał łączyć ją z pracą wicepremiera. Lepiej, żeby zajął się resortem. Anna Marszałek, Piotr Adamowicz
Marek Biernacki obejmie stanowisko szefa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Marek Biernacki urodził się w 1959 roku w Sopocie. Kiedy nastał stan wojenny, sam zabiegał o możliwość pracy w podziemiu. W ławie sejmowej zasiadł po raz pierwszy w 1997 roku, obecnie jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, a także współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej.
RZĄD O wsi, stanowiskach negocjacyjnych z Unią Europejską i mieszkaniach Dwukrotna renta dla rolnika Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa". Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże, więc dla ostrożności przyjmuje, że rocznie na tego typu rentę będzie przechodzić 10 tys. rolników. Wypłata rent będzie kosztować rocznie ok. 50 mln zł. Licząc, że przez trzy lata co roku przybywałoby kolejnych 10 tys. rolników zainteresowanych rentami, łączny koszt ich wypłat wyniósłby przez ten czas 300 mln zł. Te trzy lata to okres przed przyjęciem do UE, kiedy to renty strukturalne musiałyby być w całości finansowane z budżetu państwa. W okresie poakcesyjnym (cztery lata) mogłyby być w 75 proc. finansowane przez Unię Europejską. Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Jeżeli gospodarstwo byłoby przekazywane przez małżeństwo rolników, to każde z nich mogłoby dostać 1,5 renty minimalnej, a więc oboje dostawaliby w sumie 3-krotność renty minimalnej. Warunkiem wejścia w życie tego programu jest, by był on spójny z dotychczasowym programem przechodzenia na wcześniejszą emeryturę i by nie doszło do nagłego odejścia z gospodarstw zbyt wielu rolników. Dziś, przy obecnym systemie wcześniejszych emerytur, przechodzi na nie rocznie ok. 15 tys. rolników. Rząd liczy, że w nowym systemie przechodzących będzie mniej, bo nie każdy rolnik ma gospodarstwo o powierzchni co najmniej 5 ha. - Na 15 krajów Unii Europejskiej 10 z nich stosuje taki system rent - powiedział po posiedzeniu rządu wiceminister rolnictwa Henryk Wujec. Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", dotyczący poprawy oświaty na wsi. Pakt dla rolnictwa Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Pakt musi być zgodny z przygotowywaną ustawą budżetową na 2000 r., więc rząd przyjmie go prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska. Jak powiedział wczoraj wiceminister Wujec, rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów, zaliczanych do V i VI klasy. Na realizację paktu potrzebne będą niemałe środki finansowe, które w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia (w wysokości blisko 200 mln euro rocznie przez okres 7 lat) powstanie już w przyszłym roku (tzw. fundusz SAPARD). O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej. Kolejne stanowiska Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału (problem nabywania ziemi przez cudzoziemców), rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe. W dziedzinie transportu rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. Wcześniej jednak, zapewne 1 stycznia 2001 r., Polska przystąpiłaby do tzw. europejskiego obszaru swobodnego nieba, znosząc kontrolę cen biletów lotniczych i dopuszczając do obsługi lotów tzw. przewoźników "trzecich" (nie będących przewoźnikiem narodowym kraju docelowego linii). Stopniowo gwarantowany udział LOT w rynku malałby z 45 do 40, 35 i 30 proc. Równocześnie jednak polski przewoźnik miałby prawa do przejęcia 55, 60, 65 i 70 proc. rynku, gdyby ukazał się konkurencyjny. Pozwoliłoby to na zasadniczy spadek cen biletów i poprawę jakości usług. 1 stycznia 2006 r. nastąpiłaby pełna liberalizacja rynku - każdy unijny przewoźnik mógłby bez ograniczeń obsługiwać linie wewnątrz Polski oraz z Polski i do Polski. Stanowisko rządu, zakładające szybką prywatyzację LOT, jest dość ambitne i jest mało prawdopodobne, aby Brukseli udało się wymusić skrócenie tego kalendarza. Również kilka lat po przystąpieniu do UE (zapewne w 2006 r.) Polska wypełni unijny wymóg przywrócenia rentowności kolei. Nie sprecyzowano natomiast, jak szybko nasz kraj dostosuje się do unijnych norm twardości dróg, które wytrzymują 11,5 tony nacisku na oś (w Polsce najczęściej mniej niż 5 ton). Zdaniem przedstawicieli rządu, potrzeba na to 15-25 lat. Rząd odstąpił natomiast od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm bezpieczeństwa, socjalnych, technicznych czy ekologicznych wobec krajowych firm transportowych. W przyjętym wczoraj stanowisku w sprawie swobody przepływu usług rząd wystąpił natomiast do UE o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Dziś z tego powodu większość z nich musiałaby zrezygnować ze swojej działalności. Program mieszkaniowy Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. "dużej" ulgi budowlanej i "małej" ulgi remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi podatkowej maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r. Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, których wielkość ocenia się na ok. 5,5 mld zł (jesienią ma być gotowa ustawa o restrukturyzacji PKO BP). Docelowo wygasałyby też wypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych. W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup mieszkania i muszą korzystać z kredytu bankowego. Rząd postanowił, że nie będzie można odliczać odsetek od tego kredytu od podstawy opodatkowania. Ministrowie wybrali inny wariant pomocy państwa: budżet dopłacałby do odsetek od kredytu (dopłaty sukcesywnie malałyby). W sierpniu mają trwać prace nad ustawą o tym programie. Prowadzone byłyby też prace nad ustawą o kredycie remontowym oraz ustawą zmieniającą system kas mieszkaniowych (zakładającą regularne oszczędzanie na porównywalnej do rynkowej stopie procentowej, z promesą uzyskania taniego kredytu po zakończeniu oszczędzania). Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast zakłada, że w październiku rząd przyjąłby te projekty i przesłał do Sejmu. Natomiast w najbliższym czasie powinien trafić do KERM projekt ustawy o zmienionych dodatkach mieszkaniowych (dotacje budżetowe przekazywane gminom na dodatki byłyby powiązane z polityką czynszową; ma to zmusić gminy, by ustalały czynsze na poziomie pozwalającym pokryć koszty eksploatacji i remontów budynków). Wkrótce do KERM ma być też przesłany projekt ustawy o ochronie lokatora oraz socjalny program mieszkaniowy. Natomiast wczoraj rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy o własności lokali. W 1999 r. wydatki budżetu na sferę mieszkaniową i podatkowe ulgi budowlane będą kosztować łącznie 5,4 mld zł. W 2000 r. byłoby to 5,9 mld zł, w 2001 r. - 5,3 mld zł, w 2002 r. - 5,4 mld zł, w 2003 r. - 5,5 mld zł. - Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego za okres od 1 października 1997 r. do 31 grudnia 1998 r. D.E.
W ostatnim tygodniu rząd przyjął kilka nowych ustaw. W obszarze rolnictwa uzgodniono nowe, zgodne z regułami Unii Europejskiej zasady przechodzenia na rentę strukturalną oraz podpisano pakt dotyczący poprawy oświaty na wsi. Uregulowano też kwestie dotyczące zmian na rynku lotniczym (konkurencyjność i prywatyzacja LOT-u) i kolejowym (jej rentowność). Przyjęto też nowe założenia polityki mieszkaniowej państwa (ulgi budowlane).
Personalne rozgrywki armatorów Wojna w żegludze W polskiej żegludze wrze. Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu. PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM. Zamieszanie wokół Euroafriki zaczęło się 20 września, kiedy dwukrotnie spotkała się jej rada nadzorcza. Za pierwszym razem pełny, pięcioosobowy skład rady nie dokonał zmian w zarządzie. Kilka godzin później rada zebrała się po raz drugi - tym razem w pomniejszonym do trzech osób i zmienionym składzie, po czym odwołała dotychczasowego prezesa zarządu Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego spółki Zbigniewa Ligierkę. Na stanowisko prezesa powołano Pawła Porzyckiego, a wiceprezesa - Alicję Węgrzyn-Grześkowiak. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił uznając, że odwołanie nastąpiło bezprawnie. Jako inicjatora zmian jednoznacznie wskazano prezesa PLO Stanisławę Gatz. PŻM oficjalnie odsunęła się od konfliktu: - Z niepokojem obserwujemy zamieszanie wokół Euroafriki i próby wciągania PŻM w rozgrywki personalne - oświadczył Krzysztof Gogol, rzecznik prasowy PŻM. Kto z kim Żeby zrozumieć obecne rozgrywki armatorów, należy prześledzić skomplikowane relacje między morskimi spółkami. Euroafrica Shipping Lines jest spółką, w której PLO mają 44 proc. udziałów. Drugim największym udziałowcem jest Polska Żegluga Morska - 28,5 proc., potem Apear Holding, cypryjska firma z 18 proc. Kolejne 5 procent należy do pracowników i kilku drobnych udziałowców. Tak więc państwowe firmy - PLO i PŻM - wspólnie kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Firma eksploatuje 9 statków pływających do Afryki Zachodniej oraz Anglii. Jest współwłaścicielem (obok PŻM) spółki Unity Line - bałtyckiego przewoźnika promowego. Ma także firmę deweloperską, hotel i biurowiec. W ubiegłym roku odnotowała zysk brutto w wysokości 3 mln zł. Jest praktycznie jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele, PLO i PŻM, przeżywają ogromne kłopoty finansowe. PLO, mniejszy z armatorów, jest na skraju bankructwa, a PŻM, która ma około 100 statków, próbuje ratować sytuację, sprzedając za kilkadziesiąt milionów dolarów kompleks hotelowo-biurowy, jaki zafundowała sobie kilka lat temu. Tylko sprzedaż tego budynku w tzw. leasingu zwrotnym może uratować firmę od upadku. Wokół tych armatorów już od pewnego czasu krążą liczne pogłoski. Pierwsza z nich mówi, że kierownictwo Euroafriki już od dłuższego czasu dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ firma sama nie może wykupić swoich udziałów, więc do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga z kolei mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO. Wątek cypryjski PLO były prawdopodobnie tylko formalnie inicjatorem odwołania zarządu. Na prawdziwego sprawcę zamieszania wskazuje się Pawła Brzezickiego, szefa PŻM, który już w styczniu tego roku próbował usunąć niewygodnych prezesów Euroafiki. Prezesem PLO był wtedy Mirosław Hapko, który był przeciwny zmianom. - PŻM zawsze była wroga PLO, a Paweł Brzezicki, odkąd tylko został prezesem PŻM, chciał usunąć Włodzimierza Matuszewskiego za to, że mu się nie podporządkował. Póki byłem, to mu się jednak nie udawało. Teraz prowadzi własną rozgrywkę personalną - komentuje Hapko, według którego do tego celu ma posłużyć wyciągnięty przez niego "wątek cypryjski". Zaczął się on 6 stycznia 1999 roku, kiedy Mirosław Hapko przekazał w zarząd holenderskiej spółce Vorona B.V. 30 proc. udziałów w Euroafrica Shipping Lines. W zamian PLO uzyskały bardzo potrzebną pożyczkę w wysokości 1,5 mln USD. Kontrakt podpisano do 2003 roku. Brzezicki uważa, że transakcja była elementem polityki starego zarządu. Jak się okazuje, Vorona jest powiązana z cypryjską firmą Florida Cape Navigation, której dyrektorem jest z kolei Rafał Klimkiewicz, urlopowany pracownik Euroafriki. - Obawiamy się utraty kontroli nad firmą, jeśli udziały do nas nie wrócą - mówi Stanisława Gatz. - Nie wiem dokładnie, w czyich rękach jest teraz ESL. - Oddanie udziałów w zarząd nie oznacza pozbycia się ich - twierdzi Andrzej Wybranowski, prawnik związany z Euroafriką. - Z zawartej umowy nie wynika, aby holenderska firma mogła żądać przeniesienia własności. Przekazanie w zarząd to forma pożyczki, udziały muszą być zwrócone. Paweł Brzezicki inaczej jednak to interpretuje. - Poznałem umowę, która jest tak skonstruowana, że w razie upadku PLO własność udziałów przechodzi na rzecz Vorony. Także jeśli PLO nie oddadzą w odpowiednim czasie milionowych kwot. Mam na to dokumenty. - Nie ma takich zapisów; po upadku PLO udziały nie przechodzą na własność Vorony, a jeśli PLO nie zwrócą pieniędzy, to obie strony będą dalej renegocjować warunki umowy - zaprzecza Hapko. Kto przeciw komu Czy PŻM chce przejąć od PLO Euroafrikę? W kwietniu tego roku sąd, na wniosek powiązanej z PŻM kancelarii prawnej Marka Czernisa, zajął 44 proc. udziałów PLO w Euroafrice na rzecz amerykańskiego koncernu Triton, której jedna ze spółek PLO, Polcontainer, winna jest kilka milionów USD. Zajęcie przez komornika udziałów akurat w ESL zostało odczytane w niektórych kręgach jako wrogi krok PŻM przeciw PLO i oznaczać miało jedno: jeśli PLO nie znajdą pieniędzy na wykupienie udziałów, to być może zrobi to PŻM. Z taką opinią wystąpił jeden z dyrektorów PLO i jednocześnie członek rady nadzorczej Euroafriki, który jednak nie brał już udziału w wyborze nowego prezesa. Został odwołany. PŻM zaprzeczyła wówczas jakoby działała przeciwko PLO, nie wykluczyła jednak w przyszłości kupna akcji Euroafriki. Niejasne są też okoliczności zajęcia przez sąd udziałów - wszakże wcześniej część z nich przeszła pod zarząd Vorony. Według jednego z prawników kancelarii Czernisa, sąd i PŻM nic o tym nie wiedziały, a umowa jest niezgodna z prawem. Według prawnika Euroafriki, obie sprawy nie kolidują ze sobą. - Sąd zajął całość udziałów, a zarządca, czyli Vorona, dalej sprawuje zarząd - mówi Wybranowski. - Profity jednak mogą wpływać jedynie na konto depozytowe komornika sądu rejonowego. Obydwaj są legalni Teraz decydentów czeka bój o stanowisko prezesa. Według Wybranowskiego, wybór był nielegalny. - Przewodniczący musi powiadomić członków rady 14 dni wcześniej o planowanym posiedzeniu. Tak też było. Spotkało się pięć osób, posiedzenie było protokołowane, a po zamknięciu protokół podpisali przewodniczący i sekretarz. Jak się jednak okazało, nieoczekiwanie jeden z członków rady spotkał się później z dwójką osób, którą PLO miały dopiero zgłosić jako nowych członków, ale tego formalnie nie uczyniły. We trójkę dokonali zmian. Mamy więc do czynienia ze złamaniem procedur i ewidentnym fałszem. PŻM twierdzi, że wybór był legalny. - Obydwaj wspólnicy: PLO i przedstawiciel PŻM, głosowali tak samo - mówi Brzezicki. - Tak więc prezesem jest Paweł Porzycki. PLO jednak nie są tego pewne. - Nie wiem, co dalej z prezesem, nie chcę rozstrzygać. Musimy dokładnie to zbadać - mówi Gatz. - Naszym celem jest tylko stabilizacja spółki przez partnerstwo, ustalenie, dokąd i dlaczego uchodzi majątek PŻM - zapewnia Brzezicki. Michał Stankiewicz
Pomiędzy dwoma głównymi akcjonariuszami szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) nastąpił spór, który niepokoi polską żeglugę. Polskie Linie Oceaniczne i Polska Żegluga Morska wspólnie kontrolują Euroafrikę i to pomiędzy nimi pojawił się konflikt interesów.. Na jednym z zebrań rady nadzorczej, zwołanym za plecami części członków, odwołano dotychczasowego prezesa zarządu i dyrektora finansowego. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił, uznając, że odwołanie nastąpiło bezprawnie. Aktualnie więc oba zarządy są legalne, nikt nie chce ustąpić. I choć PŻM oficjalnie odsunęła się od konfliktu, nie przyznając się do działania na szkodę PLO, to nie wykluczyła w przyszłości kupna akcji Euroafriki. Spór trwa, a opisane działania zakrawają na personalne zagrywki armatorów.
ZDROWIE Gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. - To bez wątpienia początki grypy Epidemia na Starym Kontynencie KRYSTYNA FOROWICZ Dyżurujące w niedzielę przychodnie rejonowe w Warszawie miały natłok pacjentów. Objawy: gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. - To bez wątpienia początki grypy - powiedziała "Rz" lekarz dyżurny przychodni przy ul. Żeromskiego - Jest godzina 17, mamy jeszcze 54 dzieci pod gabinetem, a czekają nas poza tym wizyty domowe. W sobotę mieliśmy 70 pacjentów. Coraz częściej chorują na grypę dzieci, i to coraz młodsze. Do przychodni przy ul. Malczewskiego pełniącej weekendowy dyżur w sobotę zgłosiło się ponad 60 chorych, w niedzielę do wczesnego popołudnia blisko 40 osób. Tradycyjne leki mało skuteczne Zwykle zaczyna się od siąkających nosami kilku osób. Jednak choroba postępuje lawinowo. Wirus grypy przenosi się drogą kropelkową - podczas rozmowy, kaszlu i kichania. Jedna zagrypiona osoba, która pojawi się w towarzystwie, może zakazić wielu ludzi. Dr Jerzy Olszewski z Pogotowia Ratunkowego w Warszawie powiedział "Rz": - Zgłoszenia kierujemy do przychodni pełniących dyżury. My ratujemy życie ludzkie, nie leczymy. Jednak wezwań jest sporo, bo ludzie mylą infekcje grypowe z innymi objawami choroby, np. zapaleniem płuc. Lekarz dyżurny kraju Michał Sobolewski uspokaja: w Polsce jeszcze nie ma epidemii grypy. Wybuchnie, kiedy będzie dużo źródeł zakażenia. Może to nastąpić za kilka tygodni, albo wcześniej, w lutym. Nie mamy pewności, ale tak na 20 proc. wyrokujemy, że nadejdzie z Anglii - byłaby to najgorsza jej odmiana. Inni lekarze przypuszczają, że na 50 proc. przywleczemy ją z Czech. - Polacy lekceważą profilaktyczne szczepienia przeciwko grypie - mówi dr Sobolewski. Liczba osób korzystających z tej formy profilaktyki jest ciągle zastraszająco niska. Tymczasem jedynie szczepionki zapobiegają rozprzestrzenianiu się schorzeń zakaźnych. Są skuteczne w ponad 50 proc., w zależności od stanu odporności osoby zaszczepionej. Nieraz wirusy okazują się "sprytniejsze" i po zaszczepieniu można zachorować. Ale przebieg grypy jest wówczas łagodniejszy i szybciej wraca się do zdrowia. W Polsce co roku na grypę choruje ok. 7 proc. społeczeństwa. Dr Sobolewski radzi zminimalizować kontakty z otoczeniem, osoby zainfekowane stają się źródłem zakażeń dla innych. Grypa u każdej zainfekowanej osoby może przebiegać ciężej. Radzi też zaszczepić się, a przede wszystkim unikać podróży zagranicznych. W Polsce zarejestrowanych jest 5 szczepionek antygrypowych, które kosztują ok. 25 zł. Są to zarówno preparaty złożone z fragmentów, jak i całych komórek wirusa. Receptę na szczepionkę wypisuje lekarz pierwszego kontaktu w rejonie po zbadaniu pacjenta. Pacjent musi być zdrowy w momencie, gdy się zaszczepia. Ze względu na wielką zmienność wirusa grypy, nie udało się dotychczas opracować szczepionek, które uodparniałyby na całe życie. Każdego roku można jednak kupić w aptekach wersje uaktualnione na nowy sezon. Niektóre firmy wypowiedziały wojnę tej jednej z najdolegliwszych chorób i wykupiły dla pracowników i ich rodzin pakiet szczepień, aby biura nie świeciły pustkami. Tradycyjne leki przeciwbakteryjne, dotychczas powszechnie używane, w niektórych przypadkach, okazują się mało skuteczne, co jest spowodowane zwiększaniem się oporności organizmów na antybiotyki i chemioterapeutyki. Zdaniem internistów i wirusologów, zapobieganie przez czynne uodparnianie jest najlepszym sposobem ochrony przed infekcjami. Szczyt chorobowy każdego roku następuje między styczniem i marcem. Wtedy osłabiony organizm łatwo poddaje się chorobie - tłumaczą lekarze. Można się chronić - W stadium wstępnym przeziębienia lub grypy najlepiej jest sięgnąć po środki pochodzenia roślinnego - radzi prof. Stanisław Kohlmuenzer z Katedry Botaniki Farmaceutycznej Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Napar z kwiatu lipy ma właściwości napotne, sok z jeżówki uodparniające, babka lancetowata udrażnia drogi oddechowe. Dobrze jest także sięgnąć po syropy i napary z malin, tymianku, rumianku, czosnku, cebuli oraz po soki bogate w witaminę C. Jednak to wszystko jest skuteczne w profilaktyce i początkowych stadiach grypy. Gdy dojdzie do stanu zapalnego, wtedy trzeba ratować się silniejszymi środkami - podkreślił S. Kohlmuenzer. Najlepiej jest grypę przeleżeć, bo jeśli dojdzie do powikłań, mogą doprowadzić nawet do śmierci chorego - ostrzegają lekarze. Groźnym jej powikłaniem jest zapalenie mięśnia sercowego, może się zdarzyć także zapalenie opon mózgowych. - Najlepszą metodą wzmocnienia układu odpornościowego jest witamina C, jest to doskonała bariera dla wirusa grypy - twierdzi dr Małgorzata Kozłowska-Wojciechowska z Instytutu Żywności i Żywienia w Warszawie. - Niekoniecznie muszą to być tabletki. Wystarczy jeden owoc kiwi, jedna pomarańcza i dwa grejpfruty, aby pokryć dzienne zapotrzebowanie na tę witaminę. Przypadki śmiertelne W Europie epidemia grypy rozszerza się. Są już przypadki śmiertelne. Brytyjskie szpitale mają kłopoty z przechowywaniem zwłok. Z powodu braku miejsc w szpitalnych kostnicach, korzysta się tam z pomocy lodówek kontenerowych i samochodów-chłodni - donoszą agencje prasowe. W okręgowym szpitalu w Eastbourne nad La Manche, gdzie między 24 grudnia a 4 stycznia 80 osób zmarło na grypę, zwłoki 60 osób przechowywano w ciężarówce-chłodni. W niezbyt odległym Hastings skorzystano z lodówki kontenerowej, ponieważ miejscowa kostnica, licząca 44 miejsca, okazała się za mała. Co roku w Wielkiej Brytanii umiera na grypę 3000-4000 ludzi. W Czechach w niektórych powiatach na zachodzie kraju liczba chorych przekroczyła już 3 tysiące w przeliczeniu na 100 tysięcy mieszkańców. W Pilznie, na zachodzie Czech, gdzie sytuacja jest najtrudniejsza, zakaz odwiedzin obowiązuje we wszystkich zamkniętych placówkach służby zdrowia i opieki społecznej. W ciągu ostatniego tygodnia liczba chorych wzrosła tam o ponad 60 proc. W Pradze na grypę i podobne do niej wirusowe schorzenia górnych dróg oddechowych choruje już co 30 mieszkaniec. Także tutaj liczba chorych szybko rośnie. Według praskiego inspektora sanitarnego Vladimira Polaneckiego, w stosunku do ubiegłego tygodnia liczba zachorowań wzrosła o 62 proc. Granica epidemii (2000 zachorowań na 100 tysięcy mieszkańców) została przekroczona także w wielu miastach wschodnich Czech, m.in. w sąsiadującym z Polską Nachodzie oraz w miastach czeskiego Śląska, m.in. w Karwinie i Hawirzovie. W położonym w północno-zachodnich Czechach Chomutovie liczba chorych przekroczyła 3150. Liczba zachorowań, według oceny epidemiologów, ciągle szybko rośnie i należy oczekiwać, że grypa zaatakuje w Czechach w pełni dopiero w najbliższych dniach. Grypa ma w tym roku szczególnie ciężki przebieg. W pierwszych dwóch-trzech dniach chorzy mają bardzo wysoką temperaturę (nawet do 40 stopni C), męczący, suchy kaszel i kłopoty z oddychaniem. W Holandii Grypa zagraża jednej piątej ludności Holenderskie władze sanitarno-epidemiologiczne ostrzegły, że na grypę może zachorować w nadchodzących tygodniach do 20 procent ludności tego kraju. We wschodnich regionach Holandii odnotowuje się już 26 zachorowań na 10 tysięcy mieszkańców. Jeśli prognoza okaże się trafna, już wkrótce z wirusem grypy będzie się borykać trzy miliony Holendrów. Zdrowych wzywa się do szczepień, a chorych upomina, żeby nie lekceważyli grypy i koniecznie stosowali się do wskazówek lekarzy.
W niedzielę przychodnie w Warszwie zalała fala pacjentów z objawami grypy. Wirus grypy przenosi się drogą kropelkową – podczas rozmowy, kaszlu czy kichania – a więc ludzie łatwo się od siebie zarażają. Lekarz dyżurny kraju uspokaja jednak, że w Polsce nie ma jeszcze epidemii grypy, która wybuchnie dopiero wtedy, gdy będzie dużo źródeł zakażenia. Podkreśla też, że Polacy lekceważą profilaktyczne szczepienia przeciwko tej chorobie, a tylko one zapobiegają rozprzestrzenianiu się schorzeń zakaźnych. W Europie epidemia grypy dociera do kolejnych państw. Odnotowano już przypadki śmiertelne. Lekarze nawołują, by zdrowi się szczepili, a chorzy nie lekceważyli choroby i postępowali zgodnie z zaleceniami lekarzy.
Karty stałego klienta Coraz powszechniejsze w Polsce Korzyść obopólna Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych. Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg. Hipermarkety nie spieszą się Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. Karty wydawane są tam od 4 listopada 1996 roku. Może ją wykupić za 5 zł każdy klient sklepu. Aby z niej skorzystać, należy rejestrować paragony w specjalnym punkcie znajdującym się na terenie sklepu, przy czym rachunek jednorazowy nie może być mniejszy niż 250 zł. Gdy miesięczna suma zakupów klienta przekracza 1500 zł, karta upoważnia do 2-proc. rabatu. W przypadku wydatków w wysokości 2-3 tys. zł rabat wynosi 2,5 proc., a powyżej 3 tys. zł - 3 proc. Bonifikata wypłacana jest klientom w drugiej dekadzie następnego miesiąca, w bonach towarowych, umożliwiających ich realizację jedynie w supermarkecie Auchan. W ciągu ponad roku działalności systemu wydanych zostało ponad tysiąc kart, jednak nie wszyscy posiadacze korzystają z obniżek każdego miesiąca. W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. Tak jest na przykład w innej francuskiej sieci, Geant. Jak mówi Katarzyna Molenda z Geant Polska, projekt tego typu kart jest obecnie w firmie opracowywany, nie wiadomo jednak jeszcze niczego konkretnego ani na temat ewentualnego terminu jej wprowadzenia, ani na temat warunków korzystania z niej. Jej zdaniem, hipermarkety są nowością na polskim rynku i jako takie cieszą się i tak dużym powodzeniem klientów, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. Z przeprowadzonych przez firmę badań wśród klientów sklepów Geant wynika, że wśród odwiedzających hipermarkety jest jak na razie bardzo mało stałych klientów. Większość ludzi przyznaje, że interesują ich głównie promocje, organizowane w nowo otwieranych sklepach. Dlatego jednym ze środków mających przywiązać kupujących do sklepów Geanta ma być system kart stałego klienta. Jednak, zdaniem Katarzyny Molendy, jest to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie. - System trzeba budować od zera, i aby to uczynić należy podpisać umowę z jakimś bankiem, zlecić wyprodukowanie kart itp. - Na szczęście nie musimy się jeszcze bić o każdego jednostkowego klienta, jak to się dzieje na przykład we Francji, gdzie nasycenie rynku jest ogromne - twierdzi Katarzyna Molenda. Wygoda zamiast rabatu W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. W Warszawie uruchomione zostały trzy linie, dowożące chętnych na zrobienie zakupów z Bielan i Bemowa (do sklepu przy ulicy Górczewskiej) oraz z Tarchomina, Bródna i Muranowa (do Hitu przy ulicy Stalowej). Również w Krakowie kursuje bezpłatny autobus. Jak mówi Elżbieta Wojciechowska z biura firmy, pomysł darmowych autobusów zrodził się po to, aby umożliwić wygodne korzystanie z oferty sklepów również tym klientom, którzy nie posiadają samochodów. Wcześniej rezygnowali oni często z zakupów w Hicie właśnie ze względu na kłopoty z dojazdem komunikacją miejską. Każdy nowo otwierany Hit będzie posiadał swoją linię autobusową. Wprowadzając darmowe autobusy Hit skorzystał z usług tej samej firmy przewozowej, która rozwozi do domów pracowników firmy, mieszkających poza miastem. Zdaniem Elżbiety Wojciechowskiej, autobusy cieszą się sporym zainteresowaniem, często przyjeżdżają całkowicie zapełnione. Według pracowników sklepu przy ulicy Stalowej, zdecydowanie największa liczba konsumentów korzysta z autobusu jadącego na Bródno i Tarchomin, odległe praskie osiedla. Podobną usługę wprowadził dla klientów również hipermarket Geant z warszawskiego Ursynowa - autobusy dowożą do niego klientów z rozległych osiedli, położonych na znacznym obszarze tej gminy (m.in. z Natolina, Imielina, Kabat itp.) Jedna karta - różne zasady Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Nowością jest tutaj fakt, że karty wydawane są przez poszczególne spółdzielnie zrzeszone w związku, które same ustalają zasady udostępniania kart klientom oraz przysługujące na ich podstawie ulgi. Jak mówi Hanna Cudowska z KZSS Społem, są tylko trzy zasady łączące wszystkie karty, poza jednolitym wyglądem - są to karty rabatowe, udostępniane zarówno członkom spółdzielni, jak i wszystkim chętnym klientom oraz akceptowane we wszystkich uczestniczących w systemie spółdzielniach. Do tej pory z około 360 spółdzielni zrzeszonych w związku, karty wydaje około 140, przy czym w ubiegłym roku liczba ta powiększyła się o kilkadziesiąt spółdzielni. Najczęściej stosowanym rabatem jest 5-proc. obniżka na wszystkie towary, jednak wachlarz możliwości jest bardzo szeroki - czasami, w przypadku obniżek na konkretne towary i w określonym czasie, rabat sięga nawet 70-80 proc. W tej chwili w produkcji znajduje się IV edycja kart, które będą potrójnie kodowane - ta sama informacja znajdzie się na pasku magnetycznym, kodzie kreskowym oraz tzw. embosingu wypukłym, co pozwoli na jej honorowanie w placówkach posiadających różne rodzaje czytników. Od początku trwania systemu spółdzielnie zamówiły około 250 tys. kart, trudno jednak oszacować, jaki procent z nich został rozprowadzony wśród klientów. Jak mówi prezes Handlowej Spółdzielni Jubilat z Krakowa, Kazimiera Madej, dom handlowy Jubilat przystąpił do systemu w czerwcu 1996 roku i od tamtej pory klienci wykupili około 400 kart w cenie 20 zł. Karty są ważne przez rok i uprawniają w Jubilacie do 5-proc. obniżki. Karta dla wszystkich czy dla wybrańców System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Kartę otrzymuje tu każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Ewa Krzywicka z Elektrolandu przyznaje, że jest to suma minimalna, pozwalająca na wydawanie kart większości klientów. Upoważnia ona do 3-proc. zniżki na każdy towar w sklepie, a czasami, dzięki umowom podpisywanym przez Elektroland z konkretnymi producentami, na wyznaczone artykuły zniżka sięga nawet 5-10 proc. Specyficzny jest jednak system honorowania rabatów. Wraz z kartą stałego klienta kupujący otrzymuje tzw. kupon rabatów, do którego wpisana jest kwota, będąca równowartością 3 proc. ceny pierwszego zakupionego produktu. Jest to jednocześnie kwota rabatu, który przysługuje klientowi przy następnym zakupie w Elektrolandzie, niezależnie od jego wartości. Z kolei 3 proc. od tego zakupu jest znowu wpisywane do kuponu rabatów, jako kwota kolejnej obniżki na przyszłość. Z rabatu nie trzeba korzystać za każdym razem, można je kumulować. Ponadto karta wydawana przez Elektroland upoważnia do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy, których aktualna lista wręczana jest razem z kartą. Jak mówi Ewa Krzewicka, system zaczął działać 1 grudnia 1996 roku. W ciągu roku jego istnienia wydano ponad 80 tys. kart. Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmowych z odzieżą i sprzętem sportowym firmy Adidas Polska. W ubiegłym roku po raz pierwszy wprowadzone tam zostały tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowego zakupu przynajmniej za 500 zł. Dzięki karcie dokonywało się kolejnych zakupów z 7-proc. zniżką. Od grudnia 1996 r. srebrne karty zamieniły się na złote, przy jednoczesnej zmianie zasad ich wydawania. Warunkiem uzyskania złotej karty, dającej 10-proc. obniżkę na wszystkie towary, było dokonanie zakupów za co najmniej 1500 zł, w ciągu trzech miesięcy. Jak mówi Ewa Żelichowska, kierowniczka sklepu Adidasa w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, do tej pory tylko w tym sklepie wydanych zostało około 250 złotych kart. Jej zdaniem, część klientów, którym do limitu 1500 zł niewiele brakuje, specjalnie dokupuje czasami jakiś nie zawsze potrzebny drobiazg, aby otrzymać kartę i móc korzystać z 10-proc. rabatu w przyszłości. - Daje się zauważyć wpływ posiadania złotej karty na zwiększenie częstotliwości zakupów w naszym sklepie - uważa Ewa Żelichowska. - A już na pewno właściciele złotej karty Adidasa pozostają wierni naszej firmie, co jest podstawowym celem wydawania kart. Dodatkową atrakcją dla ich posiadaczy jest fakt, że jako pierwsi otrzymują zawsze materiały promocyjne i reklamowe dotyczące nowych produktów firmy, a czasami także okolicznościowe upominki. Na przykład w grudniu ub. r., podczas wydawania złotych kart, klienci otrzymywali kosmetyki firmy Adidas. Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Tak jest w przypadku firmy Philips. Pomysł zrodził się już trzy lata temu, jednak, według Magdaleny Tyżlik z Philips Polska, wciąż znajduje się na etapie przymiarki. Jak dotąd, prowadzona jest jedynie akcja wśród dealerów Philipsa, premiująca wysoką sprzedaż. Klienci indywidualni na ewentualne karty Philipsa będą jeszcze musieli poczekać. Nie tylko giganci Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą (na przykład Sekret sprzedający odzież sygnowaną przez Betty Barclay), ale także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Kartę stałego klienta można uzyskać kupując trzy produkty pielęgnacyjne produkcji francuskiej firmy Vichy. Komputerową listę stałych klientów ma warszawska perfumeria Quality. Umieszczenie na niej daje prawo do rabatu w wysokości 3 proc. kupowanego towaru. O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Karta byłaby przyznawana wszystkim tym, którzy dokonują regularnych zakupów w sklepie, niezależnie od ich wartości. Oprócz rabatu w wysokości około 5 proc., zapewniałaby pierwszeństwo udziału we wszelkich organizowanych przez sklep promocjach, konkursach czy pokazach mody. - Chodzi tu o jeszcze ściślejsze przywiązanie stałych klientów, których i tak posiadamy - twierdzi Elżbieta Skrzyszowska. - Wynika to z przeprowadzanych co roku badań. Przeciętnie od 30 do ponad 40 proc. dokonujących zakupów w sklepie, to klienci powracający, czyli tacy, którzy w ciągu roku przynajmniej pięć razy zakupili coś na tym samym stoisku, gdyż w asortymencie domu znajduje się głównie odzież, obuwie i kosmetyki. Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Po dokonaniu zakupu otrzymuje się kartę ze swoim numerem w rejestrze firmy oraz nr. telefonów i adres firmy. Jak mówi Mirella Drozd z działu marketingu spółki, dopiero rozważane jest wprowadzenie innych udogodnień dla stałych klientów, łącznie z przysługującym na kartę rabatem. Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów. Piotr Apanowicz
Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych. Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg. Różne sieci decydują się na różne rozwiązania dotyczące systemu kart stałego klienta. W sieci sklepów firmy Elektroland kartę otrzymuje każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. W sklepach firmy Adidas Polska karty wydawane są jedynie tym klientom, którzy na zakupy wydali co najmniej 1500 zł w ciągu trzech miesięcy. Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów.
GRECJA 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wojskowych obaliła rząd, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień Demokracji nie wolno deptać bezkarnie TERESA STYLIŃSKA - Rządy pułkowników nigdy nie cieszyły się sympatią społeczeństwa. Dyktatura opierała się wyłącznie na wojsku, no i miała też za sobą poparcie USA i NATO - opowiada Jeorjos Aleksandros Mangakis, niegdyś członek ruchu oporu i więzień polityczny, dziś deputowany socjalistycznej partii PASOK. 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Ponurym symbolem reżimu - który wprawdzie istniał tylko siedem lat, ale w świadomości i mentalności Greków pozostawił ślady widoczne do dziś - stały się obozy na wyspach Jaros i Leros. Prześladowania, tortury, znikanie ludzi były na porządku dziennym, a Grecja dla całej Europy stała się synonimem ucisku i dławienia swobód. Winy nie zostały darowane Sprawcy tych nieszczęść zostali ukarani. Grecy uważają, że darowanie im win byłoby czymś z gruntu niemoralnym, a wielkoduszne przebaczenie przyniosło więcej szkody niż pożytku. Dla społeczeństwa - podkreślają - sytuacja musi być jasna i klarowna: to jest dobre, a tamto jest złe. Pułkownicy podeptali przecież demokrację, ich sumienie obciążają cierpienia i śmierć tysięcy ludzi. - Lepiej ukarać winnych, niż na zawsze żyć z tą nieszczęsną spuścizną - mówi Michalis Papakonstantinu, jeden z przywódców konserwatywnej partii Nowa Demokracja. W więzieniu do dziś przebywa ścisła czołówka sprawców zamachu, m.in. dwaj bracia Papadopulos - Jeorjos, szef junty, oraz Kostas. Są starzy, ich zdrowie szwankuje. Zwolnienie uzyskał jedynie bardzo chory pułkownik Stelios Pattakos. Co jakiś czas powraca sprawa ułaskawienia skazanych, a przynajmniej zwolnienia ich z więzienia z przyczyn humanitarnych, zawsze jednak wniosek jest odrzucany. Jak powiedział niegdyś sędziwy Konstantinos Karamanlis, eks-premier i prezydent, człowiek, który przeprowadził Grecję od dyktatury do demokracji: "Jak dożywocie - to dożywocie". Jeorjos Mangakis, wysoki, szczupły, elegancki pan, przed 1967 rokiem był profesorem prawa i kryminologii na uniwersytecie w Atenach, występował też w sądzie jako obrońca. Gdy pułkownicy przejęli władzę, nie tylko nie krył, co myśli o łamaniu demokracji, ale na domiar złego regularnie spotykał się z dziennikarzami zagranicznymi. To się nie mogło podobać. Kazano mu przestać. - Gdy się o tym dowiedziałem, poszedłem na uniwersytet na swój ostatni wykład. W sali było bardzo dużo studentów. Mówiłem o obowiązkach prawnika. Mówiłem, że jego zadaniem jest obrona instytucji demokratycznych, w przeciwnym bowiem razie staje się on tylko urzędnikiem. Wkrótce potem Jeorjos Mangakis został aresztowany, nie na długo jednak, i gdy wyszedł, na dobre zaangażował się w działalność opozycyjną. - Teraz, z perspektywy lat, widać, jak dobrze prowadzono walkę. Przede wszystkim musieliśmy pokazać światu, że reżim jest całkowicie osamotniony, a społeczeństwo go nie akceptuje. Dlatego, gdy tylko się dało, działaliśmy otwarcie: gazety szukały furtek, pisarze i artyści przestali publikować i wystawiać, aktorzy, którzy występowali w telewizji, byli bojkotowani, a wielu dziennikarzy wyemigrowało i za granicą mówiło prawdę o Grecji. To wszystko było jednak za mało. Tak powstała Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, która jako jedyna zalecała walkę zbrojną. Obrona stanowiła prawdziwy przekrój społeczeństwa. Należeli do niej profesorowie wyższych uczelni, adwokaci, sędziowie, dziennikarze, pisarze, robotnicy, a nawet emerytowani oficerowie. W tym gronie znajdował się również obecny premier Kostas Simitis. Policja wpadła na trop Obrony i w kwietniu 1970 roku w Atenach 34 członków organizacji stanęło przed sądem. Proces opozycjonistów stał się oskarżeniem reżimu. Aresztowani, którzy, umieszczeni w jednym pawilonie więziennym, byli ze sobą w stałym kontakcie, postanowili: trzeba głośno mówić o torturach, trzeba oskarżyć reżim pułkowników przed światem. Przywódca grupy, profesor ekonomii Karajolas otrzymał najwyższy wyrok: dożywocie. Najlżejszy wyrok to 4 lata. Mangakis został skazany na 18 lat więzienia, z których odsiedział trzy. Gdy zaczął mieć problemy z oczami, został przeniesiony do więziennego szpitala, a później zwolniony. Wtedy uciekł do Niemiec. Zabrakło poparcia Jak to się stało, że dyktatura upadła? Z reżimem pułkowników stało się to, co dzieje się z władzą, która nie potrafi zdobyć uznania i poparcia społecznego, a jednocześnie nie jest na tyle silna, by przez dłuższy czas mogła trzymać się siłą represji. Pułkownicy, przy wszystkich popełnianych okrucieństwach, nigdy nie przekroczyli progu, poza którym wszelki opór przestaje istnieć. Z drugiej strony, nie zdołali kupić społeczeństwa sukcesami. Grecja pod ich rządami nie stała się krajem rozkwitu i dostatku, pracy dla wszystkich i powszechnego dobrobytu. Michalis Papakonstantinu uważa, że sprawą zasadniczą był brak poparcia społecznego. Rządy pułkowników opierały się tylko na wojsku. A skoro tak, to coraz silniejszy ferment w armii kruszył samą podstawę władzy. W roku 1972 grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, nastąpiły aresztowania, kierujący spiskowcami kapitan Pappas w ostatniej chwili statkiem uciekł do Włoch, ale to był początek końca. - Utrata kontroli nad armią oznaczała utratę kontroli nad krajem - mówi Papakonstantinu, który sam spędził parę lat w więzieniu. Słabnący reżim próbował ratować się nasilaniem represji. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Ta masakra stała się symbolem, ale zarazem punktem zwrotnym. - Od paru dni - opowiada znajomy Grek - na politechnice trwały strajki, protesty i manifestacje. Mieszkałem naprzeciwko, na własne oczy widziałem, co się tam działo. Widziałem, jak ulicą nadjechały czołgi. Zaczęto strzelać. Ktoś został przejechany, leżał na bruku zalany krwią. Potem tajna policja zaczęła zabierać ludzi. Na politechnice nic nie przypomina tamtych tragicznych dni. Długi, niski, szary budynek, otoczony plątaniną ruchliwych uliczek centrum Aten. Tylko od frontu ciągnie się szeroka aleja, jakby stworzona dla kolumny czołgów... Ile osób zginęło, nigdy dokładnie nie ujawniono. Mówi się o około dziesięciu, może kilkunastu zabitych. Ale kto tak naprawdę wie, co działo się później w czasie przesłuchań? - Po wydarzeniach na politechnice poczuliśmy, że koniec jest już blisko - opowiada Jeorjos Mangakis. - Junta też to wiedziała. Wtedy pułkownicy zaczęli udawać demokrację. Wkrótce nastąpił "pucz w puczu": pułkownik Ioannidis odsunął znienawidzonego Papadopulosa, a prezydentem został Fedon Gizikis. Ale były to tylko zmiany kosmetyczne. Jeśli istnieje coś, co jest w stanie zjednoczyć wszystkich Greków, niezależnie od tego, kim są i jakie wyznają poglądy, to jest to bez wątpienia problem Cypru. Pułkownicy postanowili to wykorzystać i trzeba przyznać, że ich rachuby nie były całkiem pozbawione sensu: gdyby udało im się obalić arcybiskupa Makariosa, ówczesnego prezydenta, i dokonać "enosis", czyli przyłączyć Cypr do Grecji, mogliby sobie zaskarbić choć cień sympatii społeczeństwa. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, ale na domiar złego do gry włączy się Turcja, odwieczny wróg, który zajmie całą północ wyspy? To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku jej władza po prostu się rozsypała. Gdy stało się jasne, że to już koniec, prezydent Gizikis wezwał Konstantinosa Karamanlisa, jednego z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. W dwa dni później Karamanlis był już w Grecji. Ale w Atenach nie było bezpiecznie, na wszelki więc wypadek główną kwaterę zorganizował sobie na statku w Pireusie i stamtąd przez miesiąc kierował krajem. - Dyktatura nie została obalona przez społeczeństwo czy ruch oporu, lecz sama się załamała - uważa Gerassimos Notaras, były przewodniczący stowarzyszenia więźniów politycznych. - Zamach na Cyprze podziałał tylko jak katalizator. Wielki proces Grecy od dyktatury do demokracji przeszli w sposób bezkrwawy, bez walk, rozlewu krwi i ofiar. Panował niebywały entuzjazm i z początku nikt nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, jak ukarać członków junty - tym bardziej że oni sami woleli zejść ludziom z oczu. Ale ten problem z czasem musiał się pojawić. Już po paru miesiącach przywódców reżimu aresztowano i osadzono w ateńskim więzieniu Korydallos. Sprawę ich odpowiedzialności uregulował uchwalony wkrótce Akt Konstytucyjny: przed trybunałem specjalnym muszą odpowiadać wszyscy ci, którzy zaplanowali i zorganizowali zamach na demokrację, a także ci, którzy do junty przyłączyli się później, ale odgrywali decydującą rolę we wcielaniu jej decyzji w życie. Pozostali mieli być sądzeni przez zwykłe sądy i tylko wówczas, gdy osobiście dopuścili się zbrodni. Już na początku roku 1975 rozpoczął się wielki proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób i byli to sami wojskowi. Pięciu z nich - m.in. Jeorjos Papadopulos, szef junty, Nikos Makarezos, odpowiedzialny za gospodarkę, i Stelios Pattakos, któremu podlegały sprawy bezpieczeństwa - otrzymało karę śmierci. - Wyrok - opowiada Gerassimos Notaras - zapadł o godzinie 16.00. W kwadrans później Karamanlis wydał oświadczenie, że egzekucji nie będzie. Sądzę, że za pośrednictwem Amerykanów zawarł z członkami junty porozumienie, iż nie będzie odwetu. Całej piątce zamieniono wyrok na dożywocie. Czy słusznie ukarano pułkowników? - Sądzę, że tak naprawdę ukarania nie było - mówi Notaras. - Zrobiono absolutne minimum, tylko to, co konieczne, by uniknąć nieprzychylnej reakcji społeczeństwa. Skazano w sumie mniej niż 50 osób. Powinno się zrobić znacznie więcej - ukarać ministrów, ludzi winnych torturowania więźniów. Wszyscy jednak wiedzą, że odejście junty było skutkiem kompromisu i że przez to Karamanlis nie był w stanie dokonać katharsis. Dlatego wielu nie ma poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość. Warunek przebaczenia Gerassimos Notaras pracuje dziś w jednym z największych greckich banków. Jeorjos Mangakis jest deputowanym, a w latach 80. był ministrem w rządzie socjalistycznym - najpierw sprawiedliwości, a potem spraw europejskich. Michalis Papakonstantinu w rządzie konserwatywnym doszedł do stanowiska ministra spraw zagranicznych. Żaden z nich nie pragnie odwetu, ale w jednym wszyscy są zgodni: warunkiem przebaczenia jest skrucha i żal. - Mogą wrócić do domów, ale nie jako ludzie dumni i zadowoleni z siebie. Sami muszą prosić o łaskę - uważa Mangakis. Tymczasem skazani stawiają sprawę inaczej: to państwo powinno zaoferować im zwolnienie. Prawdopodobnie więc pozostaną w więzieniu. A skutki rządów junty? Czas dyktatury przyniósł Grekom wiele cierpień, zahamował też rozwój gospodarki, ale, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, jak wówczas nazywała się UE. Grecy są też zadowoleni ze zniesienia monarchii - co w roku 1973 uczynili pułkownicy i co później potwierdzono. Król Konstantyn, który nie chciał czy nie umiał stanąć na czele walki z reżimem, stracił doszczętnie sympatię narodu. Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. - Zniknęły wszelkie hamulce - mówi dziennikarz z poważnego dziennika"Kathimerini". - Ludzie uważają, że wszystko im wolno. Nie ma już rzeczy niedozwolonych. - W dyktaturze - zauważa Jeorjos Mangakis - jest odwrotnie niż w naturze: osad nie opada, lecz idzie do góry.
Dwudziestego pierwszego kwietnia mija 30 lat od chwili, gdy w Grecji grupa wojskowych obaliła rząd, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy i wtrąciła do więzień tysiące przeciwników. Grecja stała się symbolem ucisku i dławienia swobód. Podczas trwania rządów dyktatury społeczeństwo greckie poprzez protesty i bojkoty starało się pokazać, że nie akceptuje reżimu. Powstała organizacja podziemna Obrona Demokracji, która zalecała walkę zbrojną. Należeli do niej przedstawiciele różnych warstw społeczeństwa, był wśród nich także obecny premier Kostas Simitis. Policja wykryła działania Obrony i w kwietniu 1970 roku jej 34 członków stanęło przed sądem. Aresztowani byli ze sobą w stałym kontakcie i postanowili demaskować brutalne metody reżimu. Reżim nie był w stanie zdobyć uznania i poparcia społecznego, nie był też na tyle silny, by mógł długo opierać się na represji. Upadający reżim ratował się nasilaniem represji - w 1973 roku krwawo stłumiono rych studentów politechniki ateńskiej, co okazało się punktem zwrotnym. Pułkownicy starali się jeszcze zjednoczyć naród poprzez podjęcie ważnej dla Greków kwestii Cypru - usiłowali obalić prezydenta Cypru i przyłączyć Cypr do Grecji. Jednak nie tylko się to im nie udało, ale do gry włączyła się jeszcze Turcja, odwieczny wróg Grecji, i zajęła północ wyspy. W lipcu 1974 roku władza junty się rozsypała. W Grecji zapanował entuzjazm, na początku nie zajmowano się kwestią ukarania junty. Po paru miesiącach przywódców reżimu jednak aresztowano. Uchwalono Akt Konstytucyjny, według którego przed trybunałem specjalnym musieli stanąć wszyscy, którzy planowali o organizowali zamach na demokrację lub odgrywali znaczącą rolę we wcielaniu decyzji junty w życie. Pozostali mieli być sądzeni za osobiście dokonane zbrodnie przed zwykłymi sądami. Procesy rozpoczęły się na początku roku 1975. Kilku przywódców otrzymało wyroki śmierci, jednak później zmieniono je na dożywocie. Dyktatura przyniosła Grekom wiele cierpień, jednak paradoksalnie miała jeden dobry skutek - Grecji potrzebne było ugruntowanie świeżej demokracji, dlatego mimo niskiego poziomu gospodarczego mogła wstąpić do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Grecy cieszą się też ze zniesienia monarchii, które nastąpiło w 1973 roku. Wielu uważa jednak, że spuścizną dyktatury jest przede wszystkim rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości w narodzie.
MSWIA Premier wybiera Marka Biernackiego Koniec bezkrólewia Prawy opozycjonista Marek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG. Aleksander Hall (AWS): - Marek jest na pewno konsekwentny, operatywny, raczej zamknięty, być może nawet skryty. Nie lubi eksponować własnej osoby, nie promuje siebie. On jest od rozwiązywania konkretnych problemów. Ma poglądy zdecydowanie prawicowe i antykomunistyczne. Ale nie angażował się w działalność polityczną typu partyjnego. Z opozycją zetknął się za pośrednictwem mojego brata. Jerzy Hall: - Był to rok 1980. Ja byłem pracownikiem Katedry Kryminalistyki UG, on studentem II roku. Trafił do mnie jako czytelnik bezdebitowego "Bratniaka", pisma Ruchu Młodej Polski. Od razu było widać jego szczerze patriotyczne poglądy. Kiedy nastał stan wojenny, długo wręcz prosił o robotę w podziemiu. Skontaktowałem go z odpowiednimi ludźmi. Zaczynał od najniższego pułapu. Był kolporterem. Kolportował wszystko, co tylko było w jego zasięgu. Potem zaczął przeskakiwać kolejne szczeble w tajnych strukturach techniczno-kolportażowych. Na nim można było bezwzględnie polegać. Cechował się żelazną konsekwencją, rzetelnością i sumiennością. Jeśli miał coś wykonać, było wiadomo, że to zrobi. Marka mógł wyłącznie powstrzymać jakiś kataklizm, np. trzęsienie ziemi. Studentem był dobrym, ale nie olśniewającym. To efekt ogromnego zaangażowania w pracę podziemną. Jego poglądy można określić jako syntezę tego, co najlepsze w nurtach endeckim i piłsudczykowskim. Jest człowiekiem głęboko religijnym, przywiązanym do wartości tradycyjnych. Jest trwały w przyjaźniach i lojalny. Choć trudno zdobyć jego zaufanie. Jest prawy, wierny swoim poglądom. Jeden z działaczy gdańskiego podziemia, pragnący zachować anonimowość: - Pochodzi z rodziny robotniczej. W naszej grupie podziemnej było dwóch Marków - Zdrojewski i Biernacki. Dla odróżnienia pierwszy miał pseudonim Mały, a Biernacki - Gruby. Nie lubił i nie lubi komunistów. Przyjaciół ma w różnych kręgach politycznych od Unii Pracy, przez SKL, po ZChN. Jego poglądy odpowiadają konserwatyzmowi brytyjskiemu. Zawsze się cechował dużą samodzielnością i niezależnością. Jest uczciwy, nie ulega wpływom. Jego zaufanie zdobywa się powoli. Unika prezentów i darów, bo ich przyjęcie może rodzić co najmniej zobowiązania. (Żonaty. Bezdzietny. Mieszka w M-4 w typowym blokowisku. Biernaccy mają starego fiata uno). Na studiach był aktywnym członkiem Koła Naukowego Kryminalistyki. Siedziba Koła mieściła się w Katowni, zabytkowej budowli położonej na gdańskiej Starówce. Członkowie Koła poza tym, że prowadzili dysputy naukowe i polityczne, od czasu do czasu urządzali w Katowni imprezy towarzyskie połączone ze śpiewaniem pieśni patriotycznych. W czasie jednej z nich interweniowały oddziały ZOMO. Czy można sobie wyobrazić lepszy tytuł w prasie podziemnej - "Interwencja ZOMO w Katowni"? Skuteczny likwidator W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa, kilka miesięcy po tym, gdy Biernacki wystąpił do ministra sprawiedliwości o wprowadzenie do statutów partii politycznych zapisu zobowiązującego ich władze do samorozwiązania w razie niemożliwości spłacenia długów. Jerzy Hall: - Kiedy został likwidatorem majątku b. PZPR, niektórzy koledzy z dawnej opozycji pukali się w czoło i mówili - Marek zwariował. Z postkomunistami się nie wygra. Tymczasem on powoli zbierał materiały, wytaczał procesy, czynił apelacje. I wygrywał. Kiedy urodziło się mi dziecko zaprosiłem kolegów, w tym Marka, na przyjęcie. Koledzy już po północy zdecydowali się pójść spać. Marek z Maćkiem Płażyńskim o szóstej rano, gdy kończyła się godzina milicyjna, byli rześcy i gotowi do wymarszu. W Ruchu Społecznym AWS W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu. Mariusz Kamiński (Liga Republikańska): - Marek jest pracowity, solidny, lojalny wobec ludzi, z którymi współpracuje, bardzo ideowy, o zdecydowanych prawicowych poglądach. Cieszy się zaufaniem Mariana Krzaklewskiego. Nie bierze jednak udziału w rozgrywkach partyjnych i frakcyjnych. Jest członkiem RS, ale nie chciał być funkcyjnym. To typ państwowca. Będzie porządkował to, co zostało po Tomaszewskim, i kontynuował to, co robił Pałubicki. Biernacki w czasie ostatniego zamieszania wokół resortu spraw wewnętrznych, po kolejnych dymisjach Krzysztofa Bondaryka, Sławomira Petelickiego i Wojciecha Brochwicza, w swoich wypowiedziach trzymał stronę ministra Janusza Pałubickiego. Specsłużby Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Jest współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych. Konstanty Miodowicz (AWS), członek tej samej komisji: - Marek jest bardzo pracowity, pełen różnych dobrych pomysłów, aktywny w pracy komisji. Budzi dużą sympatię jako kolega. Zbigniew Siemiątkowski (SLD): - Wychodzi na to, że komisja ds. służb jest "ministrotwórcza". Ja też z komisji wyszedłem na szefa MSW. Miałem za sobą dwie kadencje w Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych i dwa lata w Politycznym Komitecie Doradczym przy ministrze Milczanowskim, a on ma tylko doświadczenia ze speckomisji. Ale jest młody, dynamiczny, nauczy się resortu. I tak na starcie ma lepsze przygotowanie niż jego bezpośredni poprzednik. Szef MSWiA, ale nie wicepremier Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. - Oznacza to, że ten dział, ogłaszany w "nowym otwarciu" premiera jako priorytet, pozostanie nim jedynie na papierze - mówią politycy opozycji. Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem. Leszek Miller (SLD): - Według mnie ta nominacja nie ma żadnego znaczenia, bo cały ten układ koalicyjny jest niekompetentny. Zmiana jednego człowieka na drugiego niczego nie zmieni. Najpierw pan premier chciał rozbić resort, bo uznawał, że jest zbyt potężny. Teraz zrezygnowano z rozbicia, trzeba było znaleźć kogoś, kto nie jest zagrożeniem ekipy Krzaklewskiego i Buzka. Piotr Żak (AWS): - W Sejmie mamy miejsca tuż obok siebie. Jest spokojny, zrównoważony, znany z precyzji działania, twardo trzymający się pewnych zasad, skromny i pracowity. Dlaczego nie będzie wicepremierem? - to pytanie do premiera. Myślę, że chodzi o to, by właśnie nie łączyć funkcji w resorcie z teką wicepremiera, a skuteczność zależy od cech człowieka. Jan Lityński (UW): - Kompetentny, rozsądny, pokazał, że potrafi rozwiązywać problemy i działać niekonwencjonalnie. Jego słaby punkt to brak siły politycznej. Zbigniew Siemiątkowski: - Jeżeli nie będzie wicepremierem i nie ma samodzielnej pozycji, to będzie posłusznym wykonawcą poleceń premiera. Konstanty Miodowicz: - Rozdzielenie funkcji ministra i wicepremiera to powrót do normalności. Nie widzę powodu, by szef MSW, mający ogromną władzę, musiał łączyć ją z pracą wicepremiera. Lepiej, żeby zajął się resortem. Anna Marszałek, Piotr Adamowicz
Jerzy Buzek na nowego szefa MSWiA wybrał Marka Biernackiego. Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem. Marek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG. W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa. W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu. Koledzy z Młodej Polski i AWS określają Biernackiego jako człowieka o zdecydowanie prawicowych poglądach, pracowitego, konsekwentnego, trochę skrytego, niezaleznego i uczciwego. Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent.
PROBLEM ROKU 2000 Możemy bawić się (lub spać) spokojnie Ostrożny optymizm AP Prawie dwukrotnie więcej, niż zwykle w grudniu, domowych glinianych pieców sprzedaje obecnie fabryka ceramiki w Suzu k. Tokio. To zwiększone zapotrzebowanie na ten tradycyjny sprzęt kuchenny wynika z... informatycznego Problemu Roku 2000. Japończycy obawiają się zakłóceń w dostawie prądu i gazu, i chcą się przed nimi zabezpieczyć. ADAM JAMIOŁKOWSKI Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń, choć z pewnością nie da się uniknąć wielu drobnych awarii i zamieszania, które może dać o sobie znać w pierwszych dniach stycznia. Jednak niezależnie od tego, tysiące ludzi - przede wszystkim, choć nie tylko, informatyków - zamiast udać się na bal, spędzi sylwestrową noc w sztabach kryzysowych, które utworzono praktycznie w każdej firmie i instytucji rządowej na świecie. Na przygotowania systemów komputerowych do roku 2000 wydano na całym świecie sumę imponującą - co najmniej 500 miliardów dolarów. Być może właśnie dzięki temu, ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000, pracującego pod auspicjami ONZ i finansowanego przez Bank Światowy, utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym. - Zdecydowana większość organizacji na całym świecie, zarówno gospodarczych, jak i rządowych, odczuje jedynie niewielkie skutki działania pluskwy milenijnej. Choć błędów spowodowanych przez PR 2000 będzie zapewne dość dużo, to dzięki wcześniejszym pracom zabezpieczającym, ograniczonemu zaufaniu do sterowników cyfrowych i elastyczności odpowiednio przeszkolonych ludzi całkowity efekt ich działania będzie raczej umiarkowany - oświadczył dyrektor Centrum, Bruce W. McConnell. Według autorów raportu, bardzo nieliczne będą naprawdę istotne awarie w dziedzinach najważniejszych, takich jak energetyka, telekomunikacja, transport czy zaopatrzenie w wodę. Najbardziej prawdopodobne jest pojawienie się problemów w funkcjonowaniu służby zdrowia i instytucji rządowych, w szczególności w krajach rozwijających się. Ekonomiczne skutki PR 2000 będą zaś najbardziej dotkliwe dla państw Azji i Ameryki Łacińskiej, które rozbudowały już swe systemy informatyczne, ale w dużym zakresie wykorzystują wciąż nielegalne (pirackie) oprogramowanie. Będzie, jak było Tezy raportu Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego są generalnie zgodne z wypowiedziami większości ekspertów i doniesieniami agencyjnymi. Wśród instytucji monitorujących przygotowania do roku 2000 dominuje przekonanie, że skutki działania pluskwy 2000 ograniczą się do drobnych błędów, powodujących niewielkie dolegliwości bądź opóźnienia, nie będzie natomiast zdarzeń katastrofalnych w skutkach. - Przewidujemy niewielki wzrost wskaźnika błędów w systemach komputerowych w ciągu najbliższych kilku miesięcy - informuje Andy Kyte, szef programu 2000 w Gartner Group. - Biznes będzie toczył się normalnym trybem - twierdzi raport Komisji Europejskiej na temat przygotowania transportu, energetyki, telekomunikacji i sektora bankowego. Będzie więc tak, jak do tej pory. Jak poinformował agencję Reuters Chris Webster, szef projektu 2000 w agencji badawczej Cap Gemini, z jej badań wynika, że aż trzy czwarte spośród największych amerykańskich firm z listy Fortune 1000 miało już do czynienia z rozmaitymi skutkami działania pluskwy milenijnej. Tylko - i to jest najciekawsze - nikt z zewnątrz tego nie zauważył, nikt też o kłopotach się nie dowiedział! Firmy jak ognia unikały rozgłosu o kłopotach spowodowanych przez PR 2000, a ewentualne problemy - ponieważ nie przybierały dramatycznych rozmiarów - było dość łatwo ukryć, zrzucając winę na inne okoliczności. Stara dobra Anglia Na naszym kontynencie za państwo najlepiej przygotowane na przywitanie roku 2000 uważana jest Wielka Brytania. Action 2000, rządowa agencja powołana w celu nadzorowania przygotowań, szacuje wydatki poniesione tylko w sektorze publicznym na ponad 32 miliardy dolarów. Sprawdzono wszystko - np. także i to, czy kryzys nie spowoduje przejściowych braków żywności i papieru toaletowego. Zdaniem agencji, do roku 2000 w pełni przygotowanych jest 99 proc. spośród 500 największych brytyjskich firm i 93 proc. przedsiębiorstw zatrudniających ponad 250 osób. Jako średnie oceniane jest przygotowanie Niemiec, które dość późno zaczęły traktować PR 2000 poważnie. Rząd gwarantuje wprawdzie prawidłowe funkcjonowanie sektora bankowego i transportu, nie jest jednak wykluczone, że dojdzie do zakłóceń w pracy systemu energetycznego, nie sprawdzono także do końca sprzętu medycznego. Za państwo najsłabiej przygotowane w zachodniej części Europy uważane są Włochy. Wprawdzie przedstawiciele rządu utrzymują, że prace przebiegły zgodnie z harmonogramem, ale część niezależnych ekspertów obawia się problemów. W podobny sposób ocenić można sytuację w naszej części Europy. Reprezentanci rządu, przedsiębiorstw energetycznych, telekomunikacyjnych, transportowych itd. deklarują, że wszystko jest w porządku, jednak niektórzy niezależni eksperci spodziewają się zakłóceń. Najbardziej skomplikowana jest sytuacja w Rosji. Wypowiedzi oficjalne i ekspertów różnią się diametralnie. Przedstawiciele rządu twierdzą, że sprawdzono systemy militarne, energetyczne i inne, które mogłyby stanowić zagrożenie, a poza tym Rosja jest mało skomputeryzowana, więc z natury odporna na atak milenijnej pluskwy. Wielu ekspertów uważa natomiast, że bardzo prawdopodobne jest wystąpienie poważnych awarii rzutujących na codzienne życie ludzi. Inna sprawa, że w wielu rejonach Rosji zakłócenia w dostawach energii elektrycznej czy ciepła traktowane są jako rzecz zupełnie normalna Ostrożni Japończycy, sprytni Amerykanie W skali światowej prym w przygotowaniach wiodą oczywiście Amerykanie. Wszystkie rządowe systemy komputerowe o decydującym znaczeniu są w pełni przygotowane do roku 2000 - twierdzi raport Białego Domu. Gotowe są też plany awaryjne. Za podobnie - bardzo dobrze - przygotowaną uważana jest także Kanada. W krajach Azji przygotowanie oceniane jest ogólnie dobrze, choć - paradoksalnie - najwięcej sygnałów o obawach związanych z PR 2000 dociera z wiodącej prym w rozwoju nowych technologii Japonii. Rząd japoński zdecydował się nawet wezwać swych obywateli do przygotowania niewielkich zapasów żywności, paliwa i gotówki. Jednak w rzeczywistości największe problemy mogą mieć kraje rozwijające się, gdzie prace przygotowawcze miały bardzo mały zakres ze względu na brak środków. Przedstawiciele tych państw posługują się znanym już argumentem - "komputerów mamy tak mało, że ich awarie nie są dla nas czymś istotnym". Podobnie bagatelizowane są zagrożenia w biednych krajach Afryki. - Jeśli 1 stycznia nie będzie światła na większości terytorium Kongo, to będzie po prostu tak samo, jak dzień wcześniej - takie ironiczne oświadczenie złożył agencji Reuters mieszkaniec Kinszasy. Czas pokaże, ile warte są zapewnienia ludzi odpowiedzialnych za przygotowania do roku 2000. Są powody, by nie do końca wierzyć w ich gorące zapewnienia. Do zabawnej sytuacji doszło w Tajlandii, gdzie linie lotnicze Thai Airways zmuszone były odwołać specjalny milenijny rejs, do udziału w którym minister transportu zaprosił około 200 miejscowych VIP-ów. Rejs ten miał przekonać szeroką publiczność, że można spokojnie korzystać z usług narodowego przewoźnika. Niestety, zamiar się nie powiódł, gdyż zdecydowana większość zaproszonych wykręciła się od udziału w locie, podając najrozmaitsze powody nieobecności W najlepszej sytuacji są Amerykanie. Uruchomili ośrodki przetwarzające informacje o skutkach PR 2000, które nadchodzić będą najpierw z Nowej Zelandii i Australii oraz z Dalekiego Wschodu, potem z pozostałych państw Azji, a wreszcie z Bliskiego Wschodu, Europy i Afryki. Sztaby ekspertów będą analizować doniesienia i wskazywać, co jeszcze - na kilkanaście czy kilka godzin "przed szkodą" - można zmienić w Ameryce.
Świat przygotowuje się na Problem Roku 2000, i choć eksperci szacują, że nie dojdzie do żadnych większych katastrof w obszarach informatycznych, energetycznych czy bankowych, państwa wydały ogromne sumy na zabezpieczenie ludności przed możliwymi niedogodnościami. Zróżnicowany jest też stopień przygotowania państw na różnych kontynentach, za najlepiej przygotowane uważa się Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone.
WSPOMNIENIE Sześćdziesiąt lat temu zginął Janusz Kusociński Proroctwo Mickiewicza MUZEUM SPORTU I TURYSTYKI Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. BOHDAN TOMASZEWSKI W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą. Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego. Niedawno, zaproszony przez jedną z renomowanych szkół dziennikarskich, opowiadałem i rozmawiałem o sporcie z przyszłymi adeptami tego zawodu. Zapytałem w pewnym momencie, czy wiedzą, kto to był Kusociński? Spośród kilkudziesięciu młodych osób tylko jedna powiedziała: "Tak, to był taki biegacz." Ktoś inny, zapytany o Stanisława Marusarza, odpowiedział z wahaniem: "Chyba jakiś zapaśnik." To nasi przyszli dziennikarze, a jakby było w innych kręgach młodzieży? Lubił tenis Niektórzy w różnych okresach pisali o Kusocińskim, nawet szeroko, ale ja spróbuję o Nim opowiedzieć trochę inaczej. Należę do bardzo już szczupłego grona ludzi, którzy znali go osobiście. To też zawdzięczam tenisowi. Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Lubił patrzeć, jak grają w tenisa, parę razy na kortach Legii wziął rakietę i próbował odbijać piłkę, ale nie szło mu to. Często odwiedzał tenisową Legię. Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. Grał podobno dobrze i miał dobrych partnerów. A więc najczęściej Jadwigę Jędrzejowską, naszą największą tenisistkę, bo przecież dwa razy grała w finałach, jak byśmy dziś powiedzieli - turniejów wielkoszlemowych: w Wimbledonie i w mistrzostwach USA. Przy stoliku z "Kusym" widywałem także mistrza rakiety Ignacego Tłoczyńskiego, radcę Aleksandra Olechowicza - to także była wyjątkowa postać. W latach 30. kierował naszą drużyną w rozgrywkach Pucharu Davisa. Jowialny, rubaszny, tęgi pan o ogromnym poczuciu humoru, a także szczególnej intuicji, którą wykazywał podczas pucharowych meczów, doradzając w przerwach polskim graczom. Miał co wspominać W tej przyjacielskiej atmosferze na Legii zostałem któregoś dnia przedstawiony Kusocińskiemu. Pewnie wyczytał w moich oczach uwielbienie i to zapewne w jakiś sposób go ujęło. Raz i drugi porozmawialiśmy na kortach i aż nie chce mi się dzisiaj wierzyć, że wytworzyła się jakaś nić zażyłości. Lubiłem tenis, ale także pasjonowałem się lekką atletyką, więc znalazł jeszcze jednego rozmówcę. Opowiadałem, jak podglądałem Jego treningi, kiedy był u szczytu kariery. Graliśmy z kolegami w piłkę w Ogrodzie Wyścigów Konnych, opodal gmachu Politechniki, a za ogrodzeniem oddzielającym alejkę - nasze boisko - rozciągała się zielona przestrzeń Pola Mokotowskiego. Tam zobaczyłem "Kusego" po raz pierwszy. Biegał w granatowym dresie z napisem "Warszawianka" na plecach, często spoglądał na stoper, który trzymał w ręku. Na plecach granatowy dres stawał się coraz ciemniejszy od potu. Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze. Miał co wspominać. Ani on, ani najlepsi lekarze wciąż nie byli wtedy pewni, czy będzie mógł powrócić na bieżnię. Jak pamiętam, opiekował się nim słynny chirurg w ówczesnych latach, prof. Levitoux, wytworny pan w średnim wieku, który, nawiasem mówiąc, grywał w brydża nie na Legii, ale u mojej ciotki. Profesor unikał odpowiedzi, czy Kusociński wróci na bieżnię, dawał jednak nikłą nadzieję. Sprawdziła się dopiero niedługo przed wojną. Wkładał frak Kusociński niewątpliwie szukał rekompensaty. Szukał w bujnym życiu towarzyskim. Już nie oglądały go tłumy, kiedy w Warszawie i na świecie biegał i zwyciężał. Byłem, zanim go poznałem, na jego biegach na stadionie Legii, kiedy pokonał ostrym finiszem świetnego Fina Iso Hollo. Teraz była pustka, ale wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. A więc nie tylko spotkania towarzyskie i brydże na Legii, ale rauty i bale. Wkładał frak i był z tego podobno bardzo dumny. Pokazywano go w magazynach ilustrowanych, jak tańczy, jak siedzi przy stoliku w towarzystwie eleganckich pań. Dostrzegałem na Legii, jak lub przyglądać się ładnym kobietom. A było ich tam pod dostatkiem. Choćby piękna Halina Konopacka-Matuszewska, która też często grywała na Legii, przychodząc z pobliskiego elitarnego klubu tenisowego WLTK (Warszawski Lawn Teniss Klub). Ogromnie podobała mu się młoda, jedna z najbardziej utalentowanych wówczas naszych tenisistek, Zosia S. i często widywałem, jak siedzieli na ławeczce na ostatnim korcie nr 11 i siedzieli tam przez kwadranse. Zaczęły się oczywiście ploteczki, że pan Janusz wyjątkowo adoruje tę zgrabną i przystojną pannę. Niektórzy szli dalej, mówili, że nawet myśli o małżeństwie. Jednak nic z tego jakoś nie wyszło i pan Janusz zaczął chodzić na basen Legii. Na leżaku Zabierał mnie tam często. Basen Legii był to wówczas letni salon Warszawy. Upalne lata, tłum ludzi, sportowcy przemieszani na ogół z zamożnymi ludźmi z różnych środowisk. Siadywał na leżaku i rozglądał się. Nie pamiętam, żeby wkładał kostium kąpielowy. Białe spodnie i rozchylona biała koszula z krótkimi rękawami. Najczęściej siadywała obok niego pani Krystyna N., na brąz opalona platynowa blondynka. Ona starała się mówić o sporcie, a on szybko zmieniał temat i raczej próbował tak ogólnie, nie tylko o pogodzie. Ale i pani Krystyna zniknie szybko z pola widzenia Kusocińskiego. Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Te fraki, bale, rauty, niektórzy byli bardzo złośliwi: "Cóż, dyskontuje to, co kiedyś osiągnął, i tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa." Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku, zaczynał przecież karierę w robotniczym klubie. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju! Tu głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz, z pochodzenia Łotysz. Petkiewicza widziałem na bieżni najwyżej dwa razy, ale zapamiętałem jego sylwetkę. Wysoki, szczupły, o długich nogach, w charakterystyczny sposób trzymał ręce, unosząc je wysoko. Biegał pięknie i stylowo. Kusociński biegał niezbyt ładnie. Widać było ogromny wysiłek, a tamten płynął po bieżni. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się. Zadra Kusociński pewnie nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego, a on, mimo że sporo walczył z Finem, zawsze zostawał w tyle. Petkiewicz pokonał Nurmiego na stadionie w Parku Skaryszewskim (nie na Legii) raptownym finiszem, kiedy Nurmi myślał, że ma pewne zwycięstwo. Rozzłoszczony Fin następnego dnia zdeklasował Petkiewicza. Aby opisać, kim był Nurmi, trzeba by wielu zdań. Więc krótko: zdobył 9 złotych medali na olimpiadach w latach 1920 - 28. Największe bożyszcze sportu tamtych lat. Wygrać z Nurmim! Ten jednorazowy sukces przylgnął do Petkiewicza i stworzył legendę. Zginie tragicznie w 1960 r. w Argentynie. Kusociński bił rekordy świata, zdobywał laury, był bez porównania bardziej popularny niż Petkiewicz. Ale zadra pozostała. Ogromnie się nie lubili. Opowiadano mi, że raz wracali z mityngu w Londynie, siedzieli razem w pustym przedziale pociągu i do samej Warszawy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Na dworcu trącili tylko ronda kapeluszy i rozeszli się bez słowa. Taki też był "Kusy". Befsztyk Nojiego Rok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać. Ale nie stracił kontaktu z tenisistami Legii. Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej. Był szalenie ambitny i także pracowity. Wybił się akurat w okresie choroby Kusocińskiego. Startował na olimpiadzie berlińskiej w 1936 roku. Był tak mocny, że niektórzy myśleli już o medalu Nojiego. Na 10 km biedak spuchł i zajął dalekie miejsce. Powstała legenda o "befsztyku Nojiego", że przed startem zjadł niepotrzebnie krwisty befsztyk, który mu zaszkodził. Ale później, na 5 km, Noji walczył wspaniale i zajął na Olimpiadzie 5. miejsce. Kusociński oglądał te biegi z trybun w Berlinie. Noji przez kilka lat był najlepszym polskim długodystansowcem. Ciekawe czasy. Kto uwierzy teraz, że temu wybitnemu wyczynowcowi dano posadę tramwajarza, aby mógł przenieść się do Warszawy. Widywałem Nojiego w warszawskim tramwaju, jak przedzierał bilety. A potem szedł na trening, by utrzymać wysoką formę. Zginął w Oświęcimiu w 1943 roku. I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński. Ten u szczytu sławy, a ten niedawno powrócił na bieżnię. Jest znów dobry, ale czy da radę? Przed biegiem sporą grupką tenisowej braci z Legii spotkaliśmy się w mieszkaniu Kusocińskiego przy ul. Noakowskiego 16, by stamtąd pójść na Pole Mokotowskie. Z Noakowskiego to były dwa kroki. Zostawił klucze któremuś z nas i pierwszy poszedł na start, a my w jakiś czas za nim. Było wesoło Różnobarwna ciżba zawodników ruszyła ze startu przez jasnozielone pole, bo było lato. W tłumie nie dostrzegliśmy ani Kusocińskiego, ani Nojiego. Dopiero na finiszu. Darliśmy się: "Kusy", "Kusy"! Wygrał zdecydowanie. Narzucił dres i znowu pobiegł do domu, by przygotować mały bankiecik dla grona przyjaciół. Przed startem powiedział nam: "Jeśli wygram, zapraszam was na lampkę wina". Nikt nie odważył się zapytać, co będzie, jak przegra. Wyczuł to i dodał: "Jak przegram, także zaraz przychodźcie". Tego dnia pierwszy raz w życiu zobaczyłem złoty medal olimpijski i delikatnie dotknąłem go palcem. Leżał na honorowym miejscu w oszklonej gablocie. Na ścianie wisiały fotografie Chaplina, Douglasa Fairbanksa - ówczesnego arcymistrza pojedynków filmowych - i Toma Mixa, słynnego hollywoodzkiego kowboja. Te gwiazdy filmowe poznał w czasie pobytu na igrzyskach w Los Angeles. Było piękne popołudnie. Przez otwarte okno mieszkania w oficynie na parterze dochodził przytłumiony odgłos miasta. Kusociński trochę przechwalał się. Zwycięstwo nad Nojim ukoiło go. Noji był upartym przeciwnikiem, walecznym jak on. Było wesoło. Piliśmy zdrowie "Kusego". "Dziękuję. Będzie, jak chcecie. Przywiozę złoty medal z olimpiady w 1940 roku, tylko nie wiem, czy na 5, czy na 10 km." Wołaliśmy, że chcemy dwa - i na 5 i na 10 kilometrów. Wyciągnął swoją księgę pamiątkową. Jakie tam były ciekawe dedykacje i podpisy. Podpisaliśmy się także z namaszczeniem. W niedocenianym Muzeum Sportu w Warszawie, które kryje tyle cennych pamiątek, przechowywana jest księga "Kusego" i po latach zobaczę ją znowu. Jedna z dedykacji, ostatnia. Pod datą 31 grudnia 1939 roku. Trójwiersz: "Twierdzę, że proroctwem Mickiewicza było nazwanie w »Panu Tadeuszu« najszybszego z chartów Kusym". Poniżej podpis niezapomnianego odtwórcy fredrowskiego Papkina i tylu innych wielkich aktorskich ról Mariusza Maszyńskiego. I on nie przeżyje okupacji, zamordowany na kolonii Staszica na początku Powstania. Wygramy, musimy wygrać Wojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy. Na początku okupacji widywałem dość często pana Janusza. Kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem" przy ulicy Jasnej wraz z Jadwigą Jędrzejowską, Marią Kwaśniewską, Ignacym Tłoczyńskim, a w szatni siedział Marian Mikołajewski, masażysta "Kusego", który po wielu latach tak wymasuje polską reprezentację piłkarską, że zdobędzie złoty medal na Olimpiadzie w Monachium. Kusociński lekko utykał, chodził z laską. To była już zima, niedługo przed jego aresztowaniem. Znów wpadłem na Noakowskiego porozmawiać, a przy okazji poprosić o fotografię z naszych wizyt na basenie. "Muszę poszukać - obiecywał. - Tyle tu różnych papierów i zdjęć." W podniszczonym garniturze i długich butach siedział za biurkiem. Pokazywał mi różne fotografie i pamiętam, co mówił o przyszłości biegów długodystansowych. "Są dopiero w powijakach. Po wojnie na 5 km zawodnicy będą osiągać czasy grubo poniżej 14 minut. Będzie jeszcze mocniejszy trening. Trzeba dużo biegać, mniej na bieżni, a więcej w terenie." I dodał: "Chciałbym na następnej olimpiadzie spróbować sił w maratonie." Machnął ręką: "Jakie to wszystko odległe. Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!" 26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK. Jeszcze tam dotrze dzielnie Ignaś Tłoczyński, żeby wydobyć ważne papiery, i uda mu się to, ale to już zupełnie inna historia. Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach.
Z okazji zbliżającej się 60. rocznicy śmierci za kraj legendarnego biegacza Janusza Kusocińskiego opowiem o nim trochę inaczej. Poznałem go, gdy rozpoczął bogate życie towarzyskie po doznaniu kontuzji nogi. Nie mógł startować w zawodach. Lubił tenis i często odwiedzał wtedy Legię - obserwował rozgrywki i grał w brydża z najlepszymi polskimi tenisistami. I właśnie tam zostałem mu przedstawiony, ujęło go pewnie uwielbienie wyczytane w moich oczach. Po kilku rozmowach wytworzyła się pewna zażyłość. Po raz pierwszy zobaczyłem "Kusego" w trakcie jego treningów na Polu Mokotowskim. Biegał w dresie, często spoglądał na stoper. Był niski, miał haczykowaty nos i głęboko osadzone oczy. Był bezpośredni w kontakcie, lubił opowiadać o sobie. W bujnym życiu towarzyskim niewątpliwie szukał rekompensaty dla minionego życia uwielbianego sportowca. Wciąż był popularny, chodził na spotkania towarzyskie, wkładał frak i pokazywano go w magazynach. Na Legii widziałem jak chętnie przyglądał się ładnym kobietom, z niektórymi spedzał sporo czasu i to rodziło plotki. Pojawiał się też na basenie Legii. Siadywał na leżaku. Zawsze w białych spodniach i rozchylonej białej koszul. Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob, mówiono, że "tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa". Zapewne bywał ostry w sposobie bycia, przecież zaszedł w sporcie tak wysoko dzięki potwornej pracy. Zaczynał karierę w robotniczym klubie i zawsze chciał być najlepszy. W Polsce największym jego rywalem był Stanisław Petkiewicz. Nie lubili się. Pewnie dlatego, że Petkiewicz prześcignął raz samego Nurmiego - biegacza legendę, który zdobył 9 złotych medali olimpijskich. Wtedy ten sukces przylgnął do Pietkiewicza i stworzył legendę. Chociaż to "Kusy" był bardziej popularny, zadra pozostała. Kiedy Kusociński powrócił na bieżnię w 1939 r. wziął udział w biegu przełajowym, w którym spotkał się z trudnym rywalem Józefem Nojim. Noji był przez kilka lat najlepszym polskim długodystansowcem. To był pojedynek pomiędzy zawodnikiem u szczytu sławy i tym powracającym na bieżnię. Wygrał Kusociński i po zawodach zorganizował bankiecik w swoim mieszkaniu. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem złoty medal olimpijski. Na bankiecie "Kusy" trochę się przechwalał. Wygrana na Nojim ukoiła go. Na początku okupacji widywałem go dość często. Pracował w karczmie "Pod Kogutem". Lekko utykał, chodził z laską. Wpadłem do niego niedługo przed aresztowaniem, pokazywał mi różne fotografie. Powiedział, że w przyszłej olimpiadzie chciałby startować w maratonie. Machnął ręką: "Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!" W marcu 1940 roku został aresztowany przez gestapo. Znaleziono przy nim prasę podziemną przygotowaną na tajne zebranie ZWZ. Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach.
SPRZEDAŻ Jak obliczyć dochód Darowane akcje i udziały w spółce Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. W świetle art. 17 ust. 1 pkt 6 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (dalej: updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych, należne, choćby nie zostały faktycznie otrzymane, są przychodem z kapitałów pieniężnych. Podatek od dochodów Tylko wyjątkowo, gdy ustawa wyraźnie to przewiduje - podatek dochodowy płaci się od przychodów (np. art. 28 i 30 pkt 1-4 i 6 updf). Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Potwierdza to art. 44 ust. 8 updf normujący sposób opłacania zaliczek na podatek z racji takiej sprzedaży. Wynika z niego jednoznacznie, że podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu (jeżeli nie jest on objęty zwolnieniem przewidzianym w art. 52 pkt 1 lit. a updf). Co z kosztami Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. Obowiązuje więc tu ogólna reguła ustanowiona w art. 22 updf, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia , z wyjątkiem wymienionych w art. 23 updf, które dla celów podatkowych nie są za takie uważane. Według zaś art. 23 ust. 1 pkt 38 updf nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. W przepisie tym jednocześnie wyraźnie się zastrzega, iż wydatki takie są jednak kosztem uzyskania przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji i innych papierów wartościowych. Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, w drodze umowy kupna- sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych czy nowej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych (akcje uzyskane w trybie tej ostatniej ustawy będzie wolno sprzedać dopiero po upływie dwóch lat od dnia zbycia przez Skarb Państwa pierwszych akcji na zasadach ogólnych, a uzyskane przez pracowników będących członkami zarządu spółki - po trzech latach od tego momentu). Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia (kosztu uzyskania przychodu), lub inaczej - jest on zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem (uzyskana cena) a tak ustalonym kosztem nabycia (por. Witold Bień: Dochody z kapitałów i ich opodatkowanie w 1996 r., seria Vademecum Podatnika nr 70, wyd. Difin, str. 100). W razie darowizny A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? Jak obliczyć dochód ze sprzedaży, od którego będzie płacona najpierw zaliczka na podatek, a potem, po doliczeniu w zeznaniu rocznym do innych dochodów - przypadający na nią podatek? Co będzie w takim wypadku kosztem uzyskania przychodu? Jak sygnalizowali czytelnicy, urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, dochód jest równy przychodowi, słowem, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji. W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała", zwłaszcza jeśli zważyć, że darowizna o wartości przekraczającej kwoty wolne jest obciążona podatkiem od spadków i darowizn. Oczywiście jeszcze gorsza byłaby kalkulacja w wypadku sprzedaży przez obdarowanego akcji, które darczyńca nabył na warunkach preferencyjnych czy po prostu za cenę rynkową. Wartość z umowy Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych - na piśmie. Wskazówką interpretacyjną mógł tu być art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf. Dotyczy on wprawdzie zupełnie innej kwestii: zwolnienia z podatku przychodów otrzymanych w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną, ale można wyciągnąć z niego wnioski co do sposobu ustalania kosztu nabycia także udziałów w spółkach, akcji czy innych papierów wartościowych uzyskanych przez sprzedającego w wyniku darowizny. Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. W świetle art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf, jeśli nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny, ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów, wkładów, akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W wypadku bowiem ich zwrotu lub umorzenia zwolnione od podatku na podstawie tego przepisu są przychody do wysokości ich wartości z dnia nabycia spadku lub darowizny. Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę. Wniosek oczywisty Wniosek z interpretacji Ministerstwa Finansów jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe, przy uwzględnieniu ewentualnej daniny od spadków i darowizn, będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie. Jeżeli więc np. ojciec darował córce w styczniu 1997 r. nabyte bezpłatnie akcje wartości 25.000 zł, powstał przede wszystkim obowiązek zapłacenia podatku od spadków i darowizn. Kwota wolna dla osób należących do I grupy podatkowej (najbliższa rodzina) wynosiła wówczas 6100 zł. Dla ustalenia, czy limit ten nie został przekroczony, sumuje się wszystkie darowizny między tymi samymi osobami z ostatnich pięciu lat. Podatek od spadków i darowizn płaci się od nadwyżki ponad kwotę wolną, tutaj więc od 18.900 zł. Obliczony według skali dla nabywców z I grupy podatkowej, wynosiłby 933 zł. Jeżeli córka akcje te sprzeda np. za 30.000 zł, zapłaci podatek (najpierw w formie zaliczki) od różnicy, czyli od 5000 zł. Ponieważ dochody ze sprzedaży akcji, udziałów itd. sumuje się w zeznaniu podatkowym z innymi dochodami opodatkowanymi na zasadach ogólnych, faktyczne obciążenie podatkiem dochodu ze sprzedaży tych walorów będzie zależeć od wysokości zsumowanego dochodu tej osoby i wynosić w 1997 r.: 20, 32 lub 44 proc. Gdy np. cała kwota dochodu ze sprzedaży akcji przypada na dochód opodatkowany stawką 44 proc., w podanym przykładzie obciążone nią będzie tylko 5000 zł, a podatek dochodowy wyniesie 2200 zł (5000 zł x 44 proc.). Obciążenie na rzecz fiskusa, łącznie z podatkiem od spadków i darowizn, wyniesie 3133 zł (933 zł + 2200 zł). Gdyby zaś sprzedawała je osoba (pracownik), która nabyła je na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie, jej obciążenie byłoby znacznie wyższe. Jak już bowiem wspomniano, przy sprzedaży akcji otrzymanych bezpłatnie (darmo) koszt ich nabycia (koszt uzyskania przychodu) jest zerowy. Przychód ze sprzedaży jest więc równy dochodowi. Podatkiem ustalonym według skali, po doliczeniu dochodu ze sprzedaży, obciążona byłaby cała uzyskana cena, a zatem w naszym przykładzie - 30.000 zł. Sprzedający takie akcje pracownik, jeżeli kwota uzyskana ze sprzedaży w całości mieściłaby się w dochodach opodatkowanych stawką 44 proc., oddałby fiskusowi 13.200 zł. Liczby te mówią same za siebie. Zwolnienie ograniczone Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi obliczyć samodzielnie i wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć deklarację o wysokości tego dochodu (PIT-13). Dochód z akcji musi uwzględnić następnie w zeznaniu rocznym, dopisując go do innych w nim wykazanych. To samo dotyczy sprzedaży uzyskanych w darowiźnie udziałów w spółce z o.o., cywilnej, komandytowej. Na podstawie bowiem art. 52 updf do 31 grudnia 2000 r. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody (czyli różnica między ceną nabycia a ceną sprzedaży) uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym. Zwolnienie to więc nie obejmuje akcji otrzymanych w drodze darowizny lub np. nabytych na zasadach preferencyjnych przez pracowników prywatyzowanych firm, z których powstały spółki giełdowe. IZABELA LEWANDOWSKA
Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba, co do zasady, zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. Przyjmuje się, że w razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie koszt ich nabycia jest zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie – kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie więc różnica między przychodem a tak ustalonym kosztem nabycia. Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny jako koszt uzyskania traktuje się wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych – na piśmie. Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę. Osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z akcji otrzymanych w darowiźnie, musi samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego podatek dochodowy. Powinna to uczynić najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód.
Kaczyński kontra Olechowski, Frasyniuk kontra Ujazdowski, Rokita kontra Ziobro Walka o ratusz Liderzy polityczni m.in. (od lewej) Lech Kaczyński, Władysław Frasyniuk, Ryszard Kalisz i Danuta Waniek zapowiadają start w wyborach samorządowych Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. Dla nich gotowi są nawet zrezygnować z mandatów poselskich. W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. W Sejmie trwają prace nad projektem ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona. Nic dziwnego, że już dzisiaj partie zastanawiają się, kim obsadzić najwyższe stanowiska w miastach. Dla niektórych polityków odejście do samorządu oznaczałoby konieczność złożenia mandatu posła, ale nie zraża ich to. Jak nie Borowski, to kto? Jako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Ale nikt w Sojuszu ani oficjalnie, ani nieoficjalnie nie chce potwierdzić tych informacji. Kalisz i Wańkowa związani są z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, otoczenie przewodniczącego Leszka Millera patrzy na nich niechętnie. - W partii krąży opinia, że Kalisz sam się zgłosił - zdradza jeden z warszawskich działaczy SLD. Co jednak przemawia za Kaliszem i Wańkową? Te dwie osoby mają w stolicy duże poparcie (Wańkowa w wyborach do Sejmu w 1997 r. uzyskała 99,5 tys. głosów, Kalisz w 2001 - 33 tys. głosów). Wprawdzie największe poparcie ma Marek Borowski (149 tys. głosów w 2001), i to on był przed wyborami parlamentarnymi wskazywany jako ewentualny kandydat SLD na prezydenta miasta, ale został marszałkiem Sejmu i warszawski fotel nie jest już dla niego atrakcyjny. Sojusz ma więc kłopot, bo nie ma drugiego tak dobrego kandydata. Tymczasem konkurenci sięgają po najlepsze kadry. "Nie wyklucza" kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Jego brat zebrał w wyborach parlamentarnych w Warszawie 144 tysiące głosów, to jeden z najlepszych wyników w kraju. Lech miał w Gdańsku 53 tysiące głosów. Liderzy PiS przekonują, że Lech może startować w stolicy, bo tu się urodził i tu mieszka, choć jego życie zawodowe związane było przez długi czas z Trójmiastem. Trzecim liczącym się kandydatem może być Andrzej Olechowski, lider Platformy Obywatelskiej. Partyjni koledzy namawiają go do kandydowania, bo uważają, że Olechowski powinien wyjść z cienia, objąć jakąś funkcję publiczną, co pomoże mu za trzy lata wygrać wybory na prezydenta kraju. Nie stanie w szranki natomiast były prezydent Paweł Piskorski. Politycy PO obawiają się, że byłby łatwym celem dla Kaczyńskiego ze względu na kwestię jego majątku. Unia Wolności nie ma złudzeń, że jej kandydat wygra. Ale nie jest powiedziane, że gdyby wybory miały dwie tury (do drugiej przechodzi dwóch najlepszych kandydatów z pierwszej), to wystawi swego polityka. Jakiego? - Mamy wielu pierwszej klasy. Na przykład Olgę Krzyżanowską czy Jana Króla - mówi wiceprzewodniczący partii Wiesław Sikorski. UW nastawia się jednak raczej na wsparcie Lecha Kaczyńskiego. Również Liga Polskich Rodzin planuje wystawienie kandydata. Mógłby nim być poseł Antoni Macierewicz. Rokita czy Ziobro? Na liście potencjalnych kandydatów do fotela prezydenta Krakowa najczęściej wymienia się posłów Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). Ci dwaj mają w prawicowo nastawionym mieście największe szanse. Na razie trwają negocjacje w sprawie krakowskiej koalicji PO i PiS. Wystawienie wspólnego kandydata i pozyskanie części elektoratu UW oraz lokalnego Ruchu Inicjatyw Osiedlowych gwarantowałoby zwycięstwo. W ostatni piątek rozmawiali o tym Rokita i Lech Kaczyński, jednak po spotkaniu zapowiedzieli tylko wspólne wystąpienie obu ugrupowań w wyborach w Tarnowie i Nowym Sączu. Z kolei krakowska UW chciałaby utworzenia szerokiej koalicji ugrupowań posierpniowych. - Gdyby do takiego porozumienia nie doszło, wystawimy własnego kandydata - byłego prezydenta Krakowa Józefa Lassotę lub byłego senatora Krzysztofa Kozłowskiego - zapowiada szef małopolskiej UW Jerzy Meysztowicz. SLD w wyborach mogliby reprezentować członek Trybunału Stanu i były wojewoda krakowski Jacek Majchrowski lub filozof profesor Józef Lipiec. Frasyniuk chce, Zdrojewski nie UW zapowiedziała zgłoszenie Władysława Frasyniuka na prezydenta Wrocławia. Ochotę na przejęcie władzy w mieście ma SLD, który od 1990 roku wygrzewa ławy opozycji w Radzie Miejskiej. Jako ewentualnych kandydatów SLD na prezydenta wymienia się bezpartyjnych: Lidię Geringer d'Oedenberg, dyrektora festiwalu Wratislavia Cantans i wrocławskiej filharmonii, oraz filozofa profesora Adama Chmielewskiego. Szukanie kandydata formalnie bezpartyjnego zdaje się wskazywać, że SLD nie ma przekonania, by jego członek miał szanse na wygraną. Nie ma też wyraźnego lidera w rządzącej miastem koalicji Wrocław 2000 Plus (głównie PO) - AWS. Były prezydent, dzisiaj poseł PO, Bogdan Zdrojewski zaprzecza, jakoby miał ochotę wrócić do ratusza. W tej sytuacji kandydatem Platformy może być obecny prezydent Stanisław Huskowski. Z kolei w AWS wskazuje się byłego ministra nauki, profesora Andrzeja Wiszniewskiego i obecnego wiceprezydenta Andrzeja Jarocha. Do grona kandydatów dołączyli też poseł PiS Kazimierz Ujazdowski i lider ZChN Ryszard Czarnecki. Runowicz z poparciem W Szczecinie najpoważniejszym z wymienianych kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz, formalnie bezpartyjny, ale związany z SLD. Runowicz rządzi dzięki poparciu SLD, PO, UW i Klubu Szczecińskiego. Być może te ugrupowania mogłyby wesprzeć go w wyborach, ale może jeszcze okazać się, że mają własnych kandydatów. Szczególnie PO, która szuka porozumienia z PiS. Inni nieformalnie wspominani kandydaci Sojuszu to wiceprezydent miasta Elżbieta Malanowska oraz poseł SLD Wojciech Długoborski. W kuluarach słychać też o bliskim współpracowniku Longina Komołowskiego z RS AWS Piotrze Myncu, byłym wiceprezydencie miasta, a ostatnio wiceministrze rozwoju regionalnego i budownictwa. Wydaje się jednak, że jego kandydatura nie ma szans na poparcie całej prawicy. Trzej prezydenci PO Z racji dużych wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się tam głównie kandydaci związani z tą partią. Nieprawdziwe są informacje, że o fotel prezydenta Gdańska walczyć będzie były premier Jan Krzysztof Bielecki, poseł Janusz Lewandowski czy wicemarszałek Donald Tusk. Platforma oprze się na związanych z nią działaczach lokalnych. Poprze prawdopodobnie prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Kropiwnicki bez autoryzacji - Naszym kandydatem jest prezydent Łodzi Krzysztof Panas - zapewnia szef łódzkiego SLD, wiceprezydent miasta Krzysztof Jagiełło. Nieoficjalnie spekuluje się jednak, że SLD ma w zanadrzu kilka innych kandydatur: obecnego wiceprezydenta Sylwestra Pawłowskiego, przewodniczącego Rady Miasta Tadeusza Matusiaka czy też szefową klubu radnych SLD w radzie Iwonę Bartosiak. Prawica w mieście, w którym od lat rządzi lewica, zwiera szeregi. Dzięki pojednaniu skłóconych polityków - Jerzego Kropiwnickiego i Stefana Niesiołowskiego - do wyborów samorządowych pójdą razem m.in. ZChN, RS AWS, NSZZ "Solidarność", SKL, ROP i Forum Obywatelskie Janusza Tomaszewskiego. Liderzy liczą na co najmniej jedną czwartą mandatów w radzie. Ale mają problemy z ustaleniem kandydata na prezydenta. - Wiadomości o mojej kandydaturze pojawiają się bez mojej autoryzacji - zastrzega Kropiwnicki. Do "rozważania propozycji" kandydowania przyznaje się natomiast 37-letni poseł PiS Piotr Krzywicki. Filip Frydrykiewicz, korespondenci "Rzeczpospolitej"
Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. Dla nich gotowi są nawet zrezygnować z mandatów poselskich. W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. Nic dziwnego, że już dzisiaj partie zastanawiają się, kim obsadzić najwyższe stanowiska w miastach.
ŚWIĘTY WOJCIECH Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Jego misja w Prusach trwała tydzień. Zginął 23 kwietnia 997 roku. Ogłoszono go świętym. Po tysiącu lat kreowany jest na patrona jednoczącej się Europy. Stary patron nowej Europy Relikwiarz świętego Wojciecha w Gnieźnie FOT. STANISŁAW CIOK EWA K. CZACZKOWSKA Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Niektórzy złośliwi są skłonni nawet powiedzieć, że jego życie było totalnym bankructwem - trafnie zauważył ksiądz Henryk Żochowski na spotkaniu Akcji Katolickiej. Miał być rycerzem, a został biskupem. Dwukrotnie opuszczał biskupstwo szukając azylu w Rzymie, lecz go stamtąd wyrywano pod groźbą ekskomuniki. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Ten z pozoru "bankrut" w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się wojciechowy przyjaciel - cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry, z którego dworu wyruszył nawracać pogan. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, kładąc podwaliny pod samodzielną organizację kościelną w Polsce, cesarz zaś uznał suwerenność naszego kraju, dzięki czemu Polska mogła czuć się partnerem w europejskiej rodzinie krajów chrześcijańskich. I oto niebawem, 3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. Tym razem najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw: Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski (z powodów zdrowotnych zabraknie prezydenta Czech) oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd gnieźnieński w roku 1000 był jednym z elementów wcielania w życie ottonowskiej koncepcji cesarstwa opartego na federacji równouprawnionych ludów. Ten obecny - jak można przypuszczać - będzie głównie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej oraz postaci Wojciecha, który podróżując między jej częściami przenosił idee, przerzucał mosty. Szukanie tamtych korzeni Profesor Henryk Samsonowicz w wywiadzie dla "GW" powiedział, że przed tysiącem lat Wojciech nadawał się na świętego "jednoczącej się wówczas Europy" lepiej niż ktokolwiek inny. Czech z pochodzenia, wykształcony w Niemczech, był biskupem Pragi i mnichem benedyktyńskim, przyjacielem cesarza i znajomym papieża; przebywał w Italii, odwiedził Francję, Węgry, Polskę; zginął nawracając Prusów. Ale okazuje się, że i teraz, w XX wieku, gdy Europa po rozpadzie dwóch wrogich obozów ponownie się jednoczy i szuka wspólnych korzeni, można sięgnąć do św. Wojciecha i kreować go na patrona wspólnej Europy. Z jednej strony wydawać się to może nadużyciem, naciąganiem historii do współczesnych potrzeb. Bo tamta, wojciechowa Europa była przecież inna: nie podzielona jeszcze wiarą (ale i nie we wszystkich jej zakątkach przyjęto już chrześcijaństwo), z elitą intelektualną tożsamą z elitą kościelną, w której duchowny, wszak wykształcony w łacinie, mógł poruszać się po niej bez przeszkód, będąc wszędzie jakby u siebie. Ale z drugiej strony - jak słusznie zauważył Andrzej Drzycimski, prezes Fundacji św. Wojciecha, podczas inauguracji jej działalności - obie Europy: tamta, z końca X wieku i dzisiejsza, z końca XX wieku, szukające swego wyrazu, mają wiele wspólnego. Gdy X-wieczną Europę jednoczyła wspólna wiara, wchodząca dopiero do krajów Europy Środkowej i Wschodniej, tak współczesna Europa, szukając wspólnych korzeni, spoiwa łączącego jej skomplikowane dzieje, musi sięgnąć do chrześcijaństwa. I do św. Wojciecha, którego działanie - jak zauważył w "Słowie" bp Stanisław Gądecki, sekretarz Międzynarodowego Komitetu Organizacyjnego obchodów 1000. rocznicy śmierci św. Wojciecha - "wyraźnie związane było z przekraczaniem granic i z tworzeniem - wspólnie z ówczesnymi władcami - wizji jednej, zewangelizowanej Europy". - Święty Wojciech żył w czasach przełomu, kiedy część Europy leżącej na Wschodzie chciała się włączyć do krajów cywilizacji chrześcijańskiej zachodniej. On nie działał na marginesie tych wydarzeń, ale w samym centrum; sugerował Ottonowi III jedność duchową i pokojową - mówi biskup Gądecki. - I z tego tytułu był pomostem między częścią środkowowschodnią a zachodnią. Dzisiaj, gdy po tysiącu lat wraca myśl jednoczenia się Europy w znaczeniu czysto politycznym, w takim samym stopniu konieczne jest jednoczenie się w znaczeniu czysto chrześcijańskim. Stąd istotą Kościoła jest wspomnieć człowieka wskazującego na wartości, które się ostały i stanowiły o zasadniczej sile Europy, która z chrześcijaństwa wyrastała i na nim się oparła. To rodzi pragnienie europejskiego patronatu Wojciecha, który mógłby stanąć obok św. Benedykta, świętych Cyryla i Metodego, jako człowiek, który łączy wiele narodów. Ale aby św. Wojciech stał się oficjalnym patronem Europy musiałyby wystąpić o to ze specjalną petycją do Watykanu episkopaty tzw. świętowojciechowych państw (najbardziej zaangażowane są w to episkopaty Czech i Polski). Na razie, i to całkiem niedawno, na ich wniosek św. Wojciech został wpisany do kalendarza Kościoła powszechnego. Jeszcze bowiem niedawno był czczony tylko lokalnie w kościołach Słowiańszczyzny pod swojsko brzmiącym imieniem Wojciech, na Zachodzie jako Adalbert (to imię przyjął przy bierzmowaniu, którego udzielił mu arcybiskup magdeburski tym samym zwany imieniem). Święty Wojciech od dawna czczony jest w Polsce, jako jej główny patron, w Czechach, na Węgrzech, w Słowacji, Niemczech, Dalmacji i Italii. Wojciech, kanonizowany jeszcze przed rozłamem w Kościele, jak się okazuje, może jednoczyć także na gruncie religijnym. Kościół prawosławny zastanawia się, czy nie przywrócić jego imienia, jako świętego sprzed rozłamu, do grona czczonych obecnie. Nie jest też wykluczone, że Kościoły protestanckie przywrócą św. Wojciecha do katalogu świętych sprzed reformacji, traktując go nie jako pośrednika między ludźmi a Bogiem, co jest sprzeczne z zasadami protestantyzmu, ale jako świadka wiary. Biskup mnichem Życie św. Wojciecha, niedługie, acz bogate w wydarzenia, opisane zostało w licznych żywotach, pasjach i legendach tworzonych przez wieki. Wartość historyczną mają jednak głównie dwa najstarsze żywoty spisane tuż po jego śmierci. Wojciech urodził się około 956 roku w Libicach. Pochodził z książęcego rodu Sławnikowiców konkurującego z Przemyślidami. Wykształcenie, także w zakresie teologii i filozofii, zdobył w Magdeburgu. Po powrocie do Pragi był świadkiem jak tuż przed śmiercią biskup praski Dytmar rozpaczliwie kajał się za uleganie czczym zaszczytom i bogactwu, a przede wszystkim za duszpasterskie zaniedbania i brak efektów pracy wśród tylko pozornie nawróconego ludu, który "nic nie zna i nie czyni prócz tego, co palec szatana w sercach jego zapisał". To przeżycie, zdaniem historyków, spowodowało przełom w życiu Wojciecha. Zerwał on ze zbyt świeckim, jak na duchownego, stylem życia i przyjął - jak napisał ks. Kazimierz Śmigiel, w książce "Święty Wojciech Sławnikowic" - "ideał ascezy zakonnej jako model realizacji życia chrześcijańskiego". Wojciech, jako jedyny tak dobrze urodzony i wykształcony Czech, był oczywistym kandydatem na następcę Dytmara (Niemca z pochodzenia). Inwestyturę otrzymał w 983 roku w Weronie z rąk cesarza niemieckiego Ottona II, a konsekracji dokonał arcybiskup Moguncji Willigis. Gdy jako nowo wyświęcony biskup przyjechał do Pragi - wszedł do miasta boso. To była zapowiedź realizacji jego duszpasterskiego programu. Biskup Wojciech - jak opisują autorzy żywotów - wiódł życie ascetyczne: umartwiał ciało, nie dojadał, nie dosypiał, spał na podłodze z kamieniem pod głową. Okazywał miłosierdzie ubogim i słabym, dawał jałmużnę, odwiedzał chorych i więźniów, ciążył mu na sercu handel niewolnikami. Długie godziny spędzał na modlitwie i kontemplacji. Walczył z łamaniem celibatu wśród kleru, próbował wcielić wśród ludu zasady życia chrześcijańskiego: występował przeciw wielożeństwu, cudzołóstwu, wymagał przestrzegania dni świątecznych i postów. Ucieczki i powroty Nie mogąc poradzić występkom wiernych, zaradzić złu, po sześciu latach wyjechał z Pragi szukając wsparcia najpierw u papieża. Na krótko zatrzymał się w opactwie Monte Cassino, a potem wstąpił do klasztoru św. Bonifacego i Aleksego na Awentynie, gdzie przyjął benedyktyński habit. Po trzech latach pobytu w Italii najpierw Czesi, a potem arcybiskup Moguncji zażądali powrotu Wojciecha. Papież Jan XV zgodził się pod jednym wszakże warunkiem: "jeśli będą mu posłuszni, niech go zatrzymają. Jeśli zaś nie zechcą zaniechać zwykłej swej nieprawości, niech ten nasz przyjaciel unika obcowania ze złymi". Okres posłuszeństwa biskupowi nie trwał długo. Po dwóch latach od powrotu doszło do incydentu, który - jak opisują żywoty - bezpośrednio zadecydował o powtórnym opuszczeniu Pragi. Otóż biskup udzielił w kościele schronienia żonie pewnego wielmoży, która popełniła cudzołóstwo. Gdy krewni zdradzonego męża zażądali wydania kobiety - odmówił. Niepomni na azyl kościelny, wywlekli ją ze świątyni i zamordowali. Wojciech, tym razem przez Węgry, ponownie udał się do klasztoru na Awentynie, którego został przeorem. W 996 roku na synodzie znów nakazano Wojciechowi, pod karą klątwy, wrócić do Pragi. Papież ulegając prośbie Wojciecha zgodził się jedynie, aby ewentualnie zamienił powrót na pracę misyjną wśród pogan. Ale Wojciecha do Pragi już ani nie wzywano, ani nie mógł tam powrócić po wymordowaniu przez Przemyślidów rodu Sławnikowiców. Raz jeszcze spotkał się z Ottonem III, którego program federacji Niemiec, Galii i Słowiańszczyzny, popierał. Zanim dotarł na dwór Bolesława Chrobrego, odwiedził jeszcze groby św. Benedykta i św. Dionizego we Francji. Głowę wbito na pal W Gnieźnie pojawił się na początku 997 roku i niemal zaraz wybrał się na misję do Prus. Wziął ze sobą tylko dwóch towarzyszy: brata Radzima -Gaudentego i prezbitera Benedykta-Bogusza. Pod ochroną 30 wojów przybyli najpierw Wisłą do Gdańska, gdzie Wojciech nauczał i udzielał chrztu. W połowie kwietnia po odprawieniu wojów, już tylko we trójkę, pokojowo ruszyli nawracać Prusów. Pierwsze spotkanie 17 kwietnia, zapowiadało nieszczęście: przyjęto ich wrogo, ktoś krzyczał, ktoś uderzył Wojciecha wiosłem. Podobnie było podczas drugiego tego dnia spotkania na placu targowym w jakiejś osadzie. Przez pięć dni misjonarze odpoczywali blisko miejsca pierwszego postoju. "O świcie, w piątek 23 kwietnia, zawrócili od brzegu w głąb lądu. Śpiewając psalmy przeszli przez pasmo lasów i około południa wyszli na pola. Tam Gaudenty odprawił mszę. Wojciech przyjął Komunię św. Posilili się i znów ruszyli w drogę, ale wnet opanowało ich takie znużenie, że usiedli i nawet posnęli. Zerwał ich napad zbrojny, niewątpliwie specjalnie zorganizowany, gdyż był wśród napastników kapłan pogański. Związano wszystkich trzech, ale tylko ku Wojciechowi zwrócono ciosy. Osłabłego zawleczono na wzgórek. Kapłan uderzył pierwszy, potem jeszcze 6 włóczni utkwiło w ciele. Odciętą głowę wbito na żerdź, nad zwłokami postawiono straż" - tak prof. Jadwiga Karwasińska opierając się na najstarszych żywotach opisała śmierć Wojciecha. Miejsce męczeństwa nie jest dokładnie znane: najprawdopodobniej było to w Świętym Gaju w okolicach Pasłęka; inni wskazują na okolice dzisiejszego Kaliningradu. Bolesław Chrobry wykupił z rąk Prusów ciało Wojciecha, które złożono w w ołtarzu głównym katedry gnieźnieńskiej. Siedemnaście legend, wiele cudów Męczeńska śmierć biskupa i fakt, że - jak pisze ks. Śmigiel - już za życia, w klasztorze, osiągnął wysoki stopień świętości, tak iż uważany był za symbol odnowy Kościoła w duchu kluniackim, sprawiły, że właściwie od razu, najpierw w gronie ludzi go znających, a potem coraz bardziej powszechnie uważany był za świętego. Proces kanonizacyjny, zainicjowany przez Ottona III, zakończył się w 999 roku. Kult św. Wojciecha od początku był bardzo żywy zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Z czasem obok żywotów i pasji zaczęto spisywać legendy. Jak podaje ks. Śmigiel znanych jest 17 legend z XIV i XV wieku, które przedstawiają życie, zasługi, śmierć i cuda dokonane przez świętego Wojciecha (np. uleczenie chorej Rzymianki; strącona, a nie naruszona konwia z winem) oraz cuda, które dokonały się za jego pośrednictwem. Wiele legend miało wartość ahistoryczną (jak chociażby ta, która mówi, że Wojciech wstał z grobu w Prusach i z głową pod pachą przeszedł przez morze, dotarł do Gdańska i położył się w kaplicy na wzgórzu, albo o wdowim groszu, który miał przeważyć szalę złota przy wykupie zwłok Wojciecha). Kult Wojciecha w Polsce właściwie od początku miał charakter religijno-państwowy. Bo w istocie za "cud" wojciechowy można uznać tak szybkie utworzenie w Polsce niezależnej metropolii kościelnej, przyspieszonej niewątpliwie przez śmierć i kanonizację Wojciecha, a która to metropolia w różnych okresach historii była elementem spajającym państwo polskie. Grób św. Wojciecha w Gnieźnie pełnił rolę integracyjną, stał się symbolem religijno-politycznym Polaków. Do niego pielgrzymowali kolejni władcy, tu do końca XIII wieku koronowano królów i książąt Polski. Do św. Wojciecha, zwanego przez Kadłubka "Najświętszym Patronem Polaków", odwoływano się w trudnych dla państwa i Kościoła chwilach. Jemu przypisywano autorstwo "Bogurodzicy", a Zygmunt Stary miał stwierdzić, że wobec zagrożenia kraju woli liczyć na orędownictwo Wojciecha niż na pomoc sąsiadów i szczęście wojenne. Ale św. Wojciech położył także zasługi dla innych środkowoeuropejskich państw, gdzie jego kult ożywiał religijność. Przypisuje mu się pośredni wpływ na powstanie samodzielnych organizacji kościelnych w Czechach i na Węgrzech i uzyskanie przez te kraje autonomii. "Z punktu widzenia historycznego oddziaływanie św. Wojciecha niepomiernie przerosło jego współczesny wpływ, który wcale nie był skromny, zważywszy na obszar Europy zachodniej i środkowowschodniej. (...) Ukształtowany model osobowości św. Wojciecha był jego własnym dziełem, natomiast popularyzowanie wzięli w swoje ręce ludzie mu życzliwi, którzy się nim zafascynowali lub dopatrzyli się korzyści kościelnych lub politycznych" - napisał ks. Kazimierz Śmigiel. Jest to kolejne potwierdzenie, że był to tylko pozorny "bankrut".
Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Miał być rycerzem, został biskupem. Dwukrotnie opuszczał biskupstwo szukając azylu w Rzymie, lecz go stamtąd wyrywano pod groźbą ekskomuniki. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Kanonizowano go półtora roku po śmierci, a u jego grobu spotkali się w roku 1000 cesarz Otton III i książe Bolesław Chrobry (utworzono wtedy arcybiskupstwo w Gnieźnie). 3 czerwca u jego grobu papież spotka się z prezydentami Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski oraz przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd ma stanowić przypomnienie o wspólnych chrześcijańskich korzeniach Europy. Św. Wojciech może stać się patronem współczesnej Europy, jednoczącej się po rozpadzie wrogich obozów. O to jednak muszą wystąpić biskupowie tzw. świętowojciechowych państw. Św.Wojciech urodził się w 956 roku w Libicach. Jako biskup Pragi prowadził ascetyczne życie, wspomagał potrzebujących i sprzeciwiał się grzesznemu życiu. Zrażony występkami wiernych opuścił Pragę, do której następnie kilkakrotnie wracał, wzywany przez zwierzchników i podróżował po europejskich klasztorach. W 997 roku z Gniezna wyruszył z misją do Prus, gdzie przyjęto go wrogo, a w końcu zamordowano. Jego ciało wykupił Boleslaw Chrobry i złożył w katedrze gnieźnieńskiej. Męczeńska śmierć przyczyniła się do szybkiego rozwoju kultu św.Wojciecha. W Polsce miał on od początku charakter religijno-państwowy. W innych państwach przyczynił się do ożywienia religijności.
PODKARPACKIE Referendum w Sędziszowie za odwołaniem radnych Między burmistrzem, posłem a plebanem JÓZEF MATUSZ W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum lokalni politycy i nie tylko politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. Mieszkający pod Sędziszowem poseł Zdzisław Pupa (AWS - "S" RI) popiera obecny układ i był przeciwny referendum. - Mam nadzieję, że się nie uda odwołać rady - powiedział. Poseł jeździł na spotkania z mieszkańcami organizowane przez przeciwników oraz zwolenników referendum. - Nie zapraszaliśmy go, ale sam przyszedł. Nagle wyskoczył na scenę, wyrwał mikrofon, zdjął marynarkę i zaczął krzyczeć - kto tu rządzi? - opowiada Zbigniew Idzik, przewodniczący komisji koordynacyjnej "Solidarności" w Sędziszowie. W referendum, po obu stronach, zaangażowali się także księża. Zwolennicy referendum twierdzą, że na przykład znany w okolicy ksiądz Eugeniusz Miłoś związany z posłem Pupą, chodząc po kolędzie, namawiał, by w niedzielę parafianie nie brali udziału w głosowaniu. Natomiast ksiądz dziekan Stanisław Ryba, proboszcz kościoła parafialnego w Sędziszowie, agitował do udziału w referendum. - W niedzielę 2 stycznia podczas nabożeństw ksiądz dziekan odczytał pismo wzywające wyborców do udziału w referendum i głosowania za odwołaniem rady - mówi Stanisław Wozowicz, przewodniczący Rady Miasta i Gminy. Z pomocą poselsko-kościelną Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Na dwadzieścia osiem mandatów osiemnaście przypadło AWS, a dziesięć wyłonionemu na czas wyborów Porozumieniu Samorządowemu. Z pomocą poselsko-kościelną radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Część radnych AWS zaczęła się jednak wycofywać z tych uzgodnień. - Zauważyliśmy, że w naszych szeregach jest opozycja i AWS zaczyna topnieć - mówi Stanisław Wozowicz, którego wybrano na przewodniczącego rady. Gdy na dwóch sesjach nie udało się wybrać Paśki, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, również związanego z AWS. Opowiedziało się za nim dziewiętnastu radnych, a przeciwni mu byli radni nazywani "grupą posła Pupy i księdza Miłosia". Wozowicz twierdzi, że osoby, które złamały ustalenia i przeszły na stronę Olesia, zrobiły to dla władzy. Przyznaje, że Oleś wiele dobrego zrobił, ale nie potrafił w odpowiednim momencie odejść. Przewodniczący zaprzecza, by był przez kogoś sterowany. - To bzdura, że o wszystkim decyduje ksiądz lub poseł. Nie wyobrażam sobie, by ktoś miał za mnie podejmować decyzje - mówii. Dodaje, że ma już jednak dość bycia radnym i bawienia się w demokrację. Tymczasem poseł Pupa nie ukrywa, że mocno pracował nad tym, aby AWS wygrała w Sędziszowie wybory. I tak się stało. - Doszło jednak do tego, że Wiesław Oleś wykiwał nas i związał się z innymi - wyznaje poseł. Chcieli uległego burmistrza - Aby to wyjaśnić, trzeba przypomnieć rok 1998. Odmówiłem wówczas księdzu Eugeniuszowi Miłosiowi odwołania dyrektorki szkoły w Zagórzycach Górnych. Domyślam się, że ksiądz musiał się poskarżyć posłowi Zdzisławowi Pupie, na którego głosował w wyborach do parlamentu. Oni chcieli burmistrza, który byłby im całkowicie uległy. Nie spodziewałem się jednak, że poseł, któremu ja i moja rodzina pomagała w kampanii wyborczej, będzie przeciwko mnie - mówi Wiesław Oleś. Twierdzi, że poseł Pupa proponował mu wcześniej dobrze płatną funkcję przewodniczącego Rady Miasta oraz prowadzenie wspólnych interesów. - Miały to być interesy o wymiarze politycznym i gospodarczym, aby zgromadzić środki na następną kampanię posła. On zawsze powtarzał, że musi się zabezpieczyć, by nie obudzić się z ręką w nocniku - utrzymuje Oleś. - To ewidentne kłamstwo. Niech nie rzuca inwektyw i nie podjudza ludzi. Przyzwyczaiłem się już do tych kłamstw, jak choćby do plotki, że ostatnio wykupiłem PGR. Lepiej by było, żeby ktoś sprawdził, jakie interesy gminne przechodziły przez "Inwest Dom" prowadzony przez brata Wiesława Olesia - odpowiada poseł Pupa. Karykatura demokracji Wiesław Oleś burmistrzem na trzecią kadencję został z poparcia Porozumienia Samorządowego, przez jego przeciwników nazywanego lewicowym, oraz grupy radnych AWS. Ta współpraca nie trwała jednak długo, gdyż radni PS wycofali poparcie dla burmistrza. - Domagali się wielu stanowisk. Zauważyłem, że zaczyna się tworzyć karykatura demokracji, nawrót do PRL. W taką demokrację, w której rządzi sitwa, nie chciałem się bawić. Chcieliśmy się połączyć z grupą radnych kierowaną przez posła Pupę. Nie chcieli o tym słyszeć - mówi Wiesław Oleś. Przewodniczący Wozowicz utrzymuje natomiast, że porozumienie było możliwe, ale Oleś stawiał jeden warunek - musi być burmistrzem. Opozycyjna AWS ponownie związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego (wcześniej nazywali ich lewicowymi) i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd. - Wotum nieufności nie wchodziło w grę, gdyż brakowało nam jednego głosu. Rada podjęła więc uchwałę o nieudzieleniu absolutorium zarządowi, którą podtrzymało Kolegium Regionalnej Izby Obrachunkowej w Rzeszowie - mówi Wozowicz. Burmistrz Oleś odwołał się od tej uchwały do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale sąd umorzył postępowanie. Pismo z sądu nie dotarło jednak do radnych i nie ma o nim wzmianki w dzienniku podawczym. Wiesław Oleś tłumaczy lakonicznie, że zawiniła młoda pracownica, która przyjmowała pocztę. Jego przeciwnicy skierowali w tej sprawie wniosek do prokuratury. Radni uciekali przed przewodniczącym Nie wiedząc o decyzji NSA, radni złożyli wniosek o wotum nieufności dla burmistrza i zarządu, ale zabrakło jednego głosu. Przewodniczący Wozowicz przypadkiem dowiedział się, że sąd dawno umorzył postępowanie, co dało podstawę do odwołania zarządu zwykłą większością głosów. - Radnych trzeba zawiadomić o sesji siedem dni wcześniej, a osoby związane z Olesiem nie przyjmowały zawiadomień. Jeździłem więc osobiście z wezwaniem do ich domów. Niektórzy uciekali na mój widok, a jednego uciekającego radnego to nawet goniłem samochodem, by mu wręczyć zawiadomienie - opowiada Wozowicz. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z Olesiem, zebrała wymaganą liczbę podpisów i złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. Na sesji 29 listopada 1999 roku odwołano zarząd i burmistrza Olesia. - Przez lata sprawowania tego urzędu moją dewizą było nie szkodzić, ale w tej kadencji zabrakło drużyny do kolegialnej gry - uważa odwołany burmistrz. Jego przeciwnicy z AWS mówią, że to on, przy poparciu Zarządu Regionu "Solidarności", w którym często gościł, był inicjatorem referendum. Od ponad miesiąca jego następcą jest Kazimierz Kiełb, radny powiatowy z AWS. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza Olesia, wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, sędzia Jan Jaskółka, zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim. - Takie są zasady demokracji. Społeczeństwo ma prawo zweryfikować osoby, które wybrało. Jest to środek dość drastyczny, ale należy sięgać po ten oręż w konieczności. Obawiam się, że może to być zaraźliwe, gdyż mam sygnały o zamiarze przeprowadzenia referendum w kolejnych gminach - mówi sędzia Jaskółka.
W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne, którego wynik miał zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Lokalni politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. W referendum, po obu stronach, zaangażowali się także księża. Radni złożyli wniosek o wotum nieufności dla burmistrza i zarządu. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z burmistrzem, złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. 29 listopada 1999 roku odwołano zarząd i burmistrza Olesia. Tego samego dnia wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie zarządził przeprowadzenie referendum.
CZECZENIA Członkowie nowego republikańskiego rządu doskonale sobie radzili z rosyjską armią. Czy zdołają odbudować instytucje państwa i gospodarkę? Pokój trudniejszy niż wojna Prezydent zebrał rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, nie wyłączając najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jednak dzieląc się władzą pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Na zdjęciu: modlitwa podczas zaprzysiężenia prezydenta Czeczenii 12 lutego (od lewej): Maschadow, prezydnt Inguszetii, Rusłan Auszew i rosyjski generał Aleksander Lebiedź. FOT. (C) AP SŁAWOMIR POPOWSKI Czeczenia zniknęła z czołówek gazet, ustępując miejsca innym, krwawym konfliktom. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały. Cała władza dla Maschadowa Jak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy i etap ten ma już za sobą. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony, które to stanowisko formalnie zostało zlikwidowane. W ten sposób skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94. Ma to swoje dobre, ale i złe strony. Przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą i zapobiega rywalizacji między szefem państwa i szefem gabinetu, ale jednocześnie naraża go na poważne ryzyko. Stojąc na czele rządu bierze również pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Dżocharowi Dudajewowi - pierwszemu prezydentowi Czeczenii - to się nie udało. Fiasko polityki gospodarczej, realizowanej przez jego administrację, przyczyniło się do wzrostu niezadowolenia społecznego i kryzysu politycznego, który Dudajew usiłował przełamać, wprowadzając rządy autorytarne. W połowie 1993 roku doprowadziło to jednak do powstania zorganizowanej opozycji, co umiejętnie wykorzystała Moskwa. Licząc na pragmatyzm Maschadowa można mieć nadzieję, że okaże się on odporny na podobne pokusy. Nowo wybranemu prezydentowi potrzebne są jednak nie tylko szerokie pełnomocnictwa, ale również sprawny aparat wykonawczy - przede wszystkim w rządzie. A z tym może być gorzej. Rząd dowódców polowych Maschadow długo zwlekał z ogłoszeniem pełnego składu swojego gabinetu. Jego tworzenie zajęło ponad dwa miesiące. Ku zaskoczeniu Moskwy czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jako pierwsi nominacje otrzymali członkowie poprzedniego rządu: Mowładi Udugow, który zachował stanowisko pierwszego wicepremiera, Achmed Zakajew - doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, Hoż-Achmed Jarichanow - szef Południowej Kompanii Naftowej oraz minister spraw wewnętrznych Kabek Machaszew. Wspierają ich nowi, "zwykli" wicepremierzy: Musa Doszukajew, odpowiedzialny za finanse i gospodarkę, a także Łomali Ałsutanow (rolnictwo), Isłam Chalimow (sprawy socjalne) oraz Rusłan Giełajew (budownictwo). Wreszcie, 2 kwietnia, ogłoszono ostatnią i najbardziej nieoczekiwaną nominację: zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Formalnie odpowiada on w rządzie za sprawy przemysłu. Faktycznie jest natomiast rzeczywistym pierwszym wicepremierem - tj. tym, który będzie zastępować Maschadowa podczas jego nieobecności. Awans Basajewa - który 27 stycznia br. podczas wyborów prezydenckich zebrał 23,5 proc. głosów, ustępując jedynie Maschadowowi - przyjęto w Moskwie nie tylko jako największą niespodziankę, ale wręcz za wyzwanie. W końcu Basajew - dowódca oddziału, który w czerwcu 1995 roku dokonał ataku na Budionnowsk, biorąc zakładników - w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną. Moskiewscy politycy powinni być jednak bardziej wyrozumiali dla Maschadowa. Jego posunięcia kadrowe - jak pisała "Niezawisimaja Gazieta" - wcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Przede wszystkim podyktował je wewnętrzny układ sił w samej Czeczenii. Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było w istocie najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Do początku kwietnia wszyscy komendanci, nie wyłączając Basajewa (ale z wyjątkiem Sałmana Radujewa), zgodzili się przekazać swoje oddziały sztabowi naczelnemu, tak aby do lata br. mogła z nich powstać regularna armia republiki w sile ok. 2000 żołnierzy. Powstaje również czeczeńska Narodowa Gwardia, a we wszystkich miejscowościach - oddziały samoobrony. W ten sposób przynajmniej częściowo udało się rozwiązać problem uzbrojonych młodych ludzi, dla których wojna była jedynym sposobem na życie. Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów, bo tyle głosów oddali oni podczas wyborów na Maschadowa, Basajewa, Udugowa i Zakajewa. Problem polega jednak na tym, że dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych (takich jak Basajew), z których zdaniem - chce czy nie chce - będzie się musiał liczyć. Po drugie - wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami. Trudna wolność Pierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice, czego najlepszym dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Za każdym razem wysuwane są żądania polityczne, ale naprawdę chodzi głównie o zdobycie okupu. Rząd nie jest w stanie zapobiec takim sytuacjom, co podrywa autorytet nowych władz nie tylko wobec Moskwy. Niedawne oświadczenie ONZ, w którym uruchomienie pomocy humanitarnej uzależniono od poprawy stanu bezpieczeństwa wewnętrznego, można potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie. Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Czeczeni ciągle jeszcze świętują zwycięstwo i na razie jest ono najważniejsze. Tymczasem - jak pisze Maria Przełomiec w raporcie przygotowanym dla Centrum Stosunków Międzynarodowych Instytutu Spraw Publicznych - w kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych kierownictwo Narodowego Banku Czeczenii nadal nie jest w stanie ocenić, na jakie wpływy może liczyć budżet państwa. Nie pracują żadne przedsiębiorstwa, ludzie całymi miesiącami nie dostają pieniędzy, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Czeczeni jakoś sobie radzą, eksploatując na własną rękę złoża ropy naftowej, która następnie domowym sposobem jest oczyszczana i sprzedawana. Podobno ok. 20 proc. czeczeńskiej ropy zagospodarowywana jest w ten właśnie sposób. Rząd liczy, że w przyszłości eksploatacja i przetwórstwo ropy, a także jej transport rurociągami ze złóż kaspijskich przez terytorium republiki może zapewnić Czeczenom godziwe warunki życia. Teoretycznie jest to możliwe. Można odbudować jedną z najnowocześniejszych rafinerii, jaką zbudowano w Czeczenii za czasów radzieckich, ale wymaga to olbrzymich nakładów finansowych. Nie mówiąc już o tym, że aby całe to przedsięwzięcie było opłacalne, rafineria musi przerabiać co najmniej 20 mln ton rocznie, podczas gdy własne złoża zapewniają wydobycie najwyżej 2 - 3,5 mln ton ropy rocznie. Punkty dla Moskwy Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która może sobie pozwolić na wyraźne spowolnienie procesu pokojowego, wiedząc, że czas i tak pracuje na jej korzyść. Władze w Groznym co jakiś czas ostrzegają przed groźbą zerwania rokowań, oskarżają Rosję, że przygotowuje wciąż nowe projekty porozumień, przeczące poprzednim, ale tak naprawdę niewiele mogą poradzić. W końcu to Maschadow nalega teraz na szybkie podpisanie z Moskwą politycznego układu o pokoju i porozumienia o współpracy gospodarczej, podczas gdy strona rosyjska gotowa jest rozciągnąć uregulowanie konfliktu na lata i z uporem powtarza, że nie widzi powodu, dla którego miałaby traktować Czeczenię inaczej niż pozostałe republiki Federacji. W tych warunkach Maschadowowi bardzo trudno będzie wypełnić swoją przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Pierwszą porażkę poniósł tuż po wyborach, kiedy okazało się, że ani jeden z przywódców państw zaproszonych na uroczystą inaugurację prezydenta Maschadowa nie odważył się przyjechać do Groznego wbrew stanowisku Moskwy. Rosja tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć demonstracyjną pomoc organizowaną przez Radę Bezpieczeństwa Rosji dla czeczeńskich muzułmanów, aby mogli bezpośrednio z Groznego udać się z pielgrzymką do Mekki. - Groznieńskie lotnisko nie ma statusu międzynarodowego? - Nie ma problemu - odpowiedziano w Moskwie - zaraz uda się tam 40 funkcjonariuszy rosyjskiej służby bezpieczeństwa, celników i WOP-istów... Byli pierwszymi oficjalnymi przedstawicielami Rosji, którzy wrócili do Groznego.
Skończyła się wojna w Czeczeni, jednak w czasie pokoju rządzący krajem byli dowódcy polowi wcale nie muszą radzić sobie lepiej niż podczas wojennego ferworu. Prezydentem a zarazem premierem i ministrem obrony został Asłan Maschadow, były szef sztabu, który znajduje się pod presją utrzymania porządku. Do tej pory nie popełnił większych błędów. Udało mu się sformować nowe organy władzy, a przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą. Jednocześnie naraża go na poważne ryzyko: stojąc na czele rządu bierze pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Ku zaskoczeniu Moskwy na zastępcę szefa gabinetu wybrał Szamila Basajewa, czyli swojego największego wroga z ostatnich wyborów prezydenckich. Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było w istocie najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców, aby możliwe było utworzenie regularnej armii republiki. Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów, bo tyle głosów oddali oni podczas wyborów na Maschadowa, Basajewa, Udugowa i Zakajewa. Pojawia się pytanie, czy byli dowódcy polowi będą równie dobrymi administratorami państwowymi. Pierwsze miesiące pokazały, że utrzymanie porządku nie jest wcale proste, czego dowodem mogą być choćby kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Utrzymanie porządku powinno być priorytetem, w przeciwnym razie Czeczenia nie otrzyma pomocy humanitarnej od ONZ. Uregulowania wymaga również gospodarka Czeczeni, w tym czarnego rynku ropy naftowej. Dla Maschadowa ważne jest oficjalne podpisanie paktu pokojowego z Rosją, ta jednak spowalnia proces pokojowy. Równie trudno będzie mu dotrzymać przedwyborczej obietnicy, że szybko doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkerii.
STYCZNIOWE PODWYŻKI Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju Prognozy obniżenia rentowności Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw. Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie. Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu - Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy. Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku. - Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu. Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne. W Bizonie szukają oszczędności W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania. Konieczne wsparcie na nowych rynkach Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek. - Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem. Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia. W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników. Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej - Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach. Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju. Potrzebne stabilne otoczenie - Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi. Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie. Wzrosną koszty sprzedaży W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży. Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas. Do negocjacji z klientem - Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne. - Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje. Lidia Oktaba
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie na obniżenie rentowności sprzedaży. Firmy zmniejszą nakłady na modernizację i rozwój, co wpłynie na zmniejszenie konkurencyjności polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych. Podwyżki najbardziej odczują przedsiębiorstwa stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu.
OCHRONA KONSUMENTA Jak to robią gdzie indziej Informacja musi byś jasna, niedwuznaczna i zrozumiała EWA ŁĘTOWSKA Anachroniczna jest koncepcja, u nas bynajmniej nierzadko wyznawana, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. Otóż poszło o poręczenia. TK (BVerfG 19 października 1993 r. i 5 sierpnia 1994 r.) uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i wręcz zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia, gdzie podsuwa się papier do podpisania, są tak wadliwe, że aż nieważne. A kwestię istnienia takiej nierównowagi (i nieważności umowy) powinien rozważać sąd powszechny z urzędu. TK wypowiedział się także w sprawie remedium na dostrzeżone zło. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi bowiem nierówność pozycji rynkowej. Prawnicy nastawieni tradycjonalnie obruszą się: przecież jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. Po co więc nakładanie powinności, wręcz obowiązku, informacji i ostrzeżeń? To bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Tradycjonaliści zapominają jednak o jednym. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Przy tej skali interesów jedna wpadka nie ma znaczenia. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę i przez wiele lat życie pod groźbą, że co zarobi, będzie zabrane na poczet długu. W konsekwencji wspomnianych orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Gdy mający 1500 DM żołdu żołnierz ręczy za kredyt wartości 30 tys. DM, uznaje się (ze wskazanych przyczyn) taką umowę za nieważną. Podobnie poręczenie gospodyni domowej bez własnych zarobkowych dochodów. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela (bo jest on tam zaskoczony i nie przygotowany na przemyślenie ryzyka podobnych transakcji). Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji. W opisywanej ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja (u nas bynajmniej nierzadko wyznawana), że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Do czego konstytucja może się przydać Nie tak dawno byłam recenzentką w przewodzie doktorskim, gdzie młoda i zdolna adeptka z wielkim sceptycyzmem wypowiadała się o art. 76 konstytucji, gdzie powiedziano, iż "władze publiczne chronią konsumentów (...) przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. Zakres tej ochrony określa ustawa". Otóż doktorantka była zdania, że chodzi tu o czystą deklarację, bo przecież to nie sama konstytucja, lecz "ustawodawca zwykły" ma określić poziom ochrony konsumenta. Niezależnie więc od tego, co ten zwykły ustawodawca zrobi w zakresie spraw konsumenckich, konstytucja "będzie musiała" to zaakceptować. To prawda, że z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta, ale to nie jest przecież jedyny możliwy sposób "użycia konstytucji" do takich celów. Wedle mnie ustawa zasadnicza w cytowanym artykule da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" (w zakresie wymienionych w konstytucji, szczególnie chronionych praw konsumenta) i "antykonsumenckiej" lub choćby "konsumencko neutralnej". Albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, które sąd musi odkodować, nadać im konkretną treść. Pisałam dwa miesiące temu o pułapce klauzul generalnych, o tym, że zamiast wyraźnie napisać (tak czynią na Zachodzie), o czym np. bank ma wyraźnie i przed zawarciem umowy poinformować klienta, u nas koledzy prawnicy uznają za wystarczające, że kodeks cywilny wymaga tu poziomu informacji nakazanego "przez dobre obyczaje". A skoro już mamy tak generalną regulację, trzeba, aby ktoś w konkretnym wypadku rozstrzygnął, czy - przykładowo - podanie oprocentowania kredytu przy przemilczeniu, że obok procentu płaci się jeszcze różne koszty, opłaty i prowizje, jest czy nie jest zgodne z dobrymi obyczajami? Czy zmiana warunków kredytu w czasie jego spłaty może dokonać się zawsze, czy tylko w wypadkach z góry klientowi podanych w umowie? Czy jeżeli taka zmiana jest - zgodnie z umową - możliwa "z ważnych powodów", to czy równie zgodne z dobrymi obyczajami będzie zastrzeżenie sobie przez bank wyłączności interpretacji tych "ważnych powodów"? Otóż podaję przykłady wzięte z praktyki, i to takie, gdzie "na Zachodzie" rozstrzygano na korzyść konsumenta. Czyniono tak dlatego, że tamtejsze ustawodawstwo, stanowiące zresztą implementację dyrektyw dotyczących kredytu konsumenckiego (87/102 z 22 grudnia 1986 r., 90/88 z 22 lutego 1990 r.), akurat w tych kwestiach jest przychylne konsumentom. A u nas? Może właśnie wypełnienie treścią naszych klauzul generalnych i zwrotów niedookreślonych w podobnym kierunku mogłoby się dokonać (skoro nie mamy do tej pory, a szkoda, żadnej regulacji umowy kredytu konsumenckiego) przez wybór prokonsumenckiej wykładni, dokonany dlatego, że sugeruje go art. 76 naszej konstytucji? Przecież odwoływanie się do wartości, aksjologii konstytucyjnej, jest jedną z przesłanek decydujących o wyborze interpretacji. Nie namawiam do rewolucji w stylu niemieckim (u nas nie ma normy, która byłaby ścisłym odpowiednikiem art. 2 niemieckiej konstytucji), ale do skromnego użytku skromnych narzędzi wykładni w klasycznym stylu. Ostrzeżony - uzbrojony Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta, co akcentuje niemiecki TK. Pisałam już wiele razy, że w europejskim prawie wspólnotowym kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku". Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach i ich implementacjach wewnątrzkrajowych przepisy mówiące, o czym, kiedy (przed zawarciem umowy i w czasie jej trwania) i jak trzeba konsumenta informować (na piśmie, oddzielne potwierdzanie ustnych informacji, czasem konieczność odręcznego pisma wobec niektórych klauzul, niekiedy wymaganie specjalnej szaty graficznej). I tak tylko tytułem przykładu wspomnę, że właśnie w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu (kwotowym i procentowym; w tym ostatnim zakresie dyrektywa z 1990 r. zawiera nawet wzory matematyczne i przykłady pełnego obciążenia finansowego konsumenta!). Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. W takim wypadku wymaga się, aby obciążenia klienta zostały "w godziwym stopniu" obniżone. Dyrektywy kredytowe w aneksach wskazują szczegółowe postanowienia, jakie powinny być zamieszczone w umowach kredytu na finansowanie zakupu towarów i usług, kredytu realizowanego za pomocą kart kredytowych, za pomocą rachunku bieżącego, a nawet, jak wspomniałam, zawierają specjalny wzór matematyczny sposobu obliczania kosztów kredytu i przykłady. Podobnie jest w dyrektywach ubezpieczeniowych. Zwłaszcza dwie z nich, dyrektywa 92/49 z 18 czerwca 1992 r. o ubezpieczeniach bezpośrednich z wyjątkiem ubezpieczeń na życie i dyrektywa 96/92 z 11 listopada 1992 r. dotycząca ubezpieczeń na życie, mają bardzo rozbudowany obowiązek informacji klienta. A ostatni z wymienionych aktów w aneksie zawiera szczegółowy wykaz informacji podzielonych na grupę udzielanych przed zawarciem umowy i w jej czasie, które instytucja ubezpieczeniowa musi przekazać konsumentowi. Kazuistyka tych rozwiązań (i w ogóle rozwiązań w prawie europejskim dotyczącym tego, o czym i jak należy konsumenta informować w rozmaitych umowach konsumenckich) jest dla nas wręcz porażająca. Ale tym, którzy chcieliby na nią kręcić nosem, przypomnę, że dzieje się to w krajach, gdzie obywatele w "masie" są znacznie bardziej oświeceni i wyedukowani w transakcjach rynkowych. Polacy zajęli ostatnie miejsce w robionych przed kilkoma laty na zlecenie OECD badaniach, mających na celu sprawdzenie, jak sprawnie ludzie sobie radzą ze zrozumieniem urzędowego tekstu, odczytaniem piktogramu, językiem, jakiego używa otaczająca nas cywilizacja. Sama w czasie wakacji widziałam u mojej gospodyni umowę kredytu sformułowaną tak, że nie było wiadomo, ile w ratach spłaty szło na odsetki, a ile na dług główny. A urzędniczka bankowa sama się w tym plątała i usiłowała wmówić nieszczęsnej klientce, że raty powinna płacić miesięcznie, a nie kwartalnie. Ma więc rację niemiecki TK: zrozumiała informacja orężem konsumenta. Ponadto od czasu dyrektywy 93/13 (o klauzulach abuzywnych) uważa się, że w prawie konsumenckim wspólnot istnieje "nakaz radykalnej transparencji", co oznacza, że każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte w przygotowanych wcześniej wzorach umów są zgodnie tłumaczone na niekorzyść proferenta (tego, który je opracował). To nie jest frazes Tu nie mogę się oprzeć dygresji. Zasada, o której piszę, wyrażająca się w łacińskiej formule "in dubio contra proferentem", jest klasycznym i szacownym instrumentem prawa cywilnego. Jej brak w naszym prawie był przedmiotem krytyki w literaturze fachowej. Działanie zasady: "niejasności tłumaczy się przeciw autorowi interpretowanej klauzuli", polega na możliwości wyboru przez sąd interpretacji korzystnej dla konsumenta. Piszę o tej klasycznej instytucji prawa cywilnego celowo. Spotkałam się niedawno z poglądem (wyrażonym na piśmie przez osobę, która w Bardzo Ważnym Departamencie Bardzo Ważnego Urzędu sprawuje funkcję określoną bodajże jako "starszy legislator"), iż odwołanie się do pojęć "jasność i zrozumiałość" informacji oznacza użycie sformułowań "wieloznacznych i mających potoczny charakter", a także że "brak możliwości egzekwowania" przepisu nakładającego obowiązek udzielania tego rodzaju informacji przez kontrahenta konsumenta. Jak to dobrze, że nie wiedzą tego w Brukseli. Pewno dyrektywa 93/13 w ogóle nie byłaby powstała. A także kilka innych dyrektyw konsumenckich. A poważnie: jeżeli nasi legislatorzy (choćby i "starsi") nie mają pojęcia o mechanizmie egzekwowania w nowoczesnym prawie skutków zasady "in dubio proferentem", jeśli sądzą, że klasyczna triada wymagań, aby informacja była "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", to tylko czczy frazes, jeśli sankcja kojarzy im się tylko z sankcją karną, a nie np. z nieważnością umowy - to te poglądy, a nie niewiedza przeciętnego konsumenta, wyznaczają nasz dystans wobec prawa europejskiego. Ile ochrony w prawie europejskim, ile w wewnętrznym Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Pisałam nie tak dawno, że dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Czasem same dyrektywy mówią, że jakieś kwestie mogą być przez państwa pominięte lub uregulowane inaczej, albo że można dokonać wyboru spośród kilku możliwości wskazanych w samej dyrektywie. Skoro można "nie mniej", to oczywiście można więcej. Ale tutaj tkwi pułapka. Bo przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony, np. przez stworzenie szczególnie wysokich standardów informacyjnych w interesie konsumentów, może być uznane za rzeczywistą czy ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. I niejednokrotnie różne postanowienia prawa wewnętrznego państw Unii Europejskiej chroniące konsumentów były przedmiotem krytycznej oceny Trybunału w Luksemburgu, który dopatrzył się w nich praktyk protekcjonistycznych, niedopuszczalnych z punktu widzenia zasad funkcjonowania wspólnoty. Słynna sprawa Cassis de Dijon (1979 r.), która dała początek doktrynie, iż wyroby spełniające warunki przewidziane przez prawo we własnym państwie mogą swobodnie cyrkulować na rynku wspólnoty, także miała aspekt ochronno-konsumencki. Niemcy, którym zarzucono praktyki dyskryminacyjne, gdyż zakazały importu likieru porzeczkowego mającego niższy procent alkoholu, niż przewidywały przepisy niemieckie, broniły się charakterystycznym zarzutem. Otóż wskazany poziom alkoholu był ustanowiony w interesie ochrony konsumenta! Czy było tak naprawdę, czy argumentację tę powołano tylko na okazję sprawy w Luksemburgu, nie warto dziś dociekać. Co ważne, i o czym trzeba pamiętać, to to, że chęć ochrony konsumenta przez stworzenie w prawie wewnętrznym bardzo rygorystycznych przepisów go chroniących może stać się podstawą podejrzenia o praktyki dyskryminacyjne i w konsekwencji - sprawy w Luksemburgu o dyskryminacyjne i nieproporcjonalne zastosowanie "środków o podobnym działaniu", o których mówi art. 30 traktatu europejskiego. Istnieje stosowne orzecznictwo dotyczące prokonsumenckiego ustawodawstwa ochronnego Francji, Holandii, Hiszpanii, Niemiec. Nam to nie grozi nie tylko dlatego, że jeszcze nie jesteśmy na wspólnym rynku, ale i dlatego, że naszemu ustawodawstwu ochronnemu bardzo daleko do poziomu przewyższającego poziom określony jako "minimalny". Klient może się rozmyślić Nie tylko informacja i nie tylko określenie minimalnego poziomu uprawnień zagwarantowanych konsumentowi w dotyczącym danej umowy prawie wspólnotowym czy wewnętrznym są cechami charakterystycznymi europejskiego prawa konsumenckiego. Klasyczna zasada, że "umowy powinny być dotrzymywane" (pacta servanda sunt), na naszych oczach doznaje wyłomu właśnie w prawie dotyczącym konsumenta. Otóż cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo "wycofania się z transakcji". Przez krótki czas, siedem do dziesięciu dni, ma on prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji czy następstw, zrezygnować z transakcji, wycofać się z niej. Możliwość ta jest czasem ujęta jako prawo odstąpienia od umowy (tak w umowach zawieranych poza lokalem handlowym czy na odległość albo przy time sharingu) albo jako konsekwencja ustawowego warunku zawieszającego (tak w umowach o kredyt konsumencki we Francji; sama dyrektywa europejska o kredytach konsumenckich - minimalny charakter dyrektywy - tego uprawnienia nie przewiduje, choć wielu państwom UE w ich regulacjach umów kredytowych jest znana). Określenie konstrukcji prawnej tego wycofania się z transakcji to zadanie dla ubiegających się o stopnie naukowe z prawa. Pewno dawniej takie dysertacje byłyby zatytułowane "Tempus ad deliberandum w umowach z konsumentami". Teraz, z duchem czasu, inaczej: "Cooling off period w prawie konsumenckim". W praktyce i u nas nowa technika ochronna zaczyna się pojawiać: zna ją polskie prawo ubezpieczeniowe (art. 6 pkt 3 ustawy o działalności ubezpieczeniowej mówiący o konieczności przewidzenia tego rodzaju instytucji w ogólnych warunkach ubezpieczeń - zresztą nie tylko tyczących konsumenta). Co charakterystyczne: tego rodzaju możliwość wycofania się z transakcji służy (w prawie europejskim) jedynie konsumentowi, nie jego kontrahentowi. I znów jest to jeden ze środków, który przyznaje się tylko stronie instytucjonalnie słabszej, środek dodatkowy, używany w umowie niesymetrycznie, by zrównoważyć siłę rynkową konsumenta wobec profesjonalisty. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
Podstawowym środkiem ochrony konsumenta w europejskim prawie wspólnotowym jest obowiązek przekazania mu w umowie szeregu szczegółowych informacji. Informacje te muszą być "jasne, niedwuznaczne i zrozumiałe" - wszelkie niejasności i dwuznaczności są tłumaczone na korzyść konsumenta. Europejskie dyrektywy konsumenckie określają także minimalny poziom uprawnień, które muszą być zagwarantowane konsumentowi w prawie wewnętrznym poszczególnych państw. Konsumentowi przysługuje również prawo wycofania się z transakcji. W Polsce ochrona konsumenta zagwarantowana jest w art. 76 konstytucji. Przepis ten może sugerować wybór prokonsumenckiej wykładni na przykład w przypadku kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu. W kontekście badań wskazujących na niewielkie umiejętności Polaków w zakresie rozumienia urzędowego tekstu wydaje się pożądane wprowadzenie w Polsce szczegółowego określenia obowiązków kontrahenta wobec konsumenta.
POLACY NA UKRAINIE "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym" Ptaki bez skrzydeł Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. LECH WOJCIECHOWSKI Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom. Od dziecka chciałem zobaczyć tzw. Kresy Rzeczypospolitej, które dotychczas znałem jak prawie każdy Polak z lektury Sienkiewicza i opowiadań dziadków. Chciałem przekonać się, jak wygląda teraz, po wielu latach, ta niemal mityczna dla mojego pokolenia kraina, miejsce współistnienia i krzyżowania się tak wielu kultur i religii kształtujących jej niepowtarzalne na skalę europejską oblicze. Bardzo się więc ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że wraz z moją grupą laboratoryjną z Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego pojadę na Ukrainę w rejon Żytomierza (150 km na zachód od Kijowa) na pierwsze badania etnologiczne tego terenu, ze szczególnym uwzględnieniem ludności polskiej tam zamieszkałej. Obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę. Czułem się trochę jak pionier, który dociera na do niedawna zakazaną ziemię. Owo poczucie potęgował fakt, że ziemie te Polska utraciła już po II rozbiorze w 1793 roku. Wiedziałem też, że jadę do ludzi, których życie oznaczone zostało pasmem tragedii, a losy każdej rodziny polskiej często były osobnym dramatem. Na tym obszarze wspomnienie lat trzydziestych prawie zawsze kończy się płaczem. Był to okres największych represji i głodu. Już na jednym z pierwszych wywiadów przygarbiony staruszek pan Roman Kowalski, mieszkaniec małego, położonego w lesie miasteczka, wypowiedział pewne zdanie. Podobne zdania słyszałem codziennie, będąc na Ukrainie. "U nas te wszystkie Polaki byli, to ich zabrali i umęczyli. Zabrali jej ojca i też rozstrzelali. - Komuniści? - Komuniści! - A mówili za co? - Pomodlił się pod mostem. Pracował, ale poszedł się pomodlić. On poszedł tam, żeby nikt nie widział, ale zobaczyli jego. Aha, to on wróg jest. Zabrali i pod Żytomierzem rozstrzelali. Za co rozstrzelali!?". Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie natomiast, że największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej (z 400 tysięcy Polaków żyjących na Ukrainie) znajduje się właśnie w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku, poprzedzonych wielkim głodem w 1933 roku, zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku w wyniku leninowskiej polityki "korjenizacji", czyli sowietyzacji poprzez narodowe języki, utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi jak jego stolicy nadano nazwę "Marchlewsk" od nazwiska słynnego w tych czasach polskiego komunisty Juliana Marchlewskiego. Autonomia ta padła pod ciosami represji w 1935 roku. Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbysz i jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków, resztę stanowią Ukraińcy. O tym, iż jego mieszkańcy ciągle pamiętają czasy, kiedy była tu polska administracja i polskie szkoły, świadczy powstanie tam szkoły z językiem polskim na początku września 1997 roku, istnienie od kilku lat kościoła oraz katechizacja młodzieży prowadzona przez siostry zakonne z Polski. Takich centrów rozwoju polskości nie ma dużo. Oprócz Dowbysza, przede wszystkim w 300-tysięcznym Żytomierzu (w którym mieszka od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Polaków) jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim. Trzy takie szkoły są też w Berdyczowie. Chciałbym też wspomnieć o naszym przyjacielu Bogdanie Siwaczewskim, który w pobliskim Koziatyniu (już w obwodzie winnickim) na własną rękę, bez niczyjej pomocy uczy języka polskiego dzieci tamtejszej Polonii. Polaków w tym 10-tysięcznym mieście jest kilkuset, ale tylko on mówi po polsku. Pan Bogdan nauczył się polskiego w wieku 30 lat, krótko po tym, jak dowiedział się od swej matki w wielkiej tajemnicy, kim naprawdę jest. I tak jest na całym wschodnim Wołyniu. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Polski jest językiem wydzielonego świętego czasu, jakim są święta i miejsce, jakim jest kościół. Gdy docieraliśmy z dyktafonem na zagubione wśród lasów i bagien, rodem z "Malowanego ptaka", wioski, mieszkający tam ludzie, którzy prawie nie znają polskiego, mówili nam, że modlitwy po ukraińsku w ogóle nie rozumieją. Po polsku mówi ok.oło 10 procent Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym oprócz wymienionych już szkół mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych, z których największe to "Polonia" z Tadeuszem Reńkasem na czele. Jest tam jedyne tego typu na Ukrainie Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające od niedawna dzięki pomocy fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie" miesięcznik "Słowo Polskie", którego redaktorem naczelnym jest energiczny, 27-letni Wadim Syczewski. W mieście działa też już znany w Polsce chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz. Dobrze pamiętam jeden rześki, kwietniowy poranek. Robiliśmy wtedy z kolegą wywiad z Olegiem Łagowskim, szefem stowarzyszenia "Cmentarz Polski". Siedzieliśmy na schodach zrujnowanej kaplicy na owym cmentarzu wśród powywracanych, marmurowych pomników i krzyży, z których miejscowi notable robią sobie na przykład schodki do nowych daczy (znajdujący się nieopodal cmentarz niemiecki jest prawie kompletnie rozkradziony). Niedaleko od nas znajdowały się groby potomków generała Henryka Dąbrowskiego i rodziny Adama Strzembosza. Ze wzgórza, na którym stała kapliczka, a raczej jej resztki, roztaczał się straszny widok na rozbebeszone groby i porozbijane trumny, wśród których walały się ludzkie kości. Tej części cmentarza nie udało się jeszcze doprowadzić do porządku. Zapytałem wtedy Olega, czym dla niego jest Polska; odpowiedział krótko: "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym". Myślę, że wielkim plusem jest to, iż Polacy po upadku komunizmu potrafili zorganizować się sami, poza kościołem, że dla nich Polska i polskość nie kończą się na kościele i wieczornej modlitwie. Jednak sytuacja nie jest tak sielankowa, jakby się mogło wydawać. Ludzie są wolni, mogą głośno mówić to, co myślą, nie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są po prostu biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna. Co prawda wychodzą dzięki wsparciu z Polski takie gazety, jak "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski", ale docierają one tylko do większych miast, na wsi nikt o nich nawet nie słyszał. Również comiesięcznej audycji w języku polskim, nadawanej przez żytomierskie radio, słuchają nieliczni. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć na razie, Bogu dzięki, chętnych do nauki nie brak. Nie wolno zaprzepaścić tego, że rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Może zabrzmi to aż nadto tragicznie, ale są to ludzie, którym odebrano niemal wszystko. Najpierw odebrano im wolność, historię, potem tradycję, język i w końcu religię. Każdy miał być homo sovieticusem, odartym z własnej indywidualności człowiekiem, który nie czuje już swego zniewolenia i upokorzenia. I to niestety dziś owocuje. Bywa, że obok Matki Boskiej stoi portret Lenina, obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę lub patrzy na świeże kwiaty, które co dzień ktoś kładzie u jego stóp. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć chętnych do nauki nie brak. Rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Jest jednak wielu wśród ukraińskich Polaków, którzy po ogłoszeniu przez Ukrainę niepodległości 24 sierpnia 1991 roku postanowili z pełnym zapałem zmieniać czy też na nowo budować swój świat. I śmiało można o nich powiedzieć, że są patriotami polskimi i ukraińskimi. Podziwiam ich za upór, z jakim wskrzeszają polskość na niepodległej Ukrainie. Owa "polskość" bowiem przetrwała dzięki kościołowi i w przeważającej mierze przy kościele istnieje. Dla wielu Polaków, szczególnie tych, którzy mieszkają na wsi, Polska jest czymś odległym, mirażem, uosobieniem Zachodu, kultury i kiełbasy przez cały rok, ale to już temat na drugi artykuł. Trzeba też pamiętać, że Ukraina po ZSRR odziedziczyła wiele niedobrych rzeczy, a ponadto trudno jest zmienić z dnia na dzień sposób myślenia wielu ludzi. Oprócz innych trudności przedstawiciele organizacji polonijnych na Żytomierszczyźnie skarżą się, że rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Największe stowarzyszenie polonijne w Żytomierzu do dziś nie otrzymało na przykład pomieszczenia na swą siedzibę. Przy tej sposobności pragnąłbym przypomnieć czytelnikowi, że zgodnie z leninowską zasadą w polityce umowa to tylko papierek, który do niczego nie zobowiązuje, a większość ukraińskich polityków ukończyło szkołę leninowskiej dyplomacji i według niej nadal postępuje, posługując się tylko innymi niż kiedyś atrybutami. Mimo to Polacy takich szans i możliwości jak teraz nie mieli bardzo długo. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. Naprawdę nie wymaga to wiele zachodu. Niech dostaną to samo, co mniejszość ukraińska ma w Polsce, czyli to, co się im po prostu należy. Autor jest studentem etnografii Uniwersytetu Warszawskiego. ZDJĘCIA: ŁUKASZ GIERSZ
Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom. Największe (około 80-tysięczne) skupisko ludności polskiej (z 400 tysięcy Polaków żyjących na Ukrainie) znajduje się w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. W 1926 utworzono tam nawet jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR ("Marchlewsk"). Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbysz i jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków. Powstała tam w 1997 szkoła z językiem polskim, istnienieje od kilku lat polski kościół. Centrami polskości są też 300-tysięczny Żytomierz oraz Berdyczów. Po polsku mówi ok.oło 10 procent Polaków. Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim, polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych (największe to "Polonia"). Jest też Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające miesięcznik "Słowo Polskie". W mieście działa znany w Polsce chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie "Cmentarz Polski". Jednak sytuacja nie jest sielankowa. Pomoc z Polski jest mizerna. Dzięki wsparciu z Polski wychodzą "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski", ale docierają tylko do większych miast. Również comiesięcznej audycji radiowej w języku polskim słuchają nieliczni. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników. Jest wielu wśród ukraińskich Polaków, którzy po ogłoszeniu przez Ukrainę niepodległości postanowili zmieniać czy na nowo budować swój świat. Można o nich powiedzieć, że są patriotami polskimi i ukraińskimi. "Polskość" przetrwała dzięki kościołowi i w przeważającej mierze przy kościele istnieje. Dla wielu Polaków, szczególnie mieszkających na wsi, Polska jest mirażem, uosobieniem Zachodu. Przedstawiciele organizacji polonijnych na Żytomierszczyźnie skarżą się, że rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią.
ANALIZA Uzasadnienie orzeczenia jako środek wypowiedzi trzeciej władzy w debacie publicznej Być sędzią w trudnych czasach RYS. JACEK FRANKOWSKI EWA ŁĘTOWSKA To, co czynią sądy, w ewidentny sposób staje się elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, poprzez media, pretenduje społeczeństwo. Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Oznacza to, że tzw. zewnętrzna funkcja motywów - zazwyczaj przypisywana tylko wyrokom wyższych instancji, dzięki ich wpływowi na niższe instancje sądowe i publikacji orzeczeń - zaczyna oddziaływać także na szerszy krąg odbiorców, i to nie tylko ze sfer profesjonalnych. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje obecnie bardziej działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. Rozszerza się bowiem grono osób aspirujących do tego, aby być objętymi działaniem tej funkcji. To, co czynią sądy, staje się w ewidentny sposób elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, przez media, pretenduje społeczeństwo. Nie zamykać się w wieży z kości słoniowej W naszym kraju można często spotkać się z twierdzeniem, że "sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie". Twierdzenie to wypowiada się jako argument za wstrzemięźliwością w kontaktach sędziów (sądów) z mediami i w ogólności ze społeczeństwem. Innymi słowy, owo stwierdzenie ma służyć jako wyjaśnienie, a jednocześnie usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów. Jednakże rzadko dostrzega się, że jest to w pewnej mierze broń obosieczna. Staje się bowiem oczywiste, że wszystkie współcześnie zwiększone aspiracje, wymagania, oczekiwania - kierują się pod adresem uzasadnienia orzeczenia, które w ten sposób staje się jedynym środkiem wypowiedzi władzy sądowniczej w debacie publicznej. Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu (i to nie tylko w uzasadnieniu sądu wyższych instancji - tak np. przy sprawach głośnych terytorialnie), jest przyjmowane przez sądy ze zdziwieniem i traktowane jako atak na ich pozycję i poważna niedogodność. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy i sędziów jest błędem owocującym oskarżeniami sądów o arogancję, naraża je na krytykę, podważa legitymizację ich działania i daje pożywkę podejrzeniom o skostnienie, konserwatyzm i zamknięcie się w wieży z kości słoniowej. Inna sprawa, czy w warunkach zapaści sądownictwa (a tak jest właśnie w Polsce) akurat samo uzasadnienie wyroku może sprostać nowym zadaniom. Być może konieczne są tu jeszcze inne działania. Wtedy jednak zrezygnować wypadnie z wygodnej wymówki o wyroku jako jedynym medium, za pośrednictwem którego "wypowiada się" judykatywa. Legalizm biurokratyczny już nie wystarcza Współcześnie nikogo nie przekonuje proste stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", "słuszne" czy nie podlegające krytyce, ponieważ jest "zgodne z prawem", bez próby przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym, jako zdawkowa, powierzchowna, a nawet arbitralna. I nie można się dziwić. W końcu świadomość, iż interpretacja prawa (czytaj: tekstu) jest codziennością życia prawnego i że w związku z tym możliwe są różne sposoby rozumienia tego, co "jest prawem" - nie jest już właściwa tylko sędziom czy tylko ogółowi prawników. "Legalizm biurokratyczny", a więc powołanie się na czysto formalną zgodność czegoś z prawem - nie ma dziś siły przekonywania. Oczekuje się nie zwięzłej formuły: "prawo (ustawa, wyrok, decyzja) są legalne, a więc wszystko jest w porządku". Uzasadnienie musi przekonywać albo przynajmniej wskazywać na podjęcie starań. Ma to służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności faktycznych i prawnych to uzasadniających. Ponadto takie perswazyjne wyjaśnienie jest elementem obywatelskiego zdawania sprawy przez władzę - przed obywatelami. Zaniechanie w tym względzie jest odbierane jako arogancja władzy. Bo przecież sądy są - konstytucyjnie - trzecią władzą. Mają zatem obowiązki z racji pełnienia funkcji przypadającej im z tego tytułu. Funkcją tą jest uczestnictwo w zaprogramowanym w konstytucji mechanizmie "checks and balance" - a więc kontroli i równoważenia - innych władz. Ale "bycie władzą" pociąga za sobą ograniczenia, ciężary i niedogodności właściwe dla każdej władzy. Takim ograniczeniem jest obowiązek uczestnictwa w publicznym dyskursie, w zdawaniu sprawy społeczeństwu, aby oddalić od władzy (tu mam na myśli judykatywę) zarzut (czy podejrzenie) arbitralności. Grzech zaniedbania Twierdzenie to można zilustrować wieloma przykładami. Dotyczą one procesów, gdzie sądy motywujące swój werdykt - skądinąd dający się bronić - skoncentrowały się na argumentacji typu: "rozstrzygnięcie jest zgodne z obowiązującym prawem, wyłożonym przez nas zgodnie z zasadami sztuki prawniczej". Nie zadbały natomiast o dostępne wyłożenie tych zasad (sądząc, że są powszechnie znane). Dotyczy to np. procesów tzw. historycznych, odraczanych bezterminowo ze względu na stan zdrowia oskarżonego albo "łopatologicznego" wyjaśnienia sensu wydzielenia do odrębnego postępowania w sprawach niektórych oskarżonych. Sądy nie są świadome, że czasem ich dążność do wzmocnienia argumentacji przez mnożenie formalnych argumentów prawniczych osiąga (zwłaszcza przy podawaniu ustnych motywów wyroku) wręcz przeciwny skutek. Jest oczywiste, że w motywach pisemnych konieczne jest ustosunkowanie się do wszelkich kwestii zgłaszanych i podnoszonych w czasie procesu. Ale w wielkim historycznym procesie, gdzie przyczyną wyroku źle przyjętego przez publiczność była dowodowa bezradność sądu w kwestii indywidualizacji odpowiedzialności oskarżonych, osłabia się wręcz społeczną siłę przekonywania takiego wyroku, przywiązując w ustnych, publicznych motywach wiele wagi do wątku działania sprawców w obronie koniecznej. Inny problem to nieumiejętność czy niechęć sądów do przekonania, że np. w procesach "dziennikarskich", gdzie w oczywisty sposób pojawia się wątek prawa do informacji - ten aspekt jest brany pod uwagę. (O to, aby świadomość istnienia i doniosłości tego prawa zasadniczego stała się powszechna - zadbały już media i można być pewnym, że zostanie ono przypomniane w każdym procesie tego typu). Przypomnijmy słynne orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Krytyka - nawet ta dla sądów najżyczliwsza - nie kwestionowała tego ich rozumowania. Wykazywała jednak, że z uzasadnienia orzeczeń nie wynika, by sądy w ogóle brały pod uwagę aspekt praw człowieka i prawa do informacji, rozumianego z jednej strony jako znajdujące "prawnoczłowiecze" uzasadnienie wymagania społeczeństwa "do bycia poinformowanym" (art. 10 europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Podkreślić należy, że chodzi tu o coś więcej niż tylko "wolność słowa", bo o "prawo do informacji", którego beneficjentem jest ponadto nie jednostka, ale społeczeństwo. Z drugiej strony zarzucano sądom, że ochronę tajemnicy dziennikarskiej (bo o to przede wszystkim chodziło) redukują do "przywileju" żurnalistów. Uzasadnienie wyroku uznano więc za niedostateczne ze względu na niepodjęcie przez sąd rozważań w płaszczyźnie praw człowieka oraz nieprzeprowadzenie stosownych, wymaganych przez konwencję testów legalności ograniczeń istniejących w prawie wewnętrznym. Krytyka zatem dotyczyła raczej tego, czego w uzasadnieniu nie powiedziano, niż tego, co w nim zawarto. Być może zresztą, że stosowne rozumowania sąd nawet przeprowadził, tyle że o tym publiczności nie poinformował. Najprawdopodobniej nawet przy przeprowadzeniu oceny, której brak zarzucano, orzeczenie byłoby identyczne. Jednakże wstrzemięźliwość uzasadnienia nie przekonywała i ona właśnie była główną przyczyną krytyki. Działaniu sądu można więc było postawić zarzut biurokratycznego formalizmu. Można inaczej Oczywiście można wskazać również przykłady odmienne, gdy sądy odważyły się na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej i poszukały alternatywnych sposobów motywowania stanowiska, a to w imię dodatkowej legitymizacji zewnętrznej. I tak, przed kilkoma laty Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie (nowość w naszym kraju) publikacji zdań odrębnych. Niewątpliwie podniosło to jego autorytet, a jednocześnie uwiarygodniło przez wskazanie, jakie możliwości rozstrzygnięcia wchodziły w rachubę, a których nie przyjęto i dlaczego. W odniesieniu do podobnego postulatu zgłaszanego pod adresem sądów powszechnych słyszy się stareńki i oparty na kompletnym nieporozumieniu argument o rzekomej sprzeczności takiej możliwości z zasadą tajemnicy pokoju narad. Kolejny znany przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w drastycznej politycznie sprawie (inspiratorzy zabójstwa ks. Popiełuszki). Uniewinnienie oskarżonych (w ocenie sądu: brak dowodów winy) spowodowało tumult na sali. Sędzia zareagował improwizowaną konferencją prasową, w czasie której wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. To, co uznano (biorąc za wyróżnik formę działania) za konferencję prasową, w istocie było próbą przedstawienia motywów ustnych w sposób bardziej przystępny i dostosowany do poziomu wątpliwości publiczności, dla której zrozumienie rutynowego uzasadnienia okazało się niewystarczające, nie rozumiejącej konsekwencji zasad in dubio pro reo, konsekwencji stanu non liquet i skutków nieprzełamania domniemania niewinności. Sędzia jednak osiągnął jeżeli nie akceptację, to przynajmniej powszechniejsze zrozumienie swoich racji i racji wymiaru sprawiedliwości. Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się (a nie musiała) na pełną jawność postępowania. Nie dość, że sprawę rozpatrywano na rozprawie (co wynikało z decyzji samego sądu, który wszak mógł się tu ograniczyć do działań rutynowych: posiedzenie niejawne), że była ona transmitowana przez telewizję, ale jeszcze przy tej okazji opublikowano - znów wyłom w tradycji - zdania odrębne. W konsekwencji te działania przyniosły Izbie duże uznanie społeczne. Ta właśnie Izba zdecydowała się, przełamując w tym względzie odmienną tradycję sądownictwa, na publikację wszystkich swych orzeczeń. I to działanie wyraźnie umocniło prestiż sądu, czego wyrazem było przyznanie mu nagrody "za przekonywające wykazanie, że w państwie prawa prawo ma prymat nad polityką". Kolejny przykład dotyczy Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekając w kontrowersyjnej sprawie koncesji dla "Polsatu", wyraźnie dostrzegł potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizacyjnej funkcji jawności (tu w postępowaniu administracyjnym): "Skoro poziom funkcjonowania administracji w państwie w znacznym stopniu decyduje o jakości życia społeczeństwa, zarówno prawa, na podstawie których administracja działa, jak i efekty tych działań muszą być przedmiotem najwyższego społecznego zainteresowania i wnikliwej kontroli. Rzeczywista i efektywna kontrola społeczna nie jest zaś możliwa bez powszechnego prawa do wszelkiej informacji o sprawach administracyjnych (...)" W konsekwencji NSA - i to nawet praeter legem, bo tradycja nakazywała raczej ścieśniającą wykładnię przepisów o jawności postępowania - opowiedział się za transparencją działania (administracji) w imię kontynuacji dyskursu społecznego. Ten sąd dostrzega przy tym zmianę w funkcjach jawności: chodzi już nie tylko o stworzenie przez jawność gwarancji dla strony postępowania, ale o legitymizowanie władzy wobec społeczeństwa i umożliwienie dialogu społeczeństwo-władza. Wskazane próby przełamania rutyny i poszukiwanie w intensyfikacji rozwiązań perswazyjnych, wiążących się z wyższym stopniem przejrzystości (i to nie tylko działań, ale czasem i intencji działań) władzy sądowniczej - nie spotkały się z powszechną aprobatą. Nowatorom zarzucano gwiazdorstwo i naruszenie tajemnicy pokoju narad (w związku z ujawnieniem treści zdań odrębnych). Istoty sprawy nie dostrzeżono. Nie tylko dla fachowców Sądy w Polsce, niezbyt świadome zmiany oczekiwań społecznych wobec władzy i nie do końca rozumiejące, że same są jednym z jej składników, a więc że same podlegają prawidłowościom uznawanym za charakterystyczne dla innych władz, nazbyt często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji, która od fachowej strony ma sprawdzić działanie i rozumowanie sądu pierwszej instancji (realizacja "wewnętrznej" funkcji uzasadnienia sądowego). Dlatego uzasadnienia nie są pisane (a zwłaszcza wygłaszane, bo szczególne możliwości daje tu wygłoszenie ustnych motywów, także co do formy ich przedstawienia) "dla ludzi", lecz wyłącznie dla fachowców - kolegów z wyższych instancji. W gruncie rzeczy u podstaw takiego nastawienia (częstego wśród sędziów) leży także wspomniany już "biurokratyczny formalizm": skoro sędzia sam wie, że wydał wyrok zgodny z prawem i sumieniem, nie odczuwa potrzeby dodatkowego wyjaśnienia tego faktu. Uzasadnienie pisze zaś po to, aby oceny dokonali fachowcy z drugiej instancji. A ponieważ procedura nic nie mówi o konieczności perswazji (jej poziom powinien być dostosowany do poziomu odbiorcy), sędzia uważa się za zwolnionego z powinności dokonywania czegokolwiek więcej, ponad to, co koniecznie musi - wobec wymagań nieco w tym względzie mało odpowiadającej współczesności procedury. W ten jednak sposób sądy same pozbawiają siebie możliwości edukacyjnego oddziaływania, a co gorsza, zaprzepaszczają okazję do przekonania społeczeństwa, pozyskania go dla siebie, zdobycia zaufania do swej działalności: wymiaru sprawiedliwości jako takiego. Każda arbitralność jest odrzucana Ciekawe, że to NSA - może dlatego, że przypadło mu zadanie kontrolowania "innej" władzy - okazuje się znacznie bardziej wyczulony na nieaktualności postaw, jakie nazwaliśmy "legalizmem biurokratycznym", energicznie od lat protestuje przeciw biurokratycznemu legalizmowi uzasadnienia decyzji administracyjnych, z którymi się styka. Reakcja przeciw "legalizmowi biurokratycznemu" i poszukiwanie dodatkowej legitymizacji nie opartej na tylko czysto formalnym argumencie, iż "władza" działała w zakresie swych prawem określonych kompetencji - i to dla wszystkich trzech władz: legislatywy, egzekutywy i judykatywy - jest znakiem naszych czasów. To, że każda arbitralność władzy ("mam kompetencję i z niej korzystam, bez tłumaczenia się") jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka, których kariera po drugiej wojnie światowej była reakcją na rozwój totalitaryzmów. Arbitralność państwa wobec własnych obywateli przestała być kwestią wewnętrzną i przynajmniej w zakresie minimalnego poziomu, jaki stwarzają prawa człowieka - stała się sprawą uniwersalną. O ile w XVIII stuleciu reakcja na arbitralność władzy wykonawczej, egzekutywy, dała początek państwu prawa, eksponując potrzebę sądowej kontroli administracji i konieczność zapewnienia priorytetu ustawie (nad normatywnym działaniem egzekutywy), o tyle aspiracją praw człowieka stało się chronienie jednostki przed każdą arbitralnością. Obecnie więc także arbitralność legislatywy czy sądów daje jednostce prawo do bezpośredniej ochrony w ramach systemu kontroli ponadpaństwowej. Tak więc grają tu rolę aspiracje wzbudzone przez prawa człowieka. Podobnie działają inne mechanizmy kontrolne i ograniczające swobodę władz wewnętrznych poszczególnych państw (np. na skutek procesów integracyjnych: znany procesualista M. Capeletti nazywa to "skutkami transnacjonalizmu" dla wymiaru sprawiedliwości). Z punktu widzenia Strasburga czy Luksemburga każda z trzech władz: ustawodawcza, wykonawcza czy sądownicza, państw narodowych jest swoistą władzą wykonawczą - z punktu widzenia wdrażania zasad, nad którymi czuwają ponadpaństwowe instancje sądowe. Jest to trudne do zrozumienia, a tym bardziej do zaakceptowania przez legislatywę i judykatywę. Jest to jednak proces nieuchronny, wpływający z jednej strony na wzrost krytycyzmu wobec poczynań establishmentu własnego państwa. Z drugiej zaś - uznanie każdej arbitralności za aksjologicznie niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach czysto formalnych, wywodzących się z przekonania, że samo powołanie się na legalistyczną legitymizację jest wystarczające. Taka formalna legitymizacja działań władzy jest przesłanką konieczną wprawdzie, lecz obecnie nie wystarczającą dla zyskania zaufania obywateli, akceptacji przez nich dotyczących ich decyzji ustawodawczych, administracyjnych czy sądowych. Władze wydające te decyzje są tej zmiany chyba nie całkiem świadome - stąd też i rozminięcie się intencji władz i oczekiwań publiczności. Jesteśmy więc świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji, jakie otrzymują rządzeni, będący adresatami decyzji legislatora, administracji, sądów. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach, chociaż w zdaniu sprawozdania z tych działań, przy okazji motywowania rozstrzygnięć tej władzy nie tylko powołaniem się na legalizm, ale przez uczytelnienie racji konkretnego rozstrzygnięcia: rzetelne podanie motywów, "dlaczego" podjęto konkretną decyzję legislacyjną, administracyjną czy sądową (legitymizacja przez informację, jawność, transparencję). Podobnie: jeżeli nie jest możliwe lub zbyt trudne osiągnięcie sprawiedliwości w materialnym sensie, i w ten sposób usatysfakcjonowanie społeczeństwa, to przynajmniej można się usprawiedliwić ("ulegitymizować") sprawiedliwością proceduralną, fairness w działaniu władz wobec obywateli (legitymizacja przez procedurę). Prawo, które przekonuje W tym właśnie kierunku idą też społeczne oczekiwania. Granica tego, co uważa się za arbitralność władzy, znacznie się obniżyła w społeczeństwie ludzi już wychowanych na prawach człowieka i w przekonaniu o "normalności" społeczeństwa obywatelskiego. Jednocześnie rozszerzeniu uległa liczba tych aktorów życia społecznego, którzy uważają się za uprawnionych do żądania od władzy (i to każdej - legislatywy, egzekutywy i judykatywy) rachunku. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". Także obecne relacje między sądami a mediami, wyraźny wzrost zainteresowania tych ostatnich problematyką sądową (czasem bałamutny z punktu widzenia prawników i uciążliwy z punktu widzenia sądów) wymaga odpowiedzenia przez sądy - właśnie w uzasadnieniach ustnych i pisemnych - na to zapotrzebowanie. Proste ignorowanie tego zwiększonego (i uciążliwego, zgoda) zapotrzebowania będzie odbierane (i znów nie bez racji) jako arogancja sądów. Jeżeli nawet środowisko prawnicze uzna ten zarzut za nieuzasadniony, to nie znaczy, że nie będzie on wobec niego formułowany. Mówiąc nieco żartobliwie: teraz są takie czasy, że oczekuje się bardziej dobitnego wyartykułowania potrzeby stosunków właściwych dla społeczeństwa obywatelskiego. Istnieje więc większa wyrazistość, będąca konsekwencją kontrastu z tym, co uznawano za "normalne" w minionym czasie. Także w innych krajach sądownictwo jest konfrontowane z żądaniami zwiększenia "legitymizacji poprzez transparencję", co w konsekwencji ma wpływ na wymagania dotyczące stylu uzasadnień i kontaktów sądu z otoczeniem właśnie przez uzasadnienie. W niemieckiej gazecie "Frankfurter Rundschau" z 26 czerwca 1995 r. pod znamiennym tytułem "Dzisiejszy wymiar sprawiedliwości budzi wspomnienia C. K. monarchii" zabrał głos Horst Hauser, przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech. Zarzuca on niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości i sędziom nienowoczesność i nieumiejętność odpowiedzenia na wymagania współczesnej demokracji. W szczególności przypisuje im część winy za przyblaknięcie idei państwa prawa, a to ze względu na biurokratyzację wymiaru sprawiedliwości, sprowadzenie go (w świadomości samych sędziów) do "pracy nad aktami" i "opracowywania przypadków" przy jednoczesnym zaniechaniu udziału sądów w społecznym dyskursie z obywatelami. Autor stawia tezę, że sędziowie niemieccy zbyt nikłą wagę przywiązują do poszukiwania społecznej akceptacji dla swych orzeczeń. I w końcu powiada, że zbliża się czas, gdy sędziowie będą musieli poświęcić równą staranność co sporządzaniu motywów wyroków opracowaniu sądowych komunikatów do prasy, towarzyszących wydaniu orzeczenia. Zwróćmy uwagę, że te poważne i dobrze uzasadnione zrzuty dotyczą wymiaru sprawiedliwości, gdzie tradycją jest motywacja wyroków znacznie bardziej rozbudowana i gruntowna, niż wymaga tego tradycja np. francuska (będąca wszak wzorem dla polskiej), gdzie w orzeczeniach cytuje się piśmiennictwo i gdzie tak zredagowane uzasadnienie staje się w gruncie rzeczy formalnym dowodem erudycji i oczytania sędziego. A przecież i tam odczuwa się kryzys legitymizacji rozstrzygnięć sądowych. Więcej światła Wniosek: więcej światła, więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem, nie każącym się wobec nikogo tłumaczyć. Wyroki "komunikowane", a nie "uzasadniane" - w sensie "objaśniające publicznie", co i dlaczego zrobił sąd, mający wszak do wyboru kilka dróg postępowania, nie mają racji bytu w warunkach kryzysu legitymizacji władzy, charakterystycznego dla współczesności. Ale płyną z tego konsekwencje dla uzasadnienia wyroku, dla sposobu przygotowania jego motywów: nie tylko dla kolegów po fachu i wyższej instancji, lecz także dla publiczności. Być może konieczna jest zmiana stylu pisania wyroków; być może konieczne jest - w celu uwolnienia samych uzasadnień od presji wywołanych tym, że one są obecnie jedyną formą udziału sądów w społecznym dyskursie - poszukiwanie innych form alternatywnych, a zerwaną więź legitymizacyjną i brak dialogu społecznego zastąpić można (lub uzupełnić) obowiązkowym komunikatem prasowym, jak proponuje H. Hauser? Jedno jest pewne. Powrót władzy sądowniczej do grona "trójcy władz", co wynika dobitnie z nowej konstytucji, kładzie jej na barki powinność udziału we wspomnianym dyskursie ze społeczeństwem. Jest to bowiem konieczna konsekwencja "bycia władzą". Zmusza ją także do podporządkowania się wymaganiom co do legitymizacji przez perswazję i transparencję. Potrzebom i oczekiwaniom nie może sprostać utrzymane w tradycyjnym stylu uzasadnienie orzeczenia, zwłaszcza jeżeli chce się je uznawać za jedyny przejaw tego dyskursu ze strony sądów. Działaniu sprawiedliwości stawia się wymaganie zdobycia aprobaty stron i opinii publicznej; nie wystarczy samo posiadanie i powołanie się na formalną legitymizację orzeczenia i sędziego. Ustawa jest tylko narzędziem "Współczesne koncepcje prawnicze nie przyrównują już sędziego do ust wygłaszających brzmienie ustawy, gdyż nie sprowadza się już do niej całego prawa: ustawa jest tylko podstawowym narzędziem wskazującym sędziemu kierunek w wypełnianiu jego zadania, tj. rozstrzygania konkretnych wypadków" (Ch. Perelman: Logika prawnicza, nowa retoryka, Warszawa, 1984). Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje ustawicznie wyborów: preferencjom aksjologicznym i stanowi jednostkowej wiedzy odpowiada wybór technik rozumowania i sposobów wykładni, aprobata jednych i odrzucenie drugich. "Rzadko się zdarza, by sądy, jeśli tego naprawdę pragną, nie znalazły w technice prawniczej sposobu pogodzenia swej troski o możliwe do przyjęcia stanowisko z wiernością ustawie" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Ukrycie w tym zakresie roli sędziego jest fikcją, hipokryzją i wykrętem - i nie jest to określenie moje, lecz wybitnych prawników francuskich, kierowane pod adresem własnej konfraterni, popadającej w te właśnie grzechy. Jeżeli zatem we Francji (skąd czerpaliśmy wzory do naszej praktyki, o czym już zapomnieliśmy) zarzuca się przestarzałość rutyny, to ten sam zarzut nie może ominąć i nas. Rozumowanie sędziego może przebiegać w danej sprawie różnie i nie da się tego obecnie ukryć - zarówno wobec innych prawników, jaki i wobec szerszej publiczności. Gdy tak się dzieje, autorytet decyzji będzie się opierał na fikcji. Czy może to jednak umacniać szacunek i autorytet wymiaru sprawiedliwości? Przekonywanie audytorium - przez to, co się samemu zrobiło, a nie ukrywanie się za pozorem formalnego "zastosowania ustawy", komunikowane tylko przez sędziego stronom i publiczności - tak można określić istotę różnicy między modelem, który jest rozpowszechniony u nas jako typowy, a tym, co uważam za odpowiadające znakowi czasu opracowanie motywów. A to po to, aby ujawnić, na co publiczność czeka: nie tylko na rozstrzygnięcie wymierzające sprawiedliwość, ale demonstracyjnie wskazujące, że sprawiedliwość wymierzono. Oczywiście nie chodzi o zastępowanie tradycyjnego uzasadnienia traktatem teoretycznym czy sprowadzanie sprawy do zwiększania objętości pisemnych motywów. Problem w większej szczerości wobec przedstawienia tego, co się robi. Sędzia jest nie tylko "ustami ustawy" i nie jest automatem subsumcyjnym. W konsekwencji pisane przez niego uzasadnienia nie mają służyć kamuflowaniu istnienia i dokonania wyboru technik prawnych. Czasem lektura publikowanych orzeczeń czyni wrażenie, że ukrycie tego rodzaju wyborów wynika nawet nie z przemyślanej decyzji, lecz nieświadomości istnienia i dokonania wspomnianych wyborów, braku wiedzy o istniejących w tym względzie możliwościach. Inaczej mówiąc, powstaje wrażenie, że sędzia albo nie wiedział, że to, co czyni, jest dokonaniem wyboru, a nie tylko "przemówieniem jako usta ustawy", albo nie zdawał sobie sprawy ze stojących przed nim możliwości. Jeżeli zarzut niskiej samoświadomości sędziów ktoś uznałby za obraźliwy, to odpowiem, że maniera uzasadnienia ukrywająca całkowicie sędziego za plecami ustawodawcy - nie daje obserwatorowi i czytelnikowi szans na weryfikację innego wniosku. Między dawnymi normami a zmienioną aksjologią Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Dlatego stosowanie prawa (odczytanie abstrakcyjnej normy i jej aplikowanie do konkretnego wypadku) jest nie tylko dedukcją, lecz stałym przystosowywaniem przepisów prawnych (ich rozumienia) do przeciwstawnych wartości podnoszonych w sporach sądowych. Oczywiste jest, że zapotrzebowanie na tego rodzaju przystosowanie jest większe w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych. Celu tego nie da się osiągnąć przez budowę sylogizmów w uzasadnieniu orzeczenia i pominięcie procesu myślowego, który kamufluje rzeczywisty proces myślowy. Główny wysiłek sędziego jest skierowany na poszukiwanie decyzji, która będzie rozwiązaniem rozsądnym i sprawiedliwym, gdyż daje się włączyć do obowiązującego systemu prawnego. Zbudowanie wspomnianego sylogizmu, demonstrowanego w tekście uzasadnienia jest poprzedzone procesem ocennym - dlaczego więc udawać (przez eliminację go z uzasadnienia), że on nie istnieje? Współcześnie w Polsce jesteśmy właśnie świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. To zaś stawia przed sądami zadania wyjątkowe. "(...) Sprawiedliwe rozwiązanie sporu nie jest po prostu, jak chciał pozytywizm prawniczy, kwestią zgodności z prawem, to znaczy legalności. W istocie rzadko się zdarza, by był tylko jeden sposób rozumienia zgodności rozwiązania z prawem: to raczej uprzednio podjęte przekonanie o tym, co będzie rozwiązaniem sprawiedliwym, rozsądnym i możliwym do przyjęcia, kieruje sędzią w poszukiwaniu przyjęcia zadowalającego prawnie uzasadnienia" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Jeżeli jednak tak jest, a tak jest z pewnością zwłaszcza w warunkach burzliwych przemian, to osiągnięcie akceptacji dla rozstrzygnięcia przez strony i publiczność nie może nastąpić za pomocą uzasadnienia skrywającego ten cały proces i samego sędziego za rzekomym, podawanym za jedyne możliwie i pozbawione alternatywy rozstrzygnięciem determinowanym wprost i wyłącznie wolą ustawodawcy. A nastąpić nie może, ponieważ tego rodzaju ograniczenie uzasadnienia w gruncie rzeczy jest w tej sytuacji czysto woluntarystyczne. I z tej przyczyny jego procesowe i pozaprocesowe funkcje pozostaną nie zrealizowane (...) Jest to fragment referatu przygotowanego na spotkanie organizowane przez Stowarzyszenie Sędziów "Iustitia" poświęcone tematowi "Sędzia w społeczeństwie", które odbędzie się 24-25 stycznia. Ucz się łaciny In dubio pro reo - w razie wątpliwości na korzyść oskarżonego (wyrokuje się) Non liquet - nie jest jasne Praeter legem - obok ustawy
Działalność sądów staje się elementem demokratycznego dyskursu, w którym – poprzez media – biorą udział obywatele. Od wymiaru sprawiedliwości, jak od każdej innej władzy, oczekuje się przejrzystości i ciągłego legitymowania swojego działania. Sędziowie stronią od kontaktów z dziennikarzami, narażając się na zarzuty o skostnienie i arogancję. Od sędziów oczekuje się uzasadniania swoich orzeczeń w sposób wykraczający poza legalizm biurokratyczny. Uczestnictwo w publicznym dyskursie jest obowiązkiem każdej władzy. Wyroki są często zbyt hermetycznie uzasadniane, co zmniejsza ich siłę przekonywania. Obserwujemy pewne zmiany na lepsze, między innymi w Trybunale Konstytucyjnym, Sądzie Najwyższym i Naczelnym Sądzie Administracyjnym. Publikuje się orzeczenia odrębna, zwiększa jawnośc postępowania. Niestety, działania te są źle przyjmowane w środowisku sędziowskim, które zarzuca nowatorom gwiazdorstwo i naruszanie tajemnicy pokoju narad. Abitralność władzy jest dzisiaj odrzucana. Jest to wynikiem popularyzacji praw człowieka i międzynarodowej kontroli ich przestrzegania. Ponadto niewystarczająca okazuje się obecnie legitymizacja czysto legalistyczna. Społeczeństwo domaga się informacji o poczynianiach władzy. Sondaże wskazują, że obywatele żądają "prawa, które przekonuje, a nie tylko obowiązuje". Deficyt komunikacji i informacji wywołał kryzys. Sądy nie powinny go ignorować. Uzasadnienia ustne i pisemne stwarzają okazję do zaspokojenia nowych potrzeb społeczeństwa obywatelskiego. O problemie biurokratyzacji wymiaru sprawiedliwości, który nie odpowiada standardom współczesnej demokracji, dyskutuje się też w Niemczech. Podsumowując, sędziowie nie powinni kryć się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem i wyjść do publiczności. Z nowej konstytucji wynika powrót sędziów do "trójcy władz", co wiąże się z obowiązkiem udziału w dyskursie społecznym i legitymizowania swojej działalności przez perswazję i transparencję. Orzeczenia powinny cieszyć się powszechną aprobatą. Legitymizacja formalna nie jest wystarczająca. Według współczesnych koncepcji prawniczych sędzia nie jest już tylko ustami wygłaszającymi brzmienie ustawy. Sędzia odgrywa więc ważną rolę, z której powinien zdać społeczeństwu sprawozdanie. Ukrywanie się za pozorem formalnego zastosowania ustawy powinno zastąpić przekonywanie audytorium co do trafności przyjętego kierunku myślenia. Wymaga to większej szczerości podczas redagowania uzasadnień. Zadaniem wymiaru sprawiedliwość jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie, co ma znaczenie zwłaszcza w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych, a taka zmiana miała właśnie miejsce w Polsce. Wbrew pozytywizmowi prawniczemu to uprzednie przekonanie sędziego co do tego, co będzie orzeczeniem sprawiedliwym, kieruje nim w procesie poszukiwania rozwiązania akceptowalnego z punktu widzenia prawa. Ten ocenny proces myślowy sędziego nie powinien być pomijany w orzeczeniach, jeśli mają one znajdować zrozumienie i akceptację w społeczeństwie.
RZĄD O wsi, stanowiskach negocjacyjnych z Unią Europejską i mieszkaniach Dwukrotna renta dla rolnika Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa". Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże, więc dla ostrożności przyjmuje, że rocznie na tego typu rentę będzie przechodzić 10 tys. rolników. Wypłata rent będzie kosztować rocznie ok. 50 mln zł. Licząc, że przez trzy lata co roku przybywałoby kolejnych 10 tys. rolników zainteresowanych rentami, łączny koszt ich wypłat wyniósłby przez ten czas 300 mln zł. Te trzy lata to okres przed przyjęciem do UE, kiedy to renty strukturalne musiałyby być w całości finansowane z budżetu państwa. W okresie poakcesyjnym (cztery lata) mogłyby być w 75 proc. finansowane przez Unię Europejską. Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Jeżeli gospodarstwo byłoby przekazywane przez małżeństwo rolników, to każde z nich mogłoby dostać 1,5 renty minimalnej, a więc oboje dostawaliby w sumie 3-krotność renty minimalnej. Warunkiem wejścia w życie tego programu jest, by był on spójny z dotychczasowym programem przechodzenia na wcześniejszą emeryturę i by nie doszło do nagłego odejścia z gospodarstw zbyt wielu rolników. Dziś, przy obecnym systemie wcześniejszych emerytur, przechodzi na nie rocznie ok. 15 tys. rolników. Rząd liczy, że w nowym systemie przechodzących będzie mniej, bo nie każdy rolnik ma gospodarstwo o powierzchni co najmniej 5 ha. - Na 15 krajów Unii Europejskiej 10 z nich stosuje taki system rent - powiedział po posiedzeniu rządu wiceminister rolnictwa Henryk Wujec. Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", dotyczący poprawy oświaty na wsi. Pakt dla rolnictwa Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Pakt musi być zgodny z przygotowywaną ustawą budżetową na 2000 r., więc rząd przyjmie go prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska. Jak powiedział wczoraj wiceminister Wujec, rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów, zaliczanych do V i VI klasy. Na realizację paktu potrzebne będą niemałe środki finansowe, które w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia (w wysokości blisko 200 mln euro rocznie przez okres 7 lat) powstanie już w przyszłym roku (tzw. fundusz SAPARD). O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej. Kolejne stanowiska Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału (problem nabywania ziemi przez cudzoziemców), rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe. W dziedzinie transportu rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. Wcześniej jednak, zapewne 1 stycznia 2001 r., Polska przystąpiłaby do tzw. europejskiego obszaru swobodnego nieba, znosząc kontrolę cen biletów lotniczych i dopuszczając do obsługi lotów tzw. przewoźników "trzecich" (nie będących przewoźnikiem narodowym kraju docelowego linii). Stopniowo gwarantowany udział LOT w rynku malałby z 45 do 40, 35 i 30 proc. Równocześnie jednak polski przewoźnik miałby prawa do przejęcia 55, 60, 65 i 70 proc. rynku, gdyby ukazał się konkurencyjny. Pozwoliłoby to na zasadniczy spadek cen biletów i poprawę jakości usług. 1 stycznia 2006 r. nastąpiłaby pełna liberalizacja rynku - każdy unijny przewoźnik mógłby bez ograniczeń obsługiwać linie wewnątrz Polski oraz z Polski i do Polski. Stanowisko rządu, zakładające szybką prywatyzację LOT, jest dość ambitne i jest mało prawdopodobne, aby Brukseli udało się wymusić skrócenie tego kalendarza. Również kilka lat po przystąpieniu do UE (zapewne w 2006 r.) Polska wypełni unijny wymóg przywrócenia rentowności kolei. Nie sprecyzowano natomiast, jak szybko nasz kraj dostosuje się do unijnych norm twardości dróg, które wytrzymują 11,5 tony nacisku na oś (w Polsce najczęściej mniej niż 5 ton). Zdaniem przedstawicieli rządu, potrzeba na to 15-25 lat. Rząd odstąpił natomiast od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm bezpieczeństwa, socjalnych, technicznych czy ekologicznych wobec krajowych firm transportowych. W przyjętym wczoraj stanowisku w sprawie swobody przepływu usług rząd wystąpił natomiast do UE o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Dziś z tego powodu większość z nich musiałaby zrezygnować ze swojej działalności. Program mieszkaniowy Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. "dużej" ulgi budowlanej i "małej" ulgi remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi podatkowej maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r. Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, których wielkość ocenia się na ok. 5,5 mld zł (jesienią ma być gotowa ustawa o restrukturyzacji PKO BP). Docelowo wygasałyby też wypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych. W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup mieszkania i muszą korzystać z kredytu bankowego. Rząd postanowił, że nie będzie można odliczać odsetek od tego kredytu od podstawy opodatkowania. Ministrowie wybrali inny wariant pomocy państwa: budżet dopłacałby do odsetek od kredytu (dopłaty sukcesywnie malałyby). W sierpniu mają trwać prace nad ustawą o tym programie. Prowadzone byłyby też prace nad ustawą o kredycie remontowym oraz ustawą zmieniającą system kas mieszkaniowych (zakładającą regularne oszczędzanie na porównywalnej do rynkowej stopie procentowej, z promesą uzyskania taniego kredytu po zakończeniu oszczędzania). Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast zakłada, że w październiku rząd przyjąłby te projekty i przesłał do Sejmu. Natomiast w najbliższym czasie powinien trafić do KERM projekt ustawy o zmienionych dodatkach mieszkaniowych (dotacje budżetowe przekazywane gminom na dodatki byłyby powiązane z polityką czynszową; ma to zmusić gminy, by ustalały czynsze na poziomie pozwalającym pokryć koszty eksploatacji i remontów budynków). Wkrótce do KERM ma być też przesłany projekt ustawy o ochronie lokatora oraz socjalny program mieszkaniowy. Natomiast wczoraj rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy o własności lokali. W 1999 r. wydatki budżetu na sferę mieszkaniową i podatkowe ulgi budowlane będą kosztować łącznie 5,4 mld zł. W 2000 r. byłoby to 5,9 mld zł, w 2001 r. - 5,3 mld zł, w 2002 r. - 5,4 mld zł, w 2003 r. - 5,5 mld zł. - Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego za okres od 1 października 1997 r. do 31 grudnia 1998 r. D.E.
Przed przystąpieniem do Unii Europejskiej rząd wypracował stanowiska negocjacyjne i przyjął założenia kilku programów dotyczących m.in. rozwoju rolnictwa i wsi, zrównywania szans rozwoju ludności wiejskiej i miejskiej, liberalizacji rynku transportowego (w tym lotniczego), swobody usług i mieszkań. Polska chce w miarę możliwości dostosować swoje przepisy do wymogów unijnych. Środki na realizację większości projektów będą pochodziły z Unii.
DYSKUSJA Projekty ustaw o decentralizacji funkcji państwa ELŻBIETA CHOJNA-DUCH Dyskusja na temat decentralizacji funkcji państwa powinna przede wszystkim odpowiedzieć na podstawowe pytanie, czy i w jaki sposób dokonane wybory polityczne realizują cele, które powinny leżeć u podstaw wszystkich reform ustrojowych: optymalnego zaspokojenia zbiorowych potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia, sprawności administracji publicznej oraz obniżenia kosztów jej działania. Analiza korzyści społecznych i ekonomicznych to przesłanka dalszych rozważań na temat podziału kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej na poszczególnych szczeblach - centralnym i wojewódzkim (w tym administracji rządowej i samorządowej), samorządu powiatowego i gminnego, a także jednostek realizujących zadania w tych samych obszarach działania i korzystających z tych samych źródeł finansowania, z których finansowana jest administracja publiczna. Podział zadań między poszczególne struktury organizacyjne w państwie powinien być precyzyjny i szczegółowy, skoordynowany tak, by uniknąć dublowania funkcji, z jednoznacznym oddzieleniem kompetencji stanowiących, wykonawczych, nadzorczych i kontrolnych. Nie może on być więc rozpatrywany i określany fragmentarycznie dla jednego tylko szczebla podziału administracyjnego, lecz wyznaczany niejako wspólnie dla wszystkich szczebli i jednostek tego podziału. Kolejny etap decyzyjny to jednoznaczny podział majątku między poszczególne szczeble i rodzaje administracji, stosownie do ich zadań, z uwzględnieniem statusu prawnego nieruchomości oraz potrzeb związanych z komunalizacją, prywatyzacją i reprywatyzacją. Dopiero biorąc pod uwagę rodzaje i zakres zadań poszczególnych struktur administracji publicznej oraz mienia, można określić wielkość ich potrzeb finansowych. Analiza kosztów zadań administracji centralnej, wojewódzkiej, rejonowej lub specjalnej przekazanych danemu szczeblowi samorządowemu, sumowanie tych kosztów na kolejnych etapach agregacji umożliwia określenie poziomu wydatków ponoszonych przez administrację rządową na ich realizację. Oznacza to, z dużym uproszczeniem, odpowiedni poziom wydatków do sfinansowania przez dany szczebel samorządowy, który przejmie wykonanie zadań. Wysokość łącznych wydatków jednostek samorządowych danego szczebla określa zarazem pulę środków finansowych, która powinna wyznaczać wielkość ich dochodów. Wielkość, a następnie określenie źródeł i form prawnych dochodów poszczególnych szczebli terytorialnych oraz redystrybucji między poszczególne budżety jest zasadniczym, finalnym elementem budowy systemu finansowego administracji publicznej. Poziom dochodów i ich podział jest bowiem konsekwencją wyznaczenia zakresu rzeczowego, w tym zakresu zadań i kompetencji poszczególnych jednostek administracji publicznej. Nierzetelne są wszelkie propozycje ich wielkości proponowane bez uprzednich rozstrzygnięć rzeczowych. Są one ponadto niezgodne z zawartą w art. 167 ust. 1 i 3 konstytucji, opartą na postanowieniach Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego, zasadą zapewnienia udziału w dochodach publicznych odpowiednio do przypadających zadań. Czy powyższe postulaty spełniają rządowe projekty ustaw: o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie? Oba projekty są tylko fragmentem zapowiadanej reformy ustrojowej. Dotyczą bowiem wyłącznie szczebla województwa: administracji rządowej, którą projektodawcy określają nie znanymi konstytucji ani innym ustawom pojęciami "administracji ogólnej sprawującej władzę" lub "zespolonej i nie zespolonej administracji rządowej" ("zespolenie" następuje przy tym "pod jednym zwierzchnikiem i - jeżeli ustawa nie stanowi inaczej lub charakter wykonywanych zadań się temu nie sprzeciwia - w jednym urzędzie"), administracji samorządowej w województwie, którą określa się mianem "największej terytorialnie jednostki zasadniczego podziału terytorialnego kraju dla wykonywania administracji publicznej" (w art. 164 konstytucji występuje tylko pojęcie podziału podstawowego, lecz nie "zasadniczego") lub "regionalnej wspólnoty samorządowej" bądź "regionu". Określając kompetencje i zadania szczebla wojewódzkiego projekty nie koordynują ich z zadaniami projektowanymi dla powiatów ani wykonywanymi obecnie przez gminy. Ogólne sformułowania wykorzystane do określenia zadań, nie wyjaśnione w dalszych częściach ustaw (np. "tworzenie warunków rozwoju gospodarczego, zwłaszcza w dziedzinach uznanych za najważniejsze dla województwa", "pozyskiwanie i łączenie środków finansowych, publicznych i prywatnych dla realizacji określonych zadań", "modernizacja terenów wiejskich", "zagospodarowanie przestrzenne", "konkretyzowanie, w dostosowaniu do miejscowych warunków, szczegółowych celów polityki rządu", "zapewnienie współdziałania wszystkich jednostek organizacyjnych administracji publicznej"), i nieprecyzyjne przepisy obu projektów, niezgodne z obowiązującym prawem (np. "prowadzenie szkolnictwa policealnego, niektórych szkół średnich i zawodowych", "współpraca z organizacjami międzynarodowymi i regionami innych państw, zwłaszcza sąsiednich", "dbanie o dziedzictwo kulturowe o znaczeniu lokalnym", "w zakresie pomocy społecznej: prowadzenie instytucji o zasięgu regionalnym, w tym domów pomocy społecznej", "racjonalne korzystanie z zasobów przyrody", itp.), nie skoordynowane z wieloma obowiązującymi ustawami, w tym z przepisami konstytucji, uniemożliwią rozdzielenie w aktach wykonawczych do tych ustaw kompetencji poszczególnych szczebli oraz środków finansowych na ich wykonanie, paraliżując realizację zadań wszystkich jednostek administracji publicznej. Niejasność kompetencyjną pogłębia również brak stałego i jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie (województwie), co przyznaje sam projektodawca, stwierdzając: "Jeżeli istnieje wątpliwość dotycząca właściwości organu administracji rządowej lub samorządu wojewódzkiego do wykonywania określonego zadania publicznego o zasięgu regionalnym, przyjmuje się, że należy ono do właściwości samorządu wojewódzkiego". Taka sytuacja uniemożliwia jednoznaczne ustawowe określenie wielkości środków finansowych dla poszczególnych jednostek danego szczebla organizacyjnego i utrudnia im planowanie budżetowe. Równie niejasny jest podział kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego i pozycja wojewody. Projekt stwierdza wprawdzie, iż organa te "działają w granicach określonych przez ustawy", lecz ustawy te nie zostały zaprezentowane, a przy tym nie wiadomo, czy chodzi o granice kompetencji czy może granice terytorialne. Organem samorządu terytorialnego jest sejmik województwa - organ stanowiący i kontrolny, oraz zarząd województwa - organ wykonawczy, wybrany przez sejmik. Jednak przewodniczącym obu tych organów jest ten sam podmiot - marszałek, skupiający funkcje organu projektującego, uchwalającego, a następnie wykonującego i kontrolującego własne działania. Być może dlatego zadania merytoryczne przypisane są w projekcie do bezosobowych podmiotów: "województwa", które "wykonuje", "dysponuje", "prowadzi", lub "samorządu wojewódzkiego", który "określa strategię rozwoju", "prowadzi politykę rozwoju regionu", wykonując różnorodne zadania wymienione w projekcie. W świetle licznych niejednoznaczności kompetencyjnych, których tylko część zaprezentowano, jako zupełnie niezrozumiała jawi się precyzja w określeniu w projekcie wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa. Wynoszą one: 30 proc. wpływów z podatku dochodowego od osób fizycznych zamieszkałych na terenie województwa, 15 proc. wpływów z podatku od towarów i usług pobieranego na terenie województwa, 4 proc. przewidywanych dochodów budżetu państwa na cele subwencji wyrównawczej. Projektodawca nazywa je dochodami własnymi i podkreśla, iż stanowią "zasadnicze źródło finansowania województwa", nie precyzując jednakże, w jaki sposób mają one być rozliczane, a w wypadku wpływów podatkowych - czy są to wielkości planowane czy wykonane. Takie ściśle określone udziały nie mogą być ponadto rzetelne, oparte na rachunkach symulacyjnych, gdyż rachunków tych nie można przeprowadzić, nie znając liczby i wielkości przyszłych województw. Jeżeli, jak napisano w projekcie, wpływy z VAT zostaną powiązane z miejscem ich poboru, może się zdarzyć, ze względu na nierównomierny, najczęściej przypadkowy rozkład tych dochodów w skali kraju, że niektóre województwa w związku z okresowymi zwrotami będą miały ujemne wpływy z tego podatku. Pogłębi to dysproporcje w rozwoju poszczególnych terytoriów: województwa graniczne lub w których działają producenci wyrobów, otrzymujące istotne dochody z podatku, będą rozwijały się szybciej niż pozostałe. Przy centralnym zaś ustalaniu, poborze i rozliczaniu tego podatku według innych kryteriów rozkład dochodów byłby może bardziej równomierny, lecz udział w VAT pełniłby taką samą rolę jak udział w subwencji ogólnej (wyrażający określoną część planowanych dochodów budżetu państwa). Z kolei 30-proc. wpływy z podatku dochodowego od osób fizycznych - wraz z 17-proc. udziałem gmin w tym podatku i odpowiednio zwiększonym, indywidualnie ustalanym udziałem tzw. dużych miast, a zwłaszcza systemem odliczeń składki na ubezpieczenie zdrowotne od podatku dochodowego od osób fizycznych obowiązującym od 1999 r. - mogą okazać się niemożliwe do wykorzystania w rozmiarze, jakiego oczekuje projektodawca. Z pewnością nie będą one mogły wówczas stanowić źródła dochodów jednostek konkurujących w dostępie do niego - powiatów. Odrębnym, kontrowersyjnym zagadnieniem jest problematyka budżetów województw samorządowych. Projekt pomija problem współistnienia w województwie dwóch odrębnych budżetów: samorządowego i rządowego, i rozstrzygnięcia takich kwestii jak np. ich powiązania czy charakter budżetu rządowego (czy ma być on "wtopiony" w budżet państwa, na podobnych zasadach jak obecnie, czy być niezależny, czy też stanowić część budżetu samorządowo-rządowego, jednego budżetu wojewódzkiego w każdym województwie). Nie określa też, jaki zakres odrębności bądź autonomii w kształtowaniu dochodów istniałby przy każdej z tych form budżetów, jaki zakres i formy przybierałyby dotacyjne powiązania między budżetami, jak będą kształtowane i finansowane inwestycje regionalne, płace i etaty kalkulacyjne w budżetach rządowych, na jakim szczeblu i w jakiej formie będzie dokonywana redystrybucja środków finansowych, regulowanie zobowiązań wymagalnych i przyszłych. Określenie projektu ustawy o samorządzie wojewódzkim, iż "budżet województwa jest uchwalany jako część uchwały budżetowej" lub "uchwała budżetowa województwa składa się z budżetu województwa oraz z przepisów regulacyjnych dotyczących spraw, które na mocy prawa budżetowego pozostawiono do uchwały sejmiku województwa, lub też spraw wskazanych przez sejmik w uchwale", czy też sformułowanie, iż "kolejne uchwały budżetowe zawierać będą nakłady na uruchomiony program w wysokości umożliwiającej jego terminowe zakończenie", są całkowicie niezrozumiałe i wadliwe z punktu widzenia techniki legislacyjnej. Istotne merytoryczne wątpliwości budzi następujące postanowienie projektu: "Jeżeli uchwała budżetowa na dany rok budżetowy nie wejdzie w życie z początkiem roku budżetowego, to podstawą wykonywania budżetu województwa do momentu wejścia w życie uchwały budżetowej jest budżet województwa za poprzedni rok". Zasady prorogacji budżetowej są bowiem współcześnie możliwe do zastosowania tylko do niektórych rodzajów wydatków. Jeżeli np. inwestycja została zakończona i sfinansowana w roku ubiegłym, nie musi być finansowana w roku bieżącym. Podsumowując, oba projekty nie powinny przybierać w tej formie ostatecznego kształtu ustawowego, należy je traktować jako wstępne kierunki reform, jej założenia, które dopiero po wyjaśnieniu licznych wątpliwości mogą stanowić podstawę zamkniętych rozwiązań legislacyjnych. Autorka jest prof. dr. hab., kierownikiem Zakładu Prawa Finansowego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego
Rządowe projekty ustaw: o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie nie koordynują kompetencji i zadań szczebla wojewódzkiego z zadaniami powiatów i gmin. Sformułowania wykorzystane do określenia zadań, nie wyjaśnione w dalszych częściach ustaw, i nieprecyzyjne przepisy projektów uniemożliwią rozdzielenie w aktach wykonawczych do tych ustaw kompetencji poszczególnych szczebli oraz środków finansowych na ich wykonanie. Projekty nie powinny przybierać w tej formie ostatecznego kształtu ustawowego, należy je traktować jako założenia reform.
W firmach konieczne są zwolnienia i wzrost wydajności pracy Zbędne są nie tylko panie od herbaty Pierwszy etap zwolnień najbardziej zbędnych pracowników większość polskich firm ma już za sobą. W najbliższych latach możemy spodziewać się kolejnych redukcji zatrudnienia - oceniają ekonomiści. Firmy będą do tego zmuszone, by ograniczyć koszty i poprawić swą konkurencyjność nie tylko w eksporcie, ale przede wszystkim na rynku krajowym. Bohdan Wyżnikiewicz z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową (IBnGR) ocenia, że mamy już za sobą pierwszy etap restrukturyzacji przedsiębiorstw, który polegał na pozbyciu się absolutnie niepotrzebnej siły roboczej, np. pań do parzenia herbaty w biurach. Dotychczas jednak bardzo ostrożnie zwalniano pracowników zatrudnionych bezpośrednio w produkcji. Teraz przyszedł na to czas. Jak przypomina Bohdan Wyżnikiewicz, gdy porównamy największe polskie przedsiębiorstwa z ich zachodnimi odpowiednikami, okazuje się, że w stosunku do wielkości produkcji zatrudnienie u nas jest drastycznie większe. Wprawdzie koszty pracy stale w Polsce rosną, ale wciąż nie stanowią problemu dla firm z dobrymi wynikami. Nadmierne zatrudnienie przedsiębiorstwa rekompensują sobie stosunkowo niskimi płacami. Nadrobić stracony czas W raporcie opublikowanym latem tego roku ekonomiści z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOR) stwierdzili, że jeśli w polskich przedsiębiorstwach nie zostanie przeprowadzona głęboka restrukturyzacja, z ograniczeniem zatrudnienia i wzrostem wydajności, nie ma co marzyć, aby stały się one konkurencyjne w momencie wejścia Polski do Unii Europejskiej. Prawie 45 procent z przebadanych przez EBOR polskich firm przyznało, że ma przerost zatrudnienia. Choć wiele firm zapowiada restrukturyzację i zwolnienia pracowników w projekcie budżetu na 2000 r. przewidziano, że poziom bezrobocia w przyszłym roku spadnie do 11,5 proc. z 11,8 proc. na koniec '99. Waldemar Kuczyński, doradca ekonomiczny premiera Buzka, jest przekonany, że w przyszłym roku średnioroczne bezrobocie będzie większe, niż planowane w projekcie ustawy budżetowej 11,5 proc. i przekroczy 12 proc. Jedną z przyczyn będą zwolnienia restrukturyzacyjne. - Musi się zwiększyć konkurencyjność polskiej gospodarki, a zwłaszcza wydajność pracy. Musi spaść poziom zatrudnienia i kosztów. Dopiero wtedy będzie można utrzymać większe tempo wzrostu gospodarczego bez zwiększania deficytu w handlu zagranicznym, podkreśla Waldemar Kuczyński. Według niego, teraz będziemy ponosić konsekwencje konsumpcyjnego boomu lat 1993-98. - Stracono 4-5 najlepszych lat za rządów koalicji SLD-PSL. To wtedy była pora na redukcję zatrudnienia. Tymczasem mieliśmy chorobliwy wzrost zatrudnienia i spadek bezrobocia. W ciągu czterech lat stopa bezrobocia spadła z 15 do 10 proc. - przypomina doradca premiera. Konieczność zwiększenia konkurencyjności dotyczy nie tylko eksporterów, ale i firm, których produkcja i usługi skierowane są na rynek krajowy. Wymusza to konkurencja importu, którego presja wzrosła w tym roku wraz z obniżeniem do zera większości stawek celnych w handlu z Unią Europejską. - Zmniejszenie zatrudnienia to jeden z warunków poprawy antyimportowej konkurencyjności polskich firm. Najważniejszą sprawą jest obrona rynku krajowego. 80 proc. polskiej produkcji trafia nie na eksport, lecz do sprzedaży w kraju - przypomina Waldemar Kuczyński. Inwestorzy ostrożni W opinii Mirosława Panka, doradcy inwestycyjnego członka zarządu ING BSK Asset Management kryzys w Rosji wymusił w wielu polskich firmach przyspieszoną restrukturyzację i jest to pozytywny efekt załamania rynku na wschodzie. Również wejście zagranicznego inwestora często oznacza zmniejszenie zatrudnienia, choć przedsiębiorstwa bronią się przed większymi zwolnieniami zabezpieczając sobie 2-3-letnią ochronę pracowników w pakiecie socjalnym. Od chwili wejścia inwestora strategicznego do TC Dębica trwa proces zmniejszania zatrudnienia. Za każdym razem zatrudnienie zmniejszane jest o kilkaset osób, jego wielkość i wysokość odpraw jest negocjowana ze związkami zawodowymi. Można przyjąć, że kolejne zwolnienia następują zawsze po zakończeniu następnego etapu unowocześniania zakładu. Według dostępnych danych, sprzedaż na zatrudnionego w TC Dębica jest o 1/3 niższa niż w Stomilu Olsztyn. Z kolei wartość sprzedaży na zatrudnionego w olsztyńskiej spółce jest dwa razy niższa niż w całej grupie Michelin, do której Stomil należy. W samym Stomilu, jak do tej pory nie było zwolnień, choć upłynął już termin gwarancji zatrudnienia danych przez Michelina. Liczba osób zatrudnionych w spółce zmniejsza się z przyczyn naturalnych - np. poprzez odejścia na emerytury. Bardzo ostrożnie podchodzi do zwolnień Daewoo FSO, choć w marcu minął okres ochronny, w którym Koreańczycy gwarantowali utrzymanie zatrudnienia w swych polskich zakładach (ponad 20 tys. osób). Zwolnień grupowych w Daewoo FSO jednak nie będzie, gdyż ograniczanie liczby pracowników ma nastąpić głównie poprzez ich przenoszenie do spółek pracujących dla firmy matki. Natomiast papiernicza spółka Frantschach Świecie SA zapowiedziała niedawno zwolnienia pracowników, informując jednocześnie o dobrych wynikach finansowych. Spośród 2011 pracowników ma z firmy odejść nie więcej niż 475 osób. Jak ocenia Jan Żukowski, dyrektor ds. restrukturyzacji i zasobów ludzkich Frantschach Świecie SA, dzięki restrukturyzacji, w tym zwolnieniom, spółka zaoszczędzi łącznie 40 mln zł. Co po fuzji Do zmniejszania liczby pracowników prowadzą fuzje przedsiębiorstw. W wyniku fuzji BRE z Bankiem Handlowym pracę stracić ma ok. 1,5 tys. osób (24 proc. łącznej liczby zatrudnionych), z czego 2/3 w Banku Handlowym. Zwolnienia już się zaczęły i obejmują przede wszystkim osoby, które dublują się na stanowiskach w obu bankach. Eksperci twierdzą, że aby bank Pekao SA osiągnął europejskie normy zatrudnienia, powinno ono zostać drastycznie zmniejszone. Radykałowie mówią o konieczności zredukowania zatrudnienia do jednej trzeciej obecnego poziomu. Najłagodniejsze prognozy mówią o redukcji o jedną trzecią. Przeprowadzona na początku tego roku fuzja trzech fabryk kabli z grupy Elektrim spowodowała zwolnienia 1000 osób. Redukcje objęły zakład w Ożarowie i Załomiu. W obu tych kablowniach do fuzji nie redukowano zatrudnienia, bo obowiązywał tzw. pakiet socjalny. Zwolnienia kosztowały spółkę ponad 35 mln zł. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie w spółce Elektrim Kable dojdzie do kolejnej fali redukcji zatrudnienia, tak by wydajność na zatrudnionego zbliżyła się do średniej europejskiej. Wcześniej Elektrim znacząco ograniczył zatrudnienie w trzeciej swojej fabryce kabli - w Bydgoszczy. Jednocześnie spółka ta była intensywnie modernizowana. Parasol ochronny Zwalniani pracownicy Frantschach Świecie SA otrzymają odprawy w wysokości ośmiokrotnego miesięcznego wynagrodzenia. Opłacanie przez firmę szkolenia komputerowego przewiduje dla ok. 87 zwalnianych pracowników (ponad 40 proc.) giełdowe Polskie Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych (PPWK SA), największy w kraju producent atlasów szkolnych. Na ochronny parasol pakietów socjalnych i hojne odprawy dla zwalnianych mogą liczyć zatrudnieni górnictwie i hutnictwie. W Hucie Katowice, która poinformowała, że w 1999 r. zmniejszy zatrudnienie o ponad połowę do 7 tys. osób. (głównie przez przejścia pracowników do wydzielonych z huty spółek) 1300 osób skorzysta z hutniczego pakietu socjalnego. Na osłonę nie mogą liczyć pracownicy przemysłu lekkiego, gdzie - jak informuje Zbigniew Kaniewski, przewodniczący Krajowej Rady Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego oraz Sejmowej Komisji Gospodarki - w tym roku pracę straci ok. 40 tys., czyli ok. 10 proc. pracowników. Już zwolniono ok. 25 tys. osób. Związkowcy i pracodawcy zdają sobie sprawę, że zatrudnienie w przemyśle lekkim będzie musiało się zmniejszyć wraz z poprawą wydajności. Na razie wskaźnik wydajności w polskim przemyśle lekkim jest 7-11-krotnie niższy niż w krajach Unii Europejskiej. W przemyśle lekkim największe zwolnienia dotyczą zwykle spółek przeżywających problemy finansowe. Zagrożone upadłością białostockie Fasty - jeden z największych krajowych producentów tkanin informował niedawno o zwolnieniach grupowych 100 do 400 osób z 1100-osobowej załogi. Około 23 proc. redukcja liczby pracowników w ciągu 12 miesięcy (do czerwca tego roku) związana była też z restrukturyzacją zatrudnienia w spółkach z grupy tekstylnej Próchnika. Zwolnienia grupowe nastąpiły także w innych giełdowych spółkach przemysłu lekkiego, np. w Arielu i Lubawie. Bielawski Bielbaw, giełdowy producent tkanin i pościeli, w drugiej połowie 1998 r. i w pierwszych 6 miesiącach tego roku zmniejszył zatrudnienie o 545 osób do 1906. Zwolnienia to za mało Zbigniew Skowroński, prezes zarządu Bielbawu, zapowiada kolejne redukcje w przyszłym roku. Podkreśla, że wydajności w przemyśle tekstylnym nie da się podwyższyć przez same zwolnienia, bez inwestycji w technologię. W większości zakładów pracownicy obsługują przestarzałe maszyny, które pracują na granicy swych możliwości i nie są w stanie produkować więcej. - Jeden złoty płacy w przestarzałej technice nie daje dużych przychodów ani zysków - uważa dyr. Skowroński. Tymczasem przy niewielkiej rentowności, bez wsparcia większymi ulgami inwestycyjnymi, przedsiębiorstw nie stać na modernizację. - Potrzebne są również inwestycje w zarządzanie produkcją, logistykę, magazyny. Problem nie polega na tym, że nasze szwaczki szyją wolniej - podkreśla Cezary Przybysławski, prezes Bytomia. Dodaje, że w wyniku trwającej od 1998 r. restrukturyzacji Bytomia, już 80 proc. z 2400 pracowników jest zatrudnionych bezpośrednio przy produkcji. W 1998 i 1999 r. ze spółki odejdzie łącznie ok. 300 osób. Po inwestycjach w nowe maszyny i technologie, Bytom mógłby zmniejszyć zatrudnienie jeszcze o 20 proc. W ostatnich dniach zwolnienia grupowe zapowiedziały Vistula i Elpo. Elpo, które w 1998 r. zatrudniało ponad 740 osób, zmniejsza niezbyt opłacalną produkcję przerobową i chce ograniczyć zatrudnienie o ok. 130 osób. Vistula w ostatnich latach ograniczyła liczbę pracowników z 3100 do 2366. Teraz spółka zapowiada, że od nowego roku jej główny zakład w Krakowie będzie pracował na jedną zmianę, co oznacza grupowe zwolnienia 220 osób spośród 750 pracowników. - Musimy dostosować zatrudnienie do wielkości sprzedaży i produkcji - mówi prezes spółki, Edward Robak. Anita Błaszczak, Tomasz Świderek
Aby polskie firmy mogły być konkurencyjne w momencie wejścia Polski do Unii Europejskiej konieczne są zwolnienia, które doprowadzą do wzrostu wydajności pracy. W wielu największych spółkach dojdzie więc do grupowych zwolnień. Część pracowników jest zabezpieczona pakietem socjalnym, otrzyma więc wysokie odprawy, część będzie musiała się przekwalifikować, aby znaleźć miejsce w nowych miejscach pracy. Oprócz głębokiej restrukturyzacji niezbędna jest także modernizacja większości fabryk, które wciąż pracują na mało wydajnym sprzęcie.
Nieprawdę można wykryć dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają swoją wersję wydarzeń Kłamcy w pułapce PIOTR KOŚCIELNIAK, ŁUKASZ KANIEWSKI Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw - trzeba tylko wiedzieć, czego szukać. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków. Zdaniem amerykańskich naukowców wykryć nieprawdę można dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają "swoją wersję" wydarzeń. "Osoby, które kłamią, komunikują się w zupełnie odmienny sposób od osób prawdomównych" - powiedział agencji Reuters Matthew Newman z Uniwersytetu Teksasu w Austin. Wyniki prac jego zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Prace amerykańskich specjalistów to kolejny dowód na to, że używane sformułowania czy nawet niektóre słowa mogą zdradzić kłamstwo. Usta prawdy Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Osoba świadomie mijająca się z prawdą stara się unikać słów "ja" czy "moje" - uważa Matthew Newman. W ten sposób kłamca stawia się w pozycji obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Drugim znakiem, że coś "brzydko pachnie", jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. "Kiedy ktoś kłamie, jest obciążony koniecznością wymyślenia całej historyjki, a to oznacza, że ma dostatecznie dużo do myślenia, aby całość brzmiała przekonująco. Nie ma już siły na to, aby wymyślać szczegóły" - tłumaczy to zachowanie Newman. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Zdaniem badaczy z Uniwersytetu Teksasu kłamcy czują prawdopodobnie winę z powodu oszustwa. Wina ta przejawia się strachem i złością, którą można odkryć niejako między wierszami. Aby przetestować ten prosty sposób wykrywania kłamstw, naukowcy przeprowadzili eksperyment, w którym wykorzystali zwykłych ludzi - "sędziów" mających ocenić prawdomówność oraz program komputerowy LIWC (Linguistic Inquiry and Word Count), który miał obiektywnie przeanalizować wypowiedzi kłamców, poszukując w nich opisanych wyżej wzorców. "Sędziowie" wychwycili jedynie połowę kłamstw (czyli "na dwoje babka wróżyła"), komputer aż 67 proc. Bella DePaula, psycholog na Uniwersytecie stanu Virginia w USA, przeprowadziła podobne badania kilka lat temu. Po przebadaniu 3000 osób stwierdziła, że kiedy ludzie kłamią, nie podają szczegółów, nazw miejsc ani imion; dają bardzo krótkie odpowiedzi; używają najchętniej czasu przeszłego; używają zdań przeczących (mówią "nie jestem oszustem" zamiast "jestem uczciwy"); starają się patrzeć w oczy; ich głos jest nieznacznie wyższy. "FBI używa podobnego sposobu do badania prawdziwości zeznań" - twierdzi Matthew Newman. Metoda ta jest na tyle wygodna, że umożliwia testowanie wypowiedzi zapisanych na papierze, a nie jedynie podawanych w trakcie badania lub zarejestrowanych za pomocą urządzeń audiowizualnych. Stres oszusta Najbardziej rozpowszechnionym obecnie sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie nie tyle wykrywające kłamstwa, ile monitorujące nieświadome reakcje organizmu na to, co mówi osoba obsługująca urządzenie i to, co odczuwa badany. W przeszłości wykorzystywano znane z licznych filmów poligrafy analogowe - pisakami rysujące krzywe na papierze. Obecnie korzysta się z urządzeń skomputeryzowanych, jednak zasada ich działania pozostała niezmieniona. Poligraf może zwykle mierzyć ciśnienie krwi, puls, częstotliwość oddechów oraz przewodnictwo elektryczne skóry (pocenie się, zazwyczaj na dłoniach lub palcach). Może również rejestrować np. poruszenia rąk i nóg badanego. Wszystkie te parametry mogą zmieniać się w zależności od poziomu stresu badanego. Nieświadome reakcje organizmu mogą zatem zdradzić, kiedy badana osoba czuje dyskomfort z powodu mówienia nieprawdy. Nie mniej istotnym elementem badania niż sam mechanizm są pytania zadawane przez badającego. Ich celem jest na początku "skalibrowanie" urządzenia i przygotowanie do sesji właściwych pytań. Tych jest z reguły ok. kilkunastu, z czego jedynie część dotyczy właściwej sprawy, np. przestępstwa. Dzięki temu można precyzyjnie określić, które reakcje badanej na poligrafie osoby mogą być "podejrzane". Nigdy nie ma bowiem stuprocentowej pewności, czy badany kłamie, czy mówi prawdę - podkreśla mający 18-letnie doświadczenie z poligrafami dr Bob Lee z firmy Axciton Systems, producenta sprzętu do badania "wykrywaczem kłamstw". "Nie ma maszyny potrafiącej wykryć kłamstwo. Urządzenia nie mierzą prawdomówności, a jedynie zmiany ciśnienia krwi czy częstość oddechu, ale te fizjologiczne efekty mogą być powodowane przez rozmaite emocje" - twierdzą działacze American Civil Liberties Union (ACLU), jednej z największych organizacji chroniącej prawa jednostki w USA. Taka opinia nie jest bezzasadna, tym bardziej że od lat znane są sposoby na oszukiwanie "wykrywaczy kłamstw". Niektóre są prymitywne - można ugryźć się w język lub nadepnąć na pinezkę w bucie, aby wywołać reakcję organizmu, czy też posmarować ręce dezodorantem. Inne są bardziej wyrafinowane, jak przyjmowanie odpowiednich leków uspokajających. Coraz bliżej pewności W ostatnich latach pojawiły się jednak nowe metody badania emocji towarzyszących kłamstwu. Obserwacja zmiany barwy głosu czy mocniejszego ukrwienia niektórych części twarzy to tylko niektóre sposoby na kłamców. Kolejnym wykorzystywanym dziś sposobem jest poklatkowa analiza obrazu wideo przedstawiającego osobę podejrzewaną o mijanie się z prawdą. Trwające ułamek sekundy mikroekspresje twarzy mówią więcej o intencjach danej osoby niż badania poligrafem i analiza słów. Nagła i krótkotrwała zmiana wyrazu twarzy zwykle nie jest uświadamiana. W pełni kontrolować mimikę potrafi tylko ok. 10 proc. ludzi. Do badania prawdomówności wykorzystywane jest także badanie rezonansem magnetycznym. Podczas wykonanych w ubiegłym roku eksperymentów neurologowie z Uniwersytetu Pensylwanii zbadali w ten sposób 18 studentów, którzy mieli za zadanie oszukiwać podczas gry w karty. Okazało się, że kłamstwo powoduje zmianę aktywności w obszarach mózgu odpowiedzialnych za koncentrację uwagi, zaprzeczanie i monitorowanie błędów. Była ona wyższa wtedy, gdy studenci kłamali. Zauważono również, że kiedy człowiek kłamie, więcej obszarów mózgu jest aktywnych - zmyślanie jest trudniejsze niż mówienie prawdy. Profesor Stephen Kosslyn z Harvardu twierdzi, że w zależności od rodzaju kłamstwa uaktywniają się rozmaite obszary kory. Na przykład, kiedy ktoś kłamiąc improwizuje - nie opowiada wcześniej przygotowanej bajki - uaktywnia się tylna część mózgu, odpowiedzialna za wizualizację. Lawrence Farwell, neurofizjolog, skonstruował urządzenia do wykrywania "odcisków mózgu". Nazwa powstała przez analogię z odciskami palców, ale zasada jest trochę inna - to nie mózg odciska się na przedmiocie, ale przedmiot pozostawia niezatarty ślad w mózgu. Urządzenie Farwella wykrywa obecność specyficznej fali mózgowej zwanej P300, która uaktywnia się, gdy badany widzi przedmiot mu znajomy. Pokazując podejrzanemu narzędzie zbrodni, zdecydować można, czy brał udział w morderstwie. Bardzo owocne okazują się też badania nad ciałem migdałowatym. Jest to część tzw. układu limbicznego (odpowiedzialnego za emocje), która odpowiada za strach i złość. Mierząc dopływ krwi do tego miejsca, wykryć można strach towarzyszący kłamstwu. Sprawdzić też można np. negatywne nastawienie badanego do pokazywanego mu przedmiotu. W USA przez obserwację aktywności ciała migdałowatego próbuje się na przykład wykrywać uprzedzenia rasowe, do których badani świadomie i szczerze nie przyznają się. - Podręczny poligraf Już w 1997 roku izraelska firma Mahk-Shevet opracowała program komputerowy, dzięki któremu można sprawdzić prawdomówność rozmówcy. Określany nazwą Truster, był pierwszym ogólnie dostępnym sposobem analizy cech głosu. Początkowo pomysł badania cech głosu był opracowywany dla wojska i policji, która potrzebowała narzędzia pozwalającego wstępnie analizować intencje telefonicznych rozmówców. Później okazało się, że programem zainteresowani są biznesmeni. "Często dzwonię do różnych firm, które starają się przekonać mnie, że mają najlepsze produkty w najlepszych cenach. Lubię wiedzieć, czy mówią prawdę" twierdzi Tamir Segal, prezes Mahk-Shevet. Najdroższa wersja Trustera, przeznaczona dla przedsiębiorstw, kosztowała ok. 2,5 tys. dolarów. Przetestowano ją na politykach wypowiadających się przed kamerami telewizji. Oświadczenie izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu o przyjęciu pełnej odpowiedzialności za zamach na palestyńskiego lidera zostało określony przez komputer jako "przesadne". Zapewnienie o wdrożeniu pełnego śledztwa policji w tej sprawie było, zdaniem komputerowego programu, zwykłym kłamstwem. Oprogramowanie wykorzystano w przenośnym urządzeniu zwanym Handy Truster południowokoreańskiej firmy 911 Computer Co. Handy Truster trafił na rynek półtora roku temu, kosztuje ok. 50 dolarów. Konstruktorzy urządzenia twierdzą, że niełatwo je oszukać. Kiedy człowiek kłamie, do jego strun głosowych dopływa mniej krwi, co wpływa na zmianę barwy głosu. Nie sposób tego kontrolować. Trzeba tylko zarejestrować próbkę głosu osoby badanej, kiedy mówi prawdę. Na podstawie odstępstw od tej próbnej barwy głosu Handy Truster wykrywa kłamstwo z dokładnością ok. 82 proc. Reporterzy "Time'a" przetestowali wynalazek podczas ostatnich wyborów prezydenckich. Wyniki były następujące: podczas trzech debat Al Gore skłamał 23 razy, George Bush - 57. Prof. dr hab. Tadeusz Tomaszewski, dziekan Wydziału Prawa i Administracji UW Termin "wykrywacz kłamstw" jest niewłaściwy, choć bardzo często stosowany. Właściwą nazwą, międzynarodową, jest poligraf, lub spotykana niekiedy w Polsce - wariograf. Poligraf nie wykrywa kłamstw, a jedynie mierzy reakcję organizmu. Tak, jak termometr mierzy temperaturę, tak poligraf mierzy reakcję na bodźce - tymi bodźcami są pytania - istotne dla sprawy. Nie można zatem powiedzieć z całkowitą pewnością, czy dana osoba kłamie. Trafność badań określana jest różnie, w zależności od tego, czy mówią o nim zwolennicy, czy przeciwnicy. Z reguły jest to między 75 a 95 proc. Dziś wykorzystuje się poligraf raczej do określenia, czy dana osoba ma wiedzę o czynie, o przestępstwie. Pozwala też na szybkie eliminowanie podejrzanych. Wiadomo, że są firmy, które prowadzą badania poligrafem np. na pracownikach. Nie ma zakazu wykorzystywania takich urządzeń na użytek niedowodowy. Policja czy UOP stosują je do celów operacyjnych. Odrębną kwestią jest jednak zastosowanie takiego urządzenia w procesie karnym. W sądzie - po zmianie kodeksu - urządzeń wykrywających reakcje emocjonalne (bo nie mówi się wprost o poligrafie) nie można używać w związku z przesłuchaniem. Przepisy pozwalają jednak na wykorzystanie takiego badania jako ekspertyzy. Wszystko wskazuje na to, że do sądów wraca ostrożne stosowanie poligrafu.
Najważniejszymi mechanizmami obserwowanymi u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń, unikanie szczegółów w relacji oraz negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Kiedy ludzie kłamią, nie podają szczegółów, nazw miejsc ani imion; dają bardzo krótkie odpowiedzi; używają najchętniej czasu przeszłego; używają zdań przeczących (mówią "nie jestem oszustem" zamiast "jestem uczciwy"); starają się patrzeć w oczy; ich głos jest nieznacznie wyższy. Najczęstszym sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf (wariograf), który mierzy reakcje fizjologiczne organizmu zmieniające się w zależności od poziomu stresu. W ostatnich latach pojawiły się nowe metody badania emocji towarzyszących kłamstwu: obserwacja zmiany barwy głosu, mocniejszego ukrwienia części twarzy, analiza mikroekspresji twarzy, badanie mózgu rezonansem magnetycznym. Skonstruowano też urządzenie do wykrywania obecności specyficznej fali mózgowej P300, która uaktywnia się, gdy badany widzi znajomy przedmiot. Bardzo owocne są też badania nad ciałem migdałowatym, odpowiedzialnym za strach i złość. W 1997 roku opracowano program komputerowy Truster - pierwszy ogólnie dostępny analizator cech głosu.
SUMO Ten sport wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz Moc rodem z niebios Sławomir Luto, waży obecnie 190 kg, ale na stanowczą prośbę żony zamierza zrzucić kilka kilogramów. MACIEJ SKAWIŃSKI MICHAŁ HOLEWJUSZ Amerykanizacja stylu życia w Japonii charakteryzuje się nie spotykaną gdzie indziej dynamiką. Spora część tamtejszych nastolatków nie potrafi już jeść tradycyjnymi pałeczkami, a do najpopularniejszych sportów w tym kraju należą baseball, golf i piłka nożna. Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze bez wątpienia rdzenne, to sumo - misterium łączące w sobie elementy teatru, religii i walki. Japońscy mistrzowie sumo, stanowiący niewątpliwie wizytówkę tego kraju, zostali zaproszeni przez organizatorów zimowych igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Półnadzy zawodnicy w tradycyjnych pasach (mawashi) mają wprowadzić na olimpijski stadion wszystkie reprezentacje narodowe. Według długotermiowych prognoz pogodny na początku lutego w Nagano ma być jednak kilka stopni poniżej zera. "Nawet gdyby doskwierało im dotkliwe zimno, to na pewno tego po sobie nie pokażą - przekonuje Jacek Wasilewski, japonista, komentator zawodów sumo. - Ich twarze zawsze pozostają kamienne. Okazywanie jakichkolwiek emocji uważają za słabość niegodną bogów, z którymi w pewien sposób są utożsamiani". Cyrk pod czerwoną latarnią Filozofia sumo związana jest bowiem ze zmaganiami bogów o dominację. Pierwsze zapiski o ludzkich zmaganiach pochodzą dopiero z 720 roku naszej ery z Księgi Dziejów Japonii - Nihongi, w której opisano walki o ziemię wasali cesarza Suina. "Sumo wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz - opowiada Wasilewski. - W VIII wieku sumo wyszło ze świątyń i trafiło na cesarski dwór, gdzie stało się jedną z największych atrakcji". Sumo było podstawowym elementem szkolenia samurajów i według specjalistów dało początek wielu innym sztukom walki. Potężni zawodnicy sumo służyli w tamtym okresie również w wojsku. Ich siła i sprawność były wykorzystywane na polu bitwy, gdzie potrafili bez problemów zatrzymać konia. Tak było do czasu pojawienia się muszkietów, które do Japonii przywieźli Portugalczycy w XVI wieku. Spowodowało to, że mistrzowie sumo wrócili do świątyń. Coraz częściej organizowano również walki uliczne. Zawodnicy sumo stali się wtedy na wskroś kuglarzami, cyrkowcami. "W sumo walczyły również kobiety, przeważnie te spod czerwonych latarni, które często za przeciwników miały ślepców. Była to ulubiona rozrywka wielu domów publicznych" - opowiada Wasilewski. Szaty kapłana shinto W 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. W skrócie: zwycięstwo polega na wypchnięciu przeciwnika z ringu, czyli z dohyo, lub spowodowaniu, że dotknie on podłoża inną częścią ciała niż stopa. W ciągu roku odbywa się w Japonii sześć turniejów w tradycyjnym sumo. Trzy imprezy są organizowane w Tokio, po jednej w Osace, Fukuoce i Nagoi. W każdym z tych miast buduje się przed zawodami specjalny betonowy postument, na którym znajduje się ring o średnicy pięciu metrów. Samo dohyo jest zbudowane z ubitej trzciny ryżowej, na którą sypie się później glinę. W efekcie powstaje klepisko o specyficznej sprężystości. Nad samym dohyo znajduje się ozdobny daszek symbolizujący kopułę świątyni. W towarzyszącym walkom przebogatym ceremionale mieszają się elementy wielu religii, teatru i tradycji wojennych. "Sędzia zawodów jest ubrany na przykład w szaty kapłana shinto, a do wydawania poleceń zawodnikom służy mu specjalny wachlarz - mówi Jacek Wasilewski. - Zarówno on, jak i spikerzy zawodów mówią językiem starojapońskim, z którego większość widzów rozumie tylko nazwiska zawodników." Walki herosów W 15-dniowym turnieju każdy z zawodników musi stoczyć jedną walkę dziennie. Liczba wygranych spotkań decyduje o zwycięstwie. "Sama walka trwa kilka sekund - mówi Sławomir Luto, jeden z niewielu polskich zawodników startujących w sumo sportowym (amatorskim). - Jest to połączenie wysiłku ciężarowca i sprintera biegającego stumetrówkę. Cały czas napięte do granic wytrzymałości mięśnie, walka na bezdechu, a po chwili jest już po wszystkim. Tego trzeba się nauczyć". Zmagania zawodników sumo wciąż odzwierciedlają walki bogów, któż bowiem w obecnych czasach może sobie pozwolić na wagę ponad 200 kg, nie mówiąc już o dwumetrowym wzroście. Dla niskich i nieco zakompleksionych z tego powodu Japończyków ci wspaniali herosi utożsamiają jakąś nadludzką siłę, moc rodem z niebios. W tym przedstawieniu niebem jest ring, a przegrany stacza się w piekielną otchłań. Przed walką sędzia ocenia nastawienie zawodników - muszą być spokojni, skoncentrowani, mieć równy oddech. W innym wypadku mogą być nie dopuszczeni na ring. Sami zawodnicy przed walką tupią nogami na dohyo, by odgonić złe duchy. W tym samym celu sypią na ring piasek z solą. "Można sobie wyobrazić, co się czuje, kiedy sól wedrze się do krwawiącej rany. Przekonałem się o tym już kilkakrotnie" - mówi Luto. Zawodnicy sumo otwierają również i pokazują dłonie - demonstrują w ten sposób czystość tej walki. Klaśnięcia mają na celu polecenie własnej osoby uwadze bogów, którzy decydują o wyniku walki. Po meczu sędzia na swoim wachlarzu podaje zwycięzcy kopertę z czekiem. "Pisano o dopingu w sumo, o zażywaniu narkotyków przez zawodników, o kupowaniu i sprzedawaniu walk, o mafii, ale nigdy o pieniądzach. To temat tabu, którym nikt w Japonii się nie zajmuje. Są to na pewno spore sumy. Jakie - możemy się tylko domyślać" - mówi Jacek Wasilewski. Tabu W Japonii do elity tradycyjnego sumo, skierowanego wyłącznie do rodowitych Japończyków, ewentualnie naturalizowanych mężczyzn żółtej rasy, należy około 40 zawodników. Są oni zgrupowani w stajniach, podobnie jak w samochodowej Formule 1. Wszyscy zawodnicy z jednej drużyny wspólnie trenują, jedzą z jednego kotła. Co jedzą? Przede wszystkim dużo, do tego piją ogromne ilości piwa, które wzmaga apetyt. Diety zawodników są kolejną tajemnicą w tym sporcie. Gra przecież toczy się o wielkie pieniądze. "Gościłem raz w tokijskiej tradycyjnej restauracji odwiedzanej przez japońskich mistrzów. Na początku podano wywar z pasztetu, do którego wrzucono kolejno ryby i warzywa. Po zjedzeniu tego wywar uzupełniono ryżem i jajkami - na masę" - wspomina Luto, który waży obecnie 190 kg przy wzroście 194 cm. Nasz zawodnik - na stanowczą prośbę żony - zamierza się jednak odchudzać. Kariera sportowa zawodników sumo trwa średnio 10 - 12 lat. W tym czasie muszą zarobić na całe życie. Walczą bowiem najdłużej do osiągnięcia 35. roku. Po skończeniu kariery często swoimi nazwiskami firmują dobre restauracje albo prowadzą szkoły walki. "W tym sporcie trening jest naprawdę katorżniczy. Trzy czwarte dnia to zajęcia siłowe, sprawnościowe, techniczne. Niech nie zmylą nikogo tusza i wałki tłuszczu. Oni mają niesamowitą siłę, są szalenie elastyczni i szybcy. Ich nogi to same mięśnie" - mówi Jacek Wasilewski. Obecnie w Japonii jest dwóch wielkich mistrzów - Yokozuna. Od 1993 roku ten najwyższy tytuł nosi Akebono, do którego dwa lata później dołączył Takanohana. O wszystkich nominacjach i degradacjach decyduje Japońska Federacja Sumo. Niżej w hierarchii jest Ozeki, czyli mistrz, dalej są Komusubi (starsi juniorzy), Sekiwake i Maegashira. W tej ostatniej grupie po każdych zawodach następują spore przetasowania. Słabe występy decydują o degradacji poszczególnych zawodników, jedynie tytuł wielkiego mistrza jest dożywotni. Trzeba również powiedzieć, że mistrzowie sumo są niekwestionowanymi idolami japońskich nastolatek. Zawodnicy sumo skutecznie konkurują pod tym względem z gwiazdami muzyki czy kina. Zabawa w przedszkolu We wrześniu 1996 roku na zjeździe Polskiego Związku Zapaśniczego podjęto uchwałę o wprowadzeniu do regulaminu nowej dyscypliny - sumo. "Jest to dyscyplina pokrewna do zapasów. Sumo jest naturalnym elementem stylu klasycznego - mówi sekretarz generalny PZZ, Andrzej Wojda. - Nowa dyscyplina pozwala wielu naszym zapaśnikom przedłużyć sportową karierę. Nie oznacza to jednak, że to sport tylko dla zapaśników. Liczymy generalnie na młodzież akademicką, na judoków, rugbystów, ciężarowców, a nawet kulturystów" - dodaje. Sumo sportowe (amatorskie) jest eksportową odmianą japońskiej konkurencji. Wprowadzano tu kategorie wagowe i zrezygnowano z części tradycyjnych obrzędów. "Dla starych mistrzów sumo amatorskie to takie sportowe przedszkole" - ocenia krótko Jacek Wasilewski. -Niemniej zależy im na promocji tego sportu na świecie. Dlatego szkolą sędziów, pomagają w organizacji zawodów". Sumo powoli zdobywa sobie zwolenników zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jest to sport telewizyjny, o czym mogą świadczyć godzinne transmisje na sportowym kanale Eurosport. W świetlaną przyszłość tego sportu na naszym kontynencie głęboko wierzy Andrzej Wojda, który mówi: "Ja sam nie mogłem przez kilka godzin oderwać wzroku od maty. Każda walka jest niesamowicie ekspresyjna i chociaż trwa krótko, to ma inną dramaturgię. Nigdy nie wiadomo, kto wygra, bo jeden ruch może decydować o zwycięstwie. Weszła w to już telewizja, a zatem będą i pieniądze" - przekonuje. Sumo prężnie rozwija się głównie w Niemczech, Estonii, Bułgarii, Finlandii i Kanadzie. Teraz przyszła kolej na Polskę. W zeszłym roku nasza reprezentacja w składzie: Sławomir Luto, Jacek Jaracz, Marek Garmulewicz i Mariusz Rzeszewski, była na mistrzostwach świata w Tokio, gdzie wywalczyła miejsce w czołowej ósemce. "Na razie nie planujemy otwierania nowych klubów ani inwestowania dużych pieniędzy w ten sport. Chcemy przede wszystkim wykorzystać bazę, doświadczenie i środki naszego związku" - mówi Andrzej Wojda. Japończycy ubiegają się o organizację igrzysk olimpijskich w Osace w 2008 roku i bardzo by chcieli, żeby ich sport narodowy wszedł do programu olimpijskiego.
Amerykanizacja stylu życia w Japonii charakteryzuje się nie spotykaną gdzie indziej dynamiką. Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze bez wątpienia rdzenne, to sumo - misterium łączące w sobie elementy teatru, religii i walki. Japońscy mistrzowie sumo, stanowiący niewątpliwie wizytówkę tego kraju, zostali zaproszeni przez organizatorów zimowych igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Półnadzy zawodnicy w tradycyjnych pasach (mawashi) mają wprowadzić na olimpijski stadion wszystkie reprezentacje narodowe.
22. Opolskie Konfrontacje Teatralne Klasyka Polska '97 Młoda klasyka Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego z Teatru Rozmaitości w Warszawie. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię, a Cezary Kosiński (na zdjęciu - z prawej; obok Magdalena Kuta i Lech Łotocki) - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. FOT. JACEK DOMIŃSKI Tegoroczne Opolskie Konfrontacje Teatralne były zdecydowanie młode. Na dziewięć konkursowych spektakli aż sześć opartych było na utworach powstałych w naszym wieku. Dwa reprezentowały romantyzm, jedno - literaturę staropolską. Było to również spotkanie młodych, głównie trzydziesto-, czterdziestoletnich reżyserów, dość istotnie kształtujących już oblicze teatrów w Polsce. Wspierała ich (dla równowagi) para reżyserów starszego pokolenia. W repertuarze festiwalu znalazły się wszystkie okresy naszej literatury. Staropolszczyznę zaprezentowali gospodarze - Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu w widowisku "Barok" według scenariusza i w reżyserii Wiesława Hołdysa. Romantyzm polski znalazł sceniczne odzwierciedlenie w "Balladach i romansach" Adama Mickiewicza w opracowaniu tekstu i reżyserii Ireny Jun z Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach oraz w "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu. Obecność tych spektakli nie zaznaczyła się mocniej w werdykcie jury. Jedynie Juliusz Krzysztof Warunek otrzymał wyróżnienie za rolę Mefistofela w "Pani Twardowskiej" z katowickich "Ballad i romansów", a dwie opolskie aktorki odebrały (ex aequo) po raz pierwszy na tym festiwalu przyznawaną nagrodę publiczności: Grażyna Misiorowska za role Persony w Czerwieni, Chłopca i Śmierci w "Baroku", a także Szwaczki w "Ich czworgu" oraz Judyta Paradzińska za role Dziewki, Dewotki, Demona Dilgi i Kokoszki w "Baroku". Ich czterech Jury OKT w tym roku tworzyło czterech znanych ludzi teatru: Andrzej Domalik - reżyser teatralny i filmowy, Jan Kanty Pawluśkiewicz - kompozytor, Edward Linde-Lubaszenko - aktor i pedagog oraz Jan Nowicki - aktor (przewodniczący). Miał być jeszcze Maciej Prus, ale z powodów osobistych nie dojechał. Sekretarzem jury był Jan Nowara z Teatru im. Kochanowskiego w Opolu. Jurorzy o znanych nazwiskach powetowali nieobecność na Opolskich Konfrontacjach wielkich sław polskiej sceny. I chociaż sami nie występowali, wciąż byli nagabywani przez opolskich fanów teatru o autografy. W tym roku zabrakło bowiem gwiazd. Kogoś takiego jak Andrzej Łapicki, który gościł tu ostatnio (jako aktor i reżyser) ze "Ślubami panieńskimi" Fredry. Taki skład jurorów gwarantował interesujące artystyczne show. Zapoczątkował je Jan Kanty Pawluśkiewicz komponując hymn festiwalu "Ich czterech", wykonany na zakończenie 22. OKT przez kameralny skład opolskich filharmoników. Tytuł nawiązywał do sztuki Zapolskiej, którą - jako jedną z trzech propozycji - mieli w konkursie gospodarze. Sprawcą powstania tego krótkiego utworu (sam Mozart mógłby go Pawluśkiewiczowi pozazdrościć) był Jan Nowicki. Wyraził bowiem życzenie, by mieć jakąś ilustrację muzyczną rozpoczynającą i kończącą odczytywanie werdyktu. Kompozytor zareagował błyskawicznie i w ten sposób Adam Sroka, dyrektor artystyczny opolskiego festiwalu (jak i teatru), zyskał dla OKT wspaniały sygnał muzyczny. Jurorzy odbyli następnie spontanicznie zaimprowizowane spotkanie - najdłuższe na tegorocznym festiwalu, z najliczniej zebraną publicznością. I najciekawsze. A werdykt jury, mimo że w jego składzie zabrakło w tym roku krytyków, zasadniczo zgodny był chyba z ich odczuciami. Bzik teatralny Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego, spektaklu z Teatru Rozmaitości w Warszawie, który był dyplomem młodego twórcy. "Bzik " zgarnął największą pulę nagród. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię do tego przedstawienia, a Cezary Kosiński - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. Pisaliśmy już o tym znakomitym, inspirującym, świeżo odczytanym scenicznie Witkacym. W całej rozciągłości podpisuję się więc pod tą decyzją jury. Niewiele brakowało, by "Bzik " otrzymał również nagrodę akredytowanych przy festiwalu dziennikarzy. W finałowym głosowaniu zwyciężyła ostatecznie opcja zwolenników "Iwony, księżniczki Burgunda" Witolda Gombrowicza z Teatru Współczesnego w Szczecinie. To kolejny faworyt tegorocznego festiwalu teatralnej klasyki. Jury przyznało nagrody: Annie Augustynowicz - za reżyserię oraz Annie Januszewskiej - główną nagrodę aktorską za rolę Królowej Małgorzaty. Szczecińska "Iwona " jest przykładem niezwykle rzetelnej, profesjonalnej roboty teatralnej. Wprawdzie pomysł wprowadzenia w obręb tekstu Gombrowicza pokazu najnowszej mody w rytm muzyki techno mógł budzić uzasadnione obawy, jednak - po obejrzeniu przedstawienia - uważam decyzję Anny Augustynowicz za słuszną. Muzyki jest tylko tyle, ile należy. W całym spektaklu zadziwiającym jednością formy i treści nie ma ani jednej pustej sekundy. Jury uhonorowało również gospodarzy. Joanna Jędrejek pozyskała dla Teatru im. Jana Kochanowskiego nagrodę aktorską - za rolę w "Ich czworgu" Gabrieli Zapolskiej. Natomiast wyróżnienie za reżyserię spektaklu otrzymał Tomasz Obara. W jego ujęciu Zapolska nie jest - na szczęście - kolejnym katalogiem farsowych chwytów, lecz przejmującą rodzinną psychodramą, rozpiętą gdzieś pomiędzy tragedią a komedią. Wyróżnienie odebrała także adeptka opolskiej sceny Grażyna Rogowska - za rolę Ofelii Jasnej w "Czasie Ofelii" w reżyserii Pawła Szumca według "Śmierci Ofelii" Stanisława Wyspiańskiego. Nagrodzeni i wyróżnieni są ludźmi młodymi bądź bardzo młodymi - niekiedy dopiero starującymi w swoich artystycznych zawodach. Honor nestorów uratował Jerzy Goliński z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, któremu jury przyznało nagrodę za rolę Tomasza Lekcickiego w "Rodzinie" Antoniego Słonimskiego. Goliński był również reżyserem tego spektaklu, nagradzanego śmiechem i burzliwymi brawami przez widzów, aczkolwiek gubiącego sensy w jawnym zmierzaniu w stronę farsy. Romantycy na tarczy Nagrody i wyróżnienia wzbogacą biogramy twórcze i artystyczne, choć w przypadku 22. OKT (jak i, oczywiście, prawie każdego innego festiwalu) dałoby się wskazać kilka osób nimi nie uhonorowanych, a niewątpliwie na to zasługujących. Kreacje aktorskie stworzyli np. Jacek Polaczek (Szambelan w "Iwonie ") i Marcin Kuźmiński (Hans w "Rodzinie"), świetną muzykę skomponował Jerzy Chruściński do "Wariata i zakonnicy" Witkacego z Teatru im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem, a scenografię do tego spektaklu - Andrzej Dziuk i Marek Mikulski. Nie było moim zamiarem doszukiwać się przegranych tego festiwalu. Gdybym jednak koniecznie musiał to zrobić, znalazłbym ich wśród romantyków. Nazwiska wieszczów firmowały utwory, których sceniczne interpretacje rozminęły się z czasem. Akademicka z ducha inscenizacja "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu okazała się nadto ascetyczna i oschła. Mickiewiczowskie "Ballady i romanse" w reżyserii Ireny Jun z katowickiego Teatru Śląskiego to pastiszowo-parodystyczne widowisko, które - moim zdaniem - znacznie lepiej sprawdziłoby się w kameralnych warunkach. Tymczasem zostało rozdęte do niebywałych inscenizacyjnych rozmiarów, w których jak na dłoni widać było niedostatki warsztatowe śpiewających wykonawców. Gombrowicz na pół podzielony Podczas tegorocznych Opolskich Konfrontacji Teatralnych ponownie odżyła dyskusja na temat ich formuły. Czy pojęcie: "klasyka polska" nie powinno ulec przewartościowaniu? Przyjęta przez inicjatorów festiwalu data graniczna dla utworów klasycznych to rok 1945. Stwarza to dość absurdalną sytuację, w której przedstawienie "Iwony, księżniczki Burgunda" można na festiwal zaprosić, a "Ślubu" tego samego autora już nie. Oczywiście w latach 70. pamięć wojny była jeszcze znacznie świeższa. Dojrzewają jednak nowe pokolenia, dla których dzisiaj autorzy powojenni - Różewicz czy wczesny Mrożek - to już praktycznie historia. 22. Opolskie Konfrontacje Teatralne pokazały dowodnie, że to, co dobre, bardzo dobre, a niekiedy i najlepsze w teatrze polskim, leży w rękach twórców młodych i najmłodszych: dwudziestokilku-, trzydziesto- i czterdziestoletnich. Ci ludzie znakomicie czują puls epoki, nawet gdy przenoszą na scenę utwory sprzed 90 lat. Myślę, że wkrótce poradzą sobie również z repertuarem romantycznym, dla którego odbioru nie ma dziś chyba właściwego klimatu. Tegoroczny festiwal, mimo wszelkich zastrzeżeń, przyniósł kilka wartościowych, niezapomnianych realizacji. Uhonorował twórców i artystów wchodzących w zawodowe życie. O tym można przeczytać w prasie ("Rzeczpospolita" sprawowała nad festiwalem patronat prasowy), usłyszeć w radio czy zobaczyć w telewizji. Nie sposób jednak oddać znakomitej atmosfery towarzyszącej festiwalowym imprezom. Spektaklom i późniejszym emocjonującym spotkaniom twórców i artystów z publicznością i krytykami. Tych planowanych na małej scenie i tych "pozaprotokolarnych" w teatralnym bufecie. To trzeba przeżyć. Opole zaprasza za rok. Janusz R. Kowalczyk
Na 22. Opolskich Konfrontacjach Teatralnych Klasyka Polska '97 dominowali młodzi artyści i młode utwory. Jurorami byli: Andrzej Domalik, Jan Kanty Pawluśkiewicz, Edward Linde-Lubaszenko i Jan Nowicki. Panowie rozdawali autografy i zapewnili artystyczne show: Jan Kanty Pawluśkiewicz skomponował hymn festiwalu. Grand Prix otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika Teatralnego" Witkacego. Spektakl zgarnął też nagrody, m.in. za scenografię, muzykę oraz kreacje aktorskie. Wśród nagrodzonych artystów dominowali ludzie młodzi i bardzo młodzi, m.in.: Anna Augustynowicz, Anna Januszewska, Joanna Jędrejek, Tomasz Obara i Grażyna Rogowska. Jedynym nagrodzonym nestorem był Jerzy Goliński. Przegranymi tegorocznego festiwalu okazali się romantycy - inscenizacje utworów wieszczów rozminęły się z czasem. Podczas festiwalu dyskutowano o jego formule. Odbyło się wiele imprez towarzyszących oraz emocjonujących, niezapomnianych spotkań artystów z publicznością.
PODKARPACKIE Referendum w Sędziszowie za odwołaniem radnych Między burmistrzem, posłem a plebanem JÓZEF MATUSZ W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum lokalni politycy i nie tylko politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. Mieszkający pod Sędziszowem poseł Zdzisław Pupa (AWS - "S" RI) popiera obecny układ i był przeciwny referendum. - Mam nadzieję, że się nie uda odwołać rady - powiedział. Poseł jeździł na spotkania z mieszkańcami organizowane przez przeciwników oraz zwolenników referendum. - Nie zapraszaliśmy go, ale sam przyszedł. Nagle wyskoczył na scenę, wyrwał mikrofon, zdjął marynarkę i zaczął krzyczeć - kto tu rządzi? - opowiada Zbigniew Idzik, przewodniczący komisji koordynacyjnej "Solidarności" w Sędziszowie. W referendum, po obu stronach, zaangażowali się także księża. Zwolennicy referendum twierdzą, że na przykład znany w okolicy ksiądz Eugeniusz Miłoś związany z posłem Pupą, chodząc po kolędzie, namawiał, by w niedzielę parafianie nie brali udziału w głosowaniu. Natomiast ksiądz dziekan Stanisław Ryba, proboszcz kościoła parafialnego w Sędziszowie, agitował do udziału w referendum. - W niedzielę 2 stycznia podczas nabożeństw ksiądz dziekan odczytał pismo wzywające wyborców do udziału w referendum i głosowania za odwołaniem rady - mówi Stanisław Wozowicz, przewodniczący Rady Miasta i Gminy. Z pomocą poselsko-kościelną Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Na dwadzieścia osiem mandatów osiemnaście przypadło AWS, a dziesięć wyłonionemu na czas wyborów Porozumieniu Samorządowemu. Z pomocą poselsko-kościelną radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Część radnych AWS zaczęła się jednak wycofywać z tych uzgodnień. - Zauważyliśmy, że w naszych szeregach jest opozycja i AWS zaczyna topnieć - mówi Stanisław Wozowicz, którego wybrano na przewodniczącego rady. Gdy na dwóch sesjach nie udało się wybrać Paśki, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, również związanego z AWS. Opowiedziało się za nim dziewiętnastu radnych, a przeciwni mu byli radni nazywani "grupą posła Pupy i księdza Miłosia". Wozowicz twierdzi, że osoby, które złamały ustalenia i przeszły na stronę Olesia, zrobiły to dla władzy. Przyznaje, że Oleś wiele dobrego zrobił, ale nie potrafił w odpowiednim momencie odejść. Przewodniczący zaprzecza, by był przez kogoś sterowany. - To bzdura, że o wszystkim decyduje ksiądz lub poseł. Nie wyobrażam sobie, by ktoś miał za mnie podejmować decyzje - mówii. Dodaje, że ma już jednak dość bycia radnym i bawienia się w demokrację. Tymczasem poseł Pupa nie ukrywa, że mocno pracował nad tym, aby AWS wygrała w Sędziszowie wybory. I tak się stało. - Doszło jednak do tego, że Wiesław Oleś wykiwał nas i związał się z innymi - wyznaje poseł. Chcieli uległego burmistrza - Aby to wyjaśnić, trzeba przypomnieć rok 1998. Odmówiłem wówczas księdzu Eugeniuszowi Miłosiowi odwołania dyrektorki szkoły w Zagórzycach Górnych. Domyślam się, że ksiądz musiał się poskarżyć posłowi Zdzisławowi Pupie, na którego głosował w wyborach do parlamentu. Oni chcieli burmistrza, który byłby im całkowicie uległy. Nie spodziewałem się jednak, że poseł, któremu ja i moja rodzina pomagała w kampanii wyborczej, będzie przeciwko mnie - mówi Wiesław Oleś. Twierdzi, że poseł Pupa proponował mu wcześniej dobrze płatną funkcję przewodniczącego Rady Miasta oraz prowadzenie wspólnych interesów. - Miały to być interesy o wymiarze politycznym i gospodarczym, aby zgromadzić środki na następną kampanię posła. On zawsze powtarzał, że musi się zabezpieczyć, by nie obudzić się z ręką w nocniku - utrzymuje Oleś. - To ewidentne kłamstwo. Niech nie rzuca inwektyw i nie podjudza ludzi. Przyzwyczaiłem się już do tych kłamstw, jak choćby do plotki, że ostatnio wykupiłem PGR. Lepiej by było, żeby ktoś sprawdził, jakie interesy gminne przechodziły przez "Inwest Dom" prowadzony przez brata Wiesława Olesia - odpowiada poseł Pupa. Karykatura demokracji Wiesław Oleś burmistrzem na trzecią kadencję został z poparcia Porozumienia Samorządowego, przez jego przeciwników nazywanego lewicowym, oraz grupy radnych AWS. Ta współpraca nie trwała jednak długo, gdyż radni PS wycofali poparcie dla burmistrza. - Domagali się wielu stanowisk. Zauważyłem, że zaczyna się tworzyć karykatura demokracji, nawrót do PRL. W taką demokrację, w której rządzi sitwa, nie chciałem się bawić. Chcieliśmy się połączyć z grupą radnych kierowaną przez posła Pupę. Nie chcieli o tym słyszeć - mówi Wiesław Oleś. Przewodniczący Wozowicz utrzymuje natomiast, że porozumienie było możliwe, ale Oleś stawiał jeden warunek - musi być burmistrzem. Opozycyjna AWS ponownie związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego (wcześniej nazywali ich lewicowymi) i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd. - Wotum nieufności nie wchodziło w grę, gdyż brakowało nam jednego głosu. Rada podjęła więc uchwałę o nieudzieleniu absolutorium zarządowi, którą podtrzymało Kolegium Regionalnej Izby Obrachunkowej w Rzeszowie - mówi Wozowicz. Burmistrz Oleś odwołał się od tej uchwały do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale sąd umorzył postępowanie. Pismo z sądu nie dotarło jednak do radnych i nie ma o nim wzmianki w dzienniku podawczym. Wiesław Oleś tłumaczy lakonicznie, że zawiniła młoda pracownica, która przyjmowała pocztę. Jego przeciwnicy skierowali w tej sprawie wniosek do prokuratury. Radni uciekali przed przewodniczącym Nie wiedząc o decyzji NSA, radni złożyli wniosek o wotum nieufności dla burmistrza i zarządu, ale zabrakło jednego głosu. Przewodniczący Wozowicz przypadkiem dowiedział się, że sąd dawno umorzył postępowanie, co dało podstawę do odwołania zarządu zwykłą większością głosów. - Radnych trzeba zawiadomić o sesji siedem dni wcześniej, a osoby związane z Olesiem nie przyjmowały zawiadomień. Jeździłem więc osobiście z wezwaniem do ich domów. Niektórzy uciekali na mój widok, a jednego uciekającego radnego to nawet goniłem samochodem, by mu wręczyć zawiadomienie - opowiada Wozowicz. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z Olesiem, zebrała wymaganą liczbę podpisów i złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. Na sesji 29 listopada 1999 roku odwołano zarząd i burmistrza Olesia. - Przez lata sprawowania tego urzędu moją dewizą było nie szkodzić, ale w tej kadencji zabrakło drużyny do kolegialnej gry - uważa odwołany burmistrz. Jego przeciwnicy z AWS mówią, że to on, przy poparciu Zarządu Regionu "Solidarności", w którym często gościł, był inicjatorem referendum. Od ponad miesiąca jego następcą jest Kazimierz Kiełb, radny powiatowy z AWS. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza Olesia, wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, sędzia Jan Jaskółka, zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim. - Takie są zasady demokracji. Społeczeństwo ma prawo zweryfikować osoby, które wybrało. Jest to środek dość drastyczny, ale należy sięgać po ten oręż w konieczności. Obawiam się, że może to być zaraźliwe, gdyż mam sygnały o zamiarze przeprowadzenia referendum w kolejnych gminach - mówi sędzia Jaskółka.
W Sędziszewie Małopolskim odbyło się referendum w sprawie odwołania radnych. W kampanię przed referendum zaangażowali się poseł Zdzisław Pupa oraz ksiądz Eugeniusz Miłoś. Spór między radnymi zaczął się zaraz po wyborach i dotyczył kandydata na burmistrza. Jeden obóz stanowili samorządowcy AWS z posłem Pupą i księdzem Miłosiem, drugi obóz radni z Porozumienia Samorządowego z burmistrzem Wiesławem Olesiem. Dzięki PS i grupie radnych z AWS Oleś został burmistrzem. Z czasem radni AWS i PS wspólnie postanowili odwołać burmistrza i zarząd. Oleś odwołał się do sądu, ale decyzja o umorzeniu sprawy pozwoliła radnym odwołać zarząd zwykłą większością głosów. Tego samego dnia komisarz wyborczy w Rzeszowie na wniosek sołtysów zarządził przeprowadzenie referendum.