source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
ROZMOWA Zbigniew Boniek, kandydat na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej Nikomu nic nie obiecałem BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Czy ktoś, kto reklamuje piwo, może być prezesem PZPN? ZBIGNIEW BONIEK: Dlaczego nie? Mam długoletni kontrakt z kompanią piwowarską z Poznania. Zgodnie z hasłem: "Po godzinach, po pracy" napić się dobrego piwa to przyjemność. Jedno dobre piwo jest lepsze od wielu innych napojów, które piją dzieci i o których teraz tak głośno jest w Europie. Nie widzę żadnego związku między tym, że kandyduję na stanowisko prezesa PZPN, i reklamowaniem przeze mnie piwa. Jeśli zostanę prezesem, to może coś się w tym układzie zmieni, choć nie sądzę. Czy kandydat na prezesa PZPN może zajmować się sprzedażą zawodników za granicę? To całkowita nieprawda, wiadomość wyssana z palca. Pewnie chodzi o plotki związane z Arturem Wichniarkiem z Widzewa. Kilka razy rozmawiałem z Arturem Zgłosił się do mnie jeden menedżer z Włoch z pytaniem, jak mógłby się spotkać z Wichniarkiem. Spotkali się. To wszystko. Nie mam z tym nic wspólnego. Nigdy nie miałem nic wspólnego ze sprzedawaniem polskich piłkarzy za granicę. Jeśli zostanie pan prezesem PZPN, zrezygnuje pan z prezesowania firmie Go & Goal? Firma zawiera kontrakty telewizyjne i reklamowe z klubami piłkarskimi i jako prezes PZPN mógłby pan mieć znaczny wpływ na jej sytuację finansową. Chciałbym zwrócić uwagę, że obecny prezes PZPN przez 3 lata łączył tę funkcję z szefowaniem GKS Katowice, mniej lub bardziej formalnym. W poniedziałek zostanie wybrany prezes na 17 miesięcy. W PZPN wszystko sprzedano na najbliższych kilka lat. Go & Goal pozwala dużo zarabiać klubom. Gdyby mojej firmy nie było na rynku, to sumy z kontraktów telewizyjnych byłyby o wiele mniejsze. W przeszłości moja firma nie startowała w żadnym przetargu organizowanym przez PZPN. Poza tym ostatnią rzeczą, którą bym zrobił, jako prezes PZPN, byłoby sprzedanie czegoś sobie samemu. Uważam, że prezes, ktokolwiek nim zostanie, nie powinien sprzedawać niczego na okres dłuższy od swojej kadencji. Takie zasady obowiązują na świecie. Czy wybory wygrywa się przed zjazdem czy w jego trakcie? Dotychczas wygrywało się przed zjazdem. To, co się działo na zjeździe, miało niewielki wpływ na wynik głosowania. Wiem, że podobne zabiegi są czynione również teraz. Na ile głosów może pan liczyć na zjeździe? Nie wiem. Lekarz nie zalecał mi, że muszę być prezesem PZPN. Do każdego delegata wysłałem prywatny list. Oddzwoniło około 100 delegatów zainteresowanych jego treścią. Porozmawialiśmy, ale naprawdę nie wiem, czy zdecydują się na mnie głosować. Moja kandydatura jest alternatywą. Na zjeździe możemy wybrać dwie drogi. Jedną, która obowiązuje obecnie - skomplikowaną, pełną procesów, problemów, kłótni. Jest też droga prowadząca w przeciwnym kierunku. Jeśli wyborcy będą chcieli ją wybrać, to zastanowią się nad moją kandydaturą. Prezes Dziurowicz może rządzić przez kolejnych 17 miesięcy, ale to będzie droga donikąd. Co pan zrobił, żeby zostać prezesem? To, co powinien zrobić każdy kandydat. Powiedziałem publicznie, jaki jest mój program, skontaktowałem się z każdym delegatem i zostawiłem wszystkim prawo wyboru. Czemu mają służyć wyjazdy w teren i rozmowy z delegatami? Przekonywaniu ich do swoich racji. Na wyjazdy, rozmowy, przekonywanie i obiecywanie ludziom funkcji w nowym związku, bo na tym to polega według innych kandydatów, nie mogę sobie pozwolić. Obiecałem wszystkim, że nikomu nic nie obiecam. To chyba szczere postawienie sprawy. Obiecuję za to ewolucję, a nie rewolucję. Trzeba zacząć działać, a nie krzyczeć, namawiać i rozliczać przeszłość. Piłka musi nabrać wiarygodności. Liczę na współpracę na tym polu ze wszystkimi działaczami w Polsce. Nie chcę żadnym podstępnym ruchem zdobyć dla siebie fotela prezesa. Związkiem powinien zarządzać menedżer, co wcale nie znaczy, że przyjdzie Boniek i miotłą wszystkich wymiecie. Ludziom trzeba stworzyć warunki do pracy, muszą oni być odpowiedzialni za swoje działki. Kluczowe stanowiska w związku powinni pełnić: sekretarz generalny, księgowy i kierownik biura. Prezes nie jest od rządzenia, tylko od kierowania. Co w PZPN było złe za prezesa Dziurowicza? On może byłby dobrym prezesem, ale w innych czasach. Nawet jego najlepsze chęci obracają się przeciwko niemu. Wszystkim chce zarządzać sam. To go gubi. Czy wie pan, w jaki sposób kampanię wyborczą prowadzą inni kandydaci na prezesa? Panowie Listkiewicz i Kolator jeżdżą po Polsce i rozmawiają z delegatami. Wybrali taką drogę, ja inną. Nie będę tego komentował, choć uważam, że gdybym poszedł ich śladami, to moje szanse by wzrosły. Byłoby to jednak działanie wbrew moim zasadom. Zakończmy tę kwestię żartobliwie - na takich spotkaniach reklamowane przeze mnie piwo by nie wystarczyło. A ja swoją wątrobę szanuję. A nieoficjalni kandydaci? Pana Dziurowicza na swój sposób cenię. Współpracowałem z nim przez 6 miesięcy, uważam, że owocnie. To, że mam dużo uwag do sposobu, w jaki kieruje związkiem, nie znaczy, że nie cenię go jako człowieka. Rozwiązanie przez niego kontraktu z firmą Puma swego czasu uznałem za skandal i dlatego się rozstaliśmy. Słyszę, że Dziurowicz dopiero w trakcie zjazdu podejmie decyzję, czy kandydować. Nie będę więc oceniał tego, co robi przed zjazdem. Stawiam grubą kreskę. Obiecuje pan II-ligowym klubom pieniądze na przetrwanie. Skąd pan, jako prezes PZPN, zamierza je wziąć? W przyszłym sezonie ma być 24-drużynowa II liga. Każdy rozegra 46 meczów. Wiele drużyn będzie umierać pod względem finansowym. Mam pomysł na to, żeby pomóc im przeżyć ten rok przekształceń. Jednym ze sposobów jest zawarcie kontraktu z telewizją. Na razie nie chciałbym mówić więcej, bo w Polsce często podkrada się pomysły. Czy nakłania pan dwa czołowe kluby, Wisłę i Lecha, do zrywania obowiązujących kontraktów telewizyjnych? Firma Go & Goal ani ja nigdy nie podpisaliśmy żadnej umowy telewizyjnej z Wisłą Kraków. Nie pośredniczyłem również w sprzedaży praw telewizyjnych meczu Wisła - Parma do Włoch. Ja tylko pomogłem RAI, by otrzymała sygnał telewizyjny z Krakowa. Nie zarobiłem na tym żadnych pieniędzy. Wisła na tym meczu zarobiła 1,25 mln marek, bo sama podpisała kontrakt z telewizją RAI. Gdyby sprzedała prawa firmie UFA, to zarobiłaby 350 tys. marek. Jaki więc może być mój wpływ na działania Wisły? Żaden. Lech Poznań ma kontrakt z Go & Goal na następnych kilka lat. Ostatnio Canal Plus zawarł umowę ze świeżym pierwszoligowcem, Petrochemią Płock. Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że kwota wynosi ok. 450 tys. dolarów za jeden sezon. Będąc odpowiedzialny za sprzedaż praw telewizyjnych Lecha, który jest klubem zdecydowanie mocniejszym od Petrochemii, dążę do tego, żeby doszło do spotkania z przedstawicielami Canalu Plus i renegocjowania kontraktu z Lechem. Lepszy klub musi zarabiać więcej niż słabszy. Zawsze pan mówił, że wychodzi na boisko po to, aby wygrać. Teraz pan mówi, że nic wielkiego się nie stanie, jeśli prezesem zostanie kto inny. Zmienił się pan? Kiedy wychodziłem na boisko, wiedziałem, że zwycięstwo będzie zależało tylko ode mnie. Teraz oddaję się w ręce innych. Jedna trzecia delegatów nie ma dziś nic wspólnego z piłką. Jedna trzecia jest błędnie przeświadczona, że nadal może działać w piłce tylko w starym układzie. Gdyby wszyscy ludzie mogli wybrać prezesa PZPN, to myślę, że bym wygrał. Świadczą o tym wszystkie ankiety. Prezesa wybiera jednak 180 osób. Jeśli przegram w normalnej rywalizacji, podam przeciwnikowi rękę. Czy liczy pan, że któryś z polityków poprze pańską kandydaturę na prezesa? To nie jest dla mnie szczególnie ważne, ponieważ nie mam żadnych antypatii. Żywię szacunek dla każdego, kto robi coś, żeby Polakom było lepiej. Mam koneksje z panem Balcerowiczem, ale nie ukrywam, że z pozostałymi reprezentantami sceny politycznej też utrzymuję dobre kontakty. Dzielę Polaków na dobrych i złych, mądrych i mniej mądrych. Chętnie poszedłbym na kolację z panem Buzkiem i panem Krzaklewskim, nie mniej chętnie z panem prezydentem. Jestem człowiekiem sportu i chcę nim pozostać. Czy trzech kandydatów przeciwko Dziurowiczowi na zjeździe to nie za dużo? Uważam, że ostatecznie kandydatów będzie dwóch - ja i Michał Listkiewicz. Jeśli pan Dziurowicz zgłosi się jako kandydat, to sporo ludzi mogłoby zacząć o nim źle myśleć. Dziurowicz powiedział władzom FIFA i UEFA, prezydentowi RP, delegatom i wszystkim ludziom, że nie będzie kandydował. Powinien się nad tym zastanowić. Nawet jeśli wygra, to jego zwycięstwo do niczego nie doprowadzi. Dziurowicz będzie kandydował? Moim zdaniem nie. A jeśli będzie? To nie wiem, czy ja będę kandydował. Rozmawiał: Krzysztof Guzowski
Nie widzę żadnego związku między tym, że kandyduję na stanowisko prezesa PZPN, i reklamowaniem przeze mnie piwa. Nigdy nie miałem nic wspólnego ze sprzedawaniem polskich piłkarzy za granicę. W przeszłości moja firma nie startowała w żadnym przetargu organizowanym przez PZPN. Poza tym ostatnią rzeczą, którą bym zrobił, jako prezes PZPN, byłoby sprzedanie czegoś sobie samemu. Dotychczas wygrywało się przed zjazdem. To, co się działo na zjeździe, miało niewielki wpływ na wynik głosowania. Wiem, że podobne zabiegi są czynione również teraz. Powiedziałem publicznie, jaki jest mój program, skontaktowałem się z każdym delegatem i zostawiłem wszystkim prawo wyboru. Obiecałem wszystkim, że nikomu nic nie obiecam. Związkiem powinien zarządzać menedżer, co wcale nie znaczy, że przyjdzie Boniek i miotłą wszystkich wymiecie. Kluczowe stanowiska w związku powinni pełnić: sekretarz generalny, księgowy i kierownik biura. Prezes nie jest od rządzenia, tylko od kierowania. W przyszłym sezonie ma być 24-drużynowa II liga. Mam pomysł na to, żeby pomóc im przeżyć ten rok przekształceń. Jednym ze sposobów jest zawarcie kontraktu z telewizją. Kiedy wychodziłem na boisko, wiedziałem, że zwycięstwo będzie zależało tylko ode mnie. Teraz oddaję się w ręce innych. Gdyby wszyscy ludzie mogli wybrać prezesa PZPN, to myślę, że bym wygrał. Świadczą o tym wszystkie ankiety. Prezesa wybiera jednak 180 osób. Jeśli przegram w normalnej rywalizacji, podam przeciwnikowi rękę. Uważam, że ostatecznie kandydatów będzie dwóch - ja i Michał Listkiewicz. Jeśli pan Dziurowicz zgłosi się jako kandydat, to sporo ludzi mogłoby zacząć o nim źle myśleć.Nawet jeśli wygra, to jego zwycięstwo do niczego nie doprowadzi.
Szczyt w Helsinkach nie oddalił terminu roku 2003 Czerwony dywan dla Polski RYS. JÓZEF KACZMARCZYK KLAUS BACHMANN Sądząc po komentarzach prasowych i wypowiedzi niektórych polityków, szczyt UE w Helsinkach oddalił polskie członkostwo w UE, odrzucił polskie postulaty, a spodziewany termin wejścia Polski do UE (i nie tylko Polski) w roku 2003 jest poważnie zagrożony. Czy UE przyznała rację tym polskim eurosceptykom, którzy twierdzą, że lepiej do niej przystąpić później, kiedy będzie bardziej otwarta, jej rozszerzenie mniej kosztowne, a poziom gospodarczy Polski bardziej zbliżony do unijnego? Zdecydowanie nie. Można się spierać o sens swoistego ping-ponga, który polskie rządy uprawiały w ostatnich latach z krajami UE na temat terminu polskiego członkostwa. Ale jedno jest pewne: Szczyt w Helsinkach nie tylko nie oddalił terminu roku 2003, ale rozłożył nawet czerwony dywan dla Polski i innych, równie zaawansowanych, kandydatów. Wypowiedź Prodiego nie ma znaczenia Argumentacja, że jest inaczej, opiera się na wypowiedzi przewodniczącego Komisji Europejskiej Romana Prodiego, przed szczytem, że Polska może zostać przyjęta do Unii dopiero w 2004 roku. Wypowiedź ta nie ma żadnego znaczenia formalnego, ponieważ Komisja ani nie decyduje o przyjęciu nowych członków, ani o terminie, w którym to następuje. Decydują parlamenty krajów członkowskich i Parlament Europejski, które muszą ratyfikować traktaty akcesyjne. Kiedy to zrobią, nikt nie jest dziś w stanie przewidzieć, ponieważ zależy to od nastrojów i wewnętrznej sytuacji w każdym kraju członkowskim i od tego, czy przystąpienie każdego kandydata będzie ratyfikowane oddzielnie, czy kraje będą przyjęte do UE grupowo. Z pewnością potrwa to jednak parę miesięcy. Jeżeli więc Polska podpisze traktat akcesyjny zgodnie z wnioskami szczytu helsińskiego pod koniec 2002 i zostanie on ratyfikowany latem 2003 roku, to formalnie może zostać członkiem w styczniu 2004 roku. Nawet ratyfikacja traktatu akcesyjnego 31 grudnia 2002 roku nie musi oznaczać, że Polska będzie w pełni korzystać z unijnych funduszy od 1 stycznia 2003 roku. Między innymi dlatego polscy negocjatorzy wystąpili o zmniejszenie składki do budżetu UE - aby Polska nie została przez taki poślizg w pierwszym okresie płatnikiem. Termin 2003 jest więc nadal realny - pod warunkiem że Polska sama tego nie przeciągnie ze względu na spodziewany rezultat referendum. Polska konstytucja wymaga w takiej sprawie albo większości 2/3 głosów w Sejmie i Senacie, albo referendum. Referendum może przesunąć termin ostatecznej ratyfikacji polskiego członkostwa w UE bardziej niż głosowanie w parlamentach "piętnastki", w których wystarczy zwykła większość. Możliwa data przyjęcia bez zmian Jeżeli chodzi o możliwą datę przyjęcia Polski, to w Helsinkach niewiele się zmieniło. Od dawna było wiadomo, że np. Francja uważa zakończenie reformy instytucjonalnej UE za warunek rozpoczęcia jej rozszerzenia. Od dawna też było wiadomo, że "piętnastka" i Komisja Europejska nie podpiszą traktatu akcesyjnego tylko na podstawie deklaracji kandydatów o dotrzymaniu prawa europejskiego, lecz dopiero po faktycznym przyjęciu przez nich tego prawa. Innymi słowy: nie wystarczy podpisać, że Polska będzie strzegła swojej wschodniej granicy. Musi na tej granicy stać odpowiednia liczba odpowiednio wyposażonych strażników. Nie jest to jakaś szykana, tylko gwarancja spójności Wspólnego Rynku, której Polska już jako członek też będzie się domagała, kiedy będzie decydować np. o przyjęciu Rumunii. Obecna faza w historii UE jest wyjątkowo dramatyczna i skomplikowana, nigdy Unia nie przyjmowała tylu nowych członków, którzy tak drastycznie różnią się poziomem ekonomicznym. Negocjacje mogłyby trwać krócej niż do końca roku 2002 tylko gdyby Polska znacznie szybciej przyjęła i stosowała unijne prawo. To, co zostało tak niechętne przyjęte przez opinię publiczną, nie jest więc nowe. Nowe jest natomiast to, co zostało przeoczone. Konferencja Międzyrządowa Kraje "piętnastki" przybyły na ten szczyt z bardzo różnymi koncepcjami, które można uznać za pomysły na głęboką lub płytką reformę UE. Wersja płytka ogranicza się do załatwienia tych problemów, które w traktacie amsterdamskim nie zostały rozwiązane, ale są uważane za konieczne przy rozszerzeniu UE: zmiana zasad głosowania w Radzie Ministrów, zwiększenie liczby komisarzy, nowy podział mandatów w Parlamencie Europejskim i rozszerzenie obszarów, w których decyzje w Radzie mogą zapaść kwalifikowaną większością (bez możliwości stosowania weta). Niektóre kraje członkowskie, Komisja Europejska, Parlament Europejski i niektóre siły polityczne oraz wybitne osobistości proponowały jednak dalej idącą reformę w kwestiach: - podziału traktatu UE na część konstytucyjną (która wymaga ratyfikacji) i część wykonawczą (którą mogłaby zmienić sama Rada z udziałem Parlamentu Europejskiego); - elastyczności (czy ściślejsza integracja grupy krajów, jak w Unii Walutowej, wymaga zgody pozostałych, czy nie), - osobowości prawnej UE (której dotychczas nie ma), - ustalenia katalogu kompetencji UE i krajów członkowskich, - decentralizacji decyzji. Głęboką reformę oczywiście łatwiej przeprowadzić w wąskim, liczącym piętnastu członków gronie, niż już po jego rozszerzeniu. Niektórzy zastanawiali się nad tym, czy nowi członkowie - od niedawna dopiero suwerenni, silnie przywiązani do swoich świeżo odzyskanych państw narodowych - nie będą blokowali dalszej reformy. Z punktu widzenia kandydatów spór o agendę Konferencji Międzyrządowej, która od lutego ma ustalić nowe reguły, sprowadzał się do pytania: czy przed rozszerzeniem będą ustalone tylko reguły potrzebne do dalszej reformy UE, czy też od razu zostaną podjęte decyzje dotyczące całej reformy. Szło więc o to, czy Polska będzie mogła decydować o tej reformie, czy też w 2003 roku stanie przed gotowym tworem, który może tylko ją przyjąć lub odrzucić. Z punktu widzenia "piętnastki" sprawa sprowadzała się do tego, czy można zaufać kandydatom. Gdyby kraje "piętnastki" podzieliły obawy niektórych polityków, że rozszerzenie grozi osłabieniem Unii, to mogły zreformować całą Unię we wszystkich możliwych obszarach i postawić nowych członków przed faktami dokonanymi. Wtedy Konferencja Międzyrządowa trwałaby zapewne bardzo długo, a jej ratyfikacja wymagałaby przeprowadzenia referendów w niektórych krajach (np. w Danii i Austrii). Taki scenariusz odsunąłby rozszerzenie w daleką przyszłość i skomplikowałby negocjacje. Stało się jednak inaczej. Unia ma zaufanie do kandydatów W Helsinkach "piętnastka" powiedziała kandydatom z Europy środkowowschodniej jasno i jednoznacznie: mamy do was zaufanie, że nie będziecie jako członkowie hamować dalszego rozwoju UE. Jesteście takimi samymi Europejczykami jak my i dlatego macie z nami jak najszybciej współdecydować o przyszłości UE. Rozszerzenie i ratyfikacja traktatów akcesyjnych mogą się rozpocząć szybciej niż przy głębokiej reformie UE. To jeszcze nie koniec dobrych wieści. Za kalkulacją krajów opowiadających się za skromną i szybką reformą kryje się przypuszczenie, że po rozszerzeniu znajdą one wśród nowych członków sojuszników w niektórych istotnych sprawach. Ich pozycja w spornych sprawach reformy UE będzie po rozszerzeniu silniejsza niż dziś. Za taką skromną i szybką reformą były przede wszystkim Hiszpania, Francja i Niemcy. Widać, że kraje "piętnastki" już robiły własne symulacje, by określić, z którym z nowych członków będą miały wspólne interesy. Klęska, która jest sukcesem Na pierwszy rzut oka niewiele polskich postulatów zostało uwzględnionych przez UE. Wiele wydawało się zgłoszonych nieco na wyrost. Ostatecznie UE powiedziała kwaśne "nie", dołączając do tego jednak słodkie "ale". Polska nie będzie stałym obserwatorem przy Konferencji Międzyrządowej, ale będą z nią prowadzone konsultacje przed posiedzeniami Rady, podczas gdy ekonomicznie bardziej zintegrowani członkowie "Europejskiej Przestrzeni Gospodarczej" (Norwegia, Islandia i Liechtenstein) będą jedynie informowani. Europejscy członkowie NATO nie będący w UE (Polska, Czechy i Węgry) nie będą mieli prawa głosu w nowo powstałych komitetach politycznych i wojskowych, koordynujących europejską politykę bezpieczeństwa i obrony. Ale jeśli będą uczestniczyć w akcji zbrojnej UE, to będą mogli decydować o jej przebiegu na takich samych prawach jak członkowie UE. "Piętnastka" nie oświadczyła w Helsinkach, że przyjmie Polskę na początku roku 2003. Powiedziała jedynie, że od końca 2002 roku instytucje unijne będą gotowe do rozszerzenia. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie wykluczyła równoległej ratyfikacji reformy instytucji i traktatów akcesyjnych. Gdyby się okazało, że Polska rzeczywiście tak szybko i sprawnie negocjuje, iż w końcu roku 2001 nie będzie już miała o czym mówić z negocjatorami UE, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby Rada UE zmieniła zdanie i poleciła Komisji podpisanie pierwszego traktatu akcesyjnego. Ale to wymaga ze strony Polski znacznie większego wysiłku niż dotychczas.
Szczyt w Helsinkach nie tylko nie oddalił terminu roku 2003, ale rozłożył czerwony dywan dla Polski i innych równie zaawansowanych kandydatów. Jeżeli Polska podpisze traktat akcesyjny pod koniec 2002 i zostanie on ratyfikowany latem 2003 roku, to formalnie może zostać członkiem w styczniu 2004 roku. Obecna faza w historii UE jest wyjątkowo skomplikowana, nigdy Unia nie przyjmowała tylu nowych członków, którzy tak różnią się poziomem ekonomicznym. Kraje "piętnastki" przybyły na szczyt z różnymi koncepcjami, które można uznać za pomysły na głęboką lub płytką reformę UE. Wersja płytka ogranicza się do załatwienia problemów, które są konieczne przy rozszerzeniu UE.Niektóre kraje członkowskie proponowały dalej idącą reformę. W Helsinkach "piętnastka" powiedziała kandydatom z Europy środkowowschodniej: mamy do was zaufanie, macie jak najszybciej współdecydować o przyszłości UE.
ROZMOWA Ben Affleck, aktor, scenarzysta: Ciągle się boję, że dobra passa nie potrwa długo Pięć minut w sklepie z zabawkami Rz: Kariera pana i pańskiego przyjaciela Matta Damona stała się już niemal hollywoodzkim mitem. Dwaj nieznani aktorzy dostają pewnego dnia Oscara za scenariusz i stają się wielkimi gwiazdami. Można chyba dostać zawrotu głowy? BEN AFFLECK: Mnie się wydaje, że spełniły się moje chłopięce marzenia. Kiedy byłem dzieckiem, w sklepach z zabawkami często były organizowane promocyjne konkursy. W nagrodę zwycięzca mógł wziąć wszystko, co w ciągu pięciu minut udało mu się zebrać z półek. Moja rodzina nie była bogata, więc zasypiając fantazjowałem sobie, że wygrywam taki konkurs. Dzisiaj czuję się właśnie tak, jakby wpuszczono mnie do sklepu z zabawkami i dano te pięć minut. Tylko pięć? Tak, bo miłość publiczności jest krucha. Ciągle boję się, że dobra passa nie potrwa długo. Czasem mam taką czarną wizję, że kończę 50 lat, wszyscy o mnie zapomnieli, a ja nie mam z czego utrzymać żony i dzieci. Mając takie wyobrażenia o sławie i powodzeniu w tym zawodzie, chciał pan mimo wszystko zostać aktorem? Tak, bardzo. I to wbrew rodzicom, którzy uważali moją decyzję niemal za rodzinny kataklizm. Ale byłem uparty. Nie ukrywam, spodobało mi się łatwe życie. Miałem jako dziecko swojego agenta, tego samego co Matt Damon, z którym przyjaźniliśmy się "od zawsze". Grałem w reklamówce "Burger Kinga", występowałem w telewizyjnych show. Ludzie zaczynali mnie rozpoznawać na ulicy, mówili: "Patrz, to ten dzieciak z telewizji". A poza tym zarabiałem znacznie więcej niż matka i ojciec razem wzięci. I co pan z tymi pieniędzmi robił? Mama, która pracowała w szkole, miała nadzieję, że odkładam je na "porządne" studia. Ale pieniądze nigdy mnie się nie trzymały. Wszystko przepuszczałem. Zapraszałem kolegów i całe dnie bawiliśmy się, jedliśmy i piliśmy w różnych restauracjach. Wyciągi z banku chowałem pod materac. A co to była za awantura, kiedy pewnego dnia moja matka, zmieniając mi pościel, znalazła te rachunki! Miałem wtedy 16 lat. Po skończeniu szkoły pojechaliśmy z przyjaciółmi do Los Angeles. I było to samo. Raz na wozie, raz pod wozem, ale częściej to drugie. Kiedy trochę zarobiłem, wynajęliśmy fantastyczny dom w Malibu, tuż obok plaży, a już za chwilę nie wiedzieliśmy, za co go utrzymać. Te pierwsze lata były podobno dla was - pana i Matta Damona - bardzo trudne. Szwędaliśmy po Hollywoodzie, jak tysiące innych aktorów, którzy czekają na swoją szansę. Zacząłem wpadać w kompleksy. Agent powtarzał mi, że jestem za gruby i mam otłuszczoną, dziecięcą twarz. Bałem się, że zawsze będę grał ogony, że nikt nie da mi głównej roli. Ale w Hollywood może zdarzyć się wszystko, potrzebny jest łut szczęścia. Nam szczęście przyniósł Kevin Smith. Dał mi rolę w "Pogoni za Amy", a potem pokazał nasz scenariusz "Buntownik z wyboru" Harveyowi Weinsteinowi z "Miramaxu". Był taki moment, gdy zaczęto podejrzewać, że nie napisaliście go sami, że naprawdę krył się za waszymi nazwiskami William Goldman. Te plotki doprowadzały mnie do szewskiej pasji. Do dzisiaj mam wszystkie notatki i kolejne wersje tekstu w komputerze. Poza tym była tam cząstka moich własnych przeżyć. Mój ojciec był aktorem. Gdyby nie pił, zaszedłby daleko. Ale tak czasem bywa w tym zawodzie - stres jest nie do wytrzymania. Ojciec musiał robić różne rzeczy, żeby nas utrzymać. Pracował jako barman i jako woźny w Harvardzie. Pamiętam, jak niektórzy studenci patrzyli na niego z góry, choć był naprawdę fajnym facetem. Coś z tamtej atmosfery znalazło się w "Buntowniku z wyboru". Ojciec był dumny, kiedy dostał pan Oscara? Bardzo. Ale na uroczystość nie chciał przyjechać. "Obejrzę w telewizji - powiedział. Wolałbym, żeby tam był, ale musiałem uszanować jego wolę. Po Oscarze gra pan główne role. Jak pan je wybiera? Różnie. Za "W pogoni za Amy" dostałem 250 tys. dolarów, więc fantastycznie było zagrać w "Armageddonie", gdzie zapłacono mi kilka milionów. Dla takiego chłopaka jak ja to zawrotna suma. Ale potem pomyślałem sobie: "Dość, za żadne pieniądze nie warto grać w byle czym". Kocham duże filmy i małe filmy, ale pod warunkiem, że są na poziomie. Czy doświadczenie scenarzysty sprawia, że inaczej pracuje pan nad swoimi rolami, napisanymi przez kogoś innego? Ludzie na ogół myślą, że będę zmieniał bohaterów, kształtował ich od nowa. Jest odwrotnie. Pisanie nauczyło mnie szacunku dla cudzego tekstu. Aktor dostając do ręki scenariusz, zaczyna się zastanawiać, jak dopasować rolę do siebie, do swojego temperamentu, charakteru. Zrozumiałem, że taka postawa wynika z lenistwa i chęci chodzenia na łatwiznę. Najpierw trzeba spróbować zrozumieć, o co chodziło scenarzyście, pójść za jego słowem, za jego myśleniem. Pewnie, trzeba temu poświęcić trochę czasu. Ale warto. Jak pan znosi popularność, jaka towarzyszy panu od kilku lat? Tęskniłem za tą popularnością od dziecka, więc teraz nie mogę narzekać. Najgorsza jest utrata prywatności. To, że spotykasz się z dziewczyną, a jutro wasze zdjęcie jest w każdym brukowcu. Dlatego, kiedy zaczęliśmy się widywać z Gwyneth Paltrow, obiecaliśmy sobie, że nigdy nie będziemy opowiadali o naszym związku prasie. No i nie udało się. Bo i tak wszędzie były nasze wspólne fotografie, a każdy niemal wywiad zaczynał się od pytań o tę miłość. Ciężko też znoszę, gdy nagle dziennikarze zaczynają o mnie pisać jako o symbolu seksu. Kompletna bzdura. Ale poza tym - miło być znanym. Miło, gdy ludzie widzą i doceniają twoją pracę. Wreszcie też nie muszę myśleć o tym, że jak pójdę zagrać do kasyna, to jutro nie starczy mi na bułkę. A ten zawrót głowy, o który pytałam na początku? Na to nie ma czasu. W ogóle na nic nie ma czasu. Przychodzi taki moment, że zaczyna się myśleć tylko o swojej karierze. Wszystko kręci się wokół filmów, ich promocji. Człowiek ciągle jest w podróży, a każdy film przynosi diametralną zmianę. Przez kilka miesięcy spotykasz się z jakimiś ludźmi, członkami jednej ekipy, zaprzyjaźniasz się z nimi. Potem zaczynasz nowy film i otaczają cię nowi ludzie. Istny kołowrotek! Jak długo można tak wytrzymać? Kiedy trwa dobra passa, aktor musi się jej poddać, chwytać różne okazje, żyć w ciągłej gotowości. To jest wyzwanie. A jak długo tak można - jeszcze nie wiem. Choć zdaję sobie sprawę, że kiedyś trzeba powiedzieć stop. Wszyscy aktorzy to robią. Nawet tak zajęci jak Sean Penn czy Mel Gibson. Bo w końcu chcą pobyć z rodziną, z dziećmi. Pan wszedł do kina razem z Mattem Damonem. Graliście razem w "Buntowniku z wyboru", potem w "Dogmie". Ale wasze filmowe drogi coraz bardziej się rozchodzą. Czy udaje się wam pielęgnować swoją przyjaźń? Znamy się od dziewiątego roku życia. Matt mieszkał dwie ulice ode mnie, mieliśmy te same marzenia i tego samego agenta. Potem razem wyruszyliśmy do Los Angeles, razem tam mieszkaliśmy i razem walczyliśmy. Dzisiaj, nie zaprzeczam, bardzo trudno jest nam utrzymać dawną intensywność kontaktów. Rzadziej widuję się z Mattem, tak jak rzadziej widuję się z moją matką i bratem. Ale staram się. Wkładam wiele wysiłku, żeby te więzi, te przyjaźnie utrzymać. Mam zresztą nadzieję, że znów uda nam się coś razem z Mattem napisać. Marzenia małego Bena spełniły się. A o czym marzy Ben trzydziestoletni - gwiazda Hollywoodu? O tym, żeby się z tego pięknego snu nie obudzić. Rozmawiała Barbara Hollender
Kariera pana i Matta Damona stała się hollywoodzkim mitem. Dwaj nieznani aktorzy dostają Oscara. Kiedy byłem dzieckiem, w sklepach z zabawkami były organizowane konkursy. W nagrodę zwycięzca mógł wziąć wszystko, co w ciągu pięciu minut udało mu się zebrać z półek. Dzisiaj czuję się tak, jakby wpuszczono mnie do sklepu z zabawkami i dano te pięć minut. boję się, że dobra passa nie potrwa długo. chciał pan zostać aktorem?Tak. I to wbrew rodzicom. Ale byłem uparty. spodobało mi się łatwe życie. jako dziecko występowałem w telewizyjnych show. Ludzie zaczynali mnie rozpoznawać. zarabiałem więcej niż matka i ojciec razem wzięci. Wszystko przepuszczałem. pierwsze lata były trudne. Zacząłem wpadać w kompleksy. Ale w Hollywood może zdarzyć się wszystko. Nam szczęście przyniósł Kevin Smith. Dał mi rolę w "Pogoni za Amy", a potem pokazał nasz scenariusz "Buntownik z wyboru" Harveyowi Weinsteinowi. Za "W pogoni za Amy" dostałem 250 tys. dolarów, więc fantastycznie było zagrać w "Armageddonie", gdzie zapłacono mi kilka milionów. potem pomyślałem sobie: "Dość, za żadne pieniądze nie warto grać w byle czym". Pisanie nauczyło mnie szacunku dla cudzego tekstu. Tęskniłem za popularnością od dziecka, więc teraz nie mogę narzekać. Najgorsza jest utrata prywatności. Ale poza tym - miło być znanym. A ten zawrót głowy?Na to nie ma czasu. Przychodzi taki moment, że zaczyna się myśleć tylko o swojej karierze. Wszystko kręci się wokół filmów. z Mattem Damonem Znamy się od dziewiątego roku życia. Dzisiaj trudno jest nam utrzymać dawną intensywność kontaktów. Ale staram się.
Moje życie nie należy do mnie PAWEŁ LISICKI Jak słusznie zauważył Wojciech Sadurski w sprawie legalizacji eutanazji, nie zgadzamy się ze sobą w 95 procentach. Pięć procent racji, które przyznaje mi Sadurski, to wspólne przeświadczenie, że trzeba dbać o wykluczenie "patologicznych nadużyć każdej ustawy". Według niego prawdopodobieństwo nadużyć nie może jednak być argumentem przeciw eutanazji. Podobnie argumentem przeciw istnieniu policji nie są błędy funkcjonariuszy, a argumentem przeciw sądownictwu przekupni sędziowie. To brzmi rozsądnie. A raczej brzmiałoby rozsądnie, gdyby nie pewien drobiazg. W przypadku eutanazji pomyłka nigdy nie zostanie naprawiona. Niewinna osoba, która umarła, życia nie odzyska. Jednocześnie nie ma innego etycznego celu, który usprawiedliwiałby takie ryzyko. Mój oponent zgodzi się chyba, że lekarze wciąż nie mogą z całkowitą pewnością przewidzieć, czy dana choroba jest nieuleczalna. W jeszcze mniejszym stopniu potrafią bezbłędnie określić, jak długo konkretny pacjent będzie żył. To jedno źródło nadużyć. Ale nie jedyne. Nie jest przypadkiem, że zwolenników legalizacji eutanazji jest znacznie więcej wśród ludzi młodych niż starych. Łatwo zatem wyobrazić sobie, że cierpiący pacjent m o ż e stać się ofiarą presji. Skoro inni w jego sytuacji poddali się eutanazji, to dlaczego nie on? A więc: z większą gorliwością walczymy o życie pacjenta, jeśli sądzimy, że nie wolno mu życia odebrać, niż gdy rezygnacja z tej walki jest czymś dopuszczalnym. To wszystko twierdzenia, które, wierzę, są dla Sadurskiego do przyjęcia i które powinny go skłonić do wystąpienia przeciw dopuszczalności eutanazji. Pisze jednak, że "minimalne ryzyko nadużyć nie może stanowić argumentu przeciwko normom, które dążą do osiągnięcia ważnego celu", Odpowiem: są wartości, a taką jest życie niewinnej osoby, które muszą być chronione bezwarunkowo, bez dopuszczania ryzyka. Poza tym chciałbym wiedzieć, jak minimalne jest to ryzyko. Innymi słowy, jaką liczbę błędów lekarskich, jaką liczbę nieprawdziwych i wątpliwych orzeczeń gotów jest zaakceptować Sadurski. Czy na przykład jeden wypadek na sto? A może jeden na dwadzieścia? Podstawowy zarzut Sadurskiego brzmi: "Jeśli mam do jakiegoś dobra "prawo" (a nie "obowiązek"), to obejmuje ono też uprawnienie do rezygnacji z tego dobra - zwłaszcza gdy staje się ono ciężarem nie do zniesienia". Z tego wynika twierdzenie, że każdy może swobodnie podejmować decyzję dotyczącą swego życia, łącznie z rezygnacją z niego. Nie ma zgody. Prawo niewinnej osoby do życia nie oznacza swobody dysponowania życiem, lecz obowiązek innych ludzi, by tego prawa nie naruszali. Sadurski pyta, w stosunku do czego życie niewinnej osoby jest nieproporcjonalne. Otóż, po pierwsze, w stosunku do każdej innej wartości materialnej. Ową dysproporcję można wyrazić patetycznie, jak uczynił to Pascal, pisząc o większej godności człowieka niż całego materialnego wszechświata. Albo bardziej prozaicznie. Wyobraźmy sobie, że w czasie jakiejś wojny w pewnym budynku zgromadzono wszystkie największe dzieła ludzkiego ducha: obrazy, rzeźby, pierwodruki arcydzieł, projekty wynalazków, które mogą polepszyć i uczynić wygodnym życie ludzkości. Budynek zaminowano w ten sposób, że każdy, kto się do niego zbliży, spowoduje jego zniszczenie bez uszczerbku dla siebie. I wyobraźmy sobie, że podąża ku niemu przypadkowy przechodzień, którego możemy powstrzymać, tylko zabijając go. Czy i teraz nieproporcjonalność życia jest niezrozumiała? Po drugie, życie człowieka ma wartość nieproporcjonalnie większą niż życie zwierząt. Sadurski stwierdza, że "potoczne i historyczne doświadczenia zadają kłam" twierdzeniu o nieporównywalnej wartości życia. Przedziwny argument. Z faktu, że ludzie nie przestrzegali jakiegoś prawa, nie wynika jeszcze, iż ono nie obowiązuje. Z faktu, że przez wieki łamano prawo człowieka do decydowaniu o sobie w systemach niewolnictwa, nie wynika, iż człowiek tego prawa nie ma. A może się mylę? To prawda, że bohaterowie i męczennicy porównywali wartość swojego życia z innymi dobrami. To prawda, że przedkładali wierność tym innym wartościom nad przetrwanie. Ale co to ma do rzeczy? Czy jest to argument na rzecz swobody dysponowania swoim życiem czy raczej na rzecz istnienia niezależnej hierarchii wartości? Są bohaterami, bo woleli dochować wierności pewnemu ideałowi, a nie dlatego, że odebrali sobie życie. Tych, którzy w historii swobodnie odebrali sobie życie, nie znajdziemy jednak w gronie bohaterów, ale, zwyczaj być może barbarzyński, poza granicami poświęconej ziemi. Swobodne odebranie sobie życia i złożenie z niego ofiary są czymś zupełnie różnym. W pierwszym przypadku celem jest śmierć, w drugim celem jest określone dobro - wolność, ojczyzna, honor, śmierć zaś (zadana przez innych) skutkiem wierności. I nieco mniej heroicznie. Pozwalamy na palenie papierosów ze względu, mimo wszystko, na jego ograniczoną szkodliwość. Nie zezwalamy już jednak na swobodny handel narkotykami. Zgadzam się, że człowiek może swoje życie uczynić lepszym lub gorszym, mądrzejszym lub głupszym. Ale nie ma moralnego prawa pozbawić się życia. Z różnych powodów odstępujemy od karania samobójców: przede wszystkim dlatego, że sądzimy, iż rozpacz i słabość nie pozwala im rozpoznać zła swego czynu. Nie możemy wszakże odstąpić od moralnego potępienia samobójstwa. Uznalibyśmy wówczas, że to człowiek rozstrzyga i decyduje o wartości życia. Jeśli mam prawo decydować o zniszczeniu swego życia, to dlaczego nie mogę też decydować o zniszczeniu cudzego? Jaka wyższa zasada ogranicza moją wolę? Chciałbym wiedzieć, na mocy jakiej normy mam respektować niezbywalne i nienaruszalne prawo do decydowania o swoim życiu u innych, jeśli nie uważam, że życie jest dobrem samym w sobie, dobrem wiążącym również moją wolność? Na czym opiera się pewność Sadurskiego, że jednostka ma niezbywalne prawo do dysponowania swoim życiem, a nie życiem innych? Czy zostało ono objawione? Czy po prostu tak się umówiliśmy? Jeśli godność osoby i wartość życia (również mojego) nie są przyjmowane jako wartości obiektywne, to, śmiem twierdzić, nic oprócz strachu nie powstrzyma ludzi przed traktowaniem innych jak instrumenty. A oto punkt, w którym najwyraźniej widać, do czego musi doprowadzić rozumowanie Sadurskiego. Utożsamia on "prawo do decyzji o własnej śmierci" z "prawem do uzyskania pomocy lekarskiej w jej przeprowadzeniu". A co, jeśli lekarz w swoim sumieniu, zgodnie ze swoim kodeksem moralnym, uważa eutanazję za zabójstwo? Dla mnie słowa o "pomocy przy samobójstwie" są eufemizmem. Wolałbym raczej "zabójstwo na życzenie". Z rozumowania Sadurskiego trzeba wyciągnąć wniosek, że obowiązkiem państwa jest albo zapewnienie wśród lekarzy odpowiedniej liczby zwolenników stosowania zabójstwa na życzenie albo zmuszenie niektórych, by zmienili zdanie. Inaczej "prawo do decyzji o własnej śmierci" (zakładamy, że pacjent sam nie jest w stanie się zabić) okaże się puste. By z niego skorzystać, muszą istnieć lekarze, dla których zabójstwo na życzenie nie jest złem. A zatem, jeśli zgodzić się z Sadurskim, skutkiem przyznania pacjentowi "prawa do decyzji o własnej śmierci" będzie kontrola sumień lekarzy. Nie zamierzam nikomu narzucać "wzorca umęczonego heroizmu". Wszakże sądzę, że źle służy sprawie wolności ten, kto kwestionuje nienaruszalność wartości życia.
Jak zauważył Wojciech Sadurski w sprawie legalizacji eutanazji, nie zgadzamy się ze sobą w 95 procentach. Pięć procent racji to wspólne przeświadczenie, że trzeba dbać o wykluczenie "patologicznych nadużyć każdej ustawy".Według niego prawdopodobieństwo nadużyć nie może jednak być argumentem przeciw eutanazji. To brzmiałoby rozsądnie, gdyby nie pewien drobiazg. W przypadku eutanazji pomyłka nigdy nie zostanie naprawiona. dla Sadurskiego "minimalne ryzyko nadużyć nie może stanowić argumentu przeciwko normom, które dążą do osiągnięcia ważnego celu", Odpowiem: są wartości, a taką jest życie niewinnej osoby, które muszą być chronione bezwarunkowo. Podstawowy zarzut Sadurskiego brzmi: Jeśli mam do jakiegoś dobra "prawo", to obejmuje ono też uprawnienie do rezygnacji z tego dobra. Nie ma zgody. Prawo niewinnej osoby do życia nie oznacza swobody dysponowania życiem, lecz obowiązek innych ludzi, by tego prawa nie naruszali.Sadurski pyta, w stosunku do czego życie niewinnej osoby jest nieproporcjonalne. Otóż, po pierwsze, w stosunku do każdej innej wartości materialnej. Zgadzam się, że człowiek może swoje życie uczynić lepszym lub gorszym. Ale nie ma moralnego prawa pozbawić się życia. A oto punkt, w którym widać, do czego musi doprowadzić rozumowanie Sadurskiego. Utożsamia on "prawo do decyzji o własnej śmierci" z "prawem do uzyskania pomocy lekarskiej w jej przeprowadzeniu". A co, jeśli lekarz w swoim sumieniu uważa eutanazję za zabójstwo? jeśli zgodzić się z Sadurskim, skutkiem przyznania pacjentowi "prawa do decyzji o własnej śmierci" będzie kontrola sumień lekarzy.
ZDROWIE Konkurs ofert na świadczenia zdrowotne na 2000 rok Pieniędzy mniej, trzeba oszczędzać W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Większość kas zakłada, że będzie mogła przeznaczyć na nie tyle samo lub nawet mniej pieniędzy co w tym roku. Z optymizmem powita Nowy Rok szef Śląskiej Kasy Chorych Andrzej Sośnierz. Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami na terenie województwa. Nie zawarto umowy ze szpitalem w Świnoujściu i Koszalinie. Pierwszy wycenił swoje usługi na 8 mln zł, podczas gdy kasa zaoferowała tylko cztery. Druga placówka swoje potrzeby oceniła na 43 mln zł. Kasa zaproponowała 31 mln zł. Wobec znacznych rozbieżności kasa ogłosiła nowy konkurs ofert. Termin ich składania mija 31 grudnia 1999 roku. Zakończono natomiast kontraktowanie ambulatoryjnych usług specjalistycznych. Ze zgłoszonych do konkursu 205 jednostek z województwa i 24 spoza wybrano odpowiednio 164 oraz pięć ofert. Kasa nie podpisała jeszcze kontraktów z lekarzami podstawowej opieki zdrowotnej. Rozstrzygnięcie tego konkursu zaplanowano na 15 stycznia. Do tego czasu lekarze mogą przyjmować pacjentów ze zgłoszonej przez siebie listy, którą kasa traktuje jako promesę umowy. Od nowego roku pogotowie ratunkowe w województwie ograniczy się tylko do funkcji transportowej i udzielania pierwszej pomocy w sytuacjach zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Porad lekarskich w nie wymagających nagłej reakcji przypadkach mają udzielać dyżurujący przez całą dobę lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. Ta zmiana nie została w Szczecinie wcześniej publicznie nagłośniona i wywołała pod koniec roku istną burzę. Punktem zapalnym było niepodpisanie przez kasę chorych kontraktu z pogotowiem na świadczenie usług ambulatoryjnych, co oznacza likwidację wielu ambulatoriów, w tym wyremontowanego ambulatorium chirurgicznego w Szczecinie. Przez rok przewinęło się przez nie około 18,5 tys. pacjentów. Dopiero w tym tygodniu po kolejnych negocjacjach kasa zdecydowała o podpisaniu miesięcznej umowy z pogotowiem, obejmującą pracę ambulatorium chirurgicznego. Biedniej na Warmii i Mazurach... W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych jako jedna z nielicznych w Polsce pracowała bez strat. W 2000 roku budżet kasy wyniesie około 721 mln zł. Jest to o prawie 20 mln zł mniej niż w tym roku (740 mln zł). Oznacza to, że pieniędzy na lecznictwo będzie o 2,6 proc. mniej, a uwzględniając przyszłoroczną inflację i nowe zadania, o ponad 10 proc. mniej. Dlatego podpisane kontrakty przyszłoroczne są średnio o kilkanaście procent niższe od tych z 1999 roku. Zdaniem dyrektorów szpitali pieniędzy nie wystarczy na całoroczne funkcjonowanie jednostek. Według kasy jedenaście z czterdziestu szpitali będzie musiało "zmienić swoje zadania". Chodzi przede wszystkim o zmniejszenie zatrudnienia i liczby łóżek tzw. ostrych. Na pierwszy ogień pójdą szpitale powiatowe w Dobrym Mieście, Lidzbarku Warmińskim, Nidzicy, Pasłęku i Węgorzewie, w których kasa chce zatrzymać kilka łóżek ostrych i utworzyć placówki opieki długoterminowej. Kontrakty z nimi kasa podpisała na pół roku. W tym czasie kasa i starostwa mają wspólnie wypracować drogę dostosowania powiatowych szpitali do potrzeb rynku. Starosta olsztyński Adam Sierzputowski uważa, że od reformy powiatowego lecznictwa żadne starostwo nie ucieknie. Na rynku powinny pozostać placówki najlepsze, nowocześnie wyposażone, z dobrą kadrą. Warunkiem zmian jest jednak współpraca kasy chorych z samorządami. ...oraz na Mazowszu Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać na świadczenia zdrowotne w 2000 roku tyle samo pieniędzy co w roku 1999. - Gdy uwzględnimy inflację, okazuje się, że pieniędzy mamy mniej - uważa Ewa Działowska z Biura Prasowego MKCh. Kasa zakończyła już konkurs ofert - najdłużej (bo do ostatniego czwartku) trwał konkurs na lecznictwo stacjonarne. Mazowiecka Kasa Chorych będzie co kwartał ogłaszać nowy konkurs ofert na podstawową opiekę zdrowotną, by usługi w tym zakresie mogły świadczyć nowe placówki - niepubliczne zakłady opieki zdrowotnej, prywatne praktyki lekarskie - które spełnią formalne warunki. Z oszczędności kasa w ogóle nie zakontraktowała ambulatoryjnych świadczeń specjalistycznych poza terenem województwa. - Jeżeli taka porada będzie konieczna w nagłym przypadku, kasa ureguluje rachunek - zapewnia Ewa Działowska. Sprawy będą musiały być rozpatrywane indywidualnie. Nowe reguły kasa wprowadza w stomatologii. W 1999 roku placówkom, które podpisały kontrakt na świadczenie usług, przypisano określoną liczbę punktów. Za każdy zabieg odpisywało się punkty - na przykład za założenie opatrunku 80. Po wyczerpaniu limitu placówka nie mogła już leczyć zębów bezpłatnie, a pacjenci, których nie stać było na płacenie za usługi, musieli szukać gabinetu, który punkty jeszcze miał. W 1999 roku MKCh podpisała 585 kontraktów - w 2000 roku świadczenia stomatologiczne w ramach kontraktów będzie udzielać 456 placówek na terenie całego województwa. Każda dostanie minimum 70 tysięcy punktów. Według MKCh, choć będzie mniej placówek, pacjenci będą zadowoleni - będą mogli kontynuować leczenie w placówce, którą wybiorą. Tymczasem przewodniczący Komisji Zdrowia Rady Powiatu Warszawskiego Witold Paweł Kalbarczyk zaprotestował przeciw ograniczeniu liczby świadczeń zakontraktowanych przez kasę. W liście do władz MKCh napisał, że w stosunku do roku 1999 w 2000 roku liczba świadczeń specjalistycznych kupionych przez MKCh zmniejszy się o około 30 - 40 proc., co utrudni do nich dostęp. Rzeczniczka kasy Wanda Pawłowicz zapewniła, że przy wyborze ofert kasa kierowała się m.in. ich ceną. MKCh zrezygnowała z oferty na specjalistyczne świadczenia ginekologiczne warszawskiego Szpitala Położniczo-Ginekologicznego im. św. Zofii. - Dyrektor zaproponował stawkę za poradę ginekologiczną w wysokości stu złotych i nie chciał jej obniżyć - wyjaśniła. Dostatniej na Śląsku Ponad 2 mld 165 mln zł, czyli o blisko 50 mln zł więcej niż w roku 1999, może wydać na świadczenia w 2000 roku Śląska Kasa Chorych. Nadwyżka ta pochodzić ma z wyższej ściągalności składek. W listopadzie do ŚKCh wpłynęło 101,8 proc. składek - płacili je również dłużnicy. - Wzrośnie liczba wielu udzielanych świadczeń - porad specjalistycznych, dializoterapii, nie powinno być trudności z dostępem do endoprotez biodrowych i kolanowych - poinformował szef kasy Andrzej Sośnierz. Bardziej dostępne będą też usługi stomatologiczne. Kasa prawdopodobnie zamknie rok z niewielką nadwyżką finansową - środki te zostaną przesunięte na obecny rok. ŚKCh nie wie, ile dokładnie osób do niej należy - ZUS nie przekazał tych informacji - prawdopodobnie jest to jednak około 4,6 mln ubezpieczonych. Według Sośnierza śląska służba zdrowia mogłaby leczyć w swych placówkach mieszkańców jeszcze jednego średniej wielkości województwa. Dlatego też w województwach ościennych ŚKCh prowadziła ostatnio intensywną kampanię reklamową pod hasłem "Śląska? Tak... to moja szansa". Sośnierz liczy, że do kierowanej przez niego kasy zapisze się minimum kilkanaście tysięcy osób. Poza województwem śląskim kasa otworzyła cztery filie: w Olkuszu, Chrzanowie (Małopolskie), Pajęcznie (Łódzkie) i Włoszczowie (Świętokrzyskie). SOL, KORESPONDENCI "RZ"
W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami na terenie województwa. Od nowego roku pogotowie ratunkowe w województwie ograniczy się do funkcji transportowej i udzielania pierwszej pomocy. W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych pracowała bez strat. W 2000 roku pieniędzy na lecznictwo będzie o 2,6 proc. mniej. Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać na świadczenia zdrowotne w 2000 roku tyle co w roku 1999. o 50 mln zł więcej niż w roku 1999, może wydać na świadczenia w 2000 roku Śląska Kasa Chorych.
WOJNA KIBICÓW Policja zidentyfikowała siedmiu walczących Czy kibice obalą struktury państwa Po drobiazgowym przeanalizowaniu taśm z nagraną przez dwie policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Prokuratura postawi im konkretne zarzuty. Taśmy przesłano do komend rejonowych w kraju. Trwa ustalanie dalszych nazwisk. Policja, nie angażując się w walki w Spodku, wybrała mniejsze zło, tłumaczył katowicki komendant Jan Michna. Wypierając z trybun kibiców, można było doprowadzić do tragedii. Podczas regularnej bitwy, do jakiej doszło, przypomnijmy, w katowickim Spodku 17 stycznia podczas IV Halowego Turnieju PIłkarskiego, poturbowanych zostało około stu osób. Część opatrywano na miejscu, na płycie boiska, a ponad pięćdziesięciu kibiców odwieziono na pogotowie i do dyżurującego szpitala. W szpitalach pozostawiono sześciu kibiców z obrażeniami głowy i klatki piersiowej. Policja usiłuje obecnie ustalić prowodyrów bitwy i najbardziej aktywnych w walkach. Po żmudnym analizowaniu kolejnych klatek z taśm nagranych prze policję do tej pory udało się zidentyfikować siedmiu walczących osobników. Na piątkowej konferencji prasowej pokazano dziennikarzom fragmenty filmów. Nie pokazują one wprawdzie całości walk, lecz widać, że filmujący prowadzili kamery za bardziej aktywnymi kibicami. Filmowano na przykład kibica w czarnej kurtce, wyjątkowo zawzięcie atakującego kawałkiem drewna. Innego, który rzuca wyrwanym właśnie oparciem krzesła. W kadrach często powtarzają się młodzi ludzie wymierzający ciosy klamrami pasków od spodni. Często próbowali zasłonić część twarzy szalikami, lecz opadały im w ferworze walki, dlatego ich rozpoznanie nie sprawia trudności. Wśród walczących widać też kibiców wyraźnie przerażonych tym, co dzieje się wokół. Na pytanie "Rz", czy trudno będzie ustalić, kto broni się, a kto atakuje, prokurator wojewódzki Piotr Gojny powiedział, że w tego typu zbiorowych i anonimowych ze swej natury zdarzeniach zadaniem prokuratury jest właśnie ustalenie konkretnej winy i konkretnej osoby. "Wszystko to trzeba przełożyć na materiał procesowy, a ostatecznie oceni go sąd". Prokuratura powołała biegłego z laboratorium kryminalistyki, który wykonuje kopie taśm, robi powiększenia uczestników walk dla łatwiejszego ich identyfikowania. Prokurator przewiduje, że sprawcom, którzy zostaną zidentyfikowani, postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5, który mówi o przestępstwie spowodowanym w sposób umyślny, sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. "To, co stało się w Spodku, wyczerpuje znamiona takiego czynu", powiedział prokurator. Czyn taki zagrożony jest stosunkowo wysoką karą - od dwóch do dziesięciu lat. Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego o udziale w bójce lub pobiciu doprowadzającym do bezpośredniego zagrożenia życia (kara do trzech lat, a jeśli następstwem są ciężkie obrażenia - do ośmiu lat). Ponieważ kibice wyrywali krzesła, barierki i tłukli szyby, zastosowany także będzie art. 220 k.k. traktujący o przestępstwach przeciwko mieniu. Na pytania dziennikarzy, dlaczego policja nie wkroczyła bardziej zdecydowanie do walki, komendant Jan Michna odparł, że wybrała mniejsza zło. Gdyby policjanci starali się wyprzeć kibiców z walczących sektorów, istniała realna groźba, że doszłoby do tragedii, dowodził. Walki toczyły się m.in. w najwyższych sektorach, kibice spadaliby z wysokości 30 metrów, jaka dzieliła ich od płyty. W czasie walk wielu z nich usiłowało schodzić tą drogą. Policja zabezpieczała Spodek na zewnątrz, bo takie było jej zadanie. Do Spodka miała wejść na wyraźną prośbę organizatora, co też się stało. Dziennikarze nie uzyskali natomiast zdecydowanej odpowiedzi na pytanie, czy za sprowadzenie powszechnego niebezpieczeństwa odpowiadać także będą organizatorzy imprezy i firma ochroniarska. Prokurator nie wykluczył jednak takiej możliwości. Wydarzenia te dowodzą, że kibice wydali wojnę państwu, dlatego państwo powinno na to odpowiedzieć stanowczo i zdecydowanie, twierdził Marek Kempski, wojewoda katowicki. Wydarzenia w Spodku traktuje bardzo poważnie, a do rozwiązania problemu zamierza podejść "modelowo". Chodzi o szersze potraktowanie problemu, nie tylko jako zwykłego aktu przemocy, ale poważnego zjawiska socjologicznego. Winę za ten stan ponoszą, zdaniem Kempskiego, także rodzice dzieci pozostawianych bez opieki. Sposobów unikania wojen między kibicami i przemocy na stadionach uczyć się będziemy w Anglii, gdzie w najbliższym czasie wybiera się wojewoda wraz ze specjalistami. W tej dziedzinie "państwo jest w defensywie - powiedział Marek Kempski - powinniśmy wydać zdecydowaną wojnę przestępczości. Może się zdarzyć, że nie grupy społeczne, a kibice obalą struktury państwa". Problem jest tym bardziej istotny, że w tym roku w katowickim Spodku odbywać się będzie światowa liga siatkówki, chodzi więc o to, aby w świat nie poszedł obraz taki, jak po turnieju piłkarskim. Barbara Cieszewska Dialog z kibicami Jak walczyć z przestępczością Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo, nie tylko policja - powiedział Janusz Tomaszewski, minister spraw wewnętrznych i administracji, na II Ogólnokrajowej Konferencji Bezpieczeństwa Publicznego, jaka odbyła się w piątek w podwarszawskim Wołominie. Komendant główny policji zapowiedział na niej utworzenie specjalnego zespołu do dialogu z kibicami. Zapytany, jak się czuje w miejscu kojarzonym przede wszystkim z przestępczością zorganizowaną, wicepremier Tomaszewski powiedział, że czasy rządów gangów na tym terenie należą już do przeszłości. Potwierdził to podinspektor Kazimierz Winiecki, szef miejscowej policji. Jak dowiedzieliśmy się od niego, w rejonie Wołomina notuje się największy spadek przestępczości i największy wzrost wykrywalności w województwie stołecznym. Zdaniem Winieckiego efekty te są skutkiem przede wszystkim współpracy z lokalną społecznością. - To dzięki informacjom od ludzi możemy być tam, gdzie naprawdę jesteśmy potrzebni - mówi wołomiński komendant. Jak uważa profesor Lech Falandysz, lepszy kontakt ze społeczeństwem mogą zapewnić policji dzielnicowi. - Muszą to być ludzie miejscowi, doskonale znający teren i jego mieszkańców - uważa Falandysz. Jego zdaniem powinno się ich odciążyć od czasochłonnej pracy papierkowej. Wołomińscy dzielnicowi mają ściśle sprecyzowany rozkład dnia: sześć godzin w terenie - między ludźmi, dwie godziny za biurkiem. Minister Tomaszewski zaznaczył, że tylko współpraca z obywatelami może zagwarantować bezpieczeństwo. Namawiał, by ludzie, którzy widzą, że ktoś łamie prawo, powiadamiali o tym policję. Wicepremier zapowiedział zmiany kadrowe w policji. Jak dowiedzieliśmy się od nadinspektora Marka Papały, komendanta głównego, rozpocznie je nowy system naboru i szkolenia. Poseł Jan Maria Rokita (AWS), ustosunkowując się do planowanych zmian administracyjnych, powiedział, iż policja powinna być w znacznej mierze podporządkowana wojewodom. Sytuacja, w której policja sama wyznacza sobie zadania, realizuje je i sama się z nich rozlicza, jest zła - mówił. Zdaniem Rokity powinien zostać utworzony nowy pion, który zająłby się sprawami lokalnymi. Zapytany o ostatnie burdy w Słupsku i Katowicach, komendant główny policji zapowiedział utworzenie zespołu do dialogu z kibicami. W połowie lutego ma się odbyć pierwsze spotkanie funkcjonariuszy z liderami szalikowców. Chcemy w ten sposób wprowadzić w życie starą zasadę: poznam cię, to polubię - powiedział Papała. wik
Dzięki taśmom z bitwą kibiców w katowickim Spodku, policji udało się zidentyfikować siedem osób. W czasie bitwy podczas IV Halowego Piłkarskiego poturbowanych zostało ponad sto osób. Policja usiłuje ustalić prowodyrów i najbardziej aktywnych uczestników. Zadaniem prokuratury jest ustalenie konkretnej winy i konkretnej osoby. Powołano biegłego, zajmujące się analizą filmów. Zidentyfikowanym sprawcom postawione zostaną zarzuty umyślnego przestępstwa, sprowadzającego powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia, udziału w bójce lub pobiciu oraz przestępstwa przeciwko mieniu. Komendant Jan Michna twierdzi, że policja nie wkraczając do akcji, wybrała mniejsze zło. Do Spodka policjanci weszli na życzenie organizatora. Wojewoda katowicki twierdził, że państwo musi reagować stanowczo i zdecydowanie na wojnę wydaną przez kibiców. Problem ten należy traktować jak zjawisko socjologiczne a nie zwykłą bójką. W tym roku w Spodku odbędzie się światowa liga siatkówki, ważne by w świat nie poszedł obraz taki jak po turnieju piłkarskim. Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo, nie tylko policja - powiedział minister spraw wewnętrznych i administracji. Komendat policji zapowiedział utworzenie specjalnego zespołu do dialogu z kibicami. Profesor Lech Falandysz uważa, że lepszy kontakt ze społeczeństwem mogą zapewnić dzielnicowi, odciążeni od pracy papierkowej. Minister namawia, by powiadamiać policję, gdy widzi się łamanie prawa. Wicepremier zapowiadał zmiany kadrowe w policji. Poseł Rokita (AWS) powiedział, że policja powinna być w znacznej mierze podporządkowana wojewodom.
Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem w 10. rundzie Stracone złudzenia Komentarz: Gołota znów zadziwił Fot. (C) AP JANUSZ PINDERA Zbije go jak psa" - mówił przed pojedynkiem w Atlantic City manager Andrzeja Gołoty, Ziggy Rozalski. Don Turner, trener Michaela Granta, był pewny zwycięstwa swojego boksera. "To mistrz XXI wieku - mówił dziennikarzom. - Najpierw pokona Gołotę, a później rozprawi się z Lennoxem Lewisem". 27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown (202 cm, 114 kg) nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse. Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. Jego akcja, po której Grant padł na deski, była szkoleniowa. Polak zaczął podwójnym lewym prostym, po którym wystrzelił prawym, i wydawało się, że jest po walce. Grant to jednak kawał chłopa. Były gracz futbolu amerykańskiego wstał dość szybko i robił wszystko, by przetrwać do gongu kończącego pierwsze starcie. Nie uchronił się jednak od kilku mocnych ciosów Polaka i równo z gongiem znów leżał na deskach. "Byłem w poważnych opałach, ale kontrolowałem sytuację - mówił Grant po zakończeniu pojedynku. - Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku" - tłumaczył dziennikarzom. Don Turner, trener Granta, przyznał, że w trakcie walki miał dla niego jedną radę. "Powiedziałem mu, tylko bez paniki. Wiesz, co musisz teraz zrobić. Znokautuj go...!". Druga runda, podobnie jak pierwsza, przebiegała pod dyktando Polaka. Jego przewaga nie była jednak tak przygniatająca jak w pierwszym starciu, ale sędziowie tym razem też nie mieli wątpliwości, kto jest lepszy. W trzeciej rundzie poniżej pasa uderzył Michael Grant, ale Randy Naumann przymknął na to oko. Dla Gołoty nie był już tak łaskawy. Gdy tylko ten uderzył nieprawidłowo, z miejsca został ukarany ostrzeżeniem i odebraniem punktu. Kilka minut później ringowy wyrównał dług wobec Gołoty i odebrał punkt Grantowi. Ta sytuacja i dobra postawa Polaka w tym starciu dała mu wygraną w czwartej rundzie 10:8. O Grancie jednak nie darmo się mówi, że to robot, który rozkręca się z rundy na rundę i wyniszcza rywali siłą swoich ciosów. W piątym starciu to on był górą. Trafiał częściej i mocniej, choć wydawało się, że jego ciosy nie robią większego wrażenia na byłym mistrzu Polski. Szósta runda tego pojedynku na pewno nie przejdzie do historii. To były bezsprzecznie najmniej ciekawe trzy minuty pojedynku. Kolejna runda, również remisowa, też nie wniosła nic nowego do sprawy. Gołota i Grant sprawiali już wrażenie wyraźnie zmęczonych. Walka od pierwszego gongu prowadzona była w dużym tempie, a ciosy z obu stron przypominały uderzenia młota pneumatycznego. Ósme starcie, choć znacznie ciekawsze niż poprzednie, również nie zmieniło niczego w obrazie pojedynku. W dziewiątej rundzie Gołota znów przyśpieszył i sędziowie, chyba bez większych oporów, mogli zapisać ją na konto polskiego pięściarza. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. Przewaga była wyraźna: siedem, pięć i trzy punkty. W tym momencie przypomniała się druga walka z Riddickiem Bowe'em. Wtedy też były pięściarz warszawskiej Legii przegrał pojedynek na własne życzenie. Po jednym z potężnych ciosów Bowe'a nie wytrzymał nerwowo i uderzył poniżej pasa, za co został zdyskwalifikowany. Tym razem Polak walczył czysto, zachowywał się w ringu jak dżentelmen. Nie zamierzał też bronić zdobytej wcześniej przewagi. To on wciąż był tym, który dyktował tempo i rozwój wydarzeń w ringu. Niepokojące było tylko to, że jego lewy prosty nie dochodził celu już tak często i precyzyjnie jak wcześniej. W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. Gołota nawet nie drgnął, choć cios był potężny. Chwilę później dłuższy i jeszcze mocniejszy prawy prosty Granta wyraźnie wstrząsnął Gołotą. To był początek końca. Grant, który zaczyna każdy pojedynek od słów: "Niech cię Bóg błogosławi", rozpoczął wyniszczający atak. Tym razem chyba wszystkim stanęły przed oczami obrazy z walki Gołota - Lewis. Tak samo jak wtedy Polak nie potrafił się przed tym atakiem obronić. Grant bił mocno, ale niezbyt celnie. Jednak po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Po raz pierwszy i ostatni w tej walce. Wstał wprawdzie dość szybko, jeszcze szybciej przyjął postawę bokserską, ale Randy Naumann przerwał pojedynek. Publiczność zgromadzona w hotelu Taj Mahal przyjęła tę decyzję gwizdami. Gołota nie wyglądał na zaskoczonego. Bardziej zdziwiony był Grant, do którego powoli docierało, że wygrał przegraną walkę. Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Czy zarobi następne, zależy tylko od niego. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak. To jednak wcale nie musi być przeszkodą do podpisania jeszcze jednego intratnego kontraktu. Grant: Kontrolowałem sytuację. Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku. Nie ponowił. Dramat w ringu. Bokser walczy o życie Walka poprzedzająca pojedynek Gołota - Grant zakończyła się w dramatyczny sposób. W pojedynku o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych w kategorii junior średniej Paul Vaden znokautował w 10. rundzie prowadzącego na punkty Stephana Johnsona. Mimo zabiegów lekarzy Johnson nie odzyskał przytomności i został odwieziony do szpitala w Atlantic City. Jego stan jest krytyczny. Komentarz Gołota znów zadziwił Andrzej Gołota znów wszystkich zaskoczył. W pojedynku z faworyzowanym Michaelem Grantem walczył dobrze; udowodnił, że potrafi to robić. Kiedyś, w dwóch walkach ze słynnym Riddickiem Bowe'm pokazał ogromne umiejętności i brak panowania nad swoimi emocjami. Dwukrotnie przegrał przez dyskwalifikację, ale mimo to dostał szansę i walczył z Lennoxem Lewisem o mistrzostwo świata. Gołota jest nieobliczalny. To dziwny bokser i jeszcze dziwniejszy człowiek. "Każdy ma jakąś ciemną stronę" - mówił dziennikarzom podczas ostatniej konferencji prasowej w Atlantic City. Trudno określić, co miał na myśli. Nikt tak naprawdę nie wiedział, dlaczego w dwóch walkach bił Bowe'a poniżej pasa i przegrywał walki, które zapewne wygrałby wysoko na punkty. Trudno też powiedzieć, dlaczego po kilku mocnych ciosach Granta, nie podjął walki w dziesiątej rundzie. Wydawało się, że był w stanie dotrwać do gongu kończącego to starcie. Stało się jednak inaczej. Raz jeszcze prysły sny o potędze, raz jeszcze okazało się, że Gołota nie umie wygrywać najważniejszych pojedynków, nawet wtedy, gdy prowadzi wysoko na punkty. Gdyby pokonał Granta, prawdopodobnie w połowie przyszłego roku biłby się z Witalijem Kliczką, mistrzem świata organizacji WBO. A z kim spotka się teraz, po porażce? Nie można wykluczyć, że powie koniec i zawiesi rękawice na kołku. Gołota od dawna powtarza, że nie lubi boksu i walczy tylko dla pieniędzy. Jeśli tak jest w istocie, to chyba jeszcze się skusi. Wciąż stać go na wielkie rzeczy. Janusz Pindera
27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak, że Polak ma duże szanse. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. W połowie rundy Grant rozpoczął atak. Gołota przegrał. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak.
PODZIAŁ ADMINISTRACYJNY KRAJU Nieszczęsnym pomysłem było utworzenie powiatów grodzkich Potrzebne korekty na mapie RYS. PAWEŁ GAŁKA EDMUND SZOT Spośród czterech wprowadzonych przez obecną koalicję reform tylko jedna nie wzbudza większych kontrowersji - reforma podziału terytorialnego państwa. Utworzenie w miejsce 49 tylko 16 nowych województw oraz ogniwa pośredniego w postaci 373 powiatów i miast na prawach powiatu przyjęte zostało bez większych sprzeciwów, choć były one dość silne, kiedy nowy podział terytorialny dopiero się kształtował. Różnymi formami nacisku próbowano, często zresztą z pomyślnym skutkiem, wpływać na podejmowane wówczas decyzje. Wprowadzając reformę administracji, zapowiedziano, że przez dwa lata, tzn. do końca grudnia 2000 roku, można będzie zgłaszać wnioski w sprawie zmian podjętych wówczas decyzji i tyczyć będą one mogły nie tylko granic gmin, ale także kształtu powiatów i województw. A nawet samej liczby województw. Tyle tylko, że inny jest tryb rozpatrywania tych wniosków. W sprawie granic gmin, powiatów i województw zmiany są wprowadzane w drodze rozporządzenia Rady Ministrów, natomiast decyzje o tworzeniu bądź znoszeniu województw zostały zarezerwowane dla Sejmu RP. Korekta zasadniczego podziału terytorialnego państwa może być jednak przeprowadzana dopiero na podstawie oceny nowego podziału, której do 31 grudnia bieżącego roku dokonają Sejm, Senat i Rada Ministrów. Pierwsze korekty W wyniku nowego podziału administracyjnego Polska składa się obecnie z 16 daleko niejednakowych pod każdym względem województw oraz równie zróżnicowanych 308 powiatów i 65 miast na prawach powiatu. Bardzo zróżnicowane są także gminy. W niektórych mieszka mniej niż dwa tysiące osób, inne liczą ponad dwieście tysięcy mieszkańców. Duże różnice zarówno pod względem liczby ludności, jak i potencjału ekonomicznego poszczególnych jednostek utrudniają ich porównywanie i przyczyniają się do powstawania opinii o województwach, powiatach i gminach "lepszych" oraz "gorszych", a więc nie mających jednakowych szans rozwoju. To nic nowego, niepokojące jest natomiast to, że opinia ta często znajduje potwierdzenie w praktyce. Kilka niewielkich korekt granic gmin, powiatów, a nawet województw mamy już za sobą. I tak w wyniku protestów mieszkańców Pogorzałego (1130 mieszkańców) i Skarżyska Książęcego (1650 mieszkańców) odłączono je od województwa mazowieckiego i przyłączono do województwa świętokrzyskiego. - Nie było inicjatywy, by przyłączyć do naszego województwa cały powiat szydłowiecki - mówi Henryk Kwiecień, zastępca dyrektora w Wydziale Organizacji i Nadzoru w Urzędzie Wojewódzkim w Kielcach. - Władze Szydłowca sprzeciwiały się przyłączeniu do nas nawet tych dwóch miejscowości. Wyciągnięto z tego wniosek, że Szydłowiec woli wchodzić w skład województwa ze stolicą nie w Kielcach, a w Warszawie. W sprawie wprowadzenia następnych korekt granic gmin, powiatów i województw różne środowiska podejmują dozwolone prawem działania, ale ich skutków na razie nie widać. Mieszkańcy Elbląga na przykład zdecydowaną większością głosów ("za" głosowało 98,7 proc. uczestników referendum) opowiedzieli się za przynależnością ich miasta do województwa pomorskiego, nie zaś do warmińsko-mazurskiego, w skład którego Elbląg wchodzi obecnie. Frekwencja w referendum wyniosła 44,7 proc., co wystarczało, aby wyniki takiego głosowania władze potraktowały poważnie. Niektóre gminy powiatu Chojnice zgłosiły chęć przynależności do województwa kujawsko-pomorskiego, jednak mieszkańcy samych Chojnic wolą pozostać, tak jak teraz, w województwie pomorskim. Jedna z gmin województwa kujawsko-pomorskiego - Janowiec Wielkopolski - zgłosiła chęć przejścia do województwa wielkopolskiego. Ustalono nawet termin referendum w tej sprawie, ale z przeprowadzenia go w końcu zrezygnowano. Kilkanaście miast nadal czyni starania, by stać się siedzibą powiatów, ale inicjatywa ta pozbawiona jest szans. Województw nadal za dużo Niektórzy politycy obecny podział terytorialny kraju krytykują w sposób bardziej zasadniczy. Zdaniem jednego z nich niepotrzebnie utworzono dwa "kadłubkowe", jak się wyraził, województwa: świętokrzyskie i kujawsko-pomorskie, za istnieniem których, jego zdaniem, nie przemawiają żadne racje. Ani ekonomiczne, ani społeczne. Tyle że województwo świętokrzyskie bez istotnych powodów okrojono na rzecz województwa mazowieckiego, do którego przyłączono siedem powiatów dawnego (sprzed 1975 roku) województwa kieleckiego (z Kielecczyzny odpadł także powiat Opoczno, który jest obecnie w województwie łódzkim). Wystarczył pretekst, że mieszkańcy Radomia podobno nie lubią mieszkańców Kielc. W województwie kujawsko-pomorskim tradycyjna niechęć Torunia do Bydgoszczy okazała się, na szczęście, przeszkodą za małą i miast nie rozłączono. "Święta wojna" między Bydgoszczą i Toruniem zakończyła się w końcu pojednaniem. Zdaniem ekspertów, jeśli województw w Polsce jest obecnie za dużo, to niekoniecznie o te właśnie dwa. Są inne, których utrzymanie może stać się w przyszłości przyczyną nieoczekiwanych kłopotów. Jednym z nich jest województwo lubuskie. Utworzone zostało podobno z inicjatywy polityków ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, którzy chcieli zasłużyć się lokalnej społeczności. Większych racji za istnieniem województwa lubuskiego nie widać. Urzędnik, który miał odwagę to powiedzieć, nie sprawuje już swojej wysokiej funkcji, tym niemniej problem istnieje. I będzie narastał. Zdaniem profesora Jerzego Regulskiego, niegdyś pełnomocnika rządu (w gabinecie Tadeusza Mazowieckiego) do spraw reformy samorządu terytorialnego, prezesa Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej, województwo lubuskie nie ma sensu. Można przewidywać, że wkrótce strefa podmiejska Berlina przekroczy granicę polsko-niemiecką, a po wejściu Polski do Unii Europejskiej nic nie stanie na przeszkodzie, by w tym województwie osiedlali się także Niemcy, którzy stąd będą dojeżdżali do pracy w Berlinie. Gdyby województwo lubuskie podzielono między dwa inne - dolnośląskie i wielkopolskie - miejscowa ludność miałaby oparcie we Wrocławiu i Poznaniu. Są to jednostki terytorialne znacznie większe i silniejsze od małego i słabego województwa lubuskiego. Nie liczba najważniejsza Racji swojego istnienia będzie musiało bronić także nieszczęśnie okrojone województwo świętokrzyskie, może jeszcze parę innych. Jednak nie sama liczba województw jest najważniejsza, ale ich możliwość decydowania o własnych sprawach. Na razie nie jest ona zbyt duża, wiele decyzji nadal zapada na szczeblu centralnym, reforma funkcjonowania ministerstw była bardzo powierzchowna i Polsce nadal potrzebna jest decentralizacja. Ponadto profesor Regulski uważa, że błędem było upolitycznienie stanowiska wojewody, który stał się przez to zakładnikiem partii politycznych. Skutek jest taki, że urzędy wojewódzkie są obecnie kilka razy większe od urzędów marszałkowskich, gdy powinno być akurat odwrotnie. Nieszczęsnym pomysłem było utworzenie powiatów grodzkich. Wśród równych znalazły się w ten sposób powiaty "równiejsze", a stworzono je m.in. po to, by miastom będącym wcześniej siedzibami zlikwidowanych urzędów wojewódzkich "osłodzić" gorycz bycia teraz zaledwie siedzibą powiatu. Tylko trzy byłe miasta wojewódzkie: Ciechanów, Piła i Sieradz, roztropnie zrezygnowały z tego wątpliwego zaszczytu, rozumując, że przyniesie więcej szkody niż pożytku. I rzeczywiście, jak wynika z badań Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, okalające byłe miasta wojewódzkie powiaty ziemskie cechują najniższe w kraju wskaźniki rozwoju gospodarczego i społecznego. Z dokonanej przez najwyższe władze oceny nowego podziału terytorialnego kraju wyniknie zapewne także potrzeba korekty liczby powiatów. Ale na pewno nie w kierunku jej zwiększenia, o co nadal zabiega kilkanaście miast, gdyż część powiatów obnaży swą słabość i będzie musiała zostać zlikwidowana. Jeszcze przed wprowadzeniem reformy co przytomniejsi politycy i eksperci ostrzegali, że powiatów będzie za dużo i rozsądniej byłoby utworzyć ich o kilkadziesiąt mniej. Nie będzie chyba natomiast większej korekty liczby gmin. W tej sprawie w Polsce od początku uznano, że gmina powinna być jednostką na tyle silną, aby jej mieszkaniec jak najwięcej spraw mógł załatwić na miejscu. Inaczej jest we Francji, gdzie do utworzenia gminy wystarczy, aby liczyła ona sześć dorosłych osób. Bo pięć nie może wybierać mera.
Spośród czterech wprowadzonych przez obecną koalicję reform tylko jedna nie wzbudza większych kontrowersji - reforma podziału terytorialnego państwa. Utworzenie w miejsce 49 tylko 16 nowych województw oraz ogniwa pośredniego w postaci 373 powiatów i miast na prawach powiatu przyjęte zostało bez większych sprzeciwów.Jednak nie sama liczba województw jest najważniejsza, ale ich możliwość decydowania o własnych sprawach. Polsce nadal potrzebna jest decentralizacja.
POLICJA Na początku kwietnia słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej ćwiczyli w Polsce Kolczyk w uchu majora IWONA TRUSEWICZ Porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky strzela niecelnie. Austriacki Glock podrywa jej dłoń i pociski trafiają w górny brzeg wydłużonej tarczy. Pani porucznik woli strzelać ze swojego CZ-75. Lepiej "trzyma się ręki". Mówi, że od niedawna może ćwiczyć raz w tygodniu. Wcześniej słowaccy policjanci ćwiczyli strzelanie raz w miesiącu. Jeszcze wcześniej pani porucznik była szkolnym pedagogiem i kuratorem nieletnich przestępców. Porucznik Bronisova mieszka w Bratysławie. Ma dwadzieścia siedem lat, jest delikatna i ładna niczym porcelanowa lalka. Nosi dżinsy, skórzaną kurtkę i masę złotej biżuterii. Włosy ma długie, jasne, rozpuszczone. Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietnia odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie. Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje. W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie. Pieprzem w mafię Major Karl-Heinz Wochermayr jest salzburczykiem. Kocha górskie wędrówki i swoje bogate, stateczne, piękne miasto, w którym urodził się i komponował Mozart. Polskiemu turyście dostatni, mieszczański Salzburg wydaje się ostatnim miejscem, w którym mogłyby działać przestępcze organizacje. - Przez lata pracowałem jako celnik, ale gdy dwa lata temu Unia Europejska zniosła celne bariery dla swoich członków, celnicy przestali być potrzebni i musiałem szukać nowej pracy. Wtedy trafiłem do policji kryminalnej, zajmującej się zorganizowaną przestępczością - opowiada 37-letni major. W jego lewym uchu skrzy się dyskretny, brylantowy kolczyk. Na austriackie służby bezpieczeństwa publicznego składa się żandarmeria i policja. Zgodnie z prawem nie mogą one strajkować ani demonstrować swojego niezadowolenia. Niemożliwa jest na przykład demonstracja policjantów przed austriackim parlamentem. Austriacy wychodzą z założenia, że zawód policjanta każdy wybiera dobrowolnie i jeżeli mu nie odpowiada, może odejść ze służby. Austriacki policjant ma status urzędnika państwowego. Zarabia według sztywnych stawek. Major Wochermayr dostaje ok. 33 tys. ATS miesięcznie (ok. 2700 USD). Jeżeli uważa, że to za mało, może wystąpić do swojego przełożonego o większą liczbę nadgodzin. Może też uzyskać zgodę na dorabianie do pensji. - Wielu młodych policjantów dorabia, udzielając lekcji jazdy samochodem, pracując przy akwizycji ubezpieczeń. Policjantki wynajmują się do sprzątania domów. Warunkiem otrzymania zgody na dodatkowe zajęcie jest, aby wykluczało ono możliwość wykorzystania swoich służbowych znajomości - tłumaczy. W salzburskim wydziale kryminalnym pracuje 50 osób. Zdaniem Karla-Heinza, to nie wystarcza. - W ostatnich latach znacznie zmniejszyło się wśród naszych obywateli poczucie bezpieczeństwa. Zagrożenie stanowią szczególnie Rumuni napływający do miast, żebrzący na ulicach, ale i tworzący zorganizowane gangi - opowiada. Dlatego przeprowadzając większe akcje austriacka policja wspiera się żandarmerią. Major mówi, że jego praca nie jest niebezpieczna. Więcej w niej przeglądania papierów niż spektakularnych akcji. Nie pamięta, by przydarzyły mu się groźne momenty. Służbowego pistoletu Glock major nie używa. Na co dzień nosi przy sobie pojemnik z gazem pieprzowym. Już nie szukam innej pracy Nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden nosi się z młodzieńczym luzem (dżinsy, T-shirt) i dobrze mówi po angielsku. Sympatycznie uśmiechnięty, szczupły, wysoki, obcięty przy skórze, mógłby grać twardego gliniarza w hollywoodzkim thrillerze. Ale życie to nie film. Nadkomisarz Weber przewraca papiery w swoim biurze, zarabia 3 - 3,5 tys. DEM i przyznaje, że był czas, iż myślał o zmianie pracy. - Miałem dziewiętnaście lat, gdy poszedłem do policji. Naoglądałem się filmów i tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to za praca. Teraz mam trzydzieści trzy lata i o zmianie już nie myślę. Podoba mi się, że europejskie policje coraz lepiej ze sobą współpracują, że korzystamy z doświadczeń innych - mówi. Takim przykładem zmian była dla Webera wspólna akcja z policją z Gorzowa Wielkopolskiego. Dzięki współpracy zlikwidowali gang samochodowy przerzucający kradzione auta z Niemiec do Polski. Od dwóch lat śledczy Weber rozpracowuje włoską mafię. Wcześniej zajmował się Nigeryjczykami i handlem bronią. System jest taki, że kolejną sprawę bierze dopiero, gdy zamknie jedną. - Niemieckie społeczeństwo się zmienia. Nasz stabilny, demokratyczny system gwarantuje bardzo wiele swobód. Po zjednoczeniu pojawiły się problemy z zasiedziałymi na tamtych terenach grupami etnicznymi, np. Wietnamczykami. Kłopoty sprawiają także Rosjanie, którzy uciekli z opuszczającej NRD radzieckiej armii - zdaniem Webera, Polska to kraj bezpieczny. Na potwierdzenie takiej opinii podaje liczby: - W Niemczech mamy rocznie około 6,5 miliona spraw na 81 mln mieszkańców, podczas gdy w Polsce milion na 40 milionów ludzi. Nasza wykrywalność to średnio 40 procent, ale w morderstwach sięga 90 procent. Na statystykę wpływają drobne przestępstwa, których jest bardzo dużo. Nadkomisarz Weber przyznaje, że w jego pracy, podobnie jak u austriackiego kolegi, najważniejsze są dokumenty. Sprawność fizyczna, walka wręcz czy noszony codziennie przydziałowy pistolet Sisanen to dodatki drugoplanowe. - W pracy bazujemy przede wszystkim na zdobytych dowodach. Mniejsze znaczenie mają zeznania świadków. Wykorzystujemy najnowszą technikę informatyczną, noktowizory, sprzęt podsłuchowy, wideokamery. Jedna wideokamera zaoszczędza pracy dwóm policyjnym obserwatorom - dodaje kapitan Frank Hellmuth z policji kryminalnej we Frankfurcie nad Menem. W policji pracuje 16 lat. Kontynuuje rodzinną tradycję. Policjantem był jego ojciec. Śmieje się, że wstąpił, ponieważ nie chciało mu się studiować. "A okazało się, że studiuję tutaj więcej niż mogłem sobie wyobrazić". We frankfurckiej policji kryminalnej pracuje 600 funkcjonariuszy. Do tego około dwóch tysięcy mundurowych i służby porządkowe na lotnisku, porcie rzecznym i w dzielnicach mieszkaniowych. Zorganizowane grupy przestępcze tworzą Włosi, Turcy, Jugosłowianie, a ostatnio coraz częściej - Albańczycy. - Takie zjawiska jak narkotyki czy prostytucja są efektem polityki państwa i narastających problemów społecznych. Zorganizowana przestępczość wykorzystuje nastroje społeczne i napływające fale emigrantów - wyjaśnia kapitan Hellmuth. Sam nie jest fanatykiem sportów walki i strzelanin. - Staramy się dostrzegać niebezpieczeństwo, zanim się objawi. A gdy to nastąpi, wysyłamy oddziały specjalne - mówi. "Ekstradycja" może być Młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej prosi o niepublikowanie jego nazwiska. Rozpracowuje właśnie gang samochodowy korzeniami sięgający Polski. Sam wygląda jak jeden z jego członków - krępy, wystrzyżony na skina, dżinsy, skórzane ciężkie buty. Nigdy nie nosi munduru. Jego praca to inwigilowanie środowiska kradnącego i przemycającego samochody. W policji pracuje sześć lat. - Dlaczego został pan policjantem? - To trudne pytanie... Nie lubię przestępców. Najpierw zajmowałem się przestępczością wśród młodocianych. Teraz rozpracowuje gangi. Oprócz węgierskich, działają grupy ukraińskie, rumuńskie, także polskie. W mieście zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie. Ale ja lubię swoją pracę - przyznaje. Na swoim stanowisku zarabia około 55 tysięcy forintów (450 DEM). Praca jest niebezpieczna, ale dotychczas "dzięki Bogu" udało mu się nie użyć swojego służbowego Parabellum. O węgierskiej policji mówi, że nie może strajkować, ale może się oflagować. W ostatnich latach poprawiło się wyposażenie policji. W pościg za gangiem porucznik może wyjechać volkswagenem, fordem, oplem. W najgorszym wypadku skodą favorit. Z zawodu porucznik jest prawnikiem. Specjalistą od prawa cywilnego. Ma za sobą także studia w wyższej szkole policji i egzamin państwowy z języka niemieckiego. Naszą rozmowę tłumaczy podinspektor polskiej policji kryminalnej z nowo organizowanego w Komendzie Głównej biura ds. narkotyków. On także nie podaje swojego nazwiska. - Pracuję w tym zawodzie od 15 lat. O wyborze zadecydował trochę młodzieńczy zapał, trochę brak zdecydowania i trochę rodzinne tradycje wojskowe - tłumaczy. Zorganizowaną przestępczością zajmuje się od kilku lat. Przyznaje, że wciąż śmieszą go amerykańskie filmy policyjne. Tak odstają od policyjnej rzeczywistości. - A "Ekstradycja"? - Ma klimat. Dobrze się ogląda. Kondrat gra z wyczuciem. Choć były błędy w umundurowaniu, a oddawanie przez głównego bohatera broni nie odpowiadało zupełnie przyjętej procedurze - ocenia podinspektor, który jest przeciwko powszechnemu dostępowi do broni. "Broń służy do strzelania, a nie do noszenia i grożenia". Sam ma służbowe P-64, broń "nie najlepszą i przestarzałą". Zapytany, czy w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii polski policjant nie ma kompleksów, odpowiada, że nie. - Jesteśmy gorzej wyposażeni, ale choć sprzęt jest bardzo ważny, w policyjnej robocie najważniejszy jest człowiek. Polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków, znający języki, wykształcony, z zagranicznymi kontaktami, dostaje miesięcznie ok. 1300 zł na rękę. I nie może do tej pensji dorobić. Komendanci wojewódzcy, choć mogą, zgody na dodatkową pracę udzielają rzadko. Po co akademia? - Wiedza tutaj zdobyta nie przyda mi się w codziennej pracy - mówi porucznik Katarina - Słowacja to nie Ameryka. U nas policjanci dzielą się na tych, których praca wciąż bawi i takich, którzy już swoje odrobili i teraz chcą tylko w cieple od ósmej do czwartej siedzieć. Major Wochermayr: Akademia to jest idealizm tej pracy. To personalne kontakty, które potem ułatwiają wiele spraw, pomagają szybko trafić do właściwych osób i organizacji w innych krajach. Klaus Weber: Akademia jest bardzo potrzebna do nawiązania kontaktów. Wcześniej czy później wszyscy będziemy w Unii Europejskiej. Frank Hellmuth: Pomysł jest bardzo dobry. Możemy razem pracować i porozumiewać się bez żadnych barier. W Szczytnie kursanci akademii spędzili tydzień. Mieszkali w specjalnym hotelu o "nieco lepszym standardzie" niż słuchacze szkoły; jedli "nieco lepsze posiłki". Popołudnia urozmaicały im ogniska i wycieczki. Ich pobyt kosztował Polskę około dwóch i pół tysiąca złotych.
Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie odwiedziło 24 policjantów z siedmiu krajów Europy Środkowej. Byli to słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej. Co roku zajęcia odbywają się przez dwanaście tygodni kolejno w różnych krajach. Językiem wykładowym jest niemiecki. Temat tegorocznej edycji to przestępczość zorganizowana. Zarobki policjantów bardzo wahają się w poszczególnych państwach. Najwyższe są oczywiście na Zachodzie. Niektórzy z uczestników zwrócili uwagę, że poczucie bezpieczeństwa wśród mieszkańców miast, z których przyjechali, cały czas się zmniejsza. Winne są temu zmiany polityczne i napływ emigrantów. Policjanci mówili też, że ich codzienna praca bardzo różni się od rzeczywistości przedstawianej w amerykańskich filmach policyjncyh. Pracują przede wszystkim w biurze. Akademia podobała się większości uczestnikom, którzy cenili sobie zwłaszcza możliwość nawiązywania nowych kontaktów, które potem będą mogli wykorzystywać w pracy. W Szczytnie kursanci spędzili tydzień. Postarano się o "nieco lepszy" standard pokoi i wyżywienia oraz program rozrywkowy. Koszt pobytu gości wyniósł ok. 2500 zł.
Co czeka gospodarkę polską w następnej dekadzie Optymistyczny początek wieku WŁADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, WALDEMAR FLORCZAK Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu; spadać będzie inflacja i bezrobocie - wynika z prognozy na następne dziesięciolecie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą : deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji. Odnotowany na początku tego roku spadek tempa wzrostu można traktować jako symptom recesji (w ramach cyklu koniunkturalnego, silniej zaznaczającego się w krajach transformujących się) albo też jako zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą oraz niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi. Skłonni jesteśmy przyjąć za trafną drugą z powyższych hipotez. Uważamy bowiem, iż spowolnienie wzrostu można przypisać następstwom zarówno polityki "schładzania", rozpoczętej w połowie 1997 r., jak i szoków w handlu zagranicznym w 1998 r. Założenia i czynniki zewnętrzne Prognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Przyjęto, iż Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej ok. 2004 roku, a podmioty gospodarcze krajowe i zagraniczne będą przewidywać następstwa powiększenia UE już w najbliższych latach. Mamy nadzieję, iż nie nastąpią drastyczne zmiany w polityce ekonomicznej, której głównym krótkookresowym wyznacznikiem jest polityka fiskalna nastawiona na redukcję deficytu budżetu państwa i odchodzenie od sztywnej polityki pieniężnej. Stopa procentowa w ujęciu nominalnym podążać będzie za malejącą stopą inflacji, również po to, by nie dopuścić do zbyt dużej różnicy w realnych stopach oprocentowania pomiędzy Polską a krajami uprzemysłowionymi. W ślad za prognozami Project LINK przyjmujemy, że w 2000 r. sytuacja gospodarcza, zwłaszcza w krajach Unii Europejskiej, będzie korzystniejsza niż w latach 1998 i 1999. W rezultacie międzynarodowego kryzysu finansowego nastąpiło w 1998 r. znaczne spowolnienie wzrostu gospodarki światowej (do 1,9 proc.) i handlu międzynarodowego do 3,6 proc. (z 10,6 proc. w 1997 roku). W latach następnych tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie jednak systematycznie rosło do ok. 3,2 proc. w 2004 r. Wzrost eksportu w handlu światowym będzie oscylował wokół 5 proc. Ceny natomiast po blisko 7-proc. spadku w 1998 r., związanym ze spadkiem światowego popytu, będą miały powolną tendencję rosnącą do ok. 3 proc. rocznie (dotyczy to w znacznie większym stopniu cen ropy naftowej). Prognoza do 2010 roku [1] Charakterystyczną cechą prezentowanej prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, które po przejściowym spadku w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), rośnie powyżej 6 proc. na krótko przed przystąpieniu Polski do struktur Unii Europejskiej. Powolne osłabienie wzrostu następuje dopiero w końcu dekady (do ok. 3,5 proc.). Podobnie zachowują się niemal wszystkie składniki popytu finalnego. Wydaje się, że korzystny klimat inwestycyjny i wysoka skłonność do inwestowania utrzyma się w najbliższych latach. Dynamika ulegnie jednak z biegiem lat ograniczeniu. Udział nakładów inwestycyjnych w PKB wyniesie ok. 25 proc. już w bieżącym roku, co wydaje się przekraczać górny pułap osiągany w tym zakresie przez państwa Unii Europejskiej. Wysoka dynamika wzrostu spożycia z dochodów osobistych początkowo osłabnie. Później zaś powróci do poziomu 5-6 proc., a w ostatnich latach prognozy będzie zawierać się w przedziale ok. 2,5-3,5 proc. Ma to swoje źródło we wzroście płac realnych oraz innych składowych dochodów osobistych ludności oraz wzmagającej się tendencji do finansowania przez coraz większy odsetek gospodarstw domowych zakupów dóbr trwałego użytkowania z konsumpcyjnego kredytu bankowego, co będzie utrzymywać się aż do osiągnięcia w tym zakresie standardów europejskich. Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego, tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wciąż wysokie. Spodziewane spowolnienie dynamiki wzrostu importu do ok. 9 proc. na początku przyszłego stulecia będzie wynikać ze wzrostu konkurencyjności produkcji krajowej. Zanim tak się stanie, dojdzie jednak do pogorszenia salda obrotów z zagranicą, którego deficyt wzrośnie do ponad 17 mld USD w roku 2007 (w ujęciu SRN) i dopiero później spodziewamy się odwrócenia tych tendencji. Przyrostowi produkcji nie będzie towarzyszyć proporcjonalny wzrost miejsc pracy. W konsekwencji, stopa bezrobocia początkowo nieco wzrośnie, a po roku 2000 powoli, acz systematycznie będzie maleć do ok. 7 proc. w roku 2010. Stopa inflacji będzie maleć stopniowo - w roku 1999 do ok. 10 proc. (średniorocznie), co jest stopą wyższą od oficjalne przewidywanej, która nie bierze pod uwagę efektów deprecjacji złotego z początku tego roku. W związku z ponownym wzrostem cen światowych ropy naftowej i innych surowców, spodziewamy się ustabilizowania tempa wzrostu cen produkcji sprzedanej przemysłu. W rezultacie, presja proinflacyjnych czynników kosztowych, kształtujących ceny produkcji sprzedanej, nie pozwoli na znaczącą obniżkę cen detalicznych. Prognozujemy, iż po realnej deprecjacji złotego w 1999 r., w następnych latach nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych. Wraz z przyjęciem Polski do struktur Unii Europejskiej prowadzona będzie - naszym zdaniem - polityka realnej aprecjacji złotego, dla zmniejszenia różnicy między kursem oficjalnym i opartym na parytecie siły nabywczej. Istotne jest w tym kontekście, jak dalece wzrost PKB per capita zbliży Polskę do krajów wchodzących aktualnie w skład Unii Europejskiej (UE15). Rachunek został przeprowadzony na podstawie kursów odwzorowujących relację parytetów siły nabywczej pieniądza, w stałych cenach (USD) z roku wyjściowego. Dla krajów należących aktualnie do UE założono, iż stopy wzrostu będą jednakowe i nie przekroczą 3 proc. rocznie. PKB per capita w Polsce równał się w 1995 r. w przybliżeniu 1/2 poziomu mniej rozwiniętych krajów UE (por. tabela 2). Zgodnie z naszą prognozą, w 2010 r. Polska miałaby szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii, ale byłby on ciągle wyraźnie niższy niż w tym czasie w Grecji czy Portugalii (ok. 2/3 ich poziomu). Przy założeniach przyjętych w prognozie trzeba byłoby dalszych kilku lat na zrównanie się z najbiedniejszymi krajami UE. Konkluzje i zagrożenia Z zarysowanej powyżej prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Istnieją jednak poważne zagrożenia, do których należy zaliczyć przede wszystkim narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. Zagrożenia te mogą ulec dalszej intensyfikacji, jeżeli w polityce ekonomicznej wzięłyby górę tendencje populistyczne lub doszłoby do silnych napięć społecznych na tle na przykład programów restrukturyzacji górnictwa czy przemysłu metalurgicznego. Ustąpienie pod naporem nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji (także rolnictwa) mogłoby doprowadzić do uruchomienia spirali inflacyjnej, pogorszenia oczekiwanej stopy zwrotu od inwestycji, ograniczenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych i wielu innych niekorzystnych zjawisk. [1] Zainteresowanych szczegółami prognozy prosimy o kontakt z Instytutem LIFEA: 90-057 Łódź, Sienkiewicza 73, tel. /fax (42) 636 9432
Charakterystyczną cechą prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, które rośnie powyżej 6 proc. przed przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej. dynamika wzrostu spożycia z dochodów osobistych początkowo osłabnie. w ostatnich latach prognozy będzie zawierać się w przedziale 2,5-3,5 proc. tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wysokie. stopa bezrobocia początkowo wzrośnie, a po roku 2000 będzie maleć do 7 proc. w roku 2010.Stopa inflacji będzie maleć stopniowo do 10 proc. nastąpi aprecjacja złotego. Z prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy.Istnieją poważne zagrożenia, do których należy zaliczyć deficyt handlu zagranicznego oraz presje inflacyjne.
Czasy świetności ZChN zdają się dobiegać końca Pokusa pragmatyzmu PIOTR ZAREMBA Zdawać by się mogło, że Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - zaciekle atakowane, ale i doceniane na wielu zakrętach najnowszej historii - to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś tak już się nie zdaje. ZChN może zniknąć i nikogo to nie zdziwi. Było produktem fermentu intelektualnego 1989 roku. Na zapędy części dawnej opozycji, pragnącej podporządkować wszystko doraźnej koncepcji liberalnych reform, inna część odpowiadała sięganiem do przeszłości. Choć twórcami ZChN byli ludzie wywodzący się z różnych miejsc opozycyjnej (a nawet i nieopozycyjnej, np. Goryszewski) sceny politycznej, za faktycznego twórcę pomysłu można uznać pierwszego prezesa partii Wiesława Chrzanowskiego. Geneza Chrzanowski podjął i ujednoznacznił jeszcze wcześniejsze wysiłki twórców Ruchu Młodej Polski. Deklaracja ideowa Zjednoczenia była syntezą różnych propozycji ideowych rodem z II Rzeczypospolitej, ale z przewagą pierwiastka narodowo-katolickiego, rozumianego jak najdosłowniej. W jej tekście znajdujemy zapis sugerujący, że członkowie partii zobowiązani są do wyznawania i praktykowania religii. Na to nakładała się praktyka. Gdy politycy ZChN usiłowali sami opisywać swoich członków i zwolenników, widzieli w nich najaktywniejszych przedstawicieli Polski parafialnej, zaniepokojonej kierunkiem przemian cywilizacyjnych i obyczajowych, ale równocześnie skłonnej do poświęceń (choćby społeczno-ekonomicznych) w imię dumy z własnego niepodległego państwa. Osłabiany odejściem znaczących przedstawicieli różnych nurtów (Macierewicz, Łopuszański), ale nie wielkim rozłamem, ZChN był ofertą dla niezbyt szerokiego elektoratu, lecz ze względu na ruchliwość i opiniotwórczość przywódców trudną do ominięcia, gdy przychodziło tworzyć szersze prawicowe konfiguracje. Dlatego znajdujemy jego liderów wśród twórców rządu Olszewskiego i Suchockiej, a później wśród twórców i profitentów zwycięstwa AWS. Ich dorobek w tej mierze był traktowany, nawet przez ich zaciętych wrogów, jako przykład łączenia ideowej pryncypialności z pragmatyzmem. Symbolem takiej postawy stał się Chrzanowski, stosunkowo bezkrytyczny chwalca dorobku przedwojennej endecji, a równocześnie łatwy partner liberalnych elit w reformowaniu kraju. Bilans władzy Dziś konstrukcja ta zdaje się zużywać. ZChN po raz pierwszy nie uniknął poważniejszego rozłamu. Grupa jego historycznych liderów - Piłka, Niesiołowski, Marcinkiewicz, Szyszko - zasiliła formację dużo bardziej nieokreśloną ideowo (Przymierze Prawicy), a gotowa jest rozmawiać o jeszcze szerszej formacji z ludźmi, których uważała niegdyś za nieprawdziwych czy może niepełnych prawicowców (bracia Kaczyńscy). Z ludźmi, którzy od tradycji narodowo-katolickiej, zwłaszcza tej rodem z Radia Maryja czy "Naszego Dziennika", zawsze się dystansowali. Teoretycznie rolę strażników świętego ognia wzięli na siebie obecni liderzy ZChN, podtrzymujący jego organizacyjną samoistność. Ale czy do końca? Prezes Stanisław Zając i jego otoczenie brali czynny udział w wewnętrznych rozgrywkach AWS, których efektem było znaczące osłabienie nurtu narodowo-katolickiego, a nawet konserwatywno-solidarnościowego w Akcji. Jak inaczej ocenić walkę z Krzaklewskim u boku SKL i PPChD albo obecną sympatię dla całkowicie pragmatycznej inicjatywy Janusza Tomaszewskiego? Zjednoczenie staje się ugrupowaniem podporządkowującym założenia ideowe taktyce doraźnej i nie zawsze jasnej. Nawet wystąpienia sytuujące ZChN-owców nadal na prawej flance (opór przeciw wyborowi członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z Unii Wolności) po bliższej analizie okazują się działaniem na rzecz egzotycznych sojuszów z PSL lub biznesowych układów z prezesem Polsatu Solorzem. Czy eksperyment prawie czteroletniego udziału ZChN w szerszej prawicowej, w dodatku rządzącej formacji okazał się bezowocny? Na pewno Zjednoczenie osiągnęło, w bliskim sojuszu z innymi odłamami prawicy, realizację takich swoich pomysłów, jak bardziej restrykcyjne prawo antynarkotykowe czy walka z pornografią. Ale już wysiłki jego działaczy, aby nieco ograniczyć liberalizm ekonomiczny w imię interesów wspólnoty (ustawa dyscyplinująca supermarkety, zakaz pracy w niedzielę), rozbijały się o logikę koalicji z liberalną Unią Wolności, opór innych ugrupowań, a uczciwie mówiąc i niepełny entuzjazm wielu polityków AWS. Skądinąd Zjednoczeniu nie udało się nigdy sformułować klarownego stanowiska w sprawach ekonomicznych. Można było w jego obrębie znaleźć wszystkie opcje - od nieomal socjaldemokratycznego etatyzmu Jerzego Kropiwnickiego po poglądy bliskie UPR-owskim, zwłaszcza młodszej generacji działaczy. Nie udało się też ZChN uzyskać większego wpływu na politykę zagraniczną. Próba, podjęta w pierwszym okresie koalicyjnych rządów, dodania do międzynarodowej aktywności rządu Buzka choć odrobiny ZChN-owskiego eurosceptycyzmu, załamała się, a symbolem tego załamania była głośna dymisja ministra Czarneckiego. Trudno powiedzieć, co było tu ważniejsze. Nieporadność polityków Zjednoczenia, czy silny opór przeciw nim instytucji europejskich, i polskich euroentuzjastów mających oparcie w aparacie także i obecnej ekipy rządowej. W tej sytuacji największe sukcesy odnosił ZChN w konsumowaniu swojego wpływu na kilka resortów i instytucji rządowych. Konsumpcja ta była wyolbrzymiana (ZChN naśladował tylko inne ugrupowania), ale nie miało to znaczenia. Do obrazu religijnego i nacjonalistycznego dogmatyka dodano portret obłudnika zapobiegliwie zagarniającego kolejne połacie państwa. Liberalne i lewicowe media utrwaliły oba wizerunki z dużą satysfakcją. Gwoli prawdy - duch wręcz sekciarskiej solidarności z najbardziej wątpliwymi dokonaniami takich postaci jak Henryk Goryszewski czy warszawski radny Ryszard Makowski bardzo ułatwił im zadanie. Na rozdrożu Można by rzec, że w poprzednich latach ZChN nie zdecydował się na żadną skrajność. Nie spróbował - śladami Łopuszańskiego - wprząc swego niewątpliwego potencjału intelektualnego i organizacyjnego w budowanie silnego ośrodka antyeuropejskiego. Czy taki ośrodek stałby się naprawdę silny? Nie wiadomo, ale liderzy ZChN podjęli strategiczną decyzję. Korzystali z pomocy Radia Maryja, wrogiego prozachodniej modernizacji, a równocześnie sami pozostali w obrębie proeuropejskich elit, choć na samym ich skraju. Zarazem długo opierali się rozpuszczeniu w szerszej formule nowoczesnej awuesowskiej prawicy. Najpierw opierał się Marian Piłka, potem walczący z nim Stanisław Zając. Na ile była to obrona własnej tożsamości, a na ile logiki parytetów dających partii realny udział we władzy - rzecz do dyskusji. Niewątpliwie jednak ZChN był mało zainteresowany tworzeniem czegoś szerszego. Nawet za cenę przesycenia tego czegoś własnym programem. Ten rozkrok uczynił Zjednoczenie formacją nieczytelną. Reszty dokonał duch czasów. Formuła sięgnięcia do historii, tak pożyteczna w 1989 roku, staje się coraz mniej przydatna w dobie Internetu i "Big Brothera". Zarazem warto przypomnieć, że ZChN-owcy byli poddani podwójnej presji: pokusy zbytniej pragmatyzacji wynikającej z udziału w rządzeniu (w Polsce to przede wszystkim dzielenie fruktów, a nie realizacja programów) i silnego nacisku najbardziej opiniotwórczych środowisk, którzy najbardziej miękko i rozumnie prezentujących swe koncepcje polityków ZChN oskarżali o fundamentalizm, ekstremizm itd. Skądinąd owa miękkość i rozumność nie były regułą. Zjednoczenie koncentrowało się na najbardziej doraźnych interesach, ale język wielu jego działaczy był anachroniczny, nazbyt wojowniczy, odwołujący się do dawno przebrzmiałych emocji. Czyli taki, który wielu Polaków - czasem słusznie, a czasem nie - odrzuca. Nie ułatwiała też życia politykom Zjednoczenia zagmatwana sytuacja wewnątrz AWS. Gdy przyjrzeć się ostatnim sporom między twórcami Przymierza Prawicy a ekipą prezesa Zająca, widać, że nie była to walka o wierność ideowym pryncypiom partii określającej się przede wszystkim stosunkiem do wiary i moralności. To w istocie spór między tymi, którzy poddawali krytycznej ocenie metody sprawowania władzy przez AWS, a tymi, którzy skłonni byli tę metodę usprawiedliwiać, szukając przyczyn porażek prawicy gdzie indziej. Można by rzec, że poplątana rzeczywistość AWS wciągnęła ZChN w swoje tryby i przemieliła. Na ile potrzebny i trwały okaże się w przyszłości specyficzny, czysto polski typ ZChN-owskiej wrażliwości? Dziś bardziej czytelna wydaje się oferta grupy Mariana Piłki, próbującej znaleźć miejsce w swoistej formacji "czystych rąk". Czytelna - to nie znaczy gwarantująca sukces. Odłam prezesa Zająca uwikłał się w wewnątrzprawicowe rozgrywki i szuka sojuszników raz tu, raz tam, nie wykluczając nawet zewnętrznych aliansów z PSL. Czasy świetności, gdy politykom Zjednoczenia zdarzało się "trząść Polską", zdają się dobiegać końca. Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika "Nowe Państwo"
Zdawać by się mogło, że Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś może zniknąć i nikogo to nie zdziwi. ZChN nie zdecydował się na żadną skrajność. liderzy Korzystali z pomocy Radia Maryja, a równocześnie sami pozostali w obrębie proeuropejskich elit, choć na samym ich skraju.Ten rozkrok uczynił Zjednoczenie formacją nieczytelną. Reszty dokonał duch czasów.
Z profesorem Jerzym Holzerem, historykiem, rozmawia Małgorzata Subotić Lepperowi imponowało, że mówią do niego panie marszałku FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Rz: Andrzej Lepper jest przywódcą, powiedzmy, dość oryginalnym. Czy widzi pan jakieś analogie historyczne? JERZY HOLZER: Nie jestem do końca przekonany, że to, co robi, jest bardzo oryginalne. Tak demagogicznych polityków z dużą agresją, z dużą brutalnością już trochę bywało. W Polsce i poza Polską. Nawet Józef Piłsudski wyrażał się o posłach straszliwie. Nie wiem, czy akurat słowo kanalia jest czymś gorszym niż na przykład zafajdańce. Jednak rangi Piłsudskiego nie wyznaczała jego agresja. Wtedy, gdy tak się wyrażał, faktycznie rządził państwem, formalnie był ministrem spraw wojskowych. Tak dalece idąca agresja pojawiła się u niego w późniejszym okresie, gdy już zdobył wysoką pozycję. U Andrzeja Leppera mamy sytuację odwrotną. Cała jego kariera polityczna jest zbudowana na agresji. Bo zasług szczególnych nie ma. Także niektórzy endecy w Polsce międzywojennej byli bardzo agresywni. Trochę obawiałbym się jednak porównywać okres międzywojenny z obecnym. Dlaczego? W okresie międzywojennym, nie tylko w Polsce, istniała inna kultura polityczna. O wiele bardziej agresywna. To była kultura jeszcze nie do końca spełnionej demokracji. U nas ta demokracja była zupełnie świeża, a w tych krajach, w których istniała od dawna, znajdowała się wówczas w stanie kryzysu. Również bardzo brutalna była kultura polityczna osób rządzących w Polsce komunistycznej. Słowne błoto rzucano szczególnie w okresie napięć, czy to w latach 1945 - 1947, czy w 1968 roku. W mniejszym nasileniu - w latach 1981, 1982. Słowo "zdrajcy" było właściwie w powszechnym użyciu. Czy "zdrajcy" to, pana zdaniem, określenie nieparlamentarne? Czy cięższe jest słowo kanalia, czy określenie zdrajca? "Kanalia" nie kwalifikuje do tego, żeby osobę w ten sposób nazwaną stawiać przed sądem i skazywać. W kulturze demokratycznej dzisiejszej Europy i dzisiejszej Polski takie agresywne sformułowania raczej się nie mieszczą. W komunizmie w ogóle trudno mówić o demokracji, a w okresie międzywojennym nie była ona normą nawet w Europie. A teraz jest europejską normą, dzięki czemu demokracja, także w Polsce, czuje się bezpieczna i spełniona, jest więc bardziej tolerancyjna. Co to znaczy bardziej tolerancyjna? W życiu publicznym są spory, pojawia się ostra krytyka, ale unika się agresji na wysokim poziomie, zwłaszcza agresji osobistej. Obserwacja życia wokół Polski skłania do przeświadczenia, że demokracja jest normą. Gdzieś tam jest Łukaszenko, ale wszyscy, może oprócz Leppera, wiedzą, że Łukaszenko to nie jest dobry wzór. Nawet tam, gdzie moglibyśmy mieć podejrzenia, że demokracja nie jest tak zupełnie stuprocentowa, jak w Rosji bądź na Ukrainie, rządzący przynajmniej zarzekają się, iż są demokratami. Co więcej - Rosja otrzymała certyfikat demokracji, bo została przyjęta do Rady Europy jako kraj z systemem demokratycznym. Są to tak naprawdę tylko deklaracje rządzących o demokracji. Ale do 1939 roku nawet deklaracje były inne. Na przykład dziadek pana Romana Giertycha z Ligi Polskich Rodzin - nikomu nie wypominam dziadków, ale pan Giertych sam głosi, że kontynuuje idee dziadka - wprost mówił, iż demokracja to właściwie coś zbędnego. Odwoływał się do wzorców narodowego socjalizmu, faszyzmu włoskiego i Falangi hiszpańskiej. Można to wszystko przeczytać. Na pewno nie był demokratą. Ale dzisiaj Roman Giertych, nawet przywołując swojego dziadka, jednak nie mówi, że się odwołuje do minionych wzorców Salazara, Mussoliniego... Może więc pośrednio się odwołuje na przykład do Mussoliniego? Ale bezpośrednio nie. W każdym razie w dzisiejszej Europie można spotkać ruchy o takim poziomie agresji jak w Samoobronie, ale są to raczej ugrupowania pozaparlamentarne. Może więc na tym polega "urok" polskiej sytuacji, że Samoobrona jest w parlamencie? Skrajna lewica zachodnioeuropejska, ciążąca nawet ku terrorowi, w zasadzie nie miała aspiracji parlamentarnych. Skrajna prawica w niektórych krajach takie aspiracje miała. Choćby Le Pen? No właśnie. We Włoszech prawica starała się nie być skrajną. W Niemczech natomiast naprawdę skrajna prawica nie wchodziła do parlamentu. Ale to było już po hitleryzmie? No dobrze, ale w następnych dziesięcioleciach skrajna prawica właściwie nie była reprezentowana. W przypadku Samoobrony mamy do czynienia z partią, która jest trzecią siłą parlamentarną. We Włoszech neofaszyści weszli do parlamentu, ale właściwie dokonując rozmaitych ekwilibrystycznych działań. Mówiąc językiem Lecha Wałęsy, byli "za, a nawet przeciw" faszyzmowi. W Niemczech natomiast pamięć o narodowym socjalizmie była zbyt silna. Ale z Samoobroną mam jeszcze jeden kłopot. Gdy mamy do czynienia z czymś skrajnym, to albo powiemy, że to jest skrajna lewica, albo że skrajna prawica. Nie bardzo potrafię zakwalifikować ugrupowanie Andrzeja Leppera. Nie mieści się on w tych kategoriach, bo w gruncie rzeczy jest kompletnie aideologiczny. To na czym ta skrajność polega, tylko na formie? To jest skrajność polityczna, ale nie ideologiczna. Na przykład w Samoobronie jest nacjonalizm, ale nie bardzo wyeksponowany. W Lidze Polskich Rodzin tak, ale w Samoobronie - nie. Nie ma w niej także akcentów skrajnie egalitarnych. Lepper podkreśla, że w Klubie Samoobrony jest najwięcej milionerów, bo, jak mówi, "nasi ludzie są zaradni". Samoobrona jest plebejska, akcentuje tę plebejskość, a jednocześnie nie jest egalitarna. Oni nie opowiadają się za równością w sensie ekonomicznym. Ale jednocześnie antyelitarność jest chyba bardzo silna? Wszelkie władze i elity są traktowane jako przeciwnicy zwykłych, prawdziwych ludzi. I ci zwykli ludzie to są zarówno ci, którzy mają miliony, jak i ci, którzy nic nie posiadają i żyją z zasiłków. Natomiast ci, którzy mają władzę polityczną albo ekonomiczną, tak jak banki - od Narodowego Banku Polskiego i Balcerowicza po banki komercyjne - to przeciwnicy zwykłych ludzi. Taki opis świata nawiązuje do starego polskiego stereotypu, zrodzonego w czasach zaboru, w okresie komunizmu dodatkowo rozwiniętego - "my" i "oni". My - naród - i oni - władza. Samoobrona eksploatuje ten stereotyp. Czyli: "My - Samoobrona"? Tak, i zaczęło się od chłopów. Ale dzisiaj są już nie tylko chłopi. Są to kupcy, rozmaici przedsiębiorcy, hurtownicy. Samoobrona sięga też trochę do pracowników umysłowych, ludności małych i średnich miast, do robotników. "Oni" - to mogą być Buzek, Balcerowicz, Cimoszewicz, a jeśli trzeba będzie, to i Miller. Tylko że ci "zwykli ludzie" Samoobrony uczestniczą teraz we władzy parlamentarnej. Tym bardziej musi ona akcentować, że jest przeciw. W okresie międzywojennym narodowi socjaliści wchodzili do parlamentu, zanim zdobyli władzę. Ale po co? Żeby manifestować, że są przeciw systemowi. I to samo robi dzisiaj Lepper? Tak. Choć Lepperowi wyraźnie imponowało, że mówią do niego panie marszałku. Ale nie na tyle, żeby przestał zachowywać się skrajnie populistycznie. Jak pokazuje jego ostatnie sejmowe wystąpienie, tuż przed odwołaniem z funkcji wicemarszałka, uczynił w tym kolejny krok. To by świadczyło o pewnym politycznym sprycie. Kiedy się zostaje jedną z wielu partii systemowych, to traci się swoją specyfikę. A przecież Samoobrona otrzymuje poparcie jako partia antysystemowa. Uczestnicząc we władzy, jak inne ugrupowania, musiałaby uwikłać się w tę władzę, i za to w następnych wyborach zostałaby rozliczona. Czyli w tym szaleństwie jest metoda? Tak. To jest taki trudny szpagat: uczestniczenie we władzy i zachowanie własnej specyfiki. Co cztery lata są wybory, trzeba o nich myśleć. A za rok wybory samorządowe i też o nich trzeba myśleć. Dotychczas Samoobrony w samorządach praktycznie nie było. Wcześniej nie było jej też w Sejmie. Teraz problemem Samoobrony jest, co zrobić, żeby utrzymać posiadany potencjał do wyborów samorządowych. I jeśli to się uda, to później zadziałałby samonapędzający się mechanizm. Co więc zrobi Samoobrona? Po ostatnim wystąpieniu sejmowym Andrzeja Leppera wszystko wskazuje na to, że z dwóch możliwości: nęcić swoich zwolenników udziałem we władzy czy akcentować opozycyjność, Samoobrona wybrała tę drugą drogę. Udział we władzy może być dla szerszej rzeszy zwolenników nęcący dopiero wtedy, gdy tysiące z nich wprowadzi się do samorządu. Jest to chyba, historycznie rzecz biorąc, nietypowa sytuacja - najpierw zdobywa się władzę parlamentarną, a dopiero potem walczy się o władzę lokalną? Nie ma jakiejś jednej recepty. Rozszerzanie się wpływów ugrupowania skrajnego zależy przede wszystkim od sytuacji społeczno-poli- tycznej w kraju, w dużo mniejszym stopniu od logicznej kolejności. Wybory parlamentarne przyszły pierwsze, i to w sytuacji, w której istnieje, moim zdaniem przesadne, przekonanie o głębokim kryzysie w Polsce - zarówno struktur ekonomicznych, jak i politycznych. Przed wyborami parlamentarnymi jeszcze tego nie było. Wygrana Samoobrony opierała się na osobistej popularności Andrzeja Leppera. Oprócz niego przecież tam nikogo wyrazistego nie ma. Teraz, przed wyborami samorządowymi, działacze Samoobrony będą czerpać profity z sukcesu tego ugrupowania w kampanii parlamentarnej. I w tym sensie w ich działaniu jest jakaś logika. A jak zaczynały inne ruchy radykalne? "Od góry" czy "od dołu"? Na przykład we Włoszech czy w Niemczech, w okresie międzywojennym? W Niemczech pierwszym wielkim sukcesem były wybory parlamentarne, do Reichstagu. Wtedy zaczęło im iść lepiej. Wcześniej ugrupowanie Hitlera odnosiło jakieś sukcesy w wyborach do landów, ale tak naprawdę wielkim sukcesem był parlament. Czyli są jakieś analogie między ugrupowaniem Leppera a na przykład Hitlerem? Tak, ale żeby odnieść sukces, najpierw trzeba się wylansować. A co ostatnio mieliśmy? Istny festiwal medialny Leppera. Przynajmniej do jego ostatniego sejmowego wystąpienia. Nie prowadzę żadnych badań medialnych, ale wydaje mi się, że panowie Lepper i Giertych są eksponowani we wszelkich dyskusjach znacznie ponad ich rzeczywiste wpływy. Rozumiem, że Samoobrona jest trzecią co do wielkości siłą, ale wydaje mi się, iż rzadziej widzę Tuska i Płażyńskiego niż Leppera. I chyba rzadziej Kalinowskiego, mimo że jest wicepremierem. Może jest to taka metoda rywali politycznych, w których rękach jest telewizja publiczna: żeby obrzydzić Samoobronę? Demokracja wymaga, aby trzecią co do wielkości partię też pokazywać. Tylko że to ułatwia jej następne działania. Tym bardziej że Lepper stosuje metodę "nośną" społecznie, ostrych ataków personalnych: że Balcerowicz to zbrodniarz gospodarczy, ktoś inny to bandyta, złodziej, kanalia albo łapówkarz. Tego rzeczywiście wcześniej nie było. Tak jak mówiłem - o specyfice Leppera przesądza jednak, że nie wiadomo właściwie, do czego dąży. Populizm ma to do siebie, że jest nastawiony na skrajną krytykę, ale jakieś propozycje programowe zawiera. W okresie międzywojennym komuniści byli skrajni, ale wiadomo było, że chcą zrobić z Polski coś takiego jak Związek Radziecki. ONR-owcy głównie zajmowali się tępieniem przeciwników, ale wiadomo było, że chcą z Polski uczynić państwo narodowe. Żydów wyrzucić, a inne mniejszości wziąć pod but. Gdybym miał powiedzieć, czego chce Samoobrona, to miałbym z tym duże problemy. Chce, żeby Polacy byli bogaci i szczęśliwi. Ale jak to ma się stać? Głosi też, że rozgoni parlament... Takie zapowiedzi w historii już się zdarzały. Ale już nie mówi, że jeśli rozgoni parlament, to po to, by były wybory do następnego lub ich nie było. Co właściwie miałoby się stać potem? Przy zamachu majowym Piłsudski też chyba niewiele mówił o tym, co dalej? Mówił o silnej władzy państwowej, o potrzebie ograniczenia parlamentaryzmu, o podporządkowaniu interesów obywateli państwowej racji stanu. Można powiedzieć, że to bardzo ogólne propozycje, ale u Leppera nawet takich nie ma. To, co w jego programie jest na "tak", to uznanie, iż państwo jest wszechmocne. Może drukować pieniądze, dawać nisko oprocentowane kredyty, dotować eksport, rolnictwo. Jest to skrajny populizm, wizja państwa, które rozdaje, ale nikomu nie zabiera. Oprócz kilku tysięcy złodziei, których trzeba rozliczyć. I dzięki temu trzydzieści parę milionów Polaków będzie bogatych. Skupiamy się na wątku populistycznym. Ale w wypowiedziach Leppera widać, że ma skłonności autorytarne. Sam mówi o sobie, że jest w swojej partii wodzem. Z tym mam kłopot. Nie wierzę w to, aby demokratyczni politycy mogli być demokratycznymi osobowościami. Wybitni politycy są autorytarni. Inaczej długo nie przetrwają. Choćby Churchill, de Gaulle, Adenauer... Albo Mussolini, Hitler... Churchill, a tym bardziej de Gaulle realizowali demokrację, zdecydowanie dominując nad otoczeniem. Jeśli napotykali sprzeciw w swoim otoczeniu, to ten sprzeciw łamali. Ale respektowali zasady demokracji - jeśli w wyborach wyszło, że przegrali, to ustępowali. Natomiast jeżeli rządzili, to autorytarnie. Nie widziałbym szczególnej cechy Leppera w tym, że jest osobowością autorytarną. Ci, których pan wymienił, nie byli przywódcami ruchów populistycznych, a Lepper jest. Trzeba odróżnić osobowości autorytarne od systemów autorytarnych. Polityk o osobowości autorytarnej może łamać reguły we własnej partii - i zazwyczaj to robi - ale nie reguły systemu demokratycznego. Kiedy ruch populistyczny przeradza się w ruch autorytarny? Gdy zaczyna występować przeciwko podstawom demokratycznego państwa. Ale jakie warunki muszą być spełnione, by to nastąpiło? Gdy istnieje masowe niezadowolenie. Poczucie kryzysu ekonomicznego albo poczucie niesprawności instytucji politycznych państwa. Takie odczucia występują przecież dzisiaj w Polsce. Ta granica nie została jeszcze przekroczona, ale jesteśmy już blisko. Przekroczylibyśmy ją, gdyby rozpowszechniło się przekonanie: "przestańmy już przejmować się tą demokracją, jest nam potrzebny silny przywódca, a taki nie musi być demokratą". Ale jestem raczej optymistą. Jak długo w naszym otoczeniu jest tylko Łukaszenko, nic nam nie grozi. "Zróbmy tak jak Łukaszenko" - to mało atrakcyjna propozycja. -
Tak demagogicznych polityków z dużą agresją, z dużą brutalnością już trochę bywało. W Polsce i poza Polską. Nawet Józef Piłsudski wyrażał się o posłach straszliwie. Jednak rangi Piłsudskiego nie wyznaczała jego agresja. U Andrzeja Leppera mamy sytuację odwrotną. Cała jego kariera polityczna jest zbudowana na agresji. Bo zasług szczególnych nie ma. w dzisiejszej Europie można spotkać ruchy o takim poziomie agresji jak w Samoobronie, ale są to raczej ugrupowania pozaparlamentarne. Gdy mamy do czynienia z czymś skrajnym, to albo powiemy, że to jest skrajna lewica, albo że skrajna prawica. Nie bardzo potrafię zakwalifikować ugrupowanie Andrzeja Leppera. Nie mieści się on w tych kategoriach, bo w gruncie rzeczy jest kompletnie aideologiczny. To jest skrajność polityczna, ale nie ideologiczna. Lepperowi wyraźnie imponowało, że mówią do niego panie marszałku. Ale nie na tyle, żeby przestał zachowywać się skrajnie populistycznie. To by świadczyło o pewnym politycznym sprycie. Kiedy się zostaje jedną z wielu partii systemowych, to traci się swoją specyfikę. A przecież Samoobrona otrzymuje poparcie jako partia antysystemowa. Lepper stosuje metodę "nośną" społecznie, ostrych ataków personalnych. Tego rzeczywiście wcześniej nie było. o specyfice Leppera przesądza jednak, że nie wiadomo właściwie, do czego dąży. Gdybym miał powiedzieć, czego chce Samoobrona, to miałbym z tym duże problemy.
STANY ZJEDNOCZONE Działacze chrześcijańscy oburzają się, kiedy nazywa się ich fundamentalistami Wyzwanie Pierzastego Węża RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI WOJCIECH KLEWIEC W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża - Quetzalcoatla. Wielu mieszkańców drażni widok olbrzymiej, ważącej blisko 10 ton bryły. Jak twierdzą świadkowie, rzeźba wcale nie przypomina indiańskiego boga, wywołuje natomiast mieszane wrażenia estetyczne. Miejscowych chrześcijan dodatkowo wzburzyła świadomość, że budowa pomnika ku czci pogańskiego bóstwa pochłonęła blisko pół miliona dolarów z kasy miasta, które nosi imię św. Józefa. Przeciwnicy posągu wnieśli więc sprawę do sądu. W ubiegłym roku wymiar sprawiedliwości orzekł, że nie ma nic niestosownego w obecności figury przedstawiającej boga Azteków i Majów w jednym z publicznych parków Doliny Krzemowej, światowego zagłębia techniki komputerowej. Sąd orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej". Sługom Temidy nie udało się bowiem odnaleźć żyjących wyznawców Qutzalcoatla. Straszydło na piedestale Trzy dni wcześniej ten sam sąd uznał jednak, że krzyż, który od ponad 60 lat stoi na jednym ze wzgórz okalających inne kalifornijskie miasto - San Francisco - nie może być własnością publiczną. Krzyż jest symbolem jednej tylko religii i jego obecność w miejscu publicznym pozostaje w sprzeczności z obowiązującą w Kalifornii konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych - zadecydowali sędziowie. Niedawno Sąd Najwyższy nie zgodził się uznać krzyża za "kulturalną atrakcję" San Francisco, i w ten sposób ostatecznie podtrzymał orzeczenie sądu niższej instancji. Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. - Środowiska świeckie usiłują usuwać symbole religijne z życia publicznego. Nie sądzę, aby statua na wzgórzu w San Francisco naruszała czyjeś prawa czy raziła uczucia - powiedział "Rzeczpospolitej" w rozmowie telefonicznej Peter Wilkes, pastor South Hill Community Church, jednego z protestanckich kościołów w San Jose. - Nie zapominajmy, że Ameryka to kraj bardzo religijny, ponad 90 procent ludzi wierzy w Boga. Trzeba pamiętać o mniejszościach, ale przecież większość też ma swoje prawa - uważa duszpasterz. Tymczasem posąg Quetzalcoatla w parku miejskim w San Jose był dla większości wyzwaniem. Nie dość bowiem, że za publiczne pieniądze stworzono dzieło, które - jak twierdzi pastor Wilkes - nikomu się nie podoba, to na dodatek powstało miejsce kultu pogańskiego. - Znalazła się grupa ludzi związanych z ruchem New Age, którzy zbierali się u stóp posągu Quetzalcoatla i oddawali mu cześć. Mamy tę scenę zarejestrowaną na taśmie wideo. Oczywiście nie chcemy wyolbrzymiać znaczenia grupy wyznawców New Age, niemniej nie da się zaprzeczyć, że ktoś przychodził do parku, aby wielbić Pierzastego Węża. Sąd jednak zignorował to zjawisko, uznając pogański rytuał za religię wymarłą - mówi pastor. Wykradzione słowo Przeciwników posągu Quetzalcoatla brytyjski tygodnik "Economist" określił mianem "chrześcijańskich fundamentalistów". - Nie podoba mi się ta definicja. W Ameryce słowo "fundamentalista" ma zabarwienie pejoratywne, oznacza kogoś, kto występuje przeciw rozumowi i logice. Odnosi się często do osób słabo wykształconych, które myślą w sztywny sposób. Ja przez 16 lat uczyłem przedmiotów ścisłych na różnych uniwersytetach. Publikowałem prace naukowe, niektóre zostały nawet przetłumaczone na polski - mówi pastor Wilkes. - Jestem głęboko przekonany, że intelektualne racje chrześcijaństwa są przytłaczające. Obawiam się zatem, że określenie "fundamentalista" nie bardzo do mnie pasuje. Wypowiedź pastora przypomina, że pojęcie "fundamentalizm", kiedyś odnoszące się do ideologii amerykańskich protestantów, którzy uważali, że wszelkimi dziedzinami życia powinny kierować nakazy Biblii, źródła jedynej prawdy, dziś zostało zawłaszczone na użytek propagandy i mediów. Za sprawą wiadomości przekazywanych z niektórych krajów może się bowiem często zrodzić przekonanie, że fundamentalista - islamski, chrześcijański, czy jakikolwiek inny - jest nie tylko fanatykiem religijnym, gotowym narzucać swą wiarę pozostałym, ale też zbrodniarzem. Dowiadujemy się więc, że to fundamentaliści, a nie terroryści podrzynają gardła pasażerom autobusów w Algierii, szykują się do ataku na życie papieża lub detonują bomby w izraelskich kawiarniach. Nic dziwnego zatem, że ludzie wiernie przestrzegający nakazów swej religii - czyli po prostu prawdziwie wierzący - nie życzą sobie, aby opisywać ich za pomocą tych samych pojęć, jakich używa się wobec terrorystów. - Nie jesteśmy fundamentalistami - zapewnił "Rzeczpospolitą" wielebny P.T. Mammen, jeden z protestanckich duchownych zaangażowanych w akcję obrony krzyża w San Francisco. - Co więcej, nasza grupa składa się nie tylko z osób wierzących. Poparło nas wielu mieszkańców, którzy po prostu przyzwyczaili się do obecności krzyża, a także rozmaite organizacje, niekoniecznie religijne. 95 proc. osób mieszkających w San Francisco chce, aby krzyż pozostał tam, gdzie się znajduje - twierdzi pastor. Nie wszystko stracone Przez ponad 60 lat wydawało się, że mierzący blisko 30 metrów krzyż w San Francisco - ponoć najwyższy w Ameryce - nikomu nie przeszkadzał. U jego podnóża odbywały się uroczystości religijne i pikniki. Aż okazało się, że obecność krzyża jest niezgodna z konstytucją i o jego losach musiał stanowić sąd. Jak do tego doszło? - Sprawę krzyża 10 lat temu skierowała do sądu grupa ok. 20 osób, wśród nich byli m.in. działacze ruchu na rzecz świeckości państwa. Wytoczyli miastu proces - mówi pastor Mammen. W wyniku utarczek sądowych zapadło orzeczenie, które pozwala przypuszczać, że w batalii o symbole religijne zwycięstwo odnieśli zwolennicy państwa świeckiego. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do próby zmiany nazwy miasta San Francisco, która jednoznacznie kojarzy się z katolicyzmem. Podobne zwycięstwo strona świecka odniosła też w San Jose. O ile jednak w przypadku posągu Quetzalcoatla działacze chrześcijańscy, jak się wydaje, stoją na straconej pozycji - usunięcie posągu z parku jest bardzo kosztowne, Pierzasty Wąż pozostaje więc tam i nikt nie wie, co z nim zrobić - o tyle w walce o krzyż w San Francisco nie wszystko wydaje się stracone. Wielebny Mammen wątpi na przykład, czy krzyż zostanie rozebrany. - Teren, na którym figura się znajduje, został kiedyś podarowany miastu. Jeśli więc miasto przekaże ziemię prywatnej osobie, towarzystwu czy związkowi religijnemu - a można przypuszczać, że tak się stanie - wówczas krzyż będzie mógł pozostać na swoim miejscu - mówi pastor. Czy jednak w państwie świeckim wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym wówczas, kiedy nie wszyscy sobie tej obecności życzą? Czy nie zostaje tu naruszona wolności sumienia innych? Pastor Mammen nie ma wątpliwości. - Wierzący nie żyją we własnym, oderwanym świecie. Są aktywni na arenie politycznej, uczestniczą w wydarzeniach dotyczących zarówno wspólnoty, jak i kraju. Nie ma w tym nic niewskazanego, że publicznie upominają się o swe prawa. Podobnego zdania jest pastor Wilkes. - Prawo polega na tym, że jedni narzucają poglądy lub wartości innym. Pytanie zatem nie powinno brzmieć: czy wolno narzucać wartości religijne, lecz: jakie wartości wolno narzucać. Chidzi także o metody. Pastor Wilkes przypomina, że kiedy państwo wymusza coś na obywatelach, narusza wolność sumienia. Na tym jednak opiera się istnienie państwa prawa, w którym działają mechanizmy demokracji. Dlatego też - uważa wielebny Peter Wilkes - wierzący, jak wszyscy pozostali, mają prawo głosić swe wartości, lecz nie mogą narzucać ich siłą. Powinni raczej troszczyć się o przekonanie większości do swoich racji i urzeczywistniać swe cele za pomocą metod demokratycznych. Cele i środki W prowadzeniu publicznych batalii wielebny Wilkes zdobył niemałe doświadczenie. W oczach wielu mieszkańców Doliny Krzemowej pastor uchodzi bowiem za jednego z tych duchownych, którzy stoją na czele opozycji przeciw zalegalizowaniu związków homoseksualistów. Warto zauważyć, że lokalna prasa obiektywnie przyznaje, iż pastor nie wygląda na uczestnika prawicowej krucjaty. Liczący 59 lat duchowny ubiera się w czarną, skórzaną kurtkę, nosi niedbale eleganckie spodnie i sportowe koszule. - To prawda, że nie przepadam za garniturem i krawatem. W niedzielę jednak staram się wyglądać porządnie - mówi duchowny. Pastor nie przepada również za tym, że opisuje się go jako przedstawiciela "prawicy religijnej". Jak wiadomo, ruch określany tym mianem i skupiający kilka milionów wierzących różnych wyznań, miał wielki udział w zwycięstwie, jakie Partia Republikańska odniosła w wyborach do Kongresu trzy lata temu. - Niekiedy potrafię być bardzo radykalny, i to wcale nie w tych dziedzinach, które są bliskie prawicy. Gdy chodzi o biednych lub o przeciwstawianie się rasizmowi, bliżej mi raczej do lewicy - podkreśla. Zaangażowanie w wielką politykę, jak na przykład walkę przeciw szczególnym prawom dla homoseksualistów, pastor uznaje jednak za niewielką część swej działalności publicznej. - Naszym głównym zadaniem jest służba - mówi. Na co dzień włącza się więc z wiernymi w takie akcje, jak sprzątanie miasta (niedawno zmobilizowali kilka tysięcy osób, które usuwały w San Jose graffiti). Na szczeblu lokalnym współpracuje z politykami. - Przemawiamy głośno dopiero wówczas, kiedy widzimy, że społeczeństwo obiera niewłaściwy kierunek w sprawach moralnych - twierdzi duchowny. W jaki sposób dążą do osiągnięcia swych celów? Przede wszystkim zachęcają wiernych do działania, aby w sprawach, o które toczy się walka, pisali do polityków, wywierali nacisk na przedstawicieli władz. - Pod petycją wyrażającą sprzeciw wobec zalegalizowania związków homoseksualistów w ciągu około dwóch tygodni zebraliśmy 60 tysięcy podpisów - zarówno w kościołach protestanckich, jak i katolickich - zapewnia pastor. Przedostać się na łamy Nieocenionym narzędziem okazują się też media. - W marcu ubiegłego roku zamieściliśmy duże, płatne ogłoszenie w poczytnej miejscowej gazecie "Metro". Wyjaśniliśmy, dlaczego sprzeciwiamy się małżeństwom homoseksualistów, podpisali się przywódcy 200 związków kościelnych. "Metro" jest pismem liberalnym i popiera sprawę gejów, więc nasze poglądy nie miały zbyt wielu szans, aby przedostać się na łamy. Gazeta nie mogła jednak odmówić opublikowania ogłoszenia. Gdyby to uczyniła, byłoby to wbrew prawu o wolności słowa - mówi pastor. - Później zrobiło się o nas głośno, trafiliśmy do radia i telewizji. Ostatecznie decyzję w sprawie małżeństw homoseksualnych w Kalifornii zawieszono. To z pewnością sukces "chrześcijańskich fundamentalistów" z San Jose. Inaczej sprawy mają się w przypadku posągu indiańskiego boga. Z obecnością Quetzalcoatla w parku publicznym trzeba się będzie pogodzić, podobnie zresztą jak z pozbawieniem słowa "fundamentalizm" jego pierwotnego znaczenia.
W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął ogromny posąg Quetzalcoatla. Wydatek miasta rzędu pół miliona dolarów na posąg pogańskiego boga spotkał się ze sprzeciwem i mieszkańcy wnieśli sprawę do sądu. Sąd odrzucił wniosek uzasadniając, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej", ponieważ nie istnieją już wyznawcy Qutzalcoatla. Ten sam sąd uznał, że obecność krzyża, który od ponad 60 lat stoi na jednym ze wzgórz okalających San Francisco, jest w sprzeczności z konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych. Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. Peter Wilkes, pastor South Hill Community Church, zaznaczył, że przy usuwaniu symboli religijnych z życia publicznego zapomina się, że 90% Amerykanów wierzy w Boga. Dodał, że pod posągiem Quetzalcoatla wyznawcy New Age oddawali cześć pogańskiemu bogu. Przeciwników posągu Quetzalcoatla media nazwały "chrześcijańskimi fundamentalistam", co ich oburzyło. Pastor Wilkes zaznaczył, że dziś "fundamentalizm" jest nacechowany pejoratywnie i odnosi się do fanatyków religijnych i terrorystów, dlatego chrześcijanie nie życzą sobie, aby opisywać ich za pomocą tych samych pojęć. Wielebny P.T. Mammen zaangażowany w akcję obrony krzyża podkreślił, że 95% osób mieszkających w San Francisco chce, żeby krzyż pozostał na swoim miejscu. W ich gronie znajdują się osoby niereligijne. W walce o krzyż nie wszystko jest stracone - jeśli miasto przekaże ziemię, na której stoi krzyż, osobie prywatnej czy związkowi religijnemu, będzie on mógł pozostać na swoim miejscu. Pojawia się pytanie, czy w państwie świeckim wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym, kiedy nie wszyscy sobie tego życzą. Działacze chrześcijańscy wskazują, że osoby religijne należą do społeczeństwa i mają demokratyczne prawo do głoszenia swoich wartości. Nie mogą ich jedynie narzucać innym siłą. Pastor Wilkes uważa, że należy publicznie zabierać głos, kiedy społeczeństwo obiera niewłaściwy kierunek w sprawach moralnych. Jakiś czas temu stanął na czele opozycji przeciw zalegalizowaniu związków homoseksualnych. Jako sposoby walki pastor wymienił wywieranie nacisku na polityków i przedstawicieli władz oraz korzystanie z siły mediów.
ŚWIĘTO NIEPODLEGŁOŚCI Nic nie jest dobitniejszym świadectwem solidarności niż praca dla dobra wspólnego Poszerzanie wolności RYS. ANDRZEJ LEGUS JERZY BUZEK Święto Niepodległości, na przełomie tysiącleci, stwarza szczególną okazję do refleksji nad dokonaniami dwóch pokoleń: tego, którego udziałem stało się w 1918 roku odzyskanie wolności i tego, które niepodległą Rzeczpospolitą od dziesięciu lat współtworzy. Jakie pożytki czerpiemy dziś z ponownie odzyskanej wolności? Jaka jest dzisiejsza wymowa słowa patriotyzm? Jak teraz układają się relacje między Polakami a ich państwem? Na czym w 1999 roku polega czyn obywatelski? Odpowiedzi na te pytania postanowiłem w tym roku poszukać w Krakowie, "mateczniku polskości", w mieście, gdzie historia i współczesność przenikają się w stopniu najpełniejszym. Dziedzictwo 11 listopada to wielkie i radosne święto. Odzyskanie wolności zawsze stanowi tytuł do narodowej dumy. Dla Polaków czyn zbrojny, który przyniósł wolność, miał wymiar szczególny. Po dekadach znaczonych bezowocnymi zrywami powstańczymi okazał się wreszcie czynem skutecznym, nadającym sens hekatombie ofiar poprzedniego stulecia. Skutecznym - co warto pamiętać - w efekcie mądrej akcji dyplomatycznej. Ta z kolei stała się możliwa przede wszystkim dzięki żywotności polskiej tradycji i kultury. Niepodległość nieprzypadkowo kojarzona jest dziś z nazwiskami Piłsudskiego, Dmowskiego, Paderewskiego. One bowiem symbolizują łańcuch uzupełniających się działań zbrojnych i dyplomatycznych, cały czas wspieranych siłą polskiej kultury. Oddając sprawiedliwość i honor wysiłkowi całego narodu trzeba zawsze pamiętać, że czyn niepodległościowy niejedno miał imię. Na Wawelu, nad kryptami królów i bohaterów narodowych, został wzniesiony baldachim upamiętniający 1918 rok. Widnieje na nim napis: "Ciała śpią, duchy czuwają". Tu wystarczy chwila skupienia, by uzmysłowić sobie, czym jest Polska, jakie dziedzictwo otrzymaliśmy w darze i jakie zobowiązania na nas ciążą. Wawel i jego sarkofagi to żywa pamięć znamienitej przeszłości. Na tyle żywa, że jak mickiewiczowska pieśń "uszła cało" z zawieruchy historii. Przekazywano ją w rodzinie, w Kościele, uczono z książek. Właśnie dlatego Polska - skreślona z mapy Europy - nie była dla pokoleń czasu niewoli abstrakcją, lecz obowiązkiem do spełniania. Czasem także trudnym dziedzictwem, które należało pokonać, wznosząc się ponad własne ograniczenia. Dzięki tej pamięci naród przetrwał, a w kluczowym momencie historii dostrzegł swoją szansę i miał odwagę z niej skorzystać. Bez czynu niepodległość pozostałaby przecież jedynie martwą ideą. Dlatego krakowskie rozważania o patriotyzmie trzeba rozpocząć od hołdu złożonego bohaterom narodowym przy grobie marszałka Józefa Piłsudskiego i przy prochach bezimiennych żołnierzy Rzeczypospolitej. W tym roku będę miał także okazję szczególną, by równocześnie docenić polski czyn dyplomatyczny - uczestnicząc w odsłonięciu i poświęceniu tablicy pamiątkowej ku czci Romana Dmowskiego. Wierzę, iż dla naszego pokolenia stanie się ona znakiem przypominającym, że duch patriotyczny w decydujących dla losów narodu momentach tryumfował nad duchem politycznych sporów. Pamięć o tych, którzy mimo 123 lat niewoli, upokorzeń i klęsk, nigdy nie pogodzili się z utratą wolności, a także o tych, którzy ów protest przechowali przez noc nazizmu i komunizmu na zawsze pozostanie źródłem naszej siły. To ze względu na tę pamięć nie wolno nam zmarnować daru wolności. Testament przeszłych pokoleń przypomina o obowiązku jego utrwalania w codziennych dokonaniach i wyborach. Dziedzictwo czynu 11 listopada to patriotyzm najwyższej próby. Dobre państwo Nie sposób dziś negować osiągnięć II Rzeczypospolitej. Z perspektywy czasu tamte dokonania zdumiewają śmiałością i rozmachem. Pokolenie, które czynem zbrojnym wywalczyło wolność nie zmarnowało jej, choć nie dane mu było dokończyć dzieła odbudowy polskiej państwowości. My, przedstawiciele pokolenia "Solidarności", odzyskawszy suwerenność po półwieczu komunizmu, czujemy się tamtego dzieła kontynuatorami. Jak dziś postrzegamy czyn patriotyczny? Czym dla mnie jako premiera polskiego rządu jest odzyskane na nowo państwo? Przede wszystkim wspólnotą polityczną władz centralnych i samorządu, dobrem wspólnym obywateli. Dziś narodowy czyn ma swój początek w gminie, gdzie podejmowane są decyzje dotyczące lokalnej społeczności. W moim głębokim odczuciu właśnie oddanie władzy w ręce ludzi - w gminie, powiecie i województwie - jest największym zwycięstwem ponownie odzyskanej wolności. To dzięki temu zwycięstwu w ciągu 10 lat dokonaliśmy cywilizacyjnego skoku, podejmując wyzwanie pokolenia, które w 1918 roku rozpoczęło wielkie dzieło reformowania i odbudowy Polski. Samorząd jest najlepszą szkołą patriotyzmu. Lokalnego, powiatowego, regionalnego. Ale także narodowego, bo wszelki patriotyzm zaczyna się od umiłowania tego, co bliskie. Kultura narodowa i lokalna są ze sobą splecione, mają wspólne korzenie, które określają naszą tożsamość. Wybór Krakowa na kulturalną stolicę Europy w roku 2000 potwierdza, że we współczesnym świecie docenia się udział kultury w budowaniu tożsamości, choć w przypadku tego miasta jest to na pewno bardziej kultura narodowa niż lokalna. W decentralizującej się Europie nie ma bowiem pojęcia prowincji, bo często to właśnie ona stanowić może centrum życia duchowego i kulturalnego. Kraków jest dziś przykładem tego, jak działania na rzecz ochrony narodowego dziedzictwa wpływają na rozwój miasta i warunki życia jego mieszkańców. Doświadczenia samorządów polskich wskazują wiele przykładów dobrego gospodarowania lokalnym dziedzictwem, które nie ogranicza się do ochrony zabytków, ale czyni z kultury instrument rozwoju. Bo to dzięki kulturze w równym stopniu jak przez sukces gospodarczy stajemy się członkiem europejskiej wspólnoty - co istotne - zachowując własną tożsamość. W małych ojczyznach dobrze zagospodarowano wolność. Było to możliwe także dlatego, że właśnie tam najsilniejsza jest owa pamięć historyczna, która sto lat temu pozwoliła przetrwać zły czas. Dlatego dobre państwo trzeba i warto budować na fundamencie lokalnego dziedzictwa. W czasach globalizacji, nowoczesny patriotyzm rozumiem właśnie jako budowanie Polski na dole, we własnej, lokalnej przestrzeni duchowej. Nowoczesne technologie pozwalają bowiem być wszędzie, będąc zarazem u siebie - zakotwiczonym w tradycji, kulturze, wartościach. Reformatorskie dzieło mijającej dekady ku temu przecież zmierzało. Jestem dumny, że mój rząd oddając prawo decydowania o swoim losie mieszkańcom wspólnot lokalnych, dzieła tego dopełnił. Zbudowaliśmy państwo, które pozwala swoim obywatelom swobodnie działać dla dobra wspólnego. Pro publico bono Czym jest dziś czyn obywatelski? Myślę, że po raz pierwszy w naszej historii jest to czyn rozumiany jako aktywność społeczna, a nie jako reakcja na zagrożenia zewnętrzne. Jest to także (wreszcie!) czyn radosny. Patriotyzm zawsze kojarzył się z działaniem niepartykularnym. Z przełamywaniem egoizmu, społeczną solidarnością i wielkodusznością. Ale przede wszystkim z odwagą. Trudno bowiem było wskazać w naszej historii czas, gdy zarazem czyn obywatelski nie wiązał się z ofiarą i wyrzeczeniem, gdy nie był obciążony ryzykiem. Za patriotyzm trzeba było płacić wysoką cenę, często cenę życia. Dlatego dla większości Polaków Święto Niepodległości jest dniem powagi, smutnej zadumy i refleksji. Dlatego często patriotyzm kojarzy się z wyzwaniem niedostępnym przeciętnemu człowiekowi. Tak wiele od niego wymagał. Nadszedł jednak czas, gdy czyn obywatelski może stać się także źródłem powszechnej i wielkiej satysfakcji, bo płynącej z prostego czynienia dobra. W dodatku dziś, działając pro publico bono, można przyczyniać się do cywilizacyjnego rozwoju państwa, zwiększając jego dobrobyt. Nie wiąże się to z żadnym zagrożeniem czy ryzykiem, przeciwnie można "narazić się" jedynie na uznanie i szacunek innych. Działalność publiczna zaczyna, choć z licznymi jeszcze zahamowaniami, przynosić popularność, staje się naturalną drogą doboru ludzi najwyższego zaufania w państwie, pozwala upowszechniać pozytywne wzorce. Dzięki nim z kolei łatwiej o upowszechnianie takich postaw obywatelskich, którym przyświeca przede wszystkim dobro wspólne. Każdy wysiłek pro publico bono służy ojczyźnie, poszerza bowiem przestrzeń wolności, zachęca obywateli do samoorganizacji. Mądrość narodu polega na tym, że potrafi nobilitować twórczą pracę obywatelską. Jest ona bowiem dowodem istnienia wspólnoty, potwierdza jej tożsamość i ciągłość historyczną. Każdy taki wysiłek - doceniony i dostrzeżony - wzmacnia zaufanie do państwa, jest gwarantem trwałości społecznych więzów. Gwarantem niepodległości i gwarantem naszej indywidualnej i zbiorowej wolności... A przecież: "Wolność jest najlepszą, najskuteczniejszą i najtańszą sztuką gospodarowania" (Ferdynand Zweig). Fundament narodowego bytu Z kraju o gospodarce scentralizowanej Polska stała się wreszcie bogata w przedsięwzięcia obywatelskie. Inicjatywa przyznawania nagród "Pro publico bono", której mam zaszczyt patronować, ma na celu przedsięwzięcia te dostrzec i docenić. Nic bowiem nie jest dobitniejszym świadectwem solidarności niż praca dla dobra wspólnego. A właśnie taka praca tworzy fundament narodowego bytu. 11 listopada 1999 roku w Krakowie kapituła konkursu "Pro publico bono" pod przewodnictwem prof. Andrzeja Zolla (i honorowym pana Jana Nowaka-Jeziorańskiego) wyłoni pierwszych laureatów. Jeśli ta inicjatywa zyska poparcie społeczne, stanie się corocznym wydarzeniem, dodając do klimatu Święta Niepodległości niemały ładunek optymizmu i wiary w niezmierzone pokłady patriotyzmu. Naszego prawdziwego narodowego bogactwa.
11 listopada to wielkie i radosne święto. Dla Polaków czyn zbrojny, który przyniósł wolność, miał wymiar szczególny. Pamięć o tych, którzy mimo upokorzeń i klęsk nigdy nie pogodzili się z utratą wolności, a także o tych, którzy ów protest przechowali przez noc nazizmu i komunizmu na zawsze pozostanie źródłem naszej siły. Jak dziś postrzegamy czyn patriotyczny? Dziś narodowy czyn ma swój początek w gminie, gdzie podejmowane są decyzje dotyczące lokalnej społeczności. Kultura narodowa i lokalna są ze sobą splecione. W małych ojczyznach dobrze zagospodarowano wolność. właśnie tam najsilniejsza jest owa pamięć historyczna. W czasach globalizacji nowoczesny patriotyzm rozumiem właśnie jako budowanie Polski na dole, w lokalnej przestrzeni duchowej. czyn obywatelski jest rozumiany jako aktywność społeczna, a nie jako reakcja na zagrożenia zewnętrzne. Jest to także czyn radosny.
Czasy świetności ZChN zdają się dobiegać końca Pokusa pragmatyzmu PIOTR ZAREMBA Zdawać by się mogło, że Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - zaciekle atakowane, ale i doceniane na wielu zakrętach najnowszej historii - to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś tak już się nie zdaje. ZChN może zniknąć i nikogo to nie zdziwi. Było produktem fermentu intelektualnego 1989 roku. Na zapędy części dawnej opozycji, pragnącej podporządkować wszystko doraźnej koncepcji liberalnych reform, inna część odpowiadała sięganiem do przeszłości. Choć twórcami ZChN byli ludzie wywodzący się z różnych miejsc opozycyjnej (a nawet i nieopozycyjnej, np. Goryszewski) sceny politycznej, za faktycznego twórcę pomysłu można uznać pierwszego prezesa partii Wiesława Chrzanowskiego. Geneza Chrzanowski podjął i ujednoznacznił jeszcze wcześniejsze wysiłki twórców Ruchu Młodej Polski. Deklaracja ideowa Zjednoczenia była syntezą różnych propozycji ideowych rodem z II Rzeczypospolitej, ale z przewagą pierwiastka narodowo-katolickiego, rozumianego jak najdosłowniej. W jej tekście znajdujemy zapis sugerujący, że członkowie partii zobowiązani są do wyznawania i praktykowania religii. Na to nakładała się praktyka. Gdy politycy ZChN usiłowali sami opisywać swoich członków i zwolenników, widzieli w nich najaktywniejszych przedstawicieli Polski parafialnej, zaniepokojonej kierunkiem przemian cywilizacyjnych i obyczajowych, ale równocześnie skłonnej do poświęceń (choćby społeczno-ekonomicznych) w imię dumy z własnego niepodległego państwa. Osłabiany odejściem znaczących przedstawicieli różnych nurtów (Macierewicz, Łopuszański), ale nie wielkim rozłamem, ZChN był ofertą dla niezbyt szerokiego elektoratu, lecz ze względu na ruchliwość i opiniotwórczość przywódców trudną do ominięcia, gdy przychodziło tworzyć szersze prawicowe konfiguracje. Dlatego znajdujemy jego liderów wśród twórców rządu Olszewskiego i Suchockiej, a później wśród twórców i profitentów zwycięstwa AWS. Ich dorobek w tej mierze był traktowany, nawet przez ich zaciętych wrogów, jako przykład łączenia ideowej pryncypialności z pragmatyzmem. Symbolem takiej postawy stał się Chrzanowski, stosunkowo bezkrytyczny chwalca dorobku przedwojennej endecji, a równocześnie łatwy partner liberalnych elit w reformowaniu kraju. Bilans władzy Dziś konstrukcja ta zdaje się zużywać. ZChN po raz pierwszy nie uniknął poważniejszego rozłamu. Grupa jego historycznych liderów - Piłka, Niesiołowski, Marcinkiewicz, Szyszko - zasiliła formację dużo bardziej nieokreśloną ideowo (Przymierze Prawicy), a gotowa jest rozmawiać o jeszcze szerszej formacji z ludźmi, których uważała niegdyś za nieprawdziwych czy może niepełnych prawicowców (bracia Kaczyńscy). Z ludźmi, którzy od tradycji narodowo-katolickiej, zwłaszcza tej rodem z Radia Maryja czy "Naszego Dziennika", zawsze się dystansowali. Teoretycznie rolę strażników świętego ognia wzięli na siebie obecni liderzy ZChN, podtrzymujący jego organizacyjną samoistność. Ale czy do końca? Prezes Stanisław Zając i jego otoczenie brali czynny udział w wewnętrznych rozgrywkach AWS, których efektem było znaczące osłabienie nurtu narodowo-katolickiego, a nawet konserwatywno-solidarnościowego w Akcji. Jak inaczej ocenić walkę z Krzaklewskim u boku SKL i PPChD albo obecną sympatię dla całkowicie pragmatycznej inicjatywy Janusza Tomaszewskiego? Zjednoczenie staje się ugrupowaniem podporządkowującym założenia ideowe taktyce doraźnej i nie zawsze jasnej. Nawet wystąpienia sytuujące ZChN-owców nadal na prawej flance (opór przeciw wyborowi członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z Unii Wolności) po bliższej analizie okazują się działaniem na rzecz egzotycznych sojuszów z PSL lub biznesowych układów z prezesem Polsatu Solorzem. Czy eksperyment prawie czteroletniego udziału ZChN w szerszej prawicowej, w dodatku rządzącej formacji okazał się bezowocny? Na pewno Zjednoczenie osiągnęło, w bliskim sojuszu z innymi odłamami prawicy, realizację takich swoich pomysłów, jak bardziej restrykcyjne prawo antynarkotykowe czy walka z pornografią. Ale już wysiłki jego działaczy, aby nieco ograniczyć liberalizm ekonomiczny w imię interesów wspólnoty (ustawa dyscyplinująca supermarkety, zakaz pracy w niedzielę), rozbijały się o logikę koalicji z liberalną Unią Wolności, opór innych ugrupowań, a uczciwie mówiąc i niepełny entuzjazm wielu polityków AWS. Skądinąd Zjednoczeniu nie udało się nigdy sformułować klarownego stanowiska w sprawach ekonomicznych. Można było w jego obrębie znaleźć wszystkie opcje - od nieomal socjaldemokratycznego etatyzmu Jerzego Kropiwnickiego po poglądy bliskie UPR-owskim, zwłaszcza młodszej generacji działaczy. Nie udało się też ZChN uzyskać większego wpływu na politykę zagraniczną. Próba, podjęta w pierwszym okresie koalicyjnych rządów, dodania do międzynarodowej aktywności rządu Buzka choć odrobiny ZChN-owskiego eurosceptycyzmu, załamała się, a symbolem tego załamania była głośna dymisja ministra Czarneckiego. Trudno powiedzieć, co było tu ważniejsze. Nieporadność polityków Zjednoczenia, czy silny opór przeciw nim instytucji europejskich, i polskich euroentuzjastów mających oparcie w aparacie także i obecnej ekipy rządowej. W tej sytuacji największe sukcesy odnosił ZChN w konsumowaniu swojego wpływu na kilka resortów i instytucji rządowych. Konsumpcja ta była wyolbrzymiana (ZChN naśladował tylko inne ugrupowania), ale nie miało to znaczenia. Do obrazu religijnego i nacjonalistycznego dogmatyka dodano portret obłudnika zapobiegliwie zagarniającego kolejne połacie państwa. Liberalne i lewicowe media utrwaliły oba wizerunki z dużą satysfakcją. Gwoli prawdy - duch wręcz sekciarskiej solidarności z najbardziej wątpliwymi dokonaniami takich postaci jak Henryk Goryszewski czy warszawski radny Ryszard Makowski bardzo ułatwił im zadanie. Na rozdrożu Można by rzec, że w poprzednich latach ZChN nie zdecydował się na żadną skrajność. Nie spróbował - śladami Łopuszańskiego - wprząc swego niewątpliwego potencjału intelektualnego i organizacyjnego w budowanie silnego ośrodka antyeuropejskiego. Czy taki ośrodek stałby się naprawdę silny? Nie wiadomo, ale liderzy ZChN podjęli strategiczną decyzję. Korzystali z pomocy Radia Maryja, wrogiego prozachodniej modernizacji, a równocześnie sami pozostali w obrębie proeuropejskich elit, choć na samym ich skraju. Zarazem długo opierali się rozpuszczeniu w szerszej formule nowoczesnej awuesowskiej prawicy. Najpierw opierał się Marian Piłka, potem walczący z nim Stanisław Zając. Na ile była to obrona własnej tożsamości, a na ile logiki parytetów dających partii realny udział we władzy - rzecz do dyskusji. Niewątpliwie jednak ZChN był mało zainteresowany tworzeniem czegoś szerszego. Nawet za cenę przesycenia tego czegoś własnym programem. Ten rozkrok uczynił Zjednoczenie formacją nieczytelną. Reszty dokonał duch czasów. Formuła sięgnięcia do historii, tak pożyteczna w 1989 roku, staje się coraz mniej przydatna w dobie Internetu i "Big Brothera". Zarazem warto przypomnieć, że ZChN-owcy byli poddani podwójnej presji: pokusy zbytniej pragmatyzacji wynikającej z udziału w rządzeniu (w Polsce to przede wszystkim dzielenie fruktów, a nie realizacja programów) i silnego nacisku najbardziej opiniotwórczych środowisk, którzy najbardziej miękko i rozumnie prezentujących swe koncepcje polityków ZChN oskarżali o fundamentalizm, ekstremizm itd. Skądinąd owa miękkość i rozumność nie były regułą. Zjednoczenie koncentrowało się na najbardziej doraźnych interesach, ale język wielu jego działaczy był anachroniczny, nazbyt wojowniczy, odwołujący się do dawno przebrzmiałych emocji. Czyli taki, który wielu Polaków - czasem słusznie, a czasem nie - odrzuca. Nie ułatwiała też życia politykom Zjednoczenia zagmatwana sytuacja wewnątrz AWS. Gdy przyjrzeć się ostatnim sporom między twórcami Przymierza Prawicy a ekipą prezesa Zająca, widać, że nie była to walka o wierność ideowym pryncypiom partii określającej się przede wszystkim stosunkiem do wiary i moralności. To w istocie spór między tymi, którzy poddawali krytycznej ocenie metody sprawowania władzy przez AWS, a tymi, którzy skłonni byli tę metodę usprawiedliwiać, szukając przyczyn porażek prawicy gdzie indziej. Można by rzec, że poplątana rzeczywistość AWS wciągnęła ZChN w swoje tryby i przemieliła. Na ile potrzebny i trwały okaże się w przyszłości specyficzny, czysto polski typ ZChN-owskiej wrażliwości? Dziś bardziej czytelna wydaje się oferta grupy Mariana Piłki, próbującej znaleźć miejsce w swoistej formacji "czystych rąk". Czytelna - to nie znaczy gwarantująca sukces. Odłam prezesa Zająca uwikłał się w wewnątrzprawicowe rozgrywki i szuka sojuszników raz tu, raz tam, nie wykluczając nawet zewnętrznych aliansów z PSL. Czasy świetności, gdy politykom Zjednoczenia zdarzało się "trząść Polską", zdają się dobiegać końca. Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika "Nowe Państwo"
Zdawać by się mogło, że Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś tak już się nie zdaje. ZChN może zniknąć i nikogo to nie zdziwi. za faktycznego twórcę pomysłu można uznać pierwszego prezesa partii Wiesława Chrzanowskiego. Deklaracja ideowa Zjednoczenia była syntezą różnych propozycji ideowych rodem z II Rzeczypospolitej, ale z przewagą pierwiastka narodowo-katolickiego, rozumianego jak najdosłowniej. dorobek był traktowany, nawet przez ich zaciętych wrogów, jako przykład łączenia ideowej pryncypialności z pragmatyzmem. Symbolem takiej postawy stał się Chrzanowski, stosunkowo bezkrytyczny chwalca dorobku przedwojennej endecji, a równocześnie łatwy partner liberalnych elit w reformowaniu kraju. Dziś konstrukcja ta zdaje się zużywać. ZChN po raz pierwszy nie uniknął poważniejszego rozłamu. Zjednoczenie staje się ugrupowaniem podporządkowującym założenia ideowe taktyce doraźnej i nie zawsze jasnej. Czy eksperyment prawie czteroletniego udziału ZChN w szerszej prawicowej, w dodatku rządzącej formacji okazał się bezowocny? Na pewno Zjednoczenie osiągnęło, w bliskim sojuszu z innymi odłamami prawicy, realizację takich swoich pomysłów, jak bardziej restrykcyjne prawo antynarkotykowe czy walka z pornografią. Nie udało się ZChN uzyskać większego wpływu na politykę zagraniczną. W tej sytuacji największe sukcesy odnosił ZChN w konsumowaniu swojego wpływu na kilka resortów i instytucji rządowych. ZChN nie zdecydował się na żadną skrajność. liderzy Korzystali z pomocy Radia Maryja, wrogiego prozachodniej modernizacji, a równocześnie sami pozostali w obrębie proeuropejskich elit, choć na samym ich skraju.Ten rozkrok uczynił Zjednoczenie formacją nieczytelną. Reszty dokonał duch czasów.
ORGANIZACJE POZARZĄDOWE Dotacje budżetowe przesądzają o ich bycie Przyciąganie polityczne ELIZA OLCZYK Organizacje pozarządowe w Polsce nie mają łatwego życia. Zbieranie pieniędzy od sponsorów idzie opornie, zarabianie pieniędzy jeszcze trudniej, a dotacje budżetowe zależą nie od programu działania, nie od osiągnięć, tylko od... koniunktury politycznej. Tak się bowiem utarło, że rządy preferują organizacje bliskie sobie ideologicznie, choć nie tym kryterium powinny się kierować. W Polsce istnieją tysiące organizacji pozarządowych (jak nazwa wskazuje działających poza obszarem zainteresowania administracji rządowej) zajmujących się najróżniejszymi sprawami. Są organizacje propagujące naturalny poród i karmienie piersią, są stowarzyszenia chorych na autyzm, są organizacje wspierające rozwój samorządów i małych przedsiębiorstw, kształcące liderów, organizujące kursy asertywnego zachowania, nauczające bezrobotnych aktywnego poszukiwania pracy itd. Elektorat zorganizowany Nie ma chyba dziedziny życia, w której nie działałaby organizacja pozarządowa służąca ludziom radą i pomocą. Działalność organizacji pozarządowych jest cechą społeczeństwa demokratycznego, które organizuje się w grupy dla realizacji konkretnych celów. Taki zorganizowany elektorat jest łakomym kąskiem dla partii politycznych. Coraz wyraźniej widać wciąganie organizacji pozarządowych w orbitę wpływów partii politycznych. Najłatwiej prześledzić to na przykładzie dwóch największych ugrupowań politycznych - Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Akcji Wyborczej Solidarność. Zarówno Sojusz, jak i Akcja mają swoich faworytów. Do AWS przylgnęły ruchy obrony życia oraz najróżniejsze organizacje katolickie. SLD wciąga w swoją orbitę organizacje feministyczne oraz działające na rzecz neutralności światopoglądowej państwa. Sojusz popiera Zrzeszenie Studentów Polskich i Związek Harcerstwa Polskiego, AWS - Niezależne Zrzeszenie Studentów i Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej. Są organizacje kombatanckie sympatyzujące z AWS i sympatyzujące z SLD. Tak więc, już na pierwszy rzut oka widać, że oba ugrupowania stanowią jednakowy magnes dla organizacji pozarządowych. Mechanizmy przyciągania są różne, ale najważniejszy z nich to pieniądze, a raczej ich brak. Dotacje budżetowe często bowiem przesądzają o być albo nie być organizacji pozarządowych. Wczoraj wy, dzisiaj inni Faworyzowanie jednych organizacji, a pomijanie drugich przy rozdziale publicznych środków zostało nagłośnione w ubiegłym roku, gdy niektóre organizacje pozarządowe zaczęły uskarżać się w prasie, że nie dostały dotacji z budżetu państwa na działalność. Podobne praktyki nie rozpoczęły się jednak przed rokiem, lecz znacznie wcześniej. Prawo stanowi, że rząd może zlecać organizacjom pozarządowym zadania do realizacji i przekazywać na to pieniądze podatników. Rzecz polega na tym, że organizacji pozarządowych jest znacznie więcej niż pieniędzy budżetowych, i tu właśnie pojawia się miejsce na sympatie polityczne. W ubiegłym roku część organizacji pozarządowych publicznie protestowała przeciwko obcięciu dotacji rządowych na zadania zlecone. Poszkodowany czuł się m.in. Związek Harcerstwa Polskiego, od lat organizujący wypoczynek dzieci i młodzieży, który jeszcze późną wiosną nie wiedział, czy dostanie pieniądze na ten cel, czy też nie. Pieniądze na dofinansowanie wypoczynku dzieci (i nie tylko) przyznawała komisja powołana wspólnie przez MEN i pełnomocnika rządu ds. rodziny. Przyjęte kryteria były mgliste, a wszelkie pretensje zbywano oświadczając, że jest wiele organizacji, które prowadzą podobną działalność, a każda ma prawo do pieniędzy budżetowych. ZHP, który narzekał, że brakuje mu środków na zorganizowanie obozów dla młodzieży, słyszał w odpowiedzi, że w latach 1993 - 1997 (a więc w okresie rządów SLD - PSL) dostawał dużo pieniędzy, a konkurencyjny ZHR mało. Nie trudno odgadnąć, że od momentu gdy władzę przejęła koalicja AWS - UW ma być odwrotnie, ZHR dostanie dużo, a ZHP mało. Katoliczki po feministkach Najwięcej skarg od organizacji pozarządowych, które czuły się dyskryminowane przez administrację rządową, dotyczyło działalności ministra Kazimierza Kapery, byłego pełnomocnika rządu ds. rodziny. O uchylanie się od współpracy oskarżały go przede wszystkim feministyczne organizacje. Minister Kapera rozwiązał Forum Organizacji Pozarządowych, odsuwając od współpracy wszelkie niekatolickie organizacje, za to chętnie współpracował np. z Forum Kobiet Polskich, zrzeszającym przede wszystkim stowarzyszenia katolickie i duszpasterstwa. Poglądy ministra Kapery znajdowały odzwierciedlenie w wielu jego działaniach - pełnomocnik rządu ds. rodziny anulował m.in. wyniki konkursu na prowadzenie ośrodków pomocy dla kobiet będących ofiarami przemocy rodzinnej i rozpisał nowy konkurs. Nie trudno zgadnąć, że wygrały go w dużej części organizacje katolickie. Niekoniecznie lepsze od poprzednich, wyłonionych w drodze konkursu, ale niekoniecznie też gorsze - po prostu, o słusznej orientacji politycznej. Biuro pełnomocnika ds. rodziny tłumaczyło się wówczas, że konkurs został powtórzony ze względu na zarzuty Departamentu Kontroli dotyczące sposobu organizacji poprzedniego konkursu (w protokole z posiedzenia komisji nie umieszczono informacji o jej składzie, o dacie i miejscu posiedzenia, o regulaminie oraz o kryteriach wedle, których był rozstrzygnięty) oraz z powodu presji ze strony organizacji pozarządowych, które prowadzą podobną działalność, a zostały pominięte w konkursie. Poprzedniczka ministra Kapery, Jolanta Banach, pełnomocniczka rządu ds. rodziny i kobiet w rządach Józefa Oleksego i Włodzimierza Cimoszewicza, na odmianę współpracowała głównie z organizacjami feministycznymi. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że minister Banach próbowała współpracować z organizacjami katolickimi, jednak z powodu różnicy poglądów owa współpraca zwykle szybko się kończyła. Organizacje katolickie niejednokrotnie protestowały przeciwko popieraniu przez minister Banach jednej opcji światopoglądowej. Mechanizm jest więc prosty - kto miał poczucie krzywdy, za czasów koalicji SLD - PSL przystał do AWS. Kto czuje się dyskryminowany przez rząd Jerzego Buzka, zwraca się w kierunku SLD. Kuszeni przez SLD Sojusz nie czeka zresztą, aby niezadowoleni przyszli się poskarżyć. Politycy SLD zachęcali kilka miesięcy temu organizacje pozarządowe do utworzenia wspólnej koalicji antyrządowej. W kwietniu SLD wysłał do organizacji pozarządowych list zawierający propozycję współpracy przy tworzeniu alternatywnego programu "obejmującego najważniejsze dziedziny życia" w ramach forum opozycyjnego "Można inaczej". - Klub Parlamentarny SLD oferuje państwu swoje możliwości parlamentarne, organizacyjne i intelektualne przy tworzeniu takiego programu - czytamy w liście skierowanym do jednej z organizacji. W ten sposób w krąg polityki wciąganych jest coraz więcej organizacji pozarządowych. Te natomiast, które nie są zainteresowane upolitycznianiem swojej działalności, dryfują bezradnie, próbując znaleźć dla siebie niszę. Liga Kobiet Polskich należy do tych organizacji, które czują się dyskryminowane przez obecny rząd, konnkretnie przez byłego pełnomocnika ds. rodziny Kazimierza Kaperę. Zarazem jednak nie bardzo chce zasilić szeregi sympatyków SLD. Być może taka postawa wynika z tego, że szefowa Ligi jest wiceprzewodniczącą Unii Pracy, a być może Liga uważa, że apolityczność jest niezbędna w jej działalności. Bez względu na przyczyny Liga Kobiet Polskich, choć kuszona przez SLD, zdystansowała się do propozycji utworzenia wspólnego antyrządowego frontu. Zarazem zarząd LKP zwrócił się do premiera z prośbą, by rząd "nie upolityczniał organizacji społecznych i nie dyskryminował tych, które inaczej niż oficjalna polityka obecnej koalicji patrzą na problemy kobiet i rodziny". - Organizacja nasza jest pomijana przy opiniowaniu czy konsultowaniu ważnych kwestii społecznych dotyczących rodziny, jest to przykład dyskryminowania jednej z największych organizacji pozarządowych, która swoją misję formułuje odmiennie od politycznych deklaracji obecnie rządzącej koalicji. Liczymy na to, że pan premier zechce podjąć interwencję w tej ważnej kwestii - czytamy w liście do szefa rządu. W odpowiedzi Jerzy Widzyk z Kancelarii Premiera napisał do Ligi Kobiet Polskich: "mam nadzieję, że przekonanie o potrzebie wspólnej odpowiedzialności za losy kraju pozwoli na dalszą owocną współpracę Ligi Kobiet Polskich z przedstawicielami władz centralnych i terenowych". Minister Widzyk postanowił zignorować postawione w liście zarzuty. W każdym razie, na pewno nie zamierza wnikać w problemy organizacji pozarządowych ani też nie jest zwolennikiem zmian obecnej polityki administracji rządowej wobec nich. Organizacje sympatyzujące z SLD zapewne pocieszają się, że przypuszczalnie za dwa lata zmieni się ekipa rządząca i wtedy powetują sobie chude lata pod rządami AWS - UW. I tak wahadło będzie się wychylało - raz na lewo, raz na prawo.
Działalność organizacji pozarządowych jest cechą społeczeństwa demokratycznego.Taki elektorat jest łakomym kąskiem dla partii politycznych. Coraz wyraźniej widać wciąganie organizacji pozarządowych w orbitę wpływów partii politycznych. Mechanizmy są różne, ale najważniejszy to pieniądze, a raczej ich brak. Dotacje budżetowe często bowiem przesądzają o być albo nie być organizacji pozarządowych. Faworyzowanie organizacji przy rozdziale publicznych środków zostało nagłośnione w ubiegłym roku.
REPORTAŻ Kongijskie miasto Kisangani było kiedyś piękne i bogate. Dziś z ratusza pozostała odrapana rudera, a w zrujnowanych rezydencjach kwaterują żołnierze. Jądro ciemności Latem ubiegłego roku setki żołnierzy kongijskich zbuntowały się przeciwko Kabili i chciały zdobyć Kinszasę. Rebelianci zostali rozbici i musieli wycofać się na wschód. Stąd podjęli regularną ofensywę i z pomocą Ugandy, Rwandy oraz Burundi opanowywali kolejne kongijskie miasta. Na zdjęciu: rebelianci przed wyruszeniem do walki z oddziałami wiernymi Kabili. FOT. (C) REUTERS SYLWESTER WALCZAK z Kisangani O ryzyku związanym z podróżą do Kisangani nasłuchaliśmy się wiele. - Jeśli wpadniecie w tarapaty, nie będziemy mogli wam pomóc - powiedziano nam w ambasadzie polskiej w Nairobi. - Wschodnie Kongo jest jak czarna dziura. Nasza ambasada w Kinszasie też wam nie pomoże, bo tereny te opanowali rebelianci. Z pomocą przyszła Alicja Piekarska, młoda Polka pracująca na lotnisku w Entebbe. Dzięki jej kontaktom z załogami samolotów transportowych, odbywających loty z Ugandy do Konga, udało się nam polecieć bez żadnych specjalnych zezwoleń. - Lecicie jako turyści. Nie przyznawajcie się, że jesteście dziennikarzami - zapowiedziała. Pobić czy zastrzelić Drewniane drzwi zamknęły się z łoskotem, odcinając dopływ światła. Przykucnęliśmy pod ścianą, oszołomieni wydarzeniami ostatnich godzin. W celi panował trudny do zniesienia zaduch. "To prawdziwe jądro ciemności - odezwał się Szymon. - Mamy wreszcie to, czego chcieliśmy". W sto lat po Josephie Conradzie byliśmy w Kisangani nad rzeką Kongo. Siedzący obok Anderson oglądał swoje rany, pojękiwał i ocierał łzy. Kilka minut wcześniej nasz kongijski przyjaciel został skatowany przez grupę żołnierzy. Dyrektor aresztu kazał nam patrzeć, jak kilkunastoletni chłopcy z przewieszonymi przez ramię karabinami okładali go grubymi kijami. Gdy zaczął uciekać do celi, biegnący za nim żołnierz odbezpieczył broń, udając, że chce go zastrzelić. Kiedy zaczęli zabierać rzeczy do depozytu, włożyłem diamenty do ust. Myślałem, że przechowam. Ale kiedy pobili Andersona, straciłem zimną krew i połknąłem je. Nie warto ryzykować dla kilku kamyczków. Cela miała 3 na 4 metry. Świeże powietrze wchodziło tylko przez dużą szparę pod drzwiami i dwie umieszczone wysoko szczeliny okienne wielkości małej cegły. Siedzieliśmy na tekturowym kartonie, rozłożonym na połowie powierzchni betonowej podłogi. Oprócz kartonu nie było w celi nic. - Jeśli was wypuszczą, a mnie zostawią, nie wyjdę stąd żywy. Na pewno mnie zabiją. Popatrzcie, co mi zrobili - odezwał się Anderson, pokazując krwawe pręgi na plecach. Jego głos drżał z przerażenia. - Albo wyjdziemy stąd razem, albo wszystkich nas zastrzelą - powiedziałem bez przekonania. W istocie, Andersona mogli bezkarnie zabić w każdej chwili. My mieliśmy większe szanse, chociaż nasi oprawcy najwyraźniej uznali nas za szpiegów. Nie chciało nam się wierzyć, że mogliby się zdecydować na zabicie dwóch Europejczyków i związany z tym rozgłos. Próbowaliśmy ułożyć się do snu, kiedy ktoś zapukał do drzwi celi. - Mówi, że zaraz przyjdą was bić i że w tym areszcie biją ludzi rano i wieczorem - poinformował nas Anderson po wysłuchaniu przybysza. - Pyta, ile możecie im dać, żeby nas wypuścili. - Mamy tylko to, co nam zabrali: 500 dolarów, trochę ugandyjskich szylingów i aparaty fotograficzne. Część pieniędzy musi nam zostać na bilety lotnicze - odpowiedziałem. Mężczyzna zniknął spod drzwi i nie pojawił się więcej. Dźwięk przekręcanego klucza wyrwał nas z odrętwienia. Ktoś otworzył drzwi i kazał nam wyjść na zewnątrz. Przykucnęliśmy pod ścianą, mrugając nie przyzwyczajonymi do światła oczami. - Macie gościa, przywiózł wam kolację - powiedział strażnik. Naszym dobroczyńcą okazał się ksiądz Franciszek Kuchta, polski misjonarz, od 15 lat pracujący w Kisangani. - Jutro będę rozmawiał z przełożonym - zapewnił. - Zrobię wszystko, żeby was jak najszybciej wyciągnąć. Ksiądz Franciszek, którego poznaliśmy pierwszego dnia pobytu w Kisangani, był naszą jedyną nadzieją. Pod koniec wielogodzinnego przesłuchania udało nam się go zawiadomić przez posłańca, że zostaliśmy zatrzymani. Fakt, że ktoś dowiedział się o naszym losie, podniósł nas na duchu. Oznaczało to, że nie znikniemy bez śladu i że będziemy mieli co jeść. W tutejszych aresztach nie dają zatrzymanym jedzenia ani picia. Z samochodów na rowery Transportowy boeing 707 firmy Planet Air, którym przylecieliśmy z Entebbe do Kisangani, wypełniał różnorodny ładunek: od kosmetyków i produktów spożywczych po motocykle i części samochodowe. Od roku całe zaopatrzenie półmilionowego miasta przybywa wyłącznie drogą powietrzną. Nawet benzynę przywozi się samolotami. Nie kursują towarowo-pasażerskie statki z Kinszasy. Drogi przez dżunglę z Ugandy i Rwandy są zniszczone. Ostatnia ciężarówka z leżącej przy granicy z Ugandą Bunii przyjechała dwa lata temu i zajęło jej to trzy miesiące. W mieście półki sklepowe świecą pustkami. Mała puszka sardynek kosztuje półtora dolara, a średniej klasy motocykl - 5 tysięcy. Kontrolowane przez ugandyjską armię lotnisko Bangoka jeszcze kilka lat temu miało bezpośrednie połączenia z Europą. Dziś wieża kontrolna nie działa, a obok pasa startowego rdzewieje wrak porzuconego boeinga 707. Budynki lotniska rozsypują się, a pracujący tam urzędnicy imigracyjni jak hieny rzucają się na obcokrajowców, wyrywając im paszporty i prowadząc szczegółową kontrolę bagażu. Na wiadomość, że jesteśmy turystami i przyjechaliśmy odwiedzić polskich misjonarzy, kręcili z niedowierzaniem głowami, ale wydali za 50 dolarów od osoby ośmiodniowe zezwolenie na wjazd do miasta. Do parafii księdza Franciszka w dzielnicy Choppo dojechaliśmy na rowerach. W Kisangani prawie nie ma taksówek, ale rowerzyści za drobną opłatą dowiozą w każdy punkt miasta. Trzeba usiąść na bagażniku i starać się nie stracić równowagi, gdy kierowca pedałuje przez pełne dołów piaszczyste ulice. Z tego jedynego środka komunikacji korzystają kobiety z siatkami zakupów, żołnierze z przewieszonymi przez plecy kałasznikowami, mężczyźni z teczkami opartymi na kolanach. - Wcześniej było tu dużo samochodów - wspominał ksiądz Franciszek. - Mieliśmy nawet sygnalizację świetlną. Kisangani było pięknym bogatym miastem. Na tutejszych uczelniach wykładało wielu profesorów z zagranicy, w tym kilkunastu Polaków. W pobliskim Yangambi mieścił się wybudowany przez Belgów rolniczy ośrodek badawczy. W tej chwili nic tam nie działa, a setki pięknie położonych willi zarasta dżungla. Słynący niegdyś z wysokiego poziomu Uniwersytet Kisangani wciąż istnieje i wydaje niewiele warte dyplomy. Sprywatyzował się z konieczności. Studenci łożą teraz na utrzymanie swych profesorów, płacąc po 100 dolarów za semestr. Większość budynków w mieście powoli się rozsypuje. Wiele rezydencji w stylu kolonialnym nie nadaje się już do zamieszkania. Pozostałe zajęli żołnierze. Oni też okupują prawie wszystkie działające jeszcze hotele, które poza skrzypiącym łóżkiem w zagrzybionym pokoju nic więcej nie oferują. Z ratusza pozostała odrapana rudera, strasząca wyrwanymi oknami. W pokojach, w których nie zawalił się dotąd sufit i pozostały jakieś biurka, siedzą od czasu do czasu śmiertelnie znudzeni urzędnicy. - Większość urzędników od lat nie dostaje żadnej pensji - opowiadał ksiądz Franciszek. - Żyją z kradzieży i łapówek. Sytuacja załamała się w ostatnich latach panowania dyktatora Mobutu Sese Seko, który przez ponad 30 lat traktował bogaty w surowce kraj jak własny folwark. Dwa lata temu obalił go Laurent Desiré Kabila. Obiecał ludziom raj gospodarczy, który miała zapewnić współpraca z Kubą, Libią i Chinami. Zaczął nawet wypłacać pieniądze urzędnikom państwowym, ale zaraz potem wybuchła kolejna rebelia, powstańcy zajęli połowę kraju, a administracja ponownie została bez pensji. Diamenty za półdarmo Wydawało się nam, że leżące w środku dżungli półmilionowe miasto, prawie całkowicie odcięte od świata, nie ma prawa przetrwać. Tymczasem - choć wiele młodych kobiet sprzedaje się tam za grosze żołnierzom - nikt nie umiera z głodu na ulicach i trudno spotkać żebraka. Zamiast półnagich nędzarzy w łachmanach widzieliśmy czysto ubranych, uprzejmych ludzi. Wielu z nich najwyraźniej stać było na drogie, sprowadzane samolotami towary. Tajemnicę można wyjaśnić jednym słowem: diamenty. Rejon Kisangani to wielkie zagłębie diamentowe. W setkach leżących głęboko w dżungli kopalni półnadzy kongijscy górnicy wypłukują z ziemi miliony małych błyszczących kamyków. Mało kto decyduje się potem na kilkudniową niebezpieczną podróż do Kisangani. Większość sprzedaje swój urobek na miejscu, za pół ceny. Pośrednicy przywożą diamenty do Kisangani, gdzie odsprzedają je kilkunastu licencjonowanym dealerom. Ci ostatni pakują je i wysyłają drogą lotniczą do Antwerpii, światowego centrum handlu nie szlifowanymi diamentami. Dealerzy, Libańczycy, płacą żywą gotówką, która utrzymuje przy życiu gospodarkę miasta. Punkty skupu diamentów to najokazalsze i najlepiej utrzymane budynki w Kisangani. Transakcje odbywają się w klimatyzowanych pokoikach na zapleczu. - Interesy nie idą teraz najlepiej - mówił Abdul, który swą karierę handlarza diamentów rozpoczynał 13 lat temu w Sierra Leone. - Jest wojna, ludzie boją się jeździć do dżungli. Żołnierze na posterunkach żądają od nich pieniędzy. Do miasta trafia mało kamieni, jedna trzecia tego, co w normalnych czasach. Co gorsza, w panującym zamęcie wielu Kongijczyków otworzyło swoje własne nielegalne punkty skupu diamentów. Zgodnie z tutejszymi przepisami skup mogą prowadzić tylko obcokrajowcy, którzy zapłacą 50 tysięcy dolarów rocznie za licencję. Miejscowi handlarze nic nie płacą. Obcokrajowcy z kolei nie mają prawa jeździć do leżących w dżungli kopalń, gdzie diamenty są najtańsze. Ta działalność zarezerwowana jest dla miejscowych. - Biały nie ma szans tam pojechać - tłumaczył Zbigniew Kowal, polski misjonarz pracujący w Kisangani razem z księdzem Franciszkiem. - Jeśli jakimś cudem go przepuszczą, zostanie obrabowany na posterunku. Zarówno Abdul, jak i ksiądz Zbigniew ostrzegali też, by nie próbować wywozić diamentów z Kisangani. - To nielegalne. Z powodu diamentu wartości kilku dolarów możecie mieć poważne kłopoty - stwierdził Abdul. Dla Andersona, który od razu zdobył naszą sympatię, nie było rzeczy niemożliwych. Poszliśmy z nim do ratusza i do jednego z komendantów armii powstańczej, aby załatwić zezwolenie na wyjazd z miasta. - To turyści, chcą pojechać do dżungli i zrobić zdjęcia w ładnych miejscach - tłumaczył zaskoczonym urzędnikom. Odnosiliśmy wrażenie, że nikt w to nie wierzy. - Jestem tu od dwóch lat, nigdy jednak nie widziałem turystów - stwierdził francuski lekarz z jedynej organizacji charytatywnej działającej w Kisangani "Lekarze bez granic". - Jesteście turystami, a ciągle pytacie o sprawy polityczne - zauważył jeden z oficerów. Największa wojna Afryki Niektórzy twierdzą, że to bogactwa naturalne Konga są przyczyną obecnej wojny domowej, że Uganda i Rwanda, państwa popierające powstanie przeciwko prezydentowi Kabili, wywożą z Konga znaczne ilości złota i diamentów. - Nie interesują nas kongijskie bogactwa ani kongijska ziemia - powiedział nam w Kigali Emanuel Gassana, doradca wiceprezydenta Paula Kagame, faktycznego przywódcy Rwandy. - Chodzi o nasze bezpieczeństwo. Przed interwencją w Kongu bandy rebeliantów z plemienia Hutu pustoszyły północno-wschodnie tereny Rwandy. Atakujący z baz w Kongu napastnicy należeli do milicji Interhamwe, odpowiedzialnej za masakrę 800 tysięcy rwandyjskich Tutsi w 1994 roku. W podobny sposób usprawiedliwiają interwencję w Kongu władze Ugandy. - Nie chcemy obalać Kabili, naszym jedynym celem jest bezpieczeństwo zachodniej Ugandy, zagrożone przez rebeliantów przenikających z Konga - powiedział nam w Kampali Paul Nagenda, rzecznik prezydenta Yoweriego Museveniego. Mało kto wierzy w te zapewnienia. Walka z rebelią w górach Ruwnezori nie wymaga obecności żołnierzy ugandyjskich w Kisangani, tysiąc kilometrów na wschód od granicy z Ugandą. Podobnie, jeśli Rwandzie zależy wyłącznie na stworzeniu kordonu sanitarnego przeciw Interhamwe, nie bardzo wiadomo, dlaczego jej żołnierze walczą o zdobycie zagłębia diamentowego Mbuji Mai na południu Konga. Laurent Kabila przed dwoma laty doszedł do władzy w Kongu (wtedy jeszcze Zairze) przy wydatnej pomocy Rwandy i Ugandy. Ich pierwsza interwencja cieszyła się cichym poparciem Waszyngtonu i afrykańskich sąsiadów, zmęczonych skrajnie nieudolnymi rządami Mobutu. Kabila rozczarował jednak swych protektorów. Latem ubiegłego roku popierani przez Rwandę zbuntowani żołnierze kongijscy porwali kilka samolotów transportowych i polecieli do Kinszasy, aby wyrzucić Kabilę. Ten uciekł do swej rodzinnej prowincji Katanga, a w jego obronie wystąpiły wojska Angoli i Zimbabwe. Stojący u wrót stolicy rebelianci zostali rozbici i musieli wycofać się na wschód. Stąd podjęli regularną ofensywę i z pomocą Ugandy, Rwandy oraz Burundi opanowywali kolejne kongijskie miasta. W obronie Kabili walczą tysiące żołnierzy z Angoli, Zimbabwe, Czadu i Namibii. Wojna w Kongu stała się konfliktem na skalę ogólnoafrykańską - pierwszym tego typu w historii Czarnego Kontynentu. Najlepiej było za Mobutu Sytuację komplikuje rozłam wśród antykabilowskich powstańców i rosnąca nieufność między popierającymi ich sojusznikami, Rwandą i Ugandą. W kwietniu tego roku wspierana przez Rwandę frakcja dokonała przewrotu w grupującym powstańców Kongijskim Ruchu na rzecz Demokracji (Congolese Rally for Democracy - CRD). Przewodniczący CRD, profesor historii Wamba dia Wamba, odmówił ustąpienia. Popierany przez Ugandę, przeniósł swą siedzibę z Gomy do Kisangani. Jean-Pierre Ondekane, komendant wojskowy CRD, pozostał w Gomie i poparł nowego szefa organizacji, Emila Ilungę. - Ostatniej nocy wierni Wambie powstańcy wypędzili żołnierzy rwandyjskich z hotelu Congo Palace w centrum miasta - opowiadał ksiądz Franciszek pierwszego dnia naszego pobytu w Kisangani. - Strzelanina trwała kilka godzin. - To ja jestem odpowiedzialny za tę akcję - powiedział nam spotkany tego samego wieczora brodaty oficer, Jodo Mutombo Diedome. - Wkrótce wyrzucimy wszystkich Rwandyjczyków z Konga, nie będą się tu panoszyć - zadeklarował, maszerując opustoszałą po zmroku ulicą w towarzystwie czteroosobowej eskorty. Przez wiele lat żył na wygnaniu w Tanzanii, Mozambiku i Libii. Wrócił przed trzema laty, żeby - jak mówi - "zrobić pierwszą rewolucję". Gdy wyniesiony przez nią do władzy prezydent Kabila poróżnił się ze starymi towarzyszami broni, Mutombo ponownie wrócił do Konga, aby "robić drugą rewolucję". - Zabił mojego dowódcę i musi za to zapłacić - powiedział o Kabili. Na pożegnanie powiedział po polsku: "dzień dobry". Jego matka była kiedyś związana z Józefem Kaczorowskim, Polakiem, który po II wojnie światowej znalazł się w Afryce. Przyrodni brat Mutombo nazywa się Thomas Kaczorowski i jest biznesmenem w Kampali. Wielu mieszkańców Kisangani, podobnie jak Mutombo, czuje nienawiść do żołnierzy rwandyjskich i sprzymierzonych z nimi powstańców. - Nie pójdziemy tamtą ulicą, bo stacjonują tam Rwandyjczycy i żołnierze Ondekane - powiedział Anderson podczas jednego z naszych spacerów. Według niego Rwandyjczycy są odpowiedzialni za gwałty i rabunki. O ile Kabila był witany z sympatią i nadzieją, o tyle ostatnią rebelię ludzie przyjęli z niechęcią, bo zburzyła rodzącą się stabilizację. Linia frontu podzieliła kraj na pół. - Mam drugi dom w Kinszasie, ale nie mogę tam pojechać - skarżył się Anderson. Jego sąsiad, kupiec przewożący rzeką towary do Kisangani, został odcięty w Kinszasie i zbankrutował. Jego żona zaczęła jeździć do dżungli po diamenty, by zarobić na utrzymanie czterech nastoletnich córek. Nie ma jej w domu tygodniami. Dziewczęta radzą sobie same. Co noc barykadują drzwi szafą, stołem i krzesłami, by ochronić się przed szukającymi jedzenia i kobiet żołnierzami. - Najlepiej było za Mobutu - twierdzą z przekonaniem 18-letnia Nadine Andobi-Nadi i jej o rok młodsza siostra Jeanne. Pogląd ten podziela zaskakująco wielu mieszkańców Kisangani. Deportacja Nasze zatrzymanie tłumaczono tym, że nie dopełniliśmy wszystkich formalności imigracyjnych. W rzeczywistości podejrzewano nas o różne rzeczy. Służby imigracyjne w Kisangani podlegają popieranej przez Rwandę frakcji Ondekane. Jej przywódcy od początku śledzili nasze poczynania. W cytowanych podczas przesłuchania raportach agentów opisane były wieczory, gdy piliśmy piwo z komendantami Sergem, Mutombo i innymi członkami frakcji Wamby. Raz żołnierze Ondekane namawiali nas, byśmy pojechali do ich kwatery, ale nie próbowali zatrzymać nas na ulicy, kontrolowanej przez żołnierzy Wamby. Czekali na okazję. Okazja nadarzyła się w dniu naszego planowanego wyjazdu z Kisangani. Samolot odlatywał nie z kontrolowanego przez Ugandyjczyków lotniska Bangoka, lecz z dawnego lotniska wojskowego Simisimi, bastionu Ondekane. Tam Didier Mulegwa, dowódca tzw. policji imigracyjnej, odebrał nam paszporty i zażądał 500 dolarów za "wizę wyjazdową". Zapłaciliśmy 200 dolarów łapówki, ale samolot już odleciał. Zamiast paszportów dostaliśmy obietnicę, że następnego dnia opuścimy miasto. Kiedy jednak przyjechaliśmy rano na lotnisko, zabrano nas na przesłuchanie i osadzono w areszcie. Twarda podłoga, smród i roje komarów sprawiły, że niewiele pospaliśmy tej nocy. Rano ksiądz Franciszek przyniósł nam śniadanie i zapewnił, że dzięki pomocy naszych znajomych z organizacji "Lekarze bez granic" dotarł do dowódcy tutejszej służby bezpieczeństwa, który miał podjąć decyzję o naszym zwolnieniu. Mijały kolejne godziny i ogarniało nas zwątpienie. Kilka dni dłużej w areszcie oznaczało, że nie zdążymy na samolot do Warszawy. Kilka tygodni w takim miejscu wystarczyłoby, żeby dostać pomieszania zmysłów. Wypuścili nas po południu. Anderson mógł wrócić do domu. Paszporty, wraz z nakazami deportacji, dostaliśmy dopiero na lotnisku. Wcześniej musieliśmy podpisać dokument, że nie byliśmy bici i że nikt nie żądał od nas łapówki. Aparaty fotograficzne zostały zatrzymane "do dalszego dochodzenia", rzeczy z depozytu dostaliśmy z powrotem, z wyjątkiem 100 dolarów, które gdzieś zginęły. Odebrano nam noże i filmy do aparatu. Zeszyt z notatkami niepostrzeżenie schowaliśmy z powrotem do plecaka. Z dziesięciu kupionych na pamiątkę diamentów udało się nam odzyskać jeden. Współpraca: Szymon Karpiński Konflikt bez końca Przywódca rebelianckiego Ruchu Wyzwolenia Konga (MLC), Jean-Pierre Bemba, uznał kilka dni temu za nieważne porozumienie o zawieszeniu broni w Demokratycznej Republice Konga, oskarżając siły rządowe o naruszanie rozejmu. Podobne zarzuty wysuwa przeciwko rebeliantom strona rządowa. Nic nie wskazuje na to, żeby wojna domowa w tym kraju miała się szybko skończyć. Porozumienie rozejmowe zostało podpisane 10 lipca przez sześć państw zaangażowanych w konflikt kongijski: rząd w Kinszasie i jego sojuszników z Angoli, Zimbabwe i Namibii oraz władze Ugandy i Rwandy, które wspierają rebeliantów. ONZ zaczęła rozmieszczać swych obserwatorów wojskowych w krajach zaangażowanych w konflikt. Wczoraj rzecznik Kongijskiego Ruchu na rzecz Demokracji (CRD), Kiey Mulumba, oskarżył wojska prezydenta Laurenta Désiré Kabili o dokonanie masakry ludności cywilnej. W czasie operacji bojowych przeprowadzonych przez te wojska w rejonie Bokungu, na północy kraju, zginęło prawdopodobnie 100 cywili. Wiele wiosek miało zostać spalonych. Z kolei władze w Kinszasie podały, że siły rebelianckiej koalicji zaatakowały pozycje wojsk rządowych w pobliżu Kabindy. Podobno atak został odparty, a napastnicy ponieśli dotkliwe straty. S.G., REUTERS, AFP
O ryzyku związanym z podróżą do Kisangani nasłuchaliśmy się wiele. Od roku całe zaopatrzenie półmilionowego miasta przybywa wyłącznie drogą powietrzną. Na wiadomość, że jesteśmy turystami kręcili z niedowierzaniem głowami, ale wydali zezwolenie na wjazd do miasta. Kisangani było pięknym bogatym miastem. W tej chwili nic tam nie działa. Sytuacja załamała się w ostatnich latach panowania dyktatora Mobutu Sese Seko. obalił go Laurent Desiré Kabila. potem wybuchła kolejna rebelia. Rejon Kisangani to wielkie zagłębie diamentowe. Pośrednicy przywożą diamenty do Kisangani, gdzie odsprzedają je licencjonowanym dealerom. Ci pakują je i wysyłają do Antwerpii. Niektórzy twierdzą, że to bogactwa naturalne Konga są przyczyną obecnej wojny domowej.Przed interwencją w Kongu bandy rebeliantów z plemienia Hutu pustoszyły północno-wschodnie tereny Rwandy. Atakujący z baz w Kongu napastnicy należeli do milicji Interhamwe. - Nie chcemy obalać Kabili, naszym jedynym celem jest bezpieczeństwo zachodniej Ugandy - powiedział rzecznik prezydenta Yoweriego Museveniego. Laurent Kabila przed dwoma laty doszedł do władzy w Kongu przy wydatnej pomocy Rwandy i Ugandy. popierani przez Rwandę zbuntowani żołnierze kongijscy polecieli do Kinszasy, aby wyrzucić Kabilę. uciekł do swej rodzinnej prowincji Katanga, a w jego obronie wystąpiły wojska Angoli i Zimbabwe. rebelianci zostali rozbici i musieli wycofać się na wschód. Stąd podjęli regularną ofensywę i z pomocą Ugandy, Rwandy oraz Burundi opanowywali kolejne kongijskie miasta. Wojna w Kongu stała się konfliktem na skalę ogólnoafrykańską. Sytuację komplikuje rozłam wśród antykabilowskich powstańców. Nasze zatrzymanie tłumaczono tym, że nie dopełniliśmy wszystkich formalności imigracyjnych. Aparaty fotograficzne zostały zatrzymane "do dalszego dochodzenia", rzeczy z depozytu dostaliśmy z powrotem, z wyjątkiem 100 dolarów, które gdzieś zginęły. Przywódca rebelianckiego Ruchu Wyzwolenia Konga uznał kilka dni temu za nieważne porozumienie o zawieszeniu broni w Demokratycznej Republice Konga.
POLICJA Nieporozumienia wokół systemu poszukiwania skradzionych samochodów Lojack wprowadzany tylnymi drzwiami Od kilku miesięcy trwa ogólnopolska kampania reklamowa firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Firma powołuje się na umowy z komendantami wojewódzkimi, na mocy których policja zobowiązana jest reagować na sygnały o kradzieży aut (nadajniki montowane są w pojazdach, a odbiorniki w radiowozach). Według Komendy Głównej urządzenia firmy Lojack są przez polską policję "wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Według rzecznika prasowego firmy, nie jest to test, ale "program wdrożeniowy". Z powodu sprzecznych wypowiedzi przedstawicieli Komendy Głównej Policji i firmy Lojack w błąd mogą zostać wprowadzeni klienci, którzy, decydując się na skorzystanie z usług firmy i zamontowanie nadajników w swoim samochodzie, nie mają pewności, czy umowa firmy z policją zostanie przekształcona w długoterminową. W sposób nie do końca uczciwy zachowuje się też Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz policja, które nie ogłaszają przetargu ani konkursu ofert dla firm oferujących na polskim rynku różne systemy poszukiwania aut, a jednocześnie pozwalają na tak szerokie testowanie systemu (umowy czasowe z Lojackiem podpisało 13 komendantów wojewódzkich i komendant stołeczny). Naraża to firmę na koszty, bez gwarancji na podpisanie umów długoterminowych. Montowanie urządzeń nadających sygnały z samochodu, niezależnie od tego, gdzie on jest, pozwoliłoby na szybkie odnalezienie skradzionego auta. Dlaczego, mimo że plaga kradzieży samochodów w Polsce rośnie, dotychczas nie wprowadzono systemów lokalizacyjnych i policja nie podpisała stosownych umów, nie wiadomo. Nie wiadomo także, dlaczego po kilku latach negatywnych opinii w policji o systemie Lojack nagle zdecydowano się wybrać tę firmę. Rzecznik firmy gwałtownie zaprzecza, jakoby Lojack uprawiał jakiś nieformalny lobbing. Pierwsze pytania w tej sprawie "Rzeczpospolita" zadała kilka miesięcy temu MSWiA, Komendzie Głównej Policji oraz firmie Lojack. Ministerstwo nie odpowiedziało, ponieważ - jak oświadczył Paweł Ciach, rzecznik prasowy ówczesnego szefa resortu Janusza Tomaszewskiego - "odpowiedź przekazała już KGP". Z tego powodu bez odpowiedzi pozostały m.in. pytania o zaangażowanie się w poparcie dla tej firmy doradcy jednego z wiceministrów spraw wewnętrznych i administracji oraz samego wiceministra. Z informacji "Rz" wynikało, że firma dążyła do zawarcia umowy z Komendą Główną Policji, jednak mimo sugestii z MSWiA kierownictwo policji nie zdecydowało się jej podpisać. Po decentralizacji policji w styczniu tego roku zdecydowano, że umowy z Lojackiem mogą zawierać sami komendanci wojewódzcy, jednak - jak informował nas w czerwcu rzecznik prasowy KGP - "urządzenia miały być wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Lojack: to nie test Firma Lojack zapytana o czas, na jaki zawarto umowy z policją, odpowiedziała: "przez jeden rok od czasu podpisania umowy trwa program wdrożeniowy. Jeżeli potwierdzona zostanie w tym okresie w praktyce przydatność tego systemu dla zwiększenia efektywności odzyskiwania kradzionych pojazdów i zatrzymywania sprawców kradzieży pojazdów, to umowa zostanie przekształcona w długoterminową. W większości podpisanych umów długoterminowa umowa o współpracy zostanie zawarta na okres 10 lat, niezwłocznie po pozytywnej ocenie programu wdrożeniowego. Umowa długoterminowa ulegać będzie automatycznemu przedłużaniu na okres kolejnych 5 lat". - Czy firma informuje swoich klientów, że są to wyłącznie umowy dotyczące czasowego pilotażowego testowania urządzeń - zapytaliśmy Lojacka. Odpowiedź brzmiała: "Nasi klienci są poinformowani o zasadach działania systemu, jego zasięgu i opisanych powyżej, a popartych umowami z poszczególnymi KWP zasadach współpracy z policją". "Rz" telefonicznie zapytała Henryka Gawucia, rzecznika prasowego Lojacka - skąd mają pewność, że policja podpisze z nimi umowy długoterminowe i - po raz kolejny - czy firma informuje swoich klientów, że policja wyłącznie testuje urządzenia Lojacka. - Wiążące są odpowiedzi na piśmie - powiedział Henryk Gawuć i dodał: "W umowach, które podpisaliśmy z komendantami wojewódzkimi nie ma mowy o teście, ale o programie wdrożeniowym". Komendant główny sprawdza umowy Paweł Biedziak powiedział wczoraj "Rz", że komendant główny zarządził sprawdzenie "poprawności umów" komendantów wojewódzkich z Lojackiem. - Wszystkie umowy zostały faktycznie zawarte na nie dłużej niż rok. Komenda wyraziła zgodę wyłącznie na testowanie produktu i dlatego zawierane przez KWP umowy muszą dotyczyć czasowego pilotażowego sprawdzenia testowanych urządzeń. W razie stwierdzenia uchybień prawnych, umowy - z polecenia komendanta głównego - muszą zostać poprawione. Lojack: nie trzeba przetargu Przedstawiciele firmy Lojack podkreślają, że nie jest konieczny przetarg, ponieważ firma montuje urządzenia odbiorcze w radiowozach za darmo. W przedstawionej nam przez firmę opinii z Urzędu Zamówień Publicznych napisano, że "nie zachodzi przesłanka wydatkowania środków publicznych, wobec czego zawarcie umowy przez jednostki organizacyjne policji z firmą Lojack nie musi być poprzedzone postępowaniem o udzielenie zamówienia publicznego i nie podlega ustawie o zamówieniach publicznych". Policja: będzie przetarg Firma, która ma możliwość montowania urządzeń odbiorczych w policyjnych radiowozach uzyskuje przewagę nad innymi. Komenda Główna Policji pytana przez "Rz" o takie "preferowanie jednej firmy", odpowiedziała: - KGP jest w kontakcie z innymi podmiotami, działającymi w branży budowy systemów radiowego lub satelitarnego pozycjonowania pojazdów. Uczestniczymy w prezentacjach, nie wykluczając możliwości czasowego testowania proponowanych rozwiązań. - Według radców prawnych KGP, po zakończeniu testowania, jeśli policja w ogóle zdecyduje się na trwałe zainstalowanie systemu, Lojack będzie musiał stanąć do przetargu - dodał Paweł Biedziak, rzecznik KGP. Co ze Strażą Graniczną Firma w swoich materiałach reklamowych pisze także: "Aktualnie wyposażamy jednostki Straży Granicznej w komputery śledzące Lojack". Marek Bieńkowski, komendant główny Straży Granicznej, powiedział jednak "Rz", że były jedynie wstępne rozmowy, po których nie podpisano żadnego dokumentu. - SG mogłaby być tym zainteresowana jedynie po pozytywnych ocenach innych instytucji, w tym policji. A także po przeprowadzeniu testów w Straży, czego na razie nie robimy - mówi szef SG, oceniając zachowanie Lojacka jako "nadużycie". Co to jest Lojack "Rz" pisała szczegółowo o firmie Lojack w kwietniu br. w dodatku "Nauka i technika". Informowaliśmy wówczas, że spółka Lojack Polska dostała licencję na system od amerykańskiej Lojack Corp. (spółka giełdowa; NASDAQ). W Stanach Zjednoczonych system Lojack zaczęto wprowadzać już przed 10 laty. Od 1993 r., na podstawie licencji, system trafił do 22 krajów. Na system Lojack składają się: komputer zarządzający siecią stacji nadawczych; urządzenia transmisyjne; urządzenia nadawczo-odbiorcze montowane w pojazdach objętych nadzorem; urządzenia odbiorcze w samochodach policyjnych lub firm ochrony mienia, lokalizujące pojazd emitujący sygnał identyfikacyjny. Urządzenie montowane jest w zabezpieczanym aucie tak, że nawet właściciel samochodu nie zna miejsca jego instalacji. Pojazd otrzymuje indywidualny kod identyfikacyjny. Po zgłoszeniu kradzieży urządzenie zostaje uruchomione (aktywowane) przez sieć nadajników i emituje sygnał. Odbierają go urządzenia zainstalowane w pojazdach policji lub firm ochrony mienia i lokalizują poszukiwany samochód. Przedstawiciele spółki uważają, że mają duże szanse na przedłużenie umów z policją, ponieważ są jedyną firmą lokalizującą auta w systemie komputerowo-radiowym (wykorzystującym w swym działaniu bezprzewodową sieć komputerową). Nie tylko Lojack Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów (przy wykorzystaniu sieci satelitów GPS). Te dwie grupy systemów różnią się pod względem stosowanej technologii oraz zakresem oferowanych funkcji, ale wszystkie mają na celu szybkie określanie pozycji samochodu i dzięki temu odnalezienie go po kradzieży. Mniej o nich wiadomo, gdyż właściwie poza firmą Lojack żadna nie zdecydowała się na tak intensywną promocję. Oferowane systemy wykorzystują do lokalizacji pojazdów techniki satelitarne (GPS) lub techniki radiowe. Do komunikowania się z pojazdami wykorzystuje się łączność radiową (np. w paśmie UKF) lub sieci telefonii komórkowej GSM. Konkurujące ze sobą firmy podkreślają, co oczywiste, walory jedynie swoich systemów. Gdy na przykład używają systemów satelitarnych, twierdzą, że radiowe można zagłuszyć i odwrotnie, np. przed satelitarnym systemem auto można ukryć. Przed dwoma laty swe systemy próbowały wprowadzić warszawskie spółki PW Milawa oraz Zasada-Noram, miały za sobą okres testów, ale potem mniej było o nich słychać. Funkcjonują też później wprowadzone systemy warszawskiej firmy Boguard oraz system Mobitel (też ma centralę w stolicy). Są to systemy oferowane zarówno użytkownikom prywatnym, jak i instytucjonalnym. Natomiast dla firm mających większy tabor pojazdów oferuje system satelitarny Satlok firma Elektronika 2000 z Gdyni. Z pewnością są jeszcze inne, ale nie afiszują się ze swoją działalnością. Anna Marszałek, Z.Z.
trwa ogólnopolska kampania reklamowa firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Firma powołuje się na umowy z komendantami wojewódzkimi, na mocy których policja zobowiązana jest reagować na sygnały o kradzieży aut. Według Komendy Głównej urządzenia firmy Lojack są przez polską policję "pilotażowo testowane". Według firmy jest to "program wdrożeniowy". Z powodu sprzecznych wypowiedzi przedstawicieli Komendy Głównej Policji i firmy Lojack w błąd mogą zostać wprowadzeni klienci, którzy, decydując się na skorzystanie z usług firmy, nie mają pewności, czy umowa firmy z policją zostanie przekształcona w długoterminową. Firma Lojack zapytana o czas, na jaki zawarto umowy z policją, odpowiedziała: przez jeden rok trwa program wdrożeniowy. Jeżeli potwierdzona zostanie przydatność tego systemu, to umowa zostanie przekształcona w długoterminową. komendant główny zarządził sprawdzenie "poprawności umów" komendantów wojewódzkich z Lojackiem. Wszystkie umowy zostały zawarte na nie dłużej niż rok. Komenda wyraziła zgodę wyłącznie na testowanie produktu. Przedstawiciele firmy Lojack podkreślają, że nie jest konieczny przetarg, ponieważ firma montuje urządzenia odbiorcze w radiowozach za darmo. Według KGP, po zakończeniu testowania, jeśli policja zdecyduje się na trwałe zainstalowanie systemu, Lojack będzie musiał stanąć do przetargu. Na system Lojack składają się: komputer zarządzający siecią stacji nadawczych; urządzenia transmisyjne; urządzenia nadawczo-odbiorcze; urządzenia odbiorcze. Urządzenie montowane jest w aucie. Pojazd otrzymuje indywidualny kod identyfikacyjny. Po zgłoszeniu kradzieży urządzenie zostaje uruchomione i emituje sygnał. Odbierają go urządzenia zainstalowane w pojazdach policji lub firm ochrony mienia i lokalizują poszukiwany samochód. Przedstawiciele spółki uważają, że mają duże szanse na przedłużenie umów z policją, ponieważ są jedyną firmą lokalizującą auta w systemie komputerowo-radiowym.Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów.
Ministerstwo Skarbu Państwa zorganizowało maraton zgromadzeń akcjonariuszy Drugie rozdanie stanowisk RYS. PAWEŁ GAŁKA W środę na zgromadzeniu akcjonariuszy PKN Orlen Ministerstwo Skarbu Państwa (MSP) próbowało zmienić radę nadzorczą, by uzyskać pełną kontrolę nad tą - wydawałoby się - już sprywatyzowaną firmą. W poniedziałek MSP zdobyło większość w radzie nadzorczej PZU, łamiąc porozumienie z zagranicznym inwestorem w tej firmie. Również w wielu innych firmach, w których państwo ma udziały, na walnych zgromadzeniach akcjonariuszy wybierane są nowe rady nadzorcze. Może to mieć związek z finansowaniem przyszłych wyborów parlamentarnych. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że rady nadzorcze w firmach, w których państwo ma udziały, są wymieniane w rytm wyborów parlamentarnych. Ostatnio wyborów nie było, a mimo to jesteśmy świadkami masowej wymiany przedstawicieli skarbu państwa. Jak się wydaje, zmiany te są spowodowane przygotowaniami do tegorocznych wyborów parlamentarnych oraz chęcią zapewnienia uposażeń członkom rządzących partii. Niestety, zmiany te dotyczą również spółek, w których skarb państwa nie jest już jedynym, a czasami nawet nie dominującym, akcjonariuszem. Zdarzają się przypadki ewidentnego naruszania praw mniejszościowych akcjonariuszy. Ministerstwo dąży też do przejęcia władzy nad spółkami, w których państwo nie ma bezpośrednich udziałów. Do niedawna stanowiska w radach nadzorczych traktowano przede wszystkim jako uzupełnienie pensji urzędników. Dzisiaj podstawowym wyznacznikiem do pełnienia tych funkcji wydaje się przynależność partyjna. Nastąpiła też drastyczna zmiana postrzegania skarbu państwa jako akcjonariusza w spółkach, w których nie ma on większości głosów. Do tej pory Ministerstwo Skarbu Państwa było traktowane jako neutralny akcjonariusz broniący tylko interesu państwa. Teraz trudno o racjonalne wytłumaczenie niektórych jego posunięć. Kluczowe PZU Na początku tego tygodnia na zgromadzeniu akcjonariuszy PZU Ministerstwo Skarbu Państwa powołało nową radę nadzorczą, która z kolei wyłoniła nowy zarząd firmy. Oznaczało to zerwanie umowy prywatyzacyjnej podpisanej z konsorcjum, w skład którego wchodzi BIG Bank Gdański oraz międzynarodowa firma ubezpieczeniowa Eureko. Konsekwencją tego będzie spór międzynarodowy, który na pewno nie poprawi wizerunku Polski za granicą. Ministerstwo twierdzi, że musiało się zdecydować na taki krok, bo umowa prywatyzacyjna dawała mu mniej władzy nad PZU, niż wynikałoby to z posiadania 56-proc. pakietu akcji. Ale właściwie można odnieść wrażenie, że wojna o kontrolę nad PZU w rzeczywistości jest bitwą o PZU Życie (w 99,9 proc. należy do PZU). Ministerstwo proponowało na pewnym etapie konfliktu, by konsorcjum Eureko-BIG Bank Gdański zachowało władzę nad PZU, ale pozostawiło bez zmian nieprzychylne sobie kierownictwo PZU Życie z prezesem Grzegorzem Wieczerzakiem. Konsorcjum nie chciało się na to zgodzić. Argumentowało, że za przeszło 3 mld zł kupiło 1/3 akcji całej grupy, a nie tylko samo PZU, którego wartość bez spółki ubezpieczeń na życie oraz kontrolowanego przez nią towarzystwa emerytalnego była o przeszło połowę niższa. Ministerstwo - po odrzuceniu, jego zdaniem, ugodowej propozycji - przystąpiło do siłowego rozwiązania konfliktu łamiąc umowę prywatyzacyjną i statut spółki, narażając Polskę na utratę prestiżu i mniejsze wpływy budżetowe. Wierny sojusznik Dlaczego więc ministerstwo uznało, że warto dla PZU Życie ryzykować międzynarodowy skandal. Wiele wskazuje na to, że o dużym znaczeniu tej spółki decyduje rola, jaką odgrywa ona na polskim rynku kapitałowym. Towarzystwa ubezpieczeń życiowych lokują na rynku składki swoich klientów (w akcje, papiery skarbowe) i bardzo dobrze nadają się na sojusznika w operacjach na rynku kapitałowym. Tę rolę grupa PZU zaczęła pełnić jeszcze przed sprzedażą jej akcji konsorcjum. Na początku ubiegłego roku PZU, zgodnie z polityką Ministerstwa Skarbu Państwa przesądziło o sprzedaży Citibankowi kontrolnego pakietu akcji Banku Handlowego. Odrzucono wtedy wartą kilkadziesiąt milionów złotych więcej ofertę Commerzbanku. Wojna o fundusze Już w tym roku grupa PZU wraz z MSP przystąpiła do walki o kontrolę nad trzema narodowymi funduszami inwestycyjnymi (wcześniej kontrolowanymi przez grupę Capital Everest). Dotychczasowi akcjonariusze funduszy byli całkowicie zaskoczeni zaangażowaniem ministerstwa wspierającego PZU. Do tej pory resort nie mieszał się do kłótni między akcjonariuszami NFI. Pilnował jedynie, by nie umniejszano jego pozycji, np. poprzez podniesienie kapitału akcyjnego, w efekcie czego malałby udział skarbu państwa. Atak Ministerstwa Skarbu Państwa i PZU zakończył się połowicznym sukcesem. Tylko w zaatakowanym w pierwszej kolejności NFI Foksal udało się wybrać nową radę, która powołała kierownictwo funduszu popierane przez PZU Życie. Atak na Zachodni NFI odparto. Najciekawsza sytuacja wystąpiła w VII NFI. Tam, ze względów proceduralnych, zdecydowano o pozbawieniu prawa głosu przedstawiciela Ministerstwa Skarbu Państwa i wybrano radę nadzorczą kontrolowaną przez dotychczasowych akcjonariuszy. Jednak ministerstwo podało do protokołu zgromadzenia własne informacje (tak jakby głosowało). Na podstawie tych informacji sąd zarejestrował inny skład rady, niż podano w protokole. W efekcie, fundusz ma dwie rady i dwa zarządy. Ministerstwo twierdzi, że porzuciło neutralność, bo akcjonariusze kontrolujący wcześniej fundusz nie interesowali się restrukturyzacją tzw. spółek parterowych, dbając tylko o bieżące zyski. Nietrudno jednak zauważyć, że nie ma specjalnych różnic w strategii realizowanej przez zaatakowane fundusze i inne działające na polskim rynku. Dlatego bardziej przekonująca jest teza, że ministerstwu zależy na wprowadzeniu swoich ludzi do rad nadzorczych firm kontrolowanych przez NFI. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że w końcu ubiegłego roku we wszystkich firmach kontrolowanych przez fundusze, będące pod wpływem grupy PZU, zwołano walne zgromadzenia akcjonariuszy. W porządku obrad zazwyczaj znajduje się tylko jeden punkt - zmiany w radzie nadzorczej. Niespodziewany atak W końcu grudnia ubiegłego roku odbyło się walne zgromadzenie akcjonariuszy KGHM. Miało ono przeprowadzić zmiany w radzie nadzorczej. Spodziewano się, że chodzi tylko o zamianę jednego z członków rady - Jerzego Zdrzałki, prezesa PZU, który utracił zaufanie Ministerstwa Skarbu Państwa. Ostatecznie wymieniono jednak 6 z 9 osób, wyrzucając z rady m.in. przedstawiciela banku depozytariusza GDR. Podobnie jak w PZU, teoretycznie zrobiono to na wniosek drobnego akcjonariusza, tyle że uzyskał on poparcie skarbu państwa. Podobny przebieg miało zgromadzenie akcjonariuszy PKN Orlen. Państwo usiłowało przejąć kontrolę nad tą spółką - też przy współdziałaniu PZU. Atak był całkowitym zaskoczeniem. W porządku obrad były zapisane zmiany w radzie nadzorczej, ale wydawało się to naturalne, skoro jeden z członków złożył rezygnację. Mało kto spodziewał się, że ministerstwo będzie chciało przejąć kontrolę nad spółką, a tym bardziej że będzie usiłowało odwołać z rady przedstawiciela inwestorów zagranicznych. Ostatecznie zgodzono się na kandydaturę reprezentanta Templetona, który wcześniej nie raz współpracował z PZU. Przejęcie kontroli na KGHM i PKN Orlen pozwoli zdobyć władzę nad Polkomtelem. Państwo nie ma w nim bezpośrednio udziałów, ale dwaj inni akcjonariusze są spółkami skarbu państwa. Przez te spółki i poprzez wymienione wcześniej firmy państwo kontroluje przeszło 60 proc. akcji Polkomtelu. Państwo we współdziałaniu z PZU Życie próbowało odwołać również zarząd Polskiego Towarzystwa Reasekuracyjnego. Jednak ze względu na chwilowe sukcesy konsorcjum Eureko-BIG BG w bitwie o PZU (brakowało w związku z tym większości na WZA) nie udało się osiągnąć tego celu. Kierownictwo Ministerstwa Skarbu Państwa wymienia rady nadzorcze także w spółkach, w których jest jedynym akcjonariuszem. W październiku ubiegłego roku zmieniono prawie całą radę nadzorczą PKO BP (z 9-osobowej rady odwołano 6 członków). Miesiąc wcześniej resort wymienił 5 z 11 członków rady nadzorczej Ruch SA. Dla pieniędzy i kariery Niepotwierdzone informacje o tym, że PKN Orlen finansował kampanię wyborczą Mariana Krzaklewskiego, mogą być wskazówką do wyjaśnienia przyczyny wszystkich tych posunięć MSP. Warto zwrócić uwagę, że wśród firm, które wymieniliśmy, znajdują się spółki dysponujące olbrzymimi środkami i wielkimi funduszami promocyjnymi. Dlatego hipoteza, że zmiany w radach nadzorczych wynikają z chęci zdobycia środków na zbliżającą się kampanię wyborczą, jest bardzo prawdopodobna. Ale warto też zwrócić uwagę na zmiany w radach nadzorczych mniejszych spółek. Do nowych rad ministerstwo często desygnuje ludzi według niejasnego klucza. Część z nich pochodzi z Nowego Sącza, miasta, w którym minister Andrzej Chronowski został wybrany na senatora. W PKO BP do rady powołano wicedyrektora nowosądeckiego oddziału Kredyt Banku. Dowiedział się o tej nominacji z "Rzeczpospolitej". Następnego dnia Ministerstwo Skarbu Państwa zwołało kolejne walne zgromadzenie i odwołało go z rady. Świadczy to o pośpiesznym zdobywaniu stanowisk dla ludzi powiązanych z kierownictwem partii i o braku jasnej polityki personalnej. Wydaje się, że kierownictwo MSP chce zapewnić dobrze płatne dodatkowe zajęcie swoim poplecznikom. Wprawdzie należy się liczyć z tym, że po wyborach ludzie ci stracą stanowiska, ale do tego czasu minie kilka miesięcy. Paweł Jabłoński
rady nadzorcze w firmach, w których państwo ma udziały, są wymieniane w rytm wyborów parlamentarnych. Ostatnio jesteśmy świadkami masowej wymiany przedstawicieli skarbu państwa. Jak się wydaje, zmiany te są spowodowane przygotowaniami do tegorocznych wyborów parlamentarnych oraz chęcią zapewnienia uposażeń członkom rządzących partii. Niestety, zmiany te dotyczą również spółek, w których skarb państwa nie jest jedynym akcjonariuszem. Zdarzają się przypadki ewidentnego naruszania praw mniejszościowych akcjonariuszy. Ministerstwo dąży też do przejęcia władzy nad spółkami, w których państwo nie ma bezpośrednich udziałów. na zgromadzeniu akcjonariuszy PZU Ministerstwo Skarbu Państwa powołało nową radę nadzorczą, która z kolei wyłoniła nowy zarząd firmy. Oznaczało to zerwanie umowy prywatyzacyjnej podpisanej z konsorcjum, w skład którego wchodzi BIG Bank Gdański oraz międzynarodowa firma ubezpieczeniowa Eureko. można odnieść wrażenie, że wojna o kontrolę nad PZU w rzeczywistości jest bitwą o PZU Życie. o dużym znaczeniu tej spółki decyduje rola, jaką odgrywa ona na polskim rynku kapitałowym. grupa PZU wraz z MSP przystąpiła do walki o kontrolę nad trzema narodowymi funduszami inwestycyjnymi. w NFI Foksal udało się wybrać nową radę. Atak na Zachodni NFI odparto. przekonująca jest teza, że ministerstwu zależy na wprowadzeniu swoich ludzi do rad nadzorczych firm kontrolowanych przez NFI. W końcu grudnia ubiegłego roku odbyło się walne zgromadzenie akcjonariuszy KGHM. Miało ono przeprowadzić zmiany w radzie nadzorczej. wymieniono 6 z 9 osób. Podobny przebieg miało zgromadzenie akcjonariuszy PKN Orlen. Państwo usiłowało przejąć kontrolę nad tą spółką. Przejęcie kontroli na KGHM i PKN Orlen pozwoli zdobyć władzę nad Polkomtelem. wśród firm, które wymieniliśmy, znajdują się spółki dysponujące olbrzymimi środkami i wielkimi funduszami promocyjnymi.
WOJNA KIBICÓW Policja zidentyfikowała siedmiu walczących Czy kibice obalą struktury państwa Po drobiazgowym przeanalizowaniu taśm z nagraną przez dwie policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Prokuratura postawi im konkretne zarzuty. Taśmy przesłano do komend rejonowych w kraju. Trwa ustalanie dalszych nazwisk. Policja, nie angażując się w walki w Spodku, wybrała mniejsze zło, tłumaczył katowicki komendant Jan Michna. Wypierając z trybun kibiców, można było doprowadzić do tragedii. Podczas regularnej bitwy, do jakiej doszło, przypomnijmy, w katowickim Spodku 17 stycznia podczas IV Halowego Turnieju PIłkarskiego, poturbowanych zostało około stu osób. Część opatrywano na miejscu, na płycie boiska, a ponad pięćdziesięciu kibiców odwieziono na pogotowie i do dyżurującego szpitala. W szpitalach pozostawiono sześciu kibiców z obrażeniami głowy i klatki piersiowej. Policja usiłuje obecnie ustalić prowodyrów bitwy i najbardziej aktywnych w walkach. Po żmudnym analizowaniu kolejnych klatek z taśm nagranych prze policję do tej pory udało się zidentyfikować siedmiu walczących osobników. Na piątkowej konferencji prasowej pokazano dziennikarzom fragmenty filmów. Nie pokazują one wprawdzie całości walk, lecz widać, że filmujący prowadzili kamery za bardziej aktywnymi kibicami. Filmowano na przykład kibica w czarnej kurtce, wyjątkowo zawzięcie atakującego kawałkiem drewna. Innego, który rzuca wyrwanym właśnie oparciem krzesła. W kadrach często powtarzają się młodzi ludzie wymierzający ciosy klamrami pasków od spodni. Często próbowali zasłonić część twarzy szalikami, lecz opadały im w ferworze walki, dlatego ich rozpoznanie nie sprawia trudności. Wśród walczących widać też kibiców wyraźnie przerażonych tym, co dzieje się wokół. Na pytanie "Rz", czy trudno będzie ustalić, kto broni się, a kto atakuje, prokurator wojewódzki Piotr Gojny powiedział, że w tego typu zbiorowych i anonimowych ze swej natury zdarzeniach zadaniem prokuratury jest właśnie ustalenie konkretnej winy i konkretnej osoby. "Wszystko to trzeba przełożyć na materiał procesowy, a ostatecznie oceni go sąd". Prokuratura powołała biegłego z laboratorium kryminalistyki, który wykonuje kopie taśm, robi powiększenia uczestników walk dla łatwiejszego ich identyfikowania. Prokurator przewiduje, że sprawcom, którzy zostaną zidentyfikowani, postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5, który mówi o przestępstwie spowodowanym w sposób umyślny, sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. "To, co stało się w Spodku, wyczerpuje znamiona takiego czynu", powiedział prokurator. Czyn taki zagrożony jest stosunkowo wysoką karą - od dwóch do dziesięciu lat. Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego o udziale w bójce lub pobiciu doprowadzającym do bezpośredniego zagrożenia życia (kara do trzech lat, a jeśli następstwem są ciężkie obrażenia - do ośmiu lat). Ponieważ kibice wyrywali krzesła, barierki i tłukli szyby, zastosowany także będzie art. 220 k.k. traktujący o przestępstwach przeciwko mieniu. Na pytania dziennikarzy, dlaczego policja nie wkroczyła bardziej zdecydowanie do walki, komendant Jan Michna odparł, że wybrała mniejsza zło. Gdyby policjanci starali się wyprzeć kibiców z walczących sektorów, istniała realna groźba, że doszłoby do tragedii, dowodził. Walki toczyły się m.in. w najwyższych sektorach, kibice spadaliby z wysokości 30 metrów, jaka dzieliła ich od płyty. W czasie walk wielu z nich usiłowało schodzić tą drogą. Policja zabezpieczała Spodek na zewnątrz, bo takie było jej zadanie. Do Spodka miała wejść na wyraźną prośbę organizatora, co też się stało. Dziennikarze nie uzyskali natomiast zdecydowanej odpowiedzi na pytanie, czy za sprowadzenie powszechnego niebezpieczeństwa odpowiadać także będą organizatorzy imprezy i firma ochroniarska. Prokurator nie wykluczył jednak takiej możliwości. Wydarzenia te dowodzą, że kibice wydali wojnę państwu, dlatego państwo powinno na to odpowiedzieć stanowczo i zdecydowanie, twierdził Marek Kempski, wojewoda katowicki. Wydarzenia w Spodku traktuje bardzo poważnie, a do rozwiązania problemu zamierza podejść "modelowo". Chodzi o szersze potraktowanie problemu, nie tylko jako zwykłego aktu przemocy, ale poważnego zjawiska socjologicznego. Winę za ten stan ponoszą, zdaniem Kempskiego, także rodzice dzieci pozostawianych bez opieki. Sposobów unikania wojen między kibicami i przemocy na stadionach uczyć się będziemy w Anglii, gdzie w najbliższym czasie wybiera się wojewoda wraz ze specjalistami. W tej dziedzinie "państwo jest w defensywie - powiedział Marek Kempski - powinniśmy wydać zdecydowaną wojnę przestępczości. Może się zdarzyć, że nie grupy społeczne, a kibice obalą struktury państwa". Problem jest tym bardziej istotny, że w tym roku w katowickim Spodku odbywać się będzie światowa liga siatkówki, chodzi więc o to, aby w świat nie poszedł obraz taki, jak po turnieju piłkarskim. Barbara Cieszewska Dialog z kibicami Jak walczyć z przestępczością Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo, nie tylko policja - powiedział Janusz Tomaszewski, minister spraw wewnętrznych i administracji, na II Ogólnokrajowej Konferencji Bezpieczeństwa Publicznego, jaka odbyła się w piątek w podwarszawskim Wołominie. Komendant główny policji zapowiedział na niej utworzenie specjalnego zespołu do dialogu z kibicami. Zapytany, jak się czuje w miejscu kojarzonym przede wszystkim z przestępczością zorganizowaną, wicepremier Tomaszewski powiedział, że czasy rządów gangów na tym terenie należą już do przeszłości. Potwierdził to podinspektor Kazimierz Winiecki, szef miejscowej policji. Jak dowiedzieliśmy się od niego, w rejonie Wołomina notuje się największy spadek przestępczości i największy wzrost wykrywalności w województwie stołecznym. Zdaniem Winieckiego efekty te są skutkiem przede wszystkim współpracy z lokalną społecznością. - To dzięki informacjom od ludzi możemy być tam, gdzie naprawdę jesteśmy potrzebni - mówi wołomiński komendant. Jak uważa profesor Lech Falandysz, lepszy kontakt ze społeczeństwem mogą zapewnić policji dzielnicowi. - Muszą to być ludzie miejscowi, doskonale znający teren i jego mieszkańców - uważa Falandysz. Jego zdaniem powinno się ich odciążyć od czasochłonnej pracy papierkowej. Wołomińscy dzielnicowi mają ściśle sprecyzowany rozkład dnia: sześć godzin w terenie - między ludźmi, dwie godziny za biurkiem. Minister Tomaszewski zaznaczył, że tylko współpraca z obywatelami może zagwarantować bezpieczeństwo. Namawiał, by ludzie, którzy widzą, że ktoś łamie prawo, powiadamiali o tym policję. Wicepremier zapowiedział zmiany kadrowe w policji. Jak dowiedzieliśmy się od nadinspektora Marka Papały, komendanta głównego, rozpocznie je nowy system naboru i szkolenia. Poseł Jan Maria Rokita (AWS), ustosunkowując się do planowanych zmian administracyjnych, powiedział, iż policja powinna być w znacznej mierze podporządkowana wojewodom. Sytuacja, w której policja sama wyznacza sobie zadania, realizuje je i sama się z nich rozlicza, jest zła - mówił. Zdaniem Rokity powinien zostać utworzony nowy pion, który zająłby się sprawami lokalnymi. Zapytany o ostatnie burdy w Słupsku i Katowicach, komendant główny policji zapowiedział utworzenie zespołu do dialogu z kibicami. W połowie lutego ma się odbyć pierwsze spotkanie funkcjonariuszy z liderami szalikowców. Chcemy w ten sposób wprowadzić w życie starą zasadę: poznam cię, to polubię - powiedział Papała. wik
Po drobiazgowym przeanalizowaniu taśm z nagraną przez dwie policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Prokuratura postawi im konkretne zarzuty. Trwa ustalanie dalszych nazwisk. Prokurator przewiduje, że sprawcom, którzy zostaną zidentyfikowani, postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5, który mówi o przestępstwie spowodowanym w sposób umyślny, sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego o udziale w bójce lub pobiciu doprowadzającym do bezpośredniego zagrożenia życia.Ponieważ kibice wyrywali krzesła, barierki i tłukli szyby, zastosowany także będzie art. 220 k.k. traktujący o przestępstwach przeciwko mieniu.
PLUSKWA MILENIJNA Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA Państwo podwyższonej gotowości Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Japonia wita wcześniej Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. - Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). - Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów. Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. Mundurowe gotowe Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000. W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach. Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Sterowanie ręką Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy. Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów. Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii. - Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu. Respiratory muszą działać Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu. - Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS. Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji. Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich. Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne". W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów. Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
„Problem roku 2000” oznacza, że o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Służby mundurowe oraz najważniejsze instytucje (szpitale, banki, kolej) przygotowują się na tę noc, aby ciągłość w ich pracy nie została przerwana.
PLUSKWA MILENIJNA Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA Państwo podwyższonej gotowości Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Japonia wita wcześniej Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. - Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). - Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów. Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. Mundurowe gotowe Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000. W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach. Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Sterowanie ręką Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy. Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów. Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii. - Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu. Respiratory muszą działać Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu. - Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS. Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji. Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich. Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne". W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów. Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Rząd jednak i na to jest przygotowany.
ANALIZA Zamknięty system źródeł prawa Jaka rachunkowość w bankach JAROSŁAW MAJEWSKI Dlaczego banki obowiązane są stosować się do ustawy o rachunkowości, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na jej podstawie? Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości (Dz. U. nr 121, poz. 591 ze zm.; dalej: u.r.) stosuje się m.in. do "jednostek organizacyjnych działających na podstawie prawa bankowego", czyli banków (art. 2 ust. 1 pkt 3 u.r.). W dwóch punktach art. 81 ust. 1 u.r. - jak należy przypuszczać, ze względu na specyfikę działalności prowadzonej przez banki - zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego do określenia: w porozumieniu z ministrem finansów szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków, po zasięgnięciu opinii ministra finansów zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków i sporządzania innych sprawozdań. Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia: nr 13/94 z 10 grudnia 1994 r. w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków (Dz. Urz. NBP nr 23, poz. 36 ze zm.), nr 1/95 z 16 lutego 1995 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 4, poz. 8 ze zm.), nr 10/95 z 29 grudnia 1995 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP z 1996 r. nr 1, poz. 1). 1 stycznia 1998 r. - mocą art. 190 ustawy z 29 sierpnia 1998 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939) - przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. Zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych: stosowne kompetencje utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego. Na podstawie znowelizowanego art. 81 ust. 1 pkt 1 u.r. KNB wydała dwie uchwały: nr 1/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 27), nr 2/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 28). Obie uchwały weszły w życie 1 lipca 1998 r., uchylając zarządzenia prezesa NBP: pierwsza - nr 1/95, druga - nr 10/95. Stosowne klauzule derogacyjne są zawarte odpowiednio w § 46 uchwały nr 1/98 KNB oraz § 20 uchwały nr 2/98 KNB. Ponadto w KNB toczą się prace legislacyjne nad uchwałą w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków, która zastąpiłaby przepisy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP. Wydanie przez KNB uchwały w tej sprawie stanowiłoby wykonanie delegacji zawartej w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r. w jego obecnym brzmieniu. Tyle może nieco nużącego, ale koniecznego dla zasadniczych rozważań przypomnienia. Ad rem! Wyłania się mianowicie kwestia, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisy aktów wykonawczych, wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Wprawdzie stawianie takiego pytania może nieco dziwić, zwłaszcza w pierwszym odruchu, bo przecież adresatami zakazów i nakazów zawartych w rzeczonych przepisach są właśnie banki, ale, jak pokaże bliższa analiza, kwestia ta nie jest wbrew pozorom banalna. Przy czym wątpliwość dotyczy zarówno przepisów zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, jak i uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB, choć w pierwszym wypadku ma inne źródło niż w drugim. Zacznijmy od wątpliwości związanej z zarządzeniem nr 13/94 prezesa NBP. Krótko można ją wyrazić w pytaniu: czy konsekwencją wejścia w życie nowelizacji art. 81 ust. 1 u.r. nie była aby utrata mocy wydanych wcześniej na podstawie tego przepisu przez prezesa NBP zarządzeń wykonawczych, w tym zarządzenia nr 13/94? Skąd to podejrzenie? Wedle powszechnie dziś uznawanej, ugruntowanej m.in. przez orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego reguły interpretacyjnej skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. A moim zdaniem z taką właśnie sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. Norma upoważniająca zawarta w art. 81 ust. 1 u.r. przed 1 stycznia 1998 r. (tj. do jego nowelizacji) oraz norma upoważniająca zawarta w tymże przepisie od tej daty (tj. po jego nowelizacji) to dwie różne normy. Druga z nich zastąpiła pierwszą - pierwsza 1 stycznia 1998 r. utraciła moc, skutkiem czego utraciły moc również akty wykonawcze wydane na jej podstawie: zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nie można ulegać pozorom, że cały czas chodzi o ten sam przepis ustawy. Nie można bowiem faktu utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego wiązać jedynie z uchyleniem (skreśleniem) przepisu, z którego ową normę się odtwarza. Równie dobrze może chodzić o zmianę tego przepisu, a już na pewno o taką zmianę, która polega - jak w analizowanym wypadku - na modyfikacji istotnych elementów upoważnienia. Przyjmuje się zwykle, że upoważnienie do wydania aktu wykonawczego charakteryzują trzy elementy: podmiot kompetentny do wydania aktu, forma aktu oraz zakres spraw przekazanych do uregulowania. Art. 92 ust. 2 konstytucji daje podstawę do wyodrębnienia jeszcze jednego elementu charakterystycznego: wytycznych dotyczących treści aktu. Zauważmy, że nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. przyniosła zmianę dwóch spośród tych elementów: organu właściwego do wydania aktu (prezes NBP utracił w tym zakresie kompetencję na rzecz KNB) oraz formy aktu (formę zarządzenia zastąpiła forma uchwały). W związku z tym naprawdę trudno przyjąć, że cały czas była to, i jest nadal, ta sama norma upoważniająca. Naturalnie mimo zmiany przepisu art. 81 ust. 1 u.r., powodującej uchylenie zawartego do tej pory w tym przepisie upoważnienia dla prezesa NBP do wydania aktów wykonawczych, ustawodawca mógł akty wykonawcze wydane na podstawie tego upoważnienia czasowo zachować w mocy. Jednak gdyby tak miało być, powinien to wyraźnie zaznaczyć w stosownym przepisie przejściowym. Skoro tego nie uczynił, to zgodnie z przywołaną regułą interpretacyjną akty te utraciły moc w tym samym czasie, w którym utraciła moc norma ustawowa zawierająca upoważnienie do ich wydania, czyli 1 stycznia 1998 r. Co się tyczy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, to gwoli ścisłości należy jeszcze dodać, że w jego podstawie prawnej zostało powołane nie tylko upoważnienie zawarte w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r., ale również w art. 100 ust. 5 pkt 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (tekst jedn.: Dz. U. z 1992 r. nr 72, poz. 359 ze zm.), uchylonej przez prawo bankowe z 1997 r. Ten wątek jednak bez szkody dla dalszych rozważań można pominąć. Podobnie trudno przyjąć, choć już z innego powodu, że banki są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB. Dlaczego? Koncepcja źródeł prawa, której hołdują postanowienia polskiej konstytucji, opiera się na rozróżnieniu prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, przeto mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Ale w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB żadną miarą nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. Jak wiadomo, konstytucja realizuje - przynajmniej w odniesieniu do stanowienia prawa powszechnie obowiązującego - ideę zamknięcia systemu źródeł prawa, zarówno w aspekcie przedmiotowym (wylicza wyczerpująco rodzaje aktów normatywnych, które mogą być źródłami prawa), jak i przedmiotowym (wylicza wyczerpująco podmioty wyposażone w kompetencje do stanowienia prawa). W tak zamkniętym systemie źródeł prawa uchwały KNB się nie mieszczą - do aktów prawa powszechnie obowiązującego ustrojodawca zaliczył jedynie konstytucję, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe, rozporządzenia oraz akty prawa miejscowego, a nadto rozporządzenia z mocą ustawy wydawane przez prezydenta RP w czasie stanu wojennego (art. 87 i 234 konstytucji). Ażeby adresowane do banków nakazy i zakazy określone w przepisach uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB istotnie mogły je wiązać, rzeczone nakazy i zakazy należałoby zawrzeć w akcie prawa powszechnie obowiązującego. Rzecz jednak w tym, że de lege lata nie może to być akt wydany przez KNB. Rozporządzenia, a więc jedyny rodzaj aktu normatywnego będący źródłem prawa powszechnie obowiązującego, który mógłby tu wchodzić w grę, mogą wydawać bowiem tylko organa wskazane w konstytucji (art. 92 ust. 1 konstytucji); pośród nich próżno by szukać KNB (szerzej o różnych aspektach konstytucyjnej reformy źródeł prawa oraz jej praktycznych konsekwencjach pisała Sławomira Wronkowska w cyklu artykułów "Koncepcja źródeł prawa", "Rz" z 7, 28 lipca i 10 sierpnia). Wprawdzie pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB, a zawierające nakazy i zakazy adresowane do banków, podobnie jak takież akty prezesa NBP oraz Rady Polityki Pieniężnej, traktować jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, przy czym owa szczególność miałaby polegać na tym, że akty te wiązałyby banki, mimo że nie są one jednostkami organizacyjnymi podległymi KNB czy organom NBP w rozumieniu art. 93 ust. 1 konstytucji (R. Tupin: "Status prawny i kompetencje organów Narodowego Banku Polskiego i Komisji Nadzoru Bankowego", "Przegląd Ustawodawstwa Gospodarczego" 1998, nr 7-8), jednak propozycji tej, moim zdaniem, nie można zaaprobować. Nie tylko nie znajduje ona żadnego oparcia w przepisach konstytucji, ale wręcz się im sprzeciwia. Jak wspomniałem, postanowienia konstytucji dotyczące źródeł prawa opierają się na wyraźnym rozróżnieniu aktów prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Łatwo zauważyć, że omawiana propozycja ów wyraźnie w konstytucji zarysowany dualizm w obrębie źródeł prawa burzy, wprowadzając trzecią kategorię aktów prawnych. Akty prawne należące do owej trzeciej kategorii miałyby charakter hybrydalny: byłyby niby to aktami prawa wewnętrznego, bo nie mieściłyby się w zamkniętym katalogu źródeł prawa powszechnie obowiązującego, niby to aktami prawa powszechnie obowiązującego, bo jednak wiązałyby podmioty nie pozostające w stosunku podległości względem organów, które je wydały. Wykładnia językowa przepisów obowiązującej konstytucji dotyczących źródeł prawa nie pozostawia miejsca dla takich hybryd. Podstawę dla nich mogłaby stworzyć jedynie wykładnia rozszerzająca tych przepisów. Taką wykładnię w tym wypadku uznać należy jednak za niedopuszczalną. Zgoda na nią oznaczałaby bowiem faktycznie przekreślenie idei zamknięcia systemu źródeł prawa, a więc zasadniczej idei, która legła u podstaw konstytucyjnej reformy źródeł prawa. Zbierzmy na koniec wnioski z przeprowadzonej analizy. Po pierwsze - 1 stycznia 1998 r. utraciły moc zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nieuzasadnione jest więc rozpowszechnione, jak wskazuje praktyka bankowa, przekonanie, jakoby przepisy tego pierwszego zarządzenia obowiązywały nadal, a przepisy pozostałych zakończyły żywot dopiero z końcem czerwca 1998 r. Po wtóre - banki nie są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB, mimo że zawierają one nakazy i zakazy właśnie do nich adresowane. Dodajmy też dla porządku, że banki nie będą związane również przepisami uchwały KNB mającej zastąpić zarządzenie nr 13/98 prezesa NBP, gdyby doszło do jej wydania. Cóż to oznacza w praktyce? Otóż to, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości, sporządzania informacji dodatkowej, skonsolidowanych sprawozdań finansowych czy też tworzenia tzw. rezerw celowych, formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1. W szczególności te ostatnie przepisy nie mogą stanowić podstawy decyzji podejmowanych wobec banków przez organa państwowe, np. rozstrzygnięć nadzorczych KNB. Autor jest doktorem prawa, pracownikiem naukowym UJ, zastępcą dyrektora Departamentu Prawnego Centrali PKO BP
Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości stosuje się do banków. W punktach art. 81 ust. 1 u.r. zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego.Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia.1 stycznia 1998 r. przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. Zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych: stosowne kompetencje uzyskała Komisja Nadzoru Bankowego. Cóż to oznacza? od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r.
OCHRONA KONSUMENTA Jak to robią gdzie indziej Informacja musi byś jasna, niedwuznaczna i zrozumiała EWA ŁĘTOWSKA Anachroniczna jest koncepcja, u nas bynajmniej nierzadko wyznawana, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. Otóż poszło o poręczenia. TK (BVerfG 19 października 1993 r. i 5 sierpnia 1994 r.) uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i wręcz zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia, gdzie podsuwa się papier do podpisania, są tak wadliwe, że aż nieważne. A kwestię istnienia takiej nierównowagi (i nieważności umowy) powinien rozważać sąd powszechny z urzędu. TK wypowiedział się także w sprawie remedium na dostrzeżone zło. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi bowiem nierówność pozycji rynkowej. Prawnicy nastawieni tradycjonalnie obruszą się: przecież jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. Po co więc nakładanie powinności, wręcz obowiązku, informacji i ostrzeżeń? To bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Tradycjonaliści zapominają jednak o jednym. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Przy tej skali interesów jedna wpadka nie ma znaczenia. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę i przez wiele lat życie pod groźbą, że co zarobi, będzie zabrane na poczet długu. W konsekwencji wspomnianych orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Gdy mający 1500 DM żołdu żołnierz ręczy za kredyt wartości 30 tys. DM, uznaje się (ze wskazanych przyczyn) taką umowę za nieważną. Podobnie poręczenie gospodyni domowej bez własnych zarobkowych dochodów. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela (bo jest on tam zaskoczony i nie przygotowany na przemyślenie ryzyka podobnych transakcji). Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji. W opisywanej ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja (u nas bynajmniej nierzadko wyznawana), że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Do czego konstytucja może się przydać Nie tak dawno byłam recenzentką w przewodzie doktorskim, gdzie młoda i zdolna adeptka z wielkim sceptycyzmem wypowiadała się o art. 76 konstytucji, gdzie powiedziano, iż "władze publiczne chronią konsumentów (...) przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. Zakres tej ochrony określa ustawa". Otóż doktorantka była zdania, że chodzi tu o czystą deklarację, bo przecież to nie sama konstytucja, lecz "ustawodawca zwykły" ma określić poziom ochrony konsumenta. Niezależnie więc od tego, co ten zwykły ustawodawca zrobi w zakresie spraw konsumenckich, konstytucja "będzie musiała" to zaakceptować. To prawda, że z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta, ale to nie jest przecież jedyny możliwy sposób "użycia konstytucji" do takich celów. Wedle mnie ustawa zasadnicza w cytowanym artykule da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" (w zakresie wymienionych w konstytucji, szczególnie chronionych praw konsumenta) i "antykonsumenckiej" lub choćby "konsumencko neutralnej". Albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, które sąd musi odkodować, nadać im konkretną treść. Pisałam dwa miesiące temu o pułapce klauzul generalnych, o tym, że zamiast wyraźnie napisać (tak czynią na Zachodzie), o czym np. bank ma wyraźnie i przed zawarciem umowy poinformować klienta, u nas koledzy prawnicy uznają za wystarczające, że kodeks cywilny wymaga tu poziomu informacji nakazanego "przez dobre obyczaje". A skoro już mamy tak generalną regulację, trzeba, aby ktoś w konkretnym wypadku rozstrzygnął, czy - przykładowo - podanie oprocentowania kredytu przy przemilczeniu, że obok procentu płaci się jeszcze różne koszty, opłaty i prowizje, jest czy nie jest zgodne z dobrymi obyczajami? Czy zmiana warunków kredytu w czasie jego spłaty może dokonać się zawsze, czy tylko w wypadkach z góry klientowi podanych w umowie? Czy jeżeli taka zmiana jest - zgodnie z umową - możliwa "z ważnych powodów", to czy równie zgodne z dobrymi obyczajami będzie zastrzeżenie sobie przez bank wyłączności interpretacji tych "ważnych powodów"? Otóż podaję przykłady wzięte z praktyki, i to takie, gdzie "na Zachodzie" rozstrzygano na korzyść konsumenta. Czyniono tak dlatego, że tamtejsze ustawodawstwo, stanowiące zresztą implementację dyrektyw dotyczących kredytu konsumenckiego (87/102 z 22 grudnia 1986 r., 90/88 z 22 lutego 1990 r.), akurat w tych kwestiach jest przychylne konsumentom. A u nas? Może właśnie wypełnienie treścią naszych klauzul generalnych i zwrotów niedookreślonych w podobnym kierunku mogłoby się dokonać (skoro nie mamy do tej pory, a szkoda, żadnej regulacji umowy kredytu konsumenckiego) przez wybór prokonsumenckiej wykładni, dokonany dlatego, że sugeruje go art. 76 naszej konstytucji? Przecież odwoływanie się do wartości, aksjologii konstytucyjnej, jest jedną z przesłanek decydujących o wyborze interpretacji. Nie namawiam do rewolucji w stylu niemieckim (u nas nie ma normy, która byłaby ścisłym odpowiednikiem art. 2 niemieckiej konstytucji), ale do skromnego użytku skromnych narzędzi wykładni w klasycznym stylu. Ostrzeżony - uzbrojony Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta, co akcentuje niemiecki TK. Pisałam już wiele razy, że w europejskim prawie wspólnotowym kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku". Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach i ich implementacjach wewnątrzkrajowych przepisy mówiące, o czym, kiedy (przed zawarciem umowy i w czasie jej trwania) i jak trzeba konsumenta informować (na piśmie, oddzielne potwierdzanie ustnych informacji, czasem konieczność odręcznego pisma wobec niektórych klauzul, niekiedy wymaganie specjalnej szaty graficznej). I tak tylko tytułem przykładu wspomnę, że właśnie w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu (kwotowym i procentowym; w tym ostatnim zakresie dyrektywa z 1990 r. zawiera nawet wzory matematyczne i przykłady pełnego obciążenia finansowego konsumenta!). Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. W takim wypadku wymaga się, aby obciążenia klienta zostały "w godziwym stopniu" obniżone. Dyrektywy kredytowe w aneksach wskazują szczegółowe postanowienia, jakie powinny być zamieszczone w umowach kredytu na finansowanie zakupu towarów i usług, kredytu realizowanego za pomocą kart kredytowych, za pomocą rachunku bieżącego, a nawet, jak wspomniałam, zawierają specjalny wzór matematyczny sposobu obliczania kosztów kredytu i przykłady. Podobnie jest w dyrektywach ubezpieczeniowych. Zwłaszcza dwie z nich, dyrektywa 92/49 z 18 czerwca 1992 r. o ubezpieczeniach bezpośrednich z wyjątkiem ubezpieczeń na życie i dyrektywa 96/92 z 11 listopada 1992 r. dotycząca ubezpieczeń na życie, mają bardzo rozbudowany obowiązek informacji klienta. A ostatni z wymienionych aktów w aneksie zawiera szczegółowy wykaz informacji podzielonych na grupę udzielanych przed zawarciem umowy i w jej czasie, które instytucja ubezpieczeniowa musi przekazać konsumentowi. Kazuistyka tych rozwiązań (i w ogóle rozwiązań w prawie europejskim dotyczącym tego, o czym i jak należy konsumenta informować w rozmaitych umowach konsumenckich) jest dla nas wręcz porażająca. Ale tym, którzy chcieliby na nią kręcić nosem, przypomnę, że dzieje się to w krajach, gdzie obywatele w "masie" są znacznie bardziej oświeceni i wyedukowani w transakcjach rynkowych. Polacy zajęli ostatnie miejsce w robionych przed kilkoma laty na zlecenie OECD badaniach, mających na celu sprawdzenie, jak sprawnie ludzie sobie radzą ze zrozumieniem urzędowego tekstu, odczytaniem piktogramu, językiem, jakiego używa otaczająca nas cywilizacja. Sama w czasie wakacji widziałam u mojej gospodyni umowę kredytu sformułowaną tak, że nie było wiadomo, ile w ratach spłaty szło na odsetki, a ile na dług główny. A urzędniczka bankowa sama się w tym plątała i usiłowała wmówić nieszczęsnej klientce, że raty powinna płacić miesięcznie, a nie kwartalnie. Ma więc rację niemiecki TK: zrozumiała informacja orężem konsumenta. Ponadto od czasu dyrektywy 93/13 (o klauzulach abuzywnych) uważa się, że w prawie konsumenckim wspólnot istnieje "nakaz radykalnej transparencji", co oznacza, że każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte w przygotowanych wcześniej wzorach umów są zgodnie tłumaczone na niekorzyść proferenta (tego, który je opracował). To nie jest frazes Tu nie mogę się oprzeć dygresji. Zasada, o której piszę, wyrażająca się w łacińskiej formule "in dubio contra proferentem", jest klasycznym i szacownym instrumentem prawa cywilnego. Jej brak w naszym prawie był przedmiotem krytyki w literaturze fachowej. Działanie zasady: "niejasności tłumaczy się przeciw autorowi interpretowanej klauzuli", polega na możliwości wyboru przez sąd interpretacji korzystnej dla konsumenta. Piszę o tej klasycznej instytucji prawa cywilnego celowo. Spotkałam się niedawno z poglądem (wyrażonym na piśmie przez osobę, która w Bardzo Ważnym Departamencie Bardzo Ważnego Urzędu sprawuje funkcję określoną bodajże jako "starszy legislator"), iż odwołanie się do pojęć "jasność i zrozumiałość" informacji oznacza użycie sformułowań "wieloznacznych i mających potoczny charakter", a także że "brak możliwości egzekwowania" przepisu nakładającego obowiązek udzielania tego rodzaju informacji przez kontrahenta konsumenta. Jak to dobrze, że nie wiedzą tego w Brukseli. Pewno dyrektywa 93/13 w ogóle nie byłaby powstała. A także kilka innych dyrektyw konsumenckich. A poważnie: jeżeli nasi legislatorzy (choćby i "starsi") nie mają pojęcia o mechanizmie egzekwowania w nowoczesnym prawie skutków zasady "in dubio proferentem", jeśli sądzą, że klasyczna triada wymagań, aby informacja była "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", to tylko czczy frazes, jeśli sankcja kojarzy im się tylko z sankcją karną, a nie np. z nieważnością umowy - to te poglądy, a nie niewiedza przeciętnego konsumenta, wyznaczają nasz dystans wobec prawa europejskiego. Ile ochrony w prawie europejskim, ile w wewnętrznym Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Pisałam nie tak dawno, że dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Czasem same dyrektywy mówią, że jakieś kwestie mogą być przez państwa pominięte lub uregulowane inaczej, albo że można dokonać wyboru spośród kilku możliwości wskazanych w samej dyrektywie. Skoro można "nie mniej", to oczywiście można więcej. Ale tutaj tkwi pułapka. Bo przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony, np. przez stworzenie szczególnie wysokich standardów informacyjnych w interesie konsumentów, może być uznane za rzeczywistą czy ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. I niejednokrotnie różne postanowienia prawa wewnętrznego państw Unii Europejskiej chroniące konsumentów były przedmiotem krytycznej oceny Trybunału w Luksemburgu, który dopatrzył się w nich praktyk protekcjonistycznych, niedopuszczalnych z punktu widzenia zasad funkcjonowania wspólnoty. Słynna sprawa Cassis de Dijon (1979 r.), która dała początek doktrynie, iż wyroby spełniające warunki przewidziane przez prawo we własnym państwie mogą swobodnie cyrkulować na rynku wspólnoty, także miała aspekt ochronno-konsumencki. Niemcy, którym zarzucono praktyki dyskryminacyjne, gdyż zakazały importu likieru porzeczkowego mającego niższy procent alkoholu, niż przewidywały przepisy niemieckie, broniły się charakterystycznym zarzutem. Otóż wskazany poziom alkoholu był ustanowiony w interesie ochrony konsumenta! Czy było tak naprawdę, czy argumentację tę powołano tylko na okazję sprawy w Luksemburgu, nie warto dziś dociekać. Co ważne, i o czym trzeba pamiętać, to to, że chęć ochrony konsumenta przez stworzenie w prawie wewnętrznym bardzo rygorystycznych przepisów go chroniących może stać się podstawą podejrzenia o praktyki dyskryminacyjne i w konsekwencji - sprawy w Luksemburgu o dyskryminacyjne i nieproporcjonalne zastosowanie "środków o podobnym działaniu", o których mówi art. 30 traktatu europejskiego. Istnieje stosowne orzecznictwo dotyczące prokonsumenckiego ustawodawstwa ochronnego Francji, Holandii, Hiszpanii, Niemiec. Nam to nie grozi nie tylko dlatego, że jeszcze nie jesteśmy na wspólnym rynku, ale i dlatego, że naszemu ustawodawstwu ochronnemu bardzo daleko do poziomu przewyższającego poziom określony jako "minimalny". Klient może się rozmyślić Nie tylko informacja i nie tylko określenie minimalnego poziomu uprawnień zagwarantowanych konsumentowi w dotyczącym danej umowy prawie wspólnotowym czy wewnętrznym są cechami charakterystycznymi europejskiego prawa konsumenckiego. Klasyczna zasada, że "umowy powinny być dotrzymywane" (pacta servanda sunt), na naszych oczach doznaje wyłomu właśnie w prawie dotyczącym konsumenta. Otóż cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo "wycofania się z transakcji". Przez krótki czas, siedem do dziesięciu dni, ma on prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji czy następstw, zrezygnować z transakcji, wycofać się z niej. Możliwość ta jest czasem ujęta jako prawo odstąpienia od umowy (tak w umowach zawieranych poza lokalem handlowym czy na odległość albo przy time sharingu) albo jako konsekwencja ustawowego warunku zawieszającego (tak w umowach o kredyt konsumencki we Francji; sama dyrektywa europejska o kredytach konsumenckich - minimalny charakter dyrektywy - tego uprawnienia nie przewiduje, choć wielu państwom UE w ich regulacjach umów kredytowych jest znana). Określenie konstrukcji prawnej tego wycofania się z transakcji to zadanie dla ubiegających się o stopnie naukowe z prawa. Pewno dawniej takie dysertacje byłyby zatytułowane "Tempus ad deliberandum w umowach z konsumentami". Teraz, z duchem czasu, inaczej: "Cooling off period w prawie konsumenckim". W praktyce i u nas nowa technika ochronna zaczyna się pojawiać: zna ją polskie prawo ubezpieczeniowe (art. 6 pkt 3 ustawy o działalności ubezpieczeniowej mówiący o konieczności przewidzenia tego rodzaju instytucji w ogólnych warunkach ubezpieczeń - zresztą nie tylko tyczących konsumenta). Co charakterystyczne: tego rodzaju możliwość wycofania się z transakcji służy (w prawie europejskim) jedynie konsumentowi, nie jego kontrahentowi. I znów jest to jeden ze środków, który przyznaje się tylko stronie instytucjonalnie słabszej, środek dodatkowy, używany w umowie niesymetrycznie, by zrównoważyć siłę rynkową konsumenta wobec profesjonalisty. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. poszło o poręczenia. TK uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia są nieważne. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi nierówność pozycji rynkowej. jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę.W konsekwencji orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela. Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji.W ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. w art. 76 konstytucji powiedziano, iż władze publiczne chronią konsumentów przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. chodzi tu o czystą deklarację, bo to nie sama konstytucja, lecz ustawodawca zwykły ma określić poziom ochrony konsumenta. z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta. Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku".Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach przepisy mówiące, o czym, kiedy i jak trzeba konsumenta informować. w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu. Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony.
Kombatanci nie kryli oburzenia, dowiedziawszy się, kogo prezydent udekorował wraz z nimi Komu order, komu odznaczenie Kancelaria Prezydenta odmawia informacji o odznaczonych, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych. Wprawdzie w "Monitorze Polskim" drukowane są listy odznaczonych, jednak są tam podane tylko ich imiona i nazwiska oraz imiona rodziców. Nie wszyscy są tak popularni jak Maryla Rodowicz. (Na zdjęciu uroczystość z 11 listopada 2000 r.) FOT. LESZEK WRÓBLEWSKI W święto 3 Maja prezydent Kwaśniewski odznaczył wybitnych naukowców i twórców kultury. Order Orła Białego otrzymał profesor Bohdan Osadczuk. Wśród odznaczonych znaleźli się m.in.: Hanna Gronkiewicz-Waltz, Marek Piwowski, Waldemar Kuczyński, Halina Bortnowska-Dąbrowska, Małgorzata Niezabitowska, Barbara Piwnik, Anda Rottenberg i Teresa Torańska. Odnosi się wrażenie, że klucz przyznawania odznaczeń nie jest zbyt klarowny, a raczej chodzi o wręczanie odznaczeń "sondażowych", mających zjednać różne środowiska. Po świętach wielkanocnych szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Marek Siwiec odznaczył w imieniu prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego 67 zasłużonych działaczy Zrzeszenia Studentów Polskich. Na liście odznaczonych figurują osoby związane ze światem kultury. Na uroczystość dekoracji do Pałacu Prezydenckiego nie przybyło jednak dwanaście osób, m.in. satyryk Marcin Wolski. Nie wiadomo, czy ludzie kultury nie stanowią swoistej zasłony dymnej dla przypinania orderów i odznaczeń "swoim". Metoda takiego przemieszania odznaczonych praktykowana jest od dawna. Prezydent lub wysocy urzędnicy z jego kancelarii wręczają odznaczenia państwowe na prawo i lewo. Kancelaria Prezydenta odmawia informacji o odznaczonych, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych. Wprawdzie w Monitorze Polskim drukowane są listy odznaczonych, jednak są tam podane tylko ich imiona i nazwiska oraz imiona rodziców. To, że osoby wyróżnione są tak tajemnicze, wzbudza podejrzenia. "Rzeczpospolita" zwróciła się jeszcze przed świętami wielkanocnymi z prośbą o krótkie biogramy odznaczonych. Stanisław Ćwik, wicedyrektor zespołu informacji i komunikacji społecznej Kancelarii Prezydenta zapewnił, że je otrzymamy, ale tak się nie stało. Biuro Informacji kancelarii przesłało jedynie w dniu uroczystości, po naszym kilkudniowym telefonicznym upominaniu się, listę zasłużonych działaczy ZSP, którym nadano odznaczenia. Podobnie potraktowano "Gazetę Wyborczą". Wiceprzewodniczący ZSP Paweł Kołodziejski zastrzegł, że typowanie do odznaczeń zasłużonych działaczy ZSP "nie przechodziło przez Radę Naczelną Zrzeszenia". Wśród odznaczonych znalazł się jednak szef krajowego ZSP Waldemar Zbytek. Udekorowany został, jako jedyny spośród 65 zasłużonych, najniższym, Brązowym Krzyżem Zasługi. Wnioski o odznaczenia kompletowała Komisja Historyczna ZSP. Propozycje nadsyłały terenowe komisje historyczne z całego kraju. Złoty Krzyż Zasługi otrzymał Wacław Krankowski, pod koniec lat 80. instruktor Komitetu Miejskiego PZPR w Toruniu. "Otwarty na współpracę z młodzieżą, prowadzi aktywny tryb życia" - sprecyzowano jego zalety we wniosku o odznaczenie. Podobnie uhonorowany został Jerzy Neumann, od 1985 roku sekretarz miejski PZPR w Toruniu. Obecnie jest nauczycielem historii w szkole podstawowej. We wniosku o odznaczenie go napisano m.in.: "Bezinteresownie poświęca swój czas, by tworzyć historię i kulturę środowiska studenckiego". Srebrny Krzyż Zasługi otrzymała Elżbieta Taraziewicz, także z Torunia, księgowa w Radzie Okręgowej ZSP. "Jest dużym autorytetem moralnym" - przedstawiono ją we wniosku. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski zawisł na piersi Wiesława Słomki, sekretarza ekonomicznego Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Skierniewicach w latach 80., a pod koniec dekady wicewojewody skierniewickiego. We wniosku o odznaczenie nie ma ani słowa o pracy Słomki w aparacie partyjnym. Odznaczony również "kawalerem" Marek Słęcki był pracownikiem Biura Prac Sejmowych PZPR w latach 1977 - 1990. Złoty Krzyż Zasługi wręczył minister Siwiec Aleksandrowi Walczakowi, członkowi zarządu TVP SA w latach 1995 - 1997, obecnie prezesowi "Echo Cinema". Walczak wywodzi się z kierownictwa klubu Hybrydy, którego członkowie sprawnie rozlokowali się w państwowych mediach. Walczak uczestniczył przy przejmowaniu sieci państwowych kin w kraju i ich prywatyzowaniu, gdy był w zarządzie telewizji. Kina zostały przejęte za przysłowiowe grosze przez spółki, których udziałowcem był Walczak. Pisała o tym prasa. Udekorowany Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski Stanisław Piśko z Krakowa to sztandarowy działacz turystyczny - mówi Wiesław Klimczak, przewodniczący Komisji Historycznej ZSP. Piśko, w latach 70. dyrektor krakowskiego Almaturu, w stanie wojennym założył nauczycielskie biuro podroży Logostur i był jego dyrektorem. Obecnie właściciel prywatnego biura podróży specjalizującego się w intratnych "przejazdówkach" z Niemiec (turyści niemieccy). Podobnie z Almaturu wyrosła spora grupa odznaczonych, dziś prywatnych właścicieli firm turystycznych. Należy do nich m.in. Janusz Stanek ze Szczecina. Prezydent odznacza ubeków W połowie czerwca 1999 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski osobiście odznaczył dziesięć osób za wybitne zasługi dla niepodległości Polski. "Trybuna" zacytowała słowa prezydenta wypowiedziane do odznaczonych: "Ojczyzna, Rzeczpospolita Polska, mówi wam dziękuję". Prezydent udekorował Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski Stanisława Supruniuka, który od jesieni 1944 roku był szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Nisku. Wsławił się przekazywaniem aresztowanych żołnierzy AK w ręce NKWD. Akowców przewieziono do łagru w głębi Rosji. W Nisku i okolicach wiele osób wspomina, że Supruniuk osobiście torturował w trakcie przesłuchań. Później zrobił zawrotną karierę. Na początku lat pięćdziesiątych ukończył tajemniczą Centralną Szkołę Partyjną im. Marchlewskiego przygotowującą kadry dla MSZ. Jeden z historyków określił tę placówkę mianem szkoły dla szpiegów. Supruniuk został dyplomatą, był m.in. w misji wojskowej i ambasadzie w Berlinie, a także w Pradze. Awansował do stopnia pułkownika. W czerwcu ubiegłego roku Prokuratura Okręgowa w Tarnobrzegu przedstawiła akt oskarżenia dotyczący Supruniuka. Sprawa miała się odbyć przed sądem w Nisku. Jednak sąd ten, ze względu na stan zdrowia oskarżonego, przekazał ją do Sądu Najwyższego, aby wyznaczył sąd warszawski do prowadzenia sprawy, ponieważ Supruniuk mieszka w Warszawie. Do dziś sprawa nie znalazła się na wokandzie, a zmarło już dwóch świadków przestępstw Supruniuka. Poza Supruniukiem, wśród odznaczonych znalazło się jeszcze dwóch kombatantów z podejrzaną przeszłością. Wacław Duda był w okresie okupacji członkiem oddziału partyzanckiego "Cienia" - Bolesława Kowalskiego, działającego w okolicach Kraśnika. Nie walczył on z Niemcami, tylko z AK i NSZ. Dokonał mordu na Żydach, za co lokalni szefowie AL domagali się uznania oddziału "Cienia" za bandycki. Opiekę nad "partyzantami" roztoczył jednak Mieczysław Moczar (informacje z dokumentów AL zgromadzonych w Archiwum Akt Nowych). Po wojnie Wacław Duda wraz z "Cieniem" byli w ochronie gen. Michała Roli-Żymierskiego, która cieszyła się złą sławą. W 1951 roku "Cień", jako podpułkownik KBW, został uwięziony na cztery lata za wymordowanie w 1944 roku żydowskiego oddziału AL. Prezydent udekorował Dudę Krzyżem Kawalerskim za udział w bitwie janowskiej, chociaż grupa "Cienia" nie uczestniczyła w tych walkach. Na zdjęciu zamieszczonym w "Trybunie" z okazji odznaczeń kombatantów Aleksander Kwaśniewski ściska dłoń Bogusława Hojnackiego, który wystąpił w imieniu wyróżnionych. Hojnacki to typowy "utrwalacz władzy ludowej". We wspomnieniach opublikowanych w PRL napisał, że po wyzwoleniu kapitan NKWD kazał mu przemianować pluton AL, którym dowodził, na oddział Milicji Obywatelskiej. Ponad sto osób wzmocniło UB i MO w Krakowie. Następnie Hojnacki został starostą powiatu Biała Krakowska, a jego brat komendantem tamtejszej MO. Starsi mieszkańcy Bielska-Białej pamiętają Bogusława Hojnackiego, jak przechadzał się w mundurze majora z pistoletem u pasa. Inni odznaczeni - Czesław Ćwiertniewski (siły zbrojne na Zachodzie), Stanisław Grabowski (AK we Lwowie), Jan Kuc-Dzierżawski (AK na Podhalu) nie kryli oburzenia, gdy dowiedzieli się, z jakimi osobami dekorował ich prezydent. Wyróżnianie wysokimi odznaczeniami państwowymi podejrzanych kombatantów wraz z żołnierzami AK to wynik niefrasobliwości i ignorancji urzędników Kancelarii Prezydenta. Przyjmują oni listy osób do odznaczeń zgłaszane przez różne środowiska. Nie sprawdzają i nie konsultują kandydatów, w tym wypadku z Urzędem Kombatantów. Przecież na przykład Supruniuk i Duda zostali już dawno pozbawieni uprawnień kombatanckich za swoją powojenną działalność. Dewaluacja uroczystości w Pałacu Prezydenckim jest tym większa, że - jak do tej pory - żadnej z ujawnionych przez media osób niegodnych odznaczenia nie odebrano. Nieuniknione staje się więc podejrzenie, że prezydent premiuje środowisko dawnych ubeków i "utrwalaczy". Odznaczenia na otarcie łez Polityka odznaczeń prezydenta Kwaśniewskiego niejednokrotnie budziła wątpliwości. W lutym 1996 roku udekorował Orderem Orła Białego Włodzimierza Reczka, wieloletniego szefa Polskiego Komitetu Olimpijskiego, typowego aparatczyka sportowego PRL. W marcu 1997 roku udekorowano w Pałacu Prezydenckim m.in. 26 aktywistek Demokratycznej Unii Kobiet, wchodzącej w skład SLD. We wnioskach o odznaczenie napisano, że kandydatki wykazały się "aktywnością w pracy społecznej, dużą kulturą osobistą, wrażliwością społeczną i czynnym udziałem w kampaniach wyborczych SLD i Kwaśniewskiego". A także: "pełnieniem społecznie dyżurów w biurze poselskim posła Andrzeja Urbańczyka (SLD), aktywnym działaniem w SdRP na funkcji skarbnika". W styczniu 1998 roku odznaczonych zostało kilkudziesięciu polityków - wojewodów, wicewojewodów, parlamentarzystów - w większości związanych z SdRP i SLD. Odznaczeni zostali na otarcie łez - niektórzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej uczestniczyli bowiem w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza, inni nie zdobyli mandatu w nowej kadencji parlamentu. Uhonorowani zostali "za wybitne zasługi w działalności publicznej, osiągnięcia w pracy zawodowej i społecznej". Sama uroczystość okryta była tajemnicą. Nie odbyła się w Pałacu Prezydenckim, ale w siedzibie SdRP przy ulicy Rozbrat. Ciekawe, że grad odznaczeń ominął niedawnego wówczas koalicjanta, PSL. Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski otrzymał w Święto Niepodległości "za wybitne zasługi w umacnianiu suwerenności i obronności" kraju gen. brygady Jan Klejszmit. Dzień odznaczenia i tytuł, z jakiego przyznano order, są zgrzytem wobec tego, że w grudniu 1981 roku ówczesny major Klejszmit dowodził 41. pułkiem, uczestniczącym w pacyfikowaniu zakładów Szczecina strajkujących po wprowadzeniu stanu wojennego. Także 11 listopada, w 2000 r., "komandora" otrzymała Maryla Rodowicz, a "kawalera" Tadeusz Drozda za "utrwalanie stabilności wewnętrznej naszego kraju i jego zewnętrznego znaczenia na międzynarodowej arenie" (cytat z oficjalnego tekstu informującego o odznaczeniach). Spore kontrowersje wywołało uhonorowanie przez prezydenta wysokimi odznaczeniami państwowymi dziesięciu osób związanych z budową Mostu Świętokrzyskiego. Maciej Rayzacher, aktor, warszawski radny, uznał to za kalkę PRL. Odznaczono budowniczych trasy za pracę, za którą im zapłacono. - JERZY MORAWSKI
W święto 3 Maja prezydent Kwaśniewski odznaczył wybitnych naukowców i twórców kultury. Odnosi się wrażenie, że klucz przyznawania odznaczeń nie jest zbyt klarowny, a raczej chodzi o wręczanie odznaczeń "sondażowych", mających zjednać różne środowiska. Nie wiadomo, czy ludzie kultury nie stanowią swoistej zasłony dymnej dla przypinania orderów i odznaczeń "swoim". Metoda takiego przemieszania odznaczonych praktykowana jest od dawna. Prezydent lub wysocy urzędnicy z jego kancelarii wręczają odznaczenia państwowe na prawo i lewo. Kancelaria Prezydenta odmawia informacji o odznaczonych, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych. W połowie czerwca 1999 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski osobiście odznaczył dziesięć osób za wybitne zasługi dla niepodległości Polski. "Trybuna" zacytowała słowa prezydenta wypowiedziane do odznaczonych: "Ojczyzna, Rzeczpospolita Polska, mówi wam dziękuję". Prezydent udekorował Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski Stanisława Supruniuka, który od jesieni 1944 roku był szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Nisku. Wsławił się przekazywaniem aresztowanych żołnierzy AK w ręce NKWD. Akowców przewieziono do łagru w głębi Rosji. W Nisku i okolicach wiele osób wspomina, że Supruniuk osobiście torturował w trakcie przesłuchań. Później zrobił zawrotną karierę. Na początku lat pięćdziesiątych ukończył tajemniczą Centralną Szkołę Partyjną im. Marchlewskiego przygotowującą kadry dla MSZ. Poza Supruniukiem, wśród odznaczonych znalazło się jeszcze dwóch kombatantów z podejrzaną przeszłością. Wyróżnianie wysokimi odznaczeniami państwowymi podejrzanych kombatantów wraz z żołnierzami AK to wynik niefrasobliwości i ignorancji urzędników Kancelarii Prezydenta. Przyjmują oni listy osób do odznaczeń zgłaszane przez różne środowiska. Nie sprawdzają i nie konsultują kandydatów, w tym wypadku z Urzędem Kombatantów. Dewaluacja uroczystości w Pałacu Prezydenckim jest tym większa, że - jak do tej pory - żadnej z ujawnionych przez media osób niegodnych odznaczenia nie odebrano. Nieuniknione staje się więc podejrzenie, że prezydent premiuje środowisko dawnych ubeków i "utrwalaczy".Polityka odznaczeń prezydenta Kwaśniewskiego niejednokrotnie budziła wątpliwości. Spore kontrowersje wywołało uhonorowanie przez prezydenta wysokimi odznaczeniami państwowymi dziesięciu osób związanych z budową Mostu Świętokrzyskiego.
Kiedy najważniejsze jest zwycięstwo Dopingowe menu ŁUKASZ KANIEWSKI Rosjance Larysie Lazutinej i Hiszpanowi Johannowi Muehleggowi mimo odniesionych zwycięstw odebrano w Salt Lake City po medalu. Badania antydopingowe wykazały, że oboje zażywali darbepoetynę, środek wspomagający transport tlenu przez krew. Skąd wzięli substancję? Dostęp do niej nie jest trudny, można ją kupić choćby w Internecie. Jak wiele innych środków dopingujących darbepoetyna jest stosowanym w medycynie lekarstwem. Słowo doping pochodzi z języka rdzennych mieszkańców południowej Afryki. Używali napoju alkoholowego zwanego przez nich "dope", który sprawiał, że z większym zaangażowaniem oddawali się tańcom rytualnym. Ale współczesny doping nie ma już wiele wspólnego z piciem alkoholu. Zastąpiły go bardziej wyrafinowane substancje, produkowane w nowoczesnych laboratoriach. Można je podzielić na cztery grupy: środki pobudzające (jak amfetamina); sterydy anaboliczne (np. testosteron); środki moczopędne (pomagające zmniejszyć wagę ciała) oraz środki stosowane przy dopingu krwi - jak darbepoetyna. Każda z tych substancji powoduje poważne skutki uboczne - dlatego właśnie uznano je za niedozwolone. Definicja przyjęta przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski mówi bowiem, że doping to stosowanie substancji i metod treningowych szkodliwych dla zawodnika. Środki pobudzające Amfetamina poprawia refleks i sprawność fizyczną, przyspieszając oddech i akcję serca. Podwyższa ciśnienie krwi i zmniejsza apetyt. Pierwszy raz zastosowano ją podczas drugiej wojny światowej - żołnierzom amerykańskim pomagała walczyć z sennością. Po wojnie stała się popularna wśród sportowców. W roku 1960, podczas olimpiady w Rzymie po użyciu amfetaminy zmarł duński kolarz Kurt Jensen. 7 lat później zdarzyła się kolejna tragedia. Brytyjski kolarz Tommy Simpson zginął podczas wyścigu Tour de France. Jego śmierć, spowodowaną użyciem amfetaminy, oglądali na żywo kibice przed telewizorami. Amfetamina powoduje psychiczne uzależnienie. Wśród efektów ubocznych jej działania wymienić można zaburzenia widzenia, bezsenność i zły nastrój. Nieodpowiednie użycie zakłócić może akcję serca, a nawet spowodować zupełne załamanie fizyczne. Sterydy anaboliczne W 1927 roku Fred Koch, profesor chemii organicznej na uniwersytecie w Chicago, pobrał hormony z jąder byka i poddał je działaniu benzenu i acetonu. Wyprodukowany w ten sposób testosteron próbował na zwierzętach. Zanotował, że substancja wzmaga agresję i cechy męskie. Pierwsze przypadki podawania testosteronu ludziom miały miejsce podczas drugiej wojny światowej. Aplikowano go żołnierzom niemieckich oddziałów szturmowych, by pobudzić ich agresję. Testosteron oraz inne sterydy anaboliczne wprowadzili do sportu prawdopodobnie zawodnicy radzieccy. Pewne jest, że używali ich już w roku 1952 na olimpiadzie w Helsinkach. W krajach zachodnich popularne być zaczęły w roku 1958, wraz z wynalezieniem dianabolu. Sterydy cieszyły się olbrzymią popularnością w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, szczególnie wśród trenujących sporty siłowe. Powodują przyrost mięśni i wzrost siły fizycznej. Nieodpowiednie zażywanie sterydów anabolicznych powoduje skutki uboczne: guzy i nowotwory wątroby, wysokie ciśnienie krwi, żółtawe zabarwienie ciała, tkanek i płynów organicznych. U mężczyzn pojawić się może skurczenie się jąder, bezpłodność, łysienie i podwyższone ryzyko raka prostaty. U kobiet - zarost i inne cechy męskie. U dzieci - zatrzymanie wzrostu. Środki moczopędne (diuretyki) Zwiększają wydalanie wody i sodu z organizmu. Używane są w celu obniżenia wagi ciała zarówno przez odchudzające się kobiety, jak i przez sportowców. Sięgać po nie mogą zawodnicy dyscyplin, w których dużą rolę odgrywa stosunek siły do masy ciała. W sportach walki pomóc mogą w zakwalifikowaniu się do niższej kategorii wagowej. Środki moczopędne mają też inną cechę - z ich pomocą szybko wydalić można ślady innych substancji dopingowych. Zażywanie środków moczopędnych wiąże się z ryzykiem poważnego odwodnienia. Istnieje niebezpieczeństwo niedoboru potasu, co prowadzi do kurczów mięśniowych. Mogą wystąpić gwałtowne spadki ciśnienia tętniczego, zaburzenia rytmu serca, omdlenia. Wśród kulturystów, zażywających diuretyki w celu uzyskania pożądanej rzeźby ciała, zdarzały się nagłe zgony. Doping krwi Początek lat siedemdziesiątych to gwałtowny rozwój dopingu krwi. W wyniku doświadczeń zauważono, że jeżeli pobrać od zawodnika 900 mililitrów krwi, aby po 3 - 4 tygodniach ponownie wprowadzić ją do krwiobiegu, wydolność organizmu znacznie się poprawia. Pobór tlenu wzrasta o ponad 20 proc., poziom hemoglobiny o ponad 25 proc., a czas biegu na ruchomej bieżni (aż do wyczerpania) wydłuża się o ponad 30 proc. Ta bardzo niewygodna metoda została zastąpiona przez użycie preparatu zwanego EPO (erytropoetyna). Jest to wytwarzany przez nerki hormon, który pobudza produkcję czerwonych ciałek krwi przez szpik kostny. Krew z większą ilością ciałek czerwonych lepiej transportuje tlen. Po EPO często sięgają kolarze i narciarze biegowi. Uważa się, że nieodpowiednie użycie tego hormonu może być bardzo niebezpieczne. Występuje ryzyko udaru lub ataku serca. Wykryta u Lazutiny i Muehlegga darbepoetyna jest ulepszoną, 10 razy skuteczniejszą wersją EPO. *** W 1998 roku przeprowadzono następujące badanie: 198 sportowców najwyższej klasy zapytano, czy zdecydowaliby się wziąć środek, który zapewniłby im zwycięstwo w zawodach przez pięć lat, lecz następnie zabiłby ich. 52 proc. badanych odpowiedziało pozytywnie. Dopóki takie będą proporcje, dopóty problem dopingu nie zostanie rozwiązany. Opis działania środków dopingujących na podstawie materiałów Wydziału Chemii Uniwersytetu w Bristolu. Historia dopingu w kolarstwie na podstawie artykułu B. Barwińskiego, "Cyklista" 4/98. Krzysztof Chrostowski, Zakład Badań Antydopingowych Instytutu Sportu w Warszawie Nie sądzę, żeby nauka poradziła sobie z problemem dopingu. Coraz sprawniejsze laboratoria antydopingowe i coraz precyzyjniejsze testy wykrywające w organizmie niedozwolone w sporcie specyfiki nie spełnią swego zadania tak długo, dopóki w całej sferze sportu będzie panował relatywizm moralny - i nie jako margines, lecz niemal jako norma. A tak właśnie jest. Przejawia się on w specyficznej postawie, takiej mianowicie, że "dobre i dozwolone jest to, co dobre jest dla mnie, pomaga mi w zwycięstwie i w zarabianiu pieniędzy". Niestety, tego rodzaju postawę widzi się aż nazbyt często u zawodników oraz trenerów, a także działaczy, dla których dobry wynik ich zawodnika również oznacza korzyści. Prawda jest taka, że bez dopingu wielu wybitnych mistrzów nie uzyskałoby wybitnych rezultatów. W sporcie potrzebna jest uczciwość, a tej laboratoria antydopingowe nie wymuszą, choć oczywiście uczciwym mogą pomóc. NOT. K.K. Profesor Jerzy Smorawiński, rektor AWF w Poznaniu, przewodniczący Komisji Zwalczania Dopingu w Sporcie Walka z dopingiem ma dwa podstawowe cele. Po pierwsze ochronę równości szans, aby sportowcy, którzy nie chcą brać dopingu, nie byli pokrzywdzeni. Po drugie profilaktykę młodzieży. Wypadki śmiertelne spowodowane zażywaniem dopingu są częste. Niebezpieczeństwo to nie dotyczy mistrzów, którzy mają odpowiednich doradców i narażeni są na liczne kontrole, ale właśnie ludzi młodych, którzy gotowi są brać wszystko i w każdych ilościach. Dostęp do środków dopingowych nie jest trudny, istnieje bardzo dobrze rozwinięty czarny rynek, zakupy można zrobić w Internecie albo w fitness clubie. W Polsce laboratorium antydopingowe mamy jedno - w Instytucie Sportu w Warszawie. Jest dobrze wyposażone, choć nie ma jeszcze akredytacji MKOl. Na podstawie przeprowadzanych badań powiedzieć mogę, że plaga dopingu nie jest tak powszechna, jak się sądzi. Około 2 - 3 proc. testów ma wynik negatywny. Oczywiście rzeczywisty odsetek biorących doping jest trochę większy.
Środki dopingujące można łatwo kupić w Internecie. Słowo doping pochodzi z języka rdzennych mieszkańców południowej Afryki, w którym oznaczało napój alkoholowy, dzięki któremu tubylcy z większym zaangażowaniem oddawali się tańcom rytualnym. Współczesne środki dopingujące wytwarzane są w specjalistycznych laboratoriach. Można je podzielić na cztery grupy: środki pobudzające, sterydy anaboliczne, środki moczopędne oraz środki stosowane przy dopingu krwi. Wszystkie środki dopingujące są szkodliwe dla zdrowia. 52% sportowców byłoby jednak gotowych przyjmować substancje, które zagwarantowałyby im pięcioletnie pasmo zwycięstw, choćby miały ich one potem zabić. Walka z dopingiem i relatywizmem moralnym wśród sportowców ma więc na celu nie tylko ochronę uczciwych zawodników, ale też profilaktykę zdrowotną.
STADION ŚLĄSKI: Na budowie jest więcej kontrolerów niż dźwigów - Sto razy drożej - Minister sportu jest za Warszawą Najbliżej do Berlina Dzisiaj Stadion Śląski jest placem budowy i na świecie nie widuje się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach, zbudowanych w dwóch trzecich FOT. (C) RAFAŁ KLIMKIEWICZ/TRYBUNA ŚLĄSKA ANDRZEJ ŁOZOWSKI Stadion narodowy powinien być w Warszawie, a nie w Chorzowie - twierdzą minister sportu Jacek Dębski i trener piłkarskiej reprezentacji Janusz Wójcik. W 1998 roku minister Dębski nie dał złotówki na modernizację Stadionu Śląskiego, a trener Wójcik wszem i wobec mówił, że polscy piłkarze najlepiej grają na stadionie warszawskiej Legii. Czy to jest zbieg okoliczności, że na terenie budowy Stadionu Śląskiego było w 1998 roku więcej kontroli niż dźwigów, i chociaż nie wisi tam kłódka, budowa jest bardzo opóźniona? Stadion Śląski wygląda efektownie na planszach, branżowe pisma architektoniczne poświęcają mu dużo miejsca, ale ten obiekt nie ma dobrej prasy. Od miesięcy pisze się o nim w tonacji sensacyjno-kryminalnej, media zamieszczają kolejne komunikaty rzeczników Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, z których wynika, że na budowie jest bałagan i brzydko pachnie. Pierwszy komunikat pochodzi z 12 maja ub. roku, przekazał go Polskiej Agencji Prasowej rzecznik ministra sportu. Oto treść: "Komisja działająca z ramienia Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach zakończyła wstępną kontrolę na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Zwrócono uwagę na istotne nieprawidłowości związane z podejmowanymi procedurami przetargowymi. Poważne zastrzeżenia budzą znaczące kwoty wydawane na budowę tzw. inwestycji tymczasowych, takich jak: trybuna prasowa czy tunel dla zawodników, które po krótkim okresie funkcjonowania zostaną zdemontowane. Stwierdzono niczym nie uzasadniony wzrost ceny instalowanych na stadionie siedzeń plastikowych oraz przejawy rażącej niegospodarności dotyczącej m.in. dokumentacji technicznej, która pochłonęła blisko stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano. Pełne rezultaty kontroli zostaną podane do publicznej wiadomości po zakończeniu wszystkich szczegółowych działań." Sto albo tysiąc Kolejne komunikaty miały podobną treść, były chętnie przechwytywane przez media, również zniekształcane, świadomie lub nie. Na przykład łódzka gazeta "TOPGOL" 18 listopada w tekście zatytułowanym "Utopione miliony" zawiadamiała, że dokumentacja techniczna kosztowała nie sto - jak informował 12 maja rzecznik prasowy ministra sportu - lecz tysiąc razy więcej, niż pierwotnie proponowano. Telewizyjna Panorama, informując 1 grudnia ub.r. o tym, że wojewoda katowicki, Marek Kempski, złożył w Prokuraturze Wojewódzkiej wniosek o skontrolowanie Stadionu Śląskiego, zilustrowała wiadomość materiałem filmowym, który rzeczywiście był ponury. Kiedy prezenterka zawiadamiała telewidzów, że na stadion wkracza prokurator, na obrazie pokazywano widok budowy z zimy 1996, kiedy zaczynano modernizację, i dominującym wrażeniem był straszny bałagan. Następnie zabrał głos wojewoda Marek Kempski, który wyjaśnił, dlaczego nie czeka na wnioski po kontroli NIK, tylko zawiadamia pośpiesznie prokuraturę, i to się bardzo ładnie komponowało z ponurym widokiem stadionu z zimy 1996, czyli z bałaganem. Uzasadniało pośpiech wojewody. Jeden scenariusz Obfity w komunikaty był koniec roku. Po wiosennych i letnich kontrolach połączonych sił UKFiT oraz UW w Katowicach przyszedł czas na kontrolę NIK. Zakończyła ona pracę 6 listopada, a 30 listopada wojewoda Marek Kempski złożył wniosek w Prokuraturze Wojewódzkiej o zbadanie modernizacji Stadionu Śląskiego. W tym samym czasie dyrektor delegatury NIK w Katowicach, Mieczysław Kosmalski, informował media, że przygotowuje wnioski i przekazuje je kontrolowanym, którzy mają czas na wyjaśnienia, i że opinia publiczna pozna wnioski pokontrolne w lutym przyszłego roku. Oczywiście wojewoda nie musiał zwlekać z powiadomieniem prokuratury aż do lutego - czas w takich przypadkach pracuje na niekorzyść wymiaru sprawiedliwości - ale powinien liczyć się ze skutkami komunikatów, które brzmiały jak zapowiedź rychłego ujęcia sprawców poważnych przestępstw gospodarczych. Wojewoda Marek Kempski mówił co prawda w styczniowym wywiadzie dla "Dziennika Zachodniego", że nie jest mu po drodze z ministrem Jackiem Dębskim, który toczy najdłuższą w dziejach polskiego sportu wojnę z PZPN i jego prezesem Marianem Dziurowiczem, ale posyłając kolejne kontrole na Stadion Śląski, użył dokładnie tej samej broni co prezes UKFiT i przyjął podobną taktykę walki. Scenariusz wszystkich kontroli na chorzowskim obiekcie był taki sam jak w PZPN: najpierw podawano do wiadomości publicznej komunikaty o niegospodarności, nadużyciach i rażących nieprawidłowościach, a dopiero potem kontrole starały się potwierdzić prognozę, to znaczy dostarczyć dowodów rzeczowych tych nadużyć. Jeśli pierwsza kontrola była mało skuteczna, to posyłano drugą, po niej trzecią, można powiedzieć, aż do skutku. Do dzisiaj skutki nie są znane i zasadne jest pytanie, jakie stawia sobie ulica: czy tu nie chodzi o coś innego? Projekt za 33 tysiące Czy nie może budzić wątpliwości, że kontrola UKFiT oraz UW w Katowicach stwierdza stukrotne przekroczenie kosztów dokumentacji technicznej? Na tym przykładzie warto się zatrzymać. Pierwsze zlecenie od głównego inwestora modernizacji Stadionu Śląskiego, czyli wojewody katowickiego, na prace projektowe wpłynęło do Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB Spółka z o.o. w Katowicach w lutym 1994 roku. W tym czasie inwestor, czyli wojewoda katowicki, nie dysponował środkami finansowymi, nie umiał określić, ile ich zdobędzie w przyszłości, więc zdecydował się na kosmetyczny remont obiektu. Mając takie skromne plany, zlecił wspomnianemu zakładowi projektowania dokumentację techniczną, która została wyceniona wstępnie na kwotę 33 tys. złotych. Sprawy przybrały wkrótce inny obrót. Już wstępne prace projektowe oraz badanie stanu technicznego stadionu przekonały inwestora, że kosmetyka nie ma sensu, i zdecydowano się na gruntowną przebudowę Stadionu Śląskiego. Inwestor wytyczył cele z wielkim rozmachem, powiedział, że efektem modernizacji ma być stadion nowoczesny, wielofunkcyjny, przeznaczony do organizowania imprez masowych o randze międzynarodowej dla 60 tys. widzów. Ma on spełniać - życzył sobie wojewoda - krajowe i międzynarodowe normy oraz standardy użytkowe. Inwestor nadmienił również, że obiekt ma cechować najwyższy poziom rozwiązań architektonicznych i technicznych. Projekt za 3 miliony Skoro cele inwestycyjne zmieniły się tak drastycznie, katowickie biuro projektów zabrało się ostro do pracy, której efektem był taki projekt Stadionu Śląskiego, na jaki opiewało zamówienie wojewody. Projektanci odwiedzali europejskie stadiony, poznawali najnowocześniejsze rozwiązania architektoniczne i zaproponowali dzieło wyróżnione dwoma prestiżowymi nagrodami w konkursach Stowarzyszenia Architektów Polskich. Koszt dokumentacji technicznej tego przedsięwzięcia zamknął się kwotą 3 mln 300 tys. złotych. Jeśli porówna się tę sumę z pierwszą - 33 tys. złotych - to rzeczywiście różnica daje liczbę sto, co stwierdziła kontrola UKFiT oraz UW, a potem potwierdziła kontrola NIK. Były to jednak dwa różne zakresy projektowe, oba wykonane na zamówienie inwestora. Wyjaśnienie dyrektora Zakładu Projektowania i Wdrożeń TB w Katowicach, Teodora Badory: "Zarzut rażącej niegospodarności dotyczącej dokumentacji technicznej modernizacji Stadionu Śląskiego, która jakoby pochłonęła stokrotnie więcej środków, niż pierwotnie zakładano, jest absurdalny, całkowicie bezpodstawny i nieprawdziwy. Wykonany koszt dokumentacji projektowej stanowi: 1. dla prac koncepcyjnych 0,19 procent preliminowanego kosztu inwestycji; 2. dla dokumentacji projektowej Widowni Zachodniej 3,49 procent zrealizowanego kosztu robót budowlano-montażowych; 3. dla dokumentacji projektowej Trybuny Wschodniej 4,91 procent preliminowanej wartości robót budowlano-montażowych. Wyżej wymienione wartości są niższe od stosowanych w praktyce gospodarczej, które dla tego typu unikalnych obiektów wynoszą od 5 do 8 procent wartości robót budowlano-montażowych." Ocena autorytetów Projekt Stadionu Śląskiego został oceniony przez kontrole Urzędu Wojewódzkiego oraz ministerstwa sportu jako sto razy za drogi, natomiast autorytety architektoniczne w osobach prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki są odmiennego zdania. W ocenie procesu projektowego, zleconej przez SARP, krakowscy architekci piszą m.in:. "Przyjęte podstawy wyceny projektów (oparte na cennikach SARP) są bardzo skromnym ekwiwalentem w porównaniu do stopnia trudności warunków projektowania, trybu realizacji inwestycji, jej charakteru funkcjonalno-technologicznego, uwarunkowań miejsca i ostatecznych nakładów organizacyjno-technicznych i koordynacyjnych. Nagromadzenie w jednym dziele tylu utrudnień technologicznych, wynikających z trybu realizacji tej inwestycji, powoduje nieporównywalne nakłady kosztów, które muszą przekraczać przeciętne standardy w tym względzie. Trzeba podkreślić fakt, że podobna inwestycja w Europie osiągnęłaby znacznie wyższe stawki procentowe wyceny prac projektowych w stosunku do kosztów inwestycji, a ta znacznie przekroczyłaby koszty dotychczas poniesione w warunkach polskiej realizacji, przy pomocy polskich środków i naszej siły roboczej. Zakres koordynacji i nadzoru w warunkach europejskich pochłania olbrzymi procent kosztów globalnych inwestycji." Przeczekiwanie W dalszej części opracowania krakowscy architekci może nie czynią zarzutu swoim katowickim kolegom, że byli tacy skromni przy wycenie dokumentacji technicznej Stadionu Śląskiego, ale przestrzegają potencjalnych inwestorów przed tanimi ofertami i przypominają, że proponowanie stawek niższych od obowiązujących jest formą dumpingu i może skończyć się pozbawieniem praw wykonywania zawodu architekta. Warto przy tej okazji przytoczyć opinię prof. Wojciecha Bulińskiego i Stanisława Deńki o wartości merytorycznej projektu architektów z Katowic: "W przypadku analizy prac wykonanych na rzecz inwestora należy podkreślić znakomite rezultaty jakościowe architektury, tak użytkowe jak estetyczne, za stosunkowo niskie koszta prac projektowych. Wskazuje to na wielkie emocjonalne zaangażowanie projektantów i szukanie rekompensaty w satysfakcji zawodowej z prestiżowego dzieła." Zważywszy na treść komunikatów kolejnych kontroli UW i UKFiT ta satysfakcja z prestiżowego dzieła jest na razie wątpliwa. W demokratycznym państwie prawa pomawiane oraz obrażane biura i przedsiębiorstwa pozwałyby oskarżycieli, w tym przypadku władzę państwową, do sądu, wytoczyły procesy o zniesławienie i domagały się wysokich odszkodowań za szarganie wizerunku zawodowego. W przypadku projektantów i wykonawców Stadionu Śląskiego nic takiego nie miało na razie miejsca, wieloletni dyrektor i jeden z głównych animatorów modernizacji tego obiektu, Józef Bąk, usunął się po cichu w cień. Inni opluci przeczekują burzę z piorunami, ale wszystko to, czego doświadczyli, bardziej kojarzy się z arogancją władzy i awanturnictwem politycznym niż z robieniem porządków i przywracaniem państwa prawa, o którym tak dużo i często mówi minister sportu. Rozlane mleko Dla ministra sportu, Jacka Dębskiego, ten obiekt nie był miłością od pierwszego wejrzenia, z czym nawiasem mówiąc nie krył się wcale. Po otrzymaniu nominacji w pierwszą podróż udał się na Śląsk, a po wizycie na Stadionie Śląskim miał ambiwalentne odczucia. "Jeśli uda się dokończyć modernizację stadionu zgodnie z planami projektantów - mówił przy tej okazji - będziemy mieli obiekt XXI wieku. Problemem polskiego sportu są także inne stadiony ligowe, które można raczej nazwać XIX-wiecznymi. W tej sytuacji decyzja o wydaniu na odbudowę swego rodzaju pomnika, jakim był Stadion Śląski, tak dużych pieniędzy, za które można by poprawić standard kilkunastu innych, musi budzić kontrowersje." Budzi to kontrowersje ministra do dzisiaj. Jacek Dębski powiedział co prawda przy okazji tej samej wizyty, że "mleko zostało rozlane": skoro się wydało na remont chorzowskiego giganta 30 mln złotych i stadion jest w połowie gotowy, trzeba brnąć dalej i jak najszybciej dokończyć modernizację. Ale minister mówił też przy innych okazjach, że piłkarska reprezentacja powinna rozgrywać ważne mecze w stolicy kraju, tak jest wszędzie za granicą i to jest jeden z tropów, którym podążał, kiedy przyszło do dzielenia pieniędzy na rok 1998. Z zaplanowanych jeszcze przez poprzednika, Stefana Paszczyka, 5 mln złotych z funduszu Totalizatora Stadion Śląski nie dostał ani grosza. Minister nasyłał kolejne kontrole, pozbywał się wieloletniego dyrektora chorzowskiego obiektu, Józefa Bąka ("dopóki ten pan jest dyrektorem, nie dam na Stadion Śląski ani złotówki"), można powiedzieć, że obrzydzał opinii publicznej tę inwestycję. Miał również silne wsparcie w osobie trenera reprezentacji Janusza Wójcika. Tylko w Warszawie "Czuję wzruszenie i dreszcz emocji. Ten stadion jest pełen wspomnień" - mówił przed rozgrywanym w maju towarzyskim meczem z Rosją trener reprezentacji narodowej, ale mówił przez zaciśnięte zęby. Kiedy cztery dni przed meczem nie było wiadomo, gdzie zostanie rozegrany i kiedy w końcu na stadion przybyło tylko sześć tysięcy widzów, Janusz Wójcik nie mógł powstrzymać satysfakcji i wołał do kamery telewizyjnej: "No i gdzie są te dziesiątki tysięcy widzów?!" Trener ma swoją własną wizję stadionu narodowego, zbudowałby go najchętniej przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie, bo tam czuje się najlepiej. Na szczęście lokalizacji stadionów nie dopasowuje się do komfortu komunikacyjnego trenerów reprezentacji. Między innymi dlatego, że trenerzy bez przerwy zmieniają się na tym stanowisku (nie jest to postulat kadrowy). Na prośbę naszej redakcji o podanie powodów nieotrzymania przez Stadion Śląski planowanych pieniędzy na rok 1998 rzecznik prasowy ministra Jacka Dębskiego przekazał następujące wyjaśnienie: "Stadion Śląski był finansowany jako inwestycja centralna z budżetu państwa przez wojewodę. Inwestycja była też dofinansowywana przez UKFiT do wysokości 33 procent wartości zadania, określonego na dany rok w planie wojewody. Pieniądze w ramach planu na rok 1998 były przewidziane na sumę 5 mln PLN. Nie zostały uruchomione z uwagi na wszczęcie postępowania wyjaśniającego co do prawidłowego wykonywania robót do tego czasu. Kontrola Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach i UKFiT w maju stwierdziła wiele rażących nieprawidłowości. Efektem jest oddanie sprawy do prokuratury przez wojewodę Marka Kempskiego, jako rezultat kontroli NIK. W związku z wynikami kontroli został wstrzymany tryb przyznawania środków z Totalizatora Sportowego." Rozdwojony wojewoda O ile minister sportu mówi wprost, że modernizacja Stadionu Śląskiego jest rozrzutnością i budowaniem pomników, o tyle postawa wojewody katowickiego jest mniej czytelna. Z jednej strony Marek Kempski na okrągło kontroluje tych, którzy zarządzali i budowali chorzowski obiekt, jednocześnie rozpiera go duma, że region, którego jest gospodarzem, będzie miał piękny stadion. Niespełna dwa tygodnie przed złożeniem wniosku w prokuraturze (19 października) wojewoda mówił do posłów województwa katowickiego m.in.: "Dwa najpoważniejsze polskie miesięczniki architektoniczne, będące witryną polskiej architektury na forum światowym, zajęły się w ostatnim czasie tematem trwającej od 1994 r. modernizacji Stadionu Śląskiego w Chorzowie (...). Publikacje te potwierdzają wyjątkowość i najwyższą użytkową, kulturową oraz symboliczną rangę przedsięwzięcia, prowadzącego do odrodzenia się Stadionu Śląskiego - bez wątpienia miejsca »kultowego«, na trwale wpisanego w świadomość społeczną, jako symbol sukcesów polskiego sportu i wielkich wydarzeń kulturalnych. Artykuły te, w połączeniu z dwoma wysokimi wyróżnieniami Stowarzyszenia Architektów Polskich (SARP), stanowią dowód uznania i wysokiej oceny środowiska architektonicznego dla efektów działania projektantów, animatorów i realizatorów modernizacji." Po grzecznej prośbie do posłów, by uczestniczyli w ustalaniu budżetu na 1999 rok, a w podtekście, by byli hojni dzieląc pieniądze i pamiętali o Stadionie Śląskim, wojewoda Kempski konstatował: "Jakiekolwiek opóźnienie w realizacji tej inwestycji spowodować może zmarnotrawienie przekazanych dotychczas pieniędzy publicznych oraz utratę uzyskanych homologacji FIFA i FIM, co byłoby niepowetowaną stratą dla naszego regionu." Opóźnienie z powodu zatrzymania środków przez UKFiT jest już faktem dokonanym. Od czerwca - mówią projektanci i wykonawcy - prace przy Stadionie Śląskim szły na bardzo wolnych obrotach i tak jest do dzisiaj. Wojewoda Marek Kempski, do którego dzwoniliśmy przez tydzień, odpowiadał - za pośrednictwem swych przemiłych sekretarek - że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia, ponad to, co już powiedział. Mecz na budowie Czy Stadion Śląski jest - jak traktuje go AWS-owski minister sportu, Jacek Dębski -niepotrzebnym komunistycznym pomnikiem, którego, jeśli nie można rozwalić, to przynajmniej nie trzeba przykładać ręki do jego rozbudowy? Czy może jest jedyną szansą polskiego futbolu, w ogóle sportu, na to, by było miejsce, gdzie można rozegrać mecz międzypaństwowy nie rumieniąc się przed zagranicznymi gośćmi, kiedy zechcą pójść do toalety? Na to drugie pytanie próbuje odpowiedzieć bywalec światowych stadionów, Michał Listkiewicz: "Lech Wałęsa, kiedy był prezydentem, zapytał Kazimierza Górskiego, na jakim stadionie reprezentacja powinna rozgrywać mecze międzypaństwowe? Prezes PZPN uśmiechnął się i odpowiedział grzecznie, że najbliższy taki stadion jest w Berlinie. Nic się nie zmieniło w tym względzie, żaden polski stadion nie spełnia norm i wymagań FIFA. Dzisiaj Stadion Śląski jest wciąż placem budowy i nigdzie na świecie nie ogląda się meczów rozgrywanych przez reprezentację kraju na stadionach zbudowanych w dwóch trzecich. Oczywiście jest pytanie: jeżeli nie Śląski, to jaki? Odpowiedź jest bardzo łatwa - żaden. Stadion Legii w Warszawie jest mały, UEFA zgodziła się na sprzedaż 7 tysięcy biletów na jesienny mecz z Luksemburgiem, my wybłagaliśmy zwiększenie tej liczby do 8,5 tysiąca. Jeśli Szwedzi chcieli pół roku przed marcowym meczem z Polską zamówić ok. 12 tysięcy biletów, nie trzeba dalej wyjaśniać przydatności stadionu warszawskiego. Zresztą już na mecz z Luksemburgiem koniki sprzedawały bilety. Przejdźmy się dalej po kraju. Stadion ŁKS w Łodzi UEFA dopuściła do meczów pucharowych, ale tylko na rundę wstępną, bo tam nie ma krzesełek. Stadiony Widzewa Łódź, Lecha Poznań, Wisły Kraków - wszystkie są zbyt małe, a ich wyposażenie techniczne nie spełnia norm FIFA. Jakiś stadion musi powstać, bo to jest wstyd dla 40-milionowego kraju, położonego w środku Europy." Michał Listkiewicz przypomniał, że Europejska Unia Piłkarska wyznaczyła krajom takim jak Polska okresy przystosowawcze na poprawienie stanu stadionów piłkarskich dopuszczonych do międzynarodowych spotkań. Nawet Łukaszenko Sezon 1999-2000 jest datą graniczną i parę krajów potraktowało ją poważnie: ładne stadiony ma Bułgaria i Rumunia (w Bukareszcie są trzy spełniające normy UEFA), na ukończeniu jest modernizacja Nepstadionu w Budapeszcie. Moskiewskie Łużniki są już pod dachem i tam odbędzie się najbliższy finał Pucharu UEFA. Nawet prezydent Aleksandr Łukaszenko potrafił w ciągu roku zmodernizować stary stalinowski stadion w Mińsku, który stał się jednym z ładniejszych w tamtej części Europy. Jeśli chodzi o Polskę, najbliższym miejscem, gdzie reprezentacja może zagrać mecz, jest ciągle Berlin. "Nie bardzo widzę drugi kraj w Europie poza Polską, gdzie stadiony są w tak podłym stanie" - mówi Listkiewicz, przestrzegając, że UEFA nie żartuje i trzeba będzie rozgrywać mecze bez widzów. Zakończenie modernizacji Stadionu Śląskiego, na który państwo wydało już ok. 50 mln złotych, nie jest dzisiaj wyborem, lecz pilną koniecznością. Aktor Jan Nowicki, pytany o stosunek do wojny futbolowej, jaką toczy minister Jacek Dębski z prezesem Marianem Dziurowiczem, powiedział w jednym z programów telewizyjnych, że przyszła najwyższa pora, by usunąć tę "skamielinę komunistyczną". Zdaje się, że minister sportu ma taki sam stosunek do Stadionu Śląskiego, widząc w tej budowli silną fortyfikację prezesa PZPN i jego wojska, którą najchętniej potraktowałby tak samo jak prezydent Bill Clinton pałace Husajna. To znaczy posłałby do Chorzowa rakietę Tomahawk. Nie ma stołu i krzeseł Pierwszy przyszłoroczny mecz piłkarskiej reprezentacji Polski odbędzie się 27 marca na stadionie Wembley w Londynie, nie ma więc zmartwienia z wyborem miasta i stadionu. Niestety, następny, ze Szwecją, jest zaplanowany na 30 marca w naszym kraju. Ten mecz ma być rozegrany na Stadionie Śląskim w Chorzowie, na którym są nadużycia, niegospodarność i prokurator stara się zrobić porządek. Gdzie odbędą się następne (z Bułgarią w czerwcu, z Anglią we wrześniu) - to jest pytanie w pierwszej kolejności do ministra sportu, Jacka Dębskiego, który chciałby podejmować gości tylko na stołecznych salonach, na których nie ma ani stołu, ani krzeseł. Został jeszcze Berlin.
Stadion narodowy powinien być w Warszawie, a nie w Chorzowie - twierdzą minister sportu Jacek Dębski i trener piłkarskiej reprezentacji Janusz Wójcik. Czy to zbieg okoliczności, że na terenie budowy Stadionu Śląskiego było w 1998 roku więcej kontroli niż dźwigów, i chociaż nie wisi tam kłódka, budowa jest bardzo opóźniona?Stadion Śląski wygląda efektownie na planszach, branżowe pisma architektoniczne poświęcają mu dużo miejsca, ale ten obiekt nie ma dobrej prasy. media zamieszczają kolejne komunikaty rzeczników Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, zniekształcane, świadomie lub nie. Telewizyjna Panorama, informując o tym, że wojewoda katowicki, Marek Kempski, złożył w Prokuraturze Wojewódzkiej wniosek o skontrolowanie Stadionu Śląskiego, zilustrowała wiadomość materiałem filmowym, który rzeczywiście był ponury. Po wiosennych i letnich kontrolach połączonych sił UKFiT oraz UW w Katowicach przyszedł czas na kontrolę NIK. Scenariusz wszystkich kontroli na chorzowskim obiekcie był taki sam jak w PZPN: najpierw podawano do wiadomości publicznej komunikaty o niegospodarności, nadużyciach i rażących nieprawidłowościach, a dopiero potem kontrole starały się potwierdzić prognozę, to znaczy dostarczyć dowodów rzeczowych tych nadużyć. Jeśli pierwsza kontrola była mało skuteczna, to posyłano drugą, po niej trzecią. Do dzisiaj skutki nie są znane i zasadne jest pytanie, jakie stawia sobie ulica: czy tu nie chodzi o coś innego?Czy nie może budzić wątpliwości, że kontrola UKFiT oraz UW w Katowicach stwierdza stukrotne przekroczenie kosztów dokumentacji technicznej? Pierwsze zlecenie od głównego inwestora modernizacji Stadionu Śląskiego, czyli wojewody katowickiego, na prace projektowe wpłynęło w lutym 1994 roku. W tym czasie inwestor nie dysponował środkami finansowymi, nie umiał określić, ile ich zdobędzie w przyszłości, więc zdecydował się na kosmetyczny remont obiektu. Mając takie skromne plany, zlecił wspomnianemu zakładowi projektowania dokumentację techniczną, która została wyceniona wstępnie na kwotę 33 tys. złotych.Sprawy przybrały wkrótce inny obrót. Już wstępne prace projektowe oraz badanie stanu technicznego stadionu przekonały inwestora, że kosmetyka nie ma sensu, i zdecydowano się na gruntowną przebudowę Stadionu Śląskiego. Skoro cele inwestycyjne zmieniły się tak drastycznie, katowickie biuro projektów zabrało się do pracy, której efektem był taki projekt Stadionu Śląskiego, na jaki opiewało zamówienie wojewody. Koszt dokumentacji technicznej tego przedsięwzięcia zamknął się kwotą 3 mln 300 tys. złotych. Jeśli porówna się tę sumę z pierwszą - 33 tys. złotych - to rzeczywiście różnica daje liczbę sto, co stwierdziła kontrola UKFiT oraz UW, a potem potwierdziła kontrola NIK. Były to jednak dwa różne zakresy projektowe. Dla ministra sportu, Jacka Dębskiego, ten obiekt nie był miłością od pierwszego wejrzenia, z czym nie krył się wcale. "Problemem polskiego sportu są także inne stadiony ligowe, które można raczej nazwać XIX-wiecznymi. W tej sytuacji decyzja o wydaniu na odbudowę swego rodzaju pomnika, jakim był Stadion Śląski, tak dużych pieniędzy, za które można by poprawić standard kilkunastu innych, musi budzić kontrowersje." minister Miał również silne wsparcie w osobie trenera reprezentacji Janusza Wójcika. Trener ma swoją własną wizję stadionu narodowego, zbudowałby go najchętniej przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie. Na prośbę naszej redakcji o podanie powodów nieotrzymania przez Stadion Śląski planowanych pieniędzy na rok 1998 rzecznik prasowy ministra Jacka Dębskiego przekazał następujące wyjaśnienie: "Pieniądze Nie zostały uruchomione z uwagi na wszczęcie postępowania wyjaśniającego co do prawidłowego wykonywania robót." O ile minister sportu mówi wprost, że modernizacja Stadionu Śląskiego jest rozrzutnością i budowaniem pomników, o tyle postawa wojewody katowickiego jest mniej czytelna. Z jednej strony Marek Kempski na okrągło kontroluje tych, którzy budowali chorzowski obiekt, jednocześnie rozpiera go duma, że region, którego jest gospodarzem, będzie miał piękny stadion. Sezon 1999-2000 jest datą graniczną i parę krajów potraktowało ją poważnie. Jeśli chodzi o Polskę, najbliższym miejscem, gdzie reprezentacja może zagrać mecz, jest ciągle Berlin.
Kościół i twórcy Czas wspólny i czas osobny RYS. JANUSZ KAPUSTA KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK Mieliśmy spotkanie w wieży przy warszawskim kościele św. Anny na Krakowskim Przedmieściu, u księdza Wiesława Niewęgłowskiego. Zaledwie kilka osób. Był wczesny okres jaruzelskiej wojny. Nieoczekiwanie odezwał się dzwonek domofonu. Po chwili nasze obawy rozproszył Wiktor Woroszylski, który zjawił się niespodziewanie. Prosto z miejsca internowania. To nie przypadek sprawił, że zwolniony z interny poeta skierował swe kroki najpierw do księdza. Tak, jak nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele. W Teatrze Dramatycznym trwały obrady niezależnego Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol w dziedzinie "nadbudowy". Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi, otwierało nowe możliwości i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w środku nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia. Naród się nie cofnie W niedzielę rano, 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy - nieświadomi nocnych wydarzeń - udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo, by w ten sposób rozpocząć trzeci dzień obrad, sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia. Dwa dni później polski Episkopat oświadczył: "Nasz ból jest bólem Narodu, sterroryzowanego przez siłę wojska (...) Naród nie cofnie się i nie może zrezygnować z demokratycznej odnowy, która została ogłoszona w naszej Ojczyźnie." Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Ten czas był wspólny. Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski jeszcze w latach 60. Doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat. Założył ruch "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Czas przyciągania Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski, lub że stało się to w dniu, w którym padły pierwsze strzały. Zaczęło się wcześniej. Wcześniej, niż sierpniowe dni 1980 roku, kiedy w czasie ciągnącego się bez końca strajku, stoczniowcy rozpoczynali kolejny niepewny dzień od Mszy Świętej Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Sam podjął wówczas w Warszawie nowe inicjatywy, otwierając podwoje Kościoła zrazu dla tych, którzy lubili sacrosongi, a dla poetów i miłośników poezji - Wieczory Jednego Wiersza. Potem były Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej i Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Warszawskie doświadczenie przybrało niebawem szerszy, krajowy wymiar. Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Stawał się mniej konfesyjny. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji - jak pisze ksiądz Wiesław - tworzenia jednego modelu kultury. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną. Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to w gruncie rzeczy czas mało znany, bądź - po części - zapomniany. Uważna lektura pracy księdza Niewęgłowskiego uzmysławia wagę rzeczy, które się dokonywały, a które sprawiły, że świecka elita elit z jednej strony oraz duchowni wraz z Kościołem z drugiej, stali się sobie bliżsi. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie. Bez dysonansów Związki pomiędzy kulturą a religią są jednym z głównych tematów towarzyszących rozważaniom człowieka odkąd zaczął on myśleć. W pracy księdza Niewęgłowskiego są odniesienia do niektórych z tych rozważań. Autor przywołuje je z umiarem i ich świadomie nie pogłębia. W podobny sposób ksiądz odnosi się do poszczególnych koncepcji kultury. Więcej natomiast jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło. Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Z jednej strony, wynikało to z samej jego natury. A w przypadku Polski - także z głębokiego związania religii z dziejami narodu. Począwszy od chrztu, poprzez trudny okres rozbiorów państwa, kiedy Kościół był dla Polaków Ojczyzną, czy potem - w czasach PRL - gdy prymas Stefan Wyszyński był więziony. W wysiłkach, zmierzających do przerwania monopolu marksistowskiej kultury w latach 60. i 70., kiedy polskie duchowieństwo występowało już z konkretną ofertą wobec twórców, Kościół kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Nic tak silnie nie przemawiało do narodu. Bo ciągle nie był wolny: "A wy, czy umiecie bronić tego, co stanowi ducha Narodu? Czy umiecie bronić cegieł i kamieni węgielnych naszej kultury ojczystej i rodzimej, moralności chrześcijańskiej? (...) Czy za miskę soczewicy, za kęs chleba i lęk o utratę posady nie sprzedajecie potężnych i wspaniałych dóbr?" - pytał prymas Stefan Wyszyński. Był wtedy rok 1974 i słowa prymasa znacznie wyprzedziły swój czas. Ale już wówczas - jak zauważa ksiądz Niewęgłowski - "związek twórców z Kościołem dokonywał się na dwóch płaszczyznach: obywatelskiej oraz religijnej". W tych kwestiach dysonansu nie było. Przesłanie Jana Pawła II, wyrażone podczas jego pierwszej pielgrzymki w ojczyźnie, w 1983 roku, kiedy więzienia były przepełnione, potwierdziło prawdę, wyrażoną przez Kardynała Tysiąclecia. Papież mówił wtedy: "Czuwam - to znaczy także czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. To imię nas wszystkich kosztuje." W programach, prezentowanych w trakcie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, uczestniczyli tłumnie nie tylko katolicy. Przybywał każdy, kto chciał się spotkać "z osobami, w których widziano autorytety swego czasu" - jak to ujął ksiądz Wiesław. Wśród tych autorytetów wielu nie było i nie stało się później katolikami, bądź ludźmi wierzącymi w innego Boga. Ale wszystkich ich łączyły "sprawy polskie" i poniekąd wartości uniwersalne. W ten sposób budowano wiarygodność. Wszak sceptycy i agnostycy byli doradcami w gdańskiej stoczni. Również bez nich nie byłoby czerwcowych wyborów w 1989 roku. Przenikliwość Kościoła Ma rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią, choć oba te obszary mieściły się w dwóch różnych światach. W czasach PRL światy te stawały często przeciw sobie. Wielu twórców i intelektualistów zachęcałopolski naród do entuzjastycznej budowy komunizmu. Kto by wtedy pomyślał, że za niespełna dwadzieścia lat rozpocznie się strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina i że rozpocznie on czas odliczania ostatnich chwil komunizmu w Polsce i wokół niej. Kto mógł przewidzieć, że robotnicy udźwigną swoją rolę, bo tym razem nadejdzie wsparcie osób świeckich, wywodzących się z kręgów Kościoła i związanego z nimi środowiska intelektualistów, także tych, którzy byli daleko od wiary religijnej? Prezentowane przez nich na zamkniętych spotkaniach polityczne koncepcje nie były już od dawna buntem przeciwko totalitaryzmowi. Tam, w Gdańsku, razem ze stoczniowcami, opowiedzieli się publicznie za takim wyborem, który określał głębszy sens ludzkiego życia. Tego nikt, także duchowieństwo, nie było w stanie przewidzieć. A jednak Kościół jest przenikliwy. Jego rzeczywistość jest inna. Patrzy dalej i jest cierpliwy. Pewnie dlatego, kiedy nadszedł czas, Kościół był gotowy. To znaczy, w sierpniu, gdy powstawała "Solidarność", i potem, kiedy wprowadzono stan wojenny. I za każdym razem, gdy wahadło zdarzeń wychylało się niebezpiecznie poza granice wyznaczane przez PZPR, czy reżim Jaruzelskiego, wtedy szczególny rodzaj zawierzenia Kościołowi i osobom wywodzącym się z jego kręgów, miał na czym bazować. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza. Na czym to polegało? Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Niewykluczone, że - wedle księdza Wiesława - sama zwartość jego pracy daje wystarczającą odpowiedź w przypadku wątpliwości. Być może, należy to uznać za zaletę, bo jak wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom. W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. Najpierw w Starym, a potem w Nowym Testamencie. W tym dwustronnym układzie z góry przewagę ma miłosierna Boża inicjatywa. I w tym sensie Przymierze jest podstawą odnowienia tego związku na przyszłość z powodu niewierności człowieka. To odnowienie jest właśnie Nowym Przymierzem. Ma charakter trwały i zostało przypieczętowane przez Chrystusa, który jest jednocześnie jego poręczycielem. W ten sposób pojęcie Przymierza wyjaśniają ojcowie Benedyktyni z Tyńca w opracowaniu do Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze ksiądz Niewęgłowski, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. A jeżeli tak było, a przecież temu nie da się zaprzeczyć, to na pewno nie do takich kwestii chciałby autor zredukować sens zbliżenia twórców i Kościoła. Jego zdaniem, wiele osób "próbując działać w Kościele, nie przyjmowało do wiadomości jego duchowej rzeczywistości. (...) Nie można być w Kościele dlatego, że doznało się zawodu, czy rozczarowania poza nim". Trudno jednak oprzeć się myśli, że właśnie przybycie do świątyni agnostyków, czy osób chłodnych wobec wiary - choćby trwało tylko moment - mogło być, lub też jest największym zyskiem Kościoła. Że spotkanie Kościoła ze sceptykami jest wartością samą w sobie wielką. Dla osób niewierzących, bo zetknęli się z fenomenem siły, której nie znali, a którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości; teraz także ci, którzy nie wierzyli w Boga, mogli sami osobiście mówić od ołtarza do wiernych i brać udział w akcie prawdy wobec uniwersalnych wartości, tak brutalnie zanegowanych przez władzę. Dla Kościoła takie spotkania były także szansą - bo umożliwiały lepsze rozpoznanie znaków czasu i być może pozwoliły zbliżyć się do zrozumienia tezy, że "prześladowania religijne w komunizmie nie pochodzą stąd, że jest on ateistyczny, ale stąd, że jest totalitarny" - jak przy innej okazji pisał w jednym ze swoich esejów Tadeusz Mazowiecki. Należałoby zatem zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Tym bardziej że wiadomo, iż nie jest sztuką porozumieć się z przekonanymi, lecz z tymi, którzy naszych przekonań nie podzielają. Ksiądz Wiesław przyjmuje ten fakt do wiadomości, ale trudno nie wyczuć dystansu, z jakim takie przypadki traktuje. Niektórym zabrakło sił - Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych, pozareligijnych. Ci, którzy przyszli dla Pana Boga, dla Pana Boga zostali - mówi ksiądz Niewęgłowski, komentując fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po czerwcowych wyborach 1989 roku. Ale czy to znaczy, że Nowe Przymierze miało charakter niestały? Takiej tezy nie stawia, ale nie tai, że pogłębienie związku między twórcami a Kościołem "nie stało się sposobnością do pogłębionej refleksji metafizycznej o człowieku, o Bogu (...) być może niektórym zabrakło sił". Dystans, z jakim pisze o tych sprawach, bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Tymczasem wiara, iż bez kontaktu z wiecznym źródłem sensu wszystko pozostaje puste, jest nie dla każdego twórcy jednakowo dostępna i przekonywająca. A jeśli tak jest, to nie przekonani powinni stać się wyzwaniem dla polskiego duchowieństwa. Ale się nim nie stali... Można założyć, że autorowi książki bardziej bliskie będzie stwierdzenie ojca Andrzeja Kłoczowskiego, który w jednym ze swoich szkiców pisał: "Nie jest możliwe budowanie kultury poza wartościami, nie tylko dlatego, że człowiek stale nimi - świadomie czy nieświadomie - oddycha, ale i dlatego, że wywodząc się z pnia praktycznego działania, sfera ludzkiej aktywności stale zakłada jakiś aksjologiczny fundament, jak prawdę chociażby". Podobnie - dodajmy - jak dobro i piękno, bez których twórczość nie może się obejść. "Niektórym nie starczyło sił..."? Z pewnością. Ale czy polskie duchowieństwo jest zadowolone z odpowiedzi Kościoła na sytuację, jaka powstała po wyborach 1989 roku? Wobec działań siłowych Pytanie prymasa Wyszyńskiego o miskę soczewicy stało się chlebem powszednim większości Polaków w czasie jaruzelskiej wojny. Znalazło się wielu, których pełna miska nie znęciła i wielu, którzy się nie ulękli. Więzieni, pozbawieni pracy, wyrzuceni poza nawias na wiele lat, w większości nie podpisali deklaracji lojalności. "Wobec ludzi kultury podjęto działania siłowe. Nastąpiła fala represji". Ten fragment stanu wojennego, jak i "sprzeciw wobec zniewolenia Polski, odmowa w szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej, narodowej", a przede wszystkim sprawnie zorganizowana przez Kościół pomoc tym, którzy znaleźli się w potrzebie - znajdują rzetelne odzwierciedlenie w książce księdza Niewęgłowskiego. "Podjęto pacyfikację twórców. Pierwsze, niezhołdowane, padło Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które zostało rozwiązane 19 marca 1982 r. (...) Tego samego dnia powołano dyspozycyjne Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, któremu przekazano budżet, budynki, oraz pełne zaplecze należące do SDP" - przypomina autor. Potem podjęto podobne kroki wobec innych środowisk twórczych. Strzał był celny. Jak pisze ksiądz Wiesław - w ten sposób autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Dodajmy - także wśród robotników poprzez utworzenie konkurencyjnego związku zawodowego OPZZ. Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy. Z wniosków, które się w tej sytuacji narzucają, zwrócę uwagę na dwa. Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały w łonie poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia. Po drugie. Przekazanie przez generała Jaruzelskiego całego majątku, należącego do zdelegalizowanych w latach 80. stowarzyszeń, nowo powołanym proreżimowym organizacjom, oznacza uwikłanie osób, które przejmowały ten dobytek, w co najmniej moralną współodpowiedzialność za skutki tych decyzji. Ten fakt utrudnia do dziś porozumienie między polskimi elitami twórczymi. Także w sprawach najważniejszych. Trudno oprzeć się uwadze, że takiego rozwiązania spraw mogliby pogratulować autorom stanu wojennego jedynie najbardziej zaciekli wrogowie polskiego państwa. Bowiem nie tak dawno temu na zabiegi niektórych sąsiadów, obliczone na rozbicie społeczeństwa, większość była odporna. Rzecz jasna, podziałów nie należy utożsamiać z różnicami politycznymi, które są stanem naturalnym i spełniają użyteczną rolę w systemie demokratycznym. Natomiast fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość. Zapaść duchowa? Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy. Przejęcie przez nich haseł i celów "Solidarności" nie przekreśliło tego, co dzieli. Miało natomiast korzystny wpływ na wizerunek Polski w oczach Zachodu, a ich samych uchroniło od politycznego niebytu. Czy jest rolą Kościoła dotrzeć do beneficjentów jaruzelskiej wojny, tych, którzy - jak słyszymy od przywódców SdRP - są wiernymi katolikami i podjąć te kwestie (skłonić ich do odpowiedzialności)? Nie wiem. Choć przecież, tak jak władza i odpowiedzialność jest sferą polityki, tak też wina i przebaczenie są domeną Kościoła. Kościół potrafi zmienić nie tylko człowieka, ale sam również się zmienia. Znaczenie tego stwierdzenia trudno przecenić ze względu na nowe możliwości, które się przed Kościołem i twórcami otwierają. Zdaniem autora książki możliwości te wywołały jednocześnie "zachwyt i oburzenie". Oburzenie spowodowało bezpośrednie zetknięcie się z zakazaną dotąd "kulturą europejską", "masową, wyraźnie toksyczną" - twierdzi autor, do czego nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu". To zaś powodowało "pogłębienie się stanu zapaści duchowej społeczeństwa" - pisze ksiądz Niewęgłowski. Do nowych zagrożeń zalicza także wolność posuniętą do absurdu. Wypada zgodzić się z autorem, jeśli ma na myśli cywilizacyjne odpryski zachodniej kultury i obyczajowości. Są one jednak odrzucane zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie (m.in. agresja, narkotyki, terror, aborcja), podobnie jak źle rozumiana wolność do czynienia zła. W żadnym jednak razie nie te zjawiska stanowią o wartościach, z którymi utożsamiany jest system zachodnich demokracji i nie te "wartości" powodują, iż Polska oraz inne państwa chcą się znaleźć w zachodnich instytucjach i organizacjach. Druga kwestia. Jak dotąd Polacy - podobnie jak wcześniej inne narody, które są dziś członkami Unii Europejskiej - nie stanęli przed dylematem: zachować własną kulturę, czy też "wejść do Europy" "za cenę tożsamości narodowej, chrześcijaństwa". Są to jednak problemy, których, na szczęście, nie podziela większość polityków i większość społeczeństwa, a także Kościół jako całość. Rację ma autor, gdy zwraca uwagę na fakt, iż pluralizm kulturowy stwarza zarówno nowe szanse, jak i nowe zagrożenia dla środowisk twórczych oraz dla Kościoła. W tym przypadku jest sceptykiem - i dostrzega więcej zagrożeń niż szans. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła. Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym. Ks. Wiesław Niewęgłowski "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych w Polsce w latach 1964-1996 (Doświadczenie warszawskie)". Wydawnictwo PWN, Warszawa 1997.
W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku generał Jaruzelski rozkazał pojmać i osadzić tysiące osób z "Solidarności". Kilka dni później padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy, społeczeństwo zaczęło się dzielić,a sytuacja w kraju niebezpiecznie się zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. W książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych" Ksiądz Wiesław Niewęgłowski przedstawił swoje przemyślenia na temat zbliżenia Kościoła z ludźmi kultury i nauki w tamtym okresie. Wbrew temu co można sądzić, stan wojenny wcale nie były początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze autor. Wszystko zaczęło się w latach 60. Kościół się otworzył - szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji tworzenia jednego modelu kultury. W książce jest wiele wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło. Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do pojęcia "Nowe Przymierze", choć zawarł je w tytule swej książki. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze autor, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. W książce znajduje się rzetelne odzwierciedlenie stanu z tamtego okresu, tj. o działaniach siłowych wobec ludzi kultury, sprzeciwie zniewolenia Polski i szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej. Konsekwencją stanu wojennego były nowe podziały i nowe urazy, które do dzisiaj stanowią przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione.
NARKOTYKI Niech mi pani wreszcie wyjaśni, co to jest ten totalny odlot Na początku była Marysia z piwem Psychologowie mówią, że wśród młodzieży powszechne jest przekonanie o pozytywnych efektach działania narkotyków FOT. FORUM/BORYS KAMIŃSKI MICHAŁ MAJEWSKI Kiedy w podziemiach albo na dworcu obszarpany ćpun próbuje wyciągnąć od ciebie kilka groszy, to pomyśl, że ten straceniec zaczynał bardzo niewinnie - żaden tam klej czy brudne strzykawki - od marihuany i piwka. Policjantka z Komendy Głównej chodzi po szkołach z pogadankami na temat narkotyków. Na tych zajęciach dzieciaki odgrywają króciutkie scenki. Ostatnio w jednej z warszawskich podstawówek policjantka zapytała: Kto zagra osobę, która kupuje narkotyki? Nie było chętnych. Kto zagra tego, który odmawia kupienia? Nikt się nie zgłosił. Kto wcieli się w postać dealera narkotyków? Tu pokazał się las rąk. Psychologowie mówią, że wśród młodzieży powszechne jest przekonanie o pozytywnych efektach działania narkotyków - pozwalają lepiej się bawić, dobrze czuć w towarzystwie, bywają pomocne w nauce. - I dlatego nie można zaczynać rozmowy na lekcjach od tekstu: "Słuchajcie! Narkotyki to bagno. Powodują psychozy, depresję i prowadzą ludzi w złym kierunku". Licealista, który popala marihuanę śmiałby się z tego do bólu. Pomyślałby: Co on gada? Co ja, uśmiechnięty, porządny dzieciak, mam wspólnego z dworcowymi lumpami? Dlatego, kiedy idę do szkoły, żeby pogadać o narkotykach, zabieram Pawła albo Adama. Po to, żeby opowiedzieli swoje historie, które zaczynały się wesoło i niewinnie - opowiada Kamil, który poza publicznym lecznictwem prostuje życiorysy narkomanów. Pani Ewa, której 15-letni chłopak "wpadł w narkotyki", była niedawno u znajomej - ta znajoma jest dyrektorką podstawówki na Ursynowie. Pani Ewa pytała, dlaczego nie zauważasz problemu? Dyrektorka odpowiedziała wprost: "Co ty? W kuratorium powiedzieliby, że jestem złą dyrektorką. Dyrektorką, która ma w szkole narkotyki". Podinspektor Leszek Korzeb, szef Biura do Walki z Przestępczością Narkotykową w Komendzie Głównej Policji, tłumaczy, że dyrektorzy za wszelką cenę chcą wyciszać historie związane z narkotykami. - Informacja o tym, że w szkole można kupić narkotyki, jest gorsza niż doniesienie, iż w tej a tej szkole uczeń popełnił samobójstwo. Dlatego takie sprawy załatwia się po cichu. Uczniowie są wyrzucani ze szkół pod pretekstem innych przewinień. Tak po cichu załatwiono sprawę z Markiem, synem pani Ali, który chodził do tzw. dobrego liceum na warszawskim Mokotowie. Markowi nie szło w tej szkole i w maju wszystko wskazywało, że będzie musiał repetować pierwszą klasę. Pani Ala poszła z tą sprawą do dyrektorki. Powiedziała, że kłopoty jej syna mają związek z narkotykami, które chłopak kupuje w szkole albo przed nią. Dumna ze swojej odwagi poradziła jeszcze dyrektorce, żeby się za to wzięła, bo dzieciaki wpadają w nałóg pod okiem nauczycieli. Na to dyrektorka złożyła pani Ali propozycję nie do odrzucenia: "Nie ma problemu. Marek zda do drugiej klasy. Jest tylko jeden warunek. Zaraz po zakończeniu roku pani zabiera jego papiery". Marek ćpa teraz w innym liceum. Elżbieta Ostas, dyrektorka stołecznego Liceum im. Johanna Wolfganga Goethego, komentowała ostatnio w gazecie wyniki raportu, o którym była mowa na początku tekstu. Powiedziała tak: "Nie było sytuacji, by do szkoły przyszło dziecko pod wpływem narkotyków, choć niekiedy wydawało nam się, że tak jest...". Kamil, który codziennie zajmuje się pracą z narkomanami, oburza się słysząc takie opinie: "Skąd taka pewność pani dyrektor? Bywa, że ja mam wątpliwości, czy nastolatek, który stoi przede mną, brał czy nie. Pewność mam dopiero po zrobieniu testu". Swoją drogą, z tymi testami na obecność śladów narkotyków w moczu wiąże się masa nieprawdopodobnych historii. Kiedyś jeden z podopiecznych Kamila, widząc, że ojciec szykuje się do zrobienia testu, wysłał brata "na zakupy". Ten szybciutko pobiegł z buteleczką pod sklep i za drobną opłatą załatwił czysty mocz u miejscowych pijaczków. Krystyna Gierda, policjantka, która zajmuje się sprawami młodocianych narkomanów na Ursynowie, rozesłała dwa lata temu listy do dyrektorów wszystkich liceów na Mokotowie. Proponowała zorganizowanie spotkań na temat narkotyków. Nie odezwała się ani jedna osoba. Prawda jest taka, że nauczyciele wiedzą o narkotykach niewiele. - Narkotyki? Moja wiedza kończy się na tym, że brał je Witkacy - przyznała się skromnie pewna nauczycielka języka polskiego policjantce z Komendy Głównej. Z okazji braku okazji Kora Jackowska poleca marihuanę. "Marihuana to jest odbicie! To jest życie! (...) Dealowanie rąk nie brudzi. Dzięki za towar, który nigdy się nie nudzi!" - skandują chłopcy z popularnej grupy, która wywodzi się z warszawskiego Ursynowa. Zbigniew Boniek, legenda sportu, co chwila lata z kuflem na ekranie telewizora. Inny browar reklamuje się hasłem: "Z okazji braku okazji". - Przecież to jest typowe hasło alkoholików - oburza się Kamil. - Często też słyszę, że marihuana jest stosowana jako lekarstwo. Szkoda, bo nikt nie dodaje, że tylko przy jaskrze i stwardnieniu rozsianym. Szkoda też, że nikt nie powie: marihuana, którą się dzisiaj pali, jest kilkadziesiąt razy mocniejsza od tej z lat sześćdziesiątych - opowiada Kamil. Tak mocna "trawa" sprawia, że palaczy szybko dopada zespół amotywacyjny, który Kuba na własny użytek nazywa tumiwisizmem. Jesteś rozleniwiony, nic ci się nie chce, masz kłopoty z pamięcią. W każdym razie nie jest to porządny nastrój u nastolalatka, który rano ma wstać na matematykę. - Mój syn często mi mówi, że Kora pali i poleca. Wtedy mu mówię, że ta pani już nie musi się uczyć i wstawać na matematykę - opowiada matka 13-latka z Ursynowa. Jeśli dopadł cię tumiwisizm, ten sam dealer, od którego masz trawę, chętnie poratuje amfetaminą albo kokainą, która sprawi, że na nowo nabierzesz ochoty do wstawania na ósmą do szkoły. Będziesz miał potem psychozy, będziesz się bał, wpadał w niesympatyczne stany - nie ma problemu, u tego samego dealera bez problemu kupisz paloną heroinę (brown sugar), która cię "zrelaksuje". - Nie pisz o marihuanie. O heroinie napisz - agituje nastolatek z Ursynowa. Ale jak tu nie pisać o marihuanie, skoro prawie wszystkie historie zaczynają się właśnie od niej - tak też było z Grześkiem. Wszystko zaczęło się w siódmej klasie, od... kasłania. Czuła mama prowadziła swojego 13-latka do lekarza, bo myślała, że chłopak cierpi na gruźlicę. Lekarze cierpliwie osłuchiwali, robili prześwietlenia i uspokajali, że wszystko jest w porządku. Był jeszcze jeden problem - chłopak miał coraz większe kłopoty w szkole. Przykładnie pracował w domu z korepetytorem, potem szedł na klasówkę i wracał z "gałą". - Mamo, ja zapominam - tłumaczył się z kolejnych porażek. Nie zdał do ósmej klasy, a mama była pewna, że biedny dzieciak ma guza w mózgu. Z wakacji chłopak wrócił chudy, mizerny jak nigdy. Jesienią szybko nauczyciele zaczęli mówić, że mama jest w szkole częściej niż Grzesiek. W końcu znalazła w jego spodniach szklaną fifkę. Pognała do stowarzyszenia "Powrót z U". Tam poradzili, żeby zrobiła chłopakowi badanie moczu. Wykazało, że 14-letni dzieciak miał do czynienia z marihuaną, amfetaminą i heroiną. Potem się przyznał, że wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej od palenia marihuany. Sprawy nie wyglądały najlepiej, bo chłopak nie chciał nawet słyszeć o leczeniu. Pani Ewa, wspierana przez innych rodziców ze stowarzyszenia, sięgnęła po ostateczny środek - założyła synowi sprawę w sądzie. Chodzi o to, że sąd może posłać dzieciaka na leczenie do ośrodka. Tyle że jesień mijała, sprawy w sądzie się nie posuwały, a chłopak dał sobie spokój ze szkołą. Widząc, że Grzesiek drugi raz nie zaliczy siódmej klasy, mama przekonała szkolną panią psycholog, że dziecko ma fobię i nie może chodzić na zajęcia. Udało się i nauczyciele zaczęli przychodzić do domu. To była kuriozalna mistyfikacja - żaden z nich nie wiedział, że po prostu przychodzi do ćpuna. Prawdę znała tylko mama i Grześ. Jednak chłopak pogrążał się błyskawicznie. Na klatce buszowały grupy upalonych heroiną nastolatków. Pani Ewa dzwoniła na policję, ale to nie pomagało. Kiedyś widziała z balkonu, jak trochę starsi od jej syna pod blokiem dzielili heroinę na porcje. Wykręciła numer komisariatu, ale nikt nie przyjechał. Któregoś wieczoru Grzesiek wrócił do domu kompletnie upalony heroiną. Rzucił się na wersalkę w dużym pokoju. W ręce trzymał klucz od piwnicy. - Po co chodziłeś do piwnicy? - Bo mamy tam worek - Co w tym worku?! - 25 kilogramów kokainy. Zszokowana ubrała się i po cichutku wymknęła, żeby zadzwonić z budki telefonicznej do komisariatu. Powiedziała, o co chodzi, bez podawania nazwiska, i potem czekała przy oknie na akcję policjantów, ale oni nie przyjechali. Grzesiek powoli ogołocił swój pokój z cenniejszych rzeczy. Wyniósł na zawsze rower górski, dwa zegarki, wieżę Philipsa, walkmana, złoty łańcuszek. W końcu musiał oddać zimową kurtkę. To ciągle było za mało, i pewnego wieczoru podejrzane typy zaczęły kopać w drzwi. Jeden, z palcem w gipsie, powiedział mamie Grześka w czym rzecz: "Ten palec za nie oddany dług złamał mi dealer, który stoi nade mną. To samo będzie z twoim synem, jeżeli nie zobaczę pieniędzy!". I ten z gipsem na palcu dostał od pani Ewy 500 złotych. Niedługo potem Grzesiek przyszedł do domu z telefonem komórkowym. Ten telefon dzwonił prawie bez przerwy, bo Grzesiek został dealerem. Bezwstydnie przy matce dzielił heroinę i marihuanę na porcje. - Wiele razy chciałam to wyrzucić, ale wtedy mnie i jego wywieźliby do lasu - opowiada pani Ewa. Pod koniec ostatniej zimy sąd wreszcie zdecydował, że chłopak ma trafić do ośrodka dla narkomanów. Wiosną pani Ewa zdarła buty, żeby załatwić dla chłopaka odtrucie i ośrodek. Przez cały ten czas Grzesiek ćpał na potęgę, eksperymentował z LSD. Wtedy dopadały go koszmarne paranoje. Pani Ewa musiała np. wywieźć do swojej matki noże i tasaki, bo chłopak zasypiał z nimi pod poduszką. Latem przeszedł odtrucie w Radomiu, potem trafił do załatwionego z wielkim trudem ośrodka Monaru w Gdańsku. Zwiał stamtąd po trzech tygodniach. Zrozpaczona matka nie wpuściła go do domu. W ten sposób chciała go zmusić, żeby wracał do ośrodka. Znów zadzwoniła na komisariat i powiedziała, że po osiedlu włóczy się chłopak, który uciekł z ośrodka dla narkomanów. "Będzie kłopot, bo mamy dzisiaj mało radiowozów", odparł dyżurny policjant. I tak wszystko poszło na marne - sprawa w sądzie, odtrucie, ośrodek. Chłopak kilka nocy przespał na klatkach schodowych i w piwnicy. - To była katorga. Najgorzej, kiedy gdzieś z daleka słyszałam syreny karetek albo radiowozów - Ewa wspomina tamte wieczory. W końcu wpuściła go do domu. Teraz Grzesiek chodzi do podstawówki dla dorosłych. Czy bierze? Kilka razy na pewno palił heroinę, regularnie pali marihuanę i coraz częściej upija się do nieprzytomności. Pani Ewa, która jest uroczą młodą osobą, wygląda na prawie pogodzoną z tym, że straciła dzieciaka. Chodzi na spotkania rodziców uzależnionych nastolatków, ale chyba bardziej po to, żeby nie oszaleć. Dlaczego myśli, że nic z tego nie będzie? Bo ostatnio pytała Grześka, dlaczego zaczął palić brown sugar? Wtedy oczy mu się zaiskrzyły i widać było w nich obłędne szczęście. Powiedział krótko: Mamusiu kochana, proszę cię, zapal ze mną. "Tu palimy... Jamesa Browna" Ponura, publiczna przychodnia dla narkomanów w Warszawie. Za drzwiami jest palarnia i tam wisi kartka: "Tu palimy", ktoś długopisem namazał "...Jamesa Browna". W mrocznej poczekalni ogłoszenia o spotkaniu pod hasłem "Pierwszy krok". Ciężko będzie się załapać, bo ta impreza zaczęła się 27 lutego 1999 o godzinie 17. W ciemnej klitce już pół godziny miota się roztrzęsiony chłopak w puchowej kurtce. Musi porozmawiać z terapeutą, ale terapeuta rozmawia teraz przez telefon. Chłopak opowiada, że właśnie wyszedł z więzienia. Wrócił do domu, a tu się okazuje, że znajomi z podwórka, z którymi palił heroinę, teraz "walą po kablach" - czyli dożylnie szprycują się kompotem. Na razie chłopak omija ich szerokim łukiem, ale po roku więziennej abstynencji znienacka ogarnia go dzika żądza, żeby znów spróbować. I dlatego przyszedł szukać ratunku w przychodni, ratunku przed pójściem do tych znajomych. W końcu terapeuta daje znak temu w puchowej kurtce, że wreszcie mogą porozmawiać. O dziwo, chłopak wychodzi nie później niż po pięciu minutach. Zmarnowanym głosem tłumaczy, że terapeuta nie ma dzisiaj czasu, umówili się więc na przyszły tydzień. - Na przyszły tydzień? Jeżeli był taki roztrzęsiony i miał dziką ochotę, żeby wziąć, to nie wytrzyma do przyszłego tygodnia - ocenia Kamil po wysłuchaniu tej historii. Adam, podopieczny Kamila, 22-letni chłopak z adwokackiej rodziny, też był gościem tej przychodni. Wspomina, że przychodził tam kompletnie nawalony heroiną. Terapeuta pytał standardowo: - Jak samopoczucie, kolego? - O, świetnie. Odkrywam życie na nowo, w trzeźwości. - To znakomicie. W takim razie do zobaczenia w przyszłym miesiącu - żegnał go zadowolony lekarz. - Tam wszystko odbywa się w ekspresowym tempie. Nie ma czasu na sentymenty. Pod drzwiami czeka od 20 do 30 osób i co chwila słychać "następny proszę" i "do zobaczenia w przyszłym miesiącu" - wspomina pani Ewa, która raz zdołała zaciągnąć Grześka do tej przychodni. Dobrych wspomnień z takiej poradni nie ma też pan Jerzy, ceniony architekt spod Warszawy. Zanim się obejrzał, jego jedynaczka - Marta - przeszła klasyczną narkomańską drogę od marihuany, przez amfetaminę, do heroiny. Pani terapeutka z publicznej przychodni zaleciła stosowanie "blokerów" - to taki esperal w tabletkach dla heroinistów. Ćpun, który łyka te proszki, nie może zażyć heroiny, bo z miejsca naraża się na zapaść. Marta grzecznie jadła te pigułki cały miesiąc. Po tej kuracji wyglądała ładnie, mówiła rozsądnie, więc szczęśliwi rodzice posłali ją do szkoły. Wróciła półprzytomna od heroiny. - Ta terapeutka nie raczyła nam powiedzieć, że te blokery to dopiero początek wychodzenia z nałogu. Myśleliśmy, że proszki załatwiają sprawę - żali się pan Jerzy. Marta, wtedy jeszcze studentka SGH, obrabowała rodziców na blisko 30 tysięcy złotych, sprzedała ich ślubne obrączki, kradła w sklepach, uciekała. W końcu dowlokła się do domu i powiedziała, że chce z tym skończyć. Zgodziła się, żeby ojciec, do czasu załatwienia ośrodka, przykuł ją kajdankami do kaloryfera. Pan Jerzy nie zapiął tych kajdanek jak należy, Marta po kilku dniach zsunęła je przez dłonie i zwiała z domu. Nie wiadomo, co się z nią dzieje. Co może zrobić pan Jerzy dla swojej córki? Nic, może tylko czekać. Ostatnia wiadomość o Marcie? Listonosz w lipcu przyniósł upomnienie za jazdę pociągiem bez biletu na trasie Warszawa - Wrocław. Smoczek króla ćpunów Adam, ten, który przychodził naćpany do przychodni, niedługo potem zdecydował się jechać do ośrodka Monaru. Na dzień dobry kazano mu włożyć nowy strój - szary drelich, musiał paradować w papierowej koronie z napisem "Król ćpunów", na czole przylepiono mu plaster z hasłem "Będę ścielił łóżko", na piersiach i plecach nosił kartonowe tabliczki z hasłami "Uwaga! Kłamie" i "Jestem w układzie z... (tu nazwiska innych niepokornych)". Na Adamowej szyi dyndał smoczek, bo był zbyt gadatliwy. Do butów przyczepiono mu ostrogi za palenie papierosów. Dziwne były sposoby leczenia w tym monarowskim ośrodku. Któregoś dnia, przed Bożym Narodzeniem, zwiał na rowerze jeden z pacjentów. Szybko jednak wrócił i okazało się, że nie złamał abstynencji. Długo obmyślano, jak ukarać zbiega. W końcu został owinięty kolorowymi łańcuchami z papieru i świątecznymi lampkami - stał tak w kącie osiem godzin i udawał choinkę. Adam szybciutko wyniósł się z tego ośrodka. W pirima aprilis, z ciężką żółtaczką, pobity, dowlókł się do domu rodziców i powiedział, że znów chce się leczyć. Potrzebował odtrucia, ale na detox w szpitalu trzeba czekać, bo ciągle brakuje miejsc. Żeby nie uciekł z domu i doczekał do tego odtrucia, ojciec przywoził dla niego kompot z dworca. Potem był detox w cenionym szpitalu. Kiedy Adam troszkę przytomniał w tym szpitalu, dzwonił do kolegów. Ci przyjeżdżali w odwiedziny i serwowali mu kompot wprost do kroplówki. Po takim odtruciu narkomanią Adama zajął się słynny bioenergoterapeuta. Otóż przekazywał on pozytywną energię do Adamowych strzykawek - bez sukcesu, niestety. Potem był rok bez brania w ośrodku, daleko od domu. Terapia okazała się jednak nic nie warta, bo kilka tygodni później Adam znów brał heroinę. Dlaczego? O tym Kamil, jego podopieczni, rodzice narkomanów mogą opowiadać bez końca. - Słyszałam, że w Polsce wyciąga się z tego dwa procent ludzi - mówi jedna z mam na spotkaniu "Powrotu z U". Nikt nie zaprzeczał. - Dwa, pięć, najwyżej siedem procent - ocenia Kamil. - Niestety, często ośrodki są jedynie uniwersytetem ćpuństwa - przyznaje terapeutka, która prowadzi zajęcia z ludźmi, których dzieci wpadły w nałóg. Zawsze w takich ośrodkach jest mnóstwo młodzieży, która chce tylko przezimować, dla wielu bywa to jedynie azyl przed policją i prokuraturą, dla wielu innych jest to piąta, szósta albo siódma placówka. Często nie kładzie się silnego nacisku na abstynencję alkoholową po zakończeniu kuracji. Sporo "statystycznie zaleczonych" pije albo przez alkohol wraca do narkotyków - tak było właśnie z Adamem. Rzecz w tym, że samo nawet wielotygodniowe niebranie jeszcze o niczym nie świadczy, tzw. pusta abstynencja jest niewiele warta. Cały ambaras wychodzenia z narkomanii polega na tym, żeby ćpun znalazł sobie coś - zamiast, coś, co naprawdę zacznie go fascynować nie gorzej od narkotyków - podróże, taniec, siłownię, teatr, muzykę, nowe towarzystwo, chodzenie po górach, żeglarstwo. Na takie leczenie postawił Kamil. Nie wywiózł swoich narkomanów na jakieś odludzie. Wszyscy mieszkają z rodzicami, ale pod koniec każdego dnia cała 30-osobowa ekipa zbiera się na spotkanie. Siadają w kręgu i rozmawiają do późnego wieczora. Panuje serdeczna atmosfera, bywa też, że padają słowa nie nadające się do druku i nierzadko ktoś w przypływie emocji ryczy, ale efekty są rewelacyjne. Od półtora roku z grupy wypadło zaledwie pięć osób. Reszta trzyma się mocno, często razem wyjeżdżają, mają dobrze zorganizowany czas, wzajemnie się wspierają i kontrolują. Są oczywiście twarde reguły - np. nie wolno rozmawiać z ćpunami, należy wystrzegać się alkoholu, trzeba omijać miejsca związane z ćpaniem itd. Kamil nie chce, żeby ujawnić miejscowość, w której pracują. - Nie mogę przyjąć nowych. Nie chcę, żebyś zdradził nazwę miasta, bo nie ma na świecie bardziej zawistnego środowiska niż terapeuci. W oddalonych od cywilizacji, odciętych od świata ośrodkach terapeutycznych kuracja polega na pracy, często bardzo ciężkiej i nierzadko bezsensownej - dlatego pensjonariusze często mówią z przekąsem "praca uczyni cię wolnym". - Potem rozjeżdżają się po Polsce, zostają sami, i nie dają rady. System splajtował, ale nikt tego nie powie, bo to są dotacje, etaty i tak dalej. Stara gwardia musiałaby przyznać się do porażki i znaleźć sobie nowe zajęcie - mówi Kamil. A łyżka na to - niemożliwe Gdzie popełniliśmy błąd? Może niepotrzebnie go uderzyłam w dzieciństwie? Może posłaliśmy nie do tej szkoły? Może stawialiśmy za wysokie wymagania? - Przestańcie! Nie obwiniajcie się. Chcieliście tego? - terapeutka uspokaja małżeństwo z Olsztyna, które jest pierwszy raz na spotkaniu grupy "Powrót z U". Bardziej doświadczeni podrzucają pierwsze wskazówki. Co chwila jakaś mała grupka wymyka się, żeby zapalić papierosy w przedsionku. Stamtąd przez uchylone drzwi widać dwóch lekko sfatygowanych, chudziutkich nastolatków. Zainteresowała ich tabliczka stowarzyszenia "Powrót z U". - Chyba nasi - ocenia mama Karoliny. - Tak, na pewno nasi. Bierzemy ich? - podpytuje tata Grześka. - Nie ma mowy, dzisiaj zajmujemy się sobą - ucina mama Piotrka. Co będzie z tymi młodymi? Wielkie plakaty na ulicach mają ich przestrzec przed narkotykami. Na ogromnych płachtach strzykawki i makówki. - Jak sprzed 20 lat - pokpiwa Kamil. Makówki? Strzykawki? To absolutnie nie trafia do małolatów, którzy palą jointy albo wciągają amfetaminę. To samo z poprzednimi billboardami i wzniosłym hasłem "Zażywasz - przegrywasz". Młodzi w autobusach śmieją się z tych górnolotnych sentencji. Palacze heroiny na warszawskim Gocławiu sprayem na tym plakacie dopisali kpiarskie "... A łyżka na to - niemożliwe". Skąd ta łyżka? Na łyżce spala się heroina. Co można robić? Niebawem w kioskach w centrum Warszawy mają się wreszcie pojawić proste i tanie testy narkotykowe. W Warszawie na przykład te drobne badania można zrobić tylko w dwóch miejscach, trzeba się przy tym sporo nachodzić. A dzięki tym testom wiele rodziców dowiedziałoby się, że kłopoty ich dzieci to nie zawód miłosny czy przysłowiowe problemy wieku dojrzewania. Co jeszcze można robić? Na pewno przydałoby się uczciwie rozmawiać o tym w szkołach. Ale kto ma o tym mówić, skoro nauczyciele wiedzą tak mało? Ostatnio nauczycielka z warszawskiego liceum, biorąc na stronę policjantkę z KGP, poprosiła: "Pani komisarz, niech mi pani wreszcie wyjaśni, co to jest ten totalny odlot".
Kiedy w podziemiach albo na dworcu obszarpany ćpun próbuje wyciągnąć od ciebie kilka groszy, to pomyśl, że ten straceniec zaczynał bardzo niewinnie - żaden tam klej czy brudne strzykawki - od marihuany i piwka. Psychologowie mówią, że wśród młodzieży powszechne jest przekonanie o pozytywnych efektach działania narkotyków - pozwalają lepiej się bawić, dobrze czuć w towarzystwie, bywają pomocne w nauce.- I dlatego nie można zaczynać rozmowy na lekcjach od tekstu: "Słuchajcie! Narkotyki to bagno. Powodują psychozy, depresję i prowadzą ludzi w złym kierunku"- opowiada Kamil, który poza publicznym lecznictwem prostuje życiorysy narkomanów. Co można robić? Niebawem w kioskach w centrum Warszawy mają się wreszcie pojawić proste i tanie testy narkotykowe.Co jeszcze można robić? Na pewno przydałoby się uczciwie rozmawiać o tym w szkołach.Ale kto ma o tym mówić, skoro nauczyciele wiedzą tak mało? Ostatnio nauczycielka z warszawskiego liceum, biorąc na stronę policjantkę z KGP, poprosiła: "Pani komisarz, niech mi pani wreszcie wyjaśni, co to jest ten totalny odlot".
BUDŻET 2000 Ile dają na kulturę samorządy wojewódzkie Sposób na przetrwanie RAFAŁ KLIMKIEWICZ Kilkanaście dni temu w Muzeum Zamkowym w Pszczynie otwarto dla publiczności zrekonstruowane apartamenty cesarskie Wilhelma I i Wilhelma II. Dyrektor Janusz Ziembiński liczy, że przysporzą one Pszczynie rozgłosu i pieniędzy. Rok temu, gdy startowała reforma samorządowa, brak pieniędzy na kulturę w budżetach nowych województw można było zrzucić na centralę. To ona wówczas faktycznie rozdzielała pieniądze i zapominała z reguły o teatrach, muzeach czy bibliotekach. Budżet 2000 jest już dziełem samorządowców. Czy to oznacza, że dzięki temu kultura będzie miała lepiej? Odpowiedzi na to pytanie reporterzy "Rzeczpospolitej" poszukiwali w ośmiu województwach. Wybraliśmy różne regiony, takie jak Małopolska i Wielkopolska, w których działają instytucje znane w całym kraju i takie jak Zachodniopomorskie czy Warmia i Mazury, gdzie kultura ma wymiar bardziej lokalny, co nie oznacza wszakże, iż z tego powodu winna klepać biedę. Rewolucji nie będzie Jedno od razu wydaje się pewne. Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W województwie zachodniopomorskim na przykład o ponad 10 procent, mimo że już w 1999 roku było ich stanowczo za mało. W operze i operetce zabrakło nawet na płace dla zespołu. W kwietniu zamrożono wszystkie podwyżki poborów, a 70 pracowników posłano na przymusowe dwumiesięczne urlopy. Jednocześnie zrezygnowano z części planów repertuarowych. W Teatrze Polskim w Szczecinie w 1999 roku dotacja wystarczyła jedynie na płace i regulacje wobec ZUS oraz Zakładu Energetycznego. Z kolei dyrektor Książnicy Pomorskiej, Stanisław Krzywicki uważa, że jeśli dotacja na rok przyszły nie wzrośnie o 30 procent (biblioteka otrzymała kilka miesięcy temu nowy gmach, którego pełne wyposażenie wymaga dodatkowych środków), nie będzie pieniędzy na zakup wydawnictw i czasopism naukowych oraz na konserwację zbiorów. W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. - Jesteśmy ostatnią instytucją w województwie, która obecnie wypłaca pracownikom zaległe pensje - mówi na przykład Danuta Krełowska, zastępca dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki i Książnicy Miejskiej w Toruniu. - To świadczy o naszej kondycji finansowej. Kłopotliwy prezent Nawet więc jeśli tu i ówdzie w roku 2000 wzrosną nakłady na kulturę, nie polepszy to w radykalny sposób jej kondycji. Generalnie w całym kraju dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. To także wyraz nie skrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Samorządowi województwa śląskiego od stycznia 1999 roku podlega 17 instytucji kultury i jedna filmowa. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym, najczęściej miejskim, władzom. Dotyczy to na przykład znanego w całym kraju Teatru Rozrywki w Chorzowie czy Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Oszczędności szuka się też dążąc od pół roku do połączenia Biblioteki Śląskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Konsekwencje ubiegłorocznych decyzji związanych z reformą ponosi też sejmik dolnośląski. Żadna z dolnośląskich instytucji, mimo że są wśród nich placówki o znaczeniu ponadregionalnym (np. wrocławskie Muzeum Narodowe), nie została wówczas podporządkowana Ministerstwu Kultury. Sejmikowi Dolnośląskiem przydzielono natomiast aż trzy filharmonie (we Wrocławiu, Wałbrzychu i Jeleniej Górze), co jest fenomenem w skali krajowej. Z filharmonią w Jeleniej Górze sejmik przejął budowę nowej sali koncertowej, na której ukończenie nie ma pieniędzy. - Sejmikowi przypisano także wałbrzyski Teatr Dramatyczny, a teatry w Jeleniej Górze i Legnicy przekazano zaś samorządom grodzkim, które teraz oczekują równego traktowania ośrodków subregionalnych i domagają się od nas dotacji - mówi Grzegorz Roman, członek zarządu sejmiku dolnośląskiego. Trochę optymizmu Czy w tej sytuacji można więc znaleźć jakieś pozytywy? Okazuje się jednak, że tak. - Przejście pod samorząd wojewódzki poprawiło naszą sytuację finansową, choć ciągle jest to kropla w morzu potrzeb - powiedział "Rz" Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy. - W projekcie budżetu na 2000 rok samorząd zaproponował na działalność bieżącą Opery Nova dotację w wysokości 6 mln 512 tys. zł, zaś na dalszą budowę gmachu 7 mln zł. - Objąłem teatr w trudnej sytuacji finansowej - mówi Krzysztof Orzechowski, nowy dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. - Na początku 1999 roku miał on nie doszacowaną dotację w wysokości 3360 tys. zł, a ponadto kryzys artystyczny spowodował mniejsze wpływy własne. Ale władze wojewódzkie dołożyły trochę pieniędzy. W roku 2000 mamy dostać 4,4 mln zł. Ta kwota pozwoli już na realistyczne planowanie. Instytucje małopolskie są jednak w dość szczęśliwej sytuacji. W projekcie całego budżetu województwa małopolskiego na rok 2000 zaplanowano większe kwoty: prawie 39 mln zł. Np. Teatr im. Słowackiego ma dostać 4,4 mln zł, opera i operetka 7,3 mln zł, Filharmonia Krakowska 5,5 mln zł, Muzeum Archeologiczne 2,2 mln zł, Muzeum Etnograficzne 1,8 mln zł, Wojewódzka Biblioteka Publiczna 3,2 mln zł, Wojewódzki Ośrodek Kultury w Krakowie 1,7 mln zł, a w Nowym Sączu 1 mln zł. Z kolei dyrektor Filharmonii Bałtyckiej Roman Perucki twierdzi, że choć będzie miał o 20 proc. mniej pieniędzy, to jednak najważniejsze jest to, że po raz pierwszy budżet znany jest tak wcześnie: - Wiadomo przynajmniej, na co nas stać. Do tej pory otrzymywaliśmy zaliczkę i zapowiedź, że cały budżet będzie znany gdzieś w połowie roku. I wtedy okazywało się, że zaliczka była praktycznie wszystkim, na co mogła liczyć filharmonia. A poza tym trzeba wierzyć, że znajdzie się sponsorów. W 1999 roku udało się wygospodarować ponad 60 proc. tego typu środków w stosunku do otrzymanej dotacji. Próba innego podziału Wiele samorządów próbuje też w inny sposób dzielić skromne środki. Zmieni się więc na przykład struktura finansowania kultury z budżetu pomorskiego samorządu wojewódzkiego. Kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. - Dyrektorzy będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będą musieli bardziej stać się menedżerami niż administratorami - zapowiada Mira Mossakowska, rzeczniczka Pomorskiego Urzędu Marszałkowskiego. Dyrektorzy niektórych placówek kulturalnych stwierdzają (ale tylko nieoficjalnie), że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest nawet dobrym rozwiązaniem. Inaczej związki zawodowe wyciągnęłyby na płace wszystko do zera. W województwie śląskim na wtorkowej sesji budżetowej radni do planowanych 27 milionów złotych dodali w ostatniej chwili 800 tysięcy z przeznaczeniem na remont Opery Śląskiej, której budynek znajduje się w bardzo złym stanie. W Wielkopolsce, gdzie potrzeby kultury w roku 2000 oszacowano na 62,77 mln zł, a samorząd przeznaczył ostatecznie ponad 47,86 mln zł (tyle samo, co na drogi i dwa razy więcej niż na ochronę zdrowia), ponad 7,7 proc. tej kwoty przeznaczonej zostanie na wydatki inwestycyjne. Najwięcej, bo 3,5 mln zł otrzyma z tej puli poznański Teatr Nowy, mieszczący się w zabytkowym, wymagającym remontu obiekcie. Teatr poddawany jest przebudowie i modernizacji od kilku lat, w roku 2000 planowane są m.in. rozbudowa i nadbudowa nowej sceny, pod którą powstanie zaplecze techniczne placówki, a która mieścić będzie widownię na 145 osób. W sumie w wydatkach na wielkopolską kulturę największą pozycję stanowi pięć teatrów i opera (52 proc.) oraz osiem muzeów (20 proc.). Bardzo niewiele, bo zaledwie 324,5 tys. zł (0,7 proc.) zarząd chce przeznaczyć na ochronę zabytków. Na działalność bieżącą placówki otrzymają praktycznie tyle samo, co w tym roku plus planowany wskaźnik inflacji; w większości planuje się bardzo niewielkie podwyżki płac. Ryzykowny eksperyment Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne (ogółem 16) otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa celowa w wysokości 6,3 mln zł zostanie rozdzielona przez zarząd województwa na wyłonione w drodze konkursu najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne. - 80 procent ubiegłorocznej dotacji nie pozwoli na normalne funkcjonowanie opery, ponieważ w 1999 roku aż 82,5 proc. budżetu pochłaniały koszty osobowe - komentuje to rozwiązanie Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej. Jej zdaniem, jeśli opera nie otrzyma więcej pieniędzy, to jej działalność ograniczy się do czterech spektakli miesięcznie, konieczne będzie zrezygnowanie z premier i redukcja zatrudnienia o 20 procent. Teatr Polski podjął z kolei decyzję o rezygnacji ze Sceny na Świebodzkim, którą jednak wspólnie chcą uratować władze wojewódzkie i miejskie. W budżecie sejmiku zwiększone zostały jedynie dotacje na ochronę zabytków (z 1,1 mln zł do 1,7 mln zł) oraz stowarzyszenia muzyczne i kulturalne (z 433 tys. zł do 503 tys. zł). Kłopoty dodatkowe Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria na przykład w teatrach o około 30 procent. W niepewności żyją też organizatorzy rozmaitych imprez i wydarzeń kulturalnych, bo pieniądze na ten cel traktowane są w bardzo różny sposób. W województwie warmińsko-mazurskim środki przeznaczone na ten cel będą o połowę mniejsze niż w 1999 roku. Można oczywiście po raz kolejny przypominać, że kultura jest niedofinansowana, biedna i zaniedbana, a przejście wielu instytucji pod opiekę samorządów nie poprawiło ich losu. Można też apelować do tych, którzy układają budżet, by nie zapominali o artystach i twórcach, bo od poziomu naszej kultury zależy pomyślność i państwa, i społeczeństwa. Czy jednak takie apele odniosą skutek? Może więc zamiast podsumowania warto przytoczyć słowa dyrektora Romana Peruckiego z Filharmonii Bałtyckiej: - Cóż, na całym świecie kultura jest niedoinwestowana. Tylko nieliczne zespoły orkiestrowe oraz filharmonie same się finansują i zarabiają. W Polsce władza ma problemy z rolnikami, górnikami, służbą zdrowia, ZUS... Gdyby jeszcze orkiestra wyszła na ulicę z trąbami, ludzie powiedzieliby: może nareszcie wzięlibyście się do roboty, zamiast protestować. Opracował Jacek Marczyński WSPÓŁPRACA: D.L.-C., A.O., G.R., I.T., P.AD., R.B., EKI, J.SAD.
Budżet 2000 jest dziełem samorządowców. Czy dzięki temu kultura będzie miała lepiej? Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. w wyniku reformy przypisano im zbyt wiele instytucji kulturalnych. Wiele samorządów próbuje w inny sposób dzielić skromne środki. Dyrektorzy niektórych placówek kulturalnych stwierdzają, że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest dobrym rozwiązaniem. Inaczej związki zawodowe wyciągnęłyby na płace wszystko . Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa celowa zostanie rozdzielona przez zarząd województwa na wyłonione w drodze konkursu najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne. Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło.
KONCERT W hołdzie Włodzimierzowi Wysockiemu - w 20. rocznicę śmierci Można go było tylko zabić FOT. (C) PIOTR WALCZAK PAP/CAF 25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało". Włodzimierza Wysockiego wspominać będą m.in. Jerzy Hoffman, Wojciech Młynarski i Daniel Olbrychski, a jego utwory zaśpiewają Jacek Kaczmarski, Emilian Kamiński, Marian Opania, ale i Hanna Banaszak, a nawet Grzegorz Markowski z Perfectem. Reżyserowany przez Laco Adamika koncert transmituje Program 2 Telewizji Polskiej. Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna, autorka książek o Wysockim, dyrektorka muzeum mieszczącego się w jej mieszkaniu, w którym wraz z matką zgromadziła wiele pamiątek po sławnym aktorze Teatru na Tagance, płyt i kaset, filmów, plakatów, książek. To z jej inspiracji, autorka scenografii koncertu Barbara Kędzierska umieściła na scenie obok czarnej wołgi tajemniczy drogowskaz z napisem "Wesele". Nawiązuje on do opatrzonej tym kryptonimem operacji KGB, które w 1972 r. w lesie pod Sosnowem w okolicach Petersburga (wtedy Leningradu) usiłowało pozbyć się ukochanego przez ludzi, ale niebezpiecznego dla władzy twórcy. Jurij Lubimow, dyrektor artystyczny Teatru na Tagance po śmierci artysty powiedział: "Wysocki to wielki fenomen. W kraju, w którym nic nie było wolno, on zaśpiewał wszystko, co chciał. Był tak kochany i tak popularny, że nic nie można było z tym zrobić. Można go było tylko zabić". Marlena Zimna postanowiła pójść krok dalej, stawiając wprost w tytule swej ostatniej książki pytanie: "Kto zabił Wysockiego?". - Już 25 lipca 1980 roku, gdy po Moskwie rozeszła się wieść o jego śmierci, pojawiły się głosy, że ktoś mu w tym dopomógł - mówi Marlena Zimna. - Długo uważałam je za wytwór fantazji fanów, którzy nie pogodzili się ze śmiercią swego idola. Jednak, studiując w Moskwie i podążając śladami Wysockiego, dotarłam do jego osobistego lekarza, Anatolija Fiedotowa. Opowiadając o okolicznościach śmierci Wysockiego, powiedział nagle: "Załatwiliśmy to genialnie". Później powtórzył te słowa w jednym z wywiadów. Nie minęło wiele czasu, a sam zmarł. Według oficjalnej wersji - przedawkował narkotyki. Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca, a jako przyczynę zgonu uznano "ostrą niewydolność naczyń sercowo-naczyniowych". Nie została przeprowadzona sekcja zwłok. Niewątpliwie starano się zataić przed opinią publiczną fakt, że artysta był uzależniony od narkotyków, ale też chodziło o ukrycie wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego śmierć. Tymczasem to ten sam doktor nauk medycznych napompował go toksycznym preparatem, a następnie na zmianę podawał mu środki uspokajające i alkohol. Umierający Wysocki był przenoszony z miejsca na miejsce, a wreszcie ułożony na plecach i związany. Udusił się w wyniku zapadnięcia języka... Tym też tropem podążało milicyjne dochodzenie, umorzone po kilku miesiącach na polecenie silniejszego w resortowej rywalizacji - KGB. 28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy, których zupełnie przestała obchodzić odbywająca się wówczas w stolicy ZSRR olimpiada. Gdy na polecenie oficera KGB z fasady Teatru na Tagance usunięto portret zmarłego artysty, tłum zaczął skandować: "Faszyści!" i "Hańba!". Jeden z partyjnych dygnitarzy miał powiedzieć: "Przez całe życie nam bruździł i nawet po śmierci zepsuł takie święto!". Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Jego pieśni (a napisał ich 900 - autobiograficznych, wojennych, sportowych, lotniczych, marynarskich, alpinistycznych, złodziejskich - tzw. błatnych) znano w ZSRR na pamięć, a przecież niemal nie nagrywał płyt, nie występował w telewizji, jego role filmowe - poza postacią kapitana Gleba Żegłowa w serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem "Gdzie jest Czarny Kot" - także nie były czymś wyjątkowym. Owszem, był świetnym Hamletem i znakomitym Swidrygajłowem w Teatrze na Tagance, ale nawet w Rosji, gdzie ludzie kochają teatr i znają się na nim, to jeszcze za mało, by zdobyć tak obłędną sławę, jaka stała się jego udziałem. Cenzurowano go i sekowano, za życia tylko jeden (!) jego wiersz został opublikowany w Związku Radzieckim, koncertów nie zapowiadały żadne afisze, na półki wędrowały nagrania recitali, a gdy Wiaczesław Kotionoczkin, reżyser sławnej kreskówki o wilku i zającu, umyślił sobie, że jedyne padające w tym filmie słowa: "Nu, pogodi" wypowie swą niepowtarzalną chrypą właśnie Wysocki, usłyszał kategorycznie brzmiące: "Nielzia", wraz z uzasadnieniem: "To awanturnik, skandalista, on drwi z patriotycznych uczuć narodu radzieckiego! I do tego zadaje się z cudzoziemką". Wszystko to, akurat, było prawdą. Istotnie, wywoływał skandale, bywał agresywny, patriotą radzieckim ten pół Żyd, pół Rosjanin nie był na pewno, za to rosyjskim - z całą pewnością. Jeśli chodzi o cudzoziemki, to trzecią jego żoną była francuska aktorka Marina Vlady. Dwóch synów Wysockiego - 38-letni dziś Arkadij i 36-letni Nikita pochodzi z drugiego małżeństwa poety, z Ludmiłą Abramową. Powtarzana jest wersja, że Wysocki był też ojcem córki znanej aktorki Taganki, Tatiany Iwanienko. Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit, wciąż żywy, podsycany nowymi edycjami jego nieznanych wcześniej tekstów i pieśni, publikowanymi wspomnieniami niezliczonych przyjaciół. Dopóki mogli, chronili go: przed nieprzyjaciółmi i tym najgroźniejszym wrogiem, którego nosił w sobie. Wydawać się to może dziwne, ale nie brak przesłanek wskazujących na to, że przez dłuższy czas anonimowym aniołem stróżem poety był sam Jurij Andropow, w chwili śmierci artysty przewodniczący KGB, a później sekretarz generalny KC KPZR. Pisał na ten temat mieszkający obecnie w Minneapolis Mark Tsibulsky, pisał amerykański publicysta Martin Walker, także Michaił Gorbaczow utrzymywał, że Andropow, który "w wolnej chwili słuchał wyłącznie bardów", szczególnie wyróżniał Wysockiego. Czyż nie jest paradoksem, że to kierowane przez Andropowa KGB urządziło na Wysockiego polowanie? Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia, a wśród nich i koszaliński koncert, są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia. Tylko ze względu na to, że żył za żelazną kurtyną, nie zdobył na Zachodzie sławy, równej czy większej niż Bob Dylan. Zyskał za to wdzięczność i miłość milionów, którym swoimi buntowniczymi songami dodawał sił, wiary i nadziei. Gdy Wysocki zmarł, na wszystkich okrętach Radzieckiej Floty Północnej spuszczono flagi do połowy masztu. Oczywiście, takiego rozkazu nikt nie wydał, tak się jednak stało, a malarz Grigorij Ostrowski, który płynął wtedy wraz z grupą artystów statkiem "Piotr Wielki" z Murmańska na Tajmyr, zapamiętał ów dzień następująco: "Flotyllę składającą się z dziesięciu statków, prowadził lodołamacz o napędzie atomowym «Syberia». Z każdego statku słychać było pieśni Wysockiego: marynarze i badacze polarni żegnali się ze swym poetą. «Ocalcie nasze dusze!» - zachrypniętym głosem grzmiał potężny lodołamacz, umożliwiający dostęp do czystej, nieskutej lodem, wody. Było to coś wstrząsającego". Krzysztof Masłoń
25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego. W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało". Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca. Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. pozostał po nim mit.
SLD Pragmatycy szykują się do władzy Bez ideologii Rada Krajowa SLD oceni ostatniego dnia marca pracę zespołów opracowujących program wyborczy partii. Choć nie wiadomo dokładnie, co ów program zawiera, bo tylko część zespołów przedstawiła plon swoich prac, politycy Sojuszu już zapewniają: - Będzie inaczej. Jeżeli czegoś nie dopatrzyliśmy za naszych poprzednich rządów, deklarują wszem wobec, zrobimy to w nadchodzącej kadencji. Koalicja SLD - Unia Pracy nie musi zabiegać o popularność wśród wyborców, bo już ją ma. Musi natomiast zadbać o to, by sympatia elektoratu nie osłabła przez najbliższe pół roku. Temu służy przedstawianie oferty programowej SLD. Sojusz postanowił zaprezentować się jako partia pragmatyczna, mająca wiele pomysłów na rozwiązywanie problemów społeczno-gospodarczych. Przede wszystkim kobiety W tegorocznych wyborach Sojusz kładzie nacisk na elektorat kobiecy - to wydaje się bezsporne. Prawa kobiet, problem aborcji i edukacji seksualnej będą eksponowane podczas kampanii. Nie bez kozery lider Sojuszu Leszek Miller zapowiedział podczas kongresu kobiet SLD, że żadna lista kandydatów do Sejmu nie zostanie zatwierdzona przez kierownictwo partii, jeżeli nie spełni kryterium 30-procentowej obecności kobiet. Jedną z ciekawszych propozycji Sojuszu jest zamiar promowania partnerstwa w rodzinie. Szczegóły tego przedsięwzięcia są niestety nieznane. Być może liderzy SLD zamierzają świecić przykładem. Ponadto SLD, zgodnie ze słowami Leszka Millera, zamierza m.in. uchwalić ustawę o równym statusie kobiet i mężczyzn (to dosyć kontrowersyjna ustawa zawierająca rozwiązania kwotowe w celu promowania kobiet; w Sejmie zdominowanym przez SLD - PSL tak długo czekała na swoją kolejkę, że koniec kadencji zastał ją na etapie prac legislacyjnych, zaś w Sejmie obecnej kadencji została odrzucona) oraz powołać sejmową komisję równego statusu kobiet i mężczyzn. Lider SLD deklaruje też powołanie pełnomocnika rządu ds. kobiet i rodziny (urząd ten został zlikwidowany przez rząd Jerzego Buzka, w zamian powołano pełnomocnika rządu ds. rodziny) oraz powrót do realizacji Krajowego Programu Działań na rzecz Kobiet, a także przywrócenie w szkołach przedmiotu "wiedza o życiu seksualnym człowieka" oraz liberalizację tzw. ustawy antyaborcyjnej, polegającą zapewne na prawie do przerwania ciąży z tzw. względów społecznych. Ochrona zdrowia Zespół ds. ochrony zdrowia nie przewiduje, wbrew wcześniejszym sugestiom Leszka Millera, likwidacji Ministerstwa Zdrowia. Seweryn Jurgielaniec powiedział na konferencji prasowej, że nie ma w tym sensu, że nigdzie w Europie (oprócz Austrii) nie ma takiej sytuacji. Nie powstaną też prywatne kasy chorych, bo SLD jest im przeciwny. Andrzej Celiński uważa, że mogłoby to spowodować drastyczne zwiększenie nierówności w uzyskiwaniu podstawowych świadczeń zdrowotnych. - W sytuacji, kiedy istnieją różnice majątkowe w społeczeństwie i bardzo rozległe obszary nędzy, żaden odpowiedzialny rząd nie może dopuścić takiego rozwiązania - uznał. Jak zatem SLD zamierza naprawiać reformę służby zdrowia, co zapowiada od miesięcy? (A będzie to chyba jeden z motywów przewodnich kampanii wyborczej.) Z niedawnej konferencji prasowej wynika, że zrobi chyba w tej sprawie niewiele. Sojusz chce prawnego zagwarantowania pacjentom pakietu medycznych usług podstawowych i specjalistycznych, czyli koszyka świadczeń medycznych, co raczej ograniczy dostępność usług medycznych, niż ją poszerzy. Obecnie kasy mają bowiem obowiązek płacić za każdą usługę medyczną, choć nie każda kasa jest w stanie zapłacić za wszystko. Po określeniu koszyka gwarantowanych świadczeń będziemy mieli pewność, za co kasa zapłaci i... za co nie zapłaci. - Apelujemy o wprowadzenie dla dzieci i młodzieży w wieku szkolnym bezpłatnych świadczeń stomatologicznych w pełnym zakresie, zgodnych z wiedzą medyczną - powiedział Andrzej Celiński na konferencji prasowej. Czy to oznacza zobowiązanie, że przyszły rząd takie świadczenia wprowadzi - trudno powiedzieć. Sojusz mówił o tym na posiedzeniu komisji przed kilkoma tygodniami, nie przedstawił jednak wyliczeń skutków budżetowych. Reszta działań otyczących ochrony zdrowia zawarta jest w tajemniczym programie naprawczym, który, jak powiedział Celiński, jest już ostatecznie uzgadniany i będzie realizowany natychmiast po przejęciu władzy. Polityka społeczna Jako partia lewicowa Sojusz musi przedstawić atrakcyjną ofertę dla najuboższych. Politycy SLD uważają, że osobom w trudnej sytuacji pomoc państwa się należy, lecz musi być precyzyjnie adresowana. Dlatego chcą podwyższyć zasiłki rodzinne, zaostrzając zarazem kryteria uprawniające do ich pobierania. Przyznawanie zasiłków rodzinom osiągającym dochody na poziomie minimum socjalnego pozwoliłoby w ocenie Sojuszu na podwyższenie zasiłku o 10 zł na pierwsze i drugie dziecko, o 15 zł na trzecie i 20 zł na każde następne, a jeszcze zostałby 1 mld złotych, który można by przeznaczyć na przykład na dodatek edukacyjny dla dzieci w wieku szkolnym. Sojusz proponuje ponadto, aby wszystkie zasiłki z pomocy społecznej były obligatoryjne (obecnie jedne zasiłki są obowiązkowe, a inne fakultatywne, i na te drugie zwykle brakuje pieniędzy). Świadczenia takie miałyby charakter wyrównawczy, co oznacza, że ich wysokość byłaby uzależniona od różnicy między rzeczywistym dochodem rodziny a kryterium dochodowym z ustawy o pomocy społecznej. Połowa zasiłku byłaby wypłacana osobie uprawnionej, a wypłacenie drugiej połowy byłoby uzależnione od decyzji pracownika socjalnego. Zdaniem SLD drugą część zasiłku można by na przykład przekazywać pracodawcy, który zgodziłby się zatrudnić znajdującą się w ciężkiej sytuacji osobę, na refundację części jej wynagrodzenia. Walka z bezrobociem Sojusz od dawna ostro krytykuje rząd Jerzego Buzka za to, że nie przeciwdziała rosnącemu bezrobociu. Politycy SLD w ramach walki z bezrobociem zamierzają w przyszłości ubiegać się o kredyt z Banku Światowego na uruchomienie dużych programów infrastrukturalnych (np. na realizację programu zalesiania). Takie programy umożliwiałyby zatrudnianie bezrobotnych o najniższych kwalifikacjach. W ramach pomocy absolwentom w uzyskaniu pierwszej pracy SLD proponuje refundację ze środków Funduszu Pracy 50 procent składki na ubezpieczenia społeczne (od najniższego wynagrodzenia) tym pracodawcom, którzy zatrudnią absolwenta na rok. Politycy SLD twierdzą, że po wyborach będzie możliwe zwiększenie środków Funduszu Pracy na aktywną walkę z bezrobociem o 500 mln zł. Planują też likwidację Krajowego Urzędu Pracy. Ich zdaniem urząd ten po decentralizacji kompetencji z zakresu zwalczania bezrobocia stał się niepotrzebną strukturą obciążającą budżet. Ożywienie gospodarki Warunkiem ożywienia gospodarczego, jak czytamy w dokumentach programowych SLD, jest pilna decyzja Rady Polityki Pieniężnej o obniżeniu stóp procentowych. To akurat w niewielkim stopniu zależy od rządu, ale być może politycy SLD mają jakiś sposób na skłonienie członków Rady do podjęcia takiej decyzji. Prócz tego politycy Sojuszu proponują wspieranie eksportu przez zwiększenie dopłat do kredytów eksportowych, jednak nie ujawniają, ile pieniędzy na takie dopłaty przyszły rząd gotów byłby przeznaczyć. Dla małych i średnich przedsiębiorstw SLD ma głównie ogólniki. Deklaruje mianowicie wsparcie przez rozwój funduszy gwarancyjnych i kredytowych systemu poręczeń i doradztwa. Niewiele więcej usłyszeli przedstawiciele małych i średnich przedsiębiorstw podczas niedawnego spotkania z Leszkiem Millerem. Ponadto Sojusz proponuje szybkie wdrożenie ustawy o wspieraniu inwestycji, która umożliwiłaby bezpośrednie stosowanie przez rząd ulg i zwolnień w przypadku dużych inwestycji. Ta propozycja bez znajomości szczegółów nie budzi zaufania. Dowolne udzielanie ulg i zwolnień przez rząd zwykle prowadzi do oskarżeń o preferowanie jednych przedsiębiorstw (ze względów politycznych bądź finansowych) i dyskryminowanie innych. Odpieranie takich zarzutów jest zaś niezmiernie trudne. Korupcja i autostrady Kara dożywotniego zakazu zajmowania wysokich stanowisk publicznych (państwowych i samorządowych) jest najbardziej ekscytującym pomysłem SLD zawartym w programie walki z korupcją. Autorzy tego programu uczciwie stwierdzają, że mimo rozmaitych działań od dziesięciu lat korupcja się nasila, a nie maleje. Sojusz proponuje ponadto przywrócenie kary konfiskaty mienia za przestępstwa gospodarcze i korupcję (choć stosunkowo niedawno została ona zniesiona). Na impas w budowie autostrad Sojusz również znalazł lekarstwo. Andrzej Szarawarski, szef zespołu programowego SLD do spraw transportu, już zapowiedział odbieranie koncesji na budowę autostrad oraz modyfikację programu restrukturyzacji kolei wraz ze zmianą kierownictwa tej firmy. - Jednym z pierwszych pociągnięć SLD po wygranych wyborach będzie odebranie koncesji udzielonej na budowę autostrady A1 z Gdańska do Torunia - powiedział na niedawnej konferencji prasowej. Kto miałby wyłożyć pieniądze na budowę autostrad - na to pytanie Szarawarski nie odpowiedział. Prywatyzacja W tej dziedzinie jest coraz mniej do zrobienia. Sojusz uważa, że należy ograniczyć prywatyzację sektorów: energetyki, gazu, systemów przesyłowych. Preferowana zaś ma być prywatyzacja przedsiębiorstw produkcyjnych i usługowych. Sojusz przymierza się też do ostrożnej prywatyzacji banków PKO BP i BGŻ, tak aby skarb państwa utrzymał pakiet kontrolny. Metoda prywatyzacji miałaby polegać na tzw. rozwadnianiu udziałów skarbu państwa poprzez dodatkowe emisje akcji dla inwestorów. Oba banki mogłyby łączyć się z innymi bankami z udziałem skarbu państwa, np. BOŚ SA i Bankiem Pocztowym SA. Celem takich działań byłoby utworzenie dwóch silnych grup bankowych opartych na PKO BP SA i BGŻ SA, które realizowałyby politykę gospodarczą rządu, np. modernizację rolnictwa czy wsparcie sektora małych i średnich przedsiębiorstw. Sojusz ma też ofertę dla banków spółdzielczych (która może się przydać, gdy trzeba będzie tworzyć koalicję z PSL) - wprowadzenie ulgi podatkowej do 2007 roku w wysokości np. 1/3 stopy podatku dochodowego od osób prawnych, pod warunkiem że wypracowany zysk zostanie przeznaczony na zwiększenie funduszy własnych instytucji i dodatkowo na zakup akcji BGŻ SA. Czego w programie nie ma Przeglądając dokumenty programowe SLD, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że od jednej rzeczy Sojusz konsekwentnie ucieka - od dyskusji o ideologii, o stosunku do historii i o korzeniach, czyli o tożsamości partii. Po wyborach prezydenckich liderzy SLD skwapliwie przyjęli wypowiedzi politologów, że wyborcy, stawiając na Aleksandra Kwaśniewskiego, a po nim na Andrzeja Olechowskiego, dali czytelny znak, iż podziały historyczne nie mają już dla nich żadnego znaczenia, że teraz liczy się co innego - pragmatyzm, kompetencja, kultura polityczna. Dla SLD, który chciałby swoją historię zaczynać jesienią 1999 roku, a korzeni szukać w... zachodniej socjaldemokracji (!), takie wypowiedzi były niczym gwiazdka z nieba. Sejmowa dyskusja o roli organizacji Wolność i Niezawisłość pokazała, jak dalece SLD różni się od wszystkich innych ugrupowań na scenie politycznej. Jak trudno części jego polityków zrozumieć, że historii nie można zepchnąć na dalszy plan pod pretekstem innych ważkich zadań czekających na realizację. Debata o WiN udowodniła też, że niektórych poglądów czołowych działaczy SLD nie powinno się publicznie prezentować. W takiej sytuacji położenie nacisku na program, z którym nie sposób dyskutować, bo na razie istnieje jedynie na papierze, jest jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Eliza Olczyk
W tegorocznych wyborach Sojusz kładzie nacisk na elektorat kobiecy. Sojusz chce prawnego zagwarantowania pacjentom koszyka świadczeń medycznych. Politycy SLD chcą podwyższyć zasiłki rodzinne. Prócz tego politycy Sojuszu proponują wspieranie eksportu. Dla małych i średnich przedsiębiorstw SLD ma głównie ogólniki. Ponadto Sojusz proponuje szybkie wdrożenie ustawy o wspieraniu inwestycji. Sojusz proponuje ponadto przywrócenie kary konfiskaty mienia za przestępstwa gospodarcze i korupcję. Preferowana ma być prywatyzacja przedsiębiorstw produkcyjnych i usługowych. Sojusz konsekwentnie ucieka od dyskusji o tożsamości partii.
TRYBUNAŁ W LUKSEMBURGU Wolność przepływu towarów Rozróżnienie środków krajowych: odnoszące się do towaru oraz dotyczące sposobów jego zbytu CEZARY MIK Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. Zgodnie z art. 9 swoboda ta ma być zapewniona - z jednej strony - przez stworzenie unii celnej (eliminacja ceł i opłat o skutku równoważnym w stosunkach handlowych państw członkowskich oraz ustanowienie wspólnej zewnętrznej taryfy celnej; art. 12-29), a z drugiej - przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36). W odniesieniu do drugiego elementu wolności przepływu w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS) przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego, gdyż nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS początkowo przyjął bardzo szeroką interpretację, twierdząc, że jest nim każdy środek, który rzeczywiście lub potencjalnie, bezpośrednio lub pośrednio przeszkadza w handlu wewnątrzwspólnotowym (wyrok w sprawie Procureur du Roi przeciwko Benedyktowi i Gustawowi Dassonville z 11 lipca 1974 r., tzw. formuła Dassonville). Może być on uzasadniony jedynie względami pozagospodarczymi, wyraźnie i enumeratywnie wymienionymi w art. 36 (np. bezpieczeństwo publiczne, moralność publiczna, zdrowie publiczne, ochrona własności przemysłowej lub handlowej). W wyroku z 20 lutego 1979 r. (sprawa Rewe-Zentral AG przeciwko Bundesmonopolverwaltung für Branntwein) ETS jednak złagodził swe stanowisko. Uznał, że gdy we Wspólnocie nie ma reguł wspólnych dla jakiegoś towaru, WE musi zaakceptować przeszkody, jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych, o tyle, o ile jest to konieczne dla zadośćuczynienia pilnym powodom interesu ogólnego, związanym w szczególności z potrzebą zapewnienia skuteczności kontroli fiskalnej, ochroną zdrowia publicznego, uczciwością transakcji handlowych i ochroną konsumenta. To ograniczenie zasady swobodnego przepływu towarów może być jednak wykorzystywane wyłącznie przy zachowaniu zakazu dyskryminacji ze względu na pochodzenie towarów i zasady proporcjonalności. Jak każdy wyjątek od reguły musi też być stosowane zwężająco (tzw. formuła Cassis de Dijon). Wyrok w sprawie Cassis nie zapobiegł dalszej erozji formuły Dassonville. Rychło bowiem okazało się, że istnieje liczna grupa środków krajowych, których kwalifikacja z punktu widzenia prawa wspólnotowego nie jest prosta. Państwa członkowskie regulowały bowiem swobodny przepływ w taki sposób, że zakazywały pewnych sposobów promocji i sprzedaży towarów. ETS długo nie zdołał określić jednoznacznie swego stanowiska. Zgodnie z niektórymi wyrokami tworzącymi tzw. nurt sprawy Oebel ETS stwierdzał, że środki takie - jako część polityki społeczno-gospodarczej - nie podlegają art. 30, jeżeli stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie podmiotów gospodarczych i towarów, gdyż nie są one w stanie wywołać negatywnych skutków w handlu wewnątrz WE. W wielu innych sprawach (tzw. nurt sprawy Oosthoek) stanowisko ETS było zgoła odmienne. Uważał, że prawo krajowe, które ogranicza lub zakazuje pewnych form reklamy i promocji towaru, może ograniczać wolumen sprzedaży wskutek konieczności zmiany form reklamowo-promocyjnych i zwiększenia związanych z tym kosztów handlowych, nawet wtedy, gdyby było ono stosowane bez dyskryminacji. Wreszcie, na przełomie lat 80. i 90., ETS wydał kilka orzeczeń, które składają się na tzw. nurt sprzedaży niedzielnej. Sformułował tam przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych o charakterze społeczno-kulturalnym, nie mają one na celu obrotu towarowego. Aczkolwiek mogą mieć one niekorzystny wpływ na wolumen sprzedaży, to jednak stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie towaru. Środki takie w istocie wywierają jedynie hipotetyczny wpływ na handel między państwami członkowskimi i z tego względu nie powinny podlegać art. 30. Mając takie doświadczenie orzecznicze, ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. Najpierw fakty. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketach: SA CORA w Mundolsheim i COOP Rond Point w Geispolsheim, sprzedawano przez pewien czas w 1989 r. piwo "Picon biere" i kawę "Sati rouge" po cenach niższych od ich nabycia w celu promocji tych towarów, co stanowiło nielegalną praktykę handlową, zwaną sprzedażą ze stratą. Na podstawie protokołu pokontrolnego prokurator wszczął postępowanie karne przeciwko dyrektorom obu centrów handlowych: Bernardowi Keck i Danielowi Mithouard. Przed Sądem Wielkiej Instancji w Strasburgu oskarżeni zakwestionowali zgodność francuskiej ustawy o finansach z art. 30 traktatu. W obliczu niejednoznacznych interpretacji tego postanowienia sąd zawiesił postępowanie i zwrócił się do ETS z pytaniem, czy przepisy francuskie zakazujące takiej formy promocji mogą być uznane za środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych. ETS nie miał prostego zadania, tym bardziej że adwokat generalny Walter van Gerven nie ułatwiał rozstrzygnięcia. W opinii z listopada 1992 r. twierdził, że przepisy francuskie są środkiem o skutku równoważnym w znaczeniu art. 30 i zaczął weryfikować ich zasadność z punktu widzenia formuły Cassis. Pod wpływem wyroków z nurtu sprzedaży niedzielnej wydał jednak w kwietniu 1993 r. nową opinię, w której dowodził jedynie hipotetycznego wpływu norm francuskich na handel wewnątrz WE. W tej sytuacji ETS najpierw przypomniał formułę Dassonville, następnie podkreślił, że prawo francuskie nie miało na celu regulacji wymiany towarowej między państwami członkowskimi. Dostrzegł przy tym, że przez zakaz pewnej formy reklamy może ono ograniczyć wolumen sprzedaży towarów. Zauważył również, że podmioty gospodarcze odwołują się do art. 30 dla kwestionowania wszelkich przepisów ograniczających wolność handlu, choćby nie dotyczyły one towarów z innych państw członkowskich. ETS orzekł więc, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił - zgodnie z formułą Cassis - że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich, gdzie są legalnie produkowane i wprowadzane do obrotu, reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary (nazwa, kształt, wymiary, waga, skład, prezentacja, etykietowanie, opakowanie), choćby były stosowane także wobec towarów krajowych, chyba że znajduje to uzasadnienie w postaci interesu ogólnego, który przeważy nad wolnością obrotu towarami. Natomiast, odmiennie od dotychczasowego orzecznictwa, ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu bezpośrednio lub pośrednio, rzeczywiście lub potencjalnie w sensie formuły Dassonville środek krajowy, który ogranicza lub zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w państwie stosującym środek i do wszystkich towarów komercjalizowanych w tym państwie. Przepisy takie bowiem z natury swej nie są w stanie przeszkodzić towarom importowanym w dostępie do rynku i nie krępują go w stopniu wyższym niż w stosunku do towarów krajowych. W rezultacie art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego, które zakazuje jedynie pewnej formy promocji sprzedaży i dotyka w równym stopniu wszystkich podmiotów gospodarczych i wszelkich towarów, bez względu na ich pochodzenie. Wyrok w sprawach Keck i Mithouard nie był tylko epizodem, kolejnym z wielu rozbieżnych orzeczeń ETS. Jak dowodzi tego późniejsza praktyka, stał się opoką formuły na trwale wpisanej w jego dorobek. W sferze wolności przepływu towarów nakazał on przyjąć rozróżnienie środków krajowych na te, które odnoszą się do towaru jako takiego, i te, które dotyczą sposobów jego zbytu. Pierwsze z nich zawsze mieszczą się w pojęciu "środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych" i mogą być usprawiedliwione wyłącznie względami z art. 36 lub formułą Cassis. Pozostałe, jeżeli są stosowane bez dyskryminacji, z natury swej nie przeszkadzają w handlu wewnątrz Wspólnoty i nie są zakazane przez prawo wspólnotowe. Ważne jest również to, że formuła Keck-Mithouard wykazuje tendencje do ekspansji, wkraczając w inne wolności rynku wewnętrznego: swobodę poruszania się osób, wolność przedsiębiorczości i świadczenia usług. Wyrok wstępny w sprawach Criminal proceedings przeciwko B. Keck i D. Mithouard z 24 listopada 1993 r., 267/91 i 268/91, ECR 1993, s. 6126. Autor jest profesorem habilitowanym w Katedrze Praw Człowieka i Prawa Europejskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu
Traktat o Wspólnocie Europejskiej zakłada wolność przepływu towarów: stworzenie unii celnej i zakaz stosowania ograniczeń ilościowych i równoważnych środków. Pojęcie owego "środka" długo nie miało jednoznacznej prawnie i właściwej ekonomicznie wykładni. Europejski Trybunał Sprawiedliwości uznał, że jest to każde działanie przeszkadzające w handlu wewnąrz Wspólnoty. W 1979 r. trybunał złagodził stanowisko i zaakceptował pewne przeszkody wynikające z różnic w regulacjach krajowych dotyczących danego towaru, które są konieczne ze względu na interes ogólny (zdrowie publiczne, skuteczność kontroli fiskalnej itd.). Rzeczywistość gospodarcza okazała się bardziej skomplikowana niż zakładało prawo wspólnotowe. Rozpatrując kolejne sprawy, trybunał musiał modyfikować swoje stanowisko, na korzyść lub niekorzyść prawa krajowego. Na przełomie lat 80. i 90. wydał kilka orzeczeń stanowiących tzw. nurt sprzedaży niedzielnej - dopuścił w nich stosowanie środków wynikających z cech narodowych i regionalnych, które nie dyskryminują towaru ze względu na jego pochodzenie. Bardzo trudna do rozstrzygnięcia była sprawa dwóch francuskich supermarketów, w których stosowano niedozwoloną we Francji praktykę handlową. Oskarżeni zakwestionowali zgodność francuskiej ustawy o finansach z art. 30 traktatu. Trybunał europejski uznał ostatecznie, że prawo francuskie nie miało na celu regulacji wymiany towarowej między członkami wspólnoty, środki krajowe stosowane bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych i towarów nie ograniczają wolności handlu. W późniejszej praktyce orzeczniczej trybunał rozróżnił środki krajowe odnoszące się bezpośredno do towaru (jego nazwa, kształt, wymiary, opakowanie) i środki dotyczące sposobów jego zbytu. Pierwsze należą do środków równoważnych z ograniczeniami ilościowymi, drugie, stosowane bez dyskryminacji, nie ograniczają handlu wewnątrz Unii.
KYNOLOGIA: Gdzie, kiedy, jak udomowiono najwierniejszego przyjaciela człowieka O tym jak wilk schodził na psy RYS. MAREK KONECKI KRZYSZTOF KOWALSKI Mów wilkowi pacierz, a wilk woli kozią macierz; nie wywołuj wilka z lasu; popie oczy, wilcze garło, co zobyczy to by żarło; wilcza przyjaźń; wilcze prawo; wilkiem patrzeć; wilk w owczej skórze... Skoro przysłowia są mądrością narodów, wynika z nich jednoznacznie, że musiało wilczysko człowiekowi solidnie zaleźć za skórę, jeśli doczekało się aż tak niekorzystnego obrazu w porzekadłach. A jednak, jedno z nich mija się z prawdą, przynajmniej w części, mianowicie, tylko w połowie jest słuszne powiedzenie, iż natura ciągnie wilka do lasu. W ciągu ostatniego miliona lat natura ciągnęła wilka raczej do ludzkiego szałasu. Bliski nieznajomy Przez całe dziesięciolecia zoologowie dyskutowali o pochodzeniu domowego psa: czy wywodzi się z wilczego rodu, czy z szakalego, kojociego, lisiego, hieniego, czy też raczej wziął początek w odrębnym gatunku dzikiego psa, na przykład takiego jak australijski dingo. Ale ten spór wygasa samorzutnie. Carles Vila, biolog z uniwersytetu w Los Angeles przeprowadził badania genetyczne mające na celu rozwiązanie tego problemu. Nie wdając się w szczegóły - analizował DNA mitochondrialne, pochodzące ze swego rodzaju centrum energetycznego komórki, czyli stamtąd, gdzie jest ono najmniej zakłócone, jeśli tak można powiedzieć - najpierwotniejsze. Wyniki swych badań opublikował w czasopiśmie naukowym najpoważniejszym z poważnych, bo w Jej Świątobliwości "Nature". Z badań tych wynika, że przodkiem udomowionego psa jest wilk, tylko on i żadne inne zwierzę. C. Vila przebadał 27 wilczych pokoleń reprezentowanych w sumie przez 162 zwierzęta, oraz 67 ras psich, nie licząc kojotów i szakali, również należących do rodziny "canides" ("canis" - po łacinie "pies"). Jego zdaniem, rezultat jego badań jest jednoznaczny: "Canis lupus", czyli wilk jest jedynym przodkiem wszystkich psów żyjących obecnie na świecie (jamników też, choć trudno w to uwierzyć na pierwszy rzut oka). Nauka jeszcze nie powiedziała w tej sprawie ostatniego słowa, lecz jeśli ono padnie, nie będzie już dotyczyć genetycznego dowodu, lecz sposobu, w jaki doszło do udomowienia. Trzeba bowiem odpowiedzieć na pytanie: jak to się stało, konkretnie, że dziki, agresywny zwierz przylgnął do ludzkiej gromady obozującej przy ognisku? W jaki sposób psia gałąź odłączyła się od wilczego genealogicznego pnia? Kiedy i gdzie do tego doszło? Wysunięto wiele hipotez na ten temat. Pod okiem mamuta Jedna z nich utrzymuje, że do wydarzenia tego doszło około 15 000 lat temu, w czasach, gdy dożywały swoich dni mamuty, gdy dobiegała końca epoka lodowcowa. Tu i ówdzie, w Europie od Atlantyku po Ural, płonęły ogniska, przy nich ludzkie gromady konsumowały to, co upolowano i uzbierano za dnia. Poza kręgiem blasków i cieni rzucanych przez ogień czaiły się głodne i ciekawe wilki; ktoś cisnął w ich stronę nie dogryzioną kość; któryś z wilków podwinął ogon, ugiął łapy i dokonał historycznego, heroicznego, epokowego czynu: podpełzł po ochłap, porwał go, pożarł. Następnego wieczoru wrócił po następny, a wraz z nim jego pobratymcy. I tak się działo przez kilka wilczych pokoleń, ile dokładnie - nie wiadomo, może pięć, może dziesięć, może genetyka kiedyś to rozstrzygnie. Aż wreszcie, niepostrzeżenie, przy ognisku warował pies, czujny i wierny. A może było inaczej: ci wspaniali mężczyźni w swych wspaniałych jaskiniach chcieli sprawić przyjemność kobietom i dzieciom, więc pewnego razu przynieśli z łowów wspaniałe zabawki - małe, puszyste, ciepłe wilcze szczeniaki. To one, dorastając w środowisku ludzkim, zostały udomowione. Krzyżowały się między sobą, ale także, czasami, z dzikimi pobratymcami. Ta wersja bynajmniej nie pochodzi z infantylnych bajek, lecz z pracowni mammologicznej (ssakologicznej) bardzo poważnej placówki badawczej, jaką jest paryskie Muzeum Człowieka, pracownią tą kieruje Francis Petter. Miłe złego początki - O, sancta simplicitas! O, święta naiwności! - wykrzyknął Jan Hus na widok staruszki podkładającej drew do stosu, na którym za chwilę miał spłonąć. Ten okrzyk, ten kontekst, ta anegdota pasuje jak ulał do dziejów udomowienia wilka, z tym że nie staruszka, ale on sam donosił drwa na swój stos. W roku 1861 Geoffroy Saint-Hilaire widział rzecz następująco: Najpierw schwytanie wilczego szczenięcia, potem przyzwyczajenie go do ludzkiego otoczenia, wreszcie - udomowienie, czyli przysposobienie zwierzęcia do bycia użytecznym: pilnowania jaskini, dzieci, trzody, ostrzeganie szczekaniem o tym, że coś się dzieje. W sumie, udomowienie sprowadziło się do oduczenia wilka samodzielnego zapewnienia sobie bytu. W latach 30. naszego stulecia modna była hipoteza wysunięta przez wiedeńskiego biologa Othenio Abela. Jego zdaniem, wilk, zwierzę drapieżne, postępował śladami superdrapieżnika, najbardziej inteligentnego i skutecznego na świecie, jakim jest "Naga Małpa" (człowiek według określenia Edgara Morina). Ta strategia zapewniała początkowo wilkowi "murowane" powodzenie w łowach. Ale, niestety, skutki uboczne takiego postępowania nie kazały na siebie długo czekać, zaledwie kilka, może kilkanaście pokoleń: wilczysko udomowiło się. "Podłączenie się" do strategii myśliwskiej człowieka, czyli ułatwienie wilczego życia, zaowocowało domestyfikacją, czyli mówiąc wprost - zejściem na psy. Niezależnie od tego, w jaki sposób to nastąpiło, skutek był taki, że pies stał się nie tylko towarzyszem polowań (to byłoby zbyt piękne, przyroda nie lubi happy endu), ale, przynajmniej w ciągu pierwszych tysiącleci tej pożal się boże "przyjaźni" - pokarmem człowieka. Psy zjadano nie tylko w Chinach, ale także w całym basenie Morza Śródziemnego. Poza tym, wilk, stając się psem, utracił częściowo siłę szczęk, chyżość i wytrzymałość łap, redukcji uległa zdolność orientacji w terenie, pamięć, słuch itp. Spsiały wilk stracił zdolność działania w stadzie. Zresztą, analogiczna redukcja uzdolnień dotyczy wszystkich udomowionych gatunków zwierząt. Zmienił się również kształt wilczych oczu, z migdałowych, skośnych, strasznych - stały się okrągłe, poczciwe. Oczywiście, człowiek nie byłby sobą, gdyby z czasem nie poprawił tego i owego. Specjalnie hodowane rasy zyskały w stosunku do przodków: skoczność, umiejętność pływania z kaczką w pysku, sylwetkę przypominającą parówkę na krzywych łapach. Zdziecinniały dzikus Udomowienie przyniosło również cechę, której nie sposób nazwać inaczej niż "infantylizacją". Rzecz w tym, że dorosły pies, w porównaniu z dorosłym wilkiem, zachowuje się jak młodzieniaszek, rozbrykany nastolatek, któremu nawet matura jeszcze nie w głowie. Stara się zwrócić na siebie uwagę, szczeka (rzecz nie do pomyślenia u dorosłego wilka; wilki wprawdzie wyją do księżyca, ale to jest ich metafizyka), pasjami bawi się, aportuje patyki, wykonuje niepotrzebne czynności, marnuje energię. Łatwo to zrozumieć, bowiem po cóż psu energia, i rozwaga, skoro nie musi być dorosły w żadnym momencie swego żywota. Człowiek go obroni, człowiek zapewni mu byt, zbuduje mu budę, kupi wiklinowy koszyk, wpuści do własnego łóżka pod kołdrę. Człowiek zapewnia psu pożywienie, buduje fabryki, aby produkować konserwy dla psów. Człowiek przyprowadza mu seksualnego partnera. Człowiek decyduje o tym, co pies ma robić: - Siad! Leżeć! Bierz! Do nogi! Szukaj! Przynieś kapcie! Pies już nie musi "poważnie" myśleć, wobec tego każdą wolną chwilę, zajęcia dowolne na trawniku, może poświęcić na bezkarne obszczekiwanie przechodniów (bezkarne, bowiem typową reakcją człowieka na taką agresję nie jest, na przykład, złojenie psu skóry pasem), rozglądanie się za kotem, węszenie za ekskrementami. Wilk zapadłby się ze wstydu pod ziemię. Zoologowie zadają sobie pytanie: Dlaczego akurat wilk, nie zaś szakal, kojot, lis, hiena, likaon - został udomowiony? Może dlatego, że w odróżnieniu od nich, zwierząt wiodących samotniczy tryb życia, wilk żyje i poluje stadnie, w związku z tym respektuje pozycję przywódcy stada. Może właśnie to go zgubiło, że w nowym, domowym, zagrodowym, szałasowym, jaskiniowym środowisku umiał, bo tak go natura stworzyła, respektować pozycję człowieka - przywódcy? Hrabiowie i parobki Według ksiąg kynologicznych, aktualnie na świecie merda ogonami około 300 psich ras. Według ustaleń Juliet Clutton-Brock z British Museum, w zasadzie powinno być możliwe przypisanie ich konkretnym wilczym przodkom. I tak, jej zdaniem, od wilka europejskiego pochodzą teriery, owczarki, wyżły; od wilka indyjskiego pochodzą charty, bernardy, nowofundlandy, buldogi; wilk chiński jest antenatem psów rasy chow-chow i spanieli; wilk amerykański to praojciec psów biegających w eskimoskich zaprzęgach. A co z resztą? Czy tylko psia arystokracja zasługuje na badania nad jej genealogią? Z naukowego punktu widzenia tak nie jest, choć hodowcy sądzą zapewne inaczej. Na razie, dane archeozoologiczne są zbyt skąpe, po prostu brakuje psich szkieletów wydobywanych podczas wykopalisk. W związku z tym, badania DNA wydobywanego z tkanek, które przetrwały stulecia i tysiąclecia, są praktycznie w powijakach. W ogóle, badania tego rodzaju dopiero raczkują, są skomplikowane i kosztowne, toteż nic dziwnego, że technika ta znajduje zastosowanie głównie w rozpoznawaniu dziejów człowieka, a nie zwierząt. Ale, oczywiście, z czasem każda nowa technika popularyzuje się, staje się mniej kosztowna, zostaje wówczas stosowana w coraz szerszym zakresie. W tym przypadku będzie zapewne podobnie. Osobną, wciąż nie rozstrzygniętą kwestią pozostaje czas, data udomowienia, od kiedy na świecie rozlegają się nawoływania w rodzaju: - Trezor! Azor! Reksio! W roku 1979 w Niemczech, niedaleko Bonn, w miejscowości Oberkassel natrafiono na szkieletowy grób ludzki, w którym znajdowały się także kości psa - człowieka i zwierzę pogrzebano 14 000 lat temu. Jak dotąd jest to najstarsze znalezisko tego typu na świecie. Wilk stykał się z człowiekiem od milionów lat, właśnie tyle czasu miał na oswojenie się z ogniskiem przed jaskinią i szałasem. Udomowienie, teoretycznie, mogło nastąpić niezależnie od siebie w wielu miejscach globu, i w różnych okresach. Sądząc z obecnie znanych szkieletów, w Europie pies szczekał 12 000 lat p.n.e., w Ameryce Północnej 10 000 lat p.n.e., w Australii 6000 lat p.n.e., w Chinach 5500 lat p.n.e. Ale dane te w każdej chwili mogą zostać wywrócone na nice. Nietrudno przewidzieć, że tak jak rodowód człowieka cofa się nieustannie pod wpływem faktów ujawnianych w trakcie wykopalisk, na skutek odnajdowania coraz to nowych i coraz starszych skamieniałości - podobnie będzie z rodowodem czworonoga darzącego człowieka przyjaźnią największą spośród wszystkich zwierząt.
W społeczeństwie wilk ma bardzo niekorzystny wizerunek, jednak okazuje się, że to właśnie on jest przodkiem najlepszego przyjaciela człowieka – psa. Udowodnił to swymi badaniami biolog Carles Vila. Istnieją różne hipotezy dotyczące sposobu udomowienia. Według jednej z nich siedzący wieczorami przy ogniskach ludzie rzucali wygłodzonym zwierzętom niedogryzione kości. Po jakimś czasie wilki z zalęknionych i dzikich zwięrząt stały się towarzyszami człowieka. Inna hipoteza mówi, że mężczyźni przynosili kobietom w prezencie wilcze szczeniaki, dzięki czemu zwierzę się udomowiło. W miarę udomowiania wilk tracił częściowo swoje cechy. Ludzie także starali się wpłynąć na zachowanie i wygląd psa, więc specjalnie hodowane rasy zyskiwały konkretne cechy zachowania i wyglądu. Zoologowie przypuszczają, że powodem, dla którego to właśnie wilk został udomowiony, jest jego przyzyczajenie do szanowania przywódcy stada. Obecnie na świecie jest około 300 ras psów. Niektórzy twierdzą, że da się przypisać je konkretnym wilczym przodkom. Jeśli chodzi o datę udomowienia, to przyjmuje się, że w Europie pierwsze psy pojawiły 12 000 lat p.n.e.
Bezgraniczna swoboda, ale nie dla Telewizji Familijnej Wolność dla reklamy MARCIN DOMINIK ZDORT Atak na "Big Brothera" jest jawnym zamachem na wolność słowa - twierdzi Jakub Bierzyński (4 kwietnia 2001). Szkoda, że szef domu mediowego OMD nie wspomniał o owej wolności, gdy jeszcze niedawno wzywał swoich kolegów z branży reklamowej do bojkotu i "jednoznacznego przeciwstawienia się powołaniu Telewizji Familijnej". Kalki myślowe naiwnego liberalizmu Przełom 1989 roku dla większości Polaków oznaczał odzyskanie suwerenności narodowej i swobody politycznej. Dla wielu jednak ważniejsze było zrzucenie ograniczeń w sferze obyczajowej - teraz miało być "tak jak na Zachodzie": na ulicach sex shopy, w kioskach czasopisma erotyczne, a na ekranach telewizorów krew i pornografia. Wszystko to było - jak tłumaczono - atrybutem wolności, przedstawianym jako świadectwo przezwyciężenia komunistycznego totalitaryzmu. W kwietniu 1990 roku zniesiono cenzurę, a tych, którzy przestrzegali przed odrzuceniem wszelkich zasad, nazwano fundamentalistami religijnymi. Zarzucano im, że dążą do budowania państwa wyznaniowego, do islamizacji kraju. Fundamentem ustrojowym nowej Polski miał się stać liberalizm rozumiany jako pełna dowolność w sferze wartości i wychowania. A instrumentem wcielenia owego ustroju miały być "wolne media" upowszechniające "proste jak cep" kalki myślowe. Od tego czasu minęło dziesięć lat i wydawało się, że ów nadzwyczaj pryncypialny nurt intelektualny, jakim było domaganie się pełnej swobody w każdej sferze, bezpowrotnie przeminął. Na szczęście jednak na lamach polskiej prasy udało mi się odkryć pogrobowca owego świeżego i naiwnego liberalizmu, który ponownym odkrywaniem prawd już dawno powiedzianych ubarwił monotonny klimat publicystycznej powagi i odpowiedzialności. Mam na myśli Jakuba Bierzyńskiego, którego tekst zatytułowany "Prywatny gust i publiczny interes" opublikowała 3 kwietnia 2001 roku "Rzeczpospolia". Autor tego artykułu okazał się uważnym czytelnikiem prasy z początku lat dziewięćdziesiątych i w sposób nader wierny oddał panujące podówczas w okolicach "Gazety Wyborczej" prądy myślowe. "Jestem dorosłym człowiekiem i mam zamiar sam dokonywać wyboru tego, co chcę oglądać w telewizji i co będą oglądały moje dzieci. Przez większość mojego życia bardzo starannie dobierano mi program i, prawdę mówiąc, mam tego dosyć" - pisze autor "Prywatnego gustu", oburzając się na krytyczne słowa Jarosława Sellina, a następnie całej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w odniesieniu do programu "Wielki Brat". Junta o nazwie KRRiTV Bierzyński ma głębokie przemyślenia sięgające samej istoty demokracji. Otóż - jak twierdzi - najważniejszym argumentem za swobodą dla "najambitniejszego przedsięwzięcia telewizyjnego" (jak reklamuje się "Big Brother") jest jego ogromna popularność. "Jakim prawem urzędnicy chcą zdjąć z anteny program, który ogląda około 30 procent populacji?" - wybucha słusznym oburzeniem autor "Prywatnego gustu", dodając, że nawet jeśli "Big Brother" jest rzeczywiście - jak stwierdziła KRRiTV - "apoteozą knajactwa, głupoty, prostactwa i prymitywizmu", to co z tego? "Krajowej Radzie nic do tego". Bierzyński jest ponad prymitywnymi argumentami, mówiącymi, że jeszcze większą oglądalność miałyby prezentowane zamiast "Big Brothera" filmy pornograficzne czy - od czasu do czasu - egzekucje na żywo. Przemyślenia dyrektora OMD sięgają także konkretnych propozycji głębokich zmian ustrojowych, które ograniczą "niekontrolowaną władzę Rady". Dlaczego jest to konieczne? Bo Krajowa Rada Radiofonii - sugeruje Bierzyński - napominając TVN, zachowuje się jak peerelowska cenzura. Autor "Prywatnego gustu" dzięki swojej przenikliwości i wrażliwości na totalitarne zagrożenia jako jedyny zauważył, że niepostrzeżenie Polska zamieniła się w republikę bananową, którą rządzi junta o dźwięcznej nazwie KRRiTV. Ta instytucja "zaczyna zagrażać podstawom demokracji w Polsce", "ucieka się do nieformalnych gróźb" i szantażuje niezależne media. "Teoria procesów zachodzących w biurokratycznych strukturach opisuje dość dobrze zjawisko wynaturzania się biurokracji" - pisze Jakub Bierzyński. Zgodnie z tą teorią Rada (podobnie jak każda inna władza totalitarna) "najwyraźniej traci kontakt z rzeczywistością". W tej sytuacji bezkompromisowy demokrata Bierzyński odrzuca nie tylko wszelkie ograniczenia, ale także samą ideę instytucji przedstawicielskich, do których należy Krajowa Rada. Autor "Prywatnego gustu" za niebezpieczny przesąd uznałby pogląd, że system demokratyczny polega na tym, iż większość swoim przedstawicielom powierza władzę w różnych dziedzinach. Jako propagowanie totalitaryzmu potraktowałby chyba stwierdzenie, iż owe władze dbać mają nie tylko o równowagę ekonomiczną, ale też o porządek moralny. Nie ma wolności dla konkurencji TVN Dobrze, że dyrektor OMD pisze tylko o Polsce. Jego oburzenie musiałoby być przecież stokroć większe, gdyby wspomniał o sytuacji w Wielkiej Brytanii. Tam społeczeństwo wciąż nie uświadomiło sobie konieczności wprowadzenia zaawansowanej demokracji (według teorii Bierzyńskiego) i oficjalnie działa cenzura filmowa, a będąca wzorem niezależności medialnej BBC wielokrotnie - dla dobra narodu - sama ograniczała swoją swobodę. Na szczęście Polacy, nie ulegający takim przesądom jak Anglicy, na pewno znacznie chętniej zrealizują zalecenia dyrektora OMD: nie zabronią emisji reality shows ani nie zakażą oglądania "Wielkiego Brata" swoim dzieciom. Są rodzicami, mogą więc wychowywać dzieci tak, jak chcą, nie izolując ich od rzeczywistości "okrutnego świata", od ekshibicjonizmu i podglądactwa. A Krajowej Radzie - jak pisze Bierzyński - "nic do tego". Są jednak sytuacje, że nawet tak bezkompromisowy obrońca demokracji i wolności słowa jak dyrektor OMD musi wypowiadać się w nieco innym tonie. W swoim wcześniejszym tekście (dostępnym na stronie internetowej jego firmy) poświęconym Telewizji Familijnej Jakub Bierzyński wezwał swoich kolegów zajmujących się handlem reklamą do "jednoznacznego przeciwstawienia się powołaniu Familijnej". "To prywatne pieniądze mają trzymać ją przy życiu. To pieniądze nasze i naszych klientów. Radziłbym sobie i wam, moi koledzy, wydawać je gdzie indziej". Nie potępiajmy jednak pochopnie dyrektora OMD za zmianę przekonań czy dostosowywanie ich do sytuacji. Przyjmijmy, że kierowała nim rewolucyjna zasada, iż "nie ma wolności dla wrogów wolności". A Familijna "ma mieć wyraźne oblicze światopoglądowe" i "propagować wartości chrześcijańskie". Co może oznaczać - dokończmy zdanie za Bierzyńskiego - że nowa stacja telewizyjna będzie propagować totalitaryzm podobny do tego, któremu ulegała Krajowa Rada. Aż dziwne, że u tak głębokiego ideologa liberalizmu jak dyrektor OMD pojawia się kwestia o pozornie tak małej wadze jak reklama. W artykule w "Rzeczpospolitej" potraktowana została nieco marginalnie, do rangi zasadniczego problemu ustrojowego urasta w innych tekstach, gdyż "celem reklamy jest wzrost sprzedaży, czyli kreacja popytu, a konsumpcja właśnie napędza gospodarkę". Jednak w artykule poświęconym Telewizji Familijnej dyrektora OMD nie zajmowały raczej sprawy ideowe. Bierzyński pisał o tym, że "w wypadku uruchomienia Familijnej na polskim rynku podaż czasu reklamowego wzrośnie o 50 proc.", a "tak gwałtowne poszerzenie oferty musi się skończyć obniżeniem ceny" reklam. A byłoby to groźne przede wszystkim dla "stacji telewizyjnej TVN, która (...) przeżywa problemy finansowe". I dlatego także wzywał do bojkotu Familijnej, choć ten pomysł z wolnym rynkiem i liberalizmem niewiele miał wspólnego. Cóż, Jakub Bierzyński jest przecież nie tylko ideologiem wczesnego liberalizmu, ale także szefem agencji pośredniczącej m.in. w sprzedaży reklam - blisko współpracującego z TVN domu medialnego OMD.
Atak na "Big Brothera" jest jawnym zamachem na wolność słowa - twierdzi Jakub Bierzyński. Krajowa Rada Radiofonii - sugeruje Bierzyński - napominając TVN, zachowuje się jak peerelowska cenzura. W swoim wcześniejszym tekście poświęconym Telewizji Familijnej Jakub Bierzyński wezwał swoich kolegów zajmujących się handlem reklamą do "jednoznacznego przeciwstawienia się powołaniu Familijnej". Familijna "ma mieć wyraźne oblicze światopoglądowe" i "propagować wartości chrześcijańskie". "w wypadku uruchomienia Familijnej na polskim rynku podaż czasu reklamowego wzrośnie o 50 proc.", a "tak gwałtowne poszerzenie oferty musi się skończyć obniżeniem ceny" reklam. A byłoby to groźne przede wszystkim dla "stacji telewizyjnej TVN". Jakub Bierzyński jest szefem współpracującego z TVN domu medialnego OMD.
Ponad dwa lata po przejęciu przez Chiny, Pekin nie wtrąca się w wewnętrzne sprawy Hongkongu Oaza swobody pod okiem Pekinu Dopóki głównym celem chińskiej dyplomacji jest powrót Tajwanu pod chiński sztandar, dopóty Hongkong pozostanie Hongkongiem, najbardziej wolnym rynkiem świata. FOT. ANNA BRZEZIŃSKA PIOTR GILLERT z Hongkongu Na pytanie, co zmieniło się w Hongkongu od czasu przejęcia tej byłej brytyjskiej kolonii przez Chiny, większość Hongkończyków przez chwilę się zastanawia, po czym odpowiada mniej więcej tak, jak Helen Mun-ying Woo, bibliotekarka z Uniwersytetu Hongkońskiego. - Od jakiegoś czasu dostajemy rachunki za prąd i wodę w języku chińskim - mówi. - Co poza tym? Poza tym wszyscy chcą się uczyć chińskiego, a z angielskim coraz gorzej. Wbrew obawom Zachodu Pekin, jak dotąd, nie zniszczył tej oazy obywatelskich swobód i wolnego rynku, jaką pozostawili po sobie Brytyjczycy. Chińczycy nie tknęli niezawisłych sądów, wolnych mediów, uszczypliwej opozycji, a przede wszystkim - bo Hongkong tym właśnie stoi - nie próbują regulować rynku. Pozostaje pytanie, na jak długo starczy im cierpliwości i czy proces subtelnego "dokręcania śruby" już się nie zaczął. Kłopoty z gospodarką Najwyraźniej widoczną zmianą na gorsze po lipcu 1997 roku był kryzys gospodarczy. W zeszłym roku, po raz pierwszy od czasu, gdy przed 38 laty zaczęto zestawiać dane gospodarcze, całoroczne PKB zmniejszyło się, i to aż o 5,1 procent. Wiele firm obniżyło zarobki pracownikom, niektóre zaczęły zwalniać ludzi. Nikt nie ma jednak wątpliwości, że ta zapaść nie miała związku z przejęciem Hongkongu przez Chiny, lecz była spowodowana głębokim kryzysem finansowym, który rozpoczął się właśnie w 1997 roku w Tajlandii, a potem przeniósł się po kolei na wszystkie kraje regionu. Według tegorocznego Indeksu Wolności Gospodarczej, publikowanego przez Heritage Foundation, Hongkong pozostaje (od pięciu już lat) najbardziej wolnorynkową gospodarką świata. - Pekin nie wtrąca się w nasze sprawy finansowe i gospodarcze - mówi Manohar Chugh, biznesmen i przewodniczący komisji europejskiej w Hongkońskiej Izbie Handlowej. - Nawet więcej, swą spokojną, odpowiedzialną polityką finansową pomógł nam przetrwać najgorsze momenty. Ten rok jest już lepszy dla hongkońskiej gospodarki i wszystko wskazuje na to, że odbiła się od dna. Jak zauważa Chugh, biznesmeni są generalnie zadowoleni z rządów mianowanego przez Pekin szefa lokalnych władz Tung Chee-hwa. Wolna prasa samoocenzurowana Gazety w Hongkongu nadal są najlepszym na świecie źródłem rzetelnej, dogłębnej informacji o tym, co dzieje się w chińskiej polityce. Gdy Pekin wypuszczał z więzienia dysydentów Wei Jingshenga i Wang Dana lub gdy 10 tysięcy zwolenników sekty Falun Gong demonstrowało przed siedzibą władz ChRL, prasa w Chinach milczała. Wystarczyło jednak, by mieszkaniec Shenzhen, przy granicy z Hongkongiem, przeszedł na drugą stronę granicy, a dowiedział się wszystkiego ze szczegółami z pierwszych stron hongkońskich gazet. Dziennikarze w Hongkongu narzekają jednak, że wolność słowa ma od czasu przejścia pod chińskie panowanie pewne granice. - Jeśli chodzi o krytykowanie lokalnych władz, to mamy pełną swobodę - mówi jeden z dziennikarzy, prosząc o zachowanie anonimowości. - Ale o władzach w Pekinie musimy pisać bardzo ostrożnie, może nie tyle przeinaczając informacje, ile powstrzymując się od naprawdę ostrych komentarzy. Przyczyną nie są zresztą naciski bezpośrednio z Pekinu. Komentatorzy w Hongkongu zgodnie zauważają, że chodzi tu raczej o samocenzurę - właściciele gazet sami powstrzymują co bardziej krewkich dziennikarzy od ataków na Pekin, bo większość z nich prowadzi różne interesy w ChRL i nie chce zadzierać z tamtejszymi władzami. Jak zauważa jednak dziennikarz, ta samocenzura jest dość subtelna, bo hongkoński czytelnik, przyzwyczajony do miarodajnych opinii, szybko wyczuje fałsz. Ostatnio największe poruszenie opinii publicznej w Hongkongu wywołała sprawa Cheung Man-yee, szefowej publicznej stacji telewizyjno-radiowej RTHK, która od lat pełni w Hongkongu rolę podobną do BBC w Wielkiej Brytanii - a więc medium sponsorowanego z państwowej kasy, ale niezależnego i często krytycznego wobec rządu. Niepokojąca sprawa pani Cheung Cheung bywała bardzo krytyczna i już przed dwoma laty ściągnęła na siebie ataki, m.in. ze strony propekińskich polityków w lokalnym parlamencie. Latem tego roku zaprosiła do studia przedstawiciela Tajwanu w Hongkongu, by wyjaśnił znaczenie deklaracji swego prezydenta Lee Teng-hueia w sprawie międzypaństwowego statusu stosunków między Pekinem i Tajpej. Pekin odebrał tę deklarację jako krok w kierunku formalnego oderwania się wyspy od ChRL. Dlatego też władze chińskie musiały być wściekłe, że w tym samym czasie, gdy w całych Chinach media jednym głosem potępiają Lee - jako zdrajcę narodu - hongkońska telewizja państwowa nadaje wypowiedzi przedstawiciela tegoż Lee. Przed trzema tygodniami władze niespodziewanie ogłosiły, że Cheung zostaje przeniesiona na stanowisko przedstawiciela handlowego do Tokio. W mediach zawrzało. Mimo zaprzeczeń, zarówno ze strony Tung Chee-hwa, jak i samej Cheung, większość komentatorów jest zdania, że szefowa RTHK została - choć w sposób możliwie mało bolesny - ukarana za "aferą tajwańską". Zdaniem Danny'ego Gittingsa, komentatora dziennika "South China Morning Post", przyczyna przeniesienia Cheung do Tokio jest oczywista. - Cheung podejmowała wiele decyzji kontrowersyjnych dla rządu - uważa Gittings. - Jej przeniesienie to sygnał dla innych urzędników rządowych, żeby nie zapominali, kto tu rządzi. Znany z ostrych wystąpień przeciw Pekinowi przywódca partii demokratycznej Martin Lee idzie jeszcze dalej: jego zdaniem cała sprawa to początek końca wolności słowa w Hongkongu. Parę dni po tym, jak ogłoszono przeniesienie Cheung do Tokio, w telewizji RTHK nadano na żywo dyskusję panelową, której uczestnicy krytykowali władze za próbę kontrolowania tejże telewizji. Nawet jeśli sprawa Cheung jest niepokojącym sygnałem na przyszłość, to na razie widzowie RTHK mogą spać spokojnie. Słaba opozycja a Tajwan Gdy podczas wizyty Jiang Zemina w Londynie brytyjska policja w wyjątkowo ostry sposób tłumiła wszelkie próby demonstracji obrońców praw człowieka, Emily Lau, jedna z liderek prodemokratycznej hongkońskiej opozycji, przyznała, że "chyba jest u nas pod tym względem nieco lepiej niż w Wielkiej Brytanii". W Hongkongu nawet antypekińskie demonstracje odbywają się w biały dzień bez żadnych przeszkód. (Choć Tung Chee-hwa wezwał niedawno ugrupowania prodemokratyczne, by zaprzestały corocznych zgromadzeń w rocznicę masakry na placu Tienanmen, jest mało prawdopodobne, by ktokolwiek go posłuchał.) Opozycja ma inny problem: coraz mniej ludzi chce jej słuchać. Ostatnie sondaże wykazują malejące zainteresowanie polityką, co oznacza ogólną aprobatę dla władz ("można zostawić politykę w ich rękach i zająć się biznesem") i rosnącą obojętność wobec opozycji, która jeszcze za rządów brytyjskich pełniła rolę nie tyle alternatywnego ośrodka władzy, ile cenzora rządu. - Opozycja, która w dużej mierze zawdzięczała swą popularność temu, że miała odwagę krytykować dwa wielkie mocarstwa - Londyn i Pekin - nagle nie ma się komu przeciwstawiać - uważa profesor Lau Siu-kai, renomowany socjolog i politolog z Uniwersytetu Hongkońskiego. - Ponieważ Pekin w zasadzie dotrzymuje słowa i nie wtrąca się w wewnętrzne sprawy Hongkongu, a lokalny rząd, określany jako "propekiński" nie prześladuje przeciwników Pekinu w Hongkongu, opozycji brakuje szlachetnej sprawy, na której mogłaby oprzeć swój prestiż. Skąd tak liberalne podejście Pekinu do spraw Hongkongu? - Erozja wolnej prasy i swobód obywatelskich nie byłaby korzystna dla Pekinu - twierdzi główny redaktor polityczny "South China Morning Post" Chris Yeung. - Sprawiłaby ona bowiem, że konstrukcja "jedno państwo, dwa systemy" stałaby się całkiem nieatrakcyjna dla 22 milionów Tajwańczyków, którzy widzieliby w niej zapowiedź podobnego losu dla siebie. Dopóki głównym celem chińskiej dyplomacji jest powrót Tajwanu pod chiński sztandar, dopóty Hongkong pozostanie Hongkongiem, najbardziej wolnym rynkiem świata. Gdyby Pekin próbował zbyt mocno dokręcić śrubę, pierwsza powiadomi nas o tym telewizja RTHK.
Na pytanie, co zmieniło się w Hongkongu od czasu przejęcia przez Chiny, większość Hongkończyków przez chwilę się zastanawia, po czym odpowiada - Od jakiegoś czasu dostajemy rachunki za prąd i wodę w języku chińskim. Poza tym wszyscy chcą się uczyć chińskiego, a z angielskim coraz gorzej. Wbrew obawom Zachodu Pekin nie zniszczył tej oazy obywatelskich swobód i wolnego rynku, jaką pozostawili po sobie Brytyjczycy. Najwyraźniej widoczną zmianą na gorsze po lipcu 1997 roku był kryzys gospodarczy. ta zapaść nie miała związku z przejęciem, lecz była spowodowana głębokim kryzysem finansowym, który rozpoczął się właśnie w 1997 roku w Tajlandii, a potem przeniósł się po kolei na wszystkie kraje regionu. Gazety w Hongkongu nadal są najlepszym na świecie źródłem rzetelnej, dogłębnej informacji o tym, co dzieje się w chińskiej polityce. Ostatnio największe poruszenie opinii publicznej wywołała sprawa Cheung Man-yee, szefowej publicznej stacji RTHK. Cheung bywała bardzo krytyczna i zaprosiła do studia przedstawiciela Tajwanu w Hongkongu, by wyjaśnił znaczenie deklaracji swego prezydenta Lee Teng-hueia w sprawie międzypaństwowego statusu stosunków między Pekinem i Tajpej. Pekin odebrał tę deklarację jako krok w kierunku formalnego oderwania się wyspy od ChRL. Cheung zostaje przeniesiona , została w sposób ukarana za "aferą tajwańską". Słaba opozycja, która w dużej mierze zawdzięczała swą popularność temu, że miała odwagę krytykować dwa wielkie mocarstwa - Londyn i Pekin - nagle nie ma się komu przeciwstawiać. Dopóki głównym celem chińskiej dyplomacji jest powrót Tajwanu pod chiński sztandar, dopóty Hongkong pozostanie Hongkongiem, najbardziej wolnym rynkiem świata.
ODSZKODOWANIA Prezydent Johannes Rau prosi o przebaczenie w imieniu narodu niemieckiego 10 miliardów marek dla przymusowych robotników Od lewej: Stuart Eizenstat, Gerhard Schroeder i Otto Lambsdorff FOT. (C) EPA 10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych - na taką sumę zaproponowaną oficjalnie przez Niemcy zgodziły się w piątek w Berlinie strony uczestniczące w negocjacjach odszkodowawczych. Prezydent RFN Johannes Rau, oddając podczas spotkania z uczestnikami negocjacji cześć "wszystkim, którzy pod panowaniem Niemiec wykonywać musieli pracę niewolniczą i przymusową", poprosił "w imieniu narodu niemieckiego" o przebaczenie. - Ich cierpień nigdy nie zapomnimy. Do pierwszych dni lutego roku 2000 powinny zostać dopracowane wzbudzające wiele emocji szczegóły podziału tej sumy na różne kategorie ofiar i na kraje, z których pochodzą poszkodowani. Wiele wskazuje na to, że w kwestii podziału głównymi uczestnikami sporu będą z jednej strony Polska, a z drugiej organizacje żydowskie. Wypłacanie zacznie się za rok - uważa główny amerykański negocjator Stuart Eizenstat. Inni uczestnicy, zarówno ze strony ofiar, jak i przemysłu niemieckiego, zapowiedzieli, że będą się starali jak najbardziej skrócić czas oczekiwania na wypłaty. Wątpliwe jednak, by doszło do nich szybciej niż w drugiej połowie 2000 roku. Historyczny krok To historyczny krok - komentował na konferencji prasowej kanclerz Gerhard Schröder. Stuart Eizenstat mówił o wielkim dniu dla poszkodowanych i szczególnym znaczeniu porozumienia dla stosunków Niemiec z USA i z krajami sąsiedzkimi. Strona polska oceniła ustalenie sumy jako sukces w wymiarze politycznym, dodając, że w wymiarze ludzkim nie można mówić o sukcesie, a jedynie o uldze, bo do kompromisu dochodzi ponad 54 lata po zakończeniu wojny i za życia mniej niż jednej piątej poszkodowanych. Rozczarowujące jest, podkreślił wiceminister spraw zagranicznych Janusz Stańczyk, że propozycja 10 miliardów marek, która mogła paść kilka miesięcy temu, pojawiła się dopiero teraz. - Wszyscy wiemy, że pieniędzmi nie da się ofiarom zbrodni wynagrodzić doznanych krzywd, wszyscy wiemy, że cierpień zadanych milionom nie da się naprawić - mówił wczoraj prezydent RFN, Johannes Rau. Podkreślił, że państwo niemieckie oraz przedsiębiorstwa popierające utworzenie funduszu odszkodowawczego przyznają się do "wspólnej odpowiedzialności i obowiązku moralnego, które wynikają z wyrządzonych krzywd". Polska delegacja przyjęła wystąpienie prezydenta Raua jako moralne dopełnienie negocjacji i wyraziła przekonanie, że spotka się ono z uznaniem ze strony ofiar. Podział pieniędzy W najbliższych tygodniach delegacje zajmą się sprawą podziału pieniędzy. Jedną z podstawowych kwestii będzie wynegocjowanie, jaka część sumy przypadnie robotnikom niewolniczym i przymusowym, których przede wszystkim dotyczą negocjacje, a jaka zostanie przeznaczona na inne cele - m.in. na odszkodowania za zagrabiony z przyczyn rasowych majątek, za utracone wkłady ubezpieczeniowe, odszkodowania dla ofiar eksperymentów medycznych oraz na tzw. fundusz przyszłości, z którego mają być finansowane akcje mające na celu zachowanie pamięci o pracy przymusowej i innych zbrodniach nazizmu. Polska, Czechy, Białoruś i Ukraina oficjalnie podkreślają, że na odszkodowania za pracę przymusową powinno się przeznaczyć 88 procent sumy całkowitej. Niektóre delegacje nieformalnie domagały się, by na ten cel przeznaczono najwyżej 60 proc. Dla Polski, a także innych państw Europy Środkowej i Wschodniej, zasadnicze znaczenie ma sprawa robotników rolnych (w wypadku Polski to 226 tysięcy z 489 tysięcy wszystkich ofiar pracy przymusowej). Jerzy Widzyk, szef Kancelarii Premiera, mówił na sesji plenarnej, że Polska nie zgadza się na wykluczenie z tej grupy poszkodowanych przy podziale sumy ogólnej. Jak podkreślił, wykluczenie byłoby niezgodne z ustaleniami procesów norymberskich, bo to sama "deportacja była przestępstwem, a nie związany z nią stopień prześladowania". Delegacja polska dostrzegła pewną zmianę nastawienia do tego problemu polityków niemieckich. Prezydent Rau w swoim przemówieniu podkreślił bowiem, że praca przymusowa oznaczała nie tylko niewypłacenie sprawiedliwego wynagrodzenia, lecz także "deportację, pozbawienie stron rodzinnych, pozbawienie wszelkich praw i brutalne naruszanie godności ludzkiej". Suma może być większa Przez długi czas Polska nie znajdowała w sprawie robotników rolnych zrozumienia u negocjatorów amerykańskich. Nastąpiła jednak ewolucja poglądów, powiedział wiceminister Janusz Stańczyk, i jest szansa, że zostanie uznana kategoria robotników rolnych i fundacje narodowe nie będą musiały wypłacać odszkodowań tej grupie poszkodowanych kosztem innych grup. Polska zakłada, że powinno jej przypaść około jednej czwartej sumy przeznaczonej dla robotników niewolniczych (zmuszanych do pracy więźniów obozów koncentracyjnych i gett) oraz przymusowych. Nasz kraj, mający duży procent ofiar w obu kategoriach (odpowiednio 25 i prawie 27 procent), spodziewa się odegrać kluczową rolę w rozmowach o podziale. Zapowiada się, że Polska będzie spierała się głównie z organizacjami żydowskimi, które chciałyby jak największą sumę przeznaczyć na robotników niewolniczych (z których 55 proc. to Żydzi) oraz na inne cele, np. odszkodowania za zabrany majątek. Polska delegacja uważa, że indywidualne odszkodowania dla robotników niewolniczych powinny być dwa razy wyższe niż dla robotników przymusowych zatrudnionych w przemyśle. Z drugiej strony padają propozycje, by ta proporcja była jak 5 do 1. Suma 10 miliardów marek być może zostanie jeszcze uzupełniona. Wcześniej z USA napływały informacje, że dodatkowy miliard dołożą przedsiębiorstwa amerykańskie, których filie w Niemczech korzystały z pracy przymusowej. W piątek w Berlinie nie było żadnego oficjalnego potwierdzenia w tej sprawie. Adwokaci wspominali jedynie o czynionych staraniach. Polska i inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej uważają, że każda dodatkowa suma powinna być dzielona na tych samych zasadach, jakie zostaną ustalone w sprawie podziału 10 miliardów marek od niemieckiego państwa i przemysłu. Przekazały nawet przed kilkoma dniami list w tej sprawie Stuartowi Eizenstatowi i Otto Lambsdorffowi. Jak powiedział Jacek Turczyński, przewodniczący Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, warto teraz powrócić do idei zaangażowania w sprawę odszkodowań dla robotników przymusowych także firm austriackich. Wynagrodzenia dla adwokatów Dużo emocji wzbudza sprawa wynagrodzeń dla adwokatów ofiar. Sami prawnicy podkreślają, że honoraria dla nich nie uszczuplą funduszu dla ofiar. Wbrew obawom znacznej części opinii publicznej w Niemczech, sumy, które przypadną prawnikom, nie będą raczej szły w setki milionów marek. Jak się wczoraj mówiło nieoficjalnie, nie będzie to więcej niż 50 milionów marek dla wszystkich zaangażowanych od miesięcy w negocjacje kancelarii adwokackich. Mniej więcej trzy razy tyle mają pochłonąć inne koszty administracyjne. Prawdopodobnie pieniądze na te cele pochodzić będą z odsetek, które narosną na kontach bankowych od sumy na odszkodowania, w czasie, gdy nie będą one jeszcze wypłacane. Z 10 mld marek 5 mld ma wpłacić rząd, a 5 mld przemysł niemiecki (połowę będzie mógł odliczyć od opodatkowania). W czasie wojny robotników przymusowych zatrudniało ponad 2000 firm. - Udział w funduszu zadeklarowało na razie 60 - 70 - mówił przedstawiciel niemieckich koncernów, Manfred Gentz. Zaapelował o akces następnych przedsiębiorstw, podkreślając, że ma on charakter dobrowolny. Były szef socjaldemokratów Hans-Jochen Vogel wezwał konsumentów do bojkotowania towarów firm, które zatrudniały robotników przymusowych, a teraz nie chcą płacić. Dzisiejszy przewodniczący SPD kanclerz Schröder, podkreślając, że zawsze darzył szacunkiem Vogla, powiedział, że nie zgadza się z takimi metodami. z.l. Jerzy Haszczyński z Berlina "Porozumienie w sprawie wysokości kwoty odszkodowań wieńczy długotrwałe wysiłki polskiej dyplomacji, która w bieżącym roku z uporem prowadziła negocjacje w imieniu pół miliona poszkodowanych obywateli polskich", stwierdza w piątkowym oświadczeniu polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. MSZ jest wdzięczne za dobrą współpracę administracji Stanów Zjednoczonych i z uznaniem wyraża się o wysiłkach i ostatecznych decyzjach strony niemieckiej. "Negocjacje na temat odszkodowań były trudne i nie pozbawione momentów krytycznych. W najnowszej historii stosunków polsko-niemieckich był to jeden z najpoważniejszych sprawdzianów naszego partnerstwa. Mamy nadzieję, iż sprawiedliwy podział środków przyczyni się do przezwyciężenia dziedzictwa przeszłości" - oświadczyło polskie MSZ.
W piątek w Berlinie strony uczestniczące w negocjacjach odszkodowawczych zgodziły się na kwotę 10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych. Podczas spotkania prezydent RFN Johannes Rau oddał cześć "wszystkim, którzy pod panowaniem Niemiec wykonywać musieli pracę niewolniczą i przymusową" i poprosił "w imieniu narodu niemieckiego" o przebaczenie. Kanclersz Gerhard Schroeder skomentował, że jest to "historyczny krok". Strona polska oceniła ustalenie sumy jako sukces w wymiarze politycznym. Teraz delegacje zdecydują, jaka część pieniędzy przypadnie najliczniejszym robotnikom niewolniczym i przymusowym, a jaka część zostanie przeznaczona na inne cele, np. odszkodowania za zagrabiony majątek czy dla ofiar eksperymentów medycznych. Dla Polski i innych państw Europy Środkowej i Wschodniej zasadnicze znaczenie ma sprawa robotników rolnych i ich uwzględnienia przy podziale pieniędzy. Polska, mająca duży procent ofiar w kategorii ofiar niewolicznych (25%) i przymusowych (27%), spodziewa sie odegrać kluczową rolę w rozmowach. Zapowiada się, że Polska będzie spierała się głównie z organizacjami żydowskimi, które chciałyby jak największą sumę przeznaczyć na robotników niewolniczych (55% wśród Żydów). Suma 10 miliardów marek być może zostanie jeszcze uzupełniona, jeśli dołożą się przedsiębiorstwa amerykańskie, których filie w Niemczech korzystały z pracy przymusowej. Dużo emocji wzbudza sprawa wynagrodzeń dla adwokatów ofiar, których honoraria nie powinny uszczuplić funduszu ofiar. Nie wyniosą one więcej niż 50 milionów marek dla wszystkich zaangażowanych w wielomiesięczne negocjacje. Z 10 mld marek 5 mld ma wpłacić rząd, pozastałą kwotę pokryje przemysł niemiecki, kóry w czasie wojny zatrudniał robotników przymusowych. Dobrowolny udział w funduszu zadeklarowało około 60-70 firm.
W 1960 roku, kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. Dla rodziny szczególnie bolesne jest to, że wszystkie wartościowe przedmioty - ornamenty, rzeźby, kominki, kandelabry - zostały sprzedane na licytacji. Czetwertyńscy kontra Stany Zjednoczone Pod budynkiem ambasady USA w Warszawie, w miejscu w którym stał pałac rodziny Czetwertyńskich, w sierpniu 1997 zebrali się potomkowie i spadkobiercy rodziny. Na ręce urzędników ambasady przekazali list, w którym przypominali o prawie do utraconej posesji. FOT. (C) RADOSŁAW PIETRUSZKA/PAP ANNA ROGOZIńSKA-WICKERS Z RAWDONU Skromny parterowy dom z kortem tenisowym przy Rue de la Terrasse, w kanadyjskim miasteczku Rawdon, dzieli od ambasady amerykańskiej w Warszawie odległość ponad siedmiu tysięcy kilometrów. O ambasadzie i Warszawie mówi się tam jednak często. Właścicielem domu jest Jan Czetwertyński, jeden ze spadkobierców roszczących sobie prawo do nieistniejącego już pałacyku w stylu renesansowym, który stał w Alejach Ujazdowskich pod numerem 31. Wyburzyli go Amerykanie po wydzierżawieniu posiadłości od rządu polskiego w 1956 roku, aby wybudować w tym miejscu betonowo-szklany budynek, pozbawiony jakiegokolwiek stylu. Decyzja o złożeniu pozwu w sądzie w Nowym Jorku przeciwko rządowi USA przybliża rodzinie Czetwertyńskich odzyskanie tego, co utraciła, oraz sprawia, że w ciepłą lipcową sobotę mówi się o przeszłości więcej niż zwykle. Zwłaszcza że przy stole ustawionym na werandzie, z widokiem na wartką rzekę Quareau, która przepływa przez miasteczko, zebrało się aż sześcioro wnuków Róży Czetwertyńskiej, właścicielki skonfiskowanego pałacyku, trzy siostry Jana: Aniela, Dorota i Maruszka oraz dwóch braci, Albert i Sewer. Sąd kapturowy - Gdyby nie konfiskata pałacyku, jedynej własności, jaka pozostała w rękach rodziny po utracie majątków na Białorusi i Ukrainie, nigdy nie znaleźlibyśmy się w Kanadzie. Nasz ojciec po wyzwoleniu obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, którego był więźniem, znalazł się w Anglii. Mama chciała wyjechać z Polski, żeby do niego dołączyć. Mieliśmy już nawet załatwione bilety na statek. Ojciec jednak uparł się, żeby wrócić do kraju - mówi Maruszka, trzecia pod względem starszeństwa. - Najpierw mieszkaliśmy w Gdyni. Potem przenieśliśmy się pod Warszawę, do Anina. Początkowo radziliśmy sobie nieźle. Głównym źródłem utrzymania był czynsz, jaki płaciło nam Polskie Radio, które mieściło się w pałacyku odebranym naszej babci. Było to 2000 złotych miesięcznie, co na owe czasy stanowiło bardzo dobrą pensję. Albert Czetwertyński FOT. MICHAŁ SADOWSKI Dobry okres skończył się jednak w 1953 roku wraz z aresztowaniem Stanisława Czetwertyńskiego. Najbardziej przeżył to Sewer, który jako jedyny z rodzeństwa znajdował się w domu, kiedy o 6 rano do domu wpadli funkcjonariusze UB i zaczęli przeprowadzać rewizję. Sewer, który miał wówczas jedenaście lat, zobaczył, że na biurku znajduje się ilustracja przedstawiająca księdza Skorupkę błogosławiącego polskich żołnierzy idących do walki z bolszewikami. Złapał ją i schował pod poduszkę, na której usiadł. Nie ruszył się z niej, dopóki nie zakończono rewizji. Pozostałe dzieci, które w tym czasie były na wakacjach w Bukowinie Tatrzańskiej, otrzymały od matki list wzywający do natychmiastowego powrotu. - Przez sześć miesięcy nie wiedzieliśmy, co się dzieje z ojcem. Nie znaliśmy przyczyny aresztowania i nie mieliśmy pojęcia, gdzie jest przetrzymywany. Dopiero od kogoś, kto został wypuszczony z więzienia, dowiedzieliśmy się, że jest na Rakowieckiej i że został skazany wyrokiem sądu kapturowego, to znaczy na tajnej rozprawie. Otrzymał wyrok 8 lat więzienia na podstawie fałszywego oskarżenia o szpiegostwo na rzecz wywiadu amerykańskiego i angielskiego. Odebrano mu też prawa obywatelskie i pozbawiono prawa do posiadania jakiejkolwiek własności - wspomina Albert, który w chwili aresztowania był o dwa lata starszy od Sewera. Stanisław Czetwertyński spędził w wiezieniu prawie dwa lata. Zwolniono go w 1955 roku, kiedy zaczęła się polityczna odwilż, przyznając, że zarzuty o szpiegostwo okazały się bezpodstawne. Zmowa czy przypadek Podczas pobytu w więzieniu Stanisława Czetwertyńskiego rozpoczęto pertraktacje z rządem polskim o wydzierżawienie Amerykanom na 80 lat pałacyku i przylegających do niego terenów. Dzieci Stanisława uważają, że aresztowanie i wydzierżawienie posiadłości wkrótce potem miały ze sobą związek. - Ambasada amerykańska mieściła się w tym czasie w pałacu, który przed wojną należał do rodziny Dziewulskich. Po wojnie został on sprzedany Bułgarom, a ci podnajęli go Amerykanom. Kiedy jednak rząd amerykański zawetował przyjęcie Bułgarii do ONZ, Bułgarzy w rewanżu wypowiedzieli umowę. Zażądali, aby Amerykanie wyprowadzili się do końca 1955 roku. Znalezienie nowego miejsca w prestiżowym miejscu stało się wówczas dla nich sprawą pilną. Przypuszczamy, że rząd USA wywarł presję na rząd polski, aby ten zgodził się wydzierżawić pałacyk naszej babci, który znajdował się obok pałacu Dziewulskich. Polska była winna wówczas USA 50 mln dolarów za dostawy sprzętu wojskowego z demobilu, które nie były już potrzebne armii amerykańskiej. Jest na to dokument w Narodowych Archiwach Stanów Zjednoczonych z podpisem ówczesnego sekretarza stanu Johna Fostera Dullesa - mówi Albert. Aresztowanie ojca było na rękę władzom polskim i Amerykanom. Albert wyjaśnia również, że przed aresztowaniem ojciec pracował dla Amerykanów, pomagając w organizowaniu dostaw żywności do Berlina Zachodniego. Żywność kupowano wówczas w Polsce, następnie przewożono statkami do Niemiec, a stamtąd dostarczano samolotami do amerykańskiej strefy. Kiedy jednak w rok po wyjściu z więzienia Stanisław Czetwertyński poszedł do ambasady Stanów Zjednoczonych, Amerykanie udali, że go nie poznają. Nie doszło również do spotkania zaaranżowanego za pośrednictwem ambasady belgijskiej (najstarsza siostra Izabela wyszła za mąż za Belga i mieszka w Brukseli). Ambasador Jacob Beam odwołał je, kiedy dowiedział się, co ma być tematem rozmowy. Zmuszono nas do wyjazdu W tym czasie pojawiła się możliwość emigracji do Kanady. Nie było jednak pewności, czy rodzina Czetwertyńskich otrzyma zgodę na wyjazd. - Nasza mama poszła do Biura Paszportowego, żeby dowiedzieć się, jak sprawa wygląda... Powiedziano jej, że dostaniemy paszporty, ale pod warunkiem, że wyjedziemy wszyscy. Albo wszyscy, albo nikt. Bardzo to przeżyłam - mówi Maruszka - byłam wtedy na drugim roku medycyny. Dostanie się na studia z takim pochodzeniem jak moje było wówczas bardzo trudne. Marzyłam o tym, żeby zostać chirurgiem. Ale nie mogłam zablokować wyjazdu całej rodzinie i powiedzieć, że zostanę w Polsce - mówi z wyraźną goryczą, chociaż od tego czasu upłynęło 41 lat. Również Albert, który studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim, musiał przerwać studia. - Zmuszono nas do wyjazdu. Nie chcieliśmy tego robić - wtóruje siostrze. Załatwianie formalności wyjazdowych zajęło trzy lata. W 1960 roku, kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. Dla rodziny Czetwertyńskich szczególnie bolesne jest to, że wszystkie wartościowe przedmioty - ornamenty, rzeźby, kominki, kandelabry - zostały sprzedane na licytacji. - Nikt nawet nie próbował skontaktować się z nami - wtrąca Sewer. Dolar dla księcia Maruszka i Sewer przyjechali do Kanady jako pierwsi w grudniu 1960 roku. - Nie mogliśmy wyjechać wszyscy razem - tłumaczą - ponieważ nie starczyło pieniędzy na bilety na "Batory". W tym celu trzeba było sprzedać dom w Aninie, a ojciec nie chciał tego robić, dopóki nie mieliśmy paszportów w ręku. Bał się, że zostaniemy bez dachu nad głową. Wypadło na nas. Mieliśmy przygotować grunt dla pozostałych członków rodziny, którzy dojechali po sześciu miesiącach. Kanada, kiedy tu przyjechali, nie udzielała żadnej pomocy imigrantom. Byliśmy zdani wyłącznie na siebie - mówi Maruszka, która po przyjeździe dostała zatrudnienie jako sprzątaczka w szpitalu. Niechętnie wspominają swoje pierwsze emigracyjne doświadczenia. Książęce pochodzenie oraz fakt, że mają w swoim rodowodzie władców Rusi Kijowskiej, niewiele pomogło w nowym emigracyjnym życiu. - Zyskałem na tym tylko ja - mówi z uśmiechem Sewer. - Pracowałem w Ottawie przy myciu butelek po coca-coli i pepsi. Zarabiałem 90 centów na godzinę. Kiedyś wezwał mnie właściciel firmy. Myślałem, że chce mnie wylać. Tymczasem zapytał, czy to prawda, że jestem księciem. Odparłem, że tak. Poprosił wówczas o czek, który właśnie otrzymałem za tygodniową pracę, podarł go i wypisał nowy, podwyższając stawkę godzinową do jednego dolara - wspomina z humorem. Wykidajło i mięso dla psów Albert Czetwertyński, w rodzinie znany jako Ali, dostał stałą pracę w fabryce papierosów. Żeby dorobić, zatrudnił się jako wykidajło w klubie nocnym "Lorelei" w Montrealu. Kiedyś doszło do burdy. Nie mogąc poradzić sobie sam z rozdzieleniem krewkich gości, którzy wszczęli bójkę, wezwał policję. Właściciel klubu miał mu to za złe i powiedział, że musi sobie poszukać pracy gdzie indziej. W końcu jednak zmiękł i pozwolił pilnować szatni i toalety. Albert skończył studia dopiero później, ale nie historię, a biochemię. Rodzeństwu się nie przelewało. Maruszka pamięta, jak kiedyś obaj bracia wprosili się do niej na lunch. - Miałam tylko makaron i puszki z mięsem dla psa. Takie małe kulki - pokazuje ręką. Podgrzałam je i dodałam do makaronu. Dopiero później dowiedzieli się, co jedli - mówi. - Chciałabym, żeby w Polsce zrozumiano, że emigracja to ciężka rzecz. Na ogół ludzie uważają, że tym, co wyjechali, dobrze się powodzi. A my straciliśmy najpiękniejsze lata naszego życia. Aniela, która w chwili przyjazdu do Kanady miała 9 lat, i o rok młodsza od niej Dorota radziły sobie jeszcze gorzej z zaaklimatyzowaniem się. Były w szkole jedynymi polskimi uczennicami, a na dodatek prawie nie znały francuskiego. Aniela, którą oddano do szkoły z internatem, nie odzywała się do nikogo. - Kiedyś siostra przełożona wezwała mego ojca i powiedziała, że jestem nienormalna, bo nie mówię - wspomina. A ja bałam się coś powiedzieć, bo nie chciałam, żeby mi dokuczano. Kennedy nie pomógł Rawdon, oddalone o godzinę drogi samochodem od Montrealu, znane z Wodospadów Darwina, pięknych lasów i jeziora Pontbriand, odkryli w czasie II wojny światowej polscy lotnicy, którzy odbywali trening w Kanadzie. Czetwertyńscy trafili tu dzięki rodzinie. - Przyjechaliśmy po raz pierwszy do Rawdonu w 1961 roku, żeby odwiedzić naszą ciocię i wujka Zamojskich, i tak to się zaczęło - mówi Maruszka. Szybko okazało się, że nie są jedyną rodziną z arystokratycznym rodowodem, że są tu również Tyszkiewiczowie, Platerowie, Siemieńscy, Roztworowscy. Pierwszy osiedlił się na stałe w Rawdonie Sewer, który z czyszczenia butelek przerzucił się na reperowanie maszyn do pisania. Kupił domek przy 16. ulicy, składający się z dużego pokoju i trzech malutkich sypialni. Zjeżdżała się do niego cała rodzina, wówczas mieszkająca w Montrealu. Obecnie w Rawdonie mieszka na stałe trójka rodzeństwa - Sewer, Jaś, który organizuje znane wśród Polonii kanadyjskiej turnieje tenisowe, i Maruszka, która wyszła za mąż za rosyjskiego emigranta Władimira Boldireffa. Nigdy nie została chirurgiem. Odkryła za to w sobie inny talent. Część jej domu zajmuje pracownia. Maluje tu fajanse, które cieszą się dużym powodzeniem. Niedawno kupił też dom w Rawdonie Albert, który od 1990 roku dzieli czas między Kanadę i Polskę. Natomiast dwie najmłodsze siostry, mieszkające na stałe w Montrealu, mają tu domki letniskowe i przyjeżdżają z rodzinami prawie w każdy weekend. Wyłamał się tylko najstarszy brat Ludwik, który osiadł w Ottawie. Pomimo krótkiego pobytu w Rawdonie Czetwertyńscy zapisali się już w historii miasteczka. W katolickim kościele w środku miasta można obejrzeć kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, którą sprowadziła z Polski matka, Ewa Czetwertyńska, a jedna z rawdońskich ulic nosi nazwę Rue de Varsovie. Zapuszczając korzenie w Kanadzie, Czetwertyńscy nie zapomnieli o pałacyku w Alejach Ujazdowskich. W 1963 roku dzięki wstawiennictwu kuzyna Stanisława Radziwiłła, ożenionego z Lee Bouvier, siostrą Jacqueline Kennedy, miało dojść do spotkania z prezydentem USA w Hyannisport, letniej siedzibie Kennedych. Prezydentowi coś wypadło i w ostatniej chwili przełożył spotkanie. Następne miało się odbyć w Boże Narodzenie, ale tragiczna śmierć Johna Kennedy'ego przekreśliła te plany. Ojciec się załamał - mówi Albert. - Uznał, że to palec boży. Obojętni Amerykanie Właśnie Albert był tym, którego rodzina upoważniła do wznowienia starań po jego powrocie do Polski w 1990 roku. Pojechał do Warszawy, usiłując spotkać się z kolejnym ambasadorem amerykańskim Whitem. I tym razem się nie udało. Do spotkania doszło dopiero siedem lat później, kiedy ambasadorem został mianowany Amerykanin polskiego pochodzenia Nicholas Rey. A stało się to po serii artykułów o rodzinie i odebranym jej pałacyku, jakie ukazały w "Wall Street Journal". Albert Czetwertyński wspomina, że rozmowa nie doprowadziła do niczego. - Ambasador Rey nie wykazał żadnego zainteresowania moralnym aspektem sprawy, twierdząc, że rząd amerykański nie poczuwa się do żadnej odpowiedzialności, ponieważ w umowie podpisanej w 1956 roku rząd polski zwolnił Amerykanów od jakichkolwiek zobowiązań. Rząd USA nie zareagował również na demonstrację zorganizowaną przez Czetwertyńskich w 1997 roku, podczas zjazdu rodzinnego, przed ambasadą amerykańską. Niepowodzeniem zakończyły się także starania podjęte po politycznym przełomie w Polsce w 1989 roku. Ministerstwo Gospodarki Przestrzennej i Budownictwa, do którego Czetwertyńscy zwrócili się o unieważnienie decyzji o przejęciu przez skarb państwa nieruchomości w Alejach Ujazdowskich, odrzuciło wniosek. Od orzeczenia tego odwołano się do kolegium samorządowego w Warszawie. To z kolei zawiesiło postępowanie, uzależniając jego wznowienie od zakończenia postępowania spadkowego po spadkobiercach Róży Czetwertyńskiej. Decyzja o podjęciu starań po zmianie sytuacji politycznej w Polsce nie była łatwa. - Początkowo nie mieliśmy zamiaru ubiegać się o odszkodowanie. Kiedy przyjechałem do Warszawy w 1990 roku, uważałem, że Polska jest biedna i że w takiej sytuacji nie mamy prawa niczego się domagać. Potem jednak okazało się, że wille i kamienice jedna za drugą powracają do właścicieli. Zorientowałem się, że często bywa tak, że właściciel stara się bezskutecznie o zwrot własności. Dopiero kiedy odstępuje swoje prawo do niej komuś innemu, sprawa szybko zostaje załatwiona. Tak np. stało się z pałacem rodziny Sobańskich, która odprzedała swoje roszczenia panu Wejchertowi, właścicielowi firm medialnych. To skłoniło nas do wznowienia starań - wyjaśnia Albert Czetwertyński. Nawet bez pałacyku Czetwertyńscy coraz więcej czasu spędzają w Polsce. Albert prowadzi tu firmę zajmującą się marketingiem lekarstw i kosmetyków. Sewer jest przedstawicielem wielkiej firmy produkującej farby. Do wyjazdu zaczyna również przymierzać się Jan Czetwertyński. - Bracia namawiają mnie, żebym do nich dołączył. Może się zdecyduję. -
Decyzja o złożeniu pozwu w sądzie w Nowym Jorku przeciwko rządowi USA przybliża rodzinie Czetwertyńskich odzyskanie tego, co utraciła. - Gdyby nie konfiskata pałacyku, jedynej własności, jaka pozostała po utracie majątków nigdy nie znaleźlibyśmy się w Kanadzie. Przypuszczamy, że rząd USA wywarł presję na rząd polski, aby ten zgodził się wydzierżawić pałacyk naszej babci. W 1960 roku zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. Dla rodziny Czetwertyńskich szczególnie bolesne jest to, że wszystkie wartościowe przedmioty zostały sprzedane na licytacji. - Nikt nawet nie próbował skontaktować się z nami. Zapuszczając korzenie w Kanadzie, Czetwertyńscy nie zapomnieli o pałacyku w Alejach Ujazdowskich.
Z Bartoszem Jałowieckim, szefem Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, o problemach z wypłatą odszkodowań rozmawia Filip Gawryś Niemcy muszą się rozliczyć FOT. MICHAŁ SADOWSKI Dziś nowojorska sędzia Shirley Kram zdecyduje, czy odrzucić pozwy poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę przeciw niemieckim bankom. Jeśli pozwy zostaną odrzucone, otworzy to drogę do rozpoczęcia wypłaty świadczeń. Ale werdykt wcale nie jest pewny. Sąd może nie odrzucić pozwów (tak stało się w styczniu), bo niemiecki przemysł nie zebrał do tej pory obiecanych pięciu miliardów marek. Aby uzyskać brakujące środki na odszkodowania, niemieckie firmy zamierzają podwyższyć zadeklarowaną wcześniej składkę do funduszu odszkodowawczego z jednego do półtora promila od obrotów. Wczoraj przedstawiciele ofiar III Rzeszy przeprowadzili w warszawskim Teatrze Żydowskim happening połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Inicjatywy Niemieckich Przedsiębiorstw, które nie zebrały jeszcze pełnej kwoty na odszkodowania. Rz: Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze? BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Mam nadzieję, że stanie się to dzisiaj. Wtedy Bundestag powinien jak najszybciej uchwalić tzw. pokój prawny. Obradujący w marcu niemiecki parlament mógłby podjąć taką uchwałę. Pierwsza transza z 1,812 mld marek ma nam zostać przekazana najpóźniej 14 dni po tym fakcie. Zanim zostanie zrealizowany pierwszy czek, ma upłynąć dodatkowo 10 dni roboczych. Przy założeniu, że taki scenariusz zostanie zrealizowany, w połowie kwietnia poszkodowani mogliby odebrać pierwsze wypłaty. Jakie są na to szanse? Liczyliśmy, że ostatnie pozwy zostaną odrzucone w Ameryce 24 stycznia. Nie stało się tak, bo sędzia Shirley Kram miała zastrzeżenia m.in. do tego, iż przemysł niemiecki nie zebrał jeszcze 5 mld marek. Od kilku tygodni obserwujemy przedziwne zachowanie przedstawicieli niemieckiego przemysłu, którzy nadinterpretują porozumienie berlińskie. Uważają np., że w USA muszą być odrzucone wszelkie pozwy, które dotyczą niemieckiego przemysłu. Tego w porozumieniu nie było. A przecież wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że nowe pozwy i tak będą składane. Dlatego wypracowaliśmy mechanizm, zgodnie z którym rząd USA ma wysyłać do sądów tzw. statement of interest i tym samym wpływać na ich odrzucanie. Odrzucenie nowych pozwów nie jest warunkiem uruchomienia wypłat. Chodzi np. o pozew przeciw IBM, firmie, której zarzuca się współpracę z Trzecią Rzeszą. Tymczasem nawet Departament Stanu stwierdził, że pozew ten nie ma nic wspólnego ze świadczeniami, które mają wypłacić Niemcy, gdyż dotyczy wyłącznie działalności amerykańskiego przedsiębiorstwa. To, co robi przemysł niemiecki, nie może być niczym innym, jak cyniczną grą na zwłokę wynikającą z tego, że nie dysponuje on kwotą pięciu mld marek. Przemysł albo nie potrafi uzbierać tej kwoty, albo nie chce jej uzbierać. Od rozpoczęcia rozmów na temat odszkodowań między zainteresowanymi stronami minęły dwa lata. Wielu z tych, którzy mogli dostać pieniądze, już nie żyje. To wina przede wszystkim strony niemieckiej, którą trzeba było w trudnych negocjacjach przekonywać do uznania roszczeń byłych pracowników niewolniczych i przymusowych Trzeciej Rzeszy. Potem, kiedy zaczęła działać niemiecka fundacja mieliśmy do czynienia z bałaganem. Teraz spowolnienie procesu wynika z tego, iż niemiecki przemysł nie trzyma się ustaleń. Pojawiał się w trakcie tych negocjacji taki oto zarzut pod adresem fundacji i polskiego rządu: my nie jesteśmy wystarczająco agresywni w tej sprawie, bo jest Unia Europejska, są negocjacje członkowskie, Niemcy są główną siłą napędową w Unii i musimy ważyć argumenty. Pamiętam te dyskusje. Były takie głosy, żeby w ogóle nie naciskać w sprawie odszkodowań, że to byłaby tragedia dla stosunków polsko-niemieckich. Czyje głosy? Nie chciałbym się posługiwać nazwiskami. Ktoś w Kancelarii Premiera? Są też wpływowe osoby poza rządem. Na samym początku sprawa świadczeń niemieckich nie miała tylu zwolenników, ilu teraz. Robiliśmy coś, co miało niewielkie szanse na powodzenie. Rok 1953 - PRL zrzekła się reparacji wojennych względem całych Niemiec, kiedy nawet Związek Radziecki zrzekł ich się tylko w stosunku do Niemiec Wschodnich. W 1991 roku Polska podpisała umowę z RFN, na podstawie której polski rząd nie mógł już zgłaszać roszczeń w stosunku do rządu Niemiec. W zamian za to rząd RFN przeznaczył 500 mln marek na pomoc humanitarną dla ofiar Trzeciej Rzeszy, które wypłacała Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie. W 1998 r. prawdopodobieństwo, żeby cokolwiek uzyskać dla byłych pracowników niewolniczych i przymusowych w Polsce, było niewielkie. To, co osiągnęliśmy, jest zasługą premiera Jerzego Buzka i ministrów, którzy prowadzili negocjacje: Jerzego Widzyka, Jerzego Kranza, Janusza Stańczyka i Wiesława Walendziaka. Na początku istotną rolę odegrał również Jerzy Marek Nowakowski, który pierwszy odważył się skontaktować z amerykańskimi adwokatami Michaelem Hausfeldem i Martinem Mendelsohnem. Kilka miesięcy temu mówił pan, że jest pan przeciwny zaliczkom dla ofiar, bo to jest "rozmienianie się na drobne", a Polacy powinni się domagać całości odszkodowań i to jak najszybciej. Teraz pan się godzi na zaliczki, a część środowisk reprezentujących poszkodowanych w sposób bardziej lub mniej oficjalny ich nie chce. O co tu chodzi? Nie należałem do wielkich zwolenników zaliczek. Miałem zastrzeżenia przede wszystkim dlatego, że Niemcy nie gwarantowali wtedy, że zaliczki wypłacone ze środków naszej fundacji zostaną uznane za część świadczenia. Bez takich gwarancji nie byłyby to zaliczki, tylko dodatkowe wypłaty dla określonej grupy ofiar. Chcieliśmy też, żeby świadczenia nie były przez poszkodowanych odbierane jako jałmużna. Może zmienił pan zdanie dlatego, że były w tej sprawie na pana naciski, m.in. premiera? Pan premier poprał pomysł wypłaty zaliczek. Proszę jednak zauważyć, że od listopada ubiegłego roku zasadniczo zmieniła się sytuacja. Najważniejsze, że Niemcy w końcu zgodzili się na wypłaty zaliczek i to również dzięki naciskom premiera. Zgodę otrzymaliśmy dopiero 25 stycznia na posiedzeniu kuratorium niemieckiej fundacji, w dramatycznych okolicznościach, kiedy okazało się, że w Stanach Zjednoczonych nie zostały odrzucone pozwy i że tak naprawdę nie wiadomo, kiedy zostaną uruchomione właściwe wypłaty. 9 lutego na nadzwyczajnym posiedzeniu rady naszej fundacji ustaliliśmy, że zaliczki - 1400 złotych dla najstarszych poszkodowanych - zostaną wypłacone, jeżeli w USA nie zostaną odrzucone pozwy w ciągu 30 dni od przyjęcia tej decyzji. Gdyby miały ruszyć zaliczki, to nastąpiłoby to w poniedziałek 12 marca. Staraliśmy się doprowadzić do tego, żeby ta zaliczka była jak najwyższa. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym roku zakończycie wypłaty świadczeń, co wtedy stanie się z fundacją? Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka, i to jeszcze przed przyszłym rokiem. Mam na myśli dzieci do szesnastego roku życia, które były zatrudniane w miejscu zamieszkania. To jest duża grupa osób - może nawet 80 tysięcy. Dzięki staraniom ministra Jerzego Widzyka i ministra Jerzego Kranza oraz byłej administracji amerykańskiej udało nam się uzyskać 40 mln złotych z Funduszu na rzecz Ofiar Prześladowań Hitlerowskich. Sądzę, że na swym najbliższym posiedzeniu rada fundacji podejmie decyzję o przeznaczeniu tych środków wraz z częścią środków fundacji na wypłaty właśnie dla tej grupy osób. Jest też wciąż nierozwiązana kwestia powstańców warszawskich - byłych jeńców wojennych. Pojawiają się pomysły stowarzyszeń reprezentujących poszkodowanych, by część z dotychczasowych środków fundacji przeznaczyć np. na zakup leków i sfinansowanie opieki medycznej. Fundacja, oczywiście w innym kształcie, mogłaby istnieć nadal, również w celu opracowania ogromnego zasobu zgromadzonych przez nią dokumentów. Archiwum powinno służyć historykom, naukowcom. Powinniśmy je do tego jak najszybciej przygotować. Warto również dokładnie opracować zeznania świadków tamtych wydarzeń. Ci ludzie opuszczają nas w zatrważającym tempie. -
Rz: Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze? BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Wtedy Bundestag powinien jak najszybciej uchwalić tzw. pokój prawny. Przy założeniu, że taki scenariusz zostanie zrealizowany, w połowie kwietnia poszkodowani mogliby odebrać pierwsze wypłaty. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym roku zakończycie wypłaty świadczeń, co wtedy stanie się z fundacją? Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka.
WIEK FUTBOLU Pele nienawidził urugwajskich strzelców goli i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii Skrzydłowy, bramkarz i łącznik Być może najlepsza jedenastka w historii - mistrzowski zespół Brazylii z 1970 roku. Od lewej - stoją: Carlos Alberto Torres, Felix, Wilson Piazza, Brito, Clodoaldo, Everaldo i specjalista przygotowania fizycznego Admildo Chirol; klęczą: Mario Americo (masażysta), Jairzinho, Gerson, Tostao, Pele, Rivelino i K.O. Jack (masażysta). FOT. BRAZYLIJSKA FEDERACJA FUTBOLOWA STEFAN SZCZEPŁEK Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy piłki nożnej, gdyby nie dwa fakty z lat dwudziestych - dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii piłkarzy kolorowych oraz zmiana przepisu o spalonym, umożliwiająca rozwój taktyki. Bez tego nie byłoby wielkich piłkarzy i trenerów, a futbol bez gwiazd nigdy nie stałby się fascynującym zjawiskiem. Wszystko, co nastąpiło później, stanowiło jedynie konsekwencję tych faktów i zmian dokonujących się w świecie nie mającym ze sportem wiele wspólnego. Brazylijska segregacja Brazylia, uchodząca słusznie za największą pod względem potencjału futbolową potęgę świata, czerpała początkowo z tych samych wzorów co inni. Piłki nożnej uczyli tam na przełomie wieków angielscy marynarze i robotnicy. Grało się więc jak w Anglii - szybko, twardo i nieskomplikowanie. Innych szkół w świecie nie było. Zdarzali się jednak fenomenalni piłkarze, jak choćby syn niemieckiego osadnika i brazylijskiej Mulatki, Arthur Friedenreich. Był on pierwszym piłkarzem w historii (i prawdopodobnie jednym z trzech, obok Czecha Josefa Bicana i Pelego), który strzelił tysiąc bramek. Wyliczono mu ich 1329, co zresztą nie wystarczyło, aby znaleźć się w angielskiej encyklopedii piłkarskiej Guinnessa. Przypadek Friedenreicha, choć pochodzi z początków wieku, wiele mówi o zwyczajach panujących w sporcie do dziś i o odstępstwach od przyjętych reguł, jeśli miałoby to przybliżyć zwycięstwo. Cel uświęca środki. Do początku lat dwudziestych kolorowi mieszkańcy Brazylii (a więc absolutna większość) nie mieli prawa gry w piłkę z białymi. Sport ten uchodził za elitarny. Skoro w Anglii w lidze nie grali Murzyni, w Brazylii zwyczaj ten przejęto, rozszerzając go na Mulatów, Metysów oraz Indian. Pojawił się jednak Friedenreich, który z jakichś powodów zagrał przeciwko najlepszym białym i wykazał nad nimi wyższość. Szkoda było rezygnować z kogoś takiego. Ci, którzy stworzyli rasistowskie prawo, teraz szukali sposobów na jego ominięcie. Znaleziono dwa. Po pierwsze - Friedenreicha broniło dobre niemieckie nazwisko. Ponieważ jednak zupełnie nie pasowało ono do śniadej skóry, piłkarz zmuszony był przed każdym publicznym występem i meczem nacierać sobie twarz białym ryżowym pudrem. I od tej pory było wszystko w porządku. Charakteryzacja uspokoiła sumienia rasistów. Głupie pytanie Przełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro postanowił sprzeciwić się tym zasadom i przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Wygrywał przez dwa kolejne lata, co spowodowało rewolucję. W jej wyniku pękły wszystkie bariery i zakazy. Słynny Leonidas, strzelający gole Polakom podczas mistrzostw świata we Francji, w roku 1938, należał do pierwszego pokolenia "wyzwolonych" kolorowych Brazylijczyków. Cała druga połowa wieku, od legendarnych mistrzostw świata na Maracanie w roku 1950, należy do Brazylii, a w jej składach trudno znaleźć białych. Problem ten, dziś niezrozumiały, jeszcze do niedawna dotyczył także Anglii. Kiedy w roku 1966 jej reprezentacja zdobywała tytuł mistrza świata, w angielskiej lidze nie było jeszcze ani jednego Murzyna! Pierwszy, Clyde Best, pojawił się tam dopiero trzy lata później. Drugi, Ade Coker, po następnych dwóch latach. Obydwaj zresztą urodzili się w brytyjskich koloniach - na Bermudach i w Nigerii. Dopiero w roku 1978 Viv Anderson z Nottingham jako pierwszy Murzyn zagrał w reprezentacji Anglii. Lawina ruszyła. Czy może istnieć futbol bez kolorowych? Głupie pytanie. Bez Pelego, Eusebio, Rijkaarda, Gullita, Romario, Ronaldo...? Pomysły Chapmana Na Highbury, stadionie Arsenalu, znajduje się popiersie Herberta Chapmana. Inżyniera górnika, który w roku 1903 jako całkiem przeciętny gracz został sprzedany z Northampton do Notts County za 300 (słownie trzysta) funtów. I nie jako piłkarz zdobył sławę. Był najsłynniejszym angielskim trenerem przed wojną. Z drużynami Huddersfield i Arsenal wywalczył czterokrotnie tytuł mistrza Anglii. Zmarł na posterunku, w biurze na stadionie Highbury. Ciągle czegoś szukał i eksperymentował. Jako pierwszy na świecie używał białej piłki i butów z gumowymi kołkami, co rozwinął dopiero dwadzieścia lat później Adolf Dassler, czyli firma Adidas. Za czasów Chapmana Arsenal jako pierwszy klub grał przy świetle elektrycznym. To jednak tylko interesujące ciekawostki. Nie z ich powodu Chapman przeszedł do historii futbolu. W roku 1925 International Board zmienił przepis o spalonym w części mówiącej o liczbie zawodników mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej. Dotychczas było to trzech zawodników, od tej pory dwóch, i przepis ten wciąż obowiązuje. Można więc przyjąć, że w roku 1925 narodziła się piłka nożna w jej obecnym kształcie. Decyduje taktyka Stary przepis powodował, że napastnicy musieli się cofać aż do linii środkowej. Zdobycie gola było utrudnione, ponieważ większość kombinacyjnych ataków kończyła się spalonym, a przebojowi szybcy napastnicy nie dawali sobie rady w pojedynkach z obrońcami. Padało mało bramek. Z nowego przepisu pierwszy skorzystał Herbert Chapman, który zmienił tradycyjne ustawienie drużyny. Do tej pory, przez ponad czterdzieści lat, obowiązywał system klasyczny - dwóch obrońców, trzech pomocników i pięciu napastników w jednej linii. Chapman wycofał środkowego pomocnika do obrony, która od tej pory składała się z trzech graczy. Zmienił też ustawienie ataku, wycofując w głąb pola dwóch łączników. Tak powstał system WM, biorący nazwę od wyimaginowanej linii. Gdyby przeciągnąć ją między poszczególnymi zawodnikami napadu, da nam literę W, a pomocy i obrony - M. To była rewolucja. O ile dotychczas futbol różnił się jedynie stylami gry, charakterystycznymi dla poszczególnych krajów lub regionów świata, o tyle od tej pory o wyniku zaczęła decydować taktyka. Dzięki WM Arsenal, nawet po śmierci Chapmana, przez kilka przedwojennych lat nie miał równych w Anglii. Cały świat przyjął ten system jako najbardziej klasyczny w dziejach futbolu. W niektórych krajach obowiązywał on przez ponad trzydzieści lat. W Polsce jeszcze w latach sześćdziesiątych. Dopiero Legia jako pierwsza zaczęła stosować nowocześniejsze brazylijskie ustawienie 4-2-4. Kiedy Andrzej Bogucki i Maria Koterbska śpiewają o "trzech przyjaciołach z boiska - skrzydłowym, bramkarzu i łączniku" - to śpiewają o epoce systemu WM. Młodszy kolega w bawialni Największą zasługą Anglii jest "poczęcie" nowoczesnego futbolu i wychowanie go do pełnoletności. Kiedy już dorósł i stał się samodzielny, matka nie była mu potrzebna. Popadł z nią nawet w ostry konflikt, ponieważ chciała go wychowywać jak za czasów królowej Wiktorii i króla Jerzego. Trzymała długo w zamkniętym domu, wmawiając, że jest najlepszy i nie musi uczyć się niczego od innych. Raz jednak wpuściła do bawialni, zwanej Wembley, nieznanego młodszego kolegę z dalekiego kraju i rozchorowała się na serce. Wśród wielu "meczów stulecia" ten z roku 1953 zasługuje wyjątkowo na to określenie. Węgrzy myśleli, że jadą do nauczycieli, a okazało się, że wiedzą więcej od nich. Wygrali 6:3 jako pierwsza w trzydziestoletniej historii Wembley drużyna z kontynentu. Anglikom nie dała do myślenia ani ta porażka, ani sporo innych, ponoszonych na kolejnych mistrzostwach świata. Nie rozumieli nowych szkół taktyki, a może nie chcieli im się poddać. Stawali się potęgą, której jedyną wartością pozostawała bogata jak nigdzie indziej przeszłość i kultywowana tradycja. Nie miało to jednak wpływu na wyniki. Legendy Wembley Anglii legendy pomagają na każdym kroku. Najpierw była to najdłuższa historia, pierwsza w świecie liga, potem powstanie Wembley i pierwszy finał FA Cup z 1923 roku. "Finał białego konia" o imieniu Billy, na którym konstabl George Scorey usuwał ludzi z boiska za bramki, bo na trybunach nie było już miejsca. Na stadionie znalazło się ponad 127 tysięcy ludzi. Następnie Chapman, Stanley Matthews, tragedia Manchesteru United na lotnisku w Monachium, po której stał się najbardziej lubianym klubem na ziemi. Stulecie The Football Association z legendarnym meczem na Wembley Anglia - Reszta Świata w 1963. Wreszcie tytuł mistrza, poprzedzony kradzieżą Pucharu Rimeta i cudownym odnalezieniem go w londyńskich krzakach przez kundla zwanego Pickles. Najbardziej kontrowersyjna bramka XX wieku w finale. Dwa lata później Puchar Mistrzów dla Manchesteru United - "Dzieci Busby'ego" z cudownie ocalonym z katastrofy Bobbym Charltonem. I dramat Anglii w ćwierćfinałowym meczu mistrzostw świata z Niemcami w Meksyku. I jeszcze coś - 1 maja 1966 roku, na trzy miesiące przed finałem mistrzostw świata, The Beatles i The Rolling Stones wystąpili wspólnie na koncercie w Wembley. Jak nie kochać tego wszystkiego? Jak się tym nie emocjonować? Po latach Anglicy zdobędą kilkakrotnie europejskie puchary, siłami Brytyjczyków i coraz liczniejszej rzeszy zawodników zagranicznych. W pierwszym składzie Chelsea, jednego z czołowych klubów Europy 1998 - 99, gra tylko jeden rodowity Anglik. Manchester United, najlepsza drużyna świata '99, ma ich niewielu. To też znak czasów. Anglia własnymi siłami nie osiąga wyników na miarę oczekiwań jej kibiców już od 34 lat. Tradycja i konserwatyzm obróciły się przeciw niej. To, co stanowiło jej siłę, stało się słabością. Ale na szalikach sprzedawanych kibicom pod jednym z najsłynniejszych stadionów świata znajduje się napis: "Wembley Stadium - Venue of Legends". I tak już pozostanie. Religia Ameryki Łacińskiej Międzynarodową Federację Piłkarską, czyli FIFA, założyli podczas majowego spotkania w Paryżu w roku 1904 sami Europejczycy. Przedstawiciele federacji krajowych Francji, Holandii, Danii, Belgii, Szwajcarii, Szwecji i reprezentującego Hiszpanię klubu FC Madrid, który od roku 1920, po dekrecie Alfonsa XIII będzie nosił królewską nazwę - Real. Anglii w tym gronie nie było, bo nie widziała potrzeby angażowania się w coś, co na terytorium Wielkiej Brytanii już funkcjonowało. Zdanie na ten temat będzie jeszcze wielokrotnie zmieniała. W gronie założycieli nie było nikogo spoza Europy, ale, paradoksalnie, to na kontynencie południowoamerykańskim futbol stworzył formy organizacyjne wcześniej niż gdziekolwiek indziej. CONMEBOL, czyli Południowoamerykańska Konfederacja Futbolu, powstała z inicjatywy Urugwaju w roku 1916 (UEFA w 1954). Pierwsze mistrzostwa Ameryki Południowej odbyły się w tym samym roku (mistrzostwa Europy w 1960). Opisywany wyżej przypadek rasizmu w Brazylii nie dotyczył innych krajów południowoamerykańskich. Dwaj najwybitniejsi gracze lat dwudziestych i początku trzydziestych byli Murzynami i reprezentowali Urugwaj. Pierwszy to Isabelino Gradin, zwany Isabel. Napastnik jednego z najsłynniejszych klubów Ameryki Południowej - Penarolu Montevideo - nie tylko strzelał bramki na zawołanie dla tej drużyny i reprezentacji. Był także mistrzem kontynentu w biegu na 200 i 400 metrów, pierwszym idolem urugwajskich kibiców, przyciągającym ich na stadiony, ponieważ kogoś takiego, kto w pełnym biegu mija z piłką przy nodze po kilku przeciwników i strzela gole, jeszcze tam nie widziano. Nigdzie zresztą nie widziano, bo i skąd. Futbol dopiero powstawał. Isabel, a po nim pierwszy uznany przez cały świat Murzyn - dwukrotny mistrz olimpijski i pierwszy mistrz świata - Urugwajczyk Jose Leandro Andrade otwierają listę gwiazd kontynentu, który dał ich futbolowi więcej niż jakikolwiek inny. Podeptany honor Brazylii Spędziłem parę tygodni w Meksyku, chodziłem tam na mecze ligowe, przeżyłem Mundial '86 i łatwiej mi wyobrazić sobie, na czym polega fenomen futbolu w Ameryce Łacińskiej. Tylko tam mogło dojść do wojny futbolowej Hondurasu z Salvadorem. Czy do mobilizacji wojsk na granicy urugwajsko-brazylijskiej, kiedy te dwa kraje grały ze sobą w roku 1970 w Meksyku, po raz pierwszy od pamiętnego finału mistrzostw świata roku 1950. Tamte mistrzostwa organizowała Brazylia. Była faworytem. Zbudowała jeden z największych stadionów na kuli ziemskiej - Maracanę - i nazwała go imieniem dziennikarza Mario Filho. W kraju, w którym piłkarzom stawia się pomniki, największą arenę poświęcono dziennikarzowi, który o tych piłkarzach mówił i pisał. W drodze do finału Brazylijczycy, zgodnie z oczekiwaniami, gromili wszystkich, utwierdzając rodaków w przeświadczeniu, że nie ma lepszych. Ponad dwieście tysięcy ludzi chciało obejrzeć na własne oczy decydujący mecz z Urugwajem. Brazylijska poczta wypuściła już znaczki z okazji zdobycia tytułu przez "canarinhos", wytwórcy pamiątek prześcigali się w produkcji gadżetów z tej samej okazji. Miliony ludzi czekały tylko na formalny drobiazg - zwycięstwo nad Urugwajem. Pele nie miał jeszcze ośmiu lat, ale już kopał szmaciankę na ulicach Bauru i podobnie jak starsi siedział w jakiejś kafejce obok radioodbiornika, słuchając głosu komentatora, któremu nie zamykały się usta. Wspominał później w swojej książce "Moje życie i piękna gra", że nienawidził urugwajskich strzelców goli, Juana Alberto Schiaffino i Alcide Ghiggii, i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii, więc jakie mogły być naturalne odczucia małego chłopca, który chciał pomścić swoją ojczyznę, chyba nawet nie wierząc, że osiem lat później zostanie mistrzem świata po raz pierwszy. I że stanie się jedynym człowiekiem na ziemi, który tytuł mistrza zdobędzie trzykrotnie. Sport daje szansę Moje skromne doświadczenia meksykańskie potwierdzają takie zachowania jak małego Pelego. Łatwiej też zrozumieć i uwierzyć w to wszystko, co o wojnie futbolowej pisze Ryszard Kapuściński. Tam, gdzie futbol jest religią, nie zawsze starcza miejsca na rozum. A jednocześnie nigdzie na świecie nie potrafią cieszyć się tak ładnie jak w Ameryce Łacińskiej. Piłka to sprawa wagi państwowej, honoru, ale i fiesta. W Ameryce Łacińskiej jak nigdzie indziej widać też drogę, jaką często przechodzą młodzi gracze, nim staną się światowymi gwiazdami. Sport daje szansę. W bogatszej Europie tak bardzo tego nie czujemy. W biedniejszej Afryce piłkarze dopiero zdobywają pozycję w hierarchii. W Brazylii, Argentynie i innych krajach chłopcy z wielodzietnych rodzin, zarabiający na życie razem ze swoimi ojcami i rodzeństwem, dochodzą dzięki futbolowi do pozycji, o jakich marzą zapatrzeni w nich mali następcy. I tak w kółko, od kilkudziesięciu lat. Pele kopał szmaciankę i czyścił bogatym buty. Jego kolejny następca, najlepszy dziś piłkarz świata Rivaldo, zbierał w morzu muszelki, które sprzedawał turystom, aby przeżyć. A już fakt, że w trosce o życie trzeba mu było usunąć wszystkie zepsute w dzieciństwie zęby, wydaje się w przypadku takiego sportowca nieprawdopodobny. Dziś Rivaldo gra w Barcelonie i zarabia miliony dolarów. Chwała Francuzom Akt sprawiedliwości dokonał się w lipcu ubiegłego roku na stadionie w Saint Denis, pod bokiem spoczywających w katedrze królów Francji. Zdobycie Pucharu Świata na dwa lata przed końcem wieku to jak zapłata Opatrzności za wszystko, co Francuzi dla futbolu zrobili. Jules Rimet doprowadził do zorganizowania mistrzostw świata i przewodził FIFA przez 33 lata. Jego imieniem nazwano oficjalnie Puchar Świata, wręczany mistrzom do 1970 roku. Brazylia zdobyła go trzykrotnie i na własność. "Złota Nike", jak ją popularnie zwano, zajęła więc stałe miejsce w siedzibie Brazylijskiej Konfederacji Futbolu w Rio. Stałe, ale nie na zawsze. Najpopularniejszy w swoim czasie puchar świata stał się łupem złodziei, nigdy go nie odnaleziono, wszystko wskazuje, że został przetopiony. Jeśli wspominamy dziś cały wiek, to było to w nim największe sportowe świętokradztwo. Współpracownik Rimeta, Henri Delaunay, jako pierwszy rzucił hasło przeprowadzenia mistrzostw Europy dla reprezentacji krajowych. Największe pismo sportowe Europy, paryska "L'Equipe", poprzez swojego komentatora Gabriela Hanota, nakłoniło UEFA do zorganizowania turnieju dla mistrzów krajowych, dając początek tak dziś rozbudowanym rozgrywkom pucharowym. Bez Hanota nie byłoby "piłkarskich śród", Ligi Mistrzów i podobnych rozgrywek na innych kontynentach, wzorujących się na Europie, z południowoamerykańskim Copa Libertadores włącznie. "France Football", cieszący się przez lata opinią najbardziej opiniotwórczego tygodnika piłkarskiego w Europie (jakiż był mój szok, kiedy mając go po raz pierwszy w rękach, w roku bodajże 1970, zobaczyłem, że jest czarno-biały), wpadł na pomysł przyznawania corocznych nagród dla najlepszych piłkarzy naszej części świata. Tak w roku 1956 narodziła się "Złota Piłka" - marzenie każdego, kto biega po boisku. Środowy rytm Wydaje się, że do popularyzacji futbolu w największym stopniu przyczyniły się rozgrywki klubowe, a rola telewizji w tym procesie wymaga całkowicie odrębnego opracowania przez socjologów kultury. "Puchary" miały swój środowy rytm. Dzięki nim nawet do najuboższych krajów i zabitych deskami wiosek, jeśli miały drużyny zajmujące czołowe miejsca w lidze, przyjeżdżali zawodnicy o najbardziej znanych nazwiskach. Każdy mógł ich dotknąć, a przynajmniej zobaczyć w telewizji. A ponieważ w dobrych klubach występowali futboliści z krajów pozaeuropejskich, rozgrywki te dawały przegląd znany tylko z odległych geograficznie mistrzostw świata. Każde pokolenie miało swoich idoli i mecze, które szczególnie pamięta. Dla mnie to był finał rozgrywek o Puchar Klubowych Mistrzów Europy, rozegrany w Amsterdamie w maju 1962 pomiędzy Realem Madryt a Benficą Lizbona. Pierwszy pokazywany w Telewizji Polskiej. Niezależnie od sentymentów to był ważny mecz. Kończył niepowtarzalną w tym stuleciu dominację jednego klubu - Realu. Kto nie widział na stadionie di Stefano, Puskasa czy Gento, a ile było takich szans, mógł przyjrzeć im się za pośrednictwem telewizji. I zdziwić się przy okazji, że Argentyńczyk di Stefano, być może najlepszy piłkarz wszystkich czasów, to nie jest kruczowłosy amant, tylko łysawy, niezbyt wysoki blondyn. Zdziwiliśmy się po raz wtóry, kiedy zobaczyliśmy, że najlepsi piłkarze Benfiki, z Eusebio i Coluną na czele, pochodzą z portugalskich kolonii w Afryce. W ten sposób dotarł do naszej świadomości fakt, że w piłkę nożną gra się nie tylko w Europie i Ameryce Południowej. I to jak się gra! Reklama ważniejsza od goli Telewizja dopiero zaczęła zdobywać sport, a może odwrotnie. Doceniona w Ameryce, gdzie pomogła Kennedy'emu zwyciężyć w wyborach, i w Związku Radzieckim, kiedy pokazała wracającego z kosmosu Gagarina, dostrzegła swoją szansę w sporcie. Jej pierwszymi wielkimi sukcesami stały się igrzyska olimpijskie w Tokio w roku 1964 i - dwa lata później - piłkarskie mistrzostwa świata w Anglii. Od tej pory nie ma żadnej większej imprezy piłkarskiej bez telewizji. Bohaterowie lokalni stali się idolami ludzi żyjących w miejscach odległych o tysiące kilometrów. Ta niewątpliwa korzyść futbolu stała się też pewnego rodzaju zagrożeniem. Kiedy UEFA powołała do życia w roku 1992 Ligę Mistrzów, sprawy coraz droższych transmisji telewizyjnych i reklam oddała nowo powstałej międzynarodowej agencji TEAM. Jej działania, z jednej strony bardzo pożyteczne z punktu widzenia porządku na rynku praw telewizyjnych, z drugiej skłaniały do zadania pytania: Czy piłka jest jeszcze dla telewizji, czy już telewizja dla piłki? Gdzieś zachwiały się proporcje. Reklama stała się ważniejsza od goli. Relacje z najważniejszych turniejów piłkarskich przekazywane są za pomocą ponad dwudziestu kamer i coraz więcej kibiców woli oglądać to wszystko, siedząc wygodnie w domu, niż iść na stadion, wydawać na bilet i narażać się na ataki chuliganów. Oglądając mecz w domu, człowiek widzi więcej, słucha czasami nawet fachowego komentarza, ale nie uczestniczy. Perfekcyjnie pokazywane mistrzostwa we Francji, pełne zbliżeń i powtórek, jakich nie było wcześniej, odkryły na nowo piękno futbolu, który dla wielu osób jest już zbyt szybki. A jednak maestria technologiczna ma złe strony. Pół roku po mistrzostwach brałem udział w naradzie specjalnej grupy piłkarskiej Eurowizji w Genewie. Stwierdzono tam, że wszystko to, czym fascynowali francuscy realizatorzy, jest w gruncie rzeczy artystyczną wizją rzeczywistości, a powtórki zabierały nawet kilka minut meczu. Czy istnieje więc wybór? Mecz na stadionie czy przed telewizorem? Myć ręce czy nogi? Magia gwiazd Każde kolejne pokolenie uważa, że najlepsi piłkarze grali w jego czasach. Dla mnie to byli Deyna, Lubański, Gadocha, Szarmach, wcześniej Pol. Nikt nie kwestionuje ich wielkości, ale starzy, odchodzący już kibice, pamiętający więcej mówili - Lubański? Żaden gracz. Wilimowski to był gracz. Ciekawe, że tego typu emocje towarzyszą na ogół wyborom piłkarzy bliższych sercu, bo znanych. Kiedy mowa o gwiazdach światowych, sporów jest mniej. Pele znów został wybrany na sportowca XX wieku, chociaż jest przedstawicielem sportu zespołowego. Ale Pele jest legendą wszystkich czasów. Gdy miał 16 lat, został po raz pierwszy mistrzem świata, dzięki czemu od początku kariery wzbudzał sympatię na całym globie. Świat mu kibicował i współczuł, kiedy na mistrzostwach w Anglii najpierw bułgarscy, a potem portugalscy obrońcy usiłowali połamać mu nogi. Świat ten widział dzięki telewizji dramat piłkarza i tym bardziej życzył mu szczęśliwego powrotu. To trochę tak jak z Manchesterem po katastrofie lotniczej, w której zginęli jego zawodnicy. Pele był graczem genialnym, a do tego zawsze fair. Nie zapomniał swoich korzeni, pomagał biednym, umiał zachować się po zejściu z boiska, nigdy nie wiązały się z nim żadne afery. A poza tym nie mieszkał i nie grał w Europie, która mogła go zepsuć. Był daleko, w Santosie i Nowym Jorku, a przez to jeszcze bardziej tajemniczy. To samo dotyczy Garrinchy, fenomenalnego prawoskrzydłowego z krótszą nogą, którego nieziemskie zwody zna się głównie z opowiadań, bo nigdy nie opuścił Brazylii. Maradona, porównywalny z Pele pod względem posługiwania się piłką, był absolutnym zjawiskiem lat osiemdziesiątych. Sposób gry od czasów Brazylijczyka zmienił się, więc Maradona, potrafiący wygrywać mecze w pojedynkę, zasługiwał na wyjątkowe uznanie. Jednak, w przeciwieństwie do Pelego, Argentyńczyk okazał się człowiekiem słabym i nie dającym sobie rady z ciężarem sławy. Nie wytrzymuje więc żadnego porównania ani z Pele, ani z kilkoma innymi piłkarzami. Wykrycie u niego środków dopingujących podczas mistrzostw świata w USA stanowiło dla futbolu szok. Doping u piłkarzy, awantury na trybunach i wokół nich, ceny na zawodników, niewspółmiernie wysokie w stosunku do ich umiejętności, ponad miarę rozbudowane rozgrywki międzynarodowe, to zagrożenia ostatnich lat. Nic jednak nie wskazuje na kryzys piłki nożnej. Wprost przeciwnie. Dziesięć najważniejszych wydarzeń XX wieku 1904- powstanie FIFA 1923 - dopuszczenie graczy kolorowych do rozgrywek w Brazylii 1925 - zmiana przepisu o spalonym i powstanie systemu WM 1930 - pierwsze mistrzostwa świata 1953 - zwycięstwo Węgrów nad Anglią na Wembley 1855 - inauguracja rozgrywek pucharowych w Europie 1958 - pierwszy tytuł mistrza świata dla Brazylii - system 4-2-4 1962 - finał Pucharu Europy Benfica - Real i początek ekspansji telewizji 1970 - początek dominacji "szkoły holenderskiej". 1985 - śmierć 39 kibiców na stadionie Heysel Dziesięciu najlepszych piłkarzy XX wieku 1. Pele (Brazylia) 2. Alfredo di Stefano (Argentyna/Hiszpania) 3. Franz Beckenbauer (RFN) 4. Johan Cruyff (Holandia) 5. Bobby Charlton (Anglia) 6. Ferenc Puskas (Węgry) 7. Michel Platini (Francja) 8. Diego Maradona (Argentyna) 9. Marco van Basten (Holandia) 10. Garrincha (Brazylia)
Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy piłki nożnej, gdyby nie dwa fakty z lat dwudziestych - dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii piłkarzy kolorowych oraz zmiana przepisu o spalonym, umożliwiająca rozwój taktyki. Brazylia, uchodząca słusznie za największą pod względem potencjału futbolową potęgę świata, czerpała początkowo z tych samych wzorów co inni. Piłki nożnej uczyli tam na przełomie wieków angielscy marynarze i robotnicy. Grało się więc jak w Anglii - szybko, twardo i nieskomplikowanie. Innych szkół w świecie nie było. Zdarzali się jednak fenomenalni piłkarze, jak choćby syn niemieckiego osadnika i brazylijskiej Mulatki, Arthur Friedenreich. Był on pierwszym piłkarzem w historii (i prawdopodobnie jednym z trzech, obok Czecha Josefa Bicana i Pelego), który strzelił tysiąc bramek. Wyliczono mu ich 1329 Do początku lat dwudziestych kolorowi mieszkańcy Brazylii nie mieli prawa gry w piłkę z białymi. Sport ten uchodził za elitarny. Przełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Druga połowa wieku, od legendarnych mistrzostw świata na Maracanie w roku 1950, należy do Brazylii, a w jej składach trudno znaleźć białych. Kiedy w roku 1966 reprezentacja Anglii zdobywała tytuł mistrza świata, w angielskiej lidze nie było jeszcze ani jednego Murzyna! Pierwszy, Clyde Best, pojawił się tam dopiero trzy lata później. Dopiero w roku 1978 Viv Anderson z Nottingham jako pierwszy Murzyn zagrał w reprezentacji Anglii. Najsłynniejszym angielskim trenerem przed wojną był Herbert Champan. Z drużynami Huddersfield i Arsenal wywalczył czterokrotnie tytuł mistrza Anglii. Jako pierwszy na świecie używał białej piłki i butów z gumowymi kołkami, co rozwinął dopiero dwadzieścia lat później Adolf Dassler, czyli firma Adidas. Za czasów Chapmana Arsenal jako pierwszy klub grał przy świetle elektrycznym. W roku 1925 International Board zmienił przepis o spalonym, zmniejszając liczbę zawodników z 3 do 2, mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem. Z nowego przepisu pierwszy skorzystał Herbert Chapman, który zmienił tradycyjne (dwóch obrońców, trzech pomocników i pięciu napastników w jednej linii) ustawienie drużyny. Wycofał środkowego pomocnika do obrony i dwóch łączników z ataku. Tak powstał system WM. W niektórych krajach obowiązywał on przez ponad trzydzieści lat. W Polsce jeszcze w latach sześćdziesiątych. Legia jako pierwsza zaczęła stosować nowocześniejsze brazylijskie ustawienie 4-2-4. W Anglii narodził się nowoczesny futbol, jednak charakter angielskiego futbolu oddaje hasło "Wembley Stadium - Venue of Legends". Międzynarodową Federację Piłkarską, czyli FIFA, założyli podczas spotkania w Paryżu w roku 1904 przedstawiciele federacji krajowych Francji, Holandii, Danii, Belgii, Szwajcarii, Szwecji i Hiszpanii. Na kontynencie południowoamerykańskim futbol zaczął tworzyć formy organizacyjne wcześniej - CONMEBOL utworzono w 1916 (UEFA w 1954). Pierwsze mistrzostawa Ameryki Południowej odbyły się w tym samym roku, Europy - w 1960. Dwaj najwybitniejsi gracze (Isabelino Gradin i Penarolu Montevideo) lat dwudziestych i początku trzydziestych byli Murzynami i reprezentowali Urugwaj. Pierwszym uznanym przez cały świat Murzynem był dwukrotny mistrz olimpijski i pierwszy mistrz świata - Urugwajczyk Jose Leandro Andrade. Fenomen futbolu w Ameryce Łacińskiej pokazują zdarzenia takie, jak wojna futbolowa Hondurasu z Salvadorem czy mobilizacja wojsk na granicy urugwajsko-brazylijskiej (mecz w 1970 w Meksyku). W Ameryce Łacińskiej jak nigdzie indziej widać też drogę, jaką często przechodzą młodzi gracze, nim staną się światowymi gwiazdami. Jules Rimet doprowadził do zorganizowania mistrzostw świata i przewodził FIFA przez 33 lata. Jego imieniem nazwano oficjalnie Puchar Świata ("Złotą NIke"), wręczany mistrzom do 1970 roku. Brazylia zdobyła go trzykrotnie i na własność. Tygodnik "France Football" wpadł na pomysł przyznawania corocznych nagród dla najlepszych piłkarzy naszej części świata (1956 rok - "Złota Piłka"). UEFA powołała Ligę Mistrzów w 1992 roku. Dziesięć najważniejszych wydarzeń XX wieku 1904- powstanie FIFA 1923 - dopuszczenie graczy kolorowych do rozgrywek w Brazylii 1925 - zmiana przepisu o spalonym i powstanie systemu WM 1930 - pierwsze mistrzostwa świata 1953 - zwycięstwo Węgrów nad Anglią na Wembley 1855 - inauguracja rozgrywek pucharowych w Europie 1958 - pierwszy tytuł mistrza świata dla Brazylii - system 4-2-4 1962 - finał Pucharu Europy Benfica - Real i początek ekspansji telewizji 1970 - początek dominacji "szkoły holenderskiej". 1985 - śmierć 39 kibiców na stadionie Heysel Dziesięciu najlepszych piłkarzy XX wieku 1. Pele (Brazylia) 2. Alfredo di Stefano (Argentyna/Hiszpania) 3. Franz Beckenbauer (RFN) 4. Johan Cruyff (Holandia) 5. Bobby Charlton (Anglia) 6. Ferenc Puskas (Węgry) 7. Michel Platini (Francja) 8. Diego Maradona (Argentyna) 9. Marco van Basten (Holandia) 10. Garrincha (Brazylia)
Lista nieobecności 2000 Kres życiopisania Trumna Jerzego Giedroycia opuszcza siedzibę "Kultury". Maisons-Laffitte, 21 września 2000 r. Fot. Michał Sadowski Krzysztof Masłoń Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, Andrzej Szczypiorski, ks. Józef Tischner, Andrzej Zakrzewski, Wojciech Żukrowski - od niedawna mówimy o nich w czasie przeszłym. Nie doczekali 2001 roku, nowego wieku, odeszli wraz z kończącym się stuleciem. Poprzez swoje pisarstwo, działalność w życiu publicznym, wywarli ogromny wpływ na naszą współczesność. Kultura polska będzie bez nich na pewno uboższa. Symbolicznego wymiaru nabiera ta lista nieobecności. Kończy się wiek XX, w dziejach Polski wyjątkowy. Wiek dwóch wojen światowych, z których pierwsza, w konsekwencji, przyniosła nam odzyskanie niepodległości po 150 latach niewoli, a druga znów wpędziła w niewolę na 45 lat. Na sto - trzydzieści lat wolności. Kiepska proporcja. Redaktor i kronikarz Jerzy Giedroyc żył 94 lata. W 1920 r., jako chłopiec jeszcze, wstąpił ochotniczo do wojska, do służby w łączności. II Rzeczypospolitej bronił, usiłował ją modelować - w "Buncie Młodych" i "Polityce". Było to jego państwo, które utracił w 1939 r. Nigdy już Polski nie zobaczył. Niespieszno mu było do ojczyzny zniewolonej, z tą obecną, wprawdzie wolną, nie zawsze po drodze. Do samej śmierci redagował "Kulturę", pismo, któremu zawdzięcza swój tytuł do chwały. "Kulturę", której już nazwa wskazywała na to, co mamy najcenniejszego. Kulturę właśnie. Współzałożycielem "Kultury" był Gustaw Herling-Grudziński, autor "Innego świata", pisarskiej relacji z sowieckich łagrów, uczestnik walk o Monte Cassino. To na łamach "Kultury" przez wiele lat publikował Herling swój "Dziennik pisany nocą", niezwykłą kronikę naszych czasów. W tym redaktorsko-prozatorskim tandemie przepracowali niemal całą epokę PRL, drogi ich rozeszły się już po ziszczeniu wspólnego marzenia, snu o Niepodległej. Paradoks historii czy raczej prawidłowość? W obliczu niebezpieczeństwa jednoczymy się, w warunkach wolności możemy się różnić. Pisarze i żołnierze Tylko trzy lata młodsi od Herlinga (ur. 1919) byli Kazimierz Brandys i Wojciech Żukrowski. Naprawdę jednak dzieliło ich wszystko. Dla autora "Innego świata" to, że Kazimierz Brandys swą przygodę z komunizmem przeżył dawno temu, że związał się z opozycją demokratyczną, wydawał książki poza cenzurą, a od lat 80. mieszkał w Paryżu - nie miało większego znaczenia. Nie zapomniał mu "Obywateli". Z Wojciechem Żukrowskim sytuacja wydawała się całkiem klarowna. Żył i pisał w PRL, stając się z czasem pupilem władzy. Poparł wprowadzenie przez generała Jaruzelskiego stanu wojennego. A jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Herlingowi bardziej było z nim po drodze niż z Kazimierzem Brandysem. Może sprawiło to kombatanctwo? Autor "Z kraju milczenia" też w swą pisarską drogę wybrał się w mundurze wojskowym. Wszyscy trzej: Brandys, Grudziński, Żukrowski pisali niemal do samego końca. Ich ostatnie książki (po kolei: "Przygody Robinsona", "Najkrótszy przewodnik po sobie samym", "Czarci tuzin") świadczą o nieprzemijającym talencie, zacięciu pisarskim, o wciąż czujnym wsłuchiwaniu się nie tylko w echa przeszłości, ale i w rytm spraw, którymi dziś żyja Polska, a i w siebie samych. Związek ich twórczości z historią i polityką jest widoczny aż nadto i dlatego uzasadnia pytanie: czy "Miasto niepokonane", "Inny świat", "Z kraju milczenia" musiały pozostać największymi osiągnięciami literackimi tych pisarzy? Pewnie tak, niepodobna bowiem odwrócić się od życiorysu i od swojego losu. Powstaniec i kurier Andrzej Szczypiorski należał do młodszego pokolenia twórców (ur. 1928), ale i na jego książkach zaciążyła pamięć wojny. Był powstańcem warszawskim; jak wspominał - o tym, że walczył akurat w Armii Ludowej, zadecydował przypadek, ale w skutkach przypadek znaczący. Przeciwnicy - a miał ich niemało, osiągnął bowiem sukces, przede wszystkim na niemieckojęzycznym rynku książki - zarzucali mu publicystyczność jego powieści, wytykając dziennikarskie, propagandowe początki. To on jednak pierwszy, na tak doniosłą skalę, podjął w swych książkach poważną dyskusję o stosunkach polsko-niemiecko-żydowskich. Dyskusję uwolnioną od cenzorskich zapisów i uprzedzeń, nawet w pełni zasadnych (Szczypiorski był po powstaniu więźniem kacetów). Jan Karski (Jan Kozielewski) przynależy nie tyle do świata polskiej literatury (choć napisał bardzo ciekawe książki, w tym "Tajne Państwo", na którego polską edycję musieliśmy czekać aż 55 lat), ile naszej historii najnowszej. Urodzony w 1914 r. był kurierem Podziemnego Państwa Polskiego, który przekazał aliantom prawdę o zagładzie Żydów w Polsce. Po wojnie pozostał w USA, gdzie pracował naukowo, stając się wybitnym specjalistą od teorii komunizmu. Odkryliśmy Karskiego późno - dla naszej przeszłości i teraźniejszości, ale jego postać ogromniała w ostatnich latach, w dobie upadku autorytetów, błyskawicznie. Kapłan i urzędnik W 2000 r. pożegnaliśmy ludzi, których ukształtowały doświadczenia wyniesione z największej dla Polski dwudziestowiecznej tragedii, lat wojny i okupacji - niemieckiej i sowieckiej. Ale opuszczają nas, niestety, i ci, których największym przeżyciem stały się wydarzenia dużo późniejsze, łączące się z 1980 rokiem, powstaniem "Solidarności", stanem wojennym. Tym smutniejsze są te pożegnania, bo o wiele za wczesne, uświadamiające bezsilność człowieka w walce ze śmiertelną, nieuleczalną chorobą. Odszedł ksiądz Józef Tischner (ur. 1931), filozof, kapelan "Solidarności" - tej pierwszej, z 1980 roku. Autor "Etyki Solidarności", "Nieszczęśnego daru wolności", "Polskiego młyna". Człowiek, który - używając poetyckiej metafory - wiele lat po Tytusie Chałubińskim, znów wymyślił górali, zapewniając im na długie lata uprzywilejowane miejsce w kulturze polskiej. Jego "Filozofia po góralsku" czy rozmowy "Między panem a plebanem" stawały się bestsellerami, programy telewizyjne, w których, po prostu, czytał i komentował katechizm, przyciągały miliony odbiorców. Niechętni - a miał takich, także, a może przede wszystkim w łonie Kościoła katolickiego - zarzucali mu ponowoczesność: w słowie i czynie. Tischnerowska katecheza osiągała jednak swój cel, jego słowo trafiało do poszukujących, nieprzekonanych, wątpiących. Nie jestem pewny, czy w tym wypadku w pełni zdajemy sobie sprawę z poniesionej straty. Andrzej Zakrzewski zmarł w wieku 59 lat jako wysoki urzędnik państwowy, minister kultury i dziedzictwa narodowego. Przede wszystkim był jednak człowiekiem Solidarności, tej z cudzysłowem i bez niego, bo i solidarności ludzi kultury, miłośników słowa, przyjaciół książki. Z wykształcenia historyk, autor monografii Wincentego Witosa, do polityki trafił poprzez działalność opozycyjną w latach PRL, kiedy był jednym z organizatorów konwersatorium "Doświadczenie i Przyszłość". W wolnej Polsce należał do najbliższych współpracowników Lecha Wałęsy. Mógł być świetnym kierownikiem ministerstwa, które bardziej niż inne resorty potrzebuje u swych sterów ludzi nietuzinkowych, a takich na progu XXI wieku w Polsce trzeba szukać ze świecą. Smutna lista nieobecności 2000 byłaby niepełna, gdybyśmy nie odnotowali na niej: Lothara Herbsta - poety i radiowca; Jacka Janczarskiego - satyryka, twórcy popularnych radiowych postaci Pani Elizy i Pana Sułka; Gabriela Meretika - autora "Nocy generała", książki o stanie wojennym; Jana Młodożeńca - świetnego plastyka, twórcy znakomitych okładek wielu książek; Władysława Szpilmana - autora "Pianisty", kompozytora; Tymona Terleckiego - nestora teatrologii polskiej; Zygmunta Trziszki - prozaika. Nie doczekali XXI stulecia.
Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, Andrzej Szczypiorski, ks. Józef Tischner, Andrzej Zakrzewski, Wojciech Żukrowski - mówimy o nich w czasie przeszłym. Nie doczekali nowego wieku, odeszli z kończącym się stuleciem. Poprzez swoje pisarstwo, działalność w życiu publicznym wywarli ogromny wpływ na współczesność. Kultura polska będzie bez nich uboższa.
Prawica Dziesięć lat temu powstało Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe Partia skorodowana przez system Ostatnio polityków ZChN zaczęły trapić także skandale obyczajowe. Głośna była sprawa więcej niż przyjaznych stosunków rzecznika prasowego i członka zarządu ZChN Michała Kamińskiego z posłanką SLD Sylwią Pusz (na zdjęciu w czasie balu dziennikarzy 13 lutego 1998 r.), a o ich wakacyjnej romantycznej podróży do Turcji informował nawet jeden z tygodników. Fot. Michał Sadowski Marcin Dominik Zdort Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe po dziesięciu latach istnienia może pochwalić się wieloma osiągnięciami: ma swoich posłów i ministrów, przezwyciężyła niechęć mediów, ale poniosła też koszty tego sukcesu - została "skorodowana przez system". - Są u nas trzy grupy: ludzie szlachetni, łajdacy i kretyni. Przez cały czas toczy się walka o to, kto przekona kretynów, a ostatnio udało się to łajdakom - przyznaje jeden z liderów Zjednoczenia. Historia ZChN zaczęła się od Wiesława Chrzanowskiego. Obecny honorowy prezes partii długo przed 1989 rokiem skupił wokół siebie środowiska katolicko-narodowe. Przez dłuższy czas wstrzymywał się jednak z powołaniem stronnictwa, gdyż utrzymywał, że dopiero w wolnym i niepodległym państwie działalność partii politycznych ma sens. Wiosną 1989 Chrzanowski podjął jednak decyzję i zaprosił swoich współpracowników do zorganizowanej współpracy. 28 października, podczas zjazdu założycielskiego w Warszawie, powołano Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - pierwszą partię w III Rzeczypospolitej. Pierwsze koty za płoty Spośród polityków, którzy przeszli przez ZChN w pierwszych miesiącach jego istnienia, wielu po pewnym czasie wybrało inną drogę. Już w 1989 roku, w sześć tygodni po zjeździe założycielskim, z ZChN odszedł Ludwik Dorn, późniejszy wiceprezes Porozumienia Centrum, dziś poseł nie zrzeszony. - W 1989 roku po naszej stronie były tylko dwie partie: Konfederacja Polski Niepodległej i Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, wybór był więc niewielki. Do Zjednoczenia wszedłem jako członek grupy "Głosu" Antoniego Macierewicza, miałem nadzieję, że ZChN będzie taką mocno utwardzoną chadecją, jednak okazało się, że w partii dominują grupy o orientacjach postendeckich. Szybko zorientowałem się, że nie ma tam dla mnie miejsca - wspomina Ludwik Dorn. Kilka miesięcy po zjeździe ZChN, w 1990 roku, odeszli z niego politycy związani z tygodnikiem "Młoda Polska" - Wiesław Walendziak i Jarosław Sellin. - W redakcji naszego pisma dyskutowaliśmy o tym, co należy zrobić z dziedzictwem Ruchu Młodej Polski. Część z nas uznała, że naturalną kontynuacją RMP jest ZChN, i wstąpiliśmy do Zjednoczenia - opowiada Sellin, dziś członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Wiesław Walendziak, obecnie wiceprezes Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, uznał, że czas odejść z ZChN, kiedy "zwyciężyła koncepcja zawężająca" stronnictwo do idei katolicko-narodowych. - Uważałem, że miejsce krystalizacji idei powinno być wokół takich czasopism, jak "Młoda Polska", a partia ma być szerokim środowiskiem o profilu konserwatywnym, mogącym skutecznie wpływać na politykę państwa - mówi Wiesław Walendziak. Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe opuścił także inny jego współtwórca, dla którego partia Wiesława Chrzanowskiego była za mało radykalna, a akceptacja ładu państwa liberalnego stała się niemożliwa do przyjęcia. Mowa o Adamie Gmurczyku, liderze Narodowego Odrodzenia Polski, organizacji narodowo-radykalnej działającej w nurcie "International Third Position". Okres heroiczny "Twardy trzon" stronnictwa pozostał nienaruszony - jego wizerunek kształtowali trzej posłowie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego: Marek Jurek, Jan Łopuszański i Stefan Niesiołowski. Ich sejmowe wystąpienia w latach 1989 - 1991 były niechętnie przyjmowane przez kolegów z klubu, wyśmiewane przez liberalne media, które przywołując wypowiedzi polityków ZChN groziły Polsce państwem wyznaniowym. - Ten czas nazywam okresem heroicznym. Byliśmy atakowani, ale też podziwiani - wspomina Marek Jurek (obecnie członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji) i dodaje, że na początku lat 90. Zjednoczenie było partią świadomie kontestującą liberalną koncepcję demokracji, opowiadało się za państwem narodowym i za rozliczeniem komunistów za to, co zrobili Polsce. - Będąc wówczas w opozycji, miałem ogromne poczucie wolności w działaniu, czułem się nie skrępowany układami. Mogliśmy pokazywać, że jest taka grupa ludzi, która chce żyć w państwie opartym na zasadach chrześcijańskich - mówi Jurek, a Marian Piłka dodaje, że ZChN było partią o bardzo silnym poczuciu misji, dostrzegającą zagrożenie ze strony świata laickiego. Marek Jurek i Marian Piłka wspominają ówczesne działania stronnictwa: zaangażowanie w poparcie Polaków na Wileńszczyźnie, petycję przeciwko "nowej Jałcie" domagającą się obecności przedstawicieli Polski na konferencji zjednoczeniowej Niemiec, ustawę o majątku PZPR oraz żądanie przez posłów ZChN, aby w życiorysach osób kandydujących na wysokie stanowiska podawać informację, czy były one członkami PZPR (główny spór dotyczył Henryki Bochniarz, kandydatki na ministra przemysłu w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego). Gdy pełniący ówcześnie obowiązki prezydenta Wojciech Jaruzelski zgłosił projekt o przywróceniu dawnego godła Rzeczypospolitej - orła w otwartej koronie - zetchaenowcy bezskutecznie domagali się choćby podjęcia dyskusji w sejmowych komisjach nad kwestią, czy korona nie powinna być zamknięta i zwieńczona krzyżem, znakiem suwerenności państwa. - Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem - wołał wówczas z trybuny sejmowej Marek Jurek, przypominając Adamowi Michnikowi i Bronisławowi Geremkowi, że nie przeszkadzało im słuchanie tego zdania, gdy w stanie wojennym odwiedzali kościół św. Brygidy. - Ale emblematyczna dla naszej działalności była kwestia ochrony życia poczętego. To dla ZChN był temat zasadniczy i w żadnym razie nie zastępczy - mówi dziś Jurek. Sejmowe wystąpienia Marka Jurka, Jana Łopuszańskiego i Stefana Niesiołowskiego w latach 1989 - 1991 były niechętnie przyjmowane przez kolegów z klubu, wyśmiewane przez liberalne media, które przywołując wypowiedzi polityków ZChN groziły Polsce państwem wyznaniowym. Był to w życiu ZChN okres heroiczny. Fot. Michał Sadowski Strach przed własnymi poglądami Dla ewolucji oblicza stronnictwa przełomowy wydaje się rok 1991 - wprowadzenie samodzielnej reprezentacji do parlamentu i udział w dwóch kolejnych rządach: Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej. Politycy Zjednoczenia rozwinęli struktury partii wokół swoich biur poselskich, nabierali doświadczenia, ale jednocześnie wrastali w układy polityczne. - Kiedy wchodziliśmy do rządu, naszym hasłem mogłoby być "nie tylko gospodarka", mieliśmy upominać się o wartości moralne i sprawy ustrojowe. Ale udział w kolejnych ekipach rządowych spowodował mocne poranienie Zjednoczenia - uważa jeden z dawnych liderów partii. Ówczesne "załamanie moralne" w ZChN przypisuje się też kompleksowi, jaki mieli działacze partii wobec opinii publicznej, wobec mediów, którym chcieli się podobać. Zaczęli więc stosować autocenzurę i przestali mówić o wielu rzeczach, które wcześniej były dla nich ważne. - ZChN przestraszył się swoich własnych poglądów - mówi były członek władz Zjednoczenia. Ujawnienie zawartości archiwów służb specjalnych w czerwcu 1992 roku przez szefa MSWiA Antoniego Macierewicza - wówczas wiceprezesa ZChN - nadwerężyło partię. Na liście współpracowników UB i SB znalazł się prezes Zjednoczenia Wiesław Chrzanowski, a Macierewicz niedługo później został wyrzucony z partii. ZChN natomiast współtworzył niechętny lustracji rząd Suchockiej, w którym wicepremierem został uważany za czołowego pragmatyka Henryk Goryszewski. Obrzydzenie do polityki Powrót do świata wartości miał nastąpić w ZChN w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Zmiany wymuszone zostały przez kolejne klęski. Najpierw nastąpiła porażka w wyborach parlamentarnych. Potem doszło do kompromitacji podczas kampanii prezydenckiej, gdy Zjednoczenie początkowo wspierało Hannę Gronkiewicz-Waltz, aby niedługo przed głosowaniem przenieść swoje poparcie na silniejszego kandydata - Lecha Wałęsę. Winę za tę ostatnią decyzję przypisywano drugiemu prezesowi ZChN Ryszardowi Czarneckiemu, który jako szef partii miał godzić tradycję z nowoczesnością, ideowość z pragmatyzmem i skutecznością w działaniu. Okazało się jednak, że w 1997 roku z wyniku wyborczego sprzed czterech lat pozostało już tylko 1 - 2 proc. w sondażach. Czarnecki odszedł ze stanowiska, biorąc na siebie odpowiedzialność za wiele błędów. Za kolejny przełom w historii Zjednoczenia można więc było uznać wybór na stanowisko prezesa Mariana Piłki, uznawanego za czołowego przedstawiciele ideowej frakcji "integrystów". - W ZChN nie ma rozbieżności programowych, ale nastąpiło osłabienie artykulacji programu - mówił wówczas Piłka, zapowiadając odnowę partii i powrót do jej radykalnych korzeni. Mocną stroną nowego prezesa, na którą liczyli zwolennicy odnowy w Zjednoczeniu, była uczciwość, prostolinijność i pryncypialność. Niedługo ujawniła się jednak także pewna słabość Mariana Piłki: obrzydzenie do uprawiania gabinetowej polityki, do uczestnictwa w wielogodzinnych nasiadówkach, tak uwielbianych i celebrowanych przez przyszłych sojuszników ZChN - związkowców z "Solidarności". To właśnie z inicjatywy związkowców w 1997 roku partia Piłki - podobnie jak większość partii prawicowych - stała się współtwórcą Akcji Wyborczej Solidarność i z jej list wprowadziła dużą grupę posłów do Sejmu. Choć w programie AWS politykom Zjednoczenia udało się przeforsować wiele własnych postulatów, to funkcjonowanie w ramach Akcji wymusiło na partii Piłki takie bolesne kompromisy, jak zgoda na podział Polski na 16 województw (przy okazji tego sporu - AWS, a następnie ZChN opuścił jeden z twórców stronnictwa, Jan Łopuszański) czy rezygnacja z wpływu na warunki integracji Polski z Unią Europejską (po zdymisjonowaniu Ryszarda Czarneckiego premier nie dopuścił żadnego polityka Zjednoczenia do negocjacji z Unią Europejską). Odejście frakcji Łopuszańskiego osłabiło nieco ZChN, jednak istnieją też przykłady wzmocnienia kadrowego partii Piłki - najpierw do ZChN wstąpiła grupa "ROP-Razem" z Jackiem Kurskim na czele, a ostatnio środowisko Młodzieży Wszechpolskiej. Chrześcijańskie dojrzewanie Marian Piłka zwykł był mawiać, że na prawicy bywają skandale obyczajowe, a na lewicy - finansowe. Sytuacją zaniepokoić będzie się można dopiero wtedy, gdy także na prawicy dojdzie do afer finansowych. Tymczasem ostatnio polityków ZChN zaczęły trapić skandale obu rodzajów. Głośna była sprawa więcej niż przyjaznych stosunków rzecznika prasowego i członka zarządu ZChN Michała Kamińskiego z posłanką SLD Sylwią Pusz, a o ich wakacyjnej romantycznej podróży do Turcji informował nawet jeden z tygodników. Jednak skompromitowany Kamiński nie chciał zrezygnować nawet ze stanowiska rzecznika swojej chrześcijańsko-narodowej partii, a nader łagodny Piłka nie wyrzucił go. - Marian nie wyrzucił Michała, bo zdaje sobie sprawę, że ZChN nie jest dziś partią jego marzeń i usunięcie jednego źle prowadzącego się posła niewiele zmieni - mówi jeden z posłów Zjednoczenia. Natomiast sekretarz generalny partii Artur Zawisza tłumaczy łagodność wobec Kamińskiego świadomością prezesa, że "każdy z nas idzie drogą dojrzewania chrześcijańskiego". Bardziej stanowczo prezes ZchN zareagował w sprawie innego posła swojej partii, Henryka Goryszewskiego. "Gazeta Polska" ujawniła, że szef komisji finansów publicznych doradzał spółce "Agros", w jaki sposób ma ona uniknąć zapłacenia wysokiego podatku. Piłka był pierwszym, który oświadczył, że Goryszewski powinien zrezygnować, jeśli zarzuty "Gazety Polskiej" się potwierdzą. Został jednak ostro skrytykowany przez kolegów posłów, którzy zobowiązali szefa zespołu parlamentarnego ZChN Stefana Niesiołowskiego do wydania oświadczenia w obronie Henryka Goryszewskiego. Dlaczego tak się stało? Członek zarządu Zjednoczenia ze smutkiem tłumaczy, że w ZChN jest tak jak we wszystkich innych partiach: - są trzy grupy: ludzie prawi, łajdacy i kretyni. Przez cały czas toczy się walka o to, kto przekona kretynów, a tym razem udało się to łajdakom. Przesunięcie na prawo Objawy degrengolady moralnej w partii Mariana Piłki są na pewno rezultatem atmosfery w całej Akcji Wyborczej Solidarność, w której zasadą jest obrona partyjnego kolegi bez względu na jego winę. ZChN zostało - jak mówi jeden z jego byłych przywódców - "skorodowane przez system". Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe jednak, oprócz obrony kolegów, szczyci się także innymi osiągnięciami. Prezes stronnictwa wylicza sukcesy, które udało się osiągnąć jego partii w tej kadencji Sejmu: przedłużenie urlopów macierzyńskich, wprowadzenie instytucji separacji małżeńskiej, likwidacja wychowania seksualnego jako ustawowego przedmiotu w szkołach, zasiłki dla rodzin z trojgiem i więcej dzieci. - Jesteśmy najbardziej wyrazistą partią w AWS, jedyną, która ma samodzielny elektorat - dodaje Piłka. Najważniejszym sukcesem minionych dziesięciu lat jest jednak chyba wpływ na świadomość społeczną, osiągnięcie tego, co Artur Zawisza nazywa "przesunięciem obszaru konsensusu społecznego na prawo" - dziś chrześcijańsko-narodowe postulaty mogą być głoszone bez narażania się na oskarżenia o faszyzm i totalitaryzm.
Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe po dziesięciu latach istnienia może pochwalić się wieloma osiągnięciami: ma swoich posłów i ministrów, przezwyciężyła niechęć mediów, ale poniosła też koszty tego sukcesu. Historia ZChN zaczęła się od Wiesława Chrzanowskiego. skupił środowiska katolicko-narodowe. 1989 powołano Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - pierwszą partię w III Rzeczypospolitej. w sześć tygodni po zjeździe założycielskim z ZChN odszedł Ludwik Dorn. w 1990 odeszli Wiesław Walendziak i Jarosław Sellin. "trzon" stronnictwa pozostał: Marek Jurek, Jan Łopuszański i Stefan Niesiołowski.Zjednoczenie było partią kontestującą liberalną koncepcję demokracji, opowiadało się za państwem narodowym i za rozliczeniem komunistów. 1991 - wprowadzenie samodzielnej reprezentacji do parlamentu i udział w rządach: Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej. Ujawnienie zawartości archiwów służb specjalnych w 1992 nadwerężyło partię. Na liście współpracowników UB i SB znalazł się Wiesław Chrzanowski, Macierewicz został wyrzucony z partii. Za przełom można uznać wybór na stanowisko prezesa Mariana Piłki. w 1997partia stała się współtwórcą Akcji Wyborczej Solidarność i z jej list wprowadziła dużą grupę posłów do Sejmu. Odejście frakcji Łopuszańskiego osłabiło ZChN, do ZChN wstąpiła grupa "ROP-Razem" z Jackiem Kurskim, środowisko Młodzieży Wszechpolskiej.polityków ZChN zaczęły trapić skandale.
Tuż po wprowadzeniu zakazu posiadania narkotyków, na studniówkach w renomowanych poznańskich szkołach pojawiła się marihuana. Młodzież specjalnie się z nią nie kryła Każdy zna kogoś, kto ma "dojścia" Akcja poszukiwania narkotyków w jednej z gdańskich szkół W łódzkich szkołach pojawił się niedawno temu pies, labrador, który obwąchiwał uczniów i ich rzeczy, aby wykryć narkotyki. Podobna akcja została zorganizowana w podwarszawskim Brwinowie i Gdańsku. W tym samym czasie w Warszawie zlikwidowano jedyną w województwie mazowieckim specjalistyczną poradnię dla osób uzależnionych od narkotyków, która miała pod opieką 1700 pacjentów z całego województwa. Takie psy jak łódzki labrador powinny pracować na etatach we wszystkich szkołach, i nie tylko w szkołach, jeżeli obowiązujący od dwóch miesięcy przepis, zakazujący posiadania małej ilości narkotyków pod groźbą więzienia, ma być wprowadzany w życie. Skoro jest taki zakaz, to trzeba znaleźć sposób na ujawnianie osób, które owe narkotyki posiadają. Doświadczenie pokazuje jednak, że nie będzie to proste, chociażby dlatego, iż już pierwsze dni "pracy" psów zaangażowanych do wykrywania narkotyków w szkołach wywołały różne opinie. Próbuje średnio co czwarty Rodzice obecnych nastolatków noszą w sobie głęboko zakorzeniony strach przed narkotykami. Wynika on przede wszystkim z niewiedzy, bo większość rodziców nigdy nie próbowała żadnego narkotyku. Ten strach próbują zaszczepić swoim dzieciom. Tymczasem młodzi wiedzą o narkotykach znacznie więcej. Z badań ESPAD (europejski program badań ankietowych w szkołach na temat używania alkoholu i narkotyków) przeprowadzonych w 1999 roku wśród uczniów szkół ponadpodstawowych wynika, że 85 procent 15-latków znało działanie konopi, tyle samo wiedziało, jak działa amfetamina, kokaina, heroina. Zarazem 73 procent 15-latków i 67 procent 17-latków deklarowało w 1999 roku, że nigdy nie zażywało żadnej substancji psychoaktywnej. Z drugiej strony kontakt z narkotykami lub lekami miał średnio co czwarty 15-latek, a to niemało. 15 procent ankietowanych 15-latków przyznało, że przynajmniej raz w życiu używało marihuany lub haszyszu - w ciągu czterech lat, od 1995 roku, liczba ta wzrosła o 50 procent. Niepokojące jest też, że w ciągu ostatnich lat wśród młodzieży wzrosło przeświadczenie, iż używanie narkotyków od czasu do czasu nie niesie ze sobą żadnego ryzyka lub tylko niewielkie. Przykładowo 15 procent 15-latków uznawało w 1999 roku próby z amfetaminą za mało ryzykowne, podczas gdy cztery lata wcześniej taką opinię wyrażał co dziesiąty z ankietowanych. Próby z extasy za mało groźne uznawało w 1999 roku 13 procent 15-latków, a w 1995 roku - 8 procent. Znamienne jest również - co także wynika z badań - że dla przeważającej większość nastolatków zażywanie narkotyków nie pociąga za sobą żadnych kłopotów ani problemów. Tak więc spora grupa nastolatków uważa narkotyki za stosunkowo bezpieczne substancje, generujące pożądane doznania bądź zachowania i niepociągające za sobą żadnych negatywnych następstw. Szukać nie trzeba daleko Zaostrzenie ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, polegające na karaniu za posiadanie niewielkiej ilości narkotyków na tzw. własny użytek, wywołało prawdziwy zamęt. Społeczeństwo podzieliło się na zwolenników i przeciwników nowego prawa. Po jednej stronie stanęli m. in. rodzice, którzy w swoim domu nie zetknęli się z problemem narkotyków (albo tak im się wydaje), urzędnicy i politycy. Po drugiej - ci rodzice, którzy mają dzieci uzależnione od narkotyków. Wspierało ich wielu terapeutów oraz osób pracujących z narkomanami, uważających, że restrykcyjne przepisy nie przyniosą nic dobrego. Janusz Sierosławski, socjolog z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, który bada problem narkotyków wśród młodzieży, należy do drugiej grupy. - Nowa ustawa nie jest elementem przemyślanej strategii postępowania z młodzieżą, tylko tę strategię bezrefleksyjnie tworzy - mówi. Sierosławski uważa, że restrykcyjne przepisy sprawią, iż narkotyki zejdą do podziemia, a przez to zdrożeją, będą więc lepszym niż obecnie źródłem zarobków dla zorganizowanych grup przestępczych. Dlatego nie należy mieć złudzeń, że narkotyków będzie na rynku mniej lub że staną się trudniej dostępne. - Jedynie sposoby sprzedaży staną się bardziej wyrafinowane - przestrzega. Tłumaczy, że handel narkotykami zorganizowany jest na zasadzie sieci rozproszonej - prawie każdy młody człowiek zna kogoś, kto zna handlującego narkotykami. Z badań prowadzonych w 1999 roku w ramach programu ESPAD wynika, że pierwsze kontakty młodzieży z narkotykami w większości ograniczają się do marihuany i haszyszu. Są one kupowane przez nastolatków najczęściej na dyskotekach lub w barach (30 procent 15-latków i 39 procent 17-latków). 24 procent 15-latków i 30 procent 17-latków twierdzi, że narkotyki łatwo są dostępne również w szkole. Co piąty 15-latek i co czwarty 17-latek jest zdania, że bez problemów można kupić marihuanę lub haszysz na ulicy, a mniej niż 20 procent wymienia mieszkanie dealera. Nawet jeżeli uda się wyprowadzić narkotyki ze szkół (a niewiele szkół przyznaje, że są w nich sprzedawane), to pozostanie jeszcze wiele miejsc odwiedzanych przez młodzież, gdzie równie łatwo można kupić np. "trawę". - Nastolatki same poszukują narkotyków, przede wszystkim na imprezy, i nadal będą to robić - przekonuje Sierosławski. Dodaje, że w Stanach Zjednoczonych po zaostrzeniu prawa antynarkotykowego grupy przestępcze zaczęły do sprzedaży wciągać dzieci, które uzależniały od narkotyków. - Nikt nie wsadzi do więzienia 10-latka za rozprowadzanie narkotyków - mówi. Ułatwianie, czyli redukcja szkód Janusz Sierosławski uważa, że nowa ustawa antynarkotykowa może utrudnić prowadzenie profilaktyki w szkołach. Trudno bowiem rozmawiać szczerze z młodymi ludźmi, jeżeli wiadomo, że każde przyznanie się do używania narkotyków, a więc i do ich posiadania, jest przyznaniem się do przestępstwa. Są też i inne problemy związane z nowymi przepisami. Zgodnie z ustawą za kara więzienia grozi ułatwianie zażywania narkotyków. Mogą nią więc być zagrożeni na przykład pracownicy realizujący tzw. program redukcji szkód związanych z zażywaniem narkotyków. W ramach programu osoby uzależnione mogą wymieniać w określonych miejscach jednorazowe igły i strzykawki. Chodzi o to, aby ograniczyć rozprzestrzenianie się wśród narkomanów wirusa HIV. Ponadto prowadzi się też działalność edukacyjną, na przykład uczy osoby uzależnione, w jaki sposób oszczędzać żyły przy wstrzykiwaniu narkotyku lub jak uchronić się przed przedawkowaniem. Wszystkie te działania można zinterpretować jako ułatwianie zażywania narkotyków. Program redukcji szkód jest częścią Narodowego Programu Zdrowia i Narodowego Programu Przeciwdziałania Narkomanii. - Tak więc w dwóch narodowych programach mamy obowiązek podejmować działania, które w świetle ustawy antynarkotykowej mogą być zinterpretowane jako przestępstwo - przekonuje Sierosławski. Nowe przepisy jeszcze przed wejściem w życie odbiły się negatywnie na programach redukcji szkód. Barbara Kęszycka, wojewódzki koordynator ds. narkomanii w Wielkopolsce oraz prezes Stowarzyszenia Profilaktyki Społecznej "Sedno", opowiada, że w Poznaniu program zamarł po przeprowadzonej w listopadzie ubiegłego roku akcji policyjnej. - Nic się nikomu nie stało. Policja ograniczyła się do legitymowania wszystkich, których spotkała w pobliżu naszego punktu wymiany igieł i strzykawek, ale narkomanii, którzy się o tym dowiedzieli, i tak przestali do nas przychodzić - mówi. - Teraz powoli odzyskujemy ich zaufanie i może uda się przywrócić program redukcji szkód do poprzednich rozmiarów. Narkoman łatwym celem Zdaniem Kęszyckiej zażywanie marihuany stało się elementem kultury młodzieżowej. - Nowe przepisy nic w tej sprawie nie zmienią - mówi. - Już po wejściu w życie noweli ustawy marihuana pojawiła się na studniówkach w renomowanych poznańskich szkołach i młodzież specjalnie się z nią nie kryła. Obawiam się, że ofiarami tej ustawy padną przede wszystkim uzależnieni, bo oni są najłatwiejszym celem. - Dzięki programowi redukcji szkód ograniczyliśmy wzrost nowych zarażeń wirusem HIV. Udało nam się też zahamować wzrost zgonów z powodu przedawkowania. Te osiągnięcia mogą zostać zmarnowane - przestrzega Sierosławski. - A cóż to za program redukcji szkód - ironizuje doktor Barbara Łysakowska, psychiatra, która od 28 lat zajmuje się leczeniem ludzi uzależnionych od narkotyków. - Taki program, by odniósł sukces, wymaga ogromnej akcji propagandowej. To, co się u nas robi, jest wyrzucaniem pieniędzy w błoto. Doktor Barbara Łysakowska uważa, że zaostrzenie ustawy antynarkotykowej jest słuszne. Jej zdaniem nie można było utrzymywać fikcji prawnej. Skoro produkcja narkotyków i handel nimi są karane, to karane musi być również posiadanie nielegalnej substancji. - A jeżeli handel narkotykami zejdzie do podziemia, to bardzo dobrze - uważa. - Przynajmniej narkomani będą mniej widoczni i dzięki temu mniej przypadkowych osób zainteresuje się narkotykami. Restrykcje zamiast leczenia Barbara Łysakowska wskazuje jednak na niekonsekwencję działań w walce z narkomanią. - Wprowadzono restrykcyjne przepisy, umożliwiające karanie za posiadanie narkotyków, a jednocześnie zlikwidowano w Warszawie poradnię przy ulicy Dzielnej dla dorosłych mających problem narkotykowy - mówi. - A więc z jednej strony restrykcje, a z drugiej brak możliwości pomocy dla tych, którzy chcą wyjść z uzależnienia. Poradnia leczenia uzależnień od narkotyków i leków dla osób, które ukończyły 18 lat, została zlikwidowana 15 stycznia, przez ZOZ przy ulicy Nowowiejskiej, któremu podlegała. Dyrekcja ZOZ przeniosła część usług na ulicę Nowowiejską - uruchomiła punkt konsultacyjny dla osób uzależnionych, czyli miejsce, w którym narkomani kierowani są na tzw. detoks (wyłącznie osoby uzależnione od heroiny) i do ośrodków rehabilitacji i readaptacji. - Pozbawiono pacjentów psychoterapii, farmakoterapii, grup wsparcia - opowiada psycholog i terapeuta uzależnień Barbara Robaszkiewicz, była pracownica przychodni przy ul. Dzielnej. - Nie wszystkie osoby uzależnione mogą się leczyć w ośrodku zamkniętym, bo jeżeli mają pracę i rodzinę, to trudno im na rok wszystko to rzucić. Zresztą, na terenie całej Polski nie ma miejsc w ośrodkach. Na przyjęcie czeka się około trzech miesięcy. Co ma zrobić pacjent, który właśnie zakończył detoks i czeka na miejsce w ośrodku? Gdzie ma szukać wsparcia? - pyta Robaszkiewicz. - Dobrze, że przy Dzielnej pozostała poradnia dla uzależnionej młodzieży, podlegająca ZOZ w Zagórzu - mówi. - Jednak największy wzrost uzależnień od narkotyków mamy w grupie wiekowej 20 - 24 lata. I właśnie poradnia dla tych ludzi została zamknięta. ELIZA OLCZYK
W łódzkich szkołach pojawił się niedawno temu pies, aby wykryć narkotyki. . Takie psy jak łódzki labrador powinny pracować na etatach we wszystkich szkołach, i nie tylko w szkołach, jeżeli przepis zakazujący posiadania małej ilości narkotyków pod groźbą więzienia, ma być wprowadzany w życie. nie będzie to proste. Z badań ESPAD przeprowadzonych w 1999 roku wynika, że 85 procent 15-latków znało działanie konopi, wiedziało, jak działa amfetamina, kokaina, heroina. 73 procent 15-latków i 67 procent 17-latków deklarowało w 1999 roku, że nigdy nie zażywało żadnej substancji psychoaktywnej. spora grupa nastolatków uważa narkotyki za stosunkowo bezpieczne substancje, niepociągające za sobą żadnych negatywnych następstw. Zaostrzenie ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii wywołało prawdziwy zamęt. Janusz Sierosławski, socjolog z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie- Nowa ustawa nie jest elementem przemyślanej strategii postępowania z młodzieżą, tylko tę strategię bezrefleksyjnie tworzy - mówi. pierwsze kontakty młodzieży z narkotykami ograniczają się do marihuany i haszyszu. Nawet jeżeli uda się wyprowadzić narkotyki ze szkół to pozostanie jeszcze wiele miejsc, gdzie równie łatwo można kupić np. "trawę". Sierosławski uważa, że nowa ustawa antynarkotykowa może utrudnić prowadzenie profilaktyki w szkołach. Zgodnie z ustawą za kara więzienia grozi ułatwianie zażywania narkotyków. osoby uzależnione mogą wymieniać w określonych miejscach jednorazowe igły i strzykawki, aby ograniczyć rozprzestrzenianie się wirusa HIV. te działania można zinterpretować jako ułatwianie zażywania narkotyków. Program redukcji szkód jest częścią Narodowego Programu Zdrowia i Narodowego Programu Przeciwdziałania Narkomanii. Nowe przepisy jeszcze przed wejściem w życie odbiły się negatywnie na programach redukcji szkód. Doktor Łysakowska uważa, że zaostrzenie ustawy antynarkotykowej jest słuszne. produkcja narkotyków i handel nimi są karane, karane musi być również posiadanie nielegalnej substancji. - Wprowadzono restrykcyjne przepisy, umożliwiające karanie za posiadanie narkotyków, a jednocześnie zlikwidowano w Warszawie poradnię przy ulicy Dzielnej dla dorosłych mających problem narkotykowy - mówi. z jednej strony restrykcje, a z drugiej brak możliwości pomocy dla tych, którzy chcą wyjść z uzależnienia.
REPATRIACJA Z Kazachstanu chcą wyjechać wszyscy Polacy. Obowiązujące od stycznia przepisy ułatwiają ich repatriację, ale nie gwarantują startu w nowej ojczyźnie. Uciec jak najdalej Wizyta Polaków z Kazachstanu zorganizowana w 1997 roku przez Polską Akcję Humanitarną. Na zdjęciu Anna Radecka z Kustanai przyjmowana przez państwa Koralów z Torunia. FOT. JACEK DOMIŃSKI IWONA TRUSEWICZ - Kiedy już dostaliśmy zgodę na wyjazd, nie mogłam wyjść na ulicę czy do sklepu, bo wszyscy nam zazdrościli, oblegali i prosili, żeby im też pomóc wyjechać - opowiada trzydziestokilkuletnia Anna Polańska, z domu Tarnopolska, repatriantka z kazachskiego kołchozu Podolskie. Jej polszczyzna jest mieszaniną rosyjskiego, ukraińskiego i polskiego. Lepiej mówią po polsku synowie 7-letni Sergiusz i 5-letni Aleksiej. Małomówny mąż Czesław Polański wspomina, że z Kazachstanu uciekają wszyscy - Niemcy do Niemiec, Rosjanie do Rosji, Ukraińcy na Ukrainę. Nie sposób sprzedać domu, bo Kazachowie nie kupują. Przychodzą i mówią, że i tak tylko oni będą tu żyć. - Dwa lata zbieraliśmy papiery. Wytriepietało nam to duszu. Za wszystko trzeba było płacić. Do stolicy Ałma Aty jedzie się z Podolskiego trzydzieści osiem godzin w jedną stronę. Trzy razy musieliśmy tam jeździć z papierami. Krowy, świnie sprzedane na dokumenty. Kiedy już jechaliśmy do Polski, to myślałam, że nie dojedziemy żywe. W pociągu do Moskwy nie było wody, brud straszny, Kazachy chodziły pijane - wspomina Anna Polańska. Polańscy przyjechali do Polski w czerwcu ubiegłego roku. Pomogła siostra Anny, Nina Markowska, która w 1994 roku wraz z rodziną zamieszkała w Bezławkach, gmina Reszel. Polańskich przyjęła sąsiednia miejska gmina Mrągowo. Otrzymali wyposażone mieszkanie w bloku i pracę na pół roku. Ona - w przedszkolu, on w prywatnym zakładzie samochodowym. Nie mówią, że im trudno. Podają, ile zarabiają - ona 430 zł, on - mniej niż 400 zł. Nowe, obowiązujące od tego roku, przepisy zwalniają gminy z obowiązku zapewnienia repatriantom życiowego startu. Kazachstańskim Polakom nikt nie opisuje trudności, które czekają na nich w nowej ojczyźnie. A oni nie pytają. Polska to dla większości jedyna szansa na ucieczkę z kraju, w którym życie stało się pasmem udręk. Ludzie radzieccy Jerzy Koszewski prawie dwa lata uczył języka polskiego setkę dzieci w czterech szkołach rejonu Szortandy pod Akmołą. Z ostatniego pobytu w Kazachstanie wrócił 28 grudnia ubiegłego roku: - Przyjechałem w połowie listopada. W Szortandy było minus trzydzieści siedem stopni mrozu. Mieszkanie miałem w pięciopiętrowym bloku, w osiedlu, w którym od trzech lat nie działa kotłownia. Ludzie ogrzewają lokale "burżujkami". Rury piecyków wystają z okien wszystkich mieszkań. Wiele miejscowości w ogóle nie ma wody. W większych pojawia się od święta, najczęściej w nocy, wtedy odbywają się masowe prania, a wszystkie pojemniki napełniają się na zapas. Światło włączają od drugiej do czwartej w nocy. Ludzie nie mają pracy, a ci, którzy mają, od miesięcy nie dostają wypłat. Po przenosinach stolicy z Ałma Aty do Akmoły, urzędy obejmują Kazachowie. Europejczycy dostają wymówienia. To wszystko zmusza ludzi do ucieczki. Koszewski pomógł wyjechać do Polski pięciu rodzinom repatrianckim. Mówi, że pomaga biednym i takim, za których nie będzie się musiał wstydzić. Jedna rodzina trafiła do Oświęcimia, drugą przyjęła gmina Krasnosielsk. Dwie rodziny pojadą w Koszalińskie, a jedna do Małdyt w Olsztyńskiem. - Długo szukaliśmy nauczyciela angielskiego. Pan Koszewski zaproponował, że znajdzie go wśród Polaków w Kazachstanie. W ten sposób trafi do nas anglistka Tatiana Kaczorowska z synem Jerzym. Status repatrianta jest w trakcie załatwiania. Gmina przygotowała dla nich trzypokojowe mieszkanie i pracę. Syn ma wykształcenie rolnicze, więc i dla niego znajdziemy zatrudnienie - mówi Stanisława Domańska, sekretarz gminy w Małdytach. Nauczyciel Koszewski nie ma złudzeń, co do motywów kazachskiej repatriacji: - To typowa emigracja ekonomiczna. Pięćdziesięcio-, czterdziestolatków i młodszych gna do Polski lepszy byt dla siebie i perspektywy dla dzieci. Gdyby nie rozpad Związku Radzieckiego, to nikt by nie chciał wracać. To wszystko ludzie radzieccy, tam wychowani, nie mówiący po polsku, nie znający naszej historii ani nawet historii swoich rodzin. Do dziś obchodzą wszystkie komunistyczne święta, wspominają jak wtedy było dobrze. Słowa Koszewskiego zupełnie nie przystają do historii rodziny Kułakowskich, która 21 grudnia ubiegłego roku zjechała do Witoszewa w gminie Zalewo. 75-letni Mieczysław i 72-letni Alfons wrócili do kraju, w którym nie mieszkali nigdy. Przetrwał w snach, prenumerowanej gazecie "Przyjaźń" i języku dzieciństwa pielęgnowanym wspomnieniami i marzeniami. Pieszo przez tajgę Na początku była Osiczna. Polska wieś na radzieckiej Ukrainie. W polskim narodowościowym okręgu, tzw. marchlewszczyźnie. Polacy żyli tu w nierealnym świecie pozornej swobody, za której granicami zaczynał się świat stalinowskiego terroru. Do 1930 r. niewiele o nim wiedzieli. Z mgły wspomnień Mieczysława Kułakowskiego wyłania się obora pełna krów, własny młyn, ziemia i duży drewniany dom, w którym razem mieszkali czterej bracia Kułakowscy - Ambroży, Grzegorz, Józef i Albin z żoną Bronisławą - rodzice Mieczysława. W 1930 roku zawalił się świat marchlewszczyzny i Kułakowcy znaleźli się w bydlęcym wagonie z czterdziestoma pięcioma kilogramami bagażu. Mieczysław miał siedem, a Alfons cztery lata. Tych dziecięcych lat musiało im starczyć, aby zachować w sobie Polskę przez całe dorosłe życie. Trafili do obozu Jaja pod Tomskiem. Baraki z mokrych drewnianych bali, brak pieców, tłok, robactwo, wszy, tyfus... Potem ucieczka z matką do stryja Grzegorza, który mieszkał w osadzie Zima. Tam Mieczysław poszedł do szkoły. - Między sobą cały czas mówiliśmy po polsku, więc przez pierwsze dwa lata szkoły nic nie rozumiałem. Nie chciałem się uczyć po rosyjsku - opowiada dobrym "przedwojennym polskim" - szczupły, starszy pan z białą brodą, trochę samotny w obszernym pokoju, który jeszcze niedawno był klasą małej szkoły wiejskiej. W połowie ubiegłego roku gmina Zalewo przekazała wyremontowany szkolny budynek Kułakowskim. Wtedy, jako pierwsza z rodziny status repatrianta i polskie obywatelstwo otrzymała pięćdziesięcioletnia córka Mieczysława - Wanda. - Zatrudniliśmy ją w gminnym ośrodku kultury, ponieważ ma wykształcenie plastyczne i muzyczne. Rodzina pozostaje na jej utrzymaniu, bowiem panowie Kułakowscy nie otrzymują z Kazachstanu emerytury. Nie ma umowy między naszymi krajami, która by umożliwiała wypłacanie im tutaj świadczeń - opowiada Jadwiga Berda, sekretarz gminy Zalewo. Mieczysław najwięcej mówi o dzieciństwie. Z kolejnego obozu uciekł do Tomska, do szkoły. 300 kilometrów pieszo przez tajgę. Szedł tydzień, za posiłki służył mu chleb zabrany w "torebeczki". Najbardziej bał się niedźwiedzi. Upór, talent i szczęście w trafianiu na życzliwych Rosjan pomogły Mieczysławowi wspiąć się na wyżyny niedostępne dla przeciętnego zesłańca. Skończył technikum topograficzno-kartograficzne i został geodetą-kartografem. Ożenił się z Ukrainką Niną Nyń, pielęgniarką, którą poznał w mieście Ajaguz. Ona miała lat dziewiętnaście, on - dwadzieścia trzy. Do dziś mówi o żonie "ciekawa kobieta". Samotna Wigilia Po wojnie Kułakowscy osiedli w Ałma Acie. Mieczysław został głównym inżynierem-topografem w przedsiębiorstwie kartograficznym. Był racjonalizatorem i konstruktorem wielu nowatorskich narzędzi geodezyjnych. Z czterdziestu przepracowanych tam lat, dwadzieścia spędził w ekspedycjach. Kochał te dalekie wyprawy do miejsc, w których liczyła się tylko umiejętność przetrwania. Przewędrował syberyjską tajgę. Kazachskie pustynie Kyzył Kum i Kara Kum przejechał w trzy lata na wielbłądach. Dotarł do wyspy Dikson na dalekiej północy, przepłynął cały Jenisej. Wspinał się na liczące ponad 5000 metrów szczyty Teń-Szanu i biwakował w Sajanach. - Najpiękniejsze są Sajany. To góry niezwykłe, bezludne i jednocześnie pełne życia - wspomina. W wyprawach często towarzyszyła mu żona i córki - Wanda i Lusia (teraz w Izraelu). Alfons był zawsze blisko brata. Został malarzem. Jego przesycone światłem i kolorami pejzaże znalazły uznanie widzów i krytyków. W ciągu dziesięciu lat bracia Kułakowscy wybudowali w Ałma Acie obszerny dom otoczony sadem i ogrodem warzywnym. Było tam siedem pokoi, winorośl rodziła winogrona, w sadzie stały orzechy, grusze, jabłonie. To w tym domu po dziewięćdziesiątym roku chętnie zbierała się kazachska Polonia skupiona w towarzystwie "Więź". Przyjeżdżały oficjalne delegacje, gościli ministrowie, profesorowie i dziennikarze. Telewizja nakręciła o Kułakowskich film "Sny o Polsce". - Kiedy przyjechał polski premier "Pawluk", to przywiózł Alfonsowi farby i płótno - mówi po rosyjsku Nina Kułakowska. Dzisiaj największe kłopoty z adaptacją w Polsce ma szczupła, delikatna Wanda. W Ałma Acie była znana. Jej wiersze drukowano, urządzano wieczory autorskie. Miała krąg przyjaciół. Grała na pianinie, malowała. - Zawsze czułam się inna. Żył we mnie smutek. Tylko w rodzinie znajdowałam przyjemność bycia i zrozumienie. I kiedy w 1995 roku pierwszy raz przyjechałam do Polski zrozumiałam, że to ta polskość tak mnie różniła od otoczenia, odgradzała, kazała myśleć i czuć inaczej - opowiada po rosyjsku. Polskiego dopiero się uczy i przyznaje, że idzie jej bardzo ciężko. - Tutaj jesteśmy tylko Polakami z Kazachstanu. Musimy uczyć się żyć na nowo. I chociaż w Kazachstanie nie było już dla nas życia, to tutaj czuję, że nie jestem w domu. I ciągle mam w sobie strach, czy nadejdzie taki moment, że poczuję się u siebie - przyznaje. Do Zalewa trafili dzięki znajomości z Kazimierzem Piątkowskim, mieszkańcem pobliskiego Karpowa. To on wystąpił do gminy o zaproszenie rodziny do Polski. Kułakowscy zostawili w Ałma Acie swój wspaniały dom, bo nie znalazł się kupiec. Wysokiej klasy pianino Wanda sprzedała za tysiąc dolarów. Czekają na kontener z rzeczami. 72-letni Alfons już urządził pracownię i kupił rower górski, aby dojeżdżać osiem kilometrów do miasta. Planuje wystawy swoich obrazów i zachwyca się otaczającą ciszą, słońcem i pięknem mazurskich lasów. - Urządziliśmy we wsi spotkanie państwa Kułakowskich z mieszkańcami - mówi Jadwiga Bedra. Na spotkanie przyszło dziesięć osób. Kułakowscy opowiedzieli o sobie. Ludzie wysłuchali i rozeszli się do domów. Pytań nie było. Pierwsze w Polsce Boże Narodzenie repatrianci spędzili sami. Tylko przed Wigilią zajechała do nich na rowerze sąsiadka i przywiozła worek warzyw. Stajnia nad jeziorem W Nowej Wsi Ostródzkiej więcej jest dacz niż gospodarzy. Wieś położona malowniczo na skarpie nad jeziorem Mielno przyciąga ludzi z całej Polski. Ewa Sieczkowska pochodzi ze wsi Magnuszew pod Makowem Mazowieckim. Ma za sobą studia misjologiczne w Akademii Teologicznej i marzenia o misji w Afryce. W 1995 roku za kredyt preferencyjny dla młodych rolników kupiła 36-hektarowe gospodarstwo w Nowej Wsi Ostródzkiej. Pięknie położone na końcu osady, składa się z pamiętającego rok 1927 domu, stodoły i stajni. W stajni Ewa Sieczkowska wybudowała wygodny pensjonat i od roku przyjmuje agroturystów. Swoje gospodarstwo nazwała "Stajnia nad jeziorem". - Dużo czytałam o Polakach w Kazachstanie. Pomyślałam sobie, że ja tu przecież mieszkam sama, mogę więc jedną rodzinę zatrudnić, dać mieszkanie. Po rozmowie z zarządem gminy Olsztynek, zdecydowaliśmy zaprosić rodzinę. Podpisałam umowę, w której zobowiązałam się zapewnić mieszkanie i pracę, a gmina weźmie na siebie całą procedurę repatriacyjną i załatwienie obywatelstwa - opowiada Ewa Sieczkowska. W ten sposób latem ubiegłego roku do Nowej Wsi trafiła rodzina Brieczko z Szortandy. - To był czysty przypadek, że właśnie oni tu przyjechali - dodaje właścicielka. Po półrocznym wspólnym życiu mówi, że nie jest w stanie rodziny utrzymać. Jedynie pani Brieczko może zaoferować pół etatu. "Jest pracownita, utalentowana, ładnie szyje. Do życia podchodzi z uśmiechem i otwartą duszą". Między właścicielką a repatriantami trwa więc stan napięcia. Obie strony spodziewały się po sobie czegoś innego. Obie się rozczarowały. W rodzinie Brieczko polskie korzenie ma urodziwa, czarnowłosa Helena z domu Szkurińska. Jej dziadkowie - Bronisława Rafalska i Aleksander Ostrowski - zostali w 1933 roku wywiezieni z marchlewszczyzny do Kazachstanu. We wsi pod Żytomierzem mieli gospodarstwo, swoje konie, krowy, pole. Krewni dziadka Ostrowskiego służyli w polskim wojsku. - Babcia i dziadek rozmawiali po polsku, ale rodzice polskiego nie znali - przyznaje Helena. Ojciec był weterynarzem, matka doiła kołchozowe krowy. Ona sama nauczyła się polskiego na kursach w Kazachstanie, zorganizowanych w 1995 roku przez polskich nauczycieli. - Przywieźli ze sobą filmy i na nich po raz pierwszy zobaczyłam Polskę. To był dla mnie szok. Tyle zieleni, zboże takie wysokie! - opowiada. W tym samym roku Helena pojechała z kolonią polonijnych dzieci do Polski. Z zawodu jest przedszkolanką. - Przyjmowano nas przyjaźnie, ludzie byli dobrzy. Płakaliśmy - wspomina. Decyzję o repatriacji podjęli w 1996 roku. Sytuacja była już tak zła, że każdy uciekał, dokąd mógł. Siostra i brat wyjechali pod Moskwę. Helena mówi, że gotowa była także przesiedlić się do Rosji. Ale mąż chciał do Polski. Michał Brieczko był zawodowym żołnierzem. Podobno też ma polskie korzenie. O tym, że gmina Olsztynek przyjmie rodzinę z Kazachstanu, dowiedział się w polskim towarzystwie. Nikt mu nie powiedział, że chodzi o pracę w gospodarstwie. - Dałam im czas do kwietnia na znalezienie sobie mieszkania. W Kazachstanie sprzedali dom, mają więc jakieś pieniądze - mówi Ewa Sieczkowska. - Wszystkie poszły na opłaty dokumentów i podróż. Nie wiem, co dalej z nami będzie. Na pewno nie wrócimy do Kazachstanu - wzdycha Helena. Chciałaby sprowadzić do Polski rodziców, którym bardzo ciężko jest żyć bez wody, światła, ogrzewania. Dwójka jej dzieci - 13-letni Sergiusz i 10-letnia Helena też już mówią po polsku. Grzyb w świetle reflektorów Rodzina Markowskich nie czekała, aż Polska uchwali przepisy umożliwiające repatriację. Latem 1994 roku wsiadła do autobusu wiozącego artystów jednego z warszawskich teatrów i dysponując tylko turystycznymi wizami, wjechała do Polski z podręcznym bagażem. O rodzinie stało się głośno w mediach. Wywiady, telewizyjne programy, artykuły w prasie. Mieszkanie zaoferowała pierwszym repatriantom gmina Reszel. Wojewoda olsztyński w ciągu miesiąca wręczył Stanisławowi i Ninie, oraz ich synom Waleremu i Antoniemu polskie obywatelstwo. - Otrzymali od nas trzypokojowe mieszkanie w domu w Bezławkach, dziesięć kilometrów od Reszla. Do tego dwa hektary ziemi, zwolnienie od podatków i czynszu na dwa lata. Zbieraliśmy dla nich na meble i wyposażenie mieszkania, bo sami nic nie mieli. Dom został odmalowany. Pan Markowski, który był głównym mechanikiem w kołchozie, dostał pracę w fabryce "Rema" w Reszlu. Pani Markowska dorabiała w szkółce leśnej. Teraz pracuje w Reszlu. Synowie uczyli się. Jeden studiował w Olsztynie. Myślę, że się w Polsce zaadoptowali. Mają telefon, sprowadzili sobie samochód. W październiku ubiegłego roku ich syn Walery ożenił się - mówi Helena Jakubowska, sekretarz gminy Reszel. W 1996 roku Markowscy sprowadzili do siebie matkę 71-letnią Stanisławę Tarnopolską z domu Staśkiewicz. To ona w 1936 roku została wywieziona z ukraińskiej Uwarowki do Kazachstanu. Przeżyła obozy, pracę przy węglu w Karagandzie, dzienne porcje 700 gr czarnego chleba. Za mąż wyszła w 1949 r za Aleksieja Tarnopolskiego. Urodziła siedmioro dzieci. Po polsku rozumie, ale mówi słabo. Lepiej po ukraińsku. Ciężka fizyczna praca i wypadek prawie pozbawiły ją słuchu. W Polsce nie mogła dostać darmowego aparatu słuchowego, bo do dzisiaj nie ma naszego obywatelstwa. - Pani, w tym domu w Bezławkach grzyb zjada ściany, wilgoć się leje, że nie można wysiedzieć. Ściany czarne. Córka chce zamienić mieszkanie na mniejsze w Reszlu - mówi. Rozmawiamy w mrągowskim mieszkaniu najmłodszej córki Anny Polańskiej. - Czy gdyby Związek Radziecki nie upadł i nic się w państwa życiu nie zmieniło, przyjechaliby państwo do Polski? Anna waha się. Czesław szybko odpowiada "na pewno". - I jeszcze niech pani napisze, podziękowanie od nas wszystkiem Polakom, które nam pomogli - dodaje już na schodach. Wanda Kułakowska znów zaczęła pisać wiersze. Jeden z ostatnich kończą strofy: Moje serce ciągle tam, gdzie poprzez wieki do świątyni weszłam. I znalazłam ciebie - Ojczyzno. W Kazachstanie mieszka obecnie ok. 100 tys. ludności polskiego pochodzenia, głównie na północy - rejon kokczetowski i karagandzki. Są to potomkowie lub sami przesiedleńcy z tzw. polskiego rejonu narodowościowego na radzieckiej Ukrainie (tzw. marchlewszczyzna), na Białorusi (tzw. dzierżowszczyzna). Te autonomiczne jednostki do początku lat trzydziestych dysponowały dużą swobodą. Zamieszkiwało je ok. 55 tys. Polaków. Funkcjonowały polskie szkoły, przedsiębiorstwa, sieć telefoniczna, szpitale i domy kultury. Zlikwidowane ostatecznie w latach 1935 - 38. W 1997 r do Polski z Kazachstanu przesiedliło się ok. 200 rodzin. Dalsze ponad 300 rodzin otrzymało zaproszenia gmin. W Olsztyńskiem trzy rodziny uzyskały obywatelstwo, a osiem (27 osób) stara się o status repatrianta.
- Kiedy już dostaliśmy zgodę na wyjazd wszyscy nam zazdrościli, oblegali i prosili, żeby im też pomóc wyjechać - opowiada tAnna Polańska, repatriantka z kazachskiego kołchozu Podolskie. z Kazachstanu uciekają wszyscy. Nowe, obowiązujące od tego roku, przepisy zwalniają gminy z obowiązku zapewnienia repatriantom życiowego startu. Jerzy Koszewski prawie dwa lata uczył języka polskiegoszkołach rejonu Szortandy pod Akmołą. pomógł wyjechać do Polski pięciu rodzinom repatrianckim. - Długo szukaliśmy nauczyciela angielskiego. Pan Koszewski zaproponował, że znajdzie go wśród Polaków w Kazachstanie. W ten sposób trafi do nas anglistka Tatiana Kaczorowska z synem . - mówi Domańska, sekretarz gminy w Małdytach. Nauczyciel Koszewski nie ma złudzeń, co do motywów kazachskiej repatriacji: - To emigracja ekonomiczna. Słowa Koszewskiego zupełnie nie przystają do historii rodziny Kułakowskich, która zjechała do Witoszewa . 75-letni Mieczysław i 72-letni Alfons wrócili do kraju, w którym nie mieszkali nigdy. W połowie ubiegłego roku gmina Zalewo przekazała wyremontowany szkolny budynek Kułakowskim. status repatrianta i polskie obywatelstwo otrzymała córka Mieczysława - Wanda.Ewa Sieczkowska pochodzi ze wsi Magnuszew pod Makowem Mazowieckim. wybudowała wygodny pensjonat i od roku przyjmuje agroturystów. - Dużo czytałam o Polakach w Kazachstanie. Po rozmowie z zarządem gminy Olsztynek, zdecydowaliśmy zaprosić rodzinę. Po półrocznym wspólnym życiu mówi, że nie jest w stanie rodziny utrzymać. Rodzina Markowskich wsiadła do autobusu wiozącego artystów jednego z warszawskich teatrów i dysponując tylko turystycznymi wizami, wjechała do Polski. W 1997 r do Polski z Kazachstanu przesiedliło się ok. 200 rodzin. Dalsze ponad 300 rodzin otrzymało zaproszenia gmin. W Olsztyńskiem trzy rodziny uzyskały obywatelstwo, a osiem stara się o status repatrianta.
Kościół i twórcy Czas wspólny i czas osobny RYS. JANUSZ KAPUSTA KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK Mieliśmy spotkanie w wieży przy warszawskim kościele św. Anny na Krakowskim Przedmieściu, u księdza Wiesława Niewęgłowskiego. Zaledwie kilka osób. Był wczesny okres jaruzelskiej wojny. Nieoczekiwanie odezwał się dzwonek domofonu. Po chwili nasze obawy rozproszył Wiktor Woroszylski, który zjawił się niespodziewanie. Prosto z miejsca internowania. To nie przypadek sprawił, że zwolniony z interny poeta skierował swe kroki najpierw do księdza. Tak, jak nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele. W Teatrze Dramatycznym trwały obrady niezależnego Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol w dziedzinie "nadbudowy". Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi, otwierało nowe możliwości i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w środku nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia. Naród się nie cofnie W niedzielę rano, 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy - nieświadomi nocnych wydarzeń - udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo, by w ten sposób rozpocząć trzeci dzień obrad, sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia. Dwa dni później polski Episkopat oświadczył: "Nasz ból jest bólem Narodu, sterroryzowanego przez siłę wojska (...) Naród nie cofnie się i nie może zrezygnować z demokratycznej odnowy, która została ogłoszona w naszej Ojczyźnie." Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Ten czas był wspólny. Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski jeszcze w latach 60. Doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat. Założył ruch "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Czas przyciągania Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski, lub że stało się to w dniu, w którym padły pierwsze strzały. Zaczęło się wcześniej. Wcześniej, niż sierpniowe dni 1980 roku, kiedy w czasie ciągnącego się bez końca strajku, stoczniowcy rozpoczynali kolejny niepewny dzień od Mszy Świętej Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Sam podjął wówczas w Warszawie nowe inicjatywy, otwierając podwoje Kościoła zrazu dla tych, którzy lubili sacrosongi, a dla poetów i miłośników poezji - Wieczory Jednego Wiersza. Potem były Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej i Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Warszawskie doświadczenie przybrało niebawem szerszy, krajowy wymiar. Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Stawał się mniej konfesyjny. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji - jak pisze ksiądz Wiesław - tworzenia jednego modelu kultury. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną. Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to w gruncie rzeczy czas mało znany, bądź - po części - zapomniany. Uważna lektura pracy księdza Niewęgłowskiego uzmysławia wagę rzeczy, które się dokonywały, a które sprawiły, że świecka elita elit z jednej strony oraz duchowni wraz z Kościołem z drugiej, stali się sobie bliżsi. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie. Bez dysonansów Związki pomiędzy kulturą a religią są jednym z głównych tematów towarzyszących rozważaniom człowieka odkąd zaczął on myśleć. W pracy księdza Niewęgłowskiego są odniesienia do niektórych z tych rozważań. Autor przywołuje je z umiarem i ich świadomie nie pogłębia. W podobny sposób ksiądz odnosi się do poszczególnych koncepcji kultury. Więcej natomiast jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło. Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Z jednej strony, wynikało to z samej jego natury. A w przypadku Polski - także z głębokiego związania religii z dziejami narodu. Począwszy od chrztu, poprzez trudny okres rozbiorów państwa, kiedy Kościół był dla Polaków Ojczyzną, czy potem - w czasach PRL - gdy prymas Stefan Wyszyński był więziony. W wysiłkach, zmierzających do przerwania monopolu marksistowskiej kultury w latach 60. i 70., kiedy polskie duchowieństwo występowało już z konkretną ofertą wobec twórców, Kościół kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Nic tak silnie nie przemawiało do narodu. Bo ciągle nie był wolny: "A wy, czy umiecie bronić tego, co stanowi ducha Narodu? Czy umiecie bronić cegieł i kamieni węgielnych naszej kultury ojczystej i rodzimej, moralności chrześcijańskiej? (...) Czy za miskę soczewicy, za kęs chleba i lęk o utratę posady nie sprzedajecie potężnych i wspaniałych dóbr?" - pytał prymas Stefan Wyszyński. Był wtedy rok 1974 i słowa prymasa znacznie wyprzedziły swój czas. Ale już wówczas - jak zauważa ksiądz Niewęgłowski - "związek twórców z Kościołem dokonywał się na dwóch płaszczyznach: obywatelskiej oraz religijnej". W tych kwestiach dysonansu nie było. Przesłanie Jana Pawła II, wyrażone podczas jego pierwszej pielgrzymki w ojczyźnie, w 1983 roku, kiedy więzienia były przepełnione, potwierdziło prawdę, wyrażoną przez Kardynała Tysiąclecia. Papież mówił wtedy: "Czuwam - to znaczy także czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. To imię nas wszystkich kosztuje." W programach, prezentowanych w trakcie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, uczestniczyli tłumnie nie tylko katolicy. Przybywał każdy, kto chciał się spotkać "z osobami, w których widziano autorytety swego czasu" - jak to ujął ksiądz Wiesław. Wśród tych autorytetów wielu nie było i nie stało się później katolikami, bądź ludźmi wierzącymi w innego Boga. Ale wszystkich ich łączyły "sprawy polskie" i poniekąd wartości uniwersalne. W ten sposób budowano wiarygodność. Wszak sceptycy i agnostycy byli doradcami w gdańskiej stoczni. Również bez nich nie byłoby czerwcowych wyborów w 1989 roku. Przenikliwość Kościoła Ma rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią, choć oba te obszary mieściły się w dwóch różnych światach. W czasach PRL światy te stawały często przeciw sobie. Wielu twórców i intelektualistów zachęcałopolski naród do entuzjastycznej budowy komunizmu. Kto by wtedy pomyślał, że za niespełna dwadzieścia lat rozpocznie się strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina i że rozpocznie on czas odliczania ostatnich chwil komunizmu w Polsce i wokół niej. Kto mógł przewidzieć, że robotnicy udźwigną swoją rolę, bo tym razem nadejdzie wsparcie osób świeckich, wywodzących się z kręgów Kościoła i związanego z nimi środowiska intelektualistów, także tych, którzy byli daleko od wiary religijnej? Prezentowane przez nich na zamkniętych spotkaniach polityczne koncepcje nie były już od dawna buntem przeciwko totalitaryzmowi. Tam, w Gdańsku, razem ze stoczniowcami, opowiedzieli się publicznie za takim wyborem, który określał głębszy sens ludzkiego życia. Tego nikt, także duchowieństwo, nie było w stanie przewidzieć. A jednak Kościół jest przenikliwy. Jego rzeczywistość jest inna. Patrzy dalej i jest cierpliwy. Pewnie dlatego, kiedy nadszedł czas, Kościół był gotowy. To znaczy, w sierpniu, gdy powstawała "Solidarność", i potem, kiedy wprowadzono stan wojenny. I za każdym razem, gdy wahadło zdarzeń wychylało się niebezpiecznie poza granice wyznaczane przez PZPR, czy reżim Jaruzelskiego, wtedy szczególny rodzaj zawierzenia Kościołowi i osobom wywodzącym się z jego kręgów, miał na czym bazować. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza. Na czym to polegało? Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Niewykluczone, że - wedle księdza Wiesława - sama zwartość jego pracy daje wystarczającą odpowiedź w przypadku wątpliwości. Być może, należy to uznać za zaletę, bo jak wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom. W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. Najpierw w Starym, a potem w Nowym Testamencie. W tym dwustronnym układzie z góry przewagę ma miłosierna Boża inicjatywa. I w tym sensie Przymierze jest podstawą odnowienia tego związku na przyszłość z powodu niewierności człowieka. To odnowienie jest właśnie Nowym Przymierzem. Ma charakter trwały i zostało przypieczętowane przez Chrystusa, który jest jednocześnie jego poręczycielem. W ten sposób pojęcie Przymierza wyjaśniają ojcowie Benedyktyni z Tyńca w opracowaniu do Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze ksiądz Niewęgłowski, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. A jeżeli tak było, a przecież temu nie da się zaprzeczyć, to na pewno nie do takich kwestii chciałby autor zredukować sens zbliżenia twórców i Kościoła. Jego zdaniem, wiele osób "próbując działać w Kościele, nie przyjmowało do wiadomości jego duchowej rzeczywistości. (...) Nie można być w Kościele dlatego, że doznało się zawodu, czy rozczarowania poza nim". Trudno jednak oprzeć się myśli, że właśnie przybycie do świątyni agnostyków, czy osób chłodnych wobec wiary - choćby trwało tylko moment - mogło być, lub też jest największym zyskiem Kościoła. Że spotkanie Kościoła ze sceptykami jest wartością samą w sobie wielką. Dla osób niewierzących, bo zetknęli się z fenomenem siły, której nie znali, a którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości; teraz także ci, którzy nie wierzyli w Boga, mogli sami osobiście mówić od ołtarza do wiernych i brać udział w akcie prawdy wobec uniwersalnych wartości, tak brutalnie zanegowanych przez władzę. Dla Kościoła takie spotkania były także szansą - bo umożliwiały lepsze rozpoznanie znaków czasu i być może pozwoliły zbliżyć się do zrozumienia tezy, że "prześladowania religijne w komunizmie nie pochodzą stąd, że jest on ateistyczny, ale stąd, że jest totalitarny" - jak przy innej okazji pisał w jednym ze swoich esejów Tadeusz Mazowiecki. Należałoby zatem zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Tym bardziej że wiadomo, iż nie jest sztuką porozumieć się z przekonanymi, lecz z tymi, którzy naszych przekonań nie podzielają. Ksiądz Wiesław przyjmuje ten fakt do wiadomości, ale trudno nie wyczuć dystansu, z jakim takie przypadki traktuje. Niektórym zabrakło sił - Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych, pozareligijnych. Ci, którzy przyszli dla Pana Boga, dla Pana Boga zostali - mówi ksiądz Niewęgłowski, komentując fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po czerwcowych wyborach 1989 roku. Ale czy to znaczy, że Nowe Przymierze miało charakter niestały? Takiej tezy nie stawia, ale nie tai, że pogłębienie związku między twórcami a Kościołem "nie stało się sposobnością do pogłębionej refleksji metafizycznej o człowieku, o Bogu (...) być może niektórym zabrakło sił". Dystans, z jakim pisze o tych sprawach, bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Tymczasem wiara, iż bez kontaktu z wiecznym źródłem sensu wszystko pozostaje puste, jest nie dla każdego twórcy jednakowo dostępna i przekonywająca. A jeśli tak jest, to nie przekonani powinni stać się wyzwaniem dla polskiego duchowieństwa. Ale się nim nie stali... Można założyć, że autorowi książki bardziej bliskie będzie stwierdzenie ojca Andrzeja Kłoczowskiego, który w jednym ze swoich szkiców pisał: "Nie jest możliwe budowanie kultury poza wartościami, nie tylko dlatego, że człowiek stale nimi - świadomie czy nieświadomie - oddycha, ale i dlatego, że wywodząc się z pnia praktycznego działania, sfera ludzkiej aktywności stale zakłada jakiś aksjologiczny fundament, jak prawdę chociażby". Podobnie - dodajmy - jak dobro i piękno, bez których twórczość nie może się obejść. "Niektórym nie starczyło sił..."? Z pewnością. Ale czy polskie duchowieństwo jest zadowolone z odpowiedzi Kościoła na sytuację, jaka powstała po wyborach 1989 roku? Wobec działań siłowych Pytanie prymasa Wyszyńskiego o miskę soczewicy stało się chlebem powszednim większości Polaków w czasie jaruzelskiej wojny. Znalazło się wielu, których pełna miska nie znęciła i wielu, którzy się nie ulękli. Więzieni, pozbawieni pracy, wyrzuceni poza nawias na wiele lat, w większości nie podpisali deklaracji lojalności. "Wobec ludzi kultury podjęto działania siłowe. Nastąpiła fala represji". Ten fragment stanu wojennego, jak i "sprzeciw wobec zniewolenia Polski, odmowa w szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej, narodowej", a przede wszystkim sprawnie zorganizowana przez Kościół pomoc tym, którzy znaleźli się w potrzebie - znajdują rzetelne odzwierciedlenie w książce księdza Niewęgłowskiego. "Podjęto pacyfikację twórców. Pierwsze, niezhołdowane, padło Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które zostało rozwiązane 19 marca 1982 r. (...) Tego samego dnia powołano dyspozycyjne Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, któremu przekazano budżet, budynki, oraz pełne zaplecze należące do SDP" - przypomina autor. Potem podjęto podobne kroki wobec innych środowisk twórczych. Strzał był celny. Jak pisze ksiądz Wiesław - w ten sposób autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Dodajmy - także wśród robotników poprzez utworzenie konkurencyjnego związku zawodowego OPZZ. Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy. Z wniosków, które się w tej sytuacji narzucają, zwrócę uwagę na dwa. Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały w łonie poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia. Po drugie. Przekazanie przez generała Jaruzelskiego całego majątku, należącego do zdelegalizowanych w latach 80. stowarzyszeń, nowo powołanym proreżimowym organizacjom, oznacza uwikłanie osób, które przejmowały ten dobytek, w co najmniej moralną współodpowiedzialność za skutki tych decyzji. Ten fakt utrudnia do dziś porozumienie między polskimi elitami twórczymi. Także w sprawach najważniejszych. Trudno oprzeć się uwadze, że takiego rozwiązania spraw mogliby pogratulować autorom stanu wojennego jedynie najbardziej zaciekli wrogowie polskiego państwa. Bowiem nie tak dawno temu na zabiegi niektórych sąsiadów, obliczone na rozbicie społeczeństwa, większość była odporna. Rzecz jasna, podziałów nie należy utożsamiać z różnicami politycznymi, które są stanem naturalnym i spełniają użyteczną rolę w systemie demokratycznym. Natomiast fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość. Zapaść duchowa? Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy. Przejęcie przez nich haseł i celów "Solidarności" nie przekreśliło tego, co dzieli. Miało natomiast korzystny wpływ na wizerunek Polski w oczach Zachodu, a ich samych uchroniło od politycznego niebytu. Czy jest rolą Kościoła dotrzeć do beneficjentów jaruzelskiej wojny, tych, którzy - jak słyszymy od przywódców SdRP - są wiernymi katolikami i podjąć te kwestie (skłonić ich do odpowiedzialności)? Nie wiem. Choć przecież, tak jak władza i odpowiedzialność jest sferą polityki, tak też wina i przebaczenie są domeną Kościoła. Kościół potrafi zmienić nie tylko człowieka, ale sam również się zmienia. Znaczenie tego stwierdzenia trudno przecenić ze względu na nowe możliwości, które się przed Kościołem i twórcami otwierają. Zdaniem autora książki możliwości te wywołały jednocześnie "zachwyt i oburzenie". Oburzenie spowodowało bezpośrednie zetknięcie się z zakazaną dotąd "kulturą europejską", "masową, wyraźnie toksyczną" - twierdzi autor, do czego nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu". To zaś powodowało "pogłębienie się stanu zapaści duchowej społeczeństwa" - pisze ksiądz Niewęgłowski. Do nowych zagrożeń zalicza także wolność posuniętą do absurdu. Wypada zgodzić się z autorem, jeśli ma na myśli cywilizacyjne odpryski zachodniej kultury i obyczajowości. Są one jednak odrzucane zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie (m.in. agresja, narkotyki, terror, aborcja), podobnie jak źle rozumiana wolność do czynienia zła. W żadnym jednak razie nie te zjawiska stanowią o wartościach, z którymi utożsamiany jest system zachodnich demokracji i nie te "wartości" powodują, iż Polska oraz inne państwa chcą się znaleźć w zachodnich instytucjach i organizacjach. Druga kwestia. Jak dotąd Polacy - podobnie jak wcześniej inne narody, które są dziś członkami Unii Europejskiej - nie stanęli przed dylematem: zachować własną kulturę, czy też "wejść do Europy" "za cenę tożsamości narodowej, chrześcijaństwa". Są to jednak problemy, których, na szczęście, nie podziela większość polityków i większość społeczeństwa, a także Kościół jako całość. Rację ma autor, gdy zwraca uwagę na fakt, iż pluralizm kulturowy stwarza zarówno nowe szanse, jak i nowe zagrożenia dla środowisk twórczych oraz dla Kościoła. W tym przypadku jest sceptykiem - i dostrzega więcej zagrożeń niż szans. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła. Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym. Ks. Wiesław Niewęgłowski "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych w Polsce w latach 1964-1996 (Doświadczenie warszawskie)". Wydawnictwo PWN, Warszawa 1997.
nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele.Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza. Zaczęło się wcześniej. Wzajemne przyciąganie to lata 60. Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości.fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po wyborach 1989 roku. autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów i innych twórców. głębokie podziały blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia. fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość. Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła.
TRYBUNAŁ W LUKSEMBURGU Wolność przepływu towarów Rozróżnienie środków krajowych: odnoszące się do towaru oraz dotyczące sposobów jego zbytu CEZARY MIK Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. Zgodnie z art. 9 swoboda ta ma być zapewniona - z jednej strony - przez stworzenie unii celnej (eliminacja ceł i opłat o skutku równoważnym w stosunkach handlowych państw członkowskich oraz ustanowienie wspólnej zewnętrznej taryfy celnej; art. 12-29), a z drugiej - przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36). W odniesieniu do drugiego elementu wolności przepływu w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS) przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego, gdyż nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS początkowo przyjął bardzo szeroką interpretację, twierdząc, że jest nim każdy środek, który rzeczywiście lub potencjalnie, bezpośrednio lub pośrednio przeszkadza w handlu wewnątrzwspólnotowym (wyrok w sprawie Procureur du Roi przeciwko Benedyktowi i Gustawowi Dassonville z 11 lipca 1974 r., tzw. formuła Dassonville). Może być on uzasadniony jedynie względami pozagospodarczymi, wyraźnie i enumeratywnie wymienionymi w art. 36 (np. bezpieczeństwo publiczne, moralność publiczna, zdrowie publiczne, ochrona własności przemysłowej lub handlowej). W wyroku z 20 lutego 1979 r. (sprawa Rewe-Zentral AG przeciwko Bundesmonopolverwaltung für Branntwein) ETS jednak złagodził swe stanowisko. Uznał, że gdy we Wspólnocie nie ma reguł wspólnych dla jakiegoś towaru, WE musi zaakceptować przeszkody, jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych, o tyle, o ile jest to konieczne dla zadośćuczynienia pilnym powodom interesu ogólnego, związanym w szczególności z potrzebą zapewnienia skuteczności kontroli fiskalnej, ochroną zdrowia publicznego, uczciwością transakcji handlowych i ochroną konsumenta. To ograniczenie zasady swobodnego przepływu towarów może być jednak wykorzystywane wyłącznie przy zachowaniu zakazu dyskryminacji ze względu na pochodzenie towarów i zasady proporcjonalności. Jak każdy wyjątek od reguły musi też być stosowane zwężająco (tzw. formuła Cassis de Dijon). Wyrok w sprawie Cassis nie zapobiegł dalszej erozji formuły Dassonville. Rychło bowiem okazało się, że istnieje liczna grupa środków krajowych, których kwalifikacja z punktu widzenia prawa wspólnotowego nie jest prosta. Państwa członkowskie regulowały bowiem swobodny przepływ w taki sposób, że zakazywały pewnych sposobów promocji i sprzedaży towarów. ETS długo nie zdołał określić jednoznacznie swego stanowiska. Zgodnie z niektórymi wyrokami tworzącymi tzw. nurt sprawy Oebel ETS stwierdzał, że środki takie - jako część polityki społeczno-gospodarczej - nie podlegają art. 30, jeżeli stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie podmiotów gospodarczych i towarów, gdyż nie są one w stanie wywołać negatywnych skutków w handlu wewnątrz WE. W wielu innych sprawach (tzw. nurt sprawy Oosthoek) stanowisko ETS było zgoła odmienne. Uważał, że prawo krajowe, które ogranicza lub zakazuje pewnych form reklamy i promocji towaru, może ograniczać wolumen sprzedaży wskutek konieczności zmiany form reklamowo-promocyjnych i zwiększenia związanych z tym kosztów handlowych, nawet wtedy, gdyby było ono stosowane bez dyskryminacji. Wreszcie, na przełomie lat 80. i 90., ETS wydał kilka orzeczeń, które składają się na tzw. nurt sprzedaży niedzielnej. Sformułował tam przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych o charakterze społeczno-kulturalnym, nie mają one na celu obrotu towarowego. Aczkolwiek mogą mieć one niekorzystny wpływ na wolumen sprzedaży, to jednak stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie towaru. Środki takie w istocie wywierają jedynie hipotetyczny wpływ na handel między państwami członkowskimi i z tego względu nie powinny podlegać art. 30. Mając takie doświadczenie orzecznicze, ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. Najpierw fakty. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketach: SA CORA w Mundolsheim i COOP Rond Point w Geispolsheim, sprzedawano przez pewien czas w 1989 r. piwo "Picon biere" i kawę "Sati rouge" po cenach niższych od ich nabycia w celu promocji tych towarów, co stanowiło nielegalną praktykę handlową, zwaną sprzedażą ze stratą. Na podstawie protokołu pokontrolnego prokurator wszczął postępowanie karne przeciwko dyrektorom obu centrów handlowych: Bernardowi Keck i Danielowi Mithouard. Przed Sądem Wielkiej Instancji w Strasburgu oskarżeni zakwestionowali zgodność francuskiej ustawy o finansach z art. 30 traktatu. W obliczu niejednoznacznych interpretacji tego postanowienia sąd zawiesił postępowanie i zwrócił się do ETS z pytaniem, czy przepisy francuskie zakazujące takiej formy promocji mogą być uznane za środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych. ETS nie miał prostego zadania, tym bardziej że adwokat generalny Walter van Gerven nie ułatwiał rozstrzygnięcia. W opinii z listopada 1992 r. twierdził, że przepisy francuskie są środkiem o skutku równoważnym w znaczeniu art. 30 i zaczął weryfikować ich zasadność z punktu widzenia formuły Cassis. Pod wpływem wyroków z nurtu sprzedaży niedzielnej wydał jednak w kwietniu 1993 r. nową opinię, w której dowodził jedynie hipotetycznego wpływu norm francuskich na handel wewnątrz WE. W tej sytuacji ETS najpierw przypomniał formułę Dassonville, następnie podkreślił, że prawo francuskie nie miało na celu regulacji wymiany towarowej między państwami członkowskimi. Dostrzegł przy tym, że przez zakaz pewnej formy reklamy może ono ograniczyć wolumen sprzedaży towarów. Zauważył również, że podmioty gospodarcze odwołują się do art. 30 dla kwestionowania wszelkich przepisów ograniczających wolność handlu, choćby nie dotyczyły one towarów z innych państw członkowskich. ETS orzekł więc, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił - zgodnie z formułą Cassis - że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich, gdzie są legalnie produkowane i wprowadzane do obrotu, reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary (nazwa, kształt, wymiary, waga, skład, prezentacja, etykietowanie, opakowanie), choćby były stosowane także wobec towarów krajowych, chyba że znajduje to uzasadnienie w postaci interesu ogólnego, który przeważy nad wolnością obrotu towarami. Natomiast, odmiennie od dotychczasowego orzecznictwa, ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu bezpośrednio lub pośrednio, rzeczywiście lub potencjalnie w sensie formuły Dassonville środek krajowy, który ogranicza lub zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w państwie stosującym środek i do wszystkich towarów komercjalizowanych w tym państwie. Przepisy takie bowiem z natury swej nie są w stanie przeszkodzić towarom importowanym w dostępie do rynku i nie krępują go w stopniu wyższym niż w stosunku do towarów krajowych. W rezultacie art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego, które zakazuje jedynie pewnej formy promocji sprzedaży i dotyka w równym stopniu wszystkich podmiotów gospodarczych i wszelkich towarów, bez względu na ich pochodzenie. Wyrok w sprawach Keck i Mithouard nie był tylko epizodem, kolejnym z wielu rozbieżnych orzeczeń ETS. Jak dowodzi tego późniejsza praktyka, stał się opoką formuły na trwale wpisanej w jego dorobek. W sferze wolności przepływu towarów nakazał on przyjąć rozróżnienie środków krajowych na te, które odnoszą się do towaru jako takiego, i te, które dotyczą sposobów jego zbytu. Pierwsze z nich zawsze mieszczą się w pojęciu "środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych" i mogą być usprawiedliwione wyłącznie względami z art. 36 lub formułą Cassis. Pozostałe, jeżeli są stosowane bez dyskryminacji, z natury swej nie przeszkadzają w handlu wewnątrz Wspólnoty i nie są zakazane przez prawo wspólnotowe. Ważne jest również to, że formuła Keck-Mithouard wykazuje tendencje do ekspansji, wkraczając w inne wolności rynku wewnętrznego: swobodę poruszania się osób, wolność przedsiębiorczości i świadczenia usług. Wyrok wstępny w sprawach Criminal proceedings przeciwko B. Keck i D. Mithouard z 24 listopada 1993 r., 267/91 i 268/91, ECR 1993, s. 6126. Autor jest profesorem habilitowanym w Katedrze Praw Człowieka i Prawa Europejskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu
wolność przepływu towarów ma być zapewniona przez zakaz stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym.ETS początkowo przyjął, że jest nim każdy środek, który przeszkadza w handlu wewnątrzwspólnotowym. jednak złagodził swe stanowisko. stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu środek krajowy, który zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w tym państwie.
Najbardziej nośne hasła kampanii wyborczej wskazują na wyrastanie nowej siły społecznej Elektorat w poszukiwaniu reprezentacji JANUSZ A. MAJCHEREK Względne, ale wyraźne kariery polityczne dwóch ugrupowań dopiero niedawno zawiązanych - Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości - pokazują rozmiar społecznego zapotrzebowania na głoszone przez nie obietnice i propozycje: poszerzenia obywatelskiej partycypacji demokratycznej, zmniejszenia obciążeń podatkowych i zapewnienia osobistego bezpieczeństwa. To oczekiwania warte zauważenia i rozważenia, i wcale nie tak rozbieżne, jak się pozornie wydaje. W społecznej ocenie polskie życie polityczne jest nadmiernie upartyjnione, a partie są zoligarchizowane, opanowane przez etatowy aparat i podporządkowane toczonej wewnątrz niego grze sił (opierającej się na frakcjach, parytetach, udziałach, modułach czy algorytmach). Deficyt obywatelskiej partycypacji wynika oczywiście nie tylko z tego i dotyka nie tylko młodej demokracji polskiej - bezpośrednie zaangażowanie polityczne jest niewielkie także w krajach, w których jest ona ugruntowana. Jednak środki zadeklarowane przez Platformę Obywatelską w celu przeciwdziałania temu zostały przyjęte z aplauzem. Jedną z form przeciwstawienia się partyjnym elitom i zwiększenia obywatelskiej aktywności stały się prawybory, drugą mają być bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Do tego dochodzi hasło odbiurokratyzowania państwa przez ograniczenie liczebności organów przedstawicielskich i zmniejszenie wpływu rozmaitych instytucji państwowych na życie publiczne. Pierwsze przymiarki Na razie z projektów tych praktyczne zastosowanie uzyskały prawybory kandydatów do parlamentu. Mimo rozmaitych zakłóceń (które zresztą ukazały mechanizmy manipulacji dokonywanych przez partyjnych działaczy, co potwierdziło słuszność skierowanych przeciw nim działań) eksperyment ten został oceniony względnie pozytywnie, jako ożywczy dla polskiej demokracji. Zaktywizował i przyciągnął do Platformy dziesiątki tysięcy wyborców, podtrzymując wysokie poparcie dla tej nowej inicjatywy politycznej i dając do myślenia jej bardziej zrutynizowanym rywalom. Bezpośrednie wybory zwierzchników samorządowej władzy wykonawczej, zredukowanie i odpartyjnienie administracji publicznej oraz wprowadzenie niskiego podatku liniowego to pomysły, które będą musiały na realizację poczekać dłużej, lecz pokazują, ku jakim wychodzą oczekiwaniom: większego uzależnienia władzy od obywateli oraz zmniejszenia jej ingerencji w ich życie, pracę i osobiste dochody. Wysokie poparcie dla Platformy wskazuje, że są to oczekiwania niemałej części społeczeństwa. Swoista, niespodziewana kariera braci Kaczyńskich i ich inicjatywy politycznej, nazwanej równie sugestywnie i adekwatnie jak niezręcznie "Prawo i Sprawiedliwość", pokazała z kolei, jak silne jest społeczne oczekiwanie obiecywanej przez nich poprawy bezpieczeństwa osobistego i publicznego. Opierając się na tym jednym praktycznie tylko haśle, PiS osiągnęło w sondażach, po kilku zaledwie tygodniach istnienia, pozycję porównywalną z partiami obecnymi w politycznym obiegu od lat. Sprawne państwo wyemancypowanych obywateli Na pozór projekty i obietnice PO oraz PiS, a zatem lokowane w nich społeczne nadzieje i oczekiwania, są niespójne lub wręcz wzajemnie sprzeczne. Poprawa bezpieczeństwa wymaga zwiększenia zarówno ingerencji odpowiedzialnych za nie instytucji w życie publiczne, a niekiedy i prywatne (większa kontrola i penetracja przez policję), jak i nakładów finansowych, co kłóci się z tendencją do ograniczania wpływu państwa i zmniejszania podatków. Zaostrzenie walki z przestępczością to deklaracja twardej władzy, nieoglądającej się na obywatelskie zastrzeżenia i mało wrażliwej na wymogi proceduralnej legitymizacji swoich poczynań. W istocie jest to jednak zespół kilku spójnych postulatów i oczekiwań, które wyrażają potrzeby coraz bardziej znaczącej grupy społecznej. To ci, którzy w toku i wyniku kilkunastoletniej już transformacji coś swoją pracą, inicjatywą i wysiłkiem osiągnęli, a teraz nie chcą, by pozbawiło ich tego państwo - swoją fiskalną zachłannością - albo bandyci - swoją bezkarną brutalnością. Mając swój osobisty dorobek, nie życzą sobie, by efekty ich pracy zostały zmarnowane przez zbiurokratyzowane i nastawione na redystrybucję państwo, opanowane przez partyjne kliki czy - tym bardziej - kryminalne gangi i mafie. Będąc ludźmi ekonomicznie samodzielnymi, nie potrzebują państwa opiekuńczego, lecz takiego, które zapewni obywatelom osobiste i publiczne bezpieczeństwo, co należy przecież do jego najważniejszych zadań. Są wyemancypowani ideowo i światopoglądowo, dlatego nie chcą w polityce doktrynerstwa i moralizatorstwa, lecz rozwiązywania praktycznych problemów, oczekują od polityków partnerstwa i służby, a nie paternalizmu i łaski. Domagają się państwa silnego i sprawnego, lecz ograniczonego do kilku kluczowych dziedzin i poddanego obywatelskiej kontroli. Inaczej mówiąc: jest to zestaw oczekiwań nowej klasy średniej, będący przeciwieństwem klientowskiego i rewindykacyjnego nastawienia rozmaitych "sierot po PRL". Bezpieczeństwo osobiste i publiczne zamiast socjalnego Te postulaty i oczekiwania zostały dostrzeżone także przez innych polityków. Najszybciej zareagowała Unia Wolności, która niedawne nawoływania o większą wrażliwość społeczną zamieniła na obietnice zbudowania silnego państwa dzięki silnej klasie średniej. Propozycja ta może się jednak okazać spóźniona, skoro program taki inni zaczęli głosić wcześniej. Poparcie dla PO jest przecież w dużej mierze wynikiem rozczarowania się Unią. Część politycznych i intelektualnych elit pomstuje na populistyczny i demagogiczny charakter obietnic obniżenia podatków, powściągnięcia publicznej biurokracji czy zaostrzenia walki z przestępczością, nie chcąc uznać krachu dotychczasowej polityki karnej, socjalnej i kadrowej państwa. Na wyzwania te na razie głusi wydają się politycy SLD, pławiący się w wynikach sondaży. Dostrzegając rosnące oczekiwania w zakresie bezpieczeństwa osobistego i publicznego, Leszek Miller zaproponował ułatwienie obywatelom dostępu do broni palnej. W istocie potwierdza to jednak całkowitą odmienność oferty SLD, zgodnie z którą opiekuńcze państwo zajmie się potrzebami materialnymi i poprawą warunków socjalnych obywateli, natomiast bezpieczeństwo mieliby sobie zapewnić sami. Według tej koncepcji państwo jest od bezpieczeństwa socjalnego, a nie osobistego, dlatego ma rozszerzać redystrybucję, a nie usprawniać policję, i zwiększać wydatki socjalne, a nie zmniejszać podatki. Pewne jest, że właśnie ta oferta ma obecnie większe powodzenie i w najbliższych wyborach zwycięży. Dlatego o propagandowych i sondażowych sukcesach Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości można mówić tylko jako względnych. Gdyby to one jednak zapowiadały kierunek ewolucji opinii publicznej w Polsce, to być może już w następnej kadencji program ich okaże się równorzędnym partnerem w wyborczej rywalizacji z socjalnymi obiecankami. Jest elektorat, nie ma zaplecza Do tego jednak potrzebne byłoby szerokie, ale spójne zaplecze polityczne. Platforma Obywatelska jeszcze takiego zasięgu nie ma, a ze spójnością może mieć już wkrótce problemy, bo formuła obywatelskiego pospolitego ruszenia grozi podobnymi kłopotami organizacyjnymi, jakie przeżyła AWS. Ugrupowanie braci Kaczyńskich natomiast oparte jest na jednym tylko haśle, oni sami ogarnięci są obsesjami, a w sprawach ekonomicznych - tak istotnych dla elektoratu klasy średniej - prezentują, wraz ze swoim otoczeniem, poglądy iście księżycowe. Byłoby cudem, gdyby PiS okazało się w tym kształcie czymś więcej niż kolejną polityczną efemerydą obu bliźniaków. Jest więc pewien spójny program, dla którego obywatelskie poparcie można obecnie szacować na ok. 25 proc. aktywnego elektoratu, z tendencją rosnącą. Brakuje ciągle jednolitej i silnej dla niego reprezentacji politycznej, zwłaszcza gdyby UW oraz PiS nie pokonały wyborczego progu. Platforma Obywatelska jest wciąż formacją zbyt młodą i nieprzewidywalną, by można ją uznać za zdolną do samodzielnego przejęcia tej roli i efektywnego wywiązania się z niej. Samo pojawienie się i błyskotliwa kariera PO stanowią jednak ważny i wyraźny symptom przemian zachodzących w polskim elektoracie i wyłaniania się z niego nowych grup, odmiennych od dotychczasowej klienteli partyjnej. -
Względne, ale wyraźne kariery polityczne dwóch ugrupowań dopiero niedawno zawiązanych - Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości - pokazują rozmiar społecznego zapotrzebowania na głoszone przez nie obietnice i propozycje: poszerzenia obywatelskiej partycypacji demokratycznej, zmniejszenia obciążeń podatkowych i zapewnienia osobistego bezpieczeństwa. W społecznej ocenie polskie życie polityczne jest nadmiernie upartyjnione, a partie są zoligarchizowane, opanowane przez etatowy aparat i podporządkowane toczonej wewnątrz niego grze sił. środki zadeklarowane przez Platformę Obywatelską w celu przeciwdziałania temu zostały przyjęte z aplauzem. Jedną z form zwiększenia obywatelskiej aktywności stały się prawybory, drugą mają być bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Do tego dochodzi hasło odbiurokratyzowania państwa przez ograniczenie liczebności organów przedstawicielskich i zmniejszenie wpływu rozmaitych instytucji państwowych na życie publiczne.
Berdyczów jest dla ukraińskich katolików tym, czym dla polskich Częstochowa. Poza tym od innych, prowincjonalnych miast Ukrainy nie różni go prawie nic. Życie tu prozaiczne aż do bólu - bieda, bezrobocie, brud, brak jakichkolwiek perspektyw. Aż dziw, że wciąż są wśród berdyczowian ludzie, którym chce się chcieć. Prawie martwa natura z nieczynną latarnią JAN TRZCIŃSKI Do Berdyczowa, odległego od Kijowa o 185 kilometrów, jedzie się autobusem ukraińskiego PKS-u cztery godziny. Na stołecznym dworcu wsiada do starego, lepkiego ikarusa wszystkiego dziesięć osób. Drugie tyle czeka na drodze, sto, sto pięćdziesiąt metrów od dworca. To prywatni pasażerowie kierowcy. Potem będzie ich co i rusz przybywać i ubywać, najwięcej na ostatnim odcinku, między Żytomierzem a Berdyczowem, gdzie kierowca zatrzymuje się co dwa kilometry, podwożąc ze wsi do wsi przekupki i podpitych chłoporobotników. W głowie kręci się od zapachów - owoce, warzywa, drób, mokre od deszczu kurtki, podły tytoń, nieprzetrawiona wódka i kwaśne piwo. W radiu wokalista z silnym, rosyjskim akcentem pośpiewuje "akapulko, aj, ajajajajaj", a szofer dociska ręką wysypujący mu się z kieszeni plik tłustych banknotów. Na każdym takim kursie można spokojnie zarobić, nawet podzieliwszy się zyskami z przełożonymi, połowę średniej miesięcznej pensji, której wysokość nie przekracza na Ukrainie równowartości 25 dolarów. 50 mililitrów po ciemku Styczniowy krajobraz za oknem nastraja raczej smutno, dopiero tuż przed Berdyczowem wzrok ożywia wieś Gryszkowce - zadbane domy, czyste, zagrabione podwórza, kosze pachnących jabłek wystawione na sprzedaż wzdłuż drogi. Potem będzie znów szaro, brudno, betonowo. Ulice blisko stutysięcznego Berdyczowa są bardzo szerokie; taka Liebknechta, na przykład - prawie jak Marszałkowska. Od krawężnika do krawężnika 20 metrów, jeżeli nie lepiej. Kiedyś pośrodku rosły piękne drzewa, ale wycięto je na prawie całej długości, żeby pierwszomajowy pochód mogł się rozlewać jeszcze i jeszcze większą falą. Samochody mkną miejscami slalomem - dziury w jezdni są czasem tak wielkie, że zdaje się, jakby przez pół wieku jeździły tędy w tę i z powrotem tylko czołgi. Wygląda na to, że od czasu rozpadu Związku Radzieckiego, od upadku kołchozów i wielu innych przedsiębiorstw niczego tu nie remontowano. Ulice i chodniki są nieoświetlone, nie ma jak iść po ciemku, jest tylko strach i nic więcej. Wrogiem zdaje się każdy kształt pojawiający się niespodziewanie na chodniku w odległości trzech metrów, wyrokiem - każde słowo dochodzące gdzieś z boku, z mgły. Palą się raptem trzy latarnie na krzyż przy domu towarowym; zgasną zresztą tuż po siódmej. Żeby gdzieś się dostać, trzeba wziąć taksówkę. Taksówkarze też się boją, ale jeżdżą. W styczniu jeden z nich stracił w Gryszkowcach życie z rąk pasażera, który połakomił się na cztery grzywny. Cztery grzywny to około trzech złotych. Nawet upić się za taką kwotę trudno, choć można to zrobić praktycznie na każdym kroku. "Żyj krasiwo, pij berdyczowskie piwo" - zachęca reklama na ścianie jednego z budynków przy Liebknechta. Obok, w bocznej uliczce coś na kształt sklepiku przyfabrycznego. Ludzie stoją w kolejce od rana. Berdyczowskie piwo, marki Hetmańskie, jest w smaku niespecjalne, w porównaniu z najpopularniejszym na Ukrainie obołonem ponosi sromotną porażkę. Ale sklepik nie narzeka na brak klientów. Podobnie jest w sklepach z wódką, której zresztą pije się najwięcej. Można ją kupić nawet w budce z hot dogami. W cenniku, od góry: hot dog, hamburger, 50 mililitrów plus kubeczek, 100 mililitrów plus kubeczek, 50 mililitrów koniaku... Benedykt z Grybowa i siedmiogłowy smok Wszystko to przygnębia, ale są w Berdyczowie ludzie, którzy nie poddają się beznadziei i kroczek po kroczku próbują zmieniać świat. Wielu wśród nich Polaków - Berdyczów to przecież kawał i polskiej historii. Ojciec Benedykt Krok z Grybowa pod Nowym Sączem walczy z siedmiogłowym smokiem niemożności na pierwszym froncie. Modli się, nawraca, namawia, zdobywa, buduje, peroruje, poucza. Nauczył się ukraińskiego i kazania w klasztorze Karmelitów Bosych wygłasza po ukraińsku, choć śpiewy nadal odbywają się po polsku. Wśród wiernych - mówi proboszcz Benedykt - wielu jest Ukraińców, którzy przeszli na katolicyzm. Benedykt głosi kazanie silnym, zdecydowanym głosem. Na koniec nabożeństwa ma dla wiernych jeszcze kilka rad. - Za kilka dni wypada święto Matki Boskiej Gromnicznej - tłumaczy. A na Matki Boskiej Gromnicznej zapala się gromnicę. Gromnica to świeca solidna, a nie cienka jak kabelek - tu demonstruje fragment cieniutkiego przewodu głośnikowego - bo ma stać mocno, a nie chwiać się, jak nie przymierzając jakaś trzcina na wietrze. I jeszcze jedno: gromnica to świeca na specjalną okazję, więc żeby nikomu nie przyszło do głowy oświetlać nią mieszkania, gdy jak zwykle znów wyłączą na kilka godzin prąd... Klasztor jest wciąż w odbudowie i ksiądz mieszka w zwyczajnym bloku. Rozumie więc, co znaczy brak światła, zniszczona klatka schodowa, wyrwana ze ściany żeliwna pokrywa zsypu, śmiecie rozrzucone po korytarzu, zdezelowane drzwi do budynku, pogięte, rozerwane skrzynki pocztowe. Tak jest w co drugim, trzecim berdyczowskim bloku. Wokół zdewastowane place zabaw, rozjeżdżone, zaśmiecone trawniki, okaleczone drzewa. Nikt nie czuje się tu właścicielem i nikt o nic nie dba. Za grzechy jednych władza karze wszystkich pozostałych. Ktoś nie płaci za ogrzewanie - miasto odcina dopływ ciepłej wody i jemu, i całej reszcie. Zimą z kranów leci czasem woda tak zimna, że po dwóch minutach mycia człowiek czuje się, jakby wbijano mu igły w kości palców. Spod chińskiej granicy do Świętej Barbary Klasztor Karmelitów Bosych - sanktuarium Matki Boskiej Szkaplerznej - leży wysoko nad rzeką Gniłopiać; w dole widać wędkarzy-kamikadze łowiących ryby na lodzie cienkim jak serwetka. Sanktuarium postawił w pierwszej połowie XVII wieku wojewoda kijowski Janusz Tyszkiewicz. W 1642 Tyszkiewicz podarował klasztorowi obraz Najświętszej Marii Panny, słynący w jego rodzinie łaskami. Przez ponad trzysta lat obraz, karmelici i klasztor przechodzili różne koleje losu. Sowieci na przykład urządzili w górnym kościele muzeum, a w dolnym kino. W 1941 roku, tuż przed napaścią Niemiec na ZSRR komsomolcy z Berdyczowa ograbili i spalili klasztor oraz sanktuarium. Obraz zaginął wówczas w niewyjaśnionych okolicznościach i do dziś nie wiadomo, czy spłonął, czy został ukradziony. Kościół karmelici odzyskali przed dziesięciu laty i od tej pory go rekonstruują, co zajmie im pewnie jeszcze kolejne dziesięć lat. O prawo do wyznawania wiary musiał też długo walczyć ojciec Albert Gałecki, skromny proboszcz w kościele Świętej Barbary. Ksiądz Gałecki urodził się w 1955 roku w Jakucji, dokąd w 1937 roku wysiedlono z Berdyczowa jego rodziców za to, że nie chcieli wstąpić do kołchozu. Do rodzinnego miasta pozwolono im wrócić dopiero po 20 latach. Albert chciał po szkole wstąpić do seminarium w Rydze - bezskutecznie. Uczył się więc w seminarium podziemnym na Litwie. W 1982 roku wzięto go do wojska, aż do Chabarowska pod chińską granicę. Było nieźle - wspomina - bo zrobili go kierownikiem magazynu z żywnością, nie chodził więc głodny i nie marzł, choć na dworze temperatura spadała do minus 40 stopni. Po wojsku znów chciał do seminarium i znów nie pozwolili, potem przyjęli, potem wyrzucili i tak w kółko. Po święceniach objął parafię w Berdyczowie. Kościół Świętej Barbary, w którym żenił się ongiś Honoriusz Balzak, zwrócono katolikom dopiero pięć lat temu. Katolicyzm przeżywa tu dziś renesans, ale parafii brakuje kapłanów. - Trzeba czasem odprawić pięć nabożeństw dziennie, odprawić a nie odbębnić, a już po czterech człowiek zmęczony do cna. Cztery jeszcze idzie wytrzymać, ale pięć już nie - mówi ojciec Albert. Co się dzieje z naszą klasą W kościele Świętej Barbary mieści się popularna wśród Polaków biblioteka. Wśród książek z Polski, których zawsze mało, leżą numery "Mozaiki Berdyczowskiej" - dwumiesięcznika polonijnego, którym kieruje Larysa Wermińska, wicedyrektorka jednej z miejscowych szkół podstawowych. Larysa, podobnie jak setki, a może tysiące jej kolegów - nie dostaje od wielu tygodni swojej i tak nikczemnej pensji. Na początku stycznia berdyczowskim nauczycielom powiedziano, że trzeba jechać do Żytomierza i protestować. Wsiedli więc do autobusów i pojechali. Na miejscu okazało się, że uczestniczą w wiecu poparcia dla prezydenta Leonida Kuczmy, na który spędzono również uczniów i studentów. Szkołę otwarto z pompą dokładnie 1 września 1939 roku, gdy do Polski wkraczali Niemcy. Dwa lata później wkroczyli do Związku Radzieckiego. Po inwazji, w szkole mieścił się niemiecki zarząd miasta, podobno raz był tu nawet z wizytą Adolf Hitler. W szkolnej izbie pamięci blakną fotografie absolwentów, którzy niedawno jeszcze grali wyświechtaną szmacianką w piłkę, jak widoczni teraz właśnie przez okno chłopcy na boisku. Albo jak, lata temu, młodzieniec z jednego ze zdjęć, który, skończywszy szkołę, niedługo potem, w 1985 roku, zaginął podczas służby w "ograniczonym kontyngencie wojsk radzieckich w Demokratycznej Republice Afganistanu". A za szybą z pamiątkami z Polski, obok kilku albumów o Krakowie i Warszawie leżą sobie, nie wiedzieć czemu, "Czarne koszule w Tiranie" z popularnej ongiś kieszonkowej serii "Sensacje XX wieku"... Jeszcze będzie przepięknie Berdyczów to historia, którą wciąż jeszcze można ocalić. Oświetlić, posprzątać, odmalować. Odbudować Klasztor Karmelitów, odrestaurować stary cmentarz żydowski z setkami omszałych nagrobków, wśród których hołota urządziła sobie dzikie wysypisko śmieci, zadbać o ogromną nekropolię miejską z XIX wieku, gdzie gross grobowców, w tym wiele polskich, zniszczono straszliwie, obrabowano, zamieniono na pijackie meliny pełne potłuczonego szkła i ekskrementów. Potrzeba tylko więcej ludzi wrażliwych, ludzi z wyobraźnią, przede wszystkim we władzach, które dziś troszczą się chyba tylko o swoje interesy i o majestatyczny, lśniący czystością pomnik Lenina przed zadbanym ratuszem. Na razie brud, ciemność, strach i bieda zabijają w ludziach w zarodku wszystko, co tylko mogliby zrobić dobrego. Oczywiście, wiosną będzie lepiej, będzie bardziej zielono i dużo jaśniej, przyjedź wiosną - namawiają berdyczowianie. - Na wiosnę zorganizujemy festyn "Polskie Dni", a później, w czerwcu, do Kijowa przyjedzie Jan Paweł II, z Berdyczowa będzie pielgrzymka, kilkanaście autokarów, może nawet specjalny pociąg - zapalają się. Na razie za wiosnę, lato i sny o ciepłych, beztroskich popołudniach starczyć musi słodkie, krymskie wino Massandra o cudownym, obiecującym bukiecie, biłyj muskat z czerwonych winogron ze sklepiku przy Swierdłowa. Reszta ma się dopiero zdarzyć. Dla tych z Państwa, którzy zechcieliby wesprzeć polonijny dwumiesięcznik "Mozaika Berdyczowska", podajemy numer konta Fundacji "Rodacy - Rodakom": Bank Pekao SA II 0/Warszawa, 12401024-21033247-2700-401110-001, koniecznie z dopiskiem: "dla Mozaiki Berdyczowskiej".
Do Berdyczowa, odległego od Kijowa o 185 kilometrów, jedzie się autobusem ukraińskiego PKS-u cztery godziny. Wygląda na to, że od czasu rozpadu Związku Radzieckiego niczego tu nie remontowano.Ulice i chodniki są nieoświetlone, nie ma jak iść po ciemku, jest tylko strach i nic więcej. "Żyj krasiwo, pij berdyczowskie piwo" - zachęca reklama na ścianie jednego z budynków przy Liebknechta. Berdyczowskie piwo jest w smaku niespecjalne. Ale sklepik nie narzeka na brak klientów. Podobnie jest w sklepach z wódką, której zresztą pije się najwięcej. Wszystko to przygnębia, ale są w Berdyczowie ludzie, którzy nie poddają się beznadziei i kroczek po kroczku próbują zmieniać świat. Wielu wśród nich Polaków - Berdyczów to przecież kawał i polskiej historii. Berdyczów to historia, którą wciąż jeszcze można ocalić. Oświetlić, posprzątać, odmalować. Potrzeba tylko więcej ludzi wrażliwych, ludzi z wyobraźnią, przede wszystkim we władzach. Na razie brud, ciemność, strach i bieda zabijają w ludziach w zarodku wszystko, co tylko mogliby zrobić dobrego.
Wietnam toczy dziś swą czwartą w ostatnim półwieczu wojnę - po Francuzach, Wietnamie Południowym, Amerykanach i Chińczykach zmaga się z "burżuazyjną kontrrewolucją" Spryt wielkich węży Wietnamscy dostawcy na rowerach dowożą na rynek wszelkie towary. Tym razem są to bambusowe kosze do połowu krewetek. FOT. (C) AP JAN TRZCIŃSKI Wietnam będzie kontynuował walkę na rzecz budowy społeczeństwa socjalistycznego, bez względu na to, czy potrwa to wiek, czy dłużej - zapewnia Le Kha Phieu, pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Wietnamu. Socjalizm socjalizmem, a interesy interesami - dowodzą poczynania Vo Viet Thanha, przewodniczącego Miejskiego Komitetu Ludowego w Hosziminie. 25 lat temu, kiedy upadał Wietnam Południowy, Vo Viet Thanh dowodził jednym z batalionów północnowietnamskich, które zdobywały Sajgon (obecnie Hoszimin). Dzisiaj Vo rządzi tym największym i najbardziej kapitalistycznym miastem Socjalistycznej Republiki Wietnamu. Amerykańscy politycy, towarzyszący Billowi Clintonowi w jego listopadowej wizycie w Wietnamie, opowiadali po spotkaniu z Vo, że mieli wrażenie, jakby rozmawiali z typowym, zorientowanym na przedsiębiorczość burmistrzem miasta w USA. Ale nie każdy wietnamski burmistrz, nie każdy polityk musi od razu być tak pozytywnie nastawiony do otwarcia kraju na świat jak Vo. Giełda i twórczość ludowa Wietnam toczy dziś swą czwartą w ostatnim półwieczu wielką wojnę. Po Francuzach, po Wietnamie Południowym i Amerykanach i po Chińczykach reżim w Hanoi zmaga się u progu XXI stulecia z "burżuazyjną kontrrewolucją", jakby to napisali klasycy gatunku. W nomenklaturze wietnamskiej Kompartii i wszelkiej maści miejscowych trybun ludu ta kontrrewolucja nosi nazwę "pokojowej ewolucji". Od roku obowiązuje w kraju nowe prawo o przedsiębiorstwach - można zakładać prywatne firmy, a ich zarejestrowanie zajmuje jedynie dwa tygodnie. Od czterech miesięcy działa w Hosziminie giełda. Na razie notowane są na niej zaledwie cztery spółki, same byłe przedsiębiorstwa państwowe: fabryka urządzeń klimatyzacyjnych, firma telekomunikacyjna, firma spedycyjna i wytwórnia chusteczek higienicznych. Żeby wejść na giełdę, firma musi wykazać, że od co najmniej dwóch lat przynosi dochód. Domorosły kapitalizm widać na co drugiej hanojskiej czy hoszimińskiej ulicy. Od rana do nocy tętnią życiem rodzinne sklepiki z mydłem i powidłem, w wielu z nich bez problemu i bez żadnego krycia się można wymienić dolary na dongi i dongi na dolary. Między sklepikami powyrastały prywatne kawiarenki; w niektórych uruchomiono nawet po kilkanaście stanowisk internetowych. Na ścianach domów wywieszają swe dzieła lokalni twórcy ludowi - z murów łypią na przechodniów myszki Miki, kaczory Donaldy i jelenie na rykowisku, a artyści opiewający ikony współczesnej amerykańskiej techniki, przysiadłszy w kucki, wyrzynają w drewnie płaskorzeźby przedstawiające harleya davidsona. Ulicą ciągną tysiące motorowerów i skuterów. W samym Hosziminie zarejestrowanych jest dwa miliony jednośladów, a o prawo jazdy występuje tu tysiąc osób dziennie. Nie wiadomo zresztą po co, bo w tym oceanie pojazdów milicja i tak nie ma praktycznie żadnych możliwości sprawdzenia, kto je ma, a kto nie. Zasady ruchu drogowego należą do świata fikcji. Na ulicy rządzą najsilniejsi i najsprytniejsi, a wśród nich kierowcy majestatycznych autobusów i ciężarówek: ziłów, kamazów, rzadziej starów. Na kierowców i pieszych patrzy z ogromnych plansz szansonista Ricky Martin, reklamujący pepsi. Ricky wskazuje na człowieka palcem i gdyby nie czas, miejsce i jego ubiór, dałbym sobie uciąć głowę, że za chwilę zapyta jak czerwonoarmista ze słynnego plakatu: "Czy wstąpiłeś już na ochotnika?". Albo udzieli przyjacielskiej rady, niczym walczący ongiś o nowy Wietnam leśny partyzant z propagandowej bajki: "Jeżeli nie budujesz z nami, nie przemieniasz świata, nie służysz ojczyźnie, należysz do cieni i przeminiesz jak cień". Wyzyskiwacze i żołnierze To brzmi jak przestroga i w pewnym sensie jest przestrogą, bo nie wszystkim zmiany dokonujące się w Wietnamie w ostatnich latach przypadają do gustu. Partia od dłuższego czasu się zastanawia, czy pozwolić swym członkom robić interesy. Kapitalizm to zdaniem wielu towarzyszy "boc lot", wyzysk, eksploatacja, a tego z oczywistych przyczyn doktryna zabrania. Ale partia też nie mówi jednym głosem - z jednej strony słychać wezwania, żeby redukować dominację sił państwowych w gospodarce, z drugiej - od dwóch lat obowiązuje, choć nie jest do końca przestrzegany, zakaz posiadania przez urzędników państwowych (których jest 3,5 miliona) prywatnych przedsiębiorstw. Według pierwszego sekretarza Le Kha Phieu gospodarka wietnamska winna być gospodarką socjalistyczną, w której wiodącą rolę odgrywa z definicji sektor państwowy. W Wietnamie jest też miejsce na gospodarkę prywatną - zaznacza pierwszy sekretarz - ale - podkreśla - nie znaczy to, że Wietnam będzie gospodarkę prywatyzował. Zagrożenie ze strony adwokatów kapitalizmu, orędowników "pokojowej ewolucji" dostrzega również generał Le Van Dung, szef sztabu Wietnamskiej Armii Ludowej i wiceminister obrony. "W tych dniach wrogie siły walczą przeciwko nam aktywnie, by sabotować socjalizm i przewodnią rolę Komunistycznej Partii Wietnamu. (...) Ale armia jest zdeterminowana zmiażdżyć te siły, zanim zdążą nabrać rozpędu" - napisał generał w wietnamskim odpowiedniku naszego niegdysiejszego "Żołnierza Wolności", zapowiadając, że dowództwo sił zbrojnych zna swoje obowiązki i nadal będzie siłom zbrojnym wskazywać "właściwy kierunek". - Wielkie węże są chytre. Ich ciało wypoczywa, drzemie, głowa nie zasypia nigdy. Ich oczy nie mają powiek - mawiają wietnamscy chłopi. Ale czy te wielkie i czujne, ale też trochę podstarzałe już węże będą w stanie wygrać wojnę z kapitalizmem? Wietnam ma dziś prawie 80 milionów mieszkańców. Połowa Wietnamczyków urodziła się już po upadku antykomunistycznego Wietnamu Południowego, jedna trzecia nie ma jeszcze piętnastu lat. A młodzi ludzie, jak wszędzie na świecie, bardziej interesują się karierą i zarabianiem pieniędzy niż historią i martyrologią. Dlatego mało ich tak naprawdę interesuje ideologiczny spór o przeszłość, o wojnę, którą Amerykanie nazywają wietnamską, a Wietnamczycy amerykańską. Amerykańskie i światowe media kładły w swych listopadowych relacjach z Wietnamu nacisk na słowa wypowiedziane przez przywódcę komunistów Le Kha Phieu w rozmowie z Billem Clintonem. Sekretarz nazwał wojnę zwycięstwem, a nie tragedią, gdyż pomogła ona krajowi "zrobić krok na drodze do socjalizmu". Le Kha Phieu pouczył też Clintona: "Zgadzam się z panem, że nie powinniśmy zapomnieć przeszłości, nie powinniśmy też dopuścić, żeby się powtórzyła. Ale ważną rzeczą jest też, by właściwie rozumieć naturę tej przeszłości". Kapitaliści w drodze do socjalizmu Najważniejsza jest dziś jednak oczywiście, i to dla obu dawnych wrogów, przyszłość. Choć Amerykanie nadal szukają w Wietnamie szczątków swych zaginionych przed ćwierć wiekiem w akcji żołnierzy, choć starzy wietnamscy komuniści złorzeczą na "prawicowe odchylenie" wielu członków partii i młodzieży, "nowe" ma się coraz lepiej i staje się w swym ekspansjonizmie coraz bardziej bezczelne. Wietnam będzie za dziesięć lat zupełnie innym krajem - oceniają polscy eksperci, pracujący w Hanoi i Hosziminie dyplomaci. Ten drugi na świecie eksporter ryżu ma też przecież kawę, kauczuk, herbatę, ryby, no i naftę; na licencjach na jej wydobycie zarabia miliardy dolarów. Ale prawdziwe zmiany mają zacząć się po ratyfikowaniu zawartego w lipcu porozumienia gospodarczego z USA. Waszyngton jest obecnie dopiero na dziesiątym miejscu wśród inwestorów zagranicznych w Wietnamie, z inwestycjami w wysokości ledwie jednego miliarda dolarów. Umowa przewróci to wszystko do góry nogami, szeroko otwierając socjalistyczne drzwi kapitalistycznym przedsiębiorstwom z USA. Cieszą się więc amerykańskie koncerny, cieszą się i komunistyczne władze Wietnamu, liczące przyszłe zyski i mające nadzieję, że większa obecność USA w regionie zrównoważy wpływy Pekinu, odwiecznego rywala i wroga Hanoi. Porozumienie z USA nie oznacza jednak, że wszystko w Wietnamie jest już na sprzedaż. Hanoi nie chce na przykład nawet słyszeć o jakiejkolwiek próbie komercjalizacji postaci Ho Szi Mina, którego po jego śmierci komunistyczne władze uczyniły - notabene wbrew woli wodza - świętym. Ciało Ho Szi Mina spoczęło w wybudowanym w tym celu mauzoleum w stolicy, a Sajgon przemianowano na miasto Hoszimin. Portret Ho zdobi też wszystkie będące w Wietnamie w obiegu banknoty. Ale na banknotach związek Ho z pieniędzmi się kończy. Kompartia z oburzeniem odrzuciła propozycję jednej z zachodnich sieci barów szybkiej obsługi, by wprowadzić do sprzedaży "hamburgery Wujaszka Ho". Prawdziwy gniew towarzyszy wywołała też sugestia, jakoby do Ho Szi Mina był podobny Pułkownik Sanders ze znaku firmowego Kentucky Fried Chicken. - Ho był generałem! - spostponowano natychmiast żądnych zarobku obrazoburców.
Wietnam zmaga się z "burżuazyjną kontrrewolucją". Od czterech miesięcy działa w Hosziminie giełda. Domorosły kapitalizm widać na co drugiej hanojskiej czy hoszimińskiej ulicy. nie wszystkim zmiany przypadają do gustu. partia nie mówi jednym głosem. młodzi ludzie bardziej interesują się zarabianiem pieniędzy niż martyrologią. "nowe" ma się coraz lepiej. prawdziwe zmiany mają zacząć się po ratyfikowaniu zawartego w lipcu porozumienia gospodarczego z USA.
SPRZEDAŻ Jak obliczyć dochód Darowane akcje i udziały w spółce Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. W świetle art. 17 ust. 1 pkt 6 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (dalej: updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych, należne, choćby nie zostały faktycznie otrzymane, są przychodem z kapitałów pieniężnych. Podatek od dochodów Tylko wyjątkowo, gdy ustawa wyraźnie to przewiduje - podatek dochodowy płaci się od przychodów (np. art. 28 i 30 pkt 1-4 i 6 updf). Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Potwierdza to art. 44 ust. 8 updf normujący sposób opłacania zaliczek na podatek z racji takiej sprzedaży. Wynika z niego jednoznacznie, że podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu (jeżeli nie jest on objęty zwolnieniem przewidzianym w art. 52 pkt 1 lit. a updf). Co z kosztami Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. Obowiązuje więc tu ogólna reguła ustanowiona w art. 22 updf, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia , z wyjątkiem wymienionych w art. 23 updf, które dla celów podatkowych nie są za takie uważane. Według zaś art. 23 ust. 1 pkt 38 updf nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. W przepisie tym jednocześnie wyraźnie się zastrzega, iż wydatki takie są jednak kosztem uzyskania przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji i innych papierów wartościowych. Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, w drodze umowy kupna- sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych czy nowej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych (akcje uzyskane w trybie tej ostatniej ustawy będzie wolno sprzedać dopiero po upływie dwóch lat od dnia zbycia przez Skarb Państwa pierwszych akcji na zasadach ogólnych, a uzyskane przez pracowników będących członkami zarządu spółki - po trzech latach od tego momentu). Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia (kosztu uzyskania przychodu), lub inaczej - jest on zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem (uzyskana cena) a tak ustalonym kosztem nabycia (por. Witold Bień: Dochody z kapitałów i ich opodatkowanie w 1996 r., seria Vademecum Podatnika nr 70, wyd. Difin, str. 100). W razie darowizny A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? Jak obliczyć dochód ze sprzedaży, od którego będzie płacona najpierw zaliczka na podatek, a potem, po doliczeniu w zeznaniu rocznym do innych dochodów - przypadający na nią podatek? Co będzie w takim wypadku kosztem uzyskania przychodu? Jak sygnalizowali czytelnicy, urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, dochód jest równy przychodowi, słowem, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji. W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała", zwłaszcza jeśli zważyć, że darowizna o wartości przekraczającej kwoty wolne jest obciążona podatkiem od spadków i darowizn. Oczywiście jeszcze gorsza byłaby kalkulacja w wypadku sprzedaży przez obdarowanego akcji, które darczyńca nabył na warunkach preferencyjnych czy po prostu za cenę rynkową. Wartość z umowy Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych - na piśmie. Wskazówką interpretacyjną mógł tu być art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf. Dotyczy on wprawdzie zupełnie innej kwestii: zwolnienia z podatku przychodów otrzymanych w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną, ale można wyciągnąć z niego wnioski co do sposobu ustalania kosztu nabycia także udziałów w spółkach, akcji czy innych papierów wartościowych uzyskanych przez sprzedającego w wyniku darowizny. Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. W świetle art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf, jeśli nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny, ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów, wkładów, akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W wypadku bowiem ich zwrotu lub umorzenia zwolnione od podatku na podstawie tego przepisu są przychody do wysokości ich wartości z dnia nabycia spadku lub darowizny. Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę. Wniosek oczywisty Wniosek z interpretacji Ministerstwa Finansów jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe, przy uwzględnieniu ewentualnej daniny od spadków i darowizn, będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie. Jeżeli więc np. ojciec darował córce w styczniu 1997 r. nabyte bezpłatnie akcje wartości 25.000 zł, powstał przede wszystkim obowiązek zapłacenia podatku od spadków i darowizn. Kwota wolna dla osób należących do I grupy podatkowej (najbliższa rodzina) wynosiła wówczas 6100 zł. Dla ustalenia, czy limit ten nie został przekroczony, sumuje się wszystkie darowizny między tymi samymi osobami z ostatnich pięciu lat. Podatek od spadków i darowizn płaci się od nadwyżki ponad kwotę wolną, tutaj więc od 18.900 zł. Obliczony według skali dla nabywców z I grupy podatkowej, wynosiłby 933 zł. Jeżeli córka akcje te sprzeda np. za 30.000 zł, zapłaci podatek (najpierw w formie zaliczki) od różnicy, czyli od 5000 zł. Ponieważ dochody ze sprzedaży akcji, udziałów itd. sumuje się w zeznaniu podatkowym z innymi dochodami opodatkowanymi na zasadach ogólnych, faktyczne obciążenie podatkiem dochodu ze sprzedaży tych walorów będzie zależeć od wysokości zsumowanego dochodu tej osoby i wynosić w 1997 r.: 20, 32 lub 44 proc. Gdy np. cała kwota dochodu ze sprzedaży akcji przypada na dochód opodatkowany stawką 44 proc., w podanym przykładzie obciążone nią będzie tylko 5000 zł, a podatek dochodowy wyniesie 2200 zł (5000 zł x 44 proc.). Obciążenie na rzecz fiskusa, łącznie z podatkiem od spadków i darowizn, wyniesie 3133 zł (933 zł + 2200 zł). Gdyby zaś sprzedawała je osoba (pracownik), która nabyła je na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie, jej obciążenie byłoby znacznie wyższe. Jak już bowiem wspomniano, przy sprzedaży akcji otrzymanych bezpłatnie (darmo) koszt ich nabycia (koszt uzyskania przychodu) jest zerowy. Przychód ze sprzedaży jest więc równy dochodowi. Podatkiem ustalonym według skali, po doliczeniu dochodu ze sprzedaży, obciążona byłaby cała uzyskana cena, a zatem w naszym przykładzie - 30.000 zł. Sprzedający takie akcje pracownik, jeżeli kwota uzyskana ze sprzedaży w całości mieściłaby się w dochodach opodatkowanych stawką 44 proc., oddałby fiskusowi 13.200 zł. Liczby te mówią same za siebie. Zwolnienie ograniczone Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi obliczyć samodzielnie i wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć deklarację o wysokości tego dochodu (PIT-13). Dochód z akcji musi uwzględnić następnie w zeznaniu rocznym, dopisując go do innych w nim wykazanych. To samo dotyczy sprzedaży uzyskanych w darowiźnie udziałów w spółce z o.o., cywilnej, komandytowej. Na podstawie bowiem art. 52 updf do 31 grudnia 2000 r. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody (czyli różnica między ceną nabycia a ceną sprzedaży) uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym. Zwolnienie to więc nie obejmuje akcji otrzymanych w drodze darowizny lub np. nabytych na zasadach preferencyjnych przez pracowników prywatyzowanych firm, z których powstały spółki giełdowe. IZABELA LEWANDOWSKA
Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba, co do zasady, zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych.
Wykorzystujemy zaledwie 13 proc. potencjału hydroenergetycznego Dwie elektrownie wodne na rzece Dzierzgoń Elektrownia wodna w Dzierzgoniu. FOT. ARCHIWUM Romuald Jarocki jest właścicielem dwóch małych elektrowni wodnych na rzece Dzierzgoń w Elbląskiem. Produkują one razem 30 tys. kWh energii miesięcznie. Zakład energetyczny płaci panu Jarockiemu za 1 kWh 17 gr. - Przyzwoity sklep dobrze prosperujący da więcej zysku niż trzy takie elektrownie - powiedział "Rz", gdy składaliśmy mu ekologiczne życzenia noworoczne. Dlatego Jarocki nie wierzy w "zielone światło" dla czystej energii, w rządową politykę popierania małych elektrowni wodnych, w polską ekologię. - Nowe prawo energetyczne jest ogromnym zagrożeniem dla takich jak my małych producentów energii ze źródeł odnawialnych - twierdzi. W Elblągu ma swą siedzibę Bałtyckie Centrum Energii Odnawialnej (EC BREC). Kiedy przyjdzie mróz Pora roku oraz pogoda mają duży wpływ na działanie elektrowni. Przepływ wody waha się od 0,2 m sześc. na sekundę w lipcu - sierpniu do 10 -20 m sześc. na sek. w marcu - kwietniu. Brak zbiorników retencyjnych jest jednym z powodów niestabilności rzeki. Zmiany są szczególnie nagłe zimą, kiedy ostry mróz może wstrzymać pracę elektrowni w ciągu jednego dnia. Właściciel elektrowni - na szczęście (i na nieszczęście) - posiada 112-hektarowe gospodarstwo rolne, w którym uprawia jęczmień browarniany i rzepak. Współpracuje z firmą francuską. Mówi, że jego gospodarstwo jest rozwojowe. Po roku 1990, ze względu na niepewną sytuację polskiego rolnictwa, Romuald Jarocki poszukiwał dodatkowego źródła dochodu i zdecydował się na produkcję elektryczności. - Od kiedy kapitał zagraniczny wkroczył do polskiego rolnictwa, nie ma zbytu na rodzime płody - narzeka. Z ziemi wyżyć się nie da, aby utrzymać produkcję pszenicy wysokoglutenowej dopłaca z niedużych dochodów, jakie przynoszą mu dwie wodne siłownie. Położenie gospodarstwa jest korzystne, i to na szczęście, bo na jego gruntach znajduje się odcinek rzeki Dzierzgoń. Dodatkową okazją na wybudowanie elektrowni wodnych stał się remont jazów na rzece. Wojewódzki Zarząd Inwestycji Rolniczych uznał, iż remont jazów jest konieczny z uwagi na bezpieczeństwo przeciwpowodziowe. Projekt hydrotechniczny na wykonanie budowli wodnej przygotowało Biuro Projektowe w Olsztynie. Projekt technologiczny, dotyczący instalacji elektrycznej i mechanicznej - Zakłady Remontowe Energetyki w Gdańsku. Umowa z Zakładem Energetycznym w Kwidzynie na zakup energii elektrycznej i przyłączenie elektrowni do sieci przesyłowej obiecywała zyski dla właściciela, korzyść dla środowiska przyrodniczego. 17 groszy od kilowatogodziny Romuald Jarocki wybudował dwie elektrownie na rzece Dzierzgoń. Jedna o mocy 30 kW znajduje się w Dzierzgoniu na 21,8 km od ujścia rzeki. Druga o mocy 39 kW - we wsi Stanówko, 2 km na zachód od Dzierzgonia. Elektrownie wyposażone są w śmigłowe turbiny Kapłana (pracują w układzie poziomym). Turbiny z blachy stalowej wykonał we własnym warsztacie z pomocą wykwalifikowanych tokarzy, frezerów. Sprawność urządzenia eksperci oszacowali na 75 proc. Dwie hydroelektrownie produkują 30 tys. kWh energii miesięcznie. Ich budowa kosztowała 177 tys. zł, tej w Dzierzgoniu 60 tys. zł, w Stanówku 117 tys. zł. Z własnej kieszeni pokrył 60 proc. kosztów budowy. Dopomogła Fundacja Rolnicza, działająca wcześniej pod nazwą Kościelnej Fundacji Zaopatrzenia Wsi w Wodę, która przyznawała preferencyjne kredyty na rozwój polskiej wsi. Obie elektrownie są w pełni zautomatyzowane. Jedyną czynnością, która wymaga pracy rąk, jest oczyszczanie krat chroniących turbiny, co zabiera nie więcej niż 10 godzin tygodniowo. Dziś Romuald Jarocki dostaje od Zakładu Energetycznego 17 groszy od kilowatogodziny za wyprodukowaną u siebie "z wody " energię elektryczną, o 4 grosze mniej niż otrzymują właściciele minielektrowni w innych województwach w Polsce. Za energię natomiast musi płacić jak wszyscy - 23 grosze za 1 kWh, a w tym roku energia będzie jeszcze droższa. Nie oznacza to wcale, że na tej podwyżce zarobią jej ekologiczni producenci. Zakłady skupujące "zielone kilowaty" interpretują nowe prawo energetyczne, jak chcą, z VAT-em lub bez tego podatku. - Powinna obowiązywać cena urzędowa na energię ze źródeł odnawialnych - twierdzi Romuald Jarocki. We Francji - mówi - właściciele MEW dostają o 50 proc. więcej za wytworzony prąd. Niezadowolonych jest więcej Romuald Jarocki nie jest przypadkiem odosobnionym. Do naszej redakcji napisał pan Wiesław Mielczarek z Działoszyna, właściciel małej elektrowni wodnej: W listopadzie 1995 r. podpisał umowę z Zakładem Energetycznym Częstochowa S.A., który mimo podpisanej wcześniej umowy na dostawę energii elektrycznej z ceną zakupu 17 gr za 1 kWh, po pół roku zmienił warunki i wprowadził płatną energię bierną. Miesięczne straty z tego tytułu - podał nasz Czytelnik - kosztowały go średnio 1500 zł. "Zakup energii z elektrowni wodnej może być kontynuowany pod warunkiem spisania nowej umowy, w której cena zakupu będzie proporcjonalna do średniej ceny zakupu od Polskich Sieci Elektroenergetycznych S.A. obowiązującej dla Z.E. Częstochowa S.A". (pismo z ZE o wypowiedzeniu warunków dotychczasowej umowy) . - Zostałem wprowadzony w błąd przez administrację państwową. Poniosłem straty ok. 600 tys. zł, pozaciągałem zobowiązania, żeby dowiedzieć się, że moja inwestycja nigdy nie zostanie spłacona, a przyniesie tylko straty - napisał do nas właściciel MEW w Działoszynie. Prognozy marne Pomimo licznych deklaracji zawartych w dokumentach prawnych i programowych centralnych władz energetycznych i rządowych, wykorzystanie odnawialnych źródeł energii w praktyce napotyka bariery skutecznie utrudniające rozwój energetyki wodnej. - W relacjach cenowych, jak do tej pory, nie znajdują odzwierciedlenia walory i efekty elektrowni wodnych- powiedział Andrzej Sowiński z warszawskiego "Energoprojektu". Nie chodzi też o subsydiowanie energetyki wodnej przez zakłady energetyczne czy spółki dystrybucyjne lub organizacje ochrony środowiska. Powinny być wypracowane mechanizmy ekonomiczne, które umożliwią inwestowanie i rozwój energetyki wodnej z zachowaniem reguł gry rynku energii (rzetelna ocena efektów pozaenergetycznych takich jak ograniczenie zanieczyszczenia atmosfery i środowiska, pozaenergetyczne korzyści wynikające ze spiętrzenia rzeki i budowy zbiornika). Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Sytuacja ta jeszcze się pogarsza w nadchodzącej dobie urynkowienia energii. Nowe prawo energetyczne (obowiązujące od grudnia zeszłego roku) zniosło preferencje wprowadzone dla energetyki wodnej uchwalą RM z 7 września 1981 r. Europa wymusi Rozwój energetyki wodnej uzasadnia potrzeba ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, zwłaszcza dwutlenku węgla, który najbardziej przyczynia się do ocieplenia klimatu. UE niedawno ogłosiła, iż zamierza podwoić udział takich źródeł energetyki jak woda, wiatr, słońce w okresie do 2010 r. W Polsce tylko 1-1,5 proc. całkowitego zużycia energii wytwarza się ze źródeł odnawialnych: wody, wiatru, biomasy, gorących wód podziemnych i słońca. W krajach Unii Europejskiej udział ten wynosi średnio 5,6 proc. Przystąpienie Polski do UE wymagać będzie dostosowania prawa i praktyki także w dziedzinie wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych. W naszym kraju energetyka zawodowa jest źródłem aż 90 proc. emisji dwutlenku węgla. Prof. Maciej Nowicki, szef Fundacji EkoFundusz, twierdzi, że uwzględnienie w cenach paliw kopalnych wszystkich kosztów, w tym zwłaszcza - środowiskowych znacznie zwiększyłoby konkurencyjność odnawialnych źródeł energii. Dr Andrzej Kassenberg, prezes Instytutu na rzecz Ekorozwoju uważa, że ekologiczna reforma podatkowa, polegająca na zmniejszeniu opodatkowania zatrudnienia i kapitału z jednoczesnym wzrostem opodatkowania zasobów naturalnych przede wszystkim nieodnawialnych, stworzyłaby rzeczywiste warunki dorozwoju odnawialnych źródeł energii. Mała elektrownia wodna to nie tylko romantyczny fragment w krajobrazie, to dosłownie czysty zysk. Krystyna Forowicz W Polsce pracuje 300 prywatnych małych elektrowni wodnych o niewielkich mocach - 200 kW. Moc 42 wynosi od 1 MW do 5 MW, ponad 50 elektrowni ma moc mniejszą od 1 MW. Produkcja energii w elektrowniach wodnych (łącznie ze 126 zawodowymi) w zeszłym roku wyniosła 1820 GWh, co stanowi 13 proc. wykorzystania zasobów technicznych (oceniane są na 13,6 TWh).
Pomimo deklaracji zawartych w dokumentach prawnych i programowych centralnych władz energetycznych i rządowych wykorzystanie odnawialnych źródeł energii w praktyce napotyka bariery utrudniające rozwój energetyki wodnej. Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Rozwój energetyki wodnej uzasadnia potrzeba ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, zwłaszcza dwutlenku węgla, który najbardziej przyczynia się do ocieplenia klimatu.
Mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek domagać się poszanowania naszej kultury, o co tak gwałtownie występuje Fallaci Głos w obronie Zachodu RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI BRONISŁAW WILDSTEIN Po dziesięciu latach milczenia sławna dziennikarka i pisarka włoska, śmiertelnie dziś chora Oriana Fallaci, na łamach "Corriere della Sera' (29.09) wybuchnęła tekstem, który obudził burzę. Wygląda na to, że "GW", która tekst przedrukowała, przestraszyła się jego konsekwencji i opublikowała później wyłącznie wybór zagranicznych tudzież krajowych napaści na autorkę (mimo że odpowiedzią na "Wściekłość i dumę" nie był na świecie wyłącznie chór potępienia). Głosem szczególnym, choć jedynie do ostateczności doprowadzającym tezy oponentów Fallaci, był artykuł polskiego eksperta od poprawności politycznej, Konstantego Geberta, który nie tylko subtelnie uznał autorkę za emanację "europejskiego chama", ale przede wszystkim oburzył się, że artykuł został wydrukowany. Gebert zawyrokował, że w odniesieniu do tego typu niesłusznych tekstów redakcji przysługuje wyłącznie prawo krytycznego ich omówienia. W nagonce wzięła udział również Rada Etyki Mediów, która zaprotestowała przeciwko tego typu publikacjom. Uznano, że pisarka szerzy nienawiść i nawołuje do rasizmu. Na świecie jeszcze większą wrzawę wywołało wystąpienie premiera Włoch Silvia Berlusconiego, który podkreślił wyższość zachodniej cywilizacji ze względu na przestrzeganie w niej praw człowieka. Przerobić po swojemu Swojego czasu lewicowi strażnicy poprawności politycznej załatwiali swoich przeciwników określeniem "faszysta". Dziś takim epitetem młotem stało się określenie "rasista". Nie chodzi oczywiście o to, że rasizm nie występuje i nie należy strzec się tego typu aberracyjnych i niebezpiecznych postaw. Jednak łatwe szermowanie tym epitetem walnie przyczynia się do jego banalizacji, a w efekcie rehabilitacji. Skoro tak wiele zjawisk i postaw określić można jako rasistowskie, skoro określenie to traktowane jest jako instrument dezawuowania adwersarzy, to trudno utrzymać wobec niego odium, które rasizmowi rzeczywiście się należy. Nie sposób też wyodrębnić i nazwać rasizmu prawdziwego. Jeżeli określana jest tak każda niewygodna postawa, to coraz trudniej będzie wzbudzić oburzenie z powodu rasizmu autentycznego. Podobnie rzecz ma się w Polsce (i nie tylko) z oskarżeniem o antysemityzm. Nieograniczone możliwości rzucania oskarżeń o rasizm stworzył zawodowym antyrasistom koncept "rasizmu kulturowego". Zmienił on zasadniczo znaczenie pojęcia rasizmu. O ile bowiem hierarchizacja ludzi ze względu na przynależność rasową jest ponurym absurdem, o tyle hierarchizacja kultur i ich przejawów jest nieuniknionym elementem każdego wartościowania. Przynależność rasowa jest dana człowiekowi niezależnie od niego, i to ostatecznie, w wypadku kultury sprawa ma się inaczej - zwłaszcza współcześnie. Kultura jest bytem złożonym i człowiek przynależący do niej może ją przekształcać, przyjmować aktywną postawę wobec konkretnych jej przejawów, a wreszcie odejść od niej. Uznanie, że nie możemy wartościować kultur i ich określonych aspektów, oznacza, że nie możemy wartościować w ogóle. Jest to stwierdzenie nie tylko absurdalne, ale i paradoksalne. U jego fundamentów musi leżeć mocne przeświadczenie o równowartości wszystkich kultur - a przeświadczenie takie sformułować można wyłącznie na gruncie kultury zachodniej. Ten wstrętny Berlusconi Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ukazał się tekst Fallaci, włoski premier Silvio Berlusconi powiedział, że "musimy być świadomi wyższości naszej cywilizacji, systemu, (...) który w przeciwieństwie do krajów islamskich gwarantuje poszanowanie praw religijnych i politycznych". Berlusconi wyraził się jak na polityka niezręcznie, używając określenia "wyższość". Powiedział jednak prawdę: w cywilizacji zachodniej obowiązują prawa religijne i polityczne, w krajach islamskich (poza, w ograniczonym sensie, Turcją) - nie. Jeśli więc prawa takie uznajemy, a odwołują się do nich krytycy Berlusconiego, nie możemy niczego zarzucić jego rozumowaniu. Niezręcznością Berlusconiego było również stwierdzenie, że "Zachód będzie kontynuował podbój ludów, tak jak podbił komunizm". Oczywiste w tym kontekście było, że premierowi Włoch chodzi o "podbój" kulturowy. Przecież komunizm nie upadł na skutek fizycznej wojny ze światem Zachodu. A więc określenie "podbój" znaczyło w tym wypadku również "podbój świata" przez prawa człowieka i kulturę demokracji. Ataki na premiera Włoch ujawniały całą wewnętrzną sprzeczność kulturowego relatywizmu. Belgijski minister spraw zagranicznych Luis Michel oświadczył: "wartości europejskie nie pozwalają nam sądzić, że nasza cywilizacja jest wyższa od innych". W wypowiedź tę wpisane jest stwierdzenie, że zasadą naszej cywilizacji jest otwartość na innych. Tylko że w pewnym momencie cecha ta musi wejść w konflikt z cywilizacją zamkniętą na innych, zwłaszcza jeśli cywilizacja ta ma ambicje uniwersalne, a takie ambicje ma również islam. Popularny pisarz i teoretyk włoski Umberto Eco w artykule "Święte wojny, pasja i rozum" ("La Republica", 5.10), który miał być odpowiedzią na wystąpienie premiera Włoch, a jest ciągiem frazesów składających się na obowiązującą dziś w opiniotwórczych sferach Zachodu poprawną politycznie wykładnią kultury, wzywa, abyśmy spojrzeli na siebie oczyma drugiej cywilizacji. Wezwanie jest słuszne, zawsze płodne jest popatrzenie na siebie cudzymi oczyma, ale apel ten jest właśnie charakterystyczny dla kultury Zachodu. To z jej perspektywy możemy zobaczyć kulturę muzułmańską jako propozycję, nad którą należy pochylić się z dobrą wolą i zainteresowaniem - natomiast w oczach jej reprezentantów możemy zobaczyć Zachód jako materialistyczny świat pochłonięty żądzą indywidualnego użycia, apoteozujący ją w pełnej hipokryzji koncepcji praw człowieka. W chórze potępień, które wywołała wypowiedź Berlusconiego, nastąpiło pomylenie praw człowieka i uprawnień zbiorowości. Tymczasem w wielu istotnych kwestiach zasady te mogą wchodzić ze sobą w konflikt. Jeśli zbiorowości muzułmańskich imigrantów na Zachodzie nie tylko domagają się prawa do wyznawania swojej religii, ale i budowania swojej społeczności opartej na jej prawach - to konflikt z normą europejską staje się oczywisty. Muzułmańskie prawo - szarijat - jest sprzeczne z prawami człowieka. Pod groźbą śmierci zakazuje apostazji, czyli opuszczenia muzułmańskiej wspólnoty religijnej, ogranicza prawa kobiet i zbudowane jest na zupełnie odmiennej zasadzie niż prawo europejskie, dla którego podmiotem jest osoba ludzka. Odwoływanie się więc do praw człowieka w polemice z Berlusconim jest wyjątkowo nietrafne, gdyż idea ta o jednoznacznie zachodnim rodowodzie jest sprzeczna z kulturą islamu, a w każdym razie z jej dominującą dziś wersją. Ta rasistka Fallaci Fallaci pisze, że wojna wypowiedziana naszemu światu w dniu ataku na USA to "wojna religijna, której chce i którą wypowiada być może tylko odłam tamtej religii". Wzbudziło to oburzenie, a przecież trudno polemizować z tym stwierdzeniem. Fundamentaliści islamscy odwołują się do religii. To ona jest absolutną podstawą i ostateczną formą ich kultury. Odrzucają możliwość budowy świeckiego państwa, rozdzielenie państwa od religii uznają za herezję. W ich przeświadczeniu jest to wojna religijna. Nie mają racji i źle interpretują Koran? Co daje nam podstawę do takiego osądu? W islamie nie ma hierarchicznego Kościoła, który mógłby narzucić wiernym swoją interpretację religii. Jedyny w miarę zwarty system kościelny, który od niedawna w odłamie szyickim powstał w Iranie, broni takiej właśnie fundamentalistycznej interpretacji islamu. Ulemowie, czyli uczeni islamscy z całego świata islamu, w ogromnej przewadze (głosy innych są niesłyszalne) głoszą jego interpretację w fundamentalistycznej wersji. - Islam jest religią miłości - tak brzmi mantra dzisiejszej poprawności politycznej. Podtrzymują to również fundamentaliści, ale dodają - miłości, ale nie dla świata rządzonego przez grzech. "Dom pokoju" to świat rządzony przez wiernych, poza nim rozciąga się "Dom wojny". Tak brzmi tradycyjna i przyjęta powszechnie nie tylko przez fundamentalistów zasada islamu. Muzułmanin nie nawraca siłą. Podporządkowany władzy muzułmanina innowierca ma prawo wyznawać swoją religię, ale muzułmanin nie może zgodzić się, aby być rządzonym przez niewiernego. W przeciwieństwie do chrześcijaństwa, które rozpięte jest między skażoną doczesnością a boską transcendencją, islam jest monistyczny. Jest projektem ustrojowym, w którym grzech jest przestępstwem. Projektem, który łatwo zinterpretować w wymiarze totalitarnej ideologii. W przeszłości istniały odmienne interpretacje islamu, również w łonie muzułmańskiej kultury. Ale dziś dominuje złowroga, ideologiczna interpretacja tej religii. Pełni ona dziś funkcję globalnie zreinterpretowanego marksizmu. Za globalną klasę wyzyskiwaczy uznany został bogaty Zachód, świat bezbożny, opętany przez demona materializmu. Zniszczenie go otworzy bramy dla wprowadzenia boskiego porządku na całym świecie. Ma to również społeczno-polityczną genezę. Muzułmańskie kraje wychodzące z kapitalizmu, a raczej ich elity, chętnie odwoływały się do zachodniego, lewicowego utopizmu. Przejmowały trzecioświatowe warianty marksizmu, arabską wersję socjalizmu. Skończyło się to tak jak zawsze: cywilizacyjną zapaścią i gospodarczą klęską. To na tej glebie wyrósł wymierzony w świat Zachodu fundamentalizm - owoc resentymentu. Ponure utopie totalitarnych dyktatur rodziły się zawsze z poczucia krzywdy i upokorzenia. O tym wszystkim pełnym namiętności językiem pisze Oriana Fallaci. Pisze o wyższości kultury Zachodu, która ufundowana została na wolności i która zweryfikowała się w historii, przynosząc niespotykaną wcześniej zamożność i cywilizacyjny postęp. To dzięki tej wolności kultura zachodnia zbudowała naukę, nie jakiś pojedynczy wynalazek, ale system poznawania świata i wykorzystywania wiedzy dla potrzeb cywilizacji. Poprawność polityczna każe dziś tonować sukcesy naszej cywilizacji, opowiadać, że Chińczycy wynaleźli papier i proch, kto inny kalendarz, a kto inny jeszcze co innego... Być może wynaleźli, ale nigdy nie zastosowali powszechnie, nie uczynili elementem gospodarki. Powody tego są oczywiste, tak jak oczywiste jest, że nauka powstać mogła tylko w systemie wolności, jaki stworzyła cywilizacja zachodnia. Choć dziś wydaje się, że korzystać z niej mogą wszyscy, również przedstawiciele innych cywilizacji, to w sposób pełny mogą ją adaptować tylko wtedy, kiedy przejmą zasady cywilizacji, która naukę stworzyła. Ostatnim dowodem na to jest klęska komunizmu. Powodowana szlachetną namiętnością Fallaci często przesadza i bywa nieprzyjemna. Dzieje się tak, gdy odnajduje w sobie wyrozumiałość dla rosyjskich najeźdźców na Afganistan. Przesadza zwłaszcza wtedy, gdy zaczyna postrzegać muzułmanów jako jednorodną zbiorowość. Kultura warunkuje ludzi, ale przecież nie modeluje ich ostatecznie. Z Fallaci nie sposób się zgodzić, kiedy zaczyna wrzucać do jednego worka i uznawać za plagę wszelkich muzułmańskich imigrantów, którzy przybyli do Europy. Ale kiedy oburza się na ekscesy europejskiej tolerancji wobec barbarzyństwa niektórych imigrantów, kiedy uznaje, że kraje europejskie winny domagać się od wszystkich stosowania się do swoich zasad - ma rację. Racje polityków - prawdy pisarzy Bush zachowuje się rozsądnie, starając włączyć do antyterrorystycznej koalicji jak najwięcej krajów muzułmańskich. Trzeba starać się uniknąć globalnej konfrontacji cywilizacyjnej. Zmiażdżenie ośrodków terrorystycznych przy utrzymaniu choćby neutralności większości krajów islamskich będzie sukcesem i może ograniczyć skalę konfliktu. Dla osiągnięcia takich celów trzeba bardzo ważyć słowa i często unikać mówienia prawdy. Dlatego z perspektywy politycznej wystąpienie Berlusconiego było błędem. Jednak innym regułom winna podlegać działalność intelektualistów, pisarzy, dziennikarzy. Barbarzyństwo, którego Fallaci doświadczyła i które obserwowała w krajach islamu, jest faktem. Opisując je, spełnia swoją powinność. Zwolennicy poprawności politycznej, którzy nawołują do powstrzymywania się przed tego typu relacjami, bo mogą być one wodą na młyn rasistów, bo są doświadczeniem subiektywnym i deformują prawdę obiektywną, albowiem w każdej kulturze... itd. - przypominają Sartre'a, który protestował przeciw pisaniu o sowieckich gułagach, aby nie pozbawiać nadziei francuskich robotników. Nie należy zamykać oczu na to, że europejskie kraje azylu dla imigrantów muzułmańskich stały się również krajami azylu dla fundamentalizmu i wyrastającego zeń terroryzmu, który pasożytuje na glebie tolerancji i demokratycznej kultury. To, że kraje europejskie nie potrafią sobie z tym poradzić, jest symptomem rozkładu i tchórzostwa tutejszych elit politycznych. Jeśli istnieją normy prawne, które karzą za działalność antykonstytucyjną, za nawoływanie do nienawiści na tle rasowym i religijnym, to czemu nie można zastosować ich do podejmujących takie działania fundamentalistycznych ugrupowań muzułmańskich? Jak można tolerować pochwały bin Ladena wygłaszane przez "autorytety" religijne w Londynie czy Brukseli? Czy trzeba czekać, aż w kolejnym zamachu, tym razem być może w Europie, zginą znowu tysiące ludzi? Po zamachu na USA cały Zachód znalazł się w sytuacji wyjątkowej. Czy nie powinien, używając nawet środków wyjątkowych dla liberalnej demokracji, stosowanych jednak, kiedy prowadzi ona wojnę, zniszczyć wszystkich ośrodków fundamentalizmu, nie czekając, aż jeszcze głębiej uda się im zakorzenić w muzułmańskich diasporach? Mit wielokulturowości W tym momencie dotykamy być może najbardziej delikatnej kwestii, o której tak gwałtownie pisała Fallaci. Kwestii imigracji. I znowu, jakkolwiek można zarzucić jej przesadę, każdego, kto zna trochę Europę Zachodnią, uderza paradoks. Zbiorowości imigrantów uciekających ze swojego świata przed despotyzmem i nędzą usiłują częstokroć odbudować warunki, które do despotyzmu i nędzy prowadzą. Czy winniśmy więc zmuszać je do przyjęcia zasad naszej kultury? Mit wielokulturowego państwa jest niebezpieczny i sprzeczny wewnętrznie. Oczywiście, jeśli ograniczymy definicję kultury do rytuału religijnego i obyczaju, to wielokulturowość istnieje już w państwach Zachodu i ma się doskonale. Jeśli jednak kulturę zgodnie ze współczesnymi definicjami rozumieć głębiej, jako model organizacji ludzkiego życia, to od razu pojawiają się problemy. Konflikt dotyczy systemu prawnego, który jest formą życia społecznego. Winniśmy domagać się, aby przybysze przyjęli zasady kultury, z dobrodziejstwa której korzystają. Inaczej fundujemy chaos i - na zasadzie reakcji - rasizm, który ugodzi we wszystkich. Również w niewinnych przybyszy. Mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek domagać się poszanowania naszej kultury, o co tak gwałtownie występuje Fallaci. Tylko że w tym celu sami musimy szanować jej fundamenty. Współczesne relatywizmy kulturowe prowadzą do podważenia naszej kultury, tworząc niebezpieczny klimat, na którym łatwo wyrasta ideologia przemocy. Taki klimat, jaki opisywał choćby Witkacy w okresie międzywojennym. -
Po dziesięciu latach milczenia sławna dziennikarka i pisarka włoska, śmiertelnie dziś chora Oriana Fallaci, na łamach "Corriere della Sera' wybuchnęła tekstem, który obudził burzę. Głosem szczególnym, choć jedynie do ostateczności doprowadzającym tezy oponentów Fallaci, był artykuł polskiego eksperta od poprawności politycznej, Konstantego Geberta, który nie tylko subtelnie uznał autorkę za emanację "europejskiego chama", ale przede wszystkim oburzył się, że artykuł został wydrukowany. W nagonce wzięła udział również Rada Etyki Mediów, która zaprotestowała przeciwko tego typu publikacjom. Uznano, że pisarka szerzy nienawiść i nawołuje do rasizmu.Na świecie jeszcze większą wrzawę wywołało wystąpienie premiera Włoch Silvia Berlusconiego, który podkreślił wyższość zachodniej cywilizacji ze względu na przestrzeganie w niej praw człowieka. Swojego czasu lewicowi strażnicy poprawności politycznej załatwiali swoich przeciwników określeniem "faszysta". Dziś takim epitetem młotem stało się określenie "rasista". Jednak łatwe szermowanie tym epitetem walnie przyczynia się do jego banalizacji, a w efekcie rehabilitacji. Jeżeli określana jest tak każda niewygodna postawa, to coraz trudniej będzie wzbudzić oburzenie z powodu rasizmu autentycznego. Podobnie rzecz ma się w Polsce z oskarżeniem o antysemityzm.Nieograniczone możliwości rzucania oskarżeń o rasizm stworzył zawodowym antyrasistom koncept "rasizmu kulturowego". O ile bowiem hierarchizacja ludzi ze względu na przynależność rasową jest ponurym absurdem, o tyle hierarchizacja kultur i ich przejawów jest nieuniknionym elementem każdego wartościowania.
22. Opolskie Konfrontacje Teatralne Klasyka Polska '97 Młoda klasyka Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego z Teatru Rozmaitości w Warszawie. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię, a Cezary Kosiński (na zdjęciu - z prawej; obok Magdalena Kuta i Lech Łotocki) - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. FOT. JACEK DOMIŃSKI Tegoroczne Opolskie Konfrontacje Teatralne były zdecydowanie młode. Na dziewięć konkursowych spektakli aż sześć opartych było na utworach powstałych w naszym wieku. Dwa reprezentowały romantyzm, jedno - literaturę staropolską. Było to również spotkanie młodych, głównie trzydziesto-, czterdziestoletnich reżyserów, dość istotnie kształtujących już oblicze teatrów w Polsce. Wspierała ich (dla równowagi) para reżyserów starszego pokolenia. W repertuarze festiwalu znalazły się wszystkie okresy naszej literatury. Staropolszczyznę zaprezentowali gospodarze - Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu w widowisku "Barok" według scenariusza i w reżyserii Wiesława Hołdysa. Romantyzm polski znalazł sceniczne odzwierciedlenie w "Balladach i romansach" Adama Mickiewicza w opracowaniu tekstu i reżyserii Ireny Jun z Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach oraz w "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu. Obecność tych spektakli nie zaznaczyła się mocniej w werdykcie jury. Jedynie Juliusz Krzysztof Warunek otrzymał wyróżnienie za rolę Mefistofela w "Pani Twardowskiej" z katowickich "Ballad i romansów", a dwie opolskie aktorki odebrały (ex aequo) po raz pierwszy na tym festiwalu przyznawaną nagrodę publiczności: Grażyna Misiorowska za role Persony w Czerwieni, Chłopca i Śmierci w "Baroku", a także Szwaczki w "Ich czworgu" oraz Judyta Paradzińska za role Dziewki, Dewotki, Demona Dilgi i Kokoszki w "Baroku". Ich czterech Jury OKT w tym roku tworzyło czterech znanych ludzi teatru: Andrzej Domalik - reżyser teatralny i filmowy, Jan Kanty Pawluśkiewicz - kompozytor, Edward Linde-Lubaszenko - aktor i pedagog oraz Jan Nowicki - aktor (przewodniczący). Miał być jeszcze Maciej Prus, ale z powodów osobistych nie dojechał. Sekretarzem jury był Jan Nowara z Teatru im. Kochanowskiego w Opolu. Jurorzy o znanych nazwiskach powetowali nieobecność na Opolskich Konfrontacjach wielkich sław polskiej sceny. I chociaż sami nie występowali, wciąż byli nagabywani przez opolskich fanów teatru o autografy. W tym roku zabrakło bowiem gwiazd. Kogoś takiego jak Andrzej Łapicki, który gościł tu ostatnio (jako aktor i reżyser) ze "Ślubami panieńskimi" Fredry. Taki skład jurorów gwarantował interesujące artystyczne show. Zapoczątkował je Jan Kanty Pawluśkiewicz komponując hymn festiwalu "Ich czterech", wykonany na zakończenie 22. OKT przez kameralny skład opolskich filharmoników. Tytuł nawiązywał do sztuki Zapolskiej, którą - jako jedną z trzech propozycji - mieli w konkursie gospodarze. Sprawcą powstania tego krótkiego utworu (sam Mozart mógłby go Pawluśkiewiczowi pozazdrościć) był Jan Nowicki. Wyraził bowiem życzenie, by mieć jakąś ilustrację muzyczną rozpoczynającą i kończącą odczytywanie werdyktu. Kompozytor zareagował błyskawicznie i w ten sposób Adam Sroka, dyrektor artystyczny opolskiego festiwalu (jak i teatru), zyskał dla OKT wspaniały sygnał muzyczny. Jurorzy odbyli następnie spontanicznie zaimprowizowane spotkanie - najdłuższe na tegorocznym festiwalu, z najliczniej zebraną publicznością. I najciekawsze. A werdykt jury, mimo że w jego składzie zabrakło w tym roku krytyków, zasadniczo zgodny był chyba z ich odczuciami. Bzik teatralny Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego, spektaklu z Teatru Rozmaitości w Warszawie, który był dyplomem młodego twórcy. "Bzik " zgarnął największą pulę nagród. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię do tego przedstawienia, a Cezary Kosiński - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. Pisaliśmy już o tym znakomitym, inspirującym, świeżo odczytanym scenicznie Witkacym. W całej rozciągłości podpisuję się więc pod tą decyzją jury. Niewiele brakowało, by "Bzik " otrzymał również nagrodę akredytowanych przy festiwalu dziennikarzy. W finałowym głosowaniu zwyciężyła ostatecznie opcja zwolenników "Iwony, księżniczki Burgunda" Witolda Gombrowicza z Teatru Współczesnego w Szczecinie. To kolejny faworyt tegorocznego festiwalu teatralnej klasyki. Jury przyznało nagrody: Annie Augustynowicz - za reżyserię oraz Annie Januszewskiej - główną nagrodę aktorską za rolę Królowej Małgorzaty. Szczecińska "Iwona " jest przykładem niezwykle rzetelnej, profesjonalnej roboty teatralnej. Wprawdzie pomysł wprowadzenia w obręb tekstu Gombrowicza pokazu najnowszej mody w rytm muzyki techno mógł budzić uzasadnione obawy, jednak - po obejrzeniu przedstawienia - uważam decyzję Anny Augustynowicz za słuszną. Muzyki jest tylko tyle, ile należy. W całym spektaklu zadziwiającym jednością formy i treści nie ma ani jednej pustej sekundy. Jury uhonorowało również gospodarzy. Joanna Jędrejek pozyskała dla Teatru im. Jana Kochanowskiego nagrodę aktorską - za rolę w "Ich czworgu" Gabrieli Zapolskiej. Natomiast wyróżnienie za reżyserię spektaklu otrzymał Tomasz Obara. W jego ujęciu Zapolska nie jest - na szczęście - kolejnym katalogiem farsowych chwytów, lecz przejmującą rodzinną psychodramą, rozpiętą gdzieś pomiędzy tragedią a komedią. Wyróżnienie odebrała także adeptka opolskiej sceny Grażyna Rogowska - za rolę Ofelii Jasnej w "Czasie Ofelii" w reżyserii Pawła Szumca według "Śmierci Ofelii" Stanisława Wyspiańskiego. Nagrodzeni i wyróżnieni są ludźmi młodymi bądź bardzo młodymi - niekiedy dopiero starującymi w swoich artystycznych zawodach. Honor nestorów uratował Jerzy Goliński z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, któremu jury przyznało nagrodę za rolę Tomasza Lekcickiego w "Rodzinie" Antoniego Słonimskiego. Goliński był również reżyserem tego spektaklu, nagradzanego śmiechem i burzliwymi brawami przez widzów, aczkolwiek gubiącego sensy w jawnym zmierzaniu w stronę farsy. Romantycy na tarczy Nagrody i wyróżnienia wzbogacą biogramy twórcze i artystyczne, choć w przypadku 22. OKT (jak i, oczywiście, prawie każdego innego festiwalu) dałoby się wskazać kilka osób nimi nie uhonorowanych, a niewątpliwie na to zasługujących. Kreacje aktorskie stworzyli np. Jacek Polaczek (Szambelan w "Iwonie ") i Marcin Kuźmiński (Hans w "Rodzinie"), świetną muzykę skomponował Jerzy Chruściński do "Wariata i zakonnicy" Witkacego z Teatru im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem, a scenografię do tego spektaklu - Andrzej Dziuk i Marek Mikulski. Nie było moim zamiarem doszukiwać się przegranych tego festiwalu. Gdybym jednak koniecznie musiał to zrobić, znalazłbym ich wśród romantyków. Nazwiska wieszczów firmowały utwory, których sceniczne interpretacje rozminęły się z czasem. Akademicka z ducha inscenizacja "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu okazała się nadto ascetyczna i oschła. Mickiewiczowskie "Ballady i romanse" w reżyserii Ireny Jun z katowickiego Teatru Śląskiego to pastiszowo-parodystyczne widowisko, które - moim zdaniem - znacznie lepiej sprawdziłoby się w kameralnych warunkach. Tymczasem zostało rozdęte do niebywałych inscenizacyjnych rozmiarów, w których jak na dłoni widać było niedostatki warsztatowe śpiewających wykonawców. Gombrowicz na pół podzielony Podczas tegorocznych Opolskich Konfrontacji Teatralnych ponownie odżyła dyskusja na temat ich formuły. Czy pojęcie: "klasyka polska" nie powinno ulec przewartościowaniu? Przyjęta przez inicjatorów festiwalu data graniczna dla utworów klasycznych to rok 1945. Stwarza to dość absurdalną sytuację, w której przedstawienie "Iwony, księżniczki Burgunda" można na festiwal zaprosić, a "Ślubu" tego samego autora już nie. Oczywiście w latach 70. pamięć wojny była jeszcze znacznie świeższa. Dojrzewają jednak nowe pokolenia, dla których dzisiaj autorzy powojenni - Różewicz czy wczesny Mrożek - to już praktycznie historia. 22. Opolskie Konfrontacje Teatralne pokazały dowodnie, że to, co dobre, bardzo dobre, a niekiedy i najlepsze w teatrze polskim, leży w rękach twórców młodych i najmłodszych: dwudziestokilku-, trzydziesto- i czterdziestoletnich. Ci ludzie znakomicie czują puls epoki, nawet gdy przenoszą na scenę utwory sprzed 90 lat. Myślę, że wkrótce poradzą sobie również z repertuarem romantycznym, dla którego odbioru nie ma dziś chyba właściwego klimatu. Tegoroczny festiwal, mimo wszelkich zastrzeżeń, przyniósł kilka wartościowych, niezapomnianych realizacji. Uhonorował twórców i artystów wchodzących w zawodowe życie. O tym można przeczytać w prasie ("Rzeczpospolita" sprawowała nad festiwalem patronat prasowy), usłyszeć w radio czy zobaczyć w telewizji. Nie sposób jednak oddać znakomitej atmosfery towarzyszącej festiwalowym imprezom. Spektaklom i późniejszym emocjonującym spotkaniom twórców i artystów z publicznością i krytykami. Tych planowanych na małej scenie i tych "pozaprotokolarnych" w teatralnym bufecie. To trzeba przeżyć. Opole zaprasza za rok. Janusz R. Kowalczyk
Tegoroczne Opolskie Konfrontacje Teatralne były młode. Na dziewięć konkursowych spektakli aż sześć opartych było na utworach powstałych w naszym wieku. Było to również spotkanie młodych reżyserów. Jury w tym roku tworzyło czterech znanych ludzi teatru: Andrzej Domalik, Jan Kanty Pawluśkiewicz, Edward Linde-Lubaszenko oraz Jan Nowicki. Grand Prix 22. OKT otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego. "Bzik" zgarnął największą pulę nagród. Jury uhonorowało również gospodarzy. Joanna Jędrejek pozyskała nagrodę aktorskąza rolę w "Ich czworgu" Gabrieli Zapolskiej. wyróżnienie za reżyserię spektaklu otrzymał Tomasz Obara. Honor nestorów uratował Jerzy Goliński z Teatru im. Juliusza Słowackiego. Nie było moim zamiarem doszukiwać się przegranych. Gdybym jednak musiał to zrobić, znalazłbym ich wśród romantyków, których sceniczne interpretacje rozminęły się z czasem. Podczas tegorocznych OKT odżyła dyskusja na temat ich formuły.
ROZMOWA Donald Tusk, kandydat na przewodniczącego Unii Wolności Wrażliwcy i wrażliwi Która z Unii jest panu bliższa: Unia z twarzą Tadeusza Mazowieckiego, czy Unia z twarzą Leszka Balcerowicza? DONALD TUSK: Obaj byli szefami tej samej partii, dla obu mam wielki szacunek. Jeśli zostanę szefem Unii, to największym wyzwaniem byłoby zachowanie dziedzictwa i jednego, i drugiego. Co to dla pana znaczy? Tadeusz Mazowiecki uosabia najwyższy styl uprawiania polityki w Polsce, umiejętność łagodzenia konfliktów, brak ideologicznego fanatyzmu. Dla mnie wielką satysfakcją jest nie tylko przyjaźń z nim, ale i możliwość uczenia się od Tadeusza Mazowieckego uprawiania polityki. A Leszek Balcerowicz? Jest jedną z najbardziej znaczących postaci w minionych dziesięciu latach. Jest twardy w sensie przekonań, bardzo jednoznaczny w wyznawanych ideach. Te idee podzielam w całej rozciągłości. Ale uważam, że dobry szef Unii Wolności powinien umieć godzić zdolności ich obu. One są komplementarne, nie wykluczają się. Jednak pośrednio ich pan także krytykuje. Potrzebę społecznej twarzy UW, o której mówił ostatnio Mazowiecki, uważa pan za grożącą socjalizacją Unii. A Balcerowiczowi zarzuca pan, że Unia pod jego rządami przybrała twarz poborcy podatkowego. To drugie to lekka przesada. Unia po pierwsze powinna być partią ludzi wrażliwych, a nie partią wrażliwości społecznej. Ludzie pokroju Tadeusza Mazowieckiego są ludźmi wrażliwymi społecznie. Ale twierdzę jednocześnie, że nie powinniśmy ulegać pokusie wrażliwości społecznej, rozumianej jako uleganie pokusie rozwiązywania problemów społecznych przez wyższe podatki i większą redystrybucję dochodów państwowych. Bo to oznaczałoby, że jakiś urzędnik rozdaje według własnego widzimisię pieniądze podatników, uspokajając sumienie społecznych wrażliwców. Jestem przekonany, że Unia Wolności może połączyć rynkowy, liberalny, twardy program, jaki uosabia Leszek Balcerowicz oraz wrażliwość, "miękkość" - w najlepszym tego słowa znaczeniu - Tadeusza Mazowieckego. Jak? Taka synteza jest możliwa. Wymaga ona jednoznaczności programu Unii, stawiania nie na państwo, jako wszechwładnego opiekuna, ale raczej na człowieka, który powinien sam wydawać pieniądze. A jednocześnie "ciepła" w polityce, jakie uosabia Mazowiecki. To Balcerowicz takiego ciepła nie ma? O Balcerowiczu można powiedzieć niemal same dobre rzeczy, ale na pewno nie to, że jest typem ciepłego polityka. Był pan sceptyczny wobec Balcerowicza tuż przed tym, nim został przewodniczącym? Leszek Balcerowicz bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. To przede wszystkim dzięki jego wysiłkowi Unia w odbiorze społecznym nie jest już partią ludzi wiedzących lepiej, nie jest partią pouczającą. Mówiąc brutalnie - nie jest partią profesorską. Ale Leszek Balcerowicz jest profesorem. Leszek Balcerowicz na jednym ze swoich ostatnich spotkań z politykami Unii nieprzypadkowo powiedział: - Jestem dumny z tego, że mówią do mnie panie Leszku, a nie panie profesorze. On wykonał ogromną pracę, choć nie zawsze dla ludzi widoczną. Jeśli jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Przecież sondaże poparcia dla Unii są kiepskie. Głębokiej korekty nie wymaga program Unii Wolności, zawarta w nim wizja Polski. Głębokiej korekty wymaga sposób komunikowania się z ludźmi, którzy żyją poza dużymi miastami, poza elitą, poza uniwersytetami. To jest wyzwanie, przed którym stoi zjazd Unii. Widzę w Unii wiele osób - sam się do nich zaliczam i jest to jeden z powodów mojego kandydowania - którzy mogliby dla UW zdobyć większe poparcie w małych miastach, na prowincji. Skąd ten optymizm? Wynika z wiary w skuteczność używania innego języka, bardziej bezpośredniego kontaktowania się z wyborcą. Bez mentorstwa, tonu wyższości. W polityce można być rzecznikiem twardych rynkowych reguł, ale jednocześnie być typem człowieka, który razem z ludźmi czuje rzeczywistość. Politycy, którzy "czują" razem z innymi, nie muszą wcale korzystać z państwa i podatków, z rozdawnictwa, by tym ludziom pomóc. Czy słabszym trzeba pana zdaniem pomagać? Czy państwo powinno w tym uczestniczyć? Głęboki sens polityki to pomoc słabszym. Pomoc z budżetu państwa tym, którzy tej pomocy naprawdę potrzebują, jest jednak zawsze najdroższa, najmniej efektywna. Takie pomaganie najbardziej potrzebującym jest faktycznie marnowaniem publicznych pieniędzy. To moralnie dwuznaczna wrażliwość: pomaganie innym za cudze pieniądze. Każdego rzecznika większej opieki poprzez większą redystrybucję warto pytać o to, ile da na to własnych pieniędzy. Gdybyśmy dokładnie prześledzili drogę złotówki od podatnika poprzez budżet państwa do potrzebujących, to by się okazało, że z tej złotówki trafia do nich ledwie grosik. Na tym polega największa obłuda i hipokryzja programu tzw. wrażliwości społecznej. A uważam, że Unia ma szanse pokazać nową wrażliwość społeczną. Uważa pan, że między twardym liberalizmem a etatyzmem coś jeszcze istnieje? Pośrodku jest właśnie prawdziwe życie. Skrajny liberalizm jest atrakcyjny w podręczniku, a skrajny etatyzm jest przekleństwem, którego doświadczaliśmy przez dziesiątki lat w Polsce. Każdy, kto stawia znak równości między wrażliwością a redystrybucją, robi wielkie nadużycie. Moją wrażliwością społeczną jest oszczędzanie pieniędzy podatnika, obniżanie kosztów władzy, eliminacja zbędnych przepisów Czy rzeczywiście jest to wielkie nadużycie? Tak, bo czyści sobie sumienie wydając nie swoje pieniądze. A jednocześnie bardzo dba o to, by te pieniądze były wydawane zgodnie z własnym wyobrażeniem, komu należy je dać. Czy te pana wywody o pokusie wrażliwości społecznej są zarzutem pod adresem pana konkurenta w walce o fotel przewodniczącego Unii? Nie, nawet w najmniejszym stopniu. Czym zatem będzie się różnić Unia Tuska od Unii Geremka? Jeśli istnieje wyobrażenie UW jako partii elit, partii stołecznej, partii pouczającej... Mentorskiej? ... Pouczającej, ale nie w złym tego tego słowa znaczeniu, świadczącej o prawdzie, o racjach - to z całą pewnością jej uosobieniem jest m.in. profesor Bronisław Geremek. To atut, ale też samoograniczenie. Czym dla Pana jest skuteczność w polityce? Historia moich ostatnich 25 lat pokazuje, że skuteczność i koniunktura to nie jest mój sposób na życie, że wszystko to, co w mojej biografii mnie satysfakcjonuje, wynikało raczej ze zdolności przeciwstawienia się oportunizmowi. Skuteczność nie jest moim fetyszem. Skuteczność jest natomiast cnotą w polityce, jest zdolność przeprowadzania własnych projektów i przekonywania do własnych poglądów. Tu moim mistrzem zawsze będzie Leszek Balcerowicz... I reforma podatkowa była przykładem tej skuteczności? W pewnym stopniu udało się zmienić podatki w Polsce. Jeśli nie udało nam się zrobić wszystkiego, to i tak twierdzę, że Balcerowicz, Mazowiecki, Lewandowski i Unia jako całość pokazują, że można... A profesor Geremek? ... Wymieniłem celowo te postaci, bo one były zaangażowane w proces zmian najtrudniejszych, wbrew okolicznościom. I tę trudną próbę ognia ludzie UW, tacy jak Balcerowicz, przeszli. Ale nie każde przedsięwzięcie kończy się pełnym sukcesem. Unii w koalicji z AWS było ciężko, łatwiej będzie z SLD? Mnie się marzy Unia, która wierzy w swoje siły. Miliony ludzi, którzy głosowali na AWS w poprzednich wyborach czuje się rozczarowanych Akcją. Diagnoza, którą stawia SKL i Maciej Płażyński, że nie sposób zbudować przekonującej alternatywy wobec lewicy wokół związku zawodowego, jest słuszna. W Polsce wyborcy potrzebują formacji politycznej, która będzie równie atrakcyjna i umiarkowana jak SLD. Taka alternatywa jest możliwa i jej osią może być UW, a nie związek zawodowy "Solidarność". Czy jest panu bliżej do AWS czy SLD? Do AWS. W takim razie czy to nie ryzykowny pomysł poszukiwania elektoratu wśród zawiedzionych AWS? Wtedy Akcja będzie słabsza i nie będzie sojusznika na prawicy? To nie jest problem, kto komu podbierze piasek z piaskownicy. Dziś wielu wyborców AWS chce głosować na SLD, bo szuka stabilnej oferty. Dziś AWS nie jest w stanie takiej oferty przedstawić. UW ma taką szansę, choć to nie jest łatwe. Polska prawica - i nie bałbym się tego słowa w odniesieniu do UW - potrzebuje wizerunku partii równie nowoczesnej, z dynamicznym przywództwem, jak SLD. Idea Sojuszu Prawicy Demokratycznej jest ciągle aktualna, ale pod jednym warunkiem. Podmiotem wiodącym jest Unia. Wierzę, że mamy na to szansę większą niż kiedykolwiek. Deklaracja współpracy z Olechowskim to początek tego procesu. Kongres Unii powinien zatwierdzić tę umowę. Nie zamykałbym się na inne sygnały. Ludzie z SKL, Płażyński, rozumieją, że nie zbudują takiej prawicy, jaka im się marzy: liberalno-konserwatywnej wokół związków zawodowych. I ta prawica miałaby powstać wokół Unii? To jest trudne, ale możliwe. I twierdzę, że o wiele bardziej możliwe ze mną, niż z Bronisławem Geremkiem. Czy jakąś koalicję rządową, parlamentarną pan wyklucza? UW ma trzy możliwości. Pierwsza: utworzenie rządu wspólnie z SLD, na co wskazuje arytmetyka sondaży. Druga: zdobycie się na wysiłek i liczenie na dobre okoliczności, żeby tworzyć koalicję nie z SLD... Mało prawdopodobne... Mało prawdopodobne, ale możliwe. Trzecia możliwość, to bycie w opozycji. Bywają takie sytuacje, i nie wykluczam, że z taką sytuacją spotkamy się wrześniu, że opozycja będzie najwłaściwszym miejscem dla Unii. W 1994 roku mówił pan, że nie podoba mu się warszawska koalicja SLD - UW. Tak, dzisiaj mogę powtórzyć tę opinię. Przychodzi czas, by historyczne doświadczenia nie rozstrzygały o decyzjach sensownych z punktu widzenia interesu kraju czy miasta, w którym się rządzi... Czy to nie jest koniunkturalizm? Przyszłością polskiej polityki będą mądre kompromisy. Dla mojego pokolenia zanurzonego w historii to niełatwe wyzwanie, ale Polacy chyba już rozliczenia z przeszłością dokonali, choćby w wyborach prezydenckich. Nie zmienię swojej oceny przeszłości, ale dobrze wiem, że zobowiązaniem polityka jest rozwiązywanie problemów w przyszłości. Nie unieważniam historii, ale między przeszłością a przyszłością kompromisu trzeba szukać. To wyklucza pan jakąś koalicję? Nie wykluczam żadnej koalicji, ale... To "ale" jest naprawdę ważne. Dla mnie zresztą najważniejsze jest wygrywanie z SLD, a nie jego uzupełnianie. Ale to marzenia... Tylko wokół marzeń można budować partie polityczne. Przyjąłby pan stanowisko wiceszefa Unii, gdyby panu zaproponowano? Ktoś złośliwy powiedział, że pojedynek w UW, to ułożona gra, że szefem i tak będzie profesor Geremek, a jego zastępcą Tusk. Tak nie jest. Nie po to kandyduję na szefa, by być wiceszefem. Ale przyjąłby pan? Zastanawiam się, jak wygrać. A jeśli pan wygra, zaproponuje pan stanowisko wiceszefa Unii przedstawicielowi zwolenników Geremka, na przykład Władysławowi Frasyniukowi? W każdej chwili. Jeśli pan przegra? Jedziemy dalej. Polska to przeżyje, Unia to przeżyje, ja to przeżyję. Czyli nie jest źle. Rozmawiali Małgorzata Subotić i Filip Gawryś
Która z Unii jest panu bliższa: Unia z twarzą Tadeusza Mazowieckiego, czy Unia z twarzą Leszka Balcerowicza? DONALD TUSK: Jeśli zostanę szefem Unii, to największym wyzwaniem byłoby zachowanie dziedzictwa i jednego, i drugiego. Taka synteza Wymaga stawiania nie na państwo, jako wszechwładnego opiekuna, ale na człowieka, który powinien sam wydawać pieniądze. A jednocześnie "ciepła" w polityce, jakie uosabia Mazowiecki. sondaże poparcia dla Unii są kiepskie. Głębokiej korekty wymaga sposób komunikowania się z ludźmi, którzy żyją poza dużymi miastami. W polityce można być rzecznikiem twardych rynkowych reguł, ale jednocześnie być typem człowieka, który razem z ludźmi czuje rzeczywistość. Głęboki sens polityki to pomoc słabszym. Pomoc z budżetu państwa jest jednak zawsze najdroższa. To moralnie dwuznaczna wrażliwość: pomaganie innym za cudze pieniądze. Każdy, kto stawia znak równości między wrażliwością a redystrybucją, robi wielkie nadużycie. Moją wrażliwością społeczną jest oszczędzanie pieniędzy podatnika, obniżanie kosztów władzy, eliminacja zbędnych przepisów Czym będzie się różnić Unia Tuska od Unii Geremka? Jeśli istnieje wyobrażenie UW jako partii elit, to jej uosobieniem jest m.in. profesor Bronisław Geremek. To atut, ale też samoograniczenie. Czym dla Pana jest skuteczność w polityce? Skuteczność jest zdolność przeprowadzania własnych projektów i przekonywania do własnych poglądów. Unii w koalicji z AWS było ciężko, łatwiej będzie z SLD? Mnie się marzy Unia, która wierzy w swoje siły. Polska prawica potrzebuje wizerunku partii równie nowoczesnej jak SLD. Idea Sojuszu Prawicy Demokratycznej jest ciągle aktualna, ale pod jednym warunkiem. Podmiotem wiodącym jest Unia. Deklaracja współpracy z Olechowskim to początek tego procesu. Nie zamykałbym się na inne sygnały. Ludzie z SKL rozumieją, że nie zbudują prawicy liberalno-konserwatywnej wokół związków zawodowych. UW ma trzy możliwości. Pierwsza: utworzenie rządu wspólnie z SLD. Druga: zdobycie się na wysiłek i liczenie na dobre okoliczności, żeby tworzyć koalicję nie z SLD. Trzecia możliwość, to bycie w opozycji. Przyszłością polskiej polityki będą mądre kompromisy. Polacy chyba już rozliczenia z przeszłością dokonali.
Boże Narodzenie Kiedy Józef zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić potajemnie, bez jej zniesławienia Urodzony w Betlejem: Jezus, syn Maryi Narodziny Chrystusa. Bicci di Lorenzo (1373-1452) EWA K. CZACZKOWSKA Gdyby dzisiaj wypełnić metrykę urodzenia Jezusa, brakowałoby w niej wielu szczegółów: data: dokładna nieznana, przed czwartym rokiem przed naszą erą, może w ósmym lub siódmym miejsce urodzenia: Betlejem w Autonomii Palestyńskiej; matka: Maryja; prawny opiekun: Józef z rodu Dawida; narodowość: żydowska. O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa, będących podstawowym wydarzeniem w dziejach chrześcijaństwa, w istocie wiemy niewiele. Z czterech Ewangelii tylko dwie, Mateusza oraz Łukasza, napisane mniej więcej osiemdziesiąt lat po narodzinach Jezusa, posiłkując się tradycją ustną, odtwarzają to wydarzenie. W źródłach pozachrześcijańskich tamtego okresu próżno szukać jakichkolwiek informacji, pojawiają się one dopiero z końcem wieku u historyka żydowskiego Józefa Flawiusza, gdy krąg wyznawców Chrystusa rozszerzył się już poza Palestynę. I nie ma w tym nic dziwnego, bo nikt wcześniej, oprócz oczywiście Maryi, Józefa oraz kilku postaci znanych dziś z kart Nowego Testamentu, nie wiedział, kim jest nowo narodzony. Nikt nie zapisał więc dokładnej daty urodzenia Jezusa, co było zresztą zgodne z ówczesnymi zwyczajami. Do takich informacji przykładano wagę tylko w rodach monarszych. Pozostali podawali swój wiek w przybliżeniu. Palestyńskie dziewczęta dotykają miejsca, w którym według chrześcijan narodził się Jezus FOT. (C) AP Święty Łukasz odnotował z precyzją godną greckich historyków, iż kiedy Jan Chrzciciel "w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara, gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei..." chrzcił w wodach Jordanu Jezusa, ten miał wówczas lat około trzydziestu. Na tej podstawie w VI wieku mnich Dionizy Mniejszy przyjął, iż Jezus urodził się w 754 roku od założenia Rzymu, uznając ten rok za początek nowej ery. Była to data przybliżona, Dionizemu chodziło zapewne głównie o to, by "erą Jezusową" zastąpić urzędową rachubę według ery cesarza Dioklecjana. Późniejsze badania dowiodły, że rzeczywisty rok narodzin Jezusa i początek kalendarza różnią się. Na podstawie kilku innych przesłanek, między innymi czasu panowania króla Heroda, oblicza się, że Jezus narodził się przed czwartym rokiem p.n.e., może między ósmym a szóstym, czyli... "przed Chrystusem", co rzeczywiście brzmi niezręcznie. Natomiast data dzienna narodzin Jezusa - w nocy, najdłuższej w roku, z 24 na 25 grudnia przyjęta została w IV stuleciu i ma znaczenie symboliczne. Świętowany w tym roku jubileusz dwu tysięcy lat od narodzenia Chrystusa jest więc spóźniony o kilka lat. Być może również z tego powodu, kiedy Jan Paweł II ogłosił kilkuletnie przygotowania do Roku Jubileuszowego, niemało było w Kościele głosów sceptycznych. Z czasem przycichły, bo przecież ważna jest tu nie tyle sama okrągła data, ile symbolika lat, możność realizowania za jej pośrednictwem podstawowego celu: przypominania o Chrystusie i potrzebie przemiany życia. Maryja Matką Jezusa była Maryja - po aramejsku jej imię brzmiało Mariam - młoda Żydówka pochodząca z Nazaretu w Galilei. Na podstawie ewangelicznych opowieści można wiele wnioskować o jej charakterze, lecz o tym, jak wyglądała, nie wiemy nic. Jej wspaniałe wizerunki na portretach różnych epok są wytworem artystycznej wyobraźni. W Bazylice Zwiastowania w Nazarecie, o współczesnej dwudziestowiecznej architekturze, Madonna w licznych wizerunkach-mozaikach z całego świata ma semickie, innym razem latynoskie rysy, a czasem skośne oczy, zaś najpiękniejsza, afrykańska, jest czarna, tak jak jej syn. Żyzna i zielona Galilea, oddalona od administracyjnego centrum Palestyny, z uwagi na silne wpływy pogańskie była przez mieszkańców Jerozolimy traktowana z pogardą. Sam zaś Nazaret - dziś pięćdziesięciotysięczne miasto, w większości muzułmańskie, podzielone ostrym konfliktem w związku z planowaną budową meczetu - w czasach Jezusa był mało znaną wsią. Większość jej mieszkańców zajmowała się uprawą ziemi, tylko nieliczni, jak cieśla Józef, mąż Maryi, rzemiosłem. Gdy wkracza on w historię Jezusa, jego małżeństwo, jak twierdzą ewangeliści, było właściwie zaręczynami, nie osiągnęło jeszcze ostatniego etapu - Maryja nie mieszkała w jego domu. I właśnie w tym czasie, w domu rodziców Maryi - jak twierdzą katolicy, albo u źródła, z którego czerpała wodę - jak utrzymują prawosławni - miało miejsce przedziwne i tajemnicze zarazem spotkanie. Maryi objawia się archanioł Gabriel, wysłannik Boży do szczególnych zadań, jeden z najwyższych w chórze anielskim. Przybywa, by powiadomić ją, iż pocznie syna, który "będzie wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego". Gdy zaskoczona Maryja zapytała: "Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?", w odpowiedzi usłyszała: "Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, zostanie nazwane Synem Bożym". Maryja, jak podają ewangeliści, nie pytała o nic więcej. Uwierzyła. Być może jako pobożna żydówka znała proroctwa Izajasza mówiące o dziewicy, który porodzi Syna o imieniu Emmanuel, to znaczy "Bóg z nami", jak też podobną do Zwiastowania zapowiedź narodzin Samsona. W każdym razie obaj ewangeliści, Łukasz i Mateusz, informują o dziewiczym poczęciu Jezusa. W grocie pod Bazyliką Zwiastowania, gdzie Maryja miała poznać i przyjąć tę tajemnicę, Jan Paweł II złożył w czasie pielgrzymki do Ziemi Świętej złotą różę. Józef Na pewno trudniej było uwierzyć Józefowi. Kiedy zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić ją potajemnie, bez jej zniesławienia. Wtedy do akcji wkracza Boży wysłannik, który ukazuje się we śnie Józefowi. Pobożny cieśla uwierzył aniołowi, że "z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło", a stało się to wszystko, by wypełniło się "słowo Pańskie powiedziane przez proroków." Józef nie oddalił więc brzemiennej Maryi, w czym Mateusz upatruje, iż był "sprawiedliwym człowiekiem". Niemniej jednak w opinii sobie współczesnych Józef uchodził za ojca Jezusa, pełniąc tę rolę wobec prawa. Dlatego też po Józefie Jezus dziedziczy królewski, Dawidowy rodowód. W dwóch Ewangeliach Józef pojawia się tylko na pierwszych stronach, ostatni raz, gdy wraz z Maryją szuka w Jerozolimie zagubionego dwunastoletniego Jezusa. Z tego wnioskowano, że Józef nie dożył okresu, w którym Jezus rozpoczął publiczne nauczanie, a w konsekwencji, że był już starszym mężczyzną, gdy poślubił Maryję. Nie wskazują jednak na to żadne przesłanki biblijne. Wizerunek starego Józefa, z brodą, wspartego o długą laskę, utrwaliły pisma i wizerunki chrześcijańskie, sporo późniejsze niż Ewangelie. Później też pojawia się informacja, że Józef, poślubiając Maryję, był wdowcem. Betlejem Z Nazaretu do Betlejem jest około stu kilometrów. Tę trasę, biegnącą z północy na południe przez urodzajne pola Galilei, wzgórza środkowej Palestyny i Pustynię Judzką, autokarem pokonuje się w dwie godziny. W czasach Jezusa wędrówka trwała zapewne kilka dni. Wprawdzie drogi za czasów Heroda Wielkiego były w dobrym stanie, zwykli ludzie musieli wędrować pieszo czy na ośle. Jeszcze dzisiaj czynią tak Beduini - na swych osiołkach albo wielbłądach omijający sznury samochodów. Betlejem, po hebrajsku bet lechem, czyli dom chleba, a po arabsku bajt lahm, czyli dom mięsa, położone jest osiem kilometrów od Jerozolimy. Miasteczko, liczące dziś kilkanaście tysięcy mieszkańców, od czasu prac remontowych przeprowadzonych z okazji Roku Jubileuszowego nie jest już nawet, jak głosi jedna z kolęd, "nie bardzo podłym", ale zupełnie cywilizowanym miastem. Przed narodzeniem Jezusa splendoru Betlejem dodawało to, że stąd pochodził Dawid - najpotężniejszy król biblijnego Izraela. Obaj ewangeliści podają, iż Jezus urodził się właśnie w Betlejem, gdzie, utrzymuje Łukasz, Józef jako potomek rodu Dawidowego musiał stawić się w związku z rozporządzeniem Cezara Augusta, nakazującym przeprowadzenie spisu ludności w całym państwie. Być może Józef pochodzący z Betlejem miał tam też jakąś nieruchomość. Kiedy dotarli do miasta, było już zapewne sporo przybyszów, bo wszystkie miejsca w zajazdach były zajęte. Schronili się więc w kwaterze najbiedniejszych - jednej z grot, dość w Betlejem licznych, gdzie trzymano zwierzęta. I tu Maryja urodziła syna, a następnie położyła go w żłobie. "Tu z Dziewicy Maryi Jezus Chrystus został zrodzony" - głosi po łacinie napis z gwiazdą umieszczony w grocie, w której, zgodnie z tradycją, narodził się Jezus. W tym miejscu otoczonym czcią przez wszystkich chrześcijan pierwszą świątynię postawiono już w IV stuleciu. Ale było też ono przez stulecia obiektem rywalizacji różnych wyznań, świadkiem gorszących scen, łącznie z walkami i bijatykami. Obecnie gwiazda jest pod opieką greckich prawosławnych. Co do tego, co stało się potem, autorzy Ewangelii różnią się w szczegółach. Łukasz informuje o pasterzach, którzy przybyli złożyć hołd Jezusowi, Mateusz zaś o mędrcach a ściślej magach ze Wschodu, którzy prowadzeni przez gwiazdę przybyli oddać hołd królowi żydowskiemu. Owa gwiazda betlejemska dostrzeżona przez magów to według współczesnych przypuszczeń koniunkcja planet Jowisza (gwiazda królewska) i Saturna w konstelacji Ryby w siódmym roku przed Chrystusem, sprawiająca wrażenie silnie świecącej gwiazdy, ewentualnie inne zjawisko astronomiczne. Z narodzeniem Jezusa wiąże się jeszcze jedno, bardzo krwawe wydarzenie opisane w Biblii: rzeź niemowląt dokonana na rozkaz Heroda. Trzydziestoletni czas jego panowania był dla Palestyny z jednej strony okresem niebywałego rozkwitu, jak powiedzielibyśmy dzisiaj boomu gospodarczego: rozbudowano system obronny, zbudowano nowoczesny port - Cezareę Nadmorską, rozbudowano i upiększono Jerozolimę, podjęto odbudowę świątyni jerozolimskiej; z drugiej jednak strony był to czas terroru władcy opanowanego obsesją spisków i zamachów przeciw sobie. Z obawy przed utratą tronu Herod posunął się do zamordowania nawet swoich najbliższych - żony i synów. Kiedy usłyszał więc o narodzeniu króla żydowskiego, nakazał wymordować w Betlejem wszystkich chłopców do drugiego roku życia. I znów w historię Świętej Rodziny wkracza anioł. Pojawia się Józefowi we śnie i nakazuje mu, aby uciekł z Maryją i dzieckiem do Egiptu. Emigracja nie trwała długo, bo w czwartym roku p.n.e. Herod zmarł. Maryja, Józef i Jezus mogli wrócić do Galilei. Ale i o tym okresie życia Jezusa ewangeliści informują skąpo. Zmieni się to dopiero, gdy Jezus rozpocznie publiczne nauczanie.
O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa, będących podstawowym wydarzeniem w dziejach chrześcijaństwa, w istocie wiemy niewiele. Z czterech Ewangelii tylko dwie napisane mniej więcej osiemdziesiąt lat po narodzinach Jezusa, posiłkując się tradycją ustną, odtwarzają to wydarzenie. W źródłach pozachrześcijańskich tamtego okresu próżno szukać jakichkolwiek informacji.Matką Jezusa była Maryja. Na podstawie ewangelicznych opowieści można wiele wnioskować o jej charakterze, lecz o tym, jak wyglądała, nie wiemy nic.W dwóch Ewangeliach Józef pojawia się tylko na pierwszych stronach, ostatni raz, gdy wraz z Maryją szuka w Jerozolimie zagubionego dwunastoletniego Jezusa. Z tego wnioskowano, że Józef nie dożył okresu, w którym Jezus rozpoczął publiczne nauczanie.Obaj ewangeliści podają, iż Jezus urodził się w Betlejem, gdzie, utrzymuje Łukasz, Józef jako potomek rodu Dawidowego musiał stawić się w związku z rozporządzeniem Cezara Augusta, nakazującym przeprowadzenie spisu ludności w całym państwie. Kiedy dotarli do miasta, było już zapewne sporo przybyszów, bo wszystkie miejsca w zajazdach były zajęte. Schronili się więc w jednej z grot. I tu Maryja urodziła syna.
CZECZENIA Zdobycie namiotu kosztuje sto dolarów. Dlatego 200 uchodźców musi mieszkać w byłej kołchozowej chlewni. Talerz owsianki Czeczeńskie dzieci na granicy z Inguszetią FOT. (C) EPA PIOTR JENDROSZCZYK z Nazrania W starej szopie z dziurawym dachem w miejscowości Altijewa Metega w pobliżu Nazrania leży siedem worków z mąką. Pięć dni temu przywieźli je tutaj pracownicy Ministerstwa ds. Nadzwyczajnych Inguszetii dla 35 rodzin uchodźców z Czeczenii. Przed szopą stoi kilka kobiet i gromada dzieci. Nikt nie odważy się ruszyć chociażby jednego worka. Głodni, czekają na rozdzielenie mąki przez odpowiednie służby. Pytam Zułpę, jedną z kobiet, co jadły ostatnio jej dzieci. Zułpa ugotowała owsiankę, którą wyprosiła od mieszkającej nieopodal Inguszki. - To był jedyny posiłek pięciorga naszych dzieci, moich i żony brata mojego męża. Przez cały dzień nie dostaliśmy ani grama chleba. Na próżno stałam od 5.00 rano w kolejce przed biurem służby imigracyjnej - opowiada Zułpa. Uchodźcy w Altijewa Metega mieszkają w rozpadających się chlewniach byłego kołchozu. Sowieckie czasy przypomina świetnie zachowana rzeźba hutnika witającego się z Inguszem w stroju narodowym z jagnięciem pod pachą. W kolejce do obozu To miejsce zapomniane przez Boga i ludzi. Dla prawie 200 uchodźców z Czeczenii rozszabrowane zabudowania kołchozu są jedynym miejscem, gdzie mogą znaleźć schronienie przed deszczem i chłodem. To cud, że jest tutaj gaz i elektryczność. Wyremontowano nawet kilka kuchenek gazowych. Jest woda, brakuje jednak żywności. W jednej z chlewni, w dwu małych izdebkach skleconych naprędce z desek i cegieł, mieszka od kilku tygodni 5 rodzin, w sumie 25 osób. Warunki koszmarne. Wszystkie rodziny zapisały się w kolejce po namioty, które potem rozbija się w dwu obozach dla uchodźców. - Mogłabym dostać namiot już jutro, ale za 100 dolarów. Skąd wezmę takie pieniądze? - mówi Bełkis, 32-letnia kobieta, która szuka schronienia dla swej siedmioosobowej rodziny. Nie pozostaje im nic innego, jak czekać. W obozie dla uchodźców o nazwie Sputnik w pobliżu Nazrania warunki są lepsze. W namiocie rodziny Madaków z miejscowości Martan Czu w zachodniej Czeczenii mieszka 13 osób. Jest tam siedem prycz, w środku piecyk, zwany tutaj burżujką, stół i telewizor Panasonic. Gotować można na elektrycznym piecyku. Przed namiotem traktor z przyczepą, na której przywieziono krowę i część dobytku. Rodzina Madaków należy do obozowej arystokracji. Puka, 50-letnia kobieta rządząca całym gospodarstwem, zarabia 15 rubli dziennie na sprzedaży mleka. W dodatku jej mąż otrzymał kilka dni temu 470 rubli emerytury. - Dzięki temu możemy jakoś żyć. Szóstka naszych dzieci nie głoduje - mówi Puka. Pół litra zupy Madakowie nie biorą nawet zupy, którą z samego rana gotuje się w dziewięciu kuchniach polowych, aby starczyło dla siedmiu tysięcy uchodźców. Na każdego przypada 500 gramów zupy, w której pływają kawałki mięsa. Z chlebem jest gorzej - nie zawsze starcza dla wszystkich. Kto ma pieniądze, może zaopatrzyć się w margarynę Rama za 20 rubli, paczkę francuskich parówek za tę samą cenę czy banany po 5 rubli za sztukę. Sprzedaje je Larysa, która stoi po kostki w błocie za prowizoryczną ladą z desek. - Są to resztki z naszego sklepiku w Samaszkach. Zabraliśmy je ze sobą. Jednak ludzie mało kupują. Dzienny utarg nie przekracza 100 rubli - opowiada. Wszystkie opowieści są do siebie bardzo podobne. Gdy spadły pierwsze bomby na Grozny, Samaszki, Urus Martan i dziesiątki innych miejscowości w Czeczenii, ludzie zdecydowali się szukać schronienia w Inguszetii. Larysa straciła dom w 1996 roku. Rozniosły go w pył pociski słynnych rosyjskich katiuszy. - Zbudowaliśmy małą chatkę, w której mieścił się nasz sklepik. Dziesięć dni temu otrzymałam wiadomość, że nasz nowy dom rozbiły bomby - mówi Larysa. Musa, 27-letni mężczyzna z Martan Czu, opowiada, jak jego brat zginął na bazarze w Groznym w czasie ataku rakietowego. Z kolei Liza, 23-letnia pielęgniarka z Groznego, mówi o śmierci jej sąsiada, którego pochowano bez głowy, bo nie można jej było znaleźć wśród ruin domu w dzielnicy Oktiabrskaja w Groznym. 60 centów na osobę Ci, którzy ostatnio uciekli z Czeczenii, szukali już schronienia w Inguszetii w czasie poprzedniej wojny. - Wtedy było tu jednak zaledwie 100 tysięcy uchodźców. Dzisiaj jest ich dwa razy więcej. Wielu się nie rejestruje. Najczęściej są to osoby, które mają dość środków, aby utrzymać się bez naszej pomocy - mówi Walerij Kuksa, minister ds. nadzwyczajnych Republiki Inguszetia, liczącej 300 tysięcy mieszkańców. Minister ocenia, że jedna trzecia uchodźców z Czeczenii nie korzysta z pomocy jego resortu. Na utrzymanie pozostałych republika otrzymała do tej pory z Moskwy 45 milionów rubli, czyli około 1,8 miliona dolarów z obiecanych 142 milionów rubli. Według przyjętych w Rosji standardów utrzymanie jednego uchodźcy kosztuje 15 rubli dziennie, czyli około 60 centów. Minister przyznaje, że to mało. - Nie można mówić o katastrofie humanitarnej w Inguszetii. Nikt u nas nie umiera z głodu - podkreśla minister Kuksa. Ale sytuacja się pogarsza. Dopiero wczoraj dotarł pierwszy konwój z zagraniczną pomocą humanitarną z Niemiec. Do republiki przybywa codziennie około półtora tysiąca nowych uchodźców. Maleńka Inguszetia pęka w szwach. Na ulicach Nazrania tłok jak na Marszałkowskiej, tworzą się nawet korki. Ingusze nie narzekają na przypływ niespodziewanych gości. Pomagają im, jak mogą, w imię narodowej solidarności. - Czeczeni to nasi kuzyni. Każdy z nas ma tam krewnych czy znajomych - mówi Ibragim. - Wiemy, że to nie oni są winni, ale Rosja, która nie może się pogodzić z utratą Czeczenii. Czeczeni minują Grozny Bojownicy czeczeńscy spodziewają się rychłego szturmu na Grozny. Według rosyjskich źródeł wojskowych Czeczeni minują miasto i ściągają posiłki z Afganistanu - podobno wczoraj do Groznego dotarło 80 ochotników. Według niepotwierdzonych informacji w mieście zaczyna brakować żywności i lekarstw. W niektórych miejscach Rosjanie są już tylko o kilometr od przedmieść stolicy Czeczenii. Ciągle jednak nie udaje im się zamknąć okrążenia od południa. Broni się tam miasto Urus-Martan. Premier Władimir Putin powiedział wczoraj w Dumie, że ani okrążenie, ani zniszczenie Groznego nie jest celem wojsk federalnych: "Celem jest zniszczenie terrorystów. Decyzja, czy nastąpi to przez okrążenie miasta, czy wyparcie ich z niego, należy do wojskowych". Jednocześnie Putin zapowiedział, że na kampanię w Czeczenii rząd przeznaczy dodatkowo 3 miliardy rubli (około 113 milionów dolarów). Pod znakiem zapytania stoi wyjazd do Czeczenii szefa Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie Knuta Vollebaeka. Na szczycie OBWE w Stambule Rosja zgodziła się wpuścić na teren republiki przedstawicieli tej organizacji. Potem Moskwa zaczęła piętrzyć trudności. Gdy Vollebaek zwrócił się do Rosji o rozpoczęcie rozmów w tej sprawie, szef rosyjskiej dyplomacji Igor Iwanow powiedział, że nie ma czasu na spotkanie. P.W.R., REUTERS, DPA
W starej szopie z dziurawym dachem w miejscowości Altijewa Metega w pobliżu Nazrania leży siedem worków z mąką. kilka kobiet i gromada dzieci czekają na rozdzielenie mąki przez odpowiednie służby. Dla prawie 200 uchodźców z Czeczenii rozszabrowane zabudowania kołchozu są jedynym miejscem, gdzie mogą znaleźć schronienie przed deszczem i chłodem. Gdy spadły pierwsze bomby na Grozny, Samaszki, Urus Martan i dziesiątki innych miejscowości w Czeczenii, ludzie zdecydowali się szukać schronienia w Inguszetii. Do republiki przybywa codziennie około półtora tysiąca nowych uchodźców.Maleńka Inguszetia pęka w szwach. Na ulicach Nazrania tłok. Ingusze nie narzekają na przypływ niespodziewanych gości. Pomagają im, jak mogą, w imię narodowej solidarności.
ROZMOWA Urszula Korab, dyrektorka Gimnazjum i Liceum Niepublicznego nr 38 Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców im. św. Stanisława Kostki w Warszawie Niemoralny nauczyciel nie wychowa moralnego ucznia Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła. FOT. PIOTR KOWALCZYK Rz: O bulwersujących opinię publiczną zachowaniach uczniów słyszymy dość często. Porozmawiajmy jednak o nauczycielach, którzy - choć oczywiście nie dotyczy to wszystkich - udzielają korepetycji swoim uczniom lub uczniom z tej samej szkoły, biorą łapówki albo, jak w przypadku nauczycieli akademickich, piszą odpłatnie prace magisterskie. Czy tacy nauczyciele mogą dobrze wychowywać młodzież? URSZULA KORAB: Oczywiście, nie. Chociaż może być dobrym wychowawcą człowiek, który popełniał w życiu błędy, ale zrywa z nimi radykalnie. On może nawet zrobić więcej dobrego niż ktoś, kto przez całe życie postępował zgodnie z przyjętym systemem wartości. Szkoła jest miejscem szczególnym, gdzie dotyka się tkanki najdelikatniejszej, gdzie wielu rzeczy nie można wyjaśnić słowami, a przekazuje się je sobą. Dla każdego psychologa i rodzica jest oczywiste, że oddziałujemy na dzieci przez to, kim jesteśmy, a nie co mówimy. Człowiek zawsze oddziałuje na drugiego człowieka przede wszystkim tym, co w sobie nosi. A w przypadku nauczyciela absolutnie nie da się tego uniknąć. Czy większość nauczycieli ma choć tego świadomość? Nie, i to jest w tej chwili najważniejszy problem szkoły. Reforma wprowadziła dobre prawo, sprawiła, że teoretycznie szkoła daje wszystko: wiedzę, umiejętności i wychowuje. Dzieci, młodzież jest taka sama jak 20, 50 lat temu, ma te same potrzeby, chociaż żyjemy w innych cywilizacyjnie czasach. Rzecz sprowadza się do nauczycieli. Niestety, w ciągu ostatnich 50 lat nie mieliśmy "narzędzia", za pomocą którego możliwe byłoby wykazanie, kto naprawdę może być nauczycielem. Zresztą celowo z niego zrezygnowano. W tej chwili tak zwane szkoły renomowane weryfikują nauczycieli wyłącznie pod względem kompetencji, przygotowania merytorycznego, liczby olimpijczyków. Nie wiedzą natomiast, jak na wstępie zweryfikować kandydata do zawodu nauczyciela. To samo dzieje się w przypadku innych zawodów - prawnika, lekarza - które również winny być powołaniem. Wyboru dokonuje się na podstawie testu, który sprawdza, czy kandydat wie, co zdarzyło się 13, 19 czy 23 grudnia któregoś roku. I to jest uważane za ważniejsze niż sprawdzenie, co on ma w środku, co nim kieruje... Bo to jest znacznie łatwiejsze do sprawdzenia. Oczywiście, ale jakie są tego skutki! Czy naprawdę najważniejsze jest to, żeby wtłoczyć uczniowi do głowy ileś wiedzy i ją wyegzekwować? Przecież równie ważne jest, by nauczyciel był człowiekiem, któremu na uczniu zależy. Młodzież tak wprost to definiuje: dobry nauczyciel to człowiek, któremu na nas zależy. Ale tego na wyższych uczelniach, na kierunkach pedagogicznych przyszli nauczyciele się nie uczą? Na to rzeczywiście nie zwraca się należytej uwagi. Są zajęcia teoretyczne na ten temat, mówi się o relacjach, o interaktywnych metodach, zdaje jakieś egzaminy, ale nie zwraca się przyszłemu nauczycielowi uwagi na to, że uczeń jest osobą, a nie jednostką. Nie będzie normalnej szkoły dopóty, dopóki nie zacznie się inaczej kształcić nauczycieli. A w jaki sposób Pani sprawdza nauczycieli przed przyjęciem do swojej szkoły, skąd Pani wie, że są to właściwi kandydaci? Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła, przede wszystkim w kwestiach moralnych oraz że nauczyciel nie może mieć niechętnego stosunku do religijności uczniów. Nauczyciel zobowiązany jest także do uczestniczenia, chociaż niekoniecznie aktywnie, w codziennej modlitwie z uczniami oraz rekolekcjach. Następnie kandydat przeprowadza lekcję, którą obserwuję. Nie zwracam uwagi na jego przygotowanie merytoryczne, bo jego kwalifikacje znam z podania, ale na sposób kontaktowania się z uczniami. Na przykład na to, w jaki sposób reaguje on, gdy uczeń mówi dobrze. Czy na twarzy nauczyciela w sposób automatyczny pojawia się radość, czy w ten sposób daje uczniowi do zrozumienia: "cieszę się, że wiesz". A jeżeli uczeń nie wie? Obserwuję, jak nauczyciel zachowuje się, gdy stawia uczniowi jedynkę. Jeżeli swoją postawą nie informuje, iż stawia ją, by uczniowi pomóc, to znaczy, że on w ogóle nie powinien wchodzić do szkoły, bo wcześniej czy później stawianie jedynki stanie się dla niego narzędziem zemsty i satysfakcji: "znowu nie wiesz, mogę ci dołożyć". Nauczyciel powinien przeżywać wzloty i upadki ucznia, pokazywać mu jednocześnie, że upadek nie oznacza, iż nie można z niego się podnieść. Uczeń powinien być oceniany przede wszystkim za postęp, za to, ile zrobił. W szkole każdy stopień, czy się tego chce, czy nie, ma wymiar pedagogiczny. Jeżeli o tym się zapomina, to przestaje być ona szkołą, a zamienia w miejsce wyścigu koni, gdzie liczy się tylko skutek. Efektem tego są napięcia i konflikty między uczniami a nauczycielami, agresja uczniów, ale i nauczycieli wobec uczniów. W tym "przoduje" Japonia, ataków agresji uczniów jest tam więcej niż w USA. Aby temu zaradzić, wprowadzono w Japonii przedmiot "edukacja serca", chcąc w ten sposób zwrócić uwagę, że prócz rozumu, ciała, uczuć człowiek ma jeszcze duszę. Natomiast do Senatu amerykańskiego wpłynął wniosek, aby we wszystkich szkołach, wyznaniowych czy laickich, wprowadzić dekalog jako obowiązkowy system wartości. Czy nauczyciele zatrudnieni w Pani szkole udzielają korepetycji? Wydaje mi się, że nie, nic mi o tym nie wiadomo. Natomiast na pewno nie udzielają ich uczniom naszej szkoły. Nie ma zresztą takiej potrzeby i dlatego branie korepetycji jest u nas źle widziane, o czym mówię i rodzicom, i uczniom. Jednak doświadczenia rodziców z wielu szkół są zgoła inne, nauczyciele rano uczą w szkole, a po południu w domu albo uczniów swoich, albo uczniów kolegi nauczyciela z tej samej szkoły. Nietrudno zgadnąć, jak traktowane są te, które "korków" nie biorą. Dlaczego w tak ewidentnie nieuczciwych przypadkach nie istnieje coś takiego jak ostracyzm środowiska? Bo korepetycje wynikają z realiów. Nauczyciel nie jest w stanie utrzymać siebie i niewielkiej rodziny z pieniędzy, które zarabia w szkole. Naprawdę zarabia się po wyjściu ze szkoły, nie tylko udzielając korepetycji, co jest najbardziej bolesne, ale także, co moim zdaniem jest równie gorszące, pracując na przykład jako przedstawiciel handlowy jakiejś firmy. Nauczyciel zachęca rodziców uczniów do kupna garnków, bielizny albo ubezpieczenia się w jakiejś firmie, bo chce na przykład zarobić na kurs językowy dla dziecka. Nauczyciel z definicji powinien być człowiekiem w pełni dyspozycyjnym dla szkoły. Ma 18 czy 22 godziny dydaktyczne, a drugie tyle powinien poświęcać szkole na różne sposoby, przygotowując się do zajęć czy doskonaląc się. W Szwajcarii nauczyciele co kilka lat są sprawdzani, czy są w stanie douczyć się, czy nadążają za rozwojem w swojej dziedzinie. U nas natomiast dorabiają do niskich pensji. Generalnie udaje się, że się pracuje. Kiedyś minister edukacji Mirosław Handke powiedział: nauczyciele udają, że pracują, a my udajemy, że płacimy. Nauczyciele byli oburzeni, a ja się z tym w pełni zgadzam. Ale są także nauczyciele wspaniali, i pod względem merytorycznym, i moralnym, którzy utrzymują wysoki poziom szkoły. Oni bardzo często są szykanowani w swoim środowisku za to, że ustawiają poprzeczkę wysoko. Ale zawsze wszystkie zmiany, które prowadziły ku dobremu, zaczynały się od siłaczek. To może brzmi śmiesznie, ale uważam, że jeżeli pewna grupa nauczycieli swoją postawą nie przełamie błędnego koła, nie pokaże, że można inaczej, choćby za cenę biedy, i nie zdobędzie w ten sposób zaufania rodziców, by stanęli po stronie nauczycieli, to nic się nie zmieni. Jeżeli społeczeństwo uwierzy, że nauczycielom zależy na uczniu jako na osobie, na tym, by uczeń był dobrym, moralnym i otwartym na wiedzę człowiekiem, to odwdzięczy mu się najwyższym szacunkiem i uznaniem, także finansowym. Nauczyciel powinien być osobą zaufania publicznego, jakimś wzorcem. Bo to nie jest zawód, to jest stan. Czy nauczyciele w ogóle traktują jeszcze swój zawód jak powołanie? Czy mają tego świadomość? Uważam, że idzie ku dobremu. Bardzo młodzi nauczyciele, dwudziestoparoletni, rozmowę o powołaniu traktują jako rzecz normalną. Ludzie mojego pokolenia uciekają od tego tematu. Może w indywidualnych rozmowach byliby w stanie podjąć taką rozmowę, ale publicznie uważaliby za duży nietakt. A przecież, jeżeli nauczyciel nie będzie sam moralny, to nigdy moralnie nie wychowa. Nie będzie w stanie, bo to jest po prostu nielogiczne. A może postawa młodych nauczycieli jest po prostu wynikiem tego, że oni podejmując decyzję o zawodzie w latach 90., kiedy możliwości wyboru były już większe, czynili to z pełną świadomością, na co się decydują, także na jakie warunki finansowe? Ale oni również mają nadzieję, że ich sytuacja finansowa zmieni się, a jednocześnie są przekonani, iż warto być nauczycielem, bo czują, że istnieje społeczne zapotrzebowanie na wychowywanie młodzieży i że jeżeli od nauczyciela wymaga się uczciwości, to będzie się go za taką postawę wynagradzać nie tylko szacunkiem. Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
Urszula Korab, dyrektorka Gimnazjum i Liceum Niepublicznego nr 38 Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców im. św. Stanisława Kostki w Warszawie: Szkoła jest miejscem szczególnym, gdzie dotyka się tkanki najdelikatniejszej. Człowiek zawsze oddziałuje na drugiego człowieka przede wszystkim tym, co w sobie nosi. A w przypadku nauczyciela absolutnie nie da się tego uniknąć. tak zwane szkoły renomowane weryfikują nauczycieli wyłącznie pod względem kompetencji. równie ważne jest, by nauczyciel był człowiekiem, któremu na uczniu zależy.
Wynik rywalizacji Fiata, Opla i Daewoo W Polsce nowe auta są tańsze niż w Unii Europejskiej Przynajmniej od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 proc. niższe niż w krajach Unii Europejskiej. Zdaniem specjalistów, przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się natomiast kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 wartości sprowadzanego pojazdu. Sprowadzanie aut z zagranicy, bez wykorzystania bezcłowego kontyngentu, poza egzemplarzami amatorskimi, kiedy komuś zamarzy się auto naprawdę wyjątkowe, jest coraz mniej opłacalne. Paradoksalnie ochrona polskiego rynku zadziałała na korzyść konsumenta. Koncerny motoryzacyjne często decydują się na obniżenie zysku, aby tylko klientów uzależnić od swego produktu. Na polskim rynku widać również początki wojny cenowej pomiędzy firmami motoryzacyjnymi. Wprawdzie Fiat jeszcze podwyższa ceny produkowanych przez siebie aut, tak aby wyrównać straty spowodowane inflacją, ale inne koncerny pozostawiają ceny na starym poziomie, lub też, jak ostatnio zrobiło to Daewoo pozbywają się zapasów zalegających zakładowe parkingi i to po bardzo obniżonych cenach. Ceny promocyjne w przypadku produkowanej na Żeraniu astry stosuje bardzo często Opel. Należy oczekiwać, że będzie podobnie, kiedy produkcja tych aut ruszy w Gliwicach, a na Żeraniu rozpocznie się montaż nowego modelu Opla - Vectry. Producenci aut i dealerzy rywalizują również między sobą różnymi akcjami promocyjnymi, oferują darmowe pakiety ubezpieczeniowe i to tak OC, jak i AC. Długa ochrona rynku Ochrona polskiego przemysłu motoryzacyjnego spowodowała, że - zgodnie z układem stowarzyszeniowym - samochody będą ostatnim wyrobem, jaki zostanie zwolniony z opłat celnych w imporcie z UE do Polski. Na razie cła na import samochodów nowych i używanych (nie wolno sprowadzać maszyn starszych niż 10-letnie) wynoszą 20 proc., a następnie są obniżane co roku o 5 pkt. proc. Dzięki temu od początku 2002 r. import samochodów z krajów "15" będzie zwolniony z wszelkich opłat granicznych. Zapewne nie przyczyni się to jednak do spadku cen na krajowym rynku, naturalnie poza jednostkowymi akcjami promocyjnymi. Korzyści z przynależności do Jednolitego Rynku Unii Europejskiej - który miał zapewnić koncernom motoryzacyjnym wielką skalę produkcji i zbytu, a tym samym umożliwić im obniżenie cen do poziomu notowanego np. w USA - zostały już w Polsce w znacznym stopniu zdyskontowane. Porównanie cen ogłaszanych obecnie przez polskich dealerów z niedawno przeprowadzoną analizą Komisji Europejskiej podobnych ofert w krajach "15" jasno wskazuje, że ceny nowych aut są w Polsce przeciętnie o kilkanaście procent niższe, a w przypadku pojazdów najdroższych różnice przekraczają 25 proc. W Belgii, gdzie ceny nowych aut są niższe niż przeciętnie w UE, a podatek VAT (22 proc.) zbliżony do obowiązującego w Polsce, fiata punto 1.1 można kupić za równowartość 32,5 tys. zł (w Polsce ok. 30 tys. zł), forda escorta 1,4 za 43,9 tys. zł (34,6 tys. zł), peugeota 106 1,0 za 31,49 tys. zł (30,55 tys. zł), peugeota 306 za 47 tys. zł (39,45 tys. zł), opla corsę 1,2 za 32,24 tys. zł (29,7 tys. zł), opla astrę GL 1,4 za 46,6 tys. zł (35,25 tys. zł), renault clio 1,2 za 33,37 tys. zł (34,3 tys. zł), renault lagunę 1,8 za 61,85 tys. zł (52,9 tys. zł), volkswagena passata 1,6 za 65,23 tys. zł (63 tys. zł), volvo S40 1,8 za 70,4 tys. zł (82 tys. zł). W samej Unii Europejskiej, jak wynika z badań KE, różnice w cenach nowych samochodów także często przekraczają 20 proc., są one jednak spowodowane przede wszystkim zmianami kursu walut. Z powodu aprecjacji funta w stosunku do niemieckiej marki i walut z nią związanych, ceny 54 spośród 75 modeli aut badanych przez KE są dziś zdecydowanie najwyższe w Wielkiej Brytanii w stosunku do pozostałych krajów "15". Z powodu przeprowadzonej 3 lata temu silnej dewaluacji włoskiego lira, hiszpańskiej pesety i portugalskiego escudo wciąż atrakcyjnym miejscem zakupu samochodów są Włochy, Hiszpania i Portugalia, jednak aż 24 modele samochodów najtaniej można kupić w Holandii. Istotne znaczenie mają również obciążenia fiskalne. W Danii, gdzie rozmaite opłaty sięgają łącznie 213 proc. wartości pojazdu, dealerzy starają się oferować niską cenę wyjściową samochodów, aby "ktokolwiek je kupił". Dla klientów spoza danego kraju UE jest to istotne, bowiem wnoszą oni opłaty skarbowe w kraju ostatecznego zarejestrowania pojazdu i tam, gdzie został on kupiony. Fiat i Daewoo narzucają ceny Różnicy w cenach aut między Polską i UE nie da się jednak wytłumaczyć w taki sam sposób. Opłaty fiskalne od zakupu pojazdu są w Polsce, w porównaniu z krajami UE, umiarkowane, a w ostatnich latach realna wartość złotego wyraźnie wzrosła w stosunku do marki i innych walut europejskich. Stąd, zdaniem Jorga Schroedera z europejskiego stowarzyszenia producentów samochodów (ACEA), lepszym wytłumaczeniem jest coraz ostrzejsza walka zagranicznych koncernów o opanowanie szybko rozwijającego się rynku motoryzacyjnego w Polsce. - Szczególne znaczenie ma tu rywalizacja między Fiatem i Daewoo. W każdym kraju UE pojawił się lider rynku, do którego polityki cenowej muszą dopasować się pozostali producenci. We Włoszech jest to Fiat, we Francji Renault i Peugeot, w Niemczech Volkswagen i Opel. Skoro w Polsce dominującą pozycję przejęły firmy sprzedające tanie auta, to producenci droższych marek muszą spuścić z tonu - tłumaczy Schroeder. - Nie jest także wykluczone, że pewną rolę w tym procesie odegrał dumping koreańskich producentów. Koreańska presja Morderczej walki między Koreańczykami i Włochami nie wytrzymują już zresztą niektórzy producenci. Renault w ostatnich miesiącach musiał podnieść ceny swoich aut, tracąc przez to udziały w polskim rynku (renault clio jest w Belgii tańsze niż w Polsce). Walka cenowa trwa w Polsce na tyle krótko, że nie odbiła się jeszcze znacząco na rynku pojazdów używanych, chociaż wyraźnie wyśrubowane są ceny aut tych producentów, którzy zdecydowali się na zainwestowanie w naszym kraju. Ale już kupno auta używanego w krajach UE wciąż mogłoby być dla polskiego klienta opłacalne. 4-letniego citroena ZX 1,4 (przebieg 70 tys. km) można, np. w Belgii, kupić za równowartość 13 tys. zł, 5-letniego zaś peugeota 406 o podobnej mocy i przebiegu, ale z klimatyzacją i automatyczną skrzynią biegów - za 2 tys. zł drożej. W obu przypadkach otrzymamy od dealera 6-miesięczną gwarancję i zaświadczenie o przeprowadzonych badaniach technicznych. W poszukiwaniu używanego auta Polacy jednak coraz rzadziej jeżdżą do Belgii ze względu na cła, jakie muszą w drodze powrotnej zapłacić na granicy. Gdy i te znikną, ceny aut używanych będą zapewne w Polsce przynajmniej równie niskie jak na zachodzie. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Danuta Walewska
Ostatnio ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 proc. niższe niż w Unii Europejskiej, co spowodowane jest ostrą walką koncernów o udział w polskim rynku. Producenci kuszą klientów rozlicznymi promocjami. Kupno używanych aut w UE jest coraz mniej opłacalne. Zgodnie z układem stowarzyszeniowym od 2002 r. import samochodów z krajów "15" będzie bezcłowy, ale nie wpłynie to raczej na obniżenie cen samochodów. Liczą się tez obciążenia fiskalne. Producenci drogich marek w Polsce musieli spuścić trochę z tonu, gdy pojawiły się auta tańsze. Niebawem, gdy znikną cła, ceny używanych aut będą w Polsce równie niskie jak na zachodzie.
Bezrobotnych w Polsce wszyscy mają w nosie i używają ich tylko instrumentalnie Wilki, owce i politycy RYS. ANDRZEJ LICHOTA MACIEJ RYBIŃSKI Zacznijmy od bajeczki. Za górami, za lasami, złe wilki, udoskonalając swoje metody działania, pożarły wszystkie owce. Wśród psów pasterskich wystąpiło natychmiast powszechne bezrobocie i niewielkim dla nich pocieszeniem było to, że złym wilkom działo się jeszcze gorzej. Nie miały kogo pożerać i zdechły z głodu. Ale mogło też być odwrotnie. Psy pasterskie, świetnie wyszkolone i czujne, zagryzły wszystkie wilki podkradające się do stada. Zabrakło wilków, zabrakło niebezpieczeństwa, psy pasterskie poszły na bezrobocie. Wynika z tego, że umiar ze strony zarówno wilków, jak i psów pasterskich jest warunkiem ich zatrudnienia. Jest to wcale nie bajeczny opis wzajemnych stosunków między pracodawcą a pracownikiem, a precyzyjniej - pracodawcą i reprezentującymi pracowników związkami zawodowymi. Związki muszą uważać, żeby nie zagryźć pracodawców, pracodawcy nie mogą zagłodzić pracowników. Niewczesny alarm Ale taka jasna sytuacja w naszej, polskiej bajce nie występuje. Mamy jeszcze polityków, którzy ocknęli się przed wyborami i uderzyli na alarm, zapowiadając, że będą walczyć z bezrobociem. Więcej, mamy dwa ugrupowania polityczne, których istotną częścią są wielkie organizacje związkowe - "Solidarność" i OPZZ. Co gorsza, nasi politycy, sposobiący się do walki z bezrobociem, są nie tylko zakładnikami syndykalistycznego sposobu myślenia, ale także populistami i amatorskimi samoukami w ekonomii. Z przerażeniem myślę, że jeśli po wyborach niektóre pomysły prezentowane dziś podczas kampanii wyborczej zostaną zrealizowane, to nie tylko wzrośnie bezrobocie, ale zrujnowana zostanie gospodarka i splądrowany budżet państwa. Pomysły na zwalczanie bezrobocia, jakie nam do tej pory zaprezentowano, są mało konkretne, nieprzekonujące, wprost naiwne. Wygląda na to, że głównym narzędziem walki z bezrobociem i podnoszenia zatrudnienia jest wola polityczna. Dobre chęci kandydatów do władzy. Jakieś sojusze, porozumienia, konferencje i sympozja. Krótko mówiąc, obrady i bankiety. Dyskursywny sposób na bezrobocie, to znaczy zagadywanie problemu, jest jeszcze stosunkowo najmniej szkodliwy. Gorzej, kiedy politycy, nagadawszy się już do syta, po wyjściu z sali obrad wezmą się za manipulowanie, grzebanie przy gospodarce. Za wprowadzanie do niej elementów sterowania pozarynkowego. Wobec takiej perspektywy poczciwie prezentuje się pomysł Unii Pracy powołania centralnego urzędu do walki z bezrobociem. Taki urząd, oczywiście, nie zwalczy bezrobocia, ale poprawi nieco sytuację na rynku pracy, zatrudniając kilkuset, a może kilka tysięcy urzędników. Na budżet tego urzędu będą się jednak musieli złożyć podatnicy mający pracę i niewykluczone, że część z nich pójdzie na bruk w związku ze wzrostem kosztów pracy. I bilans może wyjść na zero albo nawet być ujemny. Niemiecka kopia Patrząc na Polskę dzisiejszą można dojść do wniosku, że jesteśmy narodem zaślepionych germanofili. Mamy systemy świadczeń społecznych i sposoby ich finansowania skopiowane z niemieckich, a teraz, mając bezrobocie wyższe wprawdzie niż w Niemczech zachodnich, ale niższe niż w dawnej NRD, zamierzamy - sądząc z politycznych deklaracji - kopiować niemieckie wzory walki z bezrobociem, mimo że okazały się one nieskuteczne. Byłem naocznym świadkiem, a poniekąd i uczestnikiem - biorąc udział w rozmaitych konferencjach - walki z bezrobociem w zjednoczonych Niemczech. Jest to bardzo pouczająca historia, gdyby oczywiście nasi politycy byli nie tylko skłonni, ale też i zdolni, aby się uczyć. Pierwszy sposób, czyli ukrywanie Otóż pierwszym sposobem na walkę z bezrobociem jest jego ukrywanie. Wypróbowane środki to praca w skróconym wymiarze godzin, przejściowy stan spoczynku (tzw. Warteschleife) w przypadku urzędników, a przede wszystkim kursy zawodowe dla bezrobotnych. Wszystkie te kategorie nie są uwzględniane w statystykach bezrobocia, dzięki czemu bezrobocie na papierze różni się od rzeczywistego o około 3 miliony osób. Oczywiście, utrzymanie takiej armii ludzi kosztuje, dlatego zwiększa się składkę ubezpieczenia socjalnego, co powoduje podrożenie kosztów pracy, a w efekcie spadek zatrudnienia. Od początku akcji zwalczania bezrobocia w zjednoczonych Niemczech, to znaczy od roku 1991, fronty przebiegały następująco: eksperci ekonomiczni Bundesbanku uważali, że winę za wysokie bezrobocie ponoszą zbyt wysokie koszty pracy; pracodawcy domagali się przedłużenia czasu pracy, aby poprawić koniunkturę, co umożliwiłoby tworzenie nowych stanowisk; związki zawodowe natomiast żądały skrócenia czasu pracy i zwiększenia wydatków budżetowych na kursy dokształceniowe dla bezrobotnych. W 1995 roku związki zawodowe zaproponowały powołanie sojuszu dla pracy - porozumienia związków, pracodawców i rządu dla zmniejszenia bezrobocia. Związki za ograniczenie żądań płacowych domagały się gwarancji tworzenia nowych miejsc pracy. Sojusz upadł, zanim jeszcze naprawdę powstał. Rok później nowo powołany Instytut Rynku Pracy i Badań Zawodowych przedstawił plan zmniejszenia do roku 2000 bezrobocia o połowę - to znaczy z 4,7 do 2,3 milionów osób. Podstawowe założenia tego planu to likwidacja nadgodzin, ograniczenie podwyżek płac do poziomu inflacji, znaczne zmniejszenie wysokości składek socjalnych i podatków, zwiększenie inwestycji publicznych kosztem subwencji dla gospodarki prywatnej. Zamiast tego rząd przyjął w 1998 roku Narodowy Plan Zatrudnienia, którego najważniejszym punktem był apel do gmin o stworzenie 100 tysięcy miejsc pracy dla osób pobierających zasiłki socjalne. W tym czasie jeden bezrobotny kosztował budżet 40 300 marek, a jeden zatrudniony z każdych zarobionych stu marek otrzymywał tylko 64,60, zaś jego 100 marek kosztowało pracodawcę 125,10 marki. Niemiecki robotnik pracował najkrócej na świecie - 1573 godziny. A równocześnie Niemcy przepracowali 1 miliard 830 milionów nadgodzin - to znaczy wykonali pracę, dla której należałoby zatrudnić 1200 tysięcy osób. W tym samym roku rząd, tym razem czerwono-zielony, odnowił inicjatywę sojuszu dla pracy. Po rocznych debatach rząd, związki i pracodawcy uzgodnili stworzenie dodatkowych 10 tysięcy miejsc dla uczniów w zakładach pracy. Był to jedyny punkt, w którym osiągnięto porozumienie. Dziesięcioletnia walka z bezrobociem przyniosła w całych Niemczech wzrost liczby bezrobotnych z 2,7 do 4,28 miliona osób. W Niemczech zachodnich bez pracy jest 9 proc., w Niemczech wschodnich 18 proc. ludzi w wieku produkcyjnym. I to pomimo wpakowania w tym okresie w dawną NRD niewyobrażalnej sumy 2 bilionów marek. Ucieczka kapitału Skuteczna walka z bezrobociem rozbija się o fundamentalną różnicę poglądów między związkami zawodowymi i pracodawcami. Pracodawcy coraz częściej przenoszący produkcję do krajów bardziej życzliwych dla przedsiębiorców - a nie miejmy złudzeń, że chodzi o Polskę, znacznie lepsze warunki stworzyły choćby Belgia i Austria - uważają, że rozwój gospodarczy, a więc i tworzenie miejsc pracy hamuje wysoki poziom podatków i składek socjalnych, a także rozrost biurokracji i nadmiar przepisów. Związki natomiast są zdania, że istniejące do wykonania w Niemczech pensum pracy należy podzielić na większą liczbę osób i w związku z tym dla zmniejszenia bezrobocia wystarczy dalej skracać czas pracy, zakazując równocześnie pracy w nadgodzinach. Niemiec na zachodzie pracuje przeciętnie 35 godzin tygodniowo, na wschodzie 39, ale to są dobrowolnie zawarte umowy taryfowe związków zawodowych z pracodawcami. Ustawowy czas pracy to nadal 48 godzin. W Polsce skrócono czas pracy do 40 godzin sejmową ustawą i zapowiada się dalsze jego skracanie w ten sam sposób. Biedny kraj na dorobku, potrzebujący zagranicznych inwestycji, nałożył sobie sam absurdalne ograniczenie ustawowe w imię ideologii. Bo przecież realizacja postulatów gdańskich z 1980 roku to dziś już czysta ideologia, niemająca nic wspólnego z realiami gospodarczymi. W Niemczech problemem jest to, że bezrobotni, mimo iż wszyscy o nich mówią z troską, nie są przez nikogo reprezentowani. Bezrobotni nie płacą składek związkowych i nie wybierają władz związku, ich interesy muszą więc ustępować przed interesami zatrudnionych i zorganizowanych. U nas jest trochę inaczej - nasze związki zawodowe nie zajmują się tak naprawdę ani interesami pracowników, ani bezrobotnych, tylko polityką. Obie wielkie organizacje są skrajnie upolitycznione, więc nie mogą prowadzić żadnego dialogu z pracodawcami. Tam, gdzie akcje związkowe mogłyby przynieść jakieś pożytki pracobiorcom, ale jako nie skierowane przeciw aktualnemu rządowi, nie miałyby wartości propagandowej - nie są w ogóle organizowane. Bezrobotnych w Polsce wszyscy mają dokładnie w nosie i używają ich tylko instrumentalnie - jako alibi politycznego albo jako maczugi do walenia po głowach politycznych przeciwników. A struktura bezrobocia jest u nas zupełnie podobna do wschodnioniemieckiej - mamy gigantyczną armię ludzi nieprzystosowanych pod żadnym względem do wykonywania jakiejkolwiek pracy w cywilizacyjnych i ustrojowych warunkach współczesności. Ani żadne akcje, ani deklaracje nie pomogą i bezrobocie raczej wzrośnie niż spadnie. Chyba że wrócimy pod rządami SLD i UP do zasad PRL i będziemy ukrywać bezrobocie nie tyle w statystykach, ile w fikcyjnym zatrudnieniu na państwowym. W sprawie zatrudnienia wilki powinny się porozumieć bezpośrednio z psami pasterskimi i szukać kompromisu. To jest jedyna droga. Trzeba tylko trzymać z daleka od takiego dialogu polityków. -
Mamy jeszcze polityków, którzy ocknęli się przed wyborami, zapowiadając, że będą walczyć z bezrobociem. mamy dwa ugrupowania polityczne, których istotną częścią są wielkie organizacje związkowe - "Solidarność" i OPZZ. nasi politycy, sposobiący się do walki z bezrobociem, są nie tylko zakładnikami syndykalistycznego sposobu myślenia, ale także populistami i amatorskimi samoukami w ekonomii. Pomysły na zwalczanie bezrobocia, jakie zaprezentowano, są mało konkretne, nieprzekonujące. głównym narzędziem walki z bezrobociem i podnoszenia zatrudnienia jest wola polityczna. Dobre chęci. Gorzej, kiedy politycy wezmą się za manipulowanie, grzebanie przy gospodarce. Za wprowadzanie do niej elementów sterowania pozarynkowego. zamierzamy - sądząc z politycznych deklaracji - kopiować niemieckie wzory walki z bezrobociem, mimo że okazały się one nieskuteczne. pierwszym sposobem na walkę z bezrobociem jest jego ukrywanie. Wypróbowane środki to praca w skróconym wymiarze godzin, przejściowy stan spoczynku w przypadku urzędników, kursy zawodowe dla bezrobotnych. Wszystkie te kategorie nie są uwzględniane w statystykach bezrobocia. związki zawodowe zaproponowały powołanie sojuszu dla pracy - porozumienia związków, pracodawców i rządu dla zmniejszenia bezrobocia. Związki za ograniczenie żądań płacowych domagały się gwarancji tworzenia nowych miejsc pracy. Sojusz upadł, zanim naprawdę powstał. Dziesięcioletnia walka z bezrobociem przyniosła w Niemczech wzrost liczby bezrobotnych z 2,7 do 4,28 miliona osób. Skuteczna walka z bezrobociem rozbija się o fundamentalną różnicę poglądów między związkami zawodowymi i pracodawcami. nasze związki zawodowe nie zajmują się tak naprawdę ani interesami pracowników, ani bezrobotnych, tylko polityką. Obie wielkie organizacje są skrajnie upolitycznione, nie mogą prowadzić dialogu z pracodawcami. Bezrobotnych w Polsce wszyscy używają instrumentalnie. A struktura bezrobocia jest u nas zupełnie podobna do wschodnioniemieckiej - mamy armię ludzi nieprzystosowanych do wykonywania jakiejkolwiek pracy w cywilizacyjnych i ustrojowych warunkach współczesności.
ROZMOWA Profesor Mirosława Marody, socjolog, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego Przed pokusą władzy chroni mnie wiedza zawodowa FOT. MICHAŁ SADOWSKI Czy chciałaby Pani zasiąść w parlamencie, zostać ministrem albo, nie rezygnując z obecnego zawodu, wejść do rady jakiejś fundacji o określonej politycznie proweniencji? MIROSŁAWA MARODY: Nie chciałabym, choć równie dobrze mogłabym odpowiedzieć, że każdy by chciał. To pokusa - objąć stanowisko, które wydaje się dawać szansę wprowadzania w życie własnych pomysłów na ulepszenie rzeczywistości. Bardzo łatwo się myśli: gdybym miał władzę, mógłbym zrobić to i tamto, pokazać, że ten problem jest do rozwiązania. Mnie samą przed taką pokusą chroni wiedza zawodowa, np. dotycząca uwarunkowań podejmowania decyzji, dzięki czemu wiem, że w praktyce nie jest to tak proste. Jednak naukowcy, myślę głównie o przedstawicielach nauk społecznych, na początku lat 90. przechodzili do polityki. W dużej mierze był to naturalny odpływ osób, które miały temperament polityczny, niewykorzystany ze względu na wcześniejsze polityczne układy. Znaczna część z nich wybierała w latach 80. naukę, bo nie miała możliwości włączenia się w politykę w taki sposób, w jaki chciała. W tej chwili to zjawisko raczej nie istnieje. Jest natomiast łączenie pracy naukowej z polityką przez wspieranie określonej opcji politycznej, co występuje wśród socjologów, politologów, ale i historyków. Zastanawiam się, czy jest w ogóle możliwe oddzielenie poglądów politycznych od badań w dziedzinie społecznej? Oczywiście, można powiedzieć, że już sam wybór tego, co badam, jest wartościujący, gdyż dokonując go, zakładam, iż dane zjawisko jest ważne, czasami także ważne politycznie. Z sympatii politycznych może na przykład wynikać większe zainteresowanie mechanizmami odpowiedzialnymi za powiększanie się grupy osób zamożnych niż grupy osób biednych. Ale wśród naukowców są osoby o bardzo wyrazistych poglądach politycznych, którym mimo to udaje się rzetelnie opisywać badane zjawiska. Dla naukowca niebezpieczna jest raczej taka sytuacja, że jego zaangażowanie sprawia, iż zaczyna postrzegać obiekt swego badania przez pryzmat celów realizowanych przez własną opcję polityczną. No, może nie dla fizyka, ale na pewno dla reprezentanta nauk społecznych. Bo ten sam fakt społeczny zaczyna się różnie interpretować? To także, choć jawne fałszowanie czy manipulowanie danymi jest raczej zjawiskiem rzadkim. Częściej w grę wchodzi taka odmiana stronniczości, która sprawia, że pewne fakty, niewygodne politycznie, pomija się lub bagatelizuje, podkreślając znaczenie innych, podbudowujących kierunki polityki realizowane przez orientację polityczną, której jest się zwolennikiem. Co więcej, zmienia się rodzaj optyki i pytań właściwych postępowaniu naukowemu. Przestaje być ono podporządkowane rygorom wątpienia i całościowego oglądu, gdy ciąży nad nim jakiś cel zewnętrzny. Zaczynamy wtedy myśleć, czy to dobrze, czy źle z punktu widzenia owego celu. Wiedza przestaje być pełna, staje się selektywna i podporządkowana politycznym zadaniom. Dało to o sobie znać w pierwszej połowie lat 90., kiedy wszyscy w naukach społecznych byliśmy zafascynowani procesem transformacji. Wszystko, co wokół nas się działo, było analizowane z punktu widzenia zagrożeń i czynników sprzyjających transformacji, jej meandrów i zawirowań... Jak odbiło się to na socjologii? Fatalnie, także na naukach politycznych, gdyż obie te dyscypliny przestały właściwie zajmować się badaniami naukowymi. Zamiast tego sprowadzone zostały do roli termometru, skupiając się na pytaniu, w jakim stopniu zbliżyliśmy się do celu transformacji, i szukając na nie odpowiedzi głównie w wynikach badań opinii publicznej. Oczywiście, nie ma w tym nic zdrożnego, tyle że związek między badaniami opinii publicznej a socjologią jako nauką jest taki, jak między termometrem właśnie a fizyką. Ograniczenie się do badań opinii społecznej nie rozwija wiedzy o społeczeństwie, o procesach społecznych. Na szczęście coraz częściej pojęcie transformacji zastępowane jest pojęciem zmiany społecznej, co jest sygnałem, że przestajemy traktować obserwowane procesy jako coś wyjątkowego i związanego z celami określonej opcji politycznej, a zaczynamy na nie patrzeć jako na normalny problem badawczy. Innymi słowy, socjologowie zaczynają się powoli budzić z politycznego zaczarowania. Choć efekt jest taki, że oskarża się nas o czarnowidztwo... ... o "robienie atmosferki" nadchodzącej katastrofy, globalnej czy "odcinkowej". O działanie na szkodę zmian ustrojowych, podwyższające ich koszty, oskarżył naukowców - między innymi Panią - prof. Jan Winiecki ("Dwa nurty czarnowidztwa" "Rz" z 1.2.2000 r. - przyp. red.). On też jest naukowcem. Muszę wyznać, że jego tekst wprawił mnie w zakłopotanie. Są w nim zawarte dwie, bardzo mocno wyrażone tezy. Po pierwsze, że jest świetnie, a nawet jeśli coś jest nie tak, to wszystkiemu winne społeczeństwo, a zwłaszcza te jego odłamy, które mają "w głowie groch z kapustą" i "rzucają kłody pod nogi" tym, którzy coś zmieniają. Po drugie, że winni są socjologowie, którzy nie dość, iż nie lubią kapitalizmu, to jeszcze mącą w głowach społeczeństwu. Moje zakłopotanie bierze się z tego, że z takimi tezami trudno jest polemizować, zwłaszcza na gruncie naukowym. Nie jestem w dodatku pewna, czy prof. Winiecki zalicza mnie do grona krytyków romantycznych, czy celowych... Czy jednak nie ma on racji, stwierdzając, że naukowcy nie powinni w swych wystąpieniach skupiać się jedynie na problemach, lecz pokazywać także osiągnięcia, tak by mobilizować ludzi? Miałby rację, gdyby przebieg procesów społecznych zależał wyłącznie od ludzkiego entuzjazmu, ale przecież tak nie jest. Zależy także od wiedzy o mechanizmach tych procesów. Lepiej więc może, gdy naukowcy próbują tę wiedzę budować, pozostawiając wzbudzanie entuzjazmu politykom. Dlaczego politycy tak chętnie sięgają po naukę? By z niej skorzystać czy ją wykorzystać? Myślę, że przede wszystkim po to, by uzyskać legitymizację własnych działań poprzez naukę, ze względu na jej autorytet. I dlatego nie są zbyt zainteresowani wiedzą zobiektywizowaną, bo zazwyczaj jest ona przeciwna ich oczekiwaniom czy planom politycznym. Chociażby przez to, że pokazuje całą rzeczywistość, a nie tylko wybrany fragment. A mimo to nieraz występowała Pani w roli eksperta... I przy różnych ekipach. Zawsze staram się odpowiadać, zgodnie z moją najlepszą wiedzą, gdy mnie pytają. Choć dominującym uczuciem - nie tylko moim, ale i moich kolegów - jest: "ale przecież oni w ogóle nas nie słuchają". Politycy naprawdę uważają, że wiedzą lepiej. Wielokrotnie słyszałam frazę: "teoretycznie masz rację, ale nie wiesz, że istnieją pewne uwarunkowania, że musimy uwzględnić interesy tej grupy, bo w przeciwnym razie tamci... itd." To oczywiście frustrujące. Chociaż nie wiem, czy byłoby lepiej, gdyby politycy zawsze postępowali zgodnie z naszymi radami. Nie rozumiem, dlaczego? Bo naukowcy mają tendencję do preferowania radykalnych społecznie rozwiązań. W pozytywnym i negatywnym tego słowa znaczeniu. Łatwiej jest na papierze przesuwać olbrzymie sumy pieniędzy z jednego obszaru na drugi lub stwierdzać, że jeśli jakaś grupa sobie nie radzi w nowej rzeczywistości, to jest to jej problem. Pani zdaniem wszelka działalność ekspertów jest bezcelowa? Tego bym nie powiedziała. Uważam raczej, że i dla polityków, i dla naukowców szkodliwe jest nadmierne uzależnienie od siebie. Przede wszystkim dlatego, że są to dwie profesje ukonstytuowane na zupełnie odmiennych zasadach. Podstawową funkcją polityki jest formułowanie celów i mobilizowanie społeczeństwa do ich realizacji. Oznacza to, że polityk, jeśli już zdecyduje się na realizację jakiegoś programu, nie może się wahać. Naukowiec natomiast powinien mieć wątpliwości, bo jest to podstawowa metoda gwarantowania obiektywizmu. Polityk za bardzo przejmujący się złożonością zjawisk (a od tego wychodzi nauka) nie podejmie decyzji, chociaż oczywiście warto, aby przed jej wprowadzeniem w życie sprawdził chociażby, co może przeszkodzić mu w realizacji planów, i odpowiednio je zmodyfikował. Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
Czy chciałaby Pani zasiąść w parlamencie, zostać ministrem?MIROSŁAWA MARODY: Nie chciałabym, choć To pokusa - objąć stanowisko, które wydaje się dawać szansę wprowadzania w życie własnych pomysłów na ulepszenie rzeczywistości. Mnie samą przed taką pokusą chroni wiedza zawodowa, dzięki czemu wiem, że w praktyce nie jest to tak proste. Jest natomiast łączenie pracy naukowej z polityką przez wspieranie określonej opcji politycznej, co występuje wśród socjologów, politologów. czy jest w ogóle możliwe oddzielenie poglądów politycznych od badań w dziedzinie społecznej?Oczywiście, już sam wybór tego, co badam, jest wartościujący, gdyż dokonując go, zakładam, iż dane zjawisko jest ważne. Ale wśród naukowców są osoby o bardzo wyrazistych poglądach politycznych, którym mimo to udaje się rzetelnie opisywać badane zjawiska.
Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w sierpniu 1980 roku A gdyby "Solidarność" nie powstała... Wszystko wskazuje na to, że 23 września 2001 roku, a więc w dniu wyborów do parlamentu, nastąpi trzecia - i chyba już ostateczna - klęska polityczna ruchu solidarnościowego. Trudno nie zauważyć, że w dużym stopniu będzie to "zasługa" rządu AWS - UW, a później rządu samej AWS i jej premiera Jerzego Buzka. Z pewnością w momencie wrześniowej klęski rozlegną się głosy o niewdzięczności Polaków wobec solidarnościowych reformatorów i o naszej krótkiej pamięci. Głosy, które grozić będą powrotem komunizmu. Być może w wymiarze medialnym będzie tylko trochę mniej histerii niż w 1993 roku - kiedy ruch solidarnościowy poniósł swoją drugą klęskę, a władza przeszła w ręce koalicji SLD - PSL. Zbliżające się milowymi krokami ostateczne zejście ruchu solidarnościowego z polskiej sceny politycznej spowoduje, że niedługo zaczną ukazywać się liczne wypowiedzi o historycznej roli "Solidarności" w obaleniu komunizmu w Europie, a także podnoszące jej udział w odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Ja chciałbym jedynie zastanowić się, czy historia naszego kraju wyglądałaby inaczej, gdyby "Solidarność" w ogóle nie powstała. Wiem, że brzmi to dość prowokacyjnie, ale od tego rodzaju rozważań nie uciekniemy. Nie było historycznej konieczności Nie było żadnego determinizmu w narodzinach NSZZ "Solidarność". Jak zwykle w procesach historycznych więcej tu było przypadku niż zaplanowanej ludzkiej działalności. Żądanie powstania niezależnego ruchu związkowego sformułowane zostało przecież przez strajkujących w trakcie wydarzeń grudniowych w 1970 roku, a nie dopiero w sierpniu 1980 roku. Nie brzmiało ono co prawda tak klarownie jak postulat nr 1 gdańskiego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, ale jego sens był oczywisty. Przez moment nawet mogło wydawać się, że Edward Gierek wyrazi zgodę na pewne usamodzielnienie się istniejącego ruchu związkowego. W stoczniach Szczecina i Gdańska odbyły się na początku 1971 roku demokratyczne wybory do zakładowych organizacji związkowych, ale na tym się skończyło. Później rozpoczęły się policyjne represje wobec niezależnych działaczy związkowych. Pogrudniowej ekipie nie starczyło chyba politycznej wyobraźni, aby kontynuować związkowy eksperyment. Można się zastanawiać, czy gdyby Gierek zdecydował się na związkowy eksperyment, w ogóle doszłoby dziesięć lat później do powstania NSZZ "Solidarność". Może już na początku lat siedemdziesiątych ewolucyjnie doszłoby do uformowania niezależnego ruchu związkowego? Nie towarzyszyłby mu co prawda żaden szczególny mit, ale może dzięki temu działacze odnowionego - względnie nowego - ruchu związkowego mogliby skuteczniej reprezentować pracowników. Mogłoby jednak być też tak, że odnowiony w wyniku wydarzeń grudniowych ruch związkowy zostałby zmieciony przez strajkujących w sierpniu 1980 roku. O powstaniu NSZZ "Solidarność" nie przesądził również wybuch strajku w Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia 1980 roku. Dwa dni potem Lech Wałęsa ogłosił bowiem jego zakończenie i gdyby wieczorem 16 sierpnia służby porządkowe wkroczyły na teren stoczni - akcja strajkowa z pewnością by wygasła. Jeszcze większym zagrożeniem powstania niezależnego ruchu związkowego była misja wicepremiera Tadeusza Pyki, który z polecenia Gierka zjawił się w Gdańsku. Celem jego misji było zawarcie porozumień z poszczególnymi komitetami strajkowymi - z pominięciem MKS. I rzeczywiście kilka takich porozumień - z największymi, oprócz Stoczni Gdańskiej, zakładami pracy - udało mu się wynegocjować. W efekcie ich realizacji nastąpiłaby odnowa ruchu związkowego, ale bez powoływania nowych struktur związkowych. Ale ku zdziwieniu wszystkich zainteresowanych porozumienia wynegocjowane przez Pykę nie zostały zaaprobowane przez rząd i Biuro Polityczne KC PZPR. W ten sposób została otwarta droga do powstania niezależnego ruchu związkowego. Warto zauważyć, że nawet podpisanie Porozumień Sierpniowych nie przesądziło jeszcze ostatecznie o powstaniu NSZZ "Solidarność". Przyjęte w porozumieniu szczecińskim sformułowania nie mówią przecież o powstaniu nowego ruchu związkowego. Zakładają raczej "samorządne" przekształcenia istniejących związków zawodowych. Miał być jednak zachowany "socjalistyczny charakter" odnowionego ruchu związkowego. O powstaniu nowego ruchu związkowego mówiło jasno Porozumienie Gdańskie, ale miało ono wyraźnie ograniczony zasięg terytorialny - ma obowiązywać "w skali Wybrzeża". Ostateczna decyzja o powstaniu NSZZ "Solidarność" zapada dopiero 17 września 1980 roku w Gdańsku na spotkaniu przedstawicieli wszystkich MKZ. Początkowo nie jest do takiego rozwiązania przekonany Lech Wałęsa ani nikt z gdańskiego MKS. Sprawę przesądza dopiero wystąpienie Jana Olszewskiego, a szczególnie wywód Karola Modzelewskiego, który również jest autorem nazwy nowej organizacji związkowej. Nowy ruch związkowy staje się od samego początku scentralizowaną organizacją, z silnym kierownictwem, o terytorialnej, a nie branżowej strukturze, co jest charakterystyczne dla partii politycznych, a nie związków zawodowych. Widać zatem, że nie było żadnego determinizmu w powstaniu NSZZ "Solidarność". Gdyby Gierek realizował dalej swój eksperyment związkowy, gdyby władza - zgodnie z zawartym porozumieniem - nie pozwoliła na zawiązanie się 16 sierpnia 1980 roku w Stoczni Gdańskiej strajku solidarnościowego, gdyby władze w Warszawie wyraziły zgodę na porozumienia zawarte przez Pykę, gdyby zrealizowano zapisy porozumień sierpniowych, nowy ruch związkowy albo wcale by nie powstał, albo przybrałby zupełnie inną postać. Miejsce "S" w najnowszych dziejach Polski NSZZ "Solidarność" jednak powstał i od samego początku stał się wielofunkcyjnym ruchem społecznym, a nie tylko związkiem zawodowym, opanowanym wkrótce przez prącą do władzy utopię. I dlatego nie mógł wywrzeć istotnego wpływu na losy naszego kraju. A jednak nawet przeciwnicy wyolbrzymiają znaczenie związku dla najnowszych dziejów Polski. Wojciech Pielecki, obecny redaktor naczelny "Trybuny", pisał w dwudziestą rocznicę strajków sierpniowych: "Jedno jest jednak pewne - bez Sierpnia 1980 nasze losy narodowe, losy Europy potoczyłyby się inaczej. Być może ostatecznie z podobnym rezultatem, ale na pewno później. Co każdy przyznać musi, nawet jeśli nadal jest niechętny tej zmianie". Otóż wcale tak nie jest. Losy Polski, nie mówiąc o Europie, potoczyłyby się dokładnie tak samo, gdyby NSZZ "Solidarność" w ogóle nie powstał. Udział nowego ruchu związkowego w procesie dekomunizacji Polski polega przede wszystkim na odebraniu robotnikom prawa weta wobec zmian cen żywności. Stałoby się to i bez udziału "Solidarności", gdyż wymagał tego interes, ulegającej transformacji, gospodarki, o czym przesądziły decyzje rządu Mieczysława F. Rakowskiego. Podobnie zresztą nieistotny jest wpływ "Solidarności" na odzyskanie przez Polskę niepodległości, co jest wynikiem raczej przegrania przez Związek Sowiecki "zimnej wojny" z Zachodem niż nieudolnych przygotowań podziemia solidarnościowego do wybuchu strajku generalnego w Polsce. Niezwykle trafnie o roli "Solidarności" w najnowszej historii Polski pisze Andrzej Werblan: "Kariera polityczna polskiej »Solidarności« nie polegała na tym, że była ona ruchem zdolnym obalić »światowy komunizm«. Owszem »S« w 1980 r. wybuchła z siłą pożaru, po trosze dlatego, że Polska była państwem już w znacznej mierze zliberalizowanym. Ale pożar ten szybko się wypalał i po 16 miesiącach w momencie wprowadzania stanu wojennego zaplecze społeczne »S« bardzo się skurczyło. Karierę polityczną »Solidarność« zawdzięcza głównie czasowi historycznemu, w który się »wstrzeliła«. Wyrosła w końcowej fazie »zimnej wojny«, kiedy system pojałtański już się załamywał. Była na miejscu, gdy przy Okrągłym Stole trzeba było negocjować warunki oraz tryb dostosowania Polski do zmienionej sytuacji geopolitycznej, zgodnie z życzeniami głównych dyrygentów tej zmiany, a więc pokojowo i ewolucyjnie. To wielka zasługa, ale warto pamiętać, że w innych państwach regionu sprawy potoczyły się mniej więcej podobnie, niezależnie od siły ruchów opozycyjnych. Inaczej, bo krwawo, rozgrywał się przewrót w Rumunii i Albanii oraz rozpad Jugosławii. Interesujące, że wszystkie te państwa już przed laty uniezależniły się od ZSRR". Trwałe efekty Tak więc kolejny raz mogę stwierdzić, że gdyby "Solidarność" nie powstała, Polska na przełomie tysiącleci z pewnością wyglądałaby co najmniej tak samo. Z opinią tą zgadza się Paweł Śpiewak, który w dyskusji redakcyjnej "Res Publiki" pytał retorycznie: "A co by było, gdyby nie było »S«? Czy stałoby się co innego, niż się stało?". I odpowiada: "Zostały na pewno dwa trwałe elementy, co dowodzi, że »S« ma dzieci. Pierwszy to pojawienie się autentycznych liderów politycznych nie tylko ze środowiska intelektualnego. (...) Drugi to fakt, że rok 1980 był końcem komunizmu, nastąpiła kompletna delegitymizacja tego systemu. Te dwa skutki pozostały, natomiast ani wymiar obywatelski, ani wymiar etyczny nie pozostał". Rzeczywiście, po "Solidarności" pozostały trwałe efekty w polskim życiu publicznym, ale zazwyczaj są one oceniane dość negatywnie. Premier Mieczysław F. Rakowski twierdzi: "Pochwała strajków lat 80. obróci się przeciwko każdej władzy". Trafnie uogólni tę opinię generał Wojciech Jaruzelski, który pisze o działaniach "Solidarności": "Wnosi się do społeczeństwa poglądy anarchistyczne - zaszczepia postawy, które w sposób trwały godzą w stabilność państwa". Nawet premier Jan Krzysztof Bielecki dochodzi do wniosku, że udziałem związku "jest zanarchizowanie społeczeństwa". I dalej rozbrajająco konstatuje, że "my nic nie mieliśmy społeczeństwu do zaproponowania". Edmund Mokrzycki, współczesny polski socjolog, dowodzi, że w latach dziewięćdziesiątych nastąpiło swoiste uprawomocnienie - kosztem rozwiązań właściwych dla państwa prawa - solidarnościowego anarchizmu z lat osiemdziesiątych, czego dowodem jest chociażby bezkarność Andrzeja Leppera, lidera "Samoobrony", czy wyczyny NSZZ "Solidarność" z okresu rządów SLD - PSL. Ostateczny upadek komunizmu w 1989 roku niczego tu nie zmienił. Ukształtował się bowiem równoległy do rozwiązań przewidywanych przez prawo "z natury rzeczy system rewolucyjny - odrzucał zasady poprawności proceduralnej w imię racji nadrzędnych", zabarwionych mocno radykalizmem społeczno-gospodarczym. Czyżby to Lepper miał stać się spadkobiercą solidarnościowych ideałów? A to byłby paradoks polskiej historii. Rząd Buzka a ostateczna klęska ruchu solidarnościowego Niezależny ruch związkowy powstał w Polsce w atmosferze rozbudzonego radykalizmu społeczno-gospodarczego. Do czasu ostatecznego sformułowania utopii samorządnej Rzeczypospolitej obcy był jednak "Solidarności" radykalizm polityczny. Przyjęcie na oliwskim zjeździe związkowej utopii powoduje, że zamiast związku zawodowego mamy do czynienia z wielozadaniowym ruchem społecznym. Utopia samorządnej Rzeczypospolitej, której sednem jest zasada powszechnego samorządu załogi i dążenie do realizacji marksowskiej idei zniesienia państwa, na długo opanowuje świadomość kierowniczych elit związku. Mimo że wprowadzenie stanu wojennego oznacza jej całkowitą klęskę - i jest to jednocześnie pierwsza klęska ruchu solidarnościowego - przywódcy solidarnościowego podziemia jeszcze do połowy lat osiemdziesiątych, zresztą całkowicie nieskutecznie, próbują w obronie utopijnych wizji poderwać do strajku generalnego Polaków. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wydawało się, że "Solidarność" wyszła nie tylko z cienia lewicowej utopii, ale również wytraciła swój radykalizm społeczno-gospodarczy. Świadczył o tym parasol rozpięty nad rządem Tadeusza Mazowieckiego. Klęska sił solidarnościowych w wyborach w 1993 roku sprawiła, że związek na nowo rozpoczyna poszukiwania swojego miejsca w polityce polskiej. W 1996 roku Jadwiga Staniszkis formułuje koncepcję powołania AWS jako koalicji wyborczej skupionej wokół związku i odrzucającej dominujący dotąd liberalny model społeczno-gospodarczy. Jej zdaniem bowiem "wolny rynek to rzeczywistość tylko bazarowa". Po sukcesie w wyborach parlamentarnych w 1997 roku dochodzi do powołania rządu Buzka, opartego na koalicji sił solidarnościowych, który podejmuje próbę zbudowania w Polsce - co okazuje się wielkim zaskoczeniem dla wyborców AWS - rynkowego społeczeństwa, a nie tylko rynkowej gospodarki. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zastosowany w pełni mechanizm rynkowy do rozwiązywania problemów społecznych niszczy tkankę społeczną, zagrażając wręcz narodowej i społecznej solidarności. Rozrywa bowiem wspólnotę na dwie części: uprzywilejowaną mniejszość i olbrzymią większość, systematycznie spychaną w sferę ubóstwa. To jest oczywisty skutek podjętej przez rząd solidarnościowy próby skomercjalizowania oświaty, ochrony zdrowia czy rozwoju kultury narodowej. Co jest powodem, że rządowi Buzka uda się zapewne doprowadzić do ostatecznej klęski ruchu solidarnościowego? Wystarczyłoby eksperymentów z rynkowym społeczeństwem, aby to spowodować. Ale to nie wszystko. Niezależny ruch związkowy powstał w imię obrony ludzkiej i pracowniczej solidarności. Doprowadzenie do powstania trzymilionowego bezrobocia jest tego oczywistym zaprzeczeniem. Moralny skandal jest tak wielki, że ruch, który to spowodował, biorąc jeszcze swą nazwę od słowa "solidarność", traci rację bytu. I nie trzeba być człowiekiem lewicy, żeby zgodzić się w tym miejscu z oceną milionów Polaków. Jasełkowa mitologia Tak więc gdyby NSZZ "Solidarność" nie powstał, Polska na przełomie tysiącleci byłaby również państwem niepodległym, w którym proces dekomunizacji dawno by się zakończył. Jedyna różnica polegałaby na tym, że w naszym systemie politycznym nie doszłoby do uprawomocnienia się swoistego anarchizmu, z czego obecnie skrzętnie korzysta nie tylko Lepper. Chyba też nie mielibyśmy trzech milionów bezrobotnych. Nie ma zatem racji Wiesław Władyka, publicysta "Polityki", który w dwudziestą rocznicę strajków sierpniowych twierdził, że "gdyby dzisiaj pisać na nowo postulat nr 1, brzmiałby on następująco: utworzyć partie polityczne, samorządne i niezależne od związków zawodowych i pracowników". Ten hipotetyczny postulat nr 1 powinien raczej brzmieć: należy uwolnić polską politykę od resztek solidarnościowego utopizmu i prób anarchizowania życia publicznego, a także ulegania liberalnemu doktrynerstwu społeczno-gospodarczemu. Gdyby "Solidarność" nie powstała, to na koniec trzeba stwierdzić, że polska mitologia byłaby uboższa o jeden zbiorowy mit: obalenia komunizmu przez ruch solidarnościowy. Ale czy rzeczywiście jest nam potrzebna tego rodzaju mitologizacja życia publicznego? Dość jest chyba u nas - i bez solidarnościowego kombatanctwa - przejawów jasełkowego patriotyzmu. Autor był członkiem założycielem Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Jest autorem książki, która ukaże się w czerwcu tego roku, zatytułowanej "W objęciach utopii. Polityczno-ideowa analiza dziejów »Solidarności« 1980 - 2000". LECH MAŻEWSKI
Wszystko wskazuje na to, że 23 września 2001 roku, a więc w dniu wyborów do parlamentu, nastąpi trzecia - i chyba już ostateczna - klęska polityczna ruchu solidarnościowego. Zbliżające się milowymi krokami ostateczne zejście ruchu solidarnościowego z polskiej sceny politycznej spowoduje, że niedługo zaczną ukazywać się liczne wypowiedzi o historycznej roli "Solidarności" w obaleniu komunizmu w Europie, a także podnoszące jej udział w odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Nie było żadnego determinizmu w narodzinach NSZZ "Solidarność". NSZZ "Solidarność" jednak powstał i od samego początku stał się wielofunkcyjnym ruchem społecznym, a nie tylko związkiem zawodowym, opanowanym wkrótce przez prącą do władzy utopię. I dlatego nie mógł wywrzeć istotnego wpływu na losy naszego kraju. A jednak nawet przeciwnicy wyolbrzymiają znaczenie związku dla najnowszych dziejów Polski. Losy Polski, nie mówiąc o Europie, potoczyłyby się dokładnie tak samo, gdyby NSZZ "Solidarność" w ogóle nie powstał. po "Solidarności" pozostały trwałe efekty w polskim życiu publicznym, ale zazwyczaj są one oceniane dość negatywnie. Edmund Mokrzycki, współczesny polski socjolog, dowodzi, że w latach dziewięćdziesiątych nastąpiło swoiste uprawomocnienie - kosztem rozwiązań właściwych dla państwa prawa - solidarnościowego anarchizmu z lat osiemdziesiątych, czego dowodem jest chociażby bezkarność Andrzeja Leppera, lidera "Samoobrony", czy wyczyny NSZZ "Solidarność" z okresu rządów SLD - PSL.
Wszyscy kandydaci złożyli sprawozdania z kampanii prezydenckiej, jednak o finansowaniu polityki w Polsce można się z nich dowiedzieć bardzo mało Jawność w cyfrach utopiona Na organizację wieców podczas kampanii wyborczej prezydent Kwaśniewski wydał dwa miliony złotych. FOT. PIOTR KOWALCZYK KRZYSZTOF LESKI To była kampania multimilionerów. Kandydaci, jeśli wierzyć ich sprawozdaniom, wydali prawie 28 mln zł. Zaledwie ubiegłej wiosny, gdy parlament uchwalał nową ordynację i Sejm ograniczył wydatki każdego kandydata do 20 mln zł, a Senat ten pułap obniżył do 12 mln, w kuluarach mówiono, że to bez znaczenia. "Nikogo w tym kraju nie stać, by wydać nawet milion dolarów" - usłyszeć można było także z ust ludzi, którzy rządzili potem w sztabie Aleksandra Kwaśniewskiego. I wydali niemal trzy miliony dolarów. Dokładnie, jeśli uwzględnić "darowizny niepieniężne" - do granicznej kwoty 12 mln zł zabrakło niespełna 400 zł. Gdyby Marian Krzaklewski wtedy o tym wiedział, zapewne podarowałby konkurentowi hulajnogę, tę z tych ostatnio modnych, aluminiową. Kwaśniewski, wsiadając na nią choć raz, "skorzystałby z użyczenia", mówiąc językiem ordynacji. W efekcie przekroczyłby limit i mógłby być zdyskwalifikowany, o czym marzył Krzaklewski. Pewność, że nikt nie zbliży się do 12 mln, wynikała pewnie z nowych zapisów w ordynacji. Nakazywały one pozornie precyzyjne rozliczanie się z wpływów i wydatków, a na pełnomocników, którzy by tego nie zrobili, nakładały wysokie kary. Ale okazało się, że choć wszyscy złożyli sprawozdania z grubsza zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. Owszem, więcej niż po którychkolwiek poprzednich wyborach, ale jednak niewiele. Magiczne rubryki "Inne wpływy", "Inne koszty" itd. sprawiły, że choć ordynacja zaordynowała jawność finansów, jest to niestety "jawność inaczej". Niemniej warto zajrzeć w to, co ujawniono. W tej próbie analizy uwzględniam 13 kandydatów: 12 uczestników wyborów z 8 października 2000 roku i Jana Olszewskiego, który, choć nie wystartował, kampanię prowadził - a zatem wydawał pieniądze - niemal do końca. Sprawozdania pozostałych są mniej interesujące. Na przykład pełnomocnik Zbigniewa Antoniego Wesołowskiego pracowicie wpisał w każdej rubryce rodzajów wpływów i wydatków: "nie wystąpiły". Cztery z dwunastu Ponad dwie trzecie zgromadzonych i wydanych pieniędzy komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego pochodzi ze źródeł, które trudno nazwać jasnymi. Ponad 7 mln zł dał mu Fundusz Wyborczy SLD, ponad milion przyniosła sprzedaż cegiełek. Razem 8,2 mln z 12 mln. Pytanie, skąd SLD, ponoć biedny, miał tyle pieniędzy, pozostaje bez odpowiedzi. Pod sprzedaż cegiełek podciągnąć można każdy przychód, a szczegółowe rozliczenie komitetu Kwaśniewskiego (ile cegiełek o jakich nominałach wydrukowano, ile sprzedano, ile zwrócono), mnie nie przekonuje. Dość jasne jest pochodzenie niecałych 4 mln zł po stronie wpływów tego komitetu. Jawność finansów kampanii prezydenta wyniosła więc nieco mniej niż jedną trzecią. Ale to o niebo lepiej niż u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie zaledwie co dwunastej złotówki. Na 1,85 mln zł składają się: dotacja NKW PSL, zbiórki i cegiełki oraz anonimowy (przynajmniej w ujawnionej części sprawozdania) "przychód niepieniężny". Przyjmijmy, że "współczynnik jawności finansów kampanii" to udział "jawnych" dochodów w ich ogólnej kwocie. Do "jawnych" zaliczmy datki firm i osób fizycznych oraz darowizny niepieniężne, które zostały szczegółowo wyliczone w sprawozdaniu, oraz odsetki z kont bankowych. Do dochodów niejawnych - dotacje własnych partii oraz anonimowe. Opieramy się na tym, co Państwowa Komisja Wyborcza ujawniła - nie można wykluczyć, że niejawna część sprawozdań zmieniłaby nieco wyniki obliczeń (patrz - wykresy) Triumf Andrzeja Olechowskiego w tej klasyfikacji nie dziwi: pieniędzy od własnej partii nie dostał, bo jej nie miał, na cegiełki nie tracił czasu. Ale nie ujawnił dawców na dwie trzecie wartości "darowizn i usług niepieniężnych". A to, co ujawnił, pozostawia miejscami niedosyt. Jakąż to darowiznę niepieniężną wartą 90 zł otrzymał komitet Olechowskiego od wytwórni komponentów dźwigów osobowych? Wyobraźni mi nie staje. Błagam o publiczną odpowiedź. Wałęsie, zgodnie z przyjętymi tu kryteriami, do "jawnych" zaliczyć można tylko połowę datków od osób prawnych, gdyż choć kandydat podał listę, nie umieścił na niej kwot. Pawłowskiemu nie było czego zaliczyć do "jawnych", bo zapewne sam sfinansował swoją kampanię. Trudno, reguły mej klasyfikacji są twarde. Listy życzliwych To była huśtawka nastrojów! Najpierw wyglądało na to, że listy indywidualnych sponsorów kampanii nie poznamy. Ciekawscy wpadli chyba w euforię, gdy Państwowa Komisja Wyborcza postanowiła je jednak udostępnić, choć tylko do wglądu w swej siedzibie, z samymi nazwiskami, bez adresów. I wreszcie - rozczarowanie: listy są nieciekawe, oczekiwanych nazwisk z biznesowej czołówki mało. Na dodatek, według PKW, listy przedstawiło tylko ośmiu kandydatów: Kwaśniewski, Olechowski, Krzaklewski, Kalinowski, Lepper, Łopuszański, Wilecki i Olszewski. Żeby było trudniej, tylko listy Krzaklewskiego i Łopuszańskiego są według alfabetu. Owszem, wśród sponsorów jest wielu polityków. Nie dziwi, że na Krzaklewskiego złożyło się wielu parlamentarzystów AWS, na Kwaśniewskiego - z SLD oraz wysokich urzędników z prezydenckiej kancelarii itd. Dzisiejszych i wczorajszych rekinów biznesu najwięcej widać u Kwaśniewskiego. Państwo Niemczyccy wpłacili wspólnie 10 tysięcy, choć wpłacając osobno mogli dać 21 tysięcy. Po 10,5 tysiąca dali Władysław Bartoszewicz (Plus GSM), Lew Rywin (Canal+), Grzegorz Tuderek. Jest sporo, z wysokimi wpłatami, nazwisk z Bartimpeksu i firm z nim powiązanych, choć brak Aleksandra Gudzowatego. Nazwisko P. J. Buchnera znalazłem na listach Kwaśniewskiego (10 tys. zł) i, już jako Piotra J. Buchnera, u Olechowskiego (lepiej, bo 10,5 tys, zł). Ale może to tylko zbieżność inicjałów i nazwisk? U Olechowskiego zwraca też uwagę Leszek Kuzaj (10,5 tys. zł) i Hotel Gołębiewski (10 tys. zł). Nie widać polityków Unii Wolności, którzy dziś z Olechowskim tworzą Platformę Obywatelską, choć Unia kandydata nie miała i żadnej zdrady by nie było. Lista Krzaklewskiego to lista nieobecności. Nie ma na niej na przykład byłych prezesów PZU lub ludzi z PKN Orlen, jakoby powiązanych z AWS. Znajduje się natomiast aż dwóch panów o nazwisku Krzak (nie mieli wyjścia?) i tajemnicza "Małżonka Kuklińska". Konkurentów Krzaklewski pobił na głowę łączną kwotą indywidualnych wpłat, a zwłaszcza ich liczbą: 3166 (drugi w kolejności Kwaśniewski - ponad jedenaście razy mniej). Kandydaci często wpłacali sami sobie: Kwaśniewski i Olechowski - maksymalną dozwoloną kwotę 10,5 tysiąca, Wilecki - 10 tysięcy, Olszewski - 13 tysięcy, Lepper - 500 złotych. Na liście wpłat figurują też zwykle pełnomocnicy finansowi kandydatów z kwotami rzędu tysiąca złotych. Zastanawiają dwa datki: Marek Ratuszniak, pełnomocnik Wileckiego, wpłacił mu 287 złotych, a prowadząca finanse Łopuszańskiego Barbara Łuczak swemu kandydatowi - 56 groszy. Czy po to, by słupki się zgadzały? Gigaplakaty górą Dość o dochodach - czas na wydatki. Kwaśniewski, według sprawozdania, na reklamę w prasie wydał prawie tyle samo, co na telewizyjną. To nieco szokujące - tak jakby w myśl zarzutów prawicy uznał, że w TVP i tak widać go dość. Ale Kalinowski - według prawicy również pupil telewizji publicznej - najwyraźniej nie był tego zdania: na telewizję, tak jak Krzaklewski, wydał trzecią część budżetu swej kampanii. Ogólne proporcje zdają się zrazu zgodne z oczekiwaniami. Telewizje i producenci TV zarobili na wszystkich kandydatach ponad 7 mln zł, prasa niecałe 2,5 mln, radia tylko 400 tys. zł. Ale uwaga: wszyscy kandydaci zadeklarowali, że na plakaty wydali 7,2 mln zł - nieco więcej niż na promocję telewizyjną. Zapewne lwią część tej kwoty pochłonęły bardzo drogie europlakaty. Inna sprawa, że ordynacja gwarantowała darmowy czas w TVP, ale darmowych plakatów już nie. Prasa, radio i właściciele plakatowych tablic większość zarobku zawdzięczają Kwaśniewskiemu. Zaskakująco małe wydatki na plakaty, wydawnictwa, ulotki itd. zadeklarował Olechowski. Deptał mu po piętach pod tym względem Łopuszański, którego cały budżet był przecież nieporównanie skromniejszy niż Olechowskiego. Zwraca uwagę wiara Krzaklewskiego w tradycyjną propagandę drukowaną; kandydaci SLD i PSL wydali znaczne kwoty na "inne materiały wyborcze", zapewne głównie reklamowe gadżety. Ale teza o konserwatyzmie prawicy byłaby przedwczesna: Lech Wałęsa deklaruje, że wydał na "inne" 169 tys. zł - ponad połowę swego budżetu i pięciokrotnie więcej niż na promocję w telewizji. Podróż za jeden uśmiech Nasi politycy wiedzą, że telewizyjny spot nie zastąpi uścisku dłoni wyborcy. Z doniesień podczas kampanii wynikało, że wszyscy bez przerwy gdzieś jeżdżą. Nie dziwi mnie, że tak różne są wydatki kandydatów na organizację wieców, choć dwa miliony prezydenta szokują. Można wynająć drogą salę albo spotykać ludzi na targu. Skąd jednak drastyczne różnice kosztów podróży? Kwaśniewski twierdzi, że wydał na nie dwanaście razy mniej niż Krzaklewski i trzy razy mniej niż Olechowski. Czy to nie pośredni dowód, że kampanię w terenie prowadził "przy okazji" obowiązków prezydenckich? Kalinowski podróżował minimalnie taniej niż Łopuszański, reszta deklaruje na podróże najczęściej po kilka tysięcy złotych, Olszewski - niecały tysiąc. Pawłowski zaś zero! A był na prawyborach w Nysie. Teleportował się za darmo? Do grafiki z wiecami i podróżami pozwoliłem sobie dołączyć słupek "Pozostałe". Jest on sumą dwóch pozycji ze sprawozdań: "pozostałe koszty" i "pozostałe wydatki gotówkowe". Pieniądze te wydali niektórzy na coś, co nie było promocją ani kosztami podróży i wieców, nie mieściło się w rubrykach "Materiały i energia" ani "Wynagrodzenia i ubezpieczenia społeczne". A propos tych ostatnich: tylko czterej kandydaci zadeklarowali, że dali zarobić swoim pomocnikom. Kwaśniewski wydał na to prawie 200 tysięcy, Krzaklewski ponad 150, Olechowski niespełna 90, a Łopuszański 7 tysięcy. Reszta oparła się tylko na społecznikach. A może na jednorazowych umowach o dzieło? Odwróć tabelę, wojak na czele Skoro były "dochody od innych podmiotów" oraz "inne wpływy", musiały też być "pozostałe" koszty i wydatki. Kwaśniewski i Krzaklewski zmieścili tam ponad milion każdy - ich wydatki różnią się zaledwie o tysiąc złotych. Te rubryki w sprawozdaniach zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii. Jawność dochodów jest dużo ważniejsza, ale czemu nie stworzyć "współczynnika tajności wydatków"? Sumę kwot wspomnianych "pozostałych" wydatków i kosztów dzielę przez ogół wydatków - kto na czele, ten najmniej "jawny". Czyżby Olechowski znów zająć miał pierwsze, tym razem niechlubne miejsce? Nie, bo pretendenci z drugiej ligi (wedle budżetu i sukcesu wyborczego) byli nie do pobicia. Generał Wilecki nie bardzo wie, na co wydał prawie połowę pieniędzy. Ale w pierwszej lidze Olechowski zdecydowanie wyprzedza trójkę głównych rywali. Może kosztowała go konserwacja czy wręcz naprawa owej darowizny niepieniężnej od wytwórni komponentów dźwigów osobowych? Gdybym chciał się czepiać, zrobiłbym jeszcze tabelę stopnia zaufania do banków. Ordynacja zachęcała, by pieniądze przepuszczać przez specjalnie zakładane konta bankowe. Grabowski je założył, ale wpłynęło tam raptem 356 złotych, dalsze 74 tysiące ominęły bank. U Wileckiego proporcje są podobne, a Pawłowski w sprawozdaniu nawet nie wspomina o kontach. Wielcy przepuścili przez konta ogromne kwoty. Trzymali je krótko, ale od prawie 12 mln zł można nawet w tydzień uzyskać niezłe odsetki. A Kwaśniewski deklaruje, że zyskał (w Kredyt Banku) tylko 16 tysięcy, około półtora promila, Krzaklewski (w PKO BP) jeszcze słabiej - niewiele ponad jeden promil, Olechowski (Raiffeisen) - około pół promila, podobnie Łopuszański (PKO BP), Olszewski (PBK), Wałęsa (Pekao SA) i nawet Kalinowski w bliskim sobie BGŻ. PKO BP, najpopularniejszy wśród kandydatów, nie naliczył Piotrowi Ikonowiczowi od 500 złotych - według sprawozdania - ani grosza odsetek. Tylko Janusz Korwin-Mikke, jak przystało na fanatyka rynku, wycisnął z PBK ponad cztery promile. Kredytu bankowego żaden kandydat, według sprawozdań, nie brał. Każdy po swojemu Nietrudno porównać Kwaśniewskiego z Krzaklewskim lub wydatki na reklamę radiową i telewizyjną. Jak porównać strukturę wpływów i wydatków wszystkich kandydatów? Sądząc, że widoczne gołym okiem ogromne różnice mogą być pozorne, poprosiłem o pomoc fachowców z Instytutu Podstaw Informatyki PAN. Do opracowanego przez nich unikatowego w skali świata programu komputerowego do gradacyjnej analizy danych wprowadziliśmy macierz głównych elementów wszystkich sprawozdań. Wyniki opublikować można raczej w czasopiśmie specjalistycznym, ale komentarz fachowców brzmiał: "Znikome podobieństwo struktury". Nie dały się zauważyć ani większe podobieństwa, ani nawet dające się intuicyjnie zinterpretować reguły zróżnicowania. Innymi słowy, obliczenia potwierdziły wrażenie, że każdy kandydat zbierał i wydawał fundusze w innym kraju, w innym społeczeństwie. Wynik działania programu to swoista graficzna "mapa" kandydatów i ich finansów. Na mapie, od lewej do prawej, uszeregowani wedle względnego podobieństwa swych finansów, widnieją: Kwaśniewski, Olszewski, Lepper, Krzaklewski, Olechowski, Łopuszański, Korwin-Mikke, Grabowski, Wilecki, Pawłowski, Wałęsa, Kalinowski i Ikonowicz. W takiej właśnie kolejności. Nic dziwnego, że sporządzenie sprawozdań sprawiło pełnomocnikom trudności. Wszystkie sprawozdania zawierają niedociągnięcia formalne i PKW mogłaby je odrzucić. Tyle że ordynacja konsekwencji za to nie przewiduje. Wnioski? Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła naprawdę jawnymi. Prawo jednak nie wystarczy - bez zmiany obyczajów się nie obejdzie. Wtedy współczynniki jawności i tajności finansów kampanii stracą sens, bo te pierwsze wynosić będą po sto, a te drugie - zero procent. Krzysztof Leski jest dziennikarzem BBC Polska
To była kampania multimilionerów. Kandydaci wydali 28 mln zł. choć wszyscy złożyli sprawozdania zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki. Ponad dwie trzecie wydanych pieniędzy komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego pochodzi ze źródeł, które trudno nazwać jasnymi. to lepiej niż u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie co dwunastej złotówki. listy indywidualnych sponsorów kampanii są nieciekawe, nazwisk z biznesowej czołówki mało. wśród sponsorów jest wielu polityków. rekinów biznesu najwięcej widać u Kwaśniewskiego. Lista Krzaklewskiego to lista nieobecności. czas na wydatki. wszyscy kandydaci zadeklarowali, że na plakaty wydali 7,2 mln zł - więcej niż na promocję telewizyjną. Nie dziwi, że różne są wydatki kandydatów na organizację wieców. Skąd drastyczne różnice kosztów podróży? Kwaśniewski wydał na nie dwanaście razy mniej niż Krzaklewski. Czy to nie pośredni dowód, że kampanię prowadził "przy okazji" obowiązków prezydenckich? były też "pozostałe" koszty i wydatki. Kwaśniewski i Krzaklewski zmieścili tam ponad milion każdy.Te rubryki w sprawozdaniach zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii. Wszystkie sprawozdania zawierają niedociągnięcia formalne i PKW mogłaby je odrzucić. Tyle że ordynacja konsekwencji za to nie przewiduje. Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła jawnymi.
ANALIZA Ustawa antyaborcyjna w 1999 roku Oficjalnie optymistycznie Rekordowo niską liczbę zabiegów przerywania ciąży - 151 - wykonano w ubiegłym roku w publicznych szpitalach w Polsce. Gdyby wierzyć oficjalnym statystykom, można by śmiało powiedzieć, że po siedmiu latach obowiązywania tzw. ustawy antyaborcyjnej całkowicie uporaliśmy się z problemem niechcianych ciąż. Tegoroczne rządowe sprawozdanie z realizacji ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży tchnie optymizmem. Liczba zabiegów przerywania ciąży spadła do 151 i w zasadzie wszystkie wykonano ze względów medycznych - przerwano tylko jedną ciążę będąca wynikiem przestępstwa (gwałtu lub kazirodztwa). Spadła liczba noworodków z niską wagą urodzeniową, obniżył się do 8,9 promila wskaźnik umieralności niemowląt, o rok wcześniej osiągnięto strategiczny cel, zakładając do 2000 roku zwiększenie do 94 procent odsetka noworodków karmionych piersią. Rozwijała się inicjatywa "szpital przyjazny dziecku" oraz idea porodów rodzinnych. Kobiety w ciąży będące w trudnej sytuacji otrzymywały wszechstronną pomoc - materialną, prawną, psychologiczną. Wydaje się jednak, że obraz wyłaniający się ze sprawozdania rządowego słabo przystaje do rzeczywistości. Rząd a przerywanie ciąży Analizując kolejne sprawozdania z realizacji ustawy antyaborcyjnej, która obowiązuje od 1993 roku, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że liczba zabiegów przerywania ciąży w tajemniczy sposób jest związana ze światopoglądem ekipy rządzącej. W latach 1993 - 1997, kiedy rządziły kolejne gabinety koalicji SLD - PSL, a za sprawy, w których światopogląd odgrywał istotną rolę, odpowiadali ministrowie z Sojuszu, liczba oficjalnie przeprowadzonych aborcji nie spadała poniżej 500. W 1997 roku, kiedy kobiety miały prawo do przerwania ciąży ze względów społecznych, takich zabiegów wykonano w publicznej służbie zdrowia przeszło trzy tysiące. Rok później, gdy rządził gabinet AWS - UW reprezentujący światopogląd katolicki, w publicznych szpitalach wykonano dziesięć razy mniej zabiegów przerywania ciąży - 310. W ubiegłym roku przeprowadzono 151 zabiegów przerywania ciąży - dwadzieścia razy mniej niż w 1997 roku. Dane te każą zastanowić się, jak to się dzieje, że w roku liberalizacji ustawy liczba aborcji wzrasta do trzech tysięcy, a rok później spada dziesięciokrotnie. Można oczywiście powiedzieć, że kobiety - jeżeli mogą - przerywają ciążę, jeżeli zaś nie mogą, bo prawo na to nie pozwala - rodzą dzieci. Takiej interpretacji przeczy jednak stały, dynamiczny spadek urodzeń datujący się od początku lat dziewięćdziesiątych. W 1998 roku liczba urodzeń spadła po raz pierwszy trochę poniżej 400 tysięcy. Rok później w Polsce urodziło się zaledwie 382 tysiące dzieci. Zakaz aborcji nie ma więc żadnego wpływu na dzietność społeczeństwa. Przemilczane podziemie Malejącą liczbę aborcji można by też próbować wyjaśnić istnieniem podziemia aborcyjnego, tego jednak autorzy sprawozdania nie chcą. - Na podstawie danych otrzymanych z poszczególnych resortów należy jednoznacznie stwierdzić, że efektem działania ustawy jest zmniejszenie się liczby dokonywanych aborcji, dalsza poprawa opieki nad matką i dzieckiem oraz rozbudowanie systemu wychowania przygotowującego do odpowiedzialnego rodzicielstwa - czytamy w sprawozdaniu. Ale co ze statystyką kryminalną? W ubiegłym roku policja ujawniła 99 przypadków nielegalnego usunięcia ciąży - rekordowo dużo w stosunku do poprzednich lat obowiązywania ustawy (rok wcześniej takich przypadków wykryto zaledwie 17). Może to świadczyć o większej skuteczności policji w zwalczaniu tego typu przestępstw lub o zwiększeniu się podziemia aborcyjnego - jak kto woli. W pięćdziesięciu sprawach wszczęto postępowanie przygotowawcze. Czterdzieści spraw zakończono, z czego trzydzieści trzy umorzono w prokuraturze (do sądów skierowano sześć aktów oskarżenia przeciwko jedenastu osobom i jeden wniosek o umorzenie sprawy z powodu niepoczytalności sprawcy). - Należy stwierdzić, że dane dotyczące liczby spraw i rodzaju podjętych w nich decyzji nie pozwalają na sformułowanie jednoznacznych ocen zarówno co do skali zjawiska, jak i wniosków dotyczących skuteczności samej ustawy oraz przepisów zawartych w kodeksie karnym w ograniczaniu rozmiarów nielegalnej aborcji - twierdzą ostrożnie autorzy sprawozdania. Tajemnice statystyki W rządowym sprawozdaniu jest więcej niewyjaśnionych zagadnień. W ubiegłym roku wykonano 2204 badania prenatalne, choć liczba kobiet zagrożonych patologią płodu była prawie osiemnastokrotnie większa (w ubiegłym roku dzieci urodziło 38 tys. 647 kobiet w wieku 35 lat i starszych). Dzięki badaniom prenatalnym wykryto 309 patologii płodu, jednak z tego względu usunięto zaledwie 50 ciąż. Autorzy sprawozdania przechodzą niejako obok tego problemu. - Pracownicy ośrodków przeprowadzających prenatalne badania inwazyjne nie zawsze dysponują informacją na temat sposobu zakończenia ciąży w przypadku stwierdzenia trwałej wady płodu - czytamy w sprawozdaniu. Z dokumentu rządowego wynika, że najlepiej w naszym kraju rozwinięte jest wszelkiego rodzaju poradnictwo. - Dostęp do informacji o możliwości uzyskania pomocy zarówno medycznej, jak i socjalnej czy prawnej z każdym rokiem poprawia się - czytamy. - Sytuacja ta wpływa na postawę matek w stosunku do własnej ciąży, porodu, a przede wszystkim dziecka, co znajduje odniesienie w liczbie dzieci pozostawionych przez matki w szpitalach. Tymczasem z danych statystycznych, również zamieszczonych w sprawozdaniu, wynika, że w ubiegłym roku pozostawiono w szpitalach 737 dzieci. W przeliczeniu na 100 tysięcy żywych urodzeń daje to 193 noworodki - jest to wskaźnik najwyższy od 1995 roku. Czy większa liczba dzieci porzucanych w szpitalach jest rzeczywiście tym celem, który rząd planował osiągnąć poprzez rozwój poradnictwa? Ze sprawozdania wynika, że edukacja dotycząca metod i środków świadomej prokreacji skupiała się przede wszystkim na tzw. metodach naturalnych. Autorzy dokumentu nie wyjaśnili, dlaczego postanowiono promować najbardziej zawodne metody przeciwdziałania niechcianej ciąży i co zamierzano dzięki temu osiągnąć. Edukacja i jej skutki Kontrowersyjną sprawą było i jest prowadzenie edukacji seksualnej w szkołach. Spór o treści, jakie powinno się przekazywać młodzieży, i o podręczniki trwa od wejścia w życie ustawy. Ze sprawozdania dowiadujemy się, że MEN odniosło na tym polu wiele sukcesów. Autorzy pominęli milczeniem fakt, że w ubiegłym roku dziewczynki czternastoletnie i młodsze urodziły 69 dzieci (rok wcześniej było 70 takich przypadków). Wspomniano natomiast nastolatki w wieku 15 - 19 lat, które urodziły w ubiegłym roku 28 tys. 700 dzieci, o 1713 mniej niż w 1998 roku. Tę informację podkreślają autorzy sprawozdania, choć zarazem przyznają, że "to zjawisko nadal wymaga zwiększonych działań wychowawczych". Ustawa stanowi, że szkoła ma obowiązek udzielać uczennicy w ciąży urlopu oraz innej pomocy, tak aby mogła ukończyć edukację. W sprawozdaniu czytamy, że władze szkolne służą uczennicom w ciąży "pomocą, zrozumieniem i należną opieką". - Można zaobserwować dużą dozę wyrozumiałości i ofiarowanej pomocy psychologicznej ze strony władz szkoły - piszą autorzy sprawozdania. Trudno zgadnąć, gdzie zaobserwowano ową wyrozumiałość i pomoc, skoro ze sprawozdania dowiadujemy się też, że ustawa o ochronie danych osobowych uniemożliwia dyrektorom szkół "prowadzenie i przekazywanie ewidencji" ciężarnych uczennic. Od przemilczeń i wybiórczych informacji nie było wolne żadne sprawozdanie z realizacji ustawy antyaborcyjnej. Tegoroczne nie odbiega pod tym względem od innych. Biorąc pod uwagę sześć dotychczasowych sprawozdań, warto zadać pytanie, po co rokrocznie produkować dokumenty, które służą wyłącznie politykom do prowadzenia ideologicznych sporów. Eliza Olczyk
Tegoroczne rządowe sprawozdanie z realizacji ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży tchnie optymizmem.Wydaje się jednak, że obraz wyłaniający się ze sprawozdania rządowego słabo przystaje do rzeczywistości.Analizując kolejne sprawozdania z realizacji ustawy antyaborcyjnej, która obowiązuje od 1993 roku, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że liczba zabiegów przerywania ciąży w tajemniczy sposób jest związana ze światopoglądem ekipy rządzącej.
ROZMOWA Profesor Tadeusz Wilczok, prorektor do spraw nauki Śląskiej Akademii Medycznej Jeszcze o plamie na honorze nauki polskiej Panie profesorze, na pana spadł obowiązek wyjaśnienia sprawy słynnego już plagiatu. Kiedy przed dwoma laty uczelniana Komisja Dyscyplinarna umarzała postępowanie w sprawie plagiatu, jaki popełnił doktor Andrzej Jendryczko ("Rz" opisała sprawę 8 stycznia), postąpiła, jak państwo twierdzicie, zgodnie z prawem. Czy prawo rzeczywiście uniemożliwia karanie naukowców, którzy popełnili plagiat, lub temu przeszkadza? TADEUSZ WILCZOK: Zapis w ustawie o szkolnictwie wyższym w części dotyczącej spraw dyscyplinarnych jest bardzo niekorzystny dla ścigania wszelkiego rodzaju przestępstw. Jeżeli badany czyn został popełniony przed trzema laty lub więcej, nie ma podstaw do tego, by zajmowała się nim komisja dyscyplinarna. Jest to fatalne. Przy czym plagiat jest tu tylko jednym z przypadków. Dotyczy to każdego wykroczenia przeciw regulaminowi akademickiemu. Czy to oznacza, że rektor nie może zwolnić pracownika naukowego, który, popełniając plagiat, zachował się głęboko nieetycznie, czy nie może go zwolnić choćby dlatego, że jest to słaby pracownik? W każdej firmie takiego pracownika po prostu się zwalnia. Jeśli pracownik ten nie popełnił czynu, który został mu udowodniony przez sąd, w wyniku postępowania karnego, to praktycznie nie ma żadnych podstaw do zwolnienia. Można skierować sprawę do Komisji Dyscyplinarnej. Ma ona prawo dawać nagany, upomnienia, aż do odsunięcie od wykonywania zawodu, lecz pod warunkiem, że nie nastąpiło przedawnienie sprawy. Przyznam, że budzi to zdumienie... Moje również. Jeśli jestem niezadowolony z nauczyciela akademickiego, bo źle prowadzi zajęcia ze studentami, albo jeśli jestem niezadowolony z kierownika katedry, bo prowadzi fatalnie badania naukowe, nie mam prawa go zwolnić. Raz na cztery lata jest oceniany ustawowo przez komisję, lecz nawet negatywna opinia nie jest powodem do zwolnienia. Trzeba mu jeszcze pozwolić na pracę przez rok. Po drugiej negatywnej opinii komisji można zastanawiać się, jak rozwiązać z nim stosunek pracy. A sprawa pierwszego plagiatu pana Andrzeja Jendryczki i kilku autorów dotyczyła roku 1995, kiedy to duński Komitet do spraw Nierzetelności w Nauce wystąpił do kierownika Katedry Biochemii i Chemii profesora Drożdża, w której był zatrudniony doktor Jendryczko, informując, że został popełniony plagiat pracy autorów duńskich. Profesor Drożdż (wpisywany jako współautor, zrzekł się stanowiska kierownika katedry - B.C.) poinformował o tym rektora. Ten skierował sprawę do rzecznika dyscyplinarnego. Rzecznik potwierdził zarzuty duńskiego komitetu. Rektor (wtedy był to profesor Władysław Pierzchała - B.C.) zawiesił pana Jendryczkę na sześć miesięcy, bo tyle było mu wolno... Wiemy już, że nie mógł go natychmiast zwolnić... Nie mógł go zwolnić, a jedynie zawiesić na pół roku, stwarzając mu komfortowe warunki, ponieważ ten pan nie musiał przychodzić do pracy, nie musiał niczego wykonywać, a pierwszego przychodził jedynie po pieniądze. Dotyczy to każdego zawieszonego pracownika naukowego, nie tylko Jendryczki. A czy Komisja Dyscyplinarna, zgodnie z prawem umarzając sprawę, uważała, że już wszystko jest w porządku? Z całą pewnością nie. Wykonała rzecz bez precedensu. Zwróciła się do trzech profesorów prawa, aby wyjaśnili, jak należy rozumieć zapis tej ustawy. Profesorowie stanęli na stanowisku, że plagiat plagiatem, my, profesorowie, nim się nie zajmujemy. Tępimy plagiaty, lecz jeśli chodzi o merytoryczną stronę, to sprawa jest przedawniona. Na podstawie tych właśnie opinii prawnych komisja, po rocznym postępowaniu, dziesiątkach posiedzeń i wyjaśnień, zajęła stanowisko takie: my, komisja, potępiamy plagiaty, natomiast w konkretnym przypadku odstępujemy od dalszego postępowania poprzez umorzenie sprawy. Dlaczego jednak komisja nie zawiadomiła pism medycznych, a szczególnie "Przeglądu Lekarskiego", o popełnieniu plagiatu? Komisja nie jest ciałem stałym. Działała w najlepszej wierze, o czym jestem głęboko przekonany, ale nie wiedziała, przez nikogo nie została poinformowana, że tak należy postąpić. Nie ma tu znów żadnych wytycznych, a byłoby to rozwiązanie. A pan Jendryczko mógł spokojnie sam odejść z uczelni... Szczęśliwie złożyło się, że panu Jendryczce kończył się kontrakt na kierowanie katedrą. Była to Katedra Chemii i Analizy Leków. Kiedy minęło sześć miesięcy "zawieszenia", rektor musiał przywrócić go do pracy, ale już nie na stanowisko kierownika katedry. Pan Jendryczko po kilku miesiącach wyraźnego niezadowolenia poprosił nas o zgodę na jego przejście do pracy w Politechnice Częstochowskiej. Dostał ją natychmiast. Został zatrudniony na stanowisku profesora. Nikt z częstochowskiej uczelni nie pytał państwa o opinię? Nie uznaliście, że należy poinformować nowego pracodawcę o popełnionym plagiacie? Nie zostaliśmy o opinię poproszeni, choć powinno tak zawsze być. W związku z tym nikt panu Jendryczce nie wystawiał żadnej opinii. Czy nie wydaje się panu profesorowi, że jest to luka w mechanizmach akademickich? Jest to luka. Uczelnia może, ale nie musi wystawiać opinii. Nie jest też nigdzie powiedziane, że uczelnia musi zasięgać opinii z poprzedniego miejsca pracy. Ciekawe, jak teraz, po ujawnieniu ponad trzydziestu kolejnych plagiatów, zachowa się obecny pracodawca pana Jendryczki, rektor Politechniki Częstochowskiej. A jakie instytucje oprócz uczelni zajmowały lub powinny zajmować się tego typu sprawą? Nikt się nią nie zajmował oprócz uczelni. W takich przypadkach, jeśli obwiniony czuje się poszkodowany, ma prawo odwołać się do Komisji Dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego i Nauki. Nic takiego się nie stało, wszyscy byli zadowoleni. Czy nie wydaje się panu profesorowi, że coś więcej należało uczynić, powiedzieć o sprawie głośno, uprzedzić innych naukowców, by nie powoływali się na plagiaty Andrzeja Jendryczki? Dzisiaj wydaje mi się, że będąc członkiem Komisji Dyscyplinarnej - mając bardzo krytyczny stosunek do plagiatów - napisałbym votum separatum i spowodował przesłanie sprawy do tejże Głównej Komisji Dyscyplinarnej. Ale to jest moje stanowisko dzisiaj, a nie wiem, czy dwa lata temu postąpiłbym tak samo. Dziś już wiemy, że pan Jendryczko plagiatów popełnił ponad trzydzieści. Wprawdzie nie mówi się o tym głośno, lecz wiadomo, że plagiaty naukowe nie są niczym nowym. Tak, to bardzo przykre i, niestety, ma miejsce na całym świecie. Także w najwybitniejszych instytucjach naukowych. Co ciekawe, po ujawnieniu plagiatu jednostka nie traci prestiżu, dalej jest świetną jednostką naukową, mimo że pozbyła się plagiatora. Może właśnie oczyszczanie się i mówienie wprost o winach jest lepsze niż ich tuszowanie. Czy środowisko medyczne ma swój kodeks etyczny, nie lekarski, a naukowy? O tej sprawie mówi się dużo i głośno. Profesor Kornel Gibiński jest przewodniczącym Komitetu Etyki Polskiej Akademii Nauk. To jest bardzo aktywne ciało kolegialne, które piętnuje w sposób jednoznaczny działania niegodne uczonego czy nauczyciela akademickiego. Natomiast nie ma przekładni prawnej. Brakuje nam możliwości odwołania się do litery prawa. Szkoda wobec tego, że komitet nie zajął stanowiska w sprawie Andrzeja Jendryczki... Może powinniśmy w Polsce utworzyć na wzór duński niezależny od uczelni komitet badania nierzetelności naukowej? Oczywiście, powinniśmy utworzyć reprezentatywne ciało, w którym zasiadałyby autorytety w nauce, by wywierały presję na tych, którzy postępują tak niegodnie. Osobę popełniającą plagiat należy potępić, zwolnić natychmiast z pracy, zakazać jej pracy naukowej i dydaktycznej. rozmawiała Barbara Cieszewska
Profesor Tadeusz Wilczok, prorektor do spraw nauki Śląskiej Akademii Medycznej Czy prawo uniemożliwia karanie naukowców, którzy popełnili plagiat, lub temu przeszkadza? Zapis w ustawie o szkolnictwie wyższym jest bardzo niekorzystny dla ścigania wszelkiego rodzaju przestępstw. Jeśli pracownik ten nie popełnił czynu, który został mu udowodniony przez sąd nie ma żadnych podstaw do zwolnienia. sprawa pierwszego plagiatu Andrzeja Jendryczki dotyczyła roku 1995, kiedy to duński Komitet do spraw Nierzetelności w Nauce wystąpił do kierownika Katedry Biochemii i Chemii, że został popełniony plagiat pracy autorów duńskich. Rektor zawiesił pana Jendryczkę na sześć miesięcy, bo tyle było mu wolno... czy Komisja Dyscyplinarna, zgodnie z prawem umarzając sprawę, uważała, że już wszystko jest w porządku? nie. Szczęśliwie złożyło się, że panu Jendryczce kończył się kontrakt na kierowanie katedrą. Jendryczko poprosił nas o zgodę naprzejście do pracy w Politechnice Częstochowskiej. Został zatrudniony na stanowisku profesora. nikt panu Jendryczce nie wystawiał żadnej opinii. jakie instytucje zajmowały lub powinny zajmować się tego typu sprawą? Nikt się nią nie zajmował oprócz uczelni. pan Jendryczko plagiatów popełnił ponad trzydzieści. wiadomo, że plagiaty naukowe nie są niczym nowym. Tak. Czy środowisko medyczne ma swój kodeks etyczny? Profesor Kornel Gibiński jest przewodniczącym Komitetu Etyki Polskiej Akademii Nauk. nie ma przekładni prawnej. powinniśmy utworzyć reprezentatywne ciało, w którym zasiadałyby autorytety w nauce, by wywierały presję na tych, którzy postępują tak niegodnie.
Kamyczek do ogródka pani Ewy Drzyzgi Więcej niż etykieta RYS. MAYK MAJEWSKI ROBERT PUCEK Z przyjemnością przeczytałem w "Polityce", jak pani Barbara N. Łopieńska, chcąc zadać nieco ryzykowne pytanie Pawłowi Hertzowi, powiedziała: "Ale - proszę wybaczyć śmiałość - czy po czterdziestce również pan zmądrzał?" Pani Drzyzga nie bawi się w takie staroświeckie konwenanse. Na samym początku programu "Rozmowy w toku" podchodzi do pana Adama, którego, podobnie jak ona, pierwszy raz w życiu na oczy widzimy i który jej ani brat, ani swat (na oko mógłby być ojcem), i pyta bezceremonialnie: "Od kiedy nie możesz się kochać normalnie?" Starożytna Księga Dao mówi, że tam gdzie nie ma już Dao, jest jeszcze miejsce na mądrość; tam gdzie nie ma już mądrości, jest jeszcze miejsce na etykietę; tam zaś gdzie zabraknie już nawet etykiety, jest tylko chaos. I zwykłe chamstwo. A chaos i chamstwo nie są źródłem przyjemności. Trudno jest uczyć taktu ludzi dorosłych - czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci - można im co najwyżej przypominać o najprostszych formach. Pani Drzyzdze, która nie wykorzystała ostatniej szansy przewidzianej dla niej przez mądrych taoistów, dedykuję dwa maleńkie cytaty z głośnej niegdyś książeczki pt. "Grzeczność na co dzień" autorstwa Jana Kamyczka: "Obowiązuje zasada, że przejście na formę ty można proponować tylko wówczas, gdy istnieje niemal pewność, że będzie to mile przyjęte", bowiem "nie mamy obowiązku być na ty z każdą osobą, która na to reflektuje, czy to w chwilowej euforii, czy z interesu". Nawet z Ewą Drzyzgą. Moralność Zgodnie z zapowiedzią program pani Ewy Drzyzgi podejmuje "moralne dylematy". Oto pewien zdenerwowany mężczyzna, wróciwszy nieco wcześniej z zagranicznych wojaży, zastał swoją żonę w łóżku z kochankiem. Kobieta wiedziona niezawodną intuicją natychmiast salwowała się ucieczką. Zdradzony mąż przez chwilę zastanawiał się, co z tym fantem zrobić, po czym wypił z kochankiem żony angielkę wódki i kazał mu się wynosić. Żonę zbił, kiedy wróciła do domu. Panie w studiu sugerują, że mógł przecież zamiast żony zbić "tego faceta". Mężczyzna uczciwie przyznaje, że brał takie rozwiązanie pod uwagę, ale - zauważa przytomnie - to przecież żona, a nie jej kochanek, przysięgała mu wierność małżeńską. Na twarzach wszystkich pań maluje się dezaprobata. Zaczynam podejrzewać, że gdyby nasz bohater był chuliganem i bez dania racji prał innych mężczyzn pod budką z piwem, panie w studiu uznałyby go za człowieka nieprzystosowanego, któremu trzeba pomóc, ponieważ jednak zbił zdradzającą go żonę, damski sanhedryn nie ma dla niego żadnej litości i ocenia z całą surowością "starego kodeksu". Intymność Wzbudzając niekłamane współczucie Ewy Drzyzgi, smutny czterdziestolatek skarży się, że żona latami unikała go w łóżku, obowiązek małżeński pozwalała mu spełniać tylko raz na kilka miesięcy i tak go tym zestresowała, że utracił "50-60 procent męskości". To program o impotencji. Innym razem zniszczona, niemal bezzębna kobiety opowiada o tym, jak jej mąż, alkoholik i sadysta, gwałcił ich trzy córki (dwie z nich obecne są w studiu i potwierdzają wersję matki), a ją samą bił podczas stosunku. To program o molestowaniu. W pewnym momencie biedna kobieta zaczyna mówić o kochance męża. "Nie wystarczały mu twoje córki i ty?!" - pyta zdumiona Ewa Drzyzga. Słucham przerażony i zakłopotany. Przecież córki tej kobiety, dwudziestokilkuletnie dziewczęta, które o wszystkim powiedziały swoim mężom bodaj na dwa dni przed programem, gdzieś mieszkają i pracują. Czy aby na pewno wszyscy sąsiedzi i koledzy z pracy okażą im w tej sytuacji tylko chrześcijańskie współczucie i zrozumienie? Dlatego ludziom, którzy biorą udział w tych programach, chciałbym zadedykować słowa mej ulubionej średniowiecznej księgi: "mistrz powiada, że jeśli nie musisz dzielić się swoją tajemnicą, nie powierzaj jej nikomu... Mistrz mówi: dopóki zachowujesz tajemnicę, trzymasz ją w sobie jak w więzieniu, lecz kiedy ją wyjawisz, to ona będzie więziła ciebie" (Brunetto Latini Skarbiec wiedzy). Bezczelność Dzięki "Rozmowom w toku" poznajemy pana Stanisława, który za pieniądze, ale - jak zapewnia - przede wszystkim po to, by "się sprawdzić", a także z chęci niesienia pomocy bezdzietnym parom został tzw. dawcą nasienia. Wstydu wystarczyło mu na tyle, by nie pokazać własnej twarzy, choć do telewizji się oczywiście pokwapił. Zresztą intuicja go nie zawiodła, bo nawet niewybredna publiczność wyczuła, że ma do czynienia z płatnym onanistą i niechętnie pomrukuje, iż znalazł sobie sposób na dorabianie do pensji. Wciąż zastanawiam się, skąd biorą się takie programy. Bo przecież to nie są żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel, a nawet gorzej niż magiel. Kiedy gwałcone przez ojca córki wraz matką opowiadają o swoich przeżyciach przed kamerami, Ewa Drzyzga uderza w wysokie tony: "gdyby nawet ten program miał uratować tylko jedno dziecko, trzeba o tym mówić". Mój Boże, gdybym miał w sobie tyle współczucia dla bliźnich, ile ma - lub usiłuje nas przekonać, że ma - pani Drzyzga, już dawno pracowałbym w hospicjum. Ale to chyba jakieś nieporozumienie. W jakiż to sposób taki program miałby uratować jakieś dziecko? Czy aby nagłośnić problem przemocy w rodzinie i zainteresować nim odpowiednie instytucje (w pierwszej kolejności chyba policję?), trzeba publicznie spisywać zeznania pokrzywdzonych? Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć jakiemuś dobru, a nie zwykłej i niewybrednej rozrywce widzów, trąci w moim mniemaniu charakterystyczną dla telewizji bezczelnością, co "choć może i nie tak niszcząca dla ludzkiego obejścia, jak którykolwiek z siedmiu grzechów głównych, niemniej przykłada się znacznie do pogłębienia wszelkich moralnych plag trawiących społeczność Zachodu" (Robert Nisbet Przesądy). I nie żywmy nadziei, że bezczelności tej będzie coraz mniej - będzie jej coraz więcej, bowiem jest to "na nowo odkryta kopalnia złota, co przy fachowej eksploatacji przynosi miliardy". Brak danych Wygląda na to, że trochę przedwcześnie narzekaliśmy na "Big Brothera", który okazał się całkiem poczciwym programem dla niewyrobionych intelektualnie nastolatków. Organizatorom udało się tak skutecznie zinfantylizować dwanaścioro Polaków, że ich przygody przypominają obrazki z nieprzyjemnie przedłużających się kolonii, a może gromadka ta z przyrodzenia była już infantylna i sentymentalna niczym bohaterowie wenezuelskiego serialu? "Rozmowy w toku" to program zdecydowanie bardziej przykry i niebezpieczny od "Big Brothera". Z drugiej strony nie bagatelizowałbym niebezpieczeństw stwarzanych nawet przez najbardziej niewinne programy, które masowo oglądają młodsze nastolatki. Ilość i sens słów wypowiadanych w nich bez odrobiny zastanowienia jest doprawdy przerażająca. Już wkrótce dzieci, które tego słuchają, mogą dojść do wniosku, że mówienie i myślenie są funkcjami autonomicznego układu nerwowego. Ostatnio mój przyjaciel po nieudanej próbie nawiązania kontaktu ze swoją przyjazną telewizji siedemnastoletnią siostrzenicą zauważył melancholijnie: "tym dzieciom brak po prostu danych, by zrozumieć, że nie mają racji".
program pani Ewy Drzyzgi to nie są żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel. Kiedy gwałcone przez ojca córki wraz matką opowiadają o swoich przeżyciach przed kamerami, Drzyzga uderza: "gdyby nawet ten program miał uratować tylko jedno dziecko, trzeba o tym mówić". W jakiż sposób taki program miałby uratować jakieś dziecko? Czy aby nagłośnić problem przemocy w rodzinie i zainteresować nim odpowiednie instytucje (w pierwszej kolejności chyba policję?), trzeba publicznie spisywać zeznania pokrzywdzonych? Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć dobru, a nie zwykłej i niewybrednej rozrywce widzów, trąci charakterystyczną dla telewizji bezczelnością. "Rozmowy w toku" to program bardziej przykry i niebezpieczny od "Big Brothera".
Kinematografia Sukces "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęcił innych Nadprodukcja superprodukcji "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI BARBARA HOLLENDER W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji, filmowcy przygotowują następne projekty o budżetach powyżej 5 mln dolarów. Ale czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? Już dzisiaj "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów. Oparte na dziełach literackiej klasyki superprodukcje powstawały w Polsce w latach 60. i 70. Oglądało je po 6-12 mln widzów, a najbardziej popularne tytuły - jeszcze więcej. Absolutnego rekordzistę -"Krzyżaków" Aleksandra Forda obejrzało przez lata 31 mln osób, "Potop" Jerzego Hoffmana - blisko 14 mln. Ich koszty produkcji zwróciły się wielokrotnie. Dzisiaj filmowcy idą śladem tamtych projektów, czasem nawet sięgają po te same powieści, jak "W pustyni i w puszczy" czy "Krzyżacy". Zmienił się jednak rynek filmowy, który jest znacznie płytszy niż przed laty. Widzowie mają szerszą ofertę kulturalną i ogromną podaż produktów konsumpcyjnych, współzawodniczących z zakupem kinowych biletów. Kto finansuje superprodukcje Zmieniły się też warunki produkcji w kinematografii. W latach 60. i 70. filmy były w całości finansowane przez państwo. Dzisiaj pieniądze Komitetu Kinematografii stanowią zaledwie ok. 5-7 proc. budżetów superprodukcji. W przypadku "W pustyni i w puszczy" producenci w ogóle zrezygnowali z funduszy państwowych. Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Czasem włączają się: Polsat, Wizja TV czy HBO. Zazwyczaj telewizje finansują powstający jednocześnie serial, zapewniając sobie tym samym prawo do jego emisji, a czasem i sprzedaży praw telewizyjnych. Jednak Komitet Kinematografii i telewizje, które są w stanie złożyć się na budżet przeciętnego filmu (ok. 3 mln zł), nie mogą zapiąć budżetu superprodukcji w wysokości od kilku do kilkunastu milionów dolarów. Na Zachodzie producenci szukają inwestorów prywatnych. W Polsce ciągle takowych nie ma. Raz jeden zdarzyło się, że pieniądze zainwestował w "Psy" Pasikowskiego - Wojciech Fibak. Przy "Quo vadis" producent Mirosław Słowiński umówił się na współfinansowanie filmu z jednym ze znanych biznesmenów, jednak po pół roku przedsiębiorca wycofał się bez słowa wyjaśnienia. Najczęściej więc polscy producenci występują o kredyty w bankach. To zjawisko całkiem nowe. Drogę przetarło "Ogniem i mieczem". Wtedy, gdy nikt nie wierzył, że filmowa produkcja za kilka milionów dolarów może się zwrócić - Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk negocjowali z bankami przez wiele miesięcy, robiąc badania rynku i biznesplany. Kilku dyrektorów banków odmówiło pożyczki. Wreszcie prezes Stanisław Pacuk z Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu w wysokości 13 mln zł, a potem jeszcze, w czasie realizacji, dodał 5 mln zł. Pod warunkiem jednak, że z wpływów z biletów najpierw miał zostać spłacony kredyt, a dopiero potem mogli dzielić się zyskami poszczególni producenci. Rezultaty przeszły wszelkie oczekiwania - kredyt razem z odsetkami spłacono w dwa tygodnie po premierze. Sukces "Ogniem i mieczem", a potem jeszcze "Pana Tadeusza", zachęcił innych. Jedynym producentem, który dotąd nie korzystał z kredytów, jest Lew Rywin z "Heritage Films". Współinwestorów dla "Pana Tadeusza" i "Pianisty" Romana Polańskiego znalazł na Zachodzie, o bankową pożyczkę dla "Wiedźmina" wystąpił, ale gdy dostał odmowę, musiał radzić sobie inaczej. Inni oparli budżety na kredytach. "Quo vadis" i "Przedwiośnie" - z Kredyt Banku, "W pustyni i w puszczy" - z Amerbanku, a "Chopin. Pragnienie miłości" - z PKO BP. Pod zastaw własnych domów Na świecie producenci korzystają z różnych - krótko- i długoterminowych - bankowych pożyczek. Biorą je zwykle pod zastaw podpisanych wcześniej kontraktów i sprzedaży filmu w przedprodukcji, a więc na etapie scenariusza i skompletowanej obsady. W Polsce taka praktyka nie istnieje. W chwili występowania o kredyty filmy nie są jeszcze sprzedane. W tej sytuacji zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę własnym majątkiem. Tak uczynili Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk przy "Ogniem i mieczem" oraz Filip Bajon i Dariusz Jabłoński przy "Przedwiośniu". Włodzimierz Otulak, producent "W pustyni i w puszczy", wziął kredyt w Amerbanku, z którym jego firma dystrybucyjna "Vision" współpracuje od lat. Dostał pieniądze pod zastaw nieruchomości firmy. Najczęściej kooperuje z filmowcami Kredyt Bank. Przygotowując "Quo vadis" Mirosław Słowiński negocjował z kilkoma bankami. Dzisiaj uważa, że Kredyt Bank jest najlepiej przygotowany do tego, by podjąć taką współpracę. Ma doświadczenie i ludzi, którzy rozumieją specyfikę kina. Podobnie twierdzi Dariusz Jabłoński ("Przedwiośne"), dodając, że uzyskanie kredytu wymaga od producenta wielu działań i nakładów finansowych. Przygotowanie materiałów dla banku - badań i biznesplanów pochłonęło 5 miesięcy i pierwsze 100 tys. zł. Ale rola banku w produkcji filmowej zaczyna się zmieniać. Prezes Pacuk z Kredyt Banku przyznaje, że znakomite wyniki finansowe "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęciły go do zaryzykowania i wejścia w produkcję "Quo vadis" również w charakterze inwestora-współproducenta. Chętnie też sponsoruje promocję i dystrybucję filmów. Tak było przy "Panu Tadeuszu", "Przedwiośniu", "W pustyni i w puszczy", tak będzie przy "Quo vadis". Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów, czyli pieniędzy, które trzeba wyłożyć na taką liczbę ogłoszeń telewizyjnych, prasowych czy zwiastunów kinowych. Według badań Kredyt Banku dzięki sponsorowaniu "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" znajomość banku w społeczeństwie wzrosła o ponad 10 proc. Nie bez znaczenia jest fakt, że wizerunek firmy jest kojarzony z mecenatem kultury. Jak wykazują badania, aż 85 proc. Polaków takiej właśnie działalności od banków oczekuje. Przy poprzednich filmach Kredyt Bank budował swój wizerunek, teraz - przy "Przedwiośniu" i "W pustyni i w puszczy" - reklamuje swoje produkty, takie jak np. Ekstrakonto. Interes ponad wszystko Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie. Poza zwyczajowymi odsetkami kredytodawcy żądają całej gamy ubezpieczeń - zarówno filmu, realizatorów, jak i samego kredytu. Środowisko filmowe nie ma też złudzeń - jeśli którakolwiek z megaprodukcji poniesie finansową klęskę - uzyskanie kredytu przestanie być takie proste. Dlatego trzeba szybko odpowiedzieć na pytanie, czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? I czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów ("Przedwiośnie", "W pustyni i w puszczy", "Wiedźmin", "Quo vadis", "Chopin. Pragnienie miłości") w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina przeciętnie raz na dwa lata? W 1999 roku takiego tłoku na ekranach jeszcze nie było - "Pan Tadeusz" wszedł do kin osiem miesięcy po "Ogniem i mieczem". Dzisiaj "Przedwiośnie" - mówiąc językiem dystrybutorów - nie zostało zgrane, bo ustąpiło miejsca "W pustyni i w puszczy". "Wiedźmin" trafi do rozpowszechniania w lecie, "Quo vadis" - we wrześniu, "Chopin. Pragnienie miłości" - w styczniu 2002 r. A przecież polscy producenci już pracują nad następnymi, bardzo kosztownymi projektami. Część z nich to koprodukcje, jak "Pianista" Romana Polańskiego czy dwa projekty Agnieszki Holland: "Julia wraca do domu" i "Hanneman". Ale są i filmy czysto polskie. Poza "Krzyżakami" przygotowywane są m.in. "Król Maciuś I", "Kajko i Kokosz". Które z tych tytułów nie wytrzymają konkurencji? Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych. Jabłoński 5 mln dolarów na "Przedwiośnie" zbierał niecały rok. Zdobycie 600 tys. zł na bardzo udany, jak się potem okazało, debiut Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" zajęło temu samemu producentowi ponad 3 lata. Podobnie jak zapięcie budżetu "Małżowiny" czy "Sezonu na leszcza". Takie skromniejsze filmy z ogromnym trudem konkurują z szeroko reklamowanymi gigantami. Są ostatnie w kolejce po pieniądze i coraz trudniej im się przedrzeć do widzów. A przecież to właśnie one opisują świat i kształtują naszą wrażliwość. -
W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji. Ale czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. W Polsce polscy producenci występują o kredyty w bankach. Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu. kredyt razem z odsetkami spłacono w dwa tygodnie po premierze. Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów. Kredyty bankowe są bardzo drogie. czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo? Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych.
ROSJA Władimir Putin jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych Portret z widokiem na Kreml Władimir Putin FOT. (C) AP SŁAWOMIR POPOWSKI Jewgienija Primakowa, Siergieja Stiepaszyna i Władimira Putina łączy jedno: wszyscy trzej kolejno powoływani przez Borysa Jelcyna premierzy byli związani ze służbami specjalnymi i tzw. resortami siłowymi. Primakow, zanim został ministrem spraw zagranicznych, przez wiele lat kierował Służbą Wywiadu Zagranicznego. Stiepaszyn był ministrem spraw wewnętrznych, a Putin - dyrektorem Federalnej Służby Bezpieczeństwa i sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Według opinii analityków z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie, słabnący prezydent Jelcyn postawił na struktury siłowe, aby złagodzić narastający "kryzys sukcesyjny" i nie dopuścić do tego, by jego apogeum zbiegło się w czasie z burzliwą i "brudną" kampanią przed wyborami do parlamentu. Kreml zdaje sobie sprawę, że traci władzę, bo praktycznie nie ma już poparcia społecznego. Jelcyn i jego otoczenie wiedzą, że muszą się tą władzą podzielić. Wolą oddać jej część strukturom siłowym, niż społeczeństwu. Wierzą, że struktury te będą w stanie użyć właściwych im instrumentów do zneutralizowania najbardziej bezkompromisowych przeciwników prezydenta. Mówiąc inaczej: Kreml jest dziś zbyt słaby, by podjąć radykalne, pozakonstytucyjne działania, liczy jednak, że takimi możliwościami dysponują "struktury siłowe" i woli mieć je po swojej stronie. Choćby po to, aby nie przeszły do obozu przeciwnego. Kariera "czekisty" Pod tym względem Władimir Putin wygrywa z każdym konkurentem - w przeciwieństwie do nazbyt samodzielnego Primakowa deklaruje pełną lojalność wobec Kremla, a w porównaniu ze Stiepaszynem - potrafi działać w sposób bardziej stanowczy. Jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych. Jest "swój", a jednocześnie może zaspokoić oczekiwania bardzo różnych sił politycznych - od komunistów, do tzw. reformatorów, określających dziś siebie jako prawica. Warto bliżej przyjrzeć się karierze potencjalnego następcy "reformatora" Jelcyna. Urodzony w 1952 roku, ukończył w 1975 roku wydział prawa na Uniwersytecie Leningradzkim. Po studiach został skierowany do pracy w I Zarządzie Głównym KGB, gdzie zajmował się krajami niemieckojęzycznymi: Niemcami, Austrią i Szwajcarią. O tym okresie jego pracy wiadomo tylko, że długo działał w rezydenturze KGB w Dreźnie. W 1990 roku przeniesiony został do rezerwy kadrowej KGB i wrócił do Leningradu. W tym końcowym i najbardziej burzliwym okresie gorbaczowowskiej pieriestrojki Putin został doradcą ówczesnego prorektora Uniwersytetu Leningradzkiego Anatolija Sobczaka. W 1991 roku, po wyborze Sobczaka na przewodniczącego Leningradzkiej Rady Miejskiej, Putin był szefem miejskiego komitetu ds. współpracy międzynarodowej. W latach 1994-96 pełnił funkcję pierwszego zastępcy mera, którym został tenże Sobczak. Putin cieszył się opinią "szarej eminencji" Petersburga. Do jego obowiązków należał nadzór nad organizacjami społecznymi, strukturami siłowymi, prokuraturą oraz kontakty z Dumą Miejską, ale również pilotowanie zagranicznych projektów inwestycyjnych i sprawowanie nadzoru nad biznesem związanym z grami hazardowymi. To on podobno doprowadził do otwarcia w Petersburgu pierwszego banku zagranicznego (BNP-Drezdner Bank) oraz giełdy walutowej. On też pilotował budowę zakładów Coca-Coli. W warunkach rosyjskich tego rodzaju styk biznesu i polityki zawsze grozi pomówieniami. Biznes i polityka W 1995 roku Putin stanął na czele petersburskiej organizacji "Nasz Dom - Rosja" (NDR) - ówczesnej "partii władzy" Wiktora Czernomyrdina. W kampanii wyborczej w mieście nad Newą większych sukcesów nie odniósł. Jego NDR przegrał z koalicją "Jabłoka" i gajdarowskiej partii Demokratyczny Wybór Rosji. Porażka ta nie przeszkodziła Putinowi kilka miesięcy później stanąć na czele sztabu wyborczego Anatolija Sobczaka, który ponownie ubiegał się o urząd mera. Jednakże i ta kampania została przegrana. Sobczak - jedna z legendarnych postaci radzieckiej opozycji demokratycznej z końca lat 80. i dotychczasowy opiekun Putina - został oskarżony o korupcję i musiał szukać schronienia we Francji. Podobne zarzuty sformułowano również pod adresem szefa jego sztabu wyborczego. Kontrkandydat Sobczaka, komunista Aleksander Bielajew, zarzucił Putinowi korupcję i zakup posiadłości na riwierze francuskiej. Jeszcze poważniejsze i do dziś nie wyjaśnione zarzuty pojawiły się na łamach gazety "Sowierszenno Sekrietno", która otrzymała od anonimowego informatora dokumenty na temat korupcji we władzach Petersburga. Przed opublikowaniem miano je omówić z Galiną Starowojtową, która obiecała je skomentować. Zanim jednak do tego doszło, Galina Starowojtowa zginęła w zamachu (sprawcy do dziś są nieznani), który wstrząsnął rosyjską opinią publiczną. Opublikowane dokumenty dotyczyły działalności prywatnej korporacji finansowo-budowlanej, która otrzymywała na korzystnych warunkach kredyty z budżetu miasta i wysyłała je na konta depozytowe oraz przekazywała firmom zagranicznym - do Hiszpanii, Finlandii i USA. Zarządem korporacji kierował Siergiej Nikieszyn, deputowany Petersburga i zastępca szefa komitetu budżetowego, który miał ściśle współpracować z Władimirem Putinem. W "Sowierszenno Sekrietno" znalazł się też list adresowany do Putina, w którym Nikieszyn proponował sfinansowanie przez miasto wypoczynku weteranów wojennych w hiszpańskiej miejscowości Torrevieja. Dyspozycje zostały wydane, ale zamiast weteranów do Hiszpanii pojechali przedstawiciele petersburskich organów skarbowych z rodzinami. Powrót do "rodzinnego domu" W czerwcu 1996 roku Putin został zastępcą szefa kremlowskiego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego i nadzorował m.in. sprawy związane z likwidacją mienia przedstawicielstw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Podobno ściągnął go na Kreml Anatolij Czubajs, lubiący otaczać się petersburskimi ziomkami. Szefem Putina był Paweł Borodin, jeden z najbardziej zaufanych współpracowników Borysa Jelcyna, a obecnie jeden z głównych bohaterów skandalu finansowego, związanego z działalnością firmy Mabetex, nielegalnym transferem za granicę miliardów dolarów i kontami członków rodziny prezydenta. Pół roku później Putin został przewodniczącym bardzo ważnego w strukturze kremlowskiej Głównego Urzędu Kontroli i pokazał, co potrafi. Tylko w ciągu 1997 roku, z inicjatywy GUK-u wszczęto ponad 50 dochodzeń, a 20 osób pociągnięto do odpowiedzialności karnej. Głośnym echem odbiła się zwłaszcza zarządzona przez Putina kontrola największego rosyjskiego eksportera broni - firmy Roswoorużenije. Już po roku, w maju 1998 roku, Putin został mianowany zastępcą szefa administracji prezydenta, nadzorującym kwestie związane z finansowaniem organów bezpieczeństwa, a w lipcu tego samego roku prezydent Jelcyn powierzył mu kierowanie Federalną Służbą Bezpieczeństwa (FSB). Putin, który pół życia spędził w czynnej służbie w KGB - przyznał wówczas, że "swój powrót do organów bezpieczeństwa traktuje jak powrót do rodzinnego domu". Już następnego dnia po objęciu stanowiska zapowiedział, że jego celem jest "wzmocnienie Łubianki i przywrócenie jej dawnego prestiżu", powrót do dawnych stopni służbowych, różnego rodzaju dodatków i ulg oraz 2,6 krotny wzrost pensji funkcjonariuszy. W roli następcy tronu Hasła kampanii wyborczej do Dumy i natura obecnej walki wewnętrznej w Rosji, której ton nadaje sam Kreml, pozwalają prognozować, że w wyborach prezydenckich w roku 2000 zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej - twierdzą eksperci Ośrodka Studiów Wschodnich. Władimir Putin nadaje się do tego jak mało kto. Gdy został szefem FSB, prasa rosyjska pisała, że jest "wyrachowanym, ostrożnym urzędnikiem, obdarzonym dużym instynktem politycznym i skłonnością do zakulisowego rozwiązywania problemów". Teraz, występując w roli premiera i oficjalnego następcy tronu, ujawnił nowe umiejętności. W krótkim czasie awansował do ścisłej czołówki polityków Rosji i w wyścigu do Kremla zdystansował nawet niepokonanego dotąd Jewgienija Primakowa. Według ostatnich sondaży, gdyby do drugiej tury wyborów prezydenckich przeszli Putin i Primakow, to za Putinem opowiedziałoby się dziś 42 proc. wyborców, a za Primakowem - 36 proc. Oto rezultat umiejętnie prowadzonej gry i starannego budowania własnego wizerunku. Nie wiadomo, kto odpowiada za zamachy terrorystyczne w Moskwie i innych miastach rosyjskich, ale wiadomo, kto je politycznie wygrywa. To dzięki wojnie w Czeczenii Putin występuje - jak pisała niedawno "Niezawisimaja Gazieta" - jako "premier wojenny". Gdy prezydent, formalny zwierzchnik sił zbrojnych, nie jest w stanie sformułować strategii działania w Czeczenii - faktycznie dowodzi premier. Niemal wszystkie jego ostatnie wystąpienia publiczne dotyczą wojny, zaopatrzenia wojska i prowadzonych operacji. Mówi językiem twardym, zdecydowanym, po żołniersku brutalnym. Świadomie gra na emocjach. Rosjanom, poniżonym przegraną kampanią z lat 1994-96, obiecuje zwycięską wojnę przy minimalnych stratach własnych, armii - supernowoczesną broń, którą będzie mogła wypróbować w walkach z "czeczeńskimi bandytami", zaś dyrektorom zakładów państwowych - stworzenie "jednego kompleksu gospodarki narodowej" w oparciu o technologie stosowane w przemyśle zbrojeniowym. W tym samym pakiecie mieści się obietnica otwarcia Rosji na bezpośrednie inwestycje zagraniczne i zamknięcia rynku dla towarów konkurujących z wyrobami krajowymi. Jest też uspokajająca komunistów zapowiedź przeciwdziałania próbom przekształcenia Rosji w "surowcowy dodatek Zachodu". Dla dawnych reformatorów i ich sympatyków pozostaje obietnica przygotowania realnego budżetu. Oto cały program Putina, dostatecznie ogólnikowy, aby mógł się spodobać wszystkim. Dziś jednak nikt nie myśli o uzdrawianiu chorej Rosji, choć wszyscy o tym mówią. Celem jest Kreml i tylko Kreml - najwyższa władza w państwie. Od innych rosyjskich polityków, biorących udział w tej grze, różni Putina tylko styl prowadzonej walki. To co rosyjscy komentatorzy nazywają "lebiedyzacją" Putina, to nie tylko przejmowanie żołdackiego języka, w jakim komunikuje się ze społeczeństwem, tęskniącym po latach chaosu za porządkiem i rządami silnej ręki, ale przede wszystkim zasada działania, zgodnie z którą droga do najwyższej władzy musi prowadzić przez kryzys - dziś czeczeński, a jutro każdy inny. Choćby i prowokowany. Jeśli ta reguła zwycięży, to będzie to kres marzeń o demokracji i otwarciu Rosji na świat. Początek jej kolejnej autorytarnej choroby.
Jewgienija Primakowa, Siergieja Stiepaszyna i Władimira Putina łączy jedno: wszyscy trzej kolejno powoływani przez Borysa Jelcyna premierzy byli związani ze służbami specjalnymi i tzw. resortami siłowymi. Według opinii analityków z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie, słabnący prezydent Jelcyn postawił na struktury siłowe, aby złagodzić narastający "kryzys sukcesyjny" i nie dopuścić do tego, by jego apogeum zbiegło się w czasie z burzliwą i "brudną" kampanią przed wyborami do parlamentu. Pod tym względem Władimir Putin wygrywa z każdym konkurentem - w przeciwieństwie do nazbyt samodzielnego Primakowa deklaruje pełną lojalność wobec Kremla, a w porównaniu ze Stiepaszynem - potrafi działać w sposób bardziej stanowczy. Jest "czekistą" w każdym calu, ukształtowanym przez wiele lat służby najpierw w radzieckich, a potem rosyjskich służbach specjalnych. Jest "swój", a jednocześnie może zaspokoić oczekiwania bardzo różnych sił politycznych - od komunistów, do tzw. reformatorów, określających dziś siebie jako prawica. Warto bliżej przyjrzeć się karierze potencjalnego następcy "reformatora" Jelcyna. Urodzony w 1952 roku, ukończył w 1975 roku wydział prawa na Uniwersytecie Leningradzkim. Po studiach został skierowany do pracy w I Zarządzie Głównym KGB. W 1990 roku przeniesiony został do rezerwy kadrowej KGB i wrócił do Leningradu. W 1995 roku Putin stanął na czele petersburskiej organizacji "Nasz Dom - Rosja" (NDR) - ówczesnej "partii władzy" Wiktora Czernomyrdina. w maju 1998 roku Putin został mianowany zastępcą szefa administracji prezydenta, nadzorującym kwestie związane z finansowaniem organów bezpieczeństwa, a w lipcu tego samego roku prezydent Jelcyn powierzył mu kierowanie Federalną Służbą Bezpieczeństwa (FSB). Hasła kampanii wyborczej do Dumy i natura obecnej walki wewnętrznej w Rosji, której ton nadaje sam Kreml, pozwalają prognozować, że w wyborach prezydenckich w roku 2000 zostanie wyłoniony lider o orientacji autorytarnej. Władimir Putin nadaje się do tego jak mało kto.
PRO PUBLICO BONO Naszym największym majątkiem narodowym jest wrodzony duch przedsiębiorczości Nagradzanie społecznych inicjatyw RYS. ROBERT DĄBROWSKI JAN NOWAK-JEZIORAŃSKI Pragnę zacząć od podziękowania Panu, Panie Premierze, za konkurs na obywatelską inicjatywę dziesięciolecia "Pro Publico Bono" i powiązanie uroczystości nadania nagród z Krakowem i Świętem Niepodległości. Obchodzimy je przedostatni raz w tym stuleciu, które dla Polski było wiekiem heroicznym, wiekiem klęski i triumfu, rozpaczy i nadziei, smutków i radości, wiekiem uwieńczonym ostatnim dziesięcioleciem, najszczęśliwszym w naszym tysiącleciu. Polska własnymi siłami odzyskała po raz drugi niepodległość, tym razem bez przelewu krwi. Po czterdziestu pięciu latach rządów komunistycznych kraj znajdował się u progu bankructwa i wybuchu społecznego. Największą szkodą wyrządzoną Polsce przez uprzedni system było zdławienie inicjatyw płynących z dołu. Partia strzegła zazdrośnie swojego monopolu na mądrość i inicjatywę. Jest rzeczą znamienną, że - z jednym wyjątkiem -140 inicjatyw zgłoszonych do konkursu "Pro Publico Bono" podjęto dopiero po roku 1989. Za czasów PRL nie miałyby żadnych szans. Ubiegłe dziesięciolecie wykazało, że naszym największym majątkiem narodowym jest wrodzony duch przedsiębiorczości, pomysłowości i inicjatywy połączonej z talentem. Niestety, te właśnie zasoby zostały na 45 lat zablokowane i zmarnowane. W latach PRL ojczyzna straciła co najmniej milion ludzi młodych i wykształconych, którzy nie widząc perspektyw we własnym kraju, szukali ich na obczyźnie. Jednym z nich był młody inżynier, Jerzy Boniecki, który w roku 1959 wyemigrował do Australii, do Sydney, gdzie założył własne przedsiębiorstwo i w ciągu kilkunastu lat zdobył fortunę. Postanowił podzielić się z nią z rodakami w Polsce. Z własnym środków założył Fundację POLCUL, która od blisko dwudziestu lat corocznie obdarza nagrodami około pięćdziesięciu budowniczych społeczeństwa obywatelskiego w Polsce. Swój cel określił Boniecki w tych słowach: "Celem Fundacji jest nagradzanie społecznych inicjatyw, które tworzą podstawę społeczeństwa obywatelskiego, krzewią wspólnoty obywatelskie, społecznikostwo, zaangażowanie, tolerancję, bezinteresowną pomoc bliźniemu. Nie chodzi tu o akty heroiczne, działania na wielką skalę. Takie wartości i postawy tworzone są w codziennych działaniach, najczęściej przez ludzi, których określamy jako małych bohaterów". Polska ma także świetlistą stronę Polska jest dzisiaj jak księżyc, który ma swoją świetlistą i ciemną stronę. Czytając prasę, słuchając radia, oglądając telewizję, zapoznając się z sondażami opinii publicznej, można odnieść wrażenie, że Polacy zapatrzeni są w ciemną stronę polskiego księżyca. Widzą korupcję, prywatę, rosnącą przestępczość i jej bezkarność, nawrót dziedzicznych przywar charakteru narodowego. Wychowawcze znaczenie konkursu polega na tym, że odsłania on jasną stronę księżyca. Pokazuje ludzi dobrych jak chleb, którzy dzielą się z innymi tym, co mają, a jeśli nic nie mają - służą swoją pracą, talentem, zapałem, nie oczekując zapłaty. Przegląd 141 kandydatów do nagrody i wyróżnień jest lekturą niezwykle pokrzepiającą. Józef Piłsudski powiedział, że Polska stanie się potęgą, jeśli strzelec konny czyścić będzie uprząż swego konia z takim przejęciem, jakby od tego zbawienie ojczyzny zależało. Konkurs pokazuje ludzi, którzy z własnej inicjatywy i z największym przejęciem budują społeczeństwo obywatelskie na swoim własnym, często malutkim odcinku, w swojej wiosce, miasteczku. Wystarczy wymienić choćby dla przykładu, gdzie - poza Warszawą, Krakowem czy innymi dużymi miastami - działają niektórzy uczestnicy konkursu: Chodzież, Biłgoraj, Wołomin, gmina Strzegowo, wieś Zakliczyn, Strzelin, Mokobody, Gostynin, Cmolas, wioska Koniaczów, miasteczko Gdów, wieś Gwizdów, gmina Żabno i Czaplinek. Wachlarz społecznych celów jest niezwykle szeroki: ratowanie zdrowia i życia, zwłaszcza dzieci, opieka nad niepełnosprawnymi, sierotami i dziećmi porzuconymi, pomoc dla bezrobotnych, pomoc dla więźniów, którzy odbyli karę, wspomaganie szkół i szpitali, pomoc lekarska dla weteranów AK, akcja na rzecz rozwoju regionu, obrona prawdy historycznej, ratowanie przed zatruciem środowiska, opieka nad młodzieżą uzależnioną od narkotyków i alkoholu, pomoc dla młodych talentów. Zwraca uwagę samarytańska działalność księży. Antyklerykałom, którzy widzą tylko kapłanów jeżdżących mercedesami, warto może zwrócić uwagę na księdza Arkadiusza Nowaka, który poświęcił się chorym na AIDS i księdza Bogusława Palecznego, jedynego opiekuna bezdomnych na Dworcu Centralnym w Warszawie. Charakterystyczne są nazwy, które te organizacje przybierają: Stowarzyszenie Inspiracja, Twoja Gmina, Miasteczko Nadziei, Dom Pogodnej Jesieni (mowa o domu dla starców), Droga Nadziei, Otwarte Drzwi, Rodzić po Ludzku, Stowarzyszenie "Przyjazne Miasto", Lekarze Nadziei, Chleb Życia czy Dom Ciepła (chodzi o schronisko dla chorych na AIDS). Niektóre organizacje charytatywne mają wyniki imponujące, np. banki żywności działają na rzecz ludzi żyjących na granicy głodu. Funkcjonują w siedmiu miastach. W ciągu pięciu lat zdołały zebrać sześć tysięcy ton żywności, co równa się dwunastu milionom posiłków. Społeczna dyplomacja Organizacje społeczne przyjmują na siebie zadania, którym najsprawniejsze urzędy państwowe nie byłyby w stanie sprostać. Na przykład traktaty przyjaźni zawierane z dawnymi wrogami staną się świstkami papieru, jeśli nie zdobędą poparcia społecznego, a więc jeśli samo społeczeństwo nie przełamie w sobie negatywnych stereotypów i uprzedzeń wyniesionych z przeszłości. Dyplomacja nie osiągnie trwałych wyników, jeśli nie będzie szła z nią dyplomacja społeczna, czyli budowanie przez granice mostów przyjaźni, rękami samych obywateli. Ten kierunek inicjatywy obywatelskiej ma doniosłe znaczenie dla bezpieczeństwa państwa i jego pozycji międzynarodowej. Warto przytoczyć kilka przykładów tego rodzaju działalności. A więc zgłoszono na konkurs wystawę "Polacy i Niemcy bardziej sobie bliscy, niż sami sądzą". Ukazuje ona pozytywne aspekty tysiącletniego sąsiedztwa Polaków i Niemców. Szkoły polskie i niemieckie organizują wymianę nauczycieli i uczniów. Na przykład szkoła im. Adama Mickiewicza w Poznaniu prowadzi taką wymianę ze szkołą Gustawa Heinemana w Berlinie. Południowo-Wschodni Instytut Naukowy w Przemyślu nie tylko bada i uczy o stosunkach polsko-ukraińskich, ale nawiązuje bezpośrednie kontakty i organizuje konferencje ze swoimi odpowiednikami na Ukrainie. Przez południową granicę mosty przerzuca Stowarzyszenie Solidarności Polsko-Czesko-Słowackiej. Organizuje wspólnie z sąsiadami festiwale teatralne "Na granicy". Chciałbym zatrzymać się na jednym z przykładów dyplomacji społecznej: Międzynarodowe Centrum Rozwoju Demokracji powstało w Krakowie w 1993 roku z inicjatywy młodego krakowianina, działacza "Solidarności" Bogdana Klicha. Stało się krakowską kuźnią międzynarodowej myśli politycznej, promieniującej spod Wawelu daleko poza granice Polski. Zdobyło prestiż, ściągając ministrów spraw zagranicznych i politologów z Rosji, Ukrainy, Czech, Słowacji, Białorusi, krajów bałtyckich i Stanów Zjednoczonych. Podniosło zatem prestiż miasta. Snop światła na dwu laureatów Krzysztof Pawłowski zasługuje w pełni na to, by rzucić na niego snop światła. Uczyniłem to sześć lat temu w pierwszym programie telewizji w eseju z cyklu "Polska z oddali". Pawłowski stworzył w Nowym Sączu dosłownie z niczego - Wyższą Szkołę Biznesu. Nie miał pieniędzy, ale miał zapał, pomysł, inicjatywę, a przede wszystkim wizję i wyczucie tego, że społeczeństwo przechodzące do gospodarki wolnorynkowej najbardziej potrzebuje wykształconej kadry menedżerów. Wpadł na pomysł wciągnięcia do współpracy National Louis University w Chicago. Uzyskał pomoc amerykańską i dotacje. Sam nie miał nic. Mieszkał z żoną i córką w dwóch izdebkach tak ciasnych, że trudno było przecisnąć się między stołem jadalnym a ścianą. Po ośmiu latach Wyższa Szkoła Biznesu została uznana za najlepszą niepaństwową uczelnię tego typu w Polsce. Wychowała 1200 absolwentów, którzy zostali natychmiast wchłonięci przez dynamicznie rozwijający się sektor przedsiębiorczości prywatnej. Pawłowski podniósł prestiż swojego miasta. Jego dzieło stało się instytucją samowystarczalną, utrzymującą się z własnych dochodów. Tydzień temu byłem w Chicago świadkiem największego triumfu Pawłowskiego - uroczystego podpisania umowy z National Louis University - dyplomy Wyższej Szkoły Biznesu będą uznane za dyplomy uniwersytetu amerykańskiego w Chicago. Drugi laureat to "Przymierze Rodzin". Jest to samopomocowa organizacja rodzicielska o charakterze wychowawczym i kształceniowym. Organizuje obozy letnie i zimowiska. Powołała Młodzieżowe Studium Przymierza Rodzin, utworzyła szkołę podstawową, gimnazjum i liceum, stała się przykładem instytucji działającej w najważniejszej strategicznie dziedzinie, jaką są sprawy młodzieży i jej wychowania w duchu naszych tradycyjnych wartości. Niech mi będzie wolno, Panie Premierze, wyrazić nadzieję, że coroczny konkurs "Pro Publico Bono" stanie się trwają instytucją związaną ze Świętem Niepodległości, że wejdzie do naszej tradycji i stanie się miniaturową polską odmianą Nagrody Nobla za pracę społeczną. Życzę wszystkim budowniczym polskiego społeczeństwa obywatelskiego, aby poczucie wewnętrznego szczęścia, płynącego ze służby krajowi i bliźniemu, stało się ich nagrodą. Obszerne fragmenty przemówienia wygłoszonego w Krakowie 11 listopada podczas wręczania nagród w konkursie na Inicjatywę Obywatelską Dziesięciolecia 1989 - 1999 "Pro Publico Bono", nad którym patronat medialny sprawowała "Rzeczpospolita".
Pragnę zacząć od podziękowania Panu, Panie Premierze, za konkurs na obywatelską inicjatywę dziesięciolecia "Pro Publico Bono" i powiązanie uroczystości nadania nagród z Krakowem i Świętem Niepodległości. Największą szkodą wyrządzoną Polsce przez uprzedni system było zdławienie inicjatyw płynących z dołu. Jest rzeczą znamienną, że140 inicjatyw zgłoszonych do konkursu "Pro Publico Bono" podjęto dopiero po roku 1989. Ubiegłe dziesięciolecie wykazało, że naszym największym majątkiem narodowym jest wrodzony duch przedsiębiorczości, pomysłowości i inicjatywy połączonej z talentem. Polska jest dzisiaj jak księżyc, który ma swoją świetlistą i ciemną stronę. Czytając prasę, słuchając radia, oglądając telewizję, zapoznając się z sondażami opinii publicznej, można odnieść wrażenie, że Polacy zapatrzeni są w ciemną stronę polskiego księżyca. Wychowawcze znaczenie konkursu polega na tym, że odsłania on jasną stronę księżyca. Konkurs pokazuje ludzi, którzy z własnej inicjatywy i z największym przejęciem budują społeczeństwo obywatelskie na swoim własnym, często malutkim odcinku, w swojej wiosce, miasteczku. Organizacje społeczne przyjmują na siebie zadania, którym najsprawniejsze urzędy państwowe nie byłyby w stanie sprostać. Dyplomacja nie osiągnie trwałych wyników, jeśli nie będzie szła z nią dyplomacja społeczna, czyli budowanie przez granice mostów przyjaźni, rękami samych obywateli. Ten kierunek inicjatywy obywatelskiej ma doniosłe znaczenie dla bezpieczeństwa państwa i jego pozycji międzynarodowej. Krzysztof Pawłowski zasługuje w pełni na to, by rzucić na niego snop światła. Pawłowski stworzył w Nowym Sączu dosłownie z niczego - Wyższą Szkołę Biznesu. Drugi laureat to "Przymierze Rodzin". Jest to samopomocowa organizacja rodzicielska o charakterze wychowawczym i kształceniowym. Życzę wszystkim budowniczym polskiego społeczeństwa obywatelskiego, aby poczucie wewnętrznego szczęścia, płynącego ze służby krajowi i bliźniemu, stało się ich nagrodą.
POLICJA Nieporozumienia wokół systemu poszukiwania skradzionych samochodów Lojack wprowadzany tylnymi drzwiami Od kilku miesięcy trwa ogólnopolska kampania reklamowa firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Firma powołuje się na umowy z komendantami wojewódzkimi, na mocy których policja zobowiązana jest reagować na sygnały o kradzieży aut (nadajniki montowane są w pojazdach, a odbiorniki w radiowozach). Według Komendy Głównej urządzenia firmy Lojack są przez polską policję "wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Według rzecznika prasowego firmy, nie jest to test, ale "program wdrożeniowy". Z powodu sprzecznych wypowiedzi przedstawicieli Komendy Głównej Policji i firmy Lojack w błąd mogą zostać wprowadzeni klienci, którzy, decydując się na skorzystanie z usług firmy i zamontowanie nadajników w swoim samochodzie, nie mają pewności, czy umowa firmy z policją zostanie przekształcona w długoterminową. W sposób nie do końca uczciwy zachowuje się też Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz policja, które nie ogłaszają przetargu ani konkursu ofert dla firm oferujących na polskim rynku różne systemy poszukiwania aut, a jednocześnie pozwalają na tak szerokie testowanie systemu (umowy czasowe z Lojackiem podpisało 13 komendantów wojewódzkich i komendant stołeczny). Naraża to firmę na koszty, bez gwarancji na podpisanie umów długoterminowych. Montowanie urządzeń nadających sygnały z samochodu, niezależnie od tego, gdzie on jest, pozwoliłoby na szybkie odnalezienie skradzionego auta. Dlaczego, mimo że plaga kradzieży samochodów w Polsce rośnie, dotychczas nie wprowadzono systemów lokalizacyjnych i policja nie podpisała stosownych umów, nie wiadomo. Nie wiadomo także, dlaczego po kilku latach negatywnych opinii w policji o systemie Lojack nagle zdecydowano się wybrać tę firmę. Rzecznik firmy gwałtownie zaprzecza, jakoby Lojack uprawiał jakiś nieformalny lobbing. Pierwsze pytania w tej sprawie "Rzeczpospolita" zadała kilka miesięcy temu MSWiA, Komendzie Głównej Policji oraz firmie Lojack. Ministerstwo nie odpowiedziało, ponieważ - jak oświadczył Paweł Ciach, rzecznik prasowy ówczesnego szefa resortu Janusza Tomaszewskiego - "odpowiedź przekazała już KGP". Z tego powodu bez odpowiedzi pozostały m.in. pytania o zaangażowanie się w poparcie dla tej firmy doradcy jednego z wiceministrów spraw wewnętrznych i administracji oraz samego wiceministra. Z informacji "Rz" wynikało, że firma dążyła do zawarcia umowy z Komendą Główną Policji, jednak mimo sugestii z MSWiA kierownictwo policji nie zdecydowało się jej podpisać. Po decentralizacji policji w styczniu tego roku zdecydowano, że umowy z Lojackiem mogą zawierać sami komendanci wojewódzcy, jednak - jak informował nas w czerwcu rzecznik prasowy KGP - "urządzenia miały być wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Lojack: to nie test Firma Lojack zapytana o czas, na jaki zawarto umowy z policją, odpowiedziała: "przez jeden rok od czasu podpisania umowy trwa program wdrożeniowy. Jeżeli potwierdzona zostanie w tym okresie w praktyce przydatność tego systemu dla zwiększenia efektywności odzyskiwania kradzionych pojazdów i zatrzymywania sprawców kradzieży pojazdów, to umowa zostanie przekształcona w długoterminową. W większości podpisanych umów długoterminowa umowa o współpracy zostanie zawarta na okres 10 lat, niezwłocznie po pozytywnej ocenie programu wdrożeniowego. Umowa długoterminowa ulegać będzie automatycznemu przedłużaniu na okres kolejnych 5 lat". - Czy firma informuje swoich klientów, że są to wyłącznie umowy dotyczące czasowego pilotażowego testowania urządzeń - zapytaliśmy Lojacka. Odpowiedź brzmiała: "Nasi klienci są poinformowani o zasadach działania systemu, jego zasięgu i opisanych powyżej, a popartych umowami z poszczególnymi KWP zasadach współpracy z policją". "Rz" telefonicznie zapytała Henryka Gawucia, rzecznika prasowego Lojacka - skąd mają pewność, że policja podpisze z nimi umowy długoterminowe i - po raz kolejny - czy firma informuje swoich klientów, że policja wyłącznie testuje urządzenia Lojacka. - Wiążące są odpowiedzi na piśmie - powiedział Henryk Gawuć i dodał: "W umowach, które podpisaliśmy z komendantami wojewódzkimi nie ma mowy o teście, ale o programie wdrożeniowym". Komendant główny sprawdza umowy Paweł Biedziak powiedział wczoraj "Rz", że komendant główny zarządził sprawdzenie "poprawności umów" komendantów wojewódzkich z Lojackiem. - Wszystkie umowy zostały faktycznie zawarte na nie dłużej niż rok. Komenda wyraziła zgodę wyłącznie na testowanie produktu i dlatego zawierane przez KWP umowy muszą dotyczyć czasowego pilotażowego sprawdzenia testowanych urządzeń. W razie stwierdzenia uchybień prawnych, umowy - z polecenia komendanta głównego - muszą zostać poprawione. Lojack: nie trzeba przetargu Przedstawiciele firmy Lojack podkreślają, że nie jest konieczny przetarg, ponieważ firma montuje urządzenia odbiorcze w radiowozach za darmo. W przedstawionej nam przez firmę opinii z Urzędu Zamówień Publicznych napisano, że "nie zachodzi przesłanka wydatkowania środków publicznych, wobec czego zawarcie umowy przez jednostki organizacyjne policji z firmą Lojack nie musi być poprzedzone postępowaniem o udzielenie zamówienia publicznego i nie podlega ustawie o zamówieniach publicznych". Policja: będzie przetarg Firma, która ma możliwość montowania urządzeń odbiorczych w policyjnych radiowozach uzyskuje przewagę nad innymi. Komenda Główna Policji pytana przez "Rz" o takie "preferowanie jednej firmy", odpowiedziała: - KGP jest w kontakcie z innymi podmiotami, działającymi w branży budowy systemów radiowego lub satelitarnego pozycjonowania pojazdów. Uczestniczymy w prezentacjach, nie wykluczając możliwości czasowego testowania proponowanych rozwiązań. - Według radców prawnych KGP, po zakończeniu testowania, jeśli policja w ogóle zdecyduje się na trwałe zainstalowanie systemu, Lojack będzie musiał stanąć do przetargu - dodał Paweł Biedziak, rzecznik KGP. Co ze Strażą Graniczną Firma w swoich materiałach reklamowych pisze także: "Aktualnie wyposażamy jednostki Straży Granicznej w komputery śledzące Lojack". Marek Bieńkowski, komendant główny Straży Granicznej, powiedział jednak "Rz", że były jedynie wstępne rozmowy, po których nie podpisano żadnego dokumentu. - SG mogłaby być tym zainteresowana jedynie po pozytywnych ocenach innych instytucji, w tym policji. A także po przeprowadzeniu testów w Straży, czego na razie nie robimy - mówi szef SG, oceniając zachowanie Lojacka jako "nadużycie". Co to jest Lojack "Rz" pisała szczegółowo o firmie Lojack w kwietniu br. w dodatku "Nauka i technika". Informowaliśmy wówczas, że spółka Lojack Polska dostała licencję na system od amerykańskiej Lojack Corp. (spółka giełdowa; NASDAQ). W Stanach Zjednoczonych system Lojack zaczęto wprowadzać już przed 10 laty. Od 1993 r., na podstawie licencji, system trafił do 22 krajów. Na system Lojack składają się: komputer zarządzający siecią stacji nadawczych; urządzenia transmisyjne; urządzenia nadawczo-odbiorcze montowane w pojazdach objętych nadzorem; urządzenia odbiorcze w samochodach policyjnych lub firm ochrony mienia, lokalizujące pojazd emitujący sygnał identyfikacyjny. Urządzenie montowane jest w zabezpieczanym aucie tak, że nawet właściciel samochodu nie zna miejsca jego instalacji. Pojazd otrzymuje indywidualny kod identyfikacyjny. Po zgłoszeniu kradzieży urządzenie zostaje uruchomione (aktywowane) przez sieć nadajników i emituje sygnał. Odbierają go urządzenia zainstalowane w pojazdach policji lub firm ochrony mienia i lokalizują poszukiwany samochód. Przedstawiciele spółki uważają, że mają duże szanse na przedłużenie umów z policją, ponieważ są jedyną firmą lokalizującą auta w systemie komputerowo-radiowym (wykorzystującym w swym działaniu bezprzewodową sieć komputerową). Nie tylko Lojack Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów (przy wykorzystaniu sieci satelitów GPS). Te dwie grupy systemów różnią się pod względem stosowanej technologii oraz zakresem oferowanych funkcji, ale wszystkie mają na celu szybkie określanie pozycji samochodu i dzięki temu odnalezienie go po kradzieży. Mniej o nich wiadomo, gdyż właściwie poza firmą Lojack żadna nie zdecydowała się na tak intensywną promocję. Oferowane systemy wykorzystują do lokalizacji pojazdów techniki satelitarne (GPS) lub techniki radiowe. Do komunikowania się z pojazdami wykorzystuje się łączność radiową (np. w paśmie UKF) lub sieci telefonii komórkowej GSM. Konkurujące ze sobą firmy podkreślają, co oczywiste, walory jedynie swoich systemów. Gdy na przykład używają systemów satelitarnych, twierdzą, że radiowe można zagłuszyć i odwrotnie, np. przed satelitarnym systemem auto można ukryć. Przed dwoma laty swe systemy próbowały wprowadzić warszawskie spółki PW Milawa oraz Zasada-Noram, miały za sobą okres testów, ale potem mniej było o nich słychać. Funkcjonują też później wprowadzone systemy warszawskiej firmy Boguard oraz system Mobitel (też ma centralę w stolicy). Są to systemy oferowane zarówno użytkownikom prywatnym, jak i instytucjonalnym. Natomiast dla firm mających większy tabor pojazdów oferuje system satelitarny Satlok firma Elektronika 2000 z Gdyni. Z pewnością są jeszcze inne, ale nie afiszują się ze swoją działalnością. Anna Marszałek, Z.Z.
Od kilku miesięcy trwa ogólnopolska kampania reklamowa firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Firma powołuje się na umowy na mocy których policja zobowiązana jest reagować na sygnały o kradzieży aut . Według Komendy Głównej urządzenia firmy Lojack są przez polską policję "wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Według rzecznika prasowego firmy, nie jest to test, ale "program wdrożeniowy". Z powodu sprzecznych wypowiedzi przedstawicieli Komendy Głównej Policji i firmy Lojack w błąd mogą zostać wprowadzeni klienci, którzy, decydując się na skorzystanie z usług firmy i zamontowanie nadajników w swoim samochodzie, nie mają pewności, czy umowa firmy z policją zostanie przekształcona w długoterminową. W sposób nie do końca uczciwy zachowuje się też MSWiA oraz policja, które nie ogłaszają przetargu ani konkursu ofert dla firm oferujących na polskim rynku różne systemy poszukiwania aut. Montowanie urządzeń nadających sygnały z samochodu, niezależnie od tego, gdzie on jest, pozwoliłoby na szybkie odnalezienie skradzionego auta. Dlaczego, mimo że plaga kradzieży samochodów w Polsce rośnie, dotychczas nie wprowadzono systemów lokalizacyjnych i policja nie podpisała stosownych umów, nie wiadomo. Pierwsze pytania w tej sprawie "Rzeczpospolita" zadała kilka miesięcy temu MSWiA, Komendzie Głównej Policji oraz firmie Lojack. Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów. Te dwie grupy systemów różnią się pod względem stosowanej technologii oraz zakresem oferowanych funkcji, ale wszystkie mają na celu szybkie określanie pozycji samochodu i dzięki temu odnalezienie go po kradzieży. Mniej o nich wiadomo, gdyż właściwie poza firmą Lojack żadna nie zdecydowała się na tak intensywną promocję.
UNIA PRACY Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano m.in. do liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność" Bez zbędnych napięć - Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Mrek Pol (obaj na zdjęciu z czerwca 1994) FOT. JACEK DOMIŃSKI ELIZA OLCZYK W przededniu sprawozdawczo- -wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja Unii Pracy raczej się pogorszyła, niż polepszyła. Na kongres nie zaproszono Ryszarda Bugaja, pierwszego przewodniczącego partii. Po dwóch z okładem latach przebywania poza parlamentem działaczom Unii Pracy niewiele udało się zrealizować z zapowiadanych zmian. A zakładano uczynienie z UP partii bardziej wyrazistej, obecnej w świadomości społecznej, kompetentnej i przygotowanej do rządzenia, która adresuje swój program do konkretnego wyborcy (nie tylko do bezrobotnych i emerytów, ale do sfery budżetowej, rzemieślników, drobnych kupców). Dziś wydaje się, że Unia Pracy jest partią tak samo mało wyrazistą jak dawniej, bez określonego elektoratu i raczej znikającą ze świadomości społecznej niż utrwalającą swoją pozycję. Na dodatek UP utraciła to, co było jej atutem, czyli ideowość oraz różnorodne pochodzenie działaczy partyjnych. W 1998 roku odeszła z Unii Pracy znakomita większość członków wywodzących się z "Solidarności" - na początku 1998 roku grupa ze Zbigniewem Bujakiem na czele odeszła do Unii Wolności, w grudniu osoby związane z Ryszardem Bugajem zrezygnowały z działalności politycznej. Dziś w UP pozostali już zaledwie pojedynczy członkowie dawnej "Solidarności Pracy" m.in. Aleksander Małachowski. Komu poparcie Choć kongres będzie miał charakter sprawozdawczo-wyborczy, wybór nowych władz to najmniejszy problem, jaki dziś stoi przed Unią Pracy. Partia musi bowiem podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych. Rada Krajowa zaproponowała, aby decyzji w sprawie wyborów prezydenckich nie podejmował kongres, lecz by przeprowadzić referendum wśród członków partii. - Chcemy, aby członkowie partii zdecydowali, czy mamy poprzeć Aleksandra Kwaśniewskiego, za którym jest duża część społeczeństwa, czy też wystawić własnego kandydata na prezydenta w opozycji do Aleksandra Kwaśniewskiego - mówi Marek Pol, przewodniczący UP. Taka decyzja byłaby unikiem, typowym zresztą dla Unii Pracy - popchnięto by partię w kierunku rozwiązania oczywistego, czyli poparcia Aleksandra Kwaśniewskiego, a odpowiedzialność za to zostałaby rozłożona na anonimowych członków partii, a nie na jej władze. Poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich wydaje się zresztą jedynym racjonalnym rozwiązaniem dla Unii Pracy. W kampanii prezydenckiej zawsze warto się pokazać, ale wylansowanie własnego kandydata kosztuje dużo pieniędzy, a Unia Pracy zawsze słynęła z ich braku i pod tym względem w partii nic się nie zmieniło. Marek Pol przyznaje, że pieniądze na kampanię prezydencką stanowią istotny problem dla Unii Pracy, ale przekonuje, że nie jedyny. Wydanie pieniędzy na kampanię prezydencką oznacza jednak brak funduszy na kampanię wyborczą do parlamentu, która odbędzie się już za rok. Zebranie pieniędzy na obie kampanie wśród członków Unii Pracy wydaje się zaś tak samo mało realne, jak wylansowanie przez nią kandydata na prezydenta, który zdołałby pokonać w wyborach Aleksandra Kwaśniewskiego. Taktyka przyjęta przez Unię Pracy ma jednak pewną wadę - jeżeli w referendum przeważy pogląd, że partia popiera Aleksandra Kwaśniewskiego, to nie będzie można postawić żadnych warunków. - Jeżeli ma to być bezwarunkowe poparcie, to należy uznać, iż Unia Pracy po prostu wpisuje się w układ Kwaśniewski - SLD - mówi Ryszard Bugaj. - Zresztą nie może być inaczej, bo Aleksander Kwaśniewski nie chciałby sobie raczej wiązać rąk obietnicami dla Unii Pracy, zabiegając jednocześnie o poparcie obozu liberalnego. Pewność dla niewielu Drugi problem to wybory parlamentarne. Według badań preferencji wyborczych "Rzeczpospolitej" zrealizowanych przez PBS z Sopotu poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent (najmniej - 4 procent - partia miała w styczniu ubiegłego roku, najwięcej - 8 procent - w listopadzie). To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu choćby minimalnej grupie przedstawicieli UP, jeżeli w nowej ordynacji wyborczej zostanie utrzymany pięcioprocentowy próg wyborczy. Zwykle w badaniu preferencji wyborczych ankietowani wyrażają bowiem swoje sympatie polityczne, ale już podczas wyborów są bardziej skłonni oddać głos na partię, która z całą pewnością znajdzie się w parlamencie, niż na taką, której losy są niepewne. Dlatego mali w wyborach zbierają mniej głosów, niż mają w sondażach. Sukces, jaki Unia Pracy odniosła w 1993 roku, zbierając 7 procent głosów, co dawało jej 40 mandatów, nie ma szans się powtórzyć. Był to bowiem czas, w którym wielu ludzi głosowało na Unię Pracy nie tylko ze względu na jej lewicowość, ale również dlatego, że - po dwóch latach ostrego antykomunizmu - krępowało czy wręcz bało się głosować na SLD. Dziś ta przyczyna znikła. Sojusz jest na topie. Szansa, że Unii Pracy uda się przebić, gdy u boku będzie miała tak silnego konkurenta, jest doprawdy nikła. Marek Pol uważa, że w tej sprawie nic jeszcze nie jest przesądzone. Jego zdaniem partia ma 50 procent szans, że wystartuje samodzielnie, a drugie tyle, że będzie musiała stworzyć koalicję. Dopóki jednak nie ma ordynacji wyborczej, dopóty nie ma o czym mówić. - Być może duże partie w parlamencie zdecydują, że nie będzie wolno tworzyć koalicji przedwyborczych, tylko powyborcze, i wówczas Unia Pracy będzie musiała wystartować samodzielnie - mówi. - Wedle posiadanych przeze mnie informacji moi dawni koledzy są już po tzw. nieformalnym słowie z SLD w sprawie wspólnego występowania w najbliższych wyborach parlamentarnych - mówi Ryszard Bugaj. - Smutno mi, bo to żadna satysfakcja, że potwierdza się moja diagnoza sprzed kilku miesięcy. W Unii Pracy zwyciężyła taktyka - pewność dla niewielu. Uważam, że to jest sprzedaż szyldu Unii Pracy dla kilku mandatów. Członkowie Unii Pracy, jeżeli znajdą się w parlamencie dzięki koalicji z SLD, nie będą stanowili zwartej grupy, prezentującej określone stanowiska, bo karty rozdaje i kontroluje Leszek Miller. Zdaniem Ryszarda Bugaja znikła szansa na to, aby Unia Pracy powróciła samodzielnie na scenę polityczną. - Szkoda mi tej straconej szansy również z tego powodu, że jest spora grupa wyborców, którzy odchodzą od AWS, i to odchodzą donikąd, a mogliby przyjść do Unii Pracy, gdyby ta partia potrafiła w sposób wyrazisty prezentować swoją ofertę programową, różną od oferty SLD. Nie zapraszać Bugaja Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano do kilkudziesięciu osób - m.in. liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność", oraz do sympatyków partii - Barbary Labudy, Włodzimierza Cimoszewicza, Karola Modzelewskiego, byłego honorowego przewodniczącego UP. - Rzeczywiście nie dostałem zaproszenia - mówi Ryszard Bugaj. - Podobno były burzliwe sprzeciwy wobec propozycji, aby mnie zaprosić. Będzie za to Leszek Miller. - Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Pol. - Poza tym po swoim odejściu z partii wypowiadał się o nas negatywnie, czego przykro nam było słuchać, i na razie nie słyszymy od byłego przewodniczącego niczego dobrego. Uznaliśmy, że, zapraszając go na kongres, narazilibyśmy i jego, i siebie na niepotrzebne napięcia. Nie wszyscy prezentują takie stanowisko. Izabela Jaruga-Nowacka, wiceprzewodnicząca UP, żałuje, że były przewodniczący nie został zaproszony na Kongres. - Brakuje nam takich ludzi jak Ryszard Bugaj - mówi. Jaruga-Nowacka uważa, że Unii Pracy brakuje też dyskusji o wartościach. - Dla mnie istotne jest pytanie, po co mamy wejść do parlamentu, tymczasem niekiedy odnoszę wrażenie, że w partii bierze górę cel sam w sobie - mówi. Jej zdaniem zbliżający się kongres Unii Pracy powinien rozpocząć dialog z ugrupowaniami lewicy o wartościach i zasadach, jakimi będą się kierowały ugrupowania lewicowe po przyszłorocznych wyborach. Forum do takiej wymiany poglądów nie stał się lewicowy okrągły stół, który praktycznie nie istnieje. - Unia Pracy i SLD w poprzednim parlamencie różniły się nie tylko pochodzeniem, lecz i poglądami na NFI czy na system podatkowy, dlatego ta rozmowa na lewicy jest konieczna - mówi Jaruga-Nowacka. - Leszek Miller powiedział, że jeżeli SLD obieca gruszki na wierzbie, to one tam wyrosną. Mnie się wydaje, że ludzie w żadne gruszki na wierzbie wierzyć nie będą - dodaje.
W przededniu sprawozdawczo- -wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja Unii Pracy raczej się pogorszyła, niż polepszyła. Po dwóch latach przebywania poza parlamentem działaczom Unii Pracy niewiele udało się zrealizować z zapowiadanych zmian. Unia Pracy jest partią tak samo mało wyrazistą jak dawniej, bez określonego elektoratu i raczej znikającą ze świadomości społecznej. W 1998 roku odeszła z Unii Pracy znakomita większość członków wywodzących się z "Solidarności". Partia musi podjąć decyzję w sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych.poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent. Zdaniem Ryszarda Bugaja znikła szansa na to, aby Unia Pracy powróciła samodzielnie na scenę polityczną.Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony.
ROSJA Moskwa chce sprzedać Pekinowi broń za miliardy dol. Komentatorzy przypominają jednak, że kiedyś może być ona użyta przeciwko Rosjanom. Zwrot ku Azji PIOTR JENDROSZCZYK z Moskwy Rozpoczynająca się dzisiaj wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna, w jakich uczestniczyli przywódcy Wspólnoty Niepodległych Państw, premier Indii oraz minister spraw zagranicznych Iranu. Równocześnie z Iraku wróciła rosyjska delegacja rządowa, która przywiozła podpisane porozumienie naftowe. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. Zmianę taktyki łączy się z nazwiskiem Jewgienija Primakowa, od ponad roku szefa dyplomacji rosyjskiej. Trudno byłoby jednak upatrywać w zbliżeniu z Chinami i innymi krajami azjatyckimi próby zawarcia sojuszu politycznego czy wojskowego na wschodzie dokładnie w czasie, gdy Zachód, nie bacząc na sprzeciwy Moskwy, realizuje plan rozszerzenia NATO. W opinii moskiewskich ekspertów Rosja, aktywizując swą azjatycką politykę, pragnie zwiększyć pole manewru, tym bardziej że rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem. W rok po złożonej w czasie wizyty Jelcyna pekińskiej deklaracji Jiang Zemina, charakteryzującej stosunki pomiędzy obu państwami jako "konstruktywne partnerstwo wybiegające w XXI wiek", obaj przywódcy podpiszą w Moskwie kilka dokumentów. Deklaracja polityczna na temat "wielobiegunowości świata" pozwoli być może na interpretację pojęcia konstruktywnego partnerstwa. Nikt w Moskwie nie oczekuje jednak rewelacji. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od swej polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA. Pragmatyczne kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest jednak zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin daje wyraźnie do zrozumienia, że przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Porozumienie to zostanie podpisane nie tylko przez Jiang Zemina i Borysa Jelcyna, ale także przez przywódców Kazachstanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. W ostatnim tygodniu szczegóły tego dokumentu uzgadniał w Chinach rosyjski minister obrony Igor Rodionow. Rozczarowanie Zachodem Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy w Moskwie przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. Chodzi przy tym nie tylko o plany NATO. "Niezawisimaja Gazieta" opublikowała kilka dni temu niektóre założenia projektu dokumentu o nazwie "Obraz Rosji", przygotowanego na niedawne posiedzenia Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej przy prezydencie Jelcynie. Składająca się z politologów, dyplomatów, ekspertów i polityków Rada zamierza do końca roku opracować obszerny dokument, który będzie analizą miejsca i perspektyw Rosji w polityce światowej. Po zapoznaniu się z opublikowanymi w "Niezawisimej Gazietie" niektórymi tezami tego opracowania można odnieść wrażenie, że jego autorami byli nacjonalistyczni politycy z obozu komunistycznego czy też działacze z otoczenia Władimira Żyrinowskiego lub Aleksandra Lebiedzia. Jedno z głównych założeń głosi bowiem, że na Zachodzie, a zwłaszcza w USA, nastąpiła szczególna aktywizacja sił, które chcą zapobiec odrodzeniu Rosji jako "wpływowego podmiotu stosunków międzynarodowych". Tego rodzaju kampania ma być przede wszystkim skutkiem niezadowolenia Zachodu z faktu, iż Rosja powoli staje na nogi. Gdy więc rosyjski biznes coraz bardziej się umacnia, kraje zachodnie pragną roztoczyć kontrolę nad napływającymi do Rosji inwestycjami zagranicznymi, aby nie doprowadzić do szybkiego "odrodzenia kraju". Takie spojrzenie na stosunki z Zachodem nie jest w Moskwie niczym wyjątkowym. Podczas zorganizowanego niedawno "okrągłego stołu" rosyjskich politologów w sprawie integracji Rosji z Białorusią przewijała się teza, że wycofanie się Jelcyna w ostatniej chwili z podpisania uzgodnionego wcześniej porozumienia było wynikiem działań prozachodnich polityków w rządzie (zwłaszcza Anatolija Czubajsa) i nacisków Zachodu. Na razie nie ma konkretnych dowodów na to, iż tego rodzaju myślenie wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. Wręcz przeciwnie. Ostatnia reorganizacja rządu, w którym znaczącą rolę odgrywają politycy liberalni posługujący się analizami instytutu ekonomicznego Jegora Gajdara, pozwala przypuszczać, że Moskwa jest daleka od popełnienia błędu, którego skutkiem byłaby samoizolacja na arenie międzynarodowej. W stronę Chin Zdaniem Jewgienija Bażanowa, szefa Instytutu Aktualnych Problemów Międzynarodowych, nie ma mowy o powstaniu osi Moskwa - Pekin. Przede wszystkim dlatego, że Chiny nie są tym zainteresowane. Zdają sobie bowiem sprawę z faktu, że takie posunięcie doprowadziłoby do konfliktu z Zachodem i postawiło pod znakiem zapytania plany modernizacji państwa. Nie oznacza to jednak, że Moskwa i Pekin nie pragną wykorzystywać wzajemnych kontaktów w polityce wobec USA. Jednakże stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada - twierdzi Bażanow. Przypomina on o ogromnych kosztach chińsko-rosyjskiej konfrontacji zbrojnej na tle konfliktu granicznego w latach 60. Jeden z instytutów Rosyjskiej Akademii Nauk ocenił, że Rosja straciła wtedy 200 - 300 mld "starych" rubli. Rosyjski ambasador w Pekinie Igor Rogaczow wyraził niedawno opinię, że wraz z zakończeniem w tym roku procesu demarkacji granicy "sprawa ta zostanie raz na zawsze zdjęta z porządku dziennego". Demarkacja odbywa się na podstawie porozumienia podpisanego w 1991 r. Ustępstwa Moskwy w tej sprawie umożliwiły Jelcynowi złożenie rok później wizyty w Pekinie. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie (14 km kw.), czemu sprzeciwiają się gubernatorzy tych regionów. Moskwa nie bierze jednak tych protestów poważnie - podobnie jak niedawnego oświadczenia admirała Feliksa Gromowa, dowódcy rosyjskich sił morskich. Jego zdaniem Chiny otrzymają nie tylko bezpośredni dostęp do Morza Japońskiego, ale i możliwość żeglugi po rzece Tuman, co naruszy "wojskową równowagę sił w regionie". Rosyjskie MSZ przypomniało natychmiast admirałowi, że rzeka ta jest zbyt płytka, aby mogły po niej pływać okręty wojenne, a o żadnym naruszeniu równowagi nie ma mowy. Trudno przypuszczać, aby admirał o tym nie wiedział. Jego słowa można więc traktować jako ostrzeżenie, iż demarkacja granicy nie daje jednak Rosji gwarancji, że Chiny nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. Można zrozumieć obiekcje Gromowa, jeżeli się pamięta, że porozumienie nie obejmuje trzech wysp na rzekach Ussuri i Argun, do których Pekin rościł pretensje w latach 60., co zakończyło się konfrontacją zbrojną. Nie brak głosów, że wyłączenie tych wysp z porozumienia może w przyszłości posłużyć Chinom za pretekst do żądań zwrotu ponad półtora miliona kilometrów kwadratowych utraconych w XIX w. na podstawie traktatów, których Chińczycy nigdy nie przestali uważać za nierównoprawne. Uzbrajanie sąsiada Tymczasem Pekin właśnie przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. W latach 1992 - 1995 Chińczycy kupili 48 nowoczesnych myśliwców Su-27, a w roku ubiegłym licencję na produkcję 200 samolotów tego typu w ciągu najbliższych pięciu lat. Wartość kontraktu szacuje się na 2,5 mld dol. Władze chińskie nie kryją, że interesują się jeszcze 50 samolotami Su-30 i Su-30MK. Jak twierdzi agencja Interfax, oprócz zakupionych już czterech łodzi podwodnych klasy "Kilo" Pekin chciałby się zaopatrzyć w 10 - 12 takich łodzi lub zdobyć licencję na ich produkcję. Koszt jednego okrętu podwodnego wynosi 250 mln dol. Na liście chińskich zakupów znajdują się też systemy antyrakietowe, w tym słynne S-300 oraz samoloty Ił-76, które po wyposażeniu w izraelskie urządzenia elektronicznie mają pełnić funkcję podobną do amerykańskich AWACS. W Moskwie cytuje się często dane Kongresu USA, z których wynika, że w najbliższych latach Chiny zamierzają wydawać na zakup uzbrojenia 4,4 mld dol. rocznie, a więc dwa razy więcej niż Arabia Saudyjska. Rosja, która w ostatnich trzech latach sprzedaje Pekinowi broń za ok. 1 mld dol. rocznie (ok. 30 proc. eksportu broni), zamierza jeszcze aktywniej włączyć się w program chińskich zbrojeń. Dla przeżywającej ciężkie czasy rosyjskiej "zbrojeniówki" jest to szansa nie do pogardzenia. Nieśmiałe ostrzeżenia Problem jednak w tym, że nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta, przynajmniej teoretycznie, także przeciwko Rosji. - Nie wolno zrezygnować ze współpracy z Chinami w tej dziedzinie, bo z łatwością zaopatrzą się w potrzebne urządzenia nowoczesnej techniki gdzie indziej - odpowiada na ten zarzut Konstantin Makijenko, ekspert Rosyjskiego Centrum Studiów Politycznych. Jego zdaniem Chiny oraz Indie będą do lat 2005 - 2010 głównymi odbiorcami rosyjskiej broni. Uważa on także, podobnie jak niektórzy eksperci MSZ, że chińska ekspansja jest skierowana na Tajwan oraz Azję Południowo-Wschodnią i dlatego Pekin nie będzie zagrażać Rosji. Wątpliwości ma jednak dziennik "Kommersant Daily", który poinformował niedawno, że to właśnie Pekin nalegał, aby porozumienie w sprawie redukcji sił zbrojnych wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej zostało zawarte do 2020 roku, a nie na czas nieograniczony, jak proponowało rosyjskie MSZ. Gazeta skłonna jest twierdzić, że w XXI w. Chiny - będące największą światową potęgą gospodarczą z najliczniejszym narodem na kuli ziemskiej - skierują swe zainteresowania w stronę Syberii Jak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami. Idea "konstruktywnego partnerstwa" wymaga zapewne jeszcze konkretyzacji, ale nie ulega wątpliwości, że jest dzisiaj witana z zadowoleniem zarówno w Pekinie, jak i Moskwie. Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu.
wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. W opinii ekspertów Rosja pragnie zwiększyć pole manewru. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od swej polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA. kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest jednak zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin daje do zrozumienia, że przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. Takie spojrzenie nie jest w Moskwie niczym wyjątkowym. Na razie nie ma konkretnych dowodów na to, iż tego rodzaju myślenie wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. Moskwa jest daleka od popełnienia błędu, którego skutkiem byłaby samoizolacja na arenie międzynarodowej. stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie. Chiny otrzymają nie tylko bezpośredni dostęp do Morza Japońskiego, ale i możliwość żeglugi po rzece Tuman. Pekin przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. Problem jednak w tym, że nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta, przynajmniej teoretycznie, także przeciwko Rosji. Jak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami. Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu.
ROZMOWA Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych Barbarzyńcy u progu - Niektóre przyjazne dla nas kraje powiadają: nie spieszcie się, lepiej dobrze się przygotujcie, wejdźcie do Unii z mocną pozycją, uzyskajcie jak najwięcej. Są to argumenty racjonalne, ale według mego najgłębszego przeświadczenia sprzeczne z interesem Polski i sprzeczne z interesem Unii Europejskiej. FOT. ANNA BRZEZIŃSKA Konferencja "Ku wspólnocie demokracji", która rozpoczyna się dzisiaj w Warszawie, została zwołana w 20-lecie powstania "Solidarności". Był pan obecny przy narodzinach "S" i uczestniczył w jej dziesięcioletniej walce o demokrację w Polsce. Jakie przesłanie wynika z dziedzictwa "Solidarności" dla krajów zmierzających do demokracji? BRONISŁAW GEREMEK - Jest to konferencja bez precedensu - tak ze względu na miejsce, bo odbywa się w Warszawie, jak ze względu na temat. Zarówno czas, jak i miejsce nie są przypadkowe. Czas to przede wszystkim przełom tysiąclecia - milenium. Ale także, jak pan zauważył, 20-lecie zrywu "Solidarności". To jeden z ważnych elementów przesłania konferencji, która nie ma być spotkaniem klubu tych, którzy osiągnęli sukces. Ma być miejscem, z którego pójdzie w świat znak nadziei. Przecież dwadzieścia lat temu polska "Solidarność" porwała się na zadanie zupełnie beznadziejnie - nie dysponując żadnymi środkami przemocy, żadnymi instrumentami demokratycznego państwa. I osiągnęła sukces. Bez użycia przemocy, odwołując się do fundamentalnych wartości, które stanowią o europejskiej tradycji i o wspólnocie międzynarodowej. Jest rzeczą ważną, że ta konferencja odbywa się w Warszawie - tak mocno doświadczonej przez wojnę jak niewiele miast na świecie - że dzieje się to w Polsce, której udało się wytrącić pierwszy kamień z muru berlińskiego, a w dziesięć lat później odbudować demokrację. I że odbywa się to w Europie Środkowej, która u schyłku XX wieku po dwóch systemach totalitarnych i dwóch wojnach światowych odzyskała wolność i zbudowała instytucje demokratycznego państwa prawa. Nie znaczy to wcale, że podczas tej konferencji zamierzamy udzielać lekcji, uznając, że demokracja jest wyłącznie dziedzictwem europejskim. W Warszawie są wszak przedstawiciele największej demokracji świata - Indii. Jest tutaj także demokracja o szczególnym doświadczeniu - Stany Zjednoczone. Jest Republika Mali, która zapowiada przemiany demokratyczne na kontynencie, na którym na ogół się to nie udawało. Nie jest to więc konferencja europocentryczna, ale wspólna, rzec można - globalna. A co z wielkimi nieobecnymi? Jak pozyskać dla światowej demokracji Chiny i kraje arabskie? Czy widzi pan szansę, żeby kraje te pojawiły się na następnych spotkaniach tego typu? To jeden z fundamentalnych problemów tej konferencji. Jej sukces zależy od tego, czy będzie otwarta, czy nie będzie instrumentem wykluczenia. Ale skoro nie ma czegoś takiego jak bezpłatny lunch, jak pouczają nas liberalni ekonomiści, to i na tej konferencję musi być jakiś bilet wstępu. Jej wielkim przesłaniem jest wszakże to, że demokracja jest procesem. Za niezwykle optymistyczny uważam fakt, że są kraje, które wyrażają żal, że nie zostały zaproszone, choć podejmowały starania, żeby się tu znaleźć. Państwa - tak jak ludzie - lubią się przeglądać w lustrze. Dziś nie ma wśród zaproszonych Chin, nie ma niektórych krajów europejskich - Jugosławii, Białorusi - ale jest nadzieja, że na następnej konferencji już będą, bo istotą tego procesu nie jest wykluczanie, ale włączanie. Najlepiej powołana do włączania tzw. nowych demokracji wydaje się być Unia Europejska, ale ostatnio prezentuje w tej mierze coraz większą wstrzemięźliwość... Jest to znak osłabienia poczucia wielkiej satysfakcji Europy z powodu końca zimnej wojny. Wydawało się, że to, co zaczęła polska "Solidarność" - likwidację podziału Europy, dokończy Unia Europejska, doprowadzając do zjednoczenia kontynentu. Ostatnim momentem europejskiego entuzjazmu po 1989 roku był szczyt Unii w Helsinkach, na którym nieoczekiwanie podjęta została decyzja rozpoczęcia negocjacji z wszystkimi 12 kandydatami. Ale potem Unia przestraszyła się własnej odwagi. Uznano, że tak szeroko zakreślone pole rozszerzenia może doprowadzić do osłabienia integracji europejskiej. Wielcy architekci tego procesu - Helmut Schmidt, Giscard d'Estaing, Jacques Delors - wyrażają niepokój, że wznoszona przez półwieku budowla może się rozpaść. To nie tylko problem elit politycznych, ale także problem postaw społecznych. Niektóre społeczeństwa Unii Europejskiej są przestraszone: u progu pojawili się "barbarzyńcy". Ci "barbarzyńcy" będą chcieli opanować miejsca pracy, będą chcieli wejść ze swoimi produktami na rynki europejskie i będą się domagać pomocy finansowej od Unii. Co ciekawe, ów niepokój społeczny w mniejszej mierze dotyka zamożnych krajów skandynawskich, które mogłyby przecież bronić klubu bogatych. W niewielkim stopniu znajdziemy go także wśród ongiś ubogich krajów południa Europy - Hiszpanii, Portugalii, Grecji. Dotyczy on przede wszystkim krajów, które stworzyły Unię. Tak wielkich trudności nigdy jeszcze na naszej drodze do Unii nie spotkaliśmy. Jest to kwestia w pierwszym rzędzie naszych relacji z wielkimi adwokatami sprawy polskiej, a mianowicie Niemcami i Francją. Oba te kraje uważa pan za naszych wielkich adwokatów? Uważam, że jest w polskim interesie, aby takimi były. Pojawiła się bowiem tendencja opóźnienia procesu rozszerzenia. Niektóre przyjazne dla nas kraje powiadają: nie spieszcie się, lepiej dobrze się przygotujcie, wejdźcie do Unii z mocną pozycją, uzyskajcie jak najwięcej. Są to argumenty racjonalne, ale według mego najgłębszego przeświadczenia sprzeczne z interesem Polski i sprzeczne z interesem Unii Europejskiej. Dat nie należy mistyfikować. Ale data, którą Polska sobie wyznaczyła i do której przekonała inne kraje pierwszej grupy kandydatów - 1 stycznia 2003 roku - jest datą ważną. Jeżeli nie uda nam się zrealizować tego strategicznego celu, to wówczas nie tylko Polska będzie miała kłopoty wewnętrzne, ale nie będziemy też mieli wpływu na proces przemiany wspólnoty, do której wchodzimy. Nie będziemy również mieli wpływu na decyzje budżetowe, a zatem konsekwencje są daleko idące. Mogłoby to oznaczać, że ten pociąg pod nazwą "Unia Europejska" odjedzie ze stacji, na której miał z nami spotkanie. Odjazd tego pociągu może również wywołać propozycja utworzenia Federacji Europejskiej, przedstawiona przez ministra Fischera. Przecież w ten sposób ów pociąg, do którego chcemy wsiąść, przyspiesza biegu. W sprawie propozycji Fischera rząd polski nie zajął stanowiska. Członkiem Unii Europejskiej jeszcze nie jesteśmy. I nie jesteśmy zainteresowani zabieraniem głosu w sprawie, która wewnątrz Unii jest tak kontrowersyjna. Czy to oznacza, że Polska nie chce wybierać pomiędzy federalistami i przeciwnikami federacji? Na szczęście Polska nie musi zajmować stanowiska w tej chwili. Natomiast mam swoje zdanie na ten temat jako obywatel i jako polityk. Uważam, że bogactwem Europy jest różnorodność narodów, kultur narodowych - propozycja utworzenia państwa federalnego nie odpowiada tej tradycji. Na razie zresztą propozycje Joschki Fischera należą wyłącznie do kręgu politycznej retoryki i politycznej wizji - nie mają wpływu na kształt obecnej reformy unijnych instytucji i na decyzje, które zapadają na konferencji międzyrządowej. Rzecz jasna, warto się zastanowić nad tym, jaka Unia może być w przyszłości. I do jakiej Unii my chcielibyśmy wejść. Wizja ministra Joschki Fischera jest ciekawa z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że opiera architekturę Unii na zasadzie subsydialności, a więc zasadzie podziału kompetencji między różnymi szczeblami władzy. Po drugie dlatego, że mówi o Unii Europejskiej jako wspólnocie państw narodowych. A po trzecie dlatego, że dostrzega, iż awangarda Unii nie może być zamkniętym kręgiem, który jednych włącza, a innych wyklucza, ale winna być grupą otwartą, która powstaje metodą wzmocnionej współpracy. Taką metodą powstał obszar Schengen jako przestrzeni bez granic czy Euroland z jedną monetą likwidującą monety narodowe. Powiedział pan, że w polskim interesie leży, aby naszymi adwokatami były zarówno Niemcy, jak i Francja. Pełna zgoda, ale jak tego dokonać? Z Niemcami sprawa jest prostsza, albowiem w niemieckim interesie narodowym leży, by Polska weszła do Unii Europejskiej. Francuzów trzeba dopiero o tym przekonać. Musimy znaleźć sposób na to, by rozproszyć obawy Francji, że rozszerzenie wzmocni rolę Niemiec w Europie. Groźba niemieckiej hegemonii to stały motyw francuskiej historii od dwóch stuleci. Musimy ją także przekonać, że rozszerzenie nie zagraża wspólnej polityce rolnej, w której utrzymaniu Francja upatruje swój narodowy interes. Że Polska, która wchodzi do Unii z dużym rolnictwem, nie stanowi dla niej zagrożenia, a przeciwnie - w tej sprawie będziemy sojusznikiem, jakiego Francja nigdy jeszcze w Unii nie miała. Chciałbym jednocześnie, by w polskiej polityce rosła rola Wielkiej Brytanii. To dzięki dialogowi polsko-brytyjskiemu udało nam się uzyskać najlepsze rozwiązanie w kwestii wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony. Czyli jakie? Chodziło nam o to, aby został nawiązany stały, zinstytucjonalizowany dialog pomiędzy NATO a Unią Europejską. I podczas szczytu w Feirze to zostało postanowione. Szło nam również o to, by podobny status nadać dialogowi 15 krajów Unii z sześcioma państwami NATO, które do Unii nie należą. To także zostało dzięki współpracy z Brytyjczykami w końcu przyjęte. Wielka Brytania staje się coraz bardziej europejska, a jednocześnie zachowuje obawy wobec nadmiernych tendencji federalistycznych. W tym punkcie może znaleźć zrozumienie w nowych krajach członkowskich. Przystąpienie do Unii oznacza konieczność zrzeczenia się niektórych elementów suwerenności. I jest zrozumiałe. Chcę jednak pana, jako historyka i polityka, zapytać, jakich atrybutów suwerenności wyrzekać się nie należy? Uważam, że Polska powinna mieć suwerenną politykę zagraniczną. Nie ulega wątpliwości, że w polityce bezpieczeństwa opłaca się nam wchodzić w sojusze. Zresztą, jak powiedział generał de Gaulle, w sojusze wchodzi się nie po to, by osłabiać suwerenność, ale po to, by ją wzmacniać. Wiemy to także z własnej historii. Natomiast polityka zagraniczna jest wyrazem suwerenności o kapitalnym znaczeniu i musi być własna. Toteż obserwowałbym z uwagą dyskusję o wspólnej polityce zagranicznej w Unii Europejskiej. Za rzecz niezwykle ważną uważam też zachowanie roli parlamentu narodowego. Dotychczasowe próby demokratyzacji Unii nie zdołały pokonać progu obojętności obywatela. Obywatel Europy jest przede wszystkim obywatelem swojego państwa narodowego i w wyborach do parlamentu narodowego bierze udział o wiele chętniej niż w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Parlament narodowy wytwarza poczucie obywatelskości. A jedną z największych gróźb dla demokracji jest obojętność obywateli. Trzeba także zachować suwerenność gospodarczą. Do Unii powinniśmy wchodzić jako państwo o otwartej gospodarce, bez protekcjonistycznych barier. Ale musimy bronić własnych interesów, które nie zawsze są zgodne z interesami multinarodowych korporacji. A czasami są im przeciwstawne. Mając suwerenną politykę zagraniczną, obywatelską kontrolę na życiem politycznym i broniąc własnych interesów gospodarczych, jesteśmy zdolni realizować nasze interesy narodowe. Należą do nich również rozwinięte stosunki gospodarcze z krajami spoza Unii Europejskiej. W naszym żywotnym interesie leży przyciąganie na przykład inwestycji amerykańskich, a także utrzymywanie infrastruktury NATO-wskiej. Nie mówię tego wszystkiego po to, by dołączać do chóru hiobowych głosów na temat zagrożeń, przed jakimi rzekomo stoi Polska. Przeciwnie, Polska stoi przed ogromną szansą. Trzeba tylko umieć ją mądrze wykorzystać. Rozmawiał Jan Skórzyński
Konferencja "Ku wspólnocie demokracji", która rozpoczyna się dzisiaj w Warszawie, została zwołana w 20-lecie powstania "Solidarności". Jakie przesłanie wynika z dziedzictwa "Solidarności" dla krajów zmierzających do demokracji? BRONISŁAW GEREMEK - Jest to konferencja bez precedensu - tak ze względu na miejsce, bo odbywa się w Warszawie, jak ze względu na temat. W Warszawie są przedstawiciele największej demokracji świata - Indii. Jest tutaj także demokracja o szczególnym doświadczeniu - Stany Zjednoczone. Jest Republika Mali, która zapowiada przemiany demokratyczne na kontynencie, na którym na ogół się to nie udawało. Nie jest to więc konferencja europocentryczna, ale wspólna, rzec można - globalna. A co z wielkimi nieobecnymi? Jak pozyskać dla światowej demokracji Chiny i kraje arabskie? Czy widzi pan szansę, żeby kraje te pojawiły się na następnych spotkaniach tego typu? Za niezwykle optymistyczny uważam fakt, że są kraje, które wyrażają żal, że nie zostały zaproszone, choć podejmowały starania, żeby się tu znaleźć. Państwa - tak jak ludzie - lubią się przeglądać w lustrze. Dziś nie ma wśród zaproszonych Chin, nie ma niektórych krajów europejskich - Jugosławii, Białorusi - ale jest nadzieja, że na następnej konferencji już będą, bo istotą tego procesu nie jest wykluczanie, ale włączanie.
WSPOMNIENIE Sześćdziesiąt lat temu zginął Janusz Kusociński Proroctwo Mickiewicza MUZEUM SPORTU I TURYSTYKI Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. BOHDAN TOMASZEWSKI W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą. Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego. Niedawno, zaproszony przez jedną z renomowanych szkół dziennikarskich, opowiadałem i rozmawiałem o sporcie z przyszłymi adeptami tego zawodu. Zapytałem w pewnym momencie, czy wiedzą, kto to był Kusociński? Spośród kilkudziesięciu młodych osób tylko jedna powiedziała: "Tak, to był taki biegacz." Ktoś inny, zapytany o Stanisława Marusarza, odpowiedział z wahaniem: "Chyba jakiś zapaśnik." To nasi przyszli dziennikarze, a jakby było w innych kręgach młodzieży? Lubił tenis Niektórzy w różnych okresach pisali o Kusocińskim, nawet szeroko, ale ja spróbuję o Nim opowiedzieć trochę inaczej. Należę do bardzo już szczupłego grona ludzi, którzy znali go osobiście. To też zawdzięczam tenisowi. Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Lubił patrzeć, jak grają w tenisa, parę razy na kortach Legii wziął rakietę i próbował odbijać piłkę, ale nie szło mu to. Często odwiedzał tenisową Legię. Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. Grał podobno dobrze i miał dobrych partnerów. A więc najczęściej Jadwigę Jędrzejowską, naszą największą tenisistkę, bo przecież dwa razy grała w finałach, jak byśmy dziś powiedzieli - turniejów wielkoszlemowych: w Wimbledonie i w mistrzostwach USA. Przy stoliku z "Kusym" widywałem także mistrza rakiety Ignacego Tłoczyńskiego, radcę Aleksandra Olechowicza - to także była wyjątkowa postać. W latach 30. kierował naszą drużyną w rozgrywkach Pucharu Davisa. Jowialny, rubaszny, tęgi pan o ogromnym poczuciu humoru, a także szczególnej intuicji, którą wykazywał podczas pucharowych meczów, doradzając w przerwach polskim graczom. Miał co wspominać W tej przyjacielskiej atmosferze na Legii zostałem któregoś dnia przedstawiony Kusocińskiemu. Pewnie wyczytał w moich oczach uwielbienie i to zapewne w jakiś sposób go ujęło. Raz i drugi porozmawialiśmy na kortach i aż nie chce mi się dzisiaj wierzyć, że wytworzyła się jakaś nić zażyłości. Lubiłem tenis, ale także pasjonowałem się lekką atletyką, więc znalazł jeszcze jednego rozmówcę. Opowiadałem, jak podglądałem Jego treningi, kiedy był u szczytu kariery. Graliśmy z kolegami w piłkę w Ogrodzie Wyścigów Konnych, opodal gmachu Politechniki, a za ogrodzeniem oddzielającym alejkę - nasze boisko - rozciągała się zielona przestrzeń Pola Mokotowskiego. Tam zobaczyłem "Kusego" po raz pierwszy. Biegał w granatowym dresie z napisem "Warszawianka" na plecach, często spoglądał na stoper, który trzymał w ręku. Na plecach granatowy dres stawał się coraz ciemniejszy od potu. Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze. Miał co wspominać. Ani on, ani najlepsi lekarze wciąż nie byli wtedy pewni, czy będzie mógł powrócić na bieżnię. Jak pamiętam, opiekował się nim słynny chirurg w ówczesnych latach, prof. Levitoux, wytworny pan w średnim wieku, który, nawiasem mówiąc, grywał w brydża nie na Legii, ale u mojej ciotki. Profesor unikał odpowiedzi, czy Kusociński wróci na bieżnię, dawał jednak nikłą nadzieję. Sprawdziła się dopiero niedługo przed wojną. Wkładał frak Kusociński niewątpliwie szukał rekompensaty. Szukał w bujnym życiu towarzyskim. Już nie oglądały go tłumy, kiedy w Warszawie i na świecie biegał i zwyciężał. Byłem, zanim go poznałem, na jego biegach na stadionie Legii, kiedy pokonał ostrym finiszem świetnego Fina Iso Hollo. Teraz była pustka, ale wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. A więc nie tylko spotkania towarzyskie i brydże na Legii, ale rauty i bale. Wkładał frak i był z tego podobno bardzo dumny. Pokazywano go w magazynach ilustrowanych, jak tańczy, jak siedzi przy stoliku w towarzystwie eleganckich pań. Dostrzegałem na Legii, jak lub przyglądać się ładnym kobietom. A było ich tam pod dostatkiem. Choćby piękna Halina Konopacka-Matuszewska, która też często grywała na Legii, przychodząc z pobliskiego elitarnego klubu tenisowego WLTK (Warszawski Lawn Teniss Klub). Ogromnie podobała mu się młoda, jedna z najbardziej utalentowanych wówczas naszych tenisistek, Zosia S. i często widywałem, jak siedzieli na ławeczce na ostatnim korcie nr 11 i siedzieli tam przez kwadranse. Zaczęły się oczywiście ploteczki, że pan Janusz wyjątkowo adoruje tę zgrabną i przystojną pannę. Niektórzy szli dalej, mówili, że nawet myśli o małżeństwie. Jednak nic z tego jakoś nie wyszło i pan Janusz zaczął chodzić na basen Legii. Na leżaku Zabierał mnie tam często. Basen Legii był to wówczas letni salon Warszawy. Upalne lata, tłum ludzi, sportowcy przemieszani na ogół z zamożnymi ludźmi z różnych środowisk. Siadywał na leżaku i rozglądał się. Nie pamiętam, żeby wkładał kostium kąpielowy. Białe spodnie i rozchylona biała koszula z krótkimi rękawami. Najczęściej siadywała obok niego pani Krystyna N., na brąz opalona platynowa blondynka. Ona starała się mówić o sporcie, a on szybko zmieniał temat i raczej próbował tak ogólnie, nie tylko o pogodzie. Ale i pani Krystyna zniknie szybko z pola widzenia Kusocińskiego. Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Te fraki, bale, rauty, niektórzy byli bardzo złośliwi: "Cóż, dyskontuje to, co kiedyś osiągnął, i tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa." Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku, zaczynał przecież karierę w robotniczym klubie. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju! Tu głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz, z pochodzenia Łotysz. Petkiewicza widziałem na bieżni najwyżej dwa razy, ale zapamiętałem jego sylwetkę. Wysoki, szczupły, o długich nogach, w charakterystyczny sposób trzymał ręce, unosząc je wysoko. Biegał pięknie i stylowo. Kusociński biegał niezbyt ładnie. Widać było ogromny wysiłek, a tamten płynął po bieżni. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się. Zadra Kusociński pewnie nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego, a on, mimo że sporo walczył z Finem, zawsze zostawał w tyle. Petkiewicz pokonał Nurmiego na stadionie w Parku Skaryszewskim (nie na Legii) raptownym finiszem, kiedy Nurmi myślał, że ma pewne zwycięstwo. Rozzłoszczony Fin następnego dnia zdeklasował Petkiewicza. Aby opisać, kim był Nurmi, trzeba by wielu zdań. Więc krótko: zdobył 9 złotych medali na olimpiadach w latach 1920 - 28. Największe bożyszcze sportu tamtych lat. Wygrać z Nurmim! Ten jednorazowy sukces przylgnął do Petkiewicza i stworzył legendę. Zginie tragicznie w 1960 r. w Argentynie. Kusociński bił rekordy świata, zdobywał laury, był bez porównania bardziej popularny niż Petkiewicz. Ale zadra pozostała. Ogromnie się nie lubili. Opowiadano mi, że raz wracali z mityngu w Londynie, siedzieli razem w pustym przedziale pociągu i do samej Warszawy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Na dworcu trącili tylko ronda kapeluszy i rozeszli się bez słowa. Taki też był "Kusy". Befsztyk Nojiego Rok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać. Ale nie stracił kontaktu z tenisistami Legii. Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej. Był szalenie ambitny i także pracowity. Wybił się akurat w okresie choroby Kusocińskiego. Startował na olimpiadzie berlińskiej w 1936 roku. Był tak mocny, że niektórzy myśleli już o medalu Nojiego. Na 10 km biedak spuchł i zajął dalekie miejsce. Powstała legenda o "befsztyku Nojiego", że przed startem zjadł niepotrzebnie krwisty befsztyk, który mu zaszkodził. Ale później, na 5 km, Noji walczył wspaniale i zajął na Olimpiadzie 5. miejsce. Kusociński oglądał te biegi z trybun w Berlinie. Noji przez kilka lat był najlepszym polskim długodystansowcem. Ciekawe czasy. Kto uwierzy teraz, że temu wybitnemu wyczynowcowi dano posadę tramwajarza, aby mógł przenieść się do Warszawy. Widywałem Nojiego w warszawskim tramwaju, jak przedzierał bilety. A potem szedł na trening, by utrzymać wysoką formę. Zginął w Oświęcimiu w 1943 roku. I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński. Ten u szczytu sławy, a ten niedawno powrócił na bieżnię. Jest znów dobry, ale czy da radę? Przed biegiem sporą grupką tenisowej braci z Legii spotkaliśmy się w mieszkaniu Kusocińskiego przy ul. Noakowskiego 16, by stamtąd pójść na Pole Mokotowskie. Z Noakowskiego to były dwa kroki. Zostawił klucze któremuś z nas i pierwszy poszedł na start, a my w jakiś czas za nim. Było wesoło Różnobarwna ciżba zawodników ruszyła ze startu przez jasnozielone pole, bo było lato. W tłumie nie dostrzegliśmy ani Kusocińskiego, ani Nojiego. Dopiero na finiszu. Darliśmy się: "Kusy", "Kusy"! Wygrał zdecydowanie. Narzucił dres i znowu pobiegł do domu, by przygotować mały bankiecik dla grona przyjaciół. Przed startem powiedział nam: "Jeśli wygram, zapraszam was na lampkę wina". Nikt nie odważył się zapytać, co będzie, jak przegra. Wyczuł to i dodał: "Jak przegram, także zaraz przychodźcie". Tego dnia pierwszy raz w życiu zobaczyłem złoty medal olimpijski i delikatnie dotknąłem go palcem. Leżał na honorowym miejscu w oszklonej gablocie. Na ścianie wisiały fotografie Chaplina, Douglasa Fairbanksa - ówczesnego arcymistrza pojedynków filmowych - i Toma Mixa, słynnego hollywoodzkiego kowboja. Te gwiazdy filmowe poznał w czasie pobytu na igrzyskach w Los Angeles. Było piękne popołudnie. Przez otwarte okno mieszkania w oficynie na parterze dochodził przytłumiony odgłos miasta. Kusociński trochę przechwalał się. Zwycięstwo nad Nojim ukoiło go. Noji był upartym przeciwnikiem, walecznym jak on. Było wesoło. Piliśmy zdrowie "Kusego". "Dziękuję. Będzie, jak chcecie. Przywiozę złoty medal z olimpiady w 1940 roku, tylko nie wiem, czy na 5, czy na 10 km." Wołaliśmy, że chcemy dwa - i na 5 i na 10 kilometrów. Wyciągnął swoją księgę pamiątkową. Jakie tam były ciekawe dedykacje i podpisy. Podpisaliśmy się także z namaszczeniem. W niedocenianym Muzeum Sportu w Warszawie, które kryje tyle cennych pamiątek, przechowywana jest księga "Kusego" i po latach zobaczę ją znowu. Jedna z dedykacji, ostatnia. Pod datą 31 grudnia 1939 roku. Trójwiersz: "Twierdzę, że proroctwem Mickiewicza było nazwanie w »Panu Tadeuszu« najszybszego z chartów Kusym". Poniżej podpis niezapomnianego odtwórcy fredrowskiego Papkina i tylu innych wielkich aktorskich ról Mariusza Maszyńskiego. I on nie przeżyje okupacji, zamordowany na kolonii Staszica na początku Powstania. Wygramy, musimy wygrać Wojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy. Na początku okupacji widywałem dość często pana Janusza. Kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem" przy ulicy Jasnej wraz z Jadwigą Jędrzejowską, Marią Kwaśniewską, Ignacym Tłoczyńskim, a w szatni siedział Marian Mikołajewski, masażysta "Kusego", który po wielu latach tak wymasuje polską reprezentację piłkarską, że zdobędzie złoty medal na Olimpiadzie w Monachium. Kusociński lekko utykał, chodził z laską. To była już zima, niedługo przed jego aresztowaniem. Znów wpadłem na Noakowskiego porozmawiać, a przy okazji poprosić o fotografię z naszych wizyt na basenie. "Muszę poszukać - obiecywał. - Tyle tu różnych papierów i zdjęć." W podniszczonym garniturze i długich butach siedział za biurkiem. Pokazywał mi różne fotografie i pamiętam, co mówił o przyszłości biegów długodystansowych. "Są dopiero w powijakach. Po wojnie na 5 km zawodnicy będą osiągać czasy grubo poniżej 14 minut. Będzie jeszcze mocniejszy trening. Trzeba dużo biegać, mniej na bieżni, a więcej w terenie." I dodał: "Chciałbym na następnej olimpiadzie spróbować sił w maratonie." Machnął ręką: "Jakie to wszystko odległe. Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!" 26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK. Jeszcze tam dotrze dzielnie Ignaś Tłoczyński, żeby wydobyć ważne papiery, i uda mu się to, ale to już zupełnie inna historia. Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach.
Z okazji zbliżającej się 60. rocznicy śmierci za kraj legendarnego biegacza Janusza Kusocińskiego opowiem o nim trochę inaczej. Poznałem go, gdy rozpoczął bogate życie towarzyskie po doznaniu kontuzji nogi. Nie mógł startować w zawodach. Lubił tenis i często odwiedzał wtedy Legię - obserwował rozgrywki i grał w brydża z najlepszymi polskimi tenisistami. I właśnie tam zostałem mu przedstawiony, ujęło go pewnie uwielbienie wyczytane w moich oczach. Po kilku rozmowach wytworzyła się pewna zażyłość. Po raz pierwszy zobaczyłem "Kusego" w trakcie jego treningów na Polu Mokotowskim. Biegał w dresie, często spoglądał na stoper. Był niski, miał haczykowaty nos i głęboko osadzone oczy. Był bezpośredni w kontakcie, lubił opowiadać o sobie. W bujnym życiu towarzyskim niewątpliwie szukał rekompensaty dla minionego życia uwielbianego sportowca. Wciąż był popularny, chodził na spotkania towarzyskie, wkładał frak i pokazywano go w magazynach. Na Legii widziałem jak chętnie przyglądał się ładnym kobietom, z niektórymi spedzał sporo czasu i to rodziło plotki. Pojawiał się też na basenie Legii. Siadywał na leżaku. Zawsze w białych spodniach i rozchylonej białej koszul. Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob, mówiono, że "tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa". Zapewne bywał ostry w sposobie bycia, przecież zaszedł w sporcie tak wysoko dzięki potwornej pracy. Zaczynał karierę w robotniczym klubie i zawsze chciał być najlepszy. W Polsce największym jego rywalem był Stanisław Petkiewicz. Nie lubili się. Pewnie dlatego, że Petkiewicz prześcignął raz samego Nurmiego - biegacza legendę, który zdobył 9 złotych medali olimpijskich. Wtedy ten sukces przylgnął do Pietkiewicza i stworzył legendę. Chociaż to "Kusy" był bardziej popularny, zadra pozostała. Kiedy Kusociński powrócił na bieżnię w 1939 r. wziął udział w biegu przełajowym, w którym spotkał się z trudnym rywalem Józefem Nojim. Noji był przez kilka lat najlepszym polskim długodystansowcem. To był pojedynek pomiędzy zawodnikiem u szczytu sławy i tym powracającym na bieżnię. Wygrał Kusociński i po zawodach zorganizował bankiecik w swoim mieszkaniu. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem złoty medal olimpijski. Na bankiecie "Kusy" trochę się przechwalał. Wygrana na Nojim ukoiła go. Na początku okupacji widywałem go dość często. Pracował w karczmie "Pod Kogutem". Lekko utykał, chodził z laską. Wpadłem do niego niedługo przed aresztowaniem, pokazywał mi różne fotografie. Powiedział, że w przyszłej olimpiadzie chciałby startować w maratonie. Machnął ręką: "Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!" W marcu 1940 roku został aresztowany przez gestapo. Znaleziono przy nim prasę podziemną przygotowaną na tajne zebranie ZWZ. Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach.
PRAGA Wielu posłów i senatorów ODS publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu. Jednak większość zwyczajnych Czechów chciałaby go ponownie widzieć na prezydenckim fotelu Havel na Hrad Kandydatów do prezydenckiego fotela jest trzech. Pierwszy z lewej to przywódca partii republikańskiej Miroslav Sladek. Pośrodku najpoważniejszy kandydat, dotychczasowy prezydent Vaclav Havel. Komuniści zgłosili Stanislava Fischera (z prawej) - astrofizyka. FOT. (C) AP BARBARA SIERSZUŁA z Pragi Kandydaci są trzej. Za najpoważniejszego uchodzi Vaclav Havel. Jeśli nie zawiodą posłowie z ODS, Vaclav Havel zostanie wybrany ponownie na ostatnią już swoją kadencję:1998-2003. Konstytucja RCz dopuszcza możliwość tylko dwukrotnego sprawowania urzędu prezydenckiego przez tę samą osobę. Komuniści zgłosili Stanislava Fischera - astrofizyka, przyznającego się do współpracy z tajną policją STB. Trzeci z kandydatów, przywódca partii republikańskiej, Miroslav Sladek, przebywa w areszcie śledczym z powodu utrudniania postępowania sądowego. Obwinionego o podniecanie nienawiści na tle narodowościowym i rasowym, czeka proces. Zestaw kandydatów zdaje się nie pozostawiać wątpliwości, kogo należy wybrać. Decyzja ostateczna należeć będzie do posłów i senatorów Zgromadzenia Narodowego. O tym, czy głosować będą tajnie czy jawnie, zdecydują w dniu wyborów. Nic dwa razy się nie zdarza... Zdarzyło się. W przypadku Vaclava Havla jest to już czwarta kandydatura, a jeśli zostanie wybrany - trzeci urząd prezydencki. Po raz pierwszy został prezydentem Czechosłowacji 29 grudnia 1989 roku. W czerwcu 1992, kiedy zbliżał się rozpad CSRF, jego ponowną kandydaturę odrzucili Słowacy. Stwierdziwszy, że nie może już wypełniać obowiązków wobec CSRF zgodnie ze swym sumieniem i przekonaniami, 20 lipca 1992 Vaclav Havel abdykował, stając się na pół roku osobą prywatną. Pierwszego stycznia 1993 Czechosłowacja rozdzieliła się na dwa suwerenne państwa: Republikę Czeską i Republikę Słowacką. Trzy tygodnie poźniej, 26 stycznia 1993, Vaclav Havel został wybrany na pierwszego prezydenta Republiki Czeskiej. Jego "czeska" kadencja właśnie dobiegła końca. Jaka była? Na pewno trudna. Chwilami dramatyczna, a przy końcu nawet tragiczna. Uprawnienia prezydenckie w samodzielnej Republice Czeskiej, w porównaniu z federalnymi, zostały przez czeską konstytucję znacznie ograniczone. Zadaniem Vaclava Havla stało się wypełnienie własną treścią nowych wyobrażeń o prezydencie. Jakie cele sobie wyznaczył i co z nich udało się zrealizować? Wielkim tematem prezydenta była i nadal pozostaje budowa społeczeństwa obywatelskiego, w którym rola partii politycznych byłaby zredukowana do niezbędnego minimum. Zadanie następne to: walka z czeskim prowincjonalizmem i próba wprowadzenia do polityki aspektów moralnych oraz poczucia globalnej odpowiedzialności za sprawy świata. Kolejny zamiar prezydencki łączył się z planami decentralizacji władzy, z utworzeniem samorządu terytorialnego i z dążeniem, aby prezydent pełnił rolę ponadpartyjnego gwaranta wewnętrznej stabilizacji politycznej. Cele zewnętrzne, za którymi Havel mocno się odpowiada, to włączenie się Czech w struktury europejskie, wejście do NATO i UE. Gdy w styczniu 1994 roku odbywało się w Pradze spotkania prezydenta USA Billa Clintona z prezydentami Grupy Wyszehradzkiej, dające początek współpracy w ramach "Partnerstwa dla pokoju", cele te były już wyraźnie sformułowane. Czeska dyplomacja sądziła wtedy, że najlepsza będzie droga w pojedynkę - prezydent nie protestował. Stwierdził, że Środkową Europę można równie dobrze integrować na poziomie prezydenckim, i zaprosił siedmiu prezydentów do Litomyśli, aby wspólnie zastanowić się na przyszłością regionu. Realizacja reform gospodarczych w Czechach od roku 1993 należała do trójpartyjnej prawicowej koalicji. Została ona zdominowana przez Obywatelską Partią Demokratyczną (ODS) Vaclava Klausa, która aż do wyborów w 1996 roku nadawała główny ton transformacji. Vaclav Havel, aczkolwiek często różnił się z premierem w poglądach na sposób przekształcania gospodarki, usunął mu się z drogi. W polityce zagranicznej też mu ustąpił, zgadzając się m.in. na "cichą śmierć" Wyszehradu. Ze swych krytycznych uwag prezydent jednak nie zrezygnował. W przemówieniu noworocznym 1 stycznia 1995 mówił np., że dla większości ludzi ważne są nie tylko reformy ekonomiczne, ale też klimat moralny, w jakim one przebiegają. Rok poźniej ton jego wypowiedzi stał się bardziej ostry: "Wszystkie nasze sukcesy polityczne i gospodarcze nie przydadzą się na nic, jeśli między ludźmi będzie panowało prawo dżungli." Pogłębiający się dystans pomiędzy prezydentem i premierem osiągnął swój finał po dymisji szefa rządu. W przemówieniu wygłoszonym przed posłami i senatorami 9 grudnia Vaclav Havel krytycznie ocenił stan państwa i okres rządów Vaclava Klausa, oświadczając: - Zgubiła nas pycha. Bilans zysków i strat Nie spełniły się marzenia o moralnej polityce. Pięć lat to, jak się okazało się, zbyt mało, aby Vaclav Havel zdołał przekształcić czeską rzeczywistość. Podczas gdy za granicą czytano i szczegółowo analizowano jego przemówienia, czescy prawicowi politycy traktowali go jak niegroźnego, filozofującego moralistę, a lewica ledwie go tolerowała. Dopiero niedawno Havel przyznał, że ilekroć go odwiedzał Vaclav Klaus, zawsze był przez premiera karcony i łajany. A po każdej udanej zagranicznej podróży dostawał w domu od czeskich polityków coś w rodzaju "kopniaka w kostkę", aby zbyt dużo sobie nie wyobrażał. Nie zawiodła go jednak publiczność. Od roku 1993 Havel należy do najpopularniejszych polityków w Czechach. Przez pięć lat jego popularność nie spadła nigdy poniżej 65 procent, a na przełomie roku 1996/97 w czasie choroby, a potem ponownego ożenku osiągnęła rekordowe 85 procent. Międzynarodowy moralny autorytet Havla jest jedną z przyczyn jego mocnej pozycji. Czesi wiedzą, że nazwisko prezydenta i jego przesłanie, liczne nagrody i zagraniczne odznaczenia zwiększają prestiż kraju, przynosząc wymierne efekty, jak zaproszenie do NATO. W Czechach Havel stał się bardziej wyrazisty po wyborach w czerwcu 1996, kiedy wpływy Vaclava Klausa i jego ODS zaczęły wyraźnie słabnąć. Gdy na skutek wyników głosowania powstało niebezpieczeństwo kryzysu politycznego z powodu zrównoważonych sił koalicji i opozycji, prezydent mógł odegrać swoją rolę ponadpartyjnego koordynatora. I odegrał. Inna sprawa, czy pomysł uczynienia z lidera opozycji socjaldemokratycznej Milosza Zemana marszałka Izby Poselskiej był najszczęśliwszy. Dzisiaj Havel sam przyznaje, że nie. Stworzony półtora roku temu układ polityczny okazał się niewydolny. Dziś Czechy stoją w obliczu przedterminowych wyborów parlamentarnych. Prezydencka idea decentralizacji władzy, czyli ustawa o samorządzie terytorialnym i nowym podziale administracyjnym ujrzała światło dzienne dopiero w drugiej połowie 1997, gdy pozycja Vaclava Klausa była już znacznie osłabiona. Przez kilka lat ODS konsekwentnie odrzucała samorządy. Wielu politologów analizujących przyczyny upadku rządu Klausa, abstrahując od afer finansowych ODS, uważa, że Havel ponosi część odpowiedzialności za obecną sytuację w kraju. Ostre słowa krytyki, które premier i jego rząd usłyszeli 9 grudnia, mogły być wypowiedziane przez prezydenta co najmniej dwa lata wcześniej. Dlaczego tak się nie stało? Z perspektywy pięciu lat jasno widać, że Vaclav Havel nie czuł się dobrze w układzie politycznym zdominowanym przez Klausa i często mu ustępował. Dopiero zmiany personalne (rezygnacja Josefa Zieleńca), przegrupowania na czeskiej prawicy i dymisja premiera spowodowały, że mimo nękającej go choroby prezydent znowu zaczął być sobą. Zdrowie i sprawy prywatne Kampanię przedwyborczą Vaclav Havel całkowicie zignorował. Po burzliwych wydarzeniach z przełomu listopada i grudnia (upadek rządu), po poważnym zapalenie płuc (rok temu przeszedł operację usunięcia części płuca z małym złośliwym nowotworem) i sławnym wystąpieniu w Rudolfinum, czekał już tylko na mianowanie nowego premiera. Cztery dni po wręczeniu Josefovi Toszovskiemu aktu nominacji prezydent wraz z małżonką, lekarzem, pielęgniarką, ochroną osobistą i czterema psami odleciał na urlop zdrowotny do rezydencji króla Hiszpanii na Wyspach Kanaryjskich. Tymczasem w kraju jego krytyczne przemówienie z 9 grudnia, mianowanie bezpartyjnego premiera, a potem półpolitycznego rządu wywołało wśród dużej części posłów i senatorów ODS falę silnej niechęci. Wielu z nich publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu 20 stycznia br. Aby zostać wybrany w pierwszej turze, potrzebuje 101 z 200 głosów poselskich, i 41 z 81 senatorskich. W Senacie problemu nie będzie, w Izbie Poselskiej może być trudniej. Tu Vaclav Havel może liczyć jedynie na głosy posłów z nowo powstałej Unii Wolności, która oddzieliła się od ODS Vaclava Klausa. Stan zdrowia kandydata na prezydenta deputowanych nie interesuje. Do raportu konsylium lekarskiego, przedstawionego w obu izbach, zajrzało 26 posłów i 4 senatorów. Ich spekulacjom, kto będzie za Havlem, a kto przeciwko, nie sekundują zwyczajni Czesi. Większość z nich (59 procent) chciałaby go ponownie widzieć na Hradzie. Według 57 procent druga prezydentura Havla pomoże utrzymać spokój w kraju, a 71 procent sądzi, że wzmocni on pozycję Czech poza granicami. Zaufanie, jakim Vaclav Havel cieszy się wśród w swoich rodaków, ma tylko częściowy związek z jego dysydencką przeszłością. Socjologowie twierdzą, że Czechów najbardziej interesuje zdrowie prezydenta i jego sprawy prywatne. Spadek popularności do 65 procent wywołały rodzinne spory majątkowe ze szwagierką i nie zbyt fortunne wypowiedzi Dagmar Havlovej. Porównania z pierwszą żoną prezydenta, Olgą, nie są dla obecnej małżonki korzystne. Co Vaclav Havel myśli o drugiej kadencji prezydenckiej? Przede wszystkim chciałby, aby była ona lepsza, aby przyniosła Czechom członkostwo w NATO i w Unii Europejskiej. Jego zdrowie wymaga, aby to była prezydentura spokojniejsza. Tymczasem w kraju czeka go sytuacja chyba trudniejsza od tej przed 5 laty. Czeska prawica jest rozproszona i skłócona. Opinia publiczna skłania się ku lewicy, a sondaże mówią, że przedwczesne czerwcowe wybory wygrają socjaldemokraci. Jeśli Milosz Zeman zostanie premierem, dla prezydenta Vaclava Havla będzie to następny "twardy" partner.
Kandydaci są trzej. Za najpoważniejszego uchodzi Vaclav Havel. Komuniści zgłosili Stanislava Fischera - astrofizyka, przyznającego się do współpracy z tajną policją STB. Trzeci z kandydatów, przywódca partii republikańskiej, Miroslav Sladek, przebywa w areszcie śledczym. Zestaw kandydatów zdaje się nie pozostawiać wątpliwości, kogo należy wybrać. Decyzja ostateczna należeć będzie do posłów i senatorów Zgromadzenia Narodowego. W przypadku Vaclava Havla jest to już czwarta kandydatura, a jeśli zostanie wybrany - trzeci urząd prezydencki.
Kazimierz Kutz o Tadeuszu Łomnickim w dziesiątą rocznicę śmierci aktora Zawsze był gotów do wielkiego skoku Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Bolał, że nie jest popularny i tak rozpoznawalny jak różne sezonowe gwiazdy. Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty. Był oczywiście "potworem", który wszystko podporządkował sztuce. Zawsze czuło się jego gotowość do wielkiego skoku. I to było wspaniałe. Zawsze robił co najmniej trzy rzeczy naraz. Pamiętam, jak odwoził mnie po próbie. Jednocześnie prowadził samochód, rozmawiał o swoich problemach i z magnetofonu uczył się nowej roli albo angielskiego. Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji. We wszystkim, co robił, nieco przesadzał, "błaznował". Wszystko, wszystko musiało mieć formę, nawet jego nieautentyczność była jakby "robiona". Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. Kiedy natykał się na kogoś nieżyczliwego, też stawał się niesympatyczny. Pamiętam, jak na planie "Pokolenia" Andrzeja Wajdy Zbigniew Cybulski bardzo bał się spotkania z Łomnickim. Poprosił mnie o kupienie skrzynki piwa. Opróżnił wszystkie butelki dla kurażu i gdy przyszło do nagrywania sceny, zaskoczył Tadeusza swoją improwizacją. Łomnicki z wrażenia przestał grać, a całą złość na siebie dość brutalnie wyładował na mnie. Zapomniany majowy kartofel Spotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "Przedstawienia «Hamleta» we wsi Głucha Dolna", tragedii ma motywach Szekspira o kacyku rządzącym jugosłowiańską wioską. W latach 70. był to tekst niecenzuralny. Łomnicki bał się. Nie o siebie, lecz o teatr. Mimo to podjął się wystawienia dramatu. Na dobrą sprawę jako reżyser nie mogłem aktorom powiedzieć, o czym ten tekst jest. W dodatku, przeważnie młodzi, bali się Łomnickiego. Mierzenie się z jego wielkością, niedawnym rektorem, profesorem, blokowało ich. Szukałem sposobu na rozładowanie niekorzystnego napięcia. Na scenie ludzie muszą się czuć wolnymi. Aż któregoś dnia przyłapałem Tadeusza kompletnie nieprzygotowanego do próby. Zacząłem go pouczać, czym jest praca w teatrze, jakby był amatorem. Mówiłem, że nie rozumie tekstu, tłumaczyłem każdy szczegół, jak komuś głupiemu. Zespół osłupiał, a on zzieleniał. Poczuł się dotknięty, nie wytrzymał i wyszedł. Zapadła cisza. Udawałem, że czekam na jego powrót, a gdy po 10 minutach nie wrócił, krzyknąłem: "Co wy się, k...., tego ch.... boicie?! " - a wiedziałem, że podsłuchuje mnie. "To ma być wielki aktor, wasz nauczyciel, a zrywa próby we własnym teatrze? Przecież to jest ostatni kartofel zapomniany w piwnicy w maju! ". Wyznanie wiary Po próbie specjalnie nie wróciłem do hotelu, tylko poszedłem spać do kolegi, żeby Tadeusz nie mógł mnie znaleźć. Następnego dnia za pięć dziesiąta byłem w teatralnym bufecie. Cały zespół czekał w gotowości. Usiadłem jak najdalej od drzwi. O dziesiątej pojawił się... i rozpoczęła się komedia. To cały Łomnicki! Najpierw pocałował w rękę bufetową, potem podszedł do każdej aktorki i każdą pocałował w rękę, a na końcu przeprosił wszystkich kolegów. Potem podszedł do mnie i najskromniej w świecie, cały skruszony powiedział: "Przepraszam, Kaziu, źle się zachowałem". "Tak mi się zdawało, Tadeusz. Mam do ciebie pytanie - ciągnąłem dalej i widziałem, jak cierpnie mu skóra. "Podobno uczysz w szkole. Wiesz, czego ty uczysz? Paraliżu postępowego! ". Na te słowa Łomnicki czmychnął za drzwi. Widziałem, jak stamtąd macha do mnie ręką. Podszedłem, a on do mnie: "Błagam cię, Kaziu, możesz mi wszystko powiedzieć, ale nie przy ludziach! ". "Masz to u mnie. A teraz na scenę i próbujemy jeszcze raz to, co wczoraj. " Próbował genialnie, choć trzymałem go z 10 minut. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. "Obiecująco" - powiedziałem. Była to moja zemsta za "Pokolenie". Dzięki niej zespół nabrał odwagi do "Łoma" i wszystko poszło jak z górki. Po kłopotach z cenzurą mogliśmy twórczo pracować. Zezwolono na kilka zamkniętych pokazów. Na jedno z przedstawień przyszła cała śmietanka SPATiF-u. Tadeusz zawsze grał na 100 procent, ale dopiero podczas tego wieczoru zobaczyłem, czym może być teatr z wielkim aktorem. Grał w natchnieniu, jakiego jeszcze nie widziałem, bo chciał zadowolić kolegów. Nigdy nie odchodził od wersji ustalonej z reżyserem, ale tego dnia w finale zaczął chrząkać jak knur i rozwijał to chrząkanie niczym muzyczny motyw aż po pointę. W zachwycie pobiegłem do garderoby Tadeusza i spytałem, jak na to wpadł. "Aaaa!, Kaziu, ja to znam z lektur. Było na widowni paru kolegów, którzy widzieli Jaracza, jak zagrał to przed wojną w «Uciekła mi przepióreczka», a ja chciałem im zrobić przyjemność". Niby był to żart, ale tak naprawdę pokazywał, że jest kontynuatorem tradycji Jaracza, a to chrząkanie - wyznaniem wiary w sens kontynuacji jego sztuki. Ukochany świntuch W czasach Teatru Na Woli widziałem też, jak Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę. Nie zapomnę nigdy, jak mnie z nią poznał. Byliśmy w jego malutkiej garderobie. Na ścianie wisiał wielki portret Swinarskiego, nagle weszła ona. Bardzo młoda, w okularach, w długiej sukni. Siedząc w kostiumie Giordana Bruna, Łomnicki powiedział: "Poznaj ją, to moja Marysia" i sięgnął po skraj sukni, całą ją odsłonił. Diabeł, zawsze z wszystkiego robił teatr. A jednocześnie sprawdzał ją, czy nadaje się, czy przyjmie go takim, jakim jest. Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Pastwiono się nad nim. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli, ludzie, którym dał pracę, których "wymyślił". Cierpiał bardzo. A przecież role partyjnych działaczy w "Przypadku", "Człowieku z marmuru" świadczyły nie tylko o jego ekshibicjonizmie, ale i klasie, autoironii. Na pewno myślał też o nich w kategoriach zawodowych - wiedział, że to są ciekawe role do zagrania. Byliśmy w wielkiej przyjaźni, więc mogłem sobie pozwolić na przekomarzanki z Tadeuszem o jego partyjnej karierze. Kiedy miałem z nim trudności na planie, rzucałem: "Przypomnij sobie, jak byłeś w KC". Śmiał się, wściekał, raz to go bolało, raz śmieszyło, ale spinał się i grał. Duch konkurencji Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Pieklił się i cierpiał. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć. Kiedy zobaczył Gajosa w roli von Horvatha w "Opowieściach Hollywoodu", chwycił za telefon i z zachwytem mi opowiadał: "Oglądałem. Nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił w telewizji. Gajos to genialny aktor". A kiedy już zadzwonił do mnie, starał się, jak to on, upiec drugą pieczeń. Dodał: "Wiesz, niektórym kolegom się zdaje, że potrafią grać intelektualistów" - to o Holoubku. Obaj konkurowali o pierwsze miejsce cały czas, obaj piekielnie inteligentni, tylko absolutnie różni... To, jak potrafi docenić kolegów, widziałem też na własne oczy pracując nad "Stalinen", ostatnim spektaklem telewizyjnym z jego udziałem. Wcześniej nigdy z Trelą się nie spotkali. Jurek w ostatniej chwili wziął zastępstwo za Janusza Gajosa, uczył się tekstu nocą, no i bał się Łomnickiego i odpowiedzialności. Z tego wszystkiego dostał skurczu mięśni dłoni. Starał się go ukryć, ale Tadeusz zauważył. Wiedział, że to skutek nadmiernego wysiłku i zatroszczył się o kolegę jak najlepsza pielęgniarka. Masował mu mięśnie i przynosił herbatę. Cieszył się też talentem Jurka. To był wspaniały mecz między teatralną Warszawą i teatralnym Krakowem. Kiedy po dwóch dniach Trela zaczął dobrze czuć się w roli Stalina, Tadeusz poprosił mnie na bok i wyszeptał: "Kaziu, ja się go boję. On ma ołowiane oczy. Jak Stalin" - wyszeptał. Lindsay Anderson, jego przyjaciel, powiedział komuś, że Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną, co zaczęło mu wadzić w aktorstwie. Mogło tak być. W czasie prac nad "Stalinem", jego wiedza o komunizmie, towarzyszach z Politbiura, o WKPb była tak kolosalna, że nie mógł jej przetrawić. Jak każdy wielki aktor potrzebował wskazówek reżysera bardziej niż debiutant. Jak anioł. Wtedy zapalały mu się oczy, a w chwilę potem grał jak w natchnieniu. Wszyscy wtedy na planie zastygali, oglądali jego grę w absolutnej ciszy. Widziałem, jak ścina się powietrze. Kiedy kończyliśmy pracę nad "Stalinem", urządziliśmy skromny pożegnalny bankiet w telewizyjnej hali. Tadeusz pojawił się z garderoby, z walizeczką w dłoni. Spieszył się do Poznania na próby "Króla Leara". Podziękował nam, nie łyknął nawet szampana, nie przegryzł nawet paluszka. Pożegnał się i poszedł. Widzę go jeszcze, jak drepcze przez halę z walizeczką, w płaszczyku, z przekrzywioną na prawo głową. Aż wszedł w światło drzwi i zniknął. Notował Jacek Cieślak
Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Bolał, że nie jest popularny i tak rozpoznawalny jak różne sezonowe gwiazdy.Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty.Zawsze robił co najmniej trzy rzeczy naraz.Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji.Spotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "PrzedstawieniaHamletawe wsi Głucha Dolna".Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Pieklił się i cierpiał.
MłODZIEŻ I RELIGIA Panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom Krajobraz z szatanem ELżBIETA POŁUDNIK Policja w Białej Podlaskiej wykryła grupę satanistów. Należy do niej co najmniej kilkanaście osób. Mają od 16 do 23 lat. Część z nich to uczniowie bialskich szkół średnich. Problem zaczyna być dostrzegany też w podstawówkach. Dwaj szesnastoletni chłopcy popełnili samobójstwo. Odebrali sobie życie 13 lutego i 13 marca. Jeden z nich był zdeklarowanym satanistą. Drugi miewał kontakty z grupą. Powszechnie uważa się, że śmierć przynajmniej jednego z nich mogła być ofiarą złożoną szatanowi. Przywódca sekty - 23-letni Grzegorz Sz., "czarny biskup", został tymczasowo aresztowany pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa poprzez rozmowy i obrzędy o charakterze satanistycznym oraz rozprowadzania i namawiania do zażywania środków odurzających. Paweł K., ps. Suchy, również trafił do aresztu. Prokurator zarzuca mu profanację grobu na bialskim cmentarzu. Zabrane z grobu dwie czaszki używano do satanistycznych obrzędów. W Białej Podlaskiej panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom. Większość bialskich satanistów zalicza siebie do "lawejowców". Nie odprawiali więc czarnych mszy polegających na składaniu w ofierze szatanowi ludzi. Zastępowały ich zwierzęta. Planowali jednak samobójstwa, na przykład ukrzyżowanie na terenie kościoła i podpalenie lub rozerwanie się granatem podczas mszy w kościele pełnym ludzi. "Jestem satanistą" - mówi o sobie 21-letni Krzysztof. Pracuje w jednym z zakładów rolnych w Białej Podlaskiej. Kupił biblię La Veya na stoisku w Warszawie za 30 złotych. To nic złego - mówi. - Gdybyśmy odbijali ją na powielaczach i rozprowadzali, to może byłoby to przestępstwo - zastanawia się. - Ale to przecież jest legalne wydawnictwo. Krzysztof tłumaczy, na czym polega satanizm. Zaskakuje słownictwem i znajomością zjawisk kulturowych. "Satanizm jest religią - mówi - gdyby nie miał boga w postaci szatana, byłby prądem umysłowym, jak humanizm. Jak przeczytałem biblię satanistyczną, to myślę, że jest to lepsze niż religia. Do kościoła nie chodzę od końca podstawówki. To nie ma sensu. Ograniczenia, umartwianie się to nie dla mnie. La Vey mówi, żeby korzystać z życia, i ja się z nim zgadzam. Bez satanizmu nie da się tego robić". Krzysztof proponuje pożyczenie mi biblii La Veya. Teraz jednak nie ma jej u siebie, pożyczył koledze. "Może pani przeczytać. Przecież to niczym nie grozi" - mówi. Szepela zna. - Jak się napił, to miał taką śrubę, że coś śpiewał. Co? Teksty kapel metalowych. Satanistycznych też. Krzysztof nie zgadza się z opinią, że satanista to człowiek zawsze ubrany na czarno. Glany, czarna kurtka, pentagram - to pomyłka. - Ja tak się nie ubieram, a jestem satanistą. Suchy i Szepel? No, oni zawsze chodzili na czarno. Czy były czarne msze? Nie wiem. Jeśli były obrzędy, to ja w nich nie brałem udziału - mówi Krzysztof. - Najczęściej czytaliśmy książki, słuchaliśmy muzyki, dyskutowaliśmy. "Bagsika" poznałem tego wieczora, gdy się powiesił. Poszedłem do Szepela, bo miał urodziny. Grzesiek chciał, byśmy poszli na plac Wolności. Kupiliśmy wódkę i poszliśmy do parku. "Bagsik" mówił, że się powiesi. Nie brałem tego na serio. Nikt chyba nie wierzył, że zrobi to naprawdę. W szkolnych zeszytach Marcin-"Bagsik" pisał coś na kształt własnej biblii. Niewiele tam notatek z lekcji - tylko kilka pierwszych kartek. Potem rysunki, wiersze, opowiadania, luźne notatki. Głównym bohaterem jest szatan, demony, Belzebub. Słuchał La Veya. Dużo czytał, zwłaszcza horrory i mroczną fantastykę. "Czy może istnieć ród wampirów, inny niż znany z literackich przekazów i zabobonów. Kiedyś o tym pomyślę z długopisem w ręku" - napisał na jednej kartce. Wiesław Gromadzki, szef Klubu Literackiego "Maksyma" w Białej Podlaskiej, mówi, że młodzi ludzie tak piszą. Zawiedli się na świecie. Rezygnacja, brak zgody na otaczającą rzeczywistość, panujące powszechnie zło, beznadziejność to powszechny temat w twórczości nastolatków. "W przypadku Marcina zadziwiła mnie tylko ta diaboliczna symbolika, postacie Belzebuba, mroczność. Miałem z nim kontakt tylko przez kilka tygodni. Zamierzałem z nim o tym porozmawiać, gdy lepiej się poznamy. Obiecał pokazać mi wszystkie swoje teksty, kiedy je dokończy - jak się wyraził. Trzeba przyznać, że Marcin miał nie tylko talent plastyczny, ale i literacki" - mówi Wiesław Gromadzki. Dotrzeć do własnego dziecka "Jestem chrześcijanką i nie pozwolę córce od tej wiary odejść" - mówi matka jednej z bialskich poganek, która utrzymywała bliskie kontakty z satanistami. Dorota przed pięcioma minutami wyszła z domu w towarzystwie innej poganki, znacznie bardziej chyba wtajemniczonej w arkana satanizmu. Mijając nas naciągnęła na głowę spiczasty kaptur czarnej bluzy ukrywając twarz. Obydwie nie chcą rozmawiać z dziennikarzami. Matka Doroty nic nie wiedziała o "zainteresowaniach" córki. "Może bym coś podejrzewała, gdyby nie wracała na noc do domu. Ale ona nie sprawiała kłopotów - tłumaczy. - Pracuję w szkole, w której uczy się córka. Mam ją cały czas na oku. Ona była tylko świadkiem. Jak dowiedziałam się o tym, od razu zwolniłam się ze szkoły i pojechałam na policję. Ona była tylko świadkiem - tłumaczy z uporem. To przykre dla mnie. Wychowuję cudze dzieci w szkole, a nie potrafiłam dotrzeć do własnego dziecka" - dodaje. Metalowe miasto "Spijam dziewczęcą krew z błony dziewiczej" to sztandarowy utwór na płycie satanistycznego zespołu KAT z 1996 roku, zatytułowanej "Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach". Takie treści mogą częściowo tłumaczyć zafascynowanie bialskich satanistów orgiami seksualnymi. Poganki twierdzą, że obrzędy sobótkowe, zwane też kupałą, były obchodzone już przed kilkoma laty, kiedy były jeszcze uczennicami podstawówki. Pogańskie święto połączone było z seksualnym rozpasaniem. Choć sataniści werbowali swoich członków przede wszystkim wśród uczniów szkół średnich, to poganie, zwani też "Słowianami", pojawiali się również w bialskich podstawówkach. Lider zespołu KAT Roman Kostrzewski przetłumaczył na język polski i wydał na płycie kompaktowej satanistyczną biblię La Veya. Podobnie jak satanistyczna muzyka, była ona słuchana przez bialskich satanistów. KAT koncertował w Białej Podlaskiej ponad dwa lata temu - w październiku 1994 roku. Metalowe zespoły przyjeżdżały tu zresztą często. "To zawsze było metalowe miasto" - mówią młodzi ludzie. - Dobrze się bawiłem na koncertach metalowych - mówi "Krynia" deklarujący się jako satanista. - Kiedyś było łatwiej zdobyć kasety, bo można było kupić pirackie. Teraz są drogie, nie zawsze można sobie pozwolić na kupienie nowości. Czasem się wymieniamy, pożyczamy sobie. W sklepie muzycznym w centrum miasta dwie gabloty to kasety z metalem. "Metal" można zresztą kupić w każdym muzycznym sklepie. "Ale o co chodzi?!" To najczęściej słyszane przez nas pytanie zadawane przez matki młodych ludzi, którzy podejrzewani są o kontakty z satanistami. W tonie rozmowy daje się wyczuć rozdrażnienie, wręcz agresję. Najchętniej wyrzuciłyby nas za drzwi. Uważają, że ich dzieci nie są złe, a to, co się stało, to jakaś pomyłka. W niespełna sześćdziesięciotysięcznym mieście nie można dziwić się takim reakcjom. Prawie wszyscy się tu znają. Mieć syna satanistę to wielki wstyd, wręcz piętno. Kapłan się zaparł? Taka postawa wydaje się być bardzo na rękę 19-letniemu "Panasiowi". Uważany jest za trzeciego kapłana sekty. Szczupły, niewysoki, o śniadej cerze i ciemnych oczach nastolatek jest wyraźnie zdenerwowany. Przyznaje, że gra w zespole muzycznym. Satanistyczne nagrania kolportowane były najprawdopodobniej wśród podobnych grup w całej Polsce. "Nie ma żadnej sekty - mówi - to tylko gazety tak wypisują. »Suchy« (aresztowany Paweł K. - red.) przychodził czasem do mnie posłuchać, jak gramy. Ale prawie go nie znałem. A Szepela (czarny biskup - red.) to znałem tylko z widzenia. Z placu Wolności. Co tam robił? A co miał robić! Pił. Czarne msze?! Jakie czarne msze!. Nic nie wiem. Wszyscy młodzi się z was śmieją. Idźcie pogadać z innymi, których też zatrzymała policja!". "Sataniści to świry" - mówią może dwunasto-, trzynastoletni chłopcy palący papierosy na klatce schodowej jednego z osiedlowych klubów kultury. Mają na sobie szaliki kibiców sportowych. Wracają właśnie z meczu. "My się z nimi nie zadajemy, bo to są wariaci. Oni są nienormalni. Jeden satanista to rzucał w przechodniów na ulicy nożyczkami. Chodzą tu po osiedlu, ale my z nimi nawet nie rozmawiamy. Ale policja też moim zdaniem źle robi - mówi jeden z dzieciaków - bo zatrzymują na ulicy osoby ubrane na czarno. Sam widziałem, jak obok szkoły zgarnęli jedną dziewczynę. Cała była w czarnym ubraniu, ale to nie była satanistka - tłumaczy. - Jak będzie pogrzeb, to chyba też wszystkich zaaresztują, bo będą na czarno! - dzieciaki wybuchają gromkim śmiechem. - Ale jutro na pewno ktoś się powiesi! Na pewno, na pewno się powiesi! Dlaczego? Bo jutro jest trzynasty. Zawsze teraz, jak będzie trzynasty, to będą się wieszać" - mówią wszyscy z pełnym przekonaniem. Takie rzeczy w Białej?! - mówią zdziwieni mieszkańcy miasta. Informacje o zwyrodnieniu młodzieży przyjmują wszyscy z lekkim niedowierzaniem. W parku radziwiłłowskim w centrum miasta odbywały się satanistyczne spotkania. "To tylko młodzież, która pije tu wino" - mówią pracownicy mieszczącego się w resztkach pałacu Radziwiłłów Regionalnego Ośrodka Kultury. Szefowa placówki jest oburzona, że wymyślono problem. "Jacy sataniści?! Tu, u nas, w Białej?!" - mówi. - Całe lato nie mieliśmy z nimi spokoju - opowiadają inni pracownicy tej samej placówki. - Jak były dyskoteki w amfiteatrze, to zawsze przychodzili rozrabiać. Stawali w grupie i krzyczeli "Ave Satan". Palce to układali tak jakoś w pięść, że tylko kciuk i mały palec sterczały do góry. Trzeba ich było przeganiać, bo młodzież nie mogła się bawić. Przesiadywali w krzakach i odprawiali te swoje cyrki przy ogniskach. Pili przy tym, jeszcze butelki leżą. Siadali na tym zwalonym drzewie. Wszystko było tu zarośnięte krzakami. Wejście było tylko z jednej strony. - Ja się ich nie boję - mówi specjalista do spraw zieleni pracujący w parku. - Ale w nocy to bym tu nie przyszedł. Jak w dzień pracuję, to też rozglądam się dookoła. Palacze z kotłowni to przez całą zimę nie wychodzili. Zamykali drzwi na klucz. Opowiadali czasem, że słychać tylko dzikie wrzaski. Na budynkach w parku widać satanistyczne napisy. Trzy szóstki, ave satan, odwrócone krzyże, szubienice. Wśród napisów widać też pseudonimy satanistów. Napis "Ave Satan" ktoś zamalował czarnym węglem, pisząc na nim "Ave Maria". Sataniści to dziennikarze Dyrektorzy kilku szkół, w których uczyli się sataniści, chcieliby mówić przy tej okazji o sukcesach kierowanych przez nich placówek. Mają żal do prasy, że nagłaśnia problem. - Lepiej jest pokazywać osiągnięcia, których mamy niemało - mówią. "To wy jesteście żądni krwi. Nie różnicie się od satanistów" - wołał wzburzony dyrektor LO, w którym uczył się jeden z nieżyjących chłopców. Ma żal do dziennikarzy, że szkalują jego szkołę. Samorząd wystosował nawet list otwarty do mediów. "Nieprawdziwa była informacja o wystawie prac satanistycznych w szkolnej galerii" - napisali uczniowie. Faktem jednak jest, że prace Marcina trafiły na wystawę obrazującą osiągnięcia plastyczne uczniów. Nie da się ukryć ich charakteru. Dyrektor we wcześniejszej rozmowie z dziennikarzami przyznał, że "rysunki były jednorodne tematycznie i dotyczyły innego świata". Wiadomość o bialskich uczniach powiązanych z grupami satanistycznymi poruszyła całe środowisko oświatowe. "Problem zaczyna być postrzegany w kategoriach politycznych, a nawet personalnych. Próby rozgrywania własnych interesów w sposób wykorzystujący ten szokujący problem trzeba nazwać wprost - nieprzyzwoitością" - powiedział długoletni nauczyciel jednej z bialskich szkół średnich, który woli zachować anonimowość. Sataniści kontaktowali się też czasem z księżmi. - Trochę naiwnie wierzyłem, że poszukują właściwej drogi. Im zależało raczej na potwierdzeniu własnych przekonań - mówi jeden z księży, który miał okazję rozmawiać z członkami grupy. Honor satanisty Wielu członków grupy to dzieci z rozbitych lub niepełnych rodzin. Brak ojca powoduje, że tożsamość odnajdują w grupie - mówią dorośli znający tę młodzież. Grupa daje im akceptację i poczucie bezpieczeństwa. Honor to jedyna chyba pozytywna wartość, jaką akceptują. Pojmują go jednak również na swój sposób. Absolutyzują go. Często utożsamiają z zemstą. Życie nie jest dla nich ważne, swoisty honor tak. Ludzie, którzy w różny sposób zetknęli się z bialskimi satanistami, podkreślają, że nie zawsze byli agresywni. Często sprawiali wrażenie "grzecznych chłopców". Są jednak bardzo zamknięci w sobie. Żyją we własnym świecie. Satanizm jest dla nich również doświadczeniem intelektualnym. Są wrażliwi. Dużo czytają, dyskutują o swojej "religii". Starają się ją zgłębiać. Filozofia przewrotna "Zajmowałem się różnymi filozofiami - mówi Wiesław Gromadzki - satanistyczna zaskakiwała mnie o tyle, że była przewrotna. Szatan zajmuje miejsce Boga. Jest ich zdaniem potężniejszy. Zło jest wszechmocne i zwycięża, a oni widzą w tym sens. To sprzeczne i niezrozumiałe dla nas, ale zło paradoksalnie zajmuje w tej ideologii miejsce dobra i staje się dla nich wartością, wokół której budują swoją wizję świata. Czterdziesto- czy pięćdziesięciolatka nie da się na to »złapać«. Młodzi, niedojrzali widzą w tym jednak dreszcz emocji, coś odmiennego. Podejrzewam, że większość z nich weszła w to z takich pobudek. Potem trudno im jednak z tego wyjść". Idol satanistów La Vey ogłosił satanistyczną biblię w 1966 roku. Jest Cyganem z Transylwanii w USA. Z zawodu był treserem zwierząt. W dzieciństwie opowiadano mu legendy o wampirach i czarownicach. Gdy miał 15 lat, zainteresował się okultyzmem. Potem został zdeklarowanym satanistą. Uważa, że jego dziejową misją jest zniszczenie chrześcijaństwa. La Vey pojawił się w filmie Romana Polańskiego "Dziecko Rosemary". Zagrał w nim rolę szatana. Sataniści przejęli wiele z symboliki chrześcijańskiej, odwracając jej sens. Jezus zajmuje miejsce szatana. Krzyż jest odwrócony do góry nogami. Monstrancja z hostią to dla nich lewiatan. Każdy satanista podkreśla, że chrześcijaństwo jest jego największym wrogiem. "Tu jest potrzebna mądrość. Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego jest sześćset sześćdziesiąt sześć". (Apokalipsa św. Jana. 13,18 - Biblia Tysiąclecia) Autorka jest publicystką "Dziennika Wschodniego"
Policja w Białej Podlaskie wykryła grupę satanistów, do której należało co najmniej kilkanaście osób w wieku od 16 do 23 lat. Część z nich to uczniowie bielskich szkół średnich. Część z zatrzymanych pochodzi z niepełnych rodzin - podejrzewa się, że zgłosili się do satanistów, aby w grupie odnaleźć swoją tożsamość.Wiele osób w mieście uważa,że odkrycie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia rytualnym samobójstwom. Przywódca sekty zwany "czarnym biskupem" został tymczasowo aresztowany pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa oraz rozprowadzanie i namawianie do zażywania środków odurzajacych. Zatrzymano również innego członka grupy - Pawła K.,- pod zarzutem profanacji grobu na bialskim cmentarzu. Większość rodziców zatrzymanych z niedowierzaniem przyjęła wiadomość o ich przynależności do grupy satanistycznej.
PIENIĄDZE PUBLICZNE Czy stać nas na polskie biuro UNIDO Poza kontrolą Utrzymanie warszawskiej placówki Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) kosztuje polskiego podatnika ponad pół miliona dolarów rocznie. Większość pieniędzy pochłaniają wyśrubowane płace personelu biura. Z roku na rok koszty rosną. Efekty pracy są dyskusyjne FOT. ANDRZEJ WIKTOR LESZEK KRASKOWSKI Utrzymanie warszawskiej placówki Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju Przemysłowego (UNIDO) kosztuje polskiego podatnika ponad pół miliona dolarów rocznie. Większość pieniędzy pochłaniają wyśrubowane płace personelu biura. Z roku na rok koszty rosną. Efekty pracy są dyskusyjne - projekty eksportu polskich autobusów do Kolumbii i samolotów do Brazylii wciąż pozostają na papierze. UNIDO powstało w 1967 roku, jest wyspecjalizowaną agencją ONZ zajmującą się uprzemysłowieniem krajów rozwijających się, transferem technologii, ochroną środowiska naturalnego. Do organizacji należy 168 państw - w 1996 roku wycofały się z niej Stany Zjednoczone i Kanada, krytykujące UNIDO za zbiurokratyzowanie i brak skuteczności. W Warszawie biuro UNIDO istnieje od 1983 roku. Powstało, gdy generał Jaruzelski ogłosił strategię reorientacji na kraje socjalistyczne i rozwijające się. Biurem kieruje nieprzerwanie od 17 lat Krzysztof Loth. Dyrektor droższy od premiera Mimo że polskie biuro UNIDO jest częścią organizacji międzynarodowej, w całości jest finansowane z budżetu państwa. Kontrola nad wydatkami jest iluzoryczna - warszawska filia UNIDO nie musi np. stosować ustawy o zamówieniach publicznych, nie dotyczy jej ustawa o "kominach płacowych", nie podlega też kontroli NIK. O zarobkach pracowników UNIDO krążą legendy - Krzysztof Loth przyznaje, że zarabia znacznie lepiej niż premier. Najprawdopodobniej ma stawkę zaszeregowania "P 5", a to oznacza zarobki od 94 tysięcy dolarów do 144 tysięcy dolarów rocznie. Co roku utrzymanie placówki UNIDO jest coraz droższe - w roku 1995 kosztowało 360 tys. dolarów, w 1999 r. - ok. 530 tys. dolarów (75 procent budżetu pochłaniają płace). Ostatnio wiedeńska centrala UNIDO zaproponowała rządowi polskiemu, aby w latach 2001 - 2003 przeznaczył na warszawskie biuro 2 mln 138 tys. dolarów (ok. 10 mln złotych). Na odpowiedź rząd ma czas do końca czerwca, wiążące decyzje zapadną najprawdopodobniej w przyszłym tygodniu. Oprócz wydatków na biuro Polska płaci składki roczne - w ubiegłym roku było to 304 tys. dolarów. Należymy do nielicznego grona państw, które nie zalegają ze składkami. 24 maja gościł w Polsce wiceszef UNIDO Yo Maruno. Ministerstwo Gospodarki nie chce jednak zdradzić, jakie są rezultaty tej wizyty. Złote jajo Czy efekty pracy polskiego biura UNIDO są adekwatne do wysokich kosztów jego utrzymania? O tym w Ministerstwie Gospodarki i w MSZ nikt nie chce rozmawiać. Nieoficjalnie o UNIDO mówi się z przekąsem: "złote jajo", "ambasada zagraniczna w Polsce", "dziczek i polowanko". Urzędnicy przyznają, że lepiej byłoby przeznaczyć owe pół miliona dolarów na wsparcie wydziałów ekonomiczno-handlowych polskich ambasad. Panuje jednak powszechne przekonanie, że nikt nie odważy się przeciwstawić Krzysztofowi Lothowi, który o Leszku Balcerowiczu mówi "mój młodszy kolega z roku niżej". Warszawskie biuro UNIDO traktowane jest jako zagraniczna placówka SLD. W 1997 r. Dariusz Rosati, ówczesny minister spraw zagranicznych w rządzie SLD - PSL, ubiegał się nawet o stanowisko dyrektora generalnego UNIDO, przepadł jednak w głosowaniu. - Pan Loth ma zwyczaj zasypywania rozmówcy nazwiskami polityków, z którymi jest zaprzyjaźniony - mówi urzędnik MSZ. - A są to wyłącznie nazwiska z "pierwszej ligi". - Formuła dotychczasowej działalności UNIDO w Polsce wyczerpała się - mówi Paweł Dobrowolski, rzecznik MSZ. - Warszawskie biuro UNIDO powinno zająć się przede wszystkim promocją polskich technologii, promocją eksportu, działaniem na zewnątrz, a nie do wewnątrz. Być może trzeba będzie zreorganizować biuro. O wystąpieniu Polski z UNIDO nie ma jednak mowy. Obowiązek niesienia pomocy Od dwóch lat Polska nie korzysta z pomocy UNIDO - programy restrukturyzacji polskich przedsiębiorstw zakończyły się. Warszawskie biuro zajmuje się ściąganiem do kraju zagranicznych inwestorów, jednak efekty tych działań są mierne. Według wyliczeń Ministerstwa Gospodarki obce firmy - zaproszone przez UNIDO - w ubiegłym roku zadeklarowały inwestycje rzędu 2 mln dolarów. Dla porównania Państwowa Agencja Inwestycji Zagranicznych, której utrzymanie kosztuje rocznie 1 mln dolarów, czyli dwa razy więcej niż biuro UNIDO, ściągnęła zza granicy 390 mln dolarów. Według Krzysztofa Lotha ministerialne wyliczenia są nieprawdziwe - twierdzi, że UNIDO przyciągnęło do Polski w ubiegłym roku 157 mln dolarów. - UNIDO nie jest już potrzebne jako organizacja, która ściąga kapitał do Polski - mówi Krzysztof Loth. - Zmieniamy profil działalności, będziemy wspierać polskie firmy na rynkach mniej zaawansowanych, gdzie często nie jesteśmy reprezentowani. Z racji członkostwa Polski w OECD, z racji aspiracji do Unii Europejskiej Polska ma nie tylko moralny, ale i formalny obowiązek niesienia pomocy krajom rozwijającym się. UNIDO ma charakter organizacji eksperckiej; dla wielu krajów jest to wygodny sposób promowania własnych interesów gospodarczych i eksportu technologii. Na przykład Włosi utworzyli biuro UNIDO w Kairze i mają zamiar otworzyć podobną placówkę w Indiach. Stworzyliśmy program ochrony lasów amazońskich przed pożarami, gdyż Polska dysponuje odpowiednimi samolotami oraz systemem monitorowania pożarów. Zaawansowany jest program eksportu i budowy montowni autobusów w Kolumbii, mówi się o eksporcie dwustu autobusów. Pracujemy nad tym kontraktem półtora roku. W mojej ocenie mamy 80 procent szans, że dojdzie on do skutku. Autobus do Bogoty W raporcie rocznym UNIDO, w rozdziale "Osiągnięcia regionalne" znajdujemy projekt zatytułowany "System ochrony przeciwpożarowej lasów w krajach Ameryki Łacińskiej" oraz informację, że powstał on podczas pobytu polskiej gospodarczej misji rządowej w Brazylii w maju 1999 r. (w innym dokumencie jest mowa o maju 1988 r.), a następnie "był intensywnie promowany". Jesienią rozmowy były kontynuowane. Z jakim skutkiem - nie wiadomo. W 2000 roku polscy leśnicy mieli się spotkać z Brazylijczykami i ustalić szczegóły. - Mieliśmy uczestniczyć w polsko-brazylijskiej konferencji na temat ochrony lasów, ale nic z tego nie wyszło, gdyż Brazylijczykom zabrakło pieniędzy - mówi dr Zygmunt Santorski z Zakładu Ochrony Przeciwpożarowej Instytutu Badawczego Leśnictwa. - Szkoda, bo byłaby okazja do wymiany doświadczeń. Produkowane w Mielcu samoloty "Dromader" to chluba naszej myśli technicznej, w ubiegłym roku mówiło się o otwarciu montowni w Brazylii. Grzegorz Kruszyński, rzecznik prasowy Polskich Zakładów Lotniczych w Mielcu, przyznaje, że rozmowy były zaawansowane, ale zostały zerwane przez stronę brazylijską. Kolejne "osiągnięcia regionalne" warszawskiego UNIDO to dwa projekty inwestycji w Kolumbii: modernizacja komunikacji miejskiej w Bogocie i montownia autobusów. Z raportu rocznego UNIDO wynika, że projektami zainteresowane są fabryki należące do Grupy Zasada (m.in. Jelcz) oraz spółka Bus Trading. Marcin Trzaska, rzecznik prasowy Grupy Zasada, był zdumiony, gdy dowiedział się od dziennikarza "Rzeczpospolitej", że mamy 80 procent szans na eksport dwustu autobusów do Brazylii. - Kolumbijczycy zwiedzali nasze zakłady latem ubiegłego roku, a potem wszelki ślad po nich zaginął - mówi Marcin Trzaska. - To były wstępne kontakty, nie było żadnych wiążących ustaleń. - Gdyby udało się podpisać ten kontrakt, Jelcz stanąłby na nogi, a załoga miałaby zatrudnienie na najbliższe lata - przyznaje Jerzy Borysewicz, prezes Bus Trading. - Bogota tworzy coś w rodzaju naziemnego metra i potrzebuje 2100 autobusów. W Kolumbii reprezentowaliśmy interesy Jelcza. Stworzyliśmy silny lobbing przy pomocy naszej ambasady w Bogocie, i UNIDO pomogło w nawiązaniu kontaktów z kolumbijskimi decydentami. Mieliśmy promesę kredytu na 100 mln dolarów. Jelcz wyszedł jednak ze straszną ceną - 250 tysięcy dolarów za autobus. Choć później zeszli z ceny poniżej 200 tys. dolarów, to i tak mercedesy czy volvo były tańsze. Kontrakt nie doszedł do skutku z winy Jelcza. Pracownicy UNIDO wykazali pełny profesjonalizm. Dublerzy Na forum międzynarodowym UNIDO jest często krytykowane za brak skuteczności i skostnienie urzędniczych struktur. Dlatego z organizacji wycofali się Amerykanie i Kanadyjczycy. Regionalne biura UNIDO zlikwidowali Austriacy (w Wiedniu nadal mieści się centrala organizacji), Niemcy, Szwajcarzy. W Londynie istnieje jedynie przedstawicielstwo zatrudniające jedną osobę. Utrzymanie biura moskiewskiego kosztuje znacznie mniej niż warszawskiego. - Trudno powiedzieć, czy polskie biuro jest tanie, czy drogie - mówi Krzysztof Loth. - Gdybyśmy mogli prowadzić działalność komercyjną, to z pewnością kosztowalibyśmy mniej. W ONZ obowiązuje zasada, że pracownicy organizacji międzynarodowych muszą mieć pensję na poziomie zarobków osiąganych u dziesięciu najlepszych pracodawców w danym kraju. Kryzys UNIDO był spowodowany rozproszeniem środków. Podejmowaliśmy różne drobne programy, ekspert tu, ekspert tam, ale to się zmieniło. Przeszliśmy na programy zintegrowane, które zostały zaaprobowane przez rządy krajów beneficjentów. W ubiegłym roku warszawskie UNIDO organizowało kursy szkoleniowe, seminaria międzynarodowe, sympozja gospodarcze, m.in. forum Polska - Chile, w którym wzięło udział 25 firm chilijskich i 82 polskie. Udzielało pomocy przedsiębiorcom przy uzyskiwaniu certyfikatów jakości ISO-9000 oraz weryfikacji biznesplanów. Wydało podręcznik dla inwestorów zagranicznych "How to do business in Poland", który jest dostępny w Internecie. Resort gospodarki nie jest jednak zadowolony z dokonań UNIDO, gdyż działalność biura pokrywa się z działalnością wielu innych instytucji. Nawiązywaniem kontaktów z inwestorami zagranicznymi zajmują się chronicznie niedoinwestowane wydziały ekonomiczno-handlowe ambasad, Państwowa Agencja Inwestycji Zagranicznych; restrukturyzacją przedsiębiorstw - Agencja Rozwoju Przemysłu i Agencja Prywatyzacji; szkoleniami - liczne stowarzyszenia i firmy prywatne; promocją jakości - Ministerstwo Gospodarki. - Porównywanie nas z Agencją Prywatyzacji, której zadaniem jest sprzedaż polskich przedsiębiorstw, jest nadużyciem intelektualnym - twierdzi Krzysztof Loth. - Trudno jest zmierzyć naszą działalność promocyjną. W forum Polska - Ukraina, które zorganizowaliśmy z lubelskim Klubem Biznesu w ubiegłym roku, uczestniczyło 350 firm. Ja ich na bieżąco nie monitoruję, nie sprawdzam, czy już zrobili interes, czy zrobią go za chwilę. Nie mogę przyjąć argumentu, że się dublujemy z innymi organizacjami. Ubiegłoroczny napływ inwestycji zagranicznych na poziomie 9 mld dolarów to o wiele za mało jak na możliwości Polski. Poziom inwestycji zagranicznych jest "na głowę" dwa razy niższy niż na Węgrzech. Im więcej będzie organizacji i instytucji, które zajmować się będą promocją Polski, tym lepiej.
UNIDO jest wyspecjalizowaną agencją ONZ zajmującą się uprzemysłowieniem krajów rozwijających się, transferem technologii, ochroną środowiska naturalnego. W Warszawie biuro UNIDO istnieje od 1983 roku. Biurem kieruje nieprzerwanie od 17 lat Krzysztof Loth. Mimo że polskie biuro UNIDO jest częścią organizacji międzynarodowej, w całości jest finansowane z budżetu państwa. Kontrola nad wydatkami jest iluzoryczna. utrzymanie placówki UNIDO jest coraz droższe - w roku 1995 kosztowało 360 tys. dolarów, w 1999 r. - ok. 530 tys. dolarów. Urzędnicy przyznają, że lepiej byłoby przeznaczyć owe pół miliona dolarów na wsparcie wydziałów ekonomiczno-handlowych polskich ambasad. Panuje jednak powszechne przekonanie, że nikt nie odważy się przeciwstawić Krzysztofowi Lothowi. Warszawskie biuro UNIDO traktowane jest jako zagraniczna placówka SLD. Od dwóch lat Polska nie korzysta z pomocy UNIDO - programy restrukturyzacji polskich przedsiębiorstw zakończyły się. Warszawskie biuro zajmuje się ściąganiem do kraju zagranicznych inwestorów, jednak efekty tych działań są mierne. W raporcie rocznym UNIDO, w rozdziale "Osiągnięcia regionalne" znajdujemy projekt zatytułowany "System ochrony przeciwpożarowej lasów w krajach Ameryki Łacińskiej" oraz informację, że powstał on podczas pobytu polskiej gospodarczej misji rządowej w Brazylii w maju 1999 r. Jesienią rozmowy były kontynuowane. Z jakim skutkiem - nie wiadomo. Kolejne "osiągnięcia regionalne" warszawskiego UNIDO to dwa projekty inwestycji w Kolumbii: modernizacja komunikacji miejskiej w Bogocie i montownia autobusów. Z raportu rocznego UNIDO wynika, że projektami zainteresowane są fabryki należące do Grupy Zasada oraz spółka Bus Trading. Marcin Trzaska, rzecznik prasowy Grupy Zasada, był zdumiony, gdy dowiedział się od dziennikarza "Rzeczpospolitej", że mamy 80 procent szans na eksport dwustu autobusów do Brazylii. - To były wstępne kontakty, nie było żadnych wiążących ustaleń. Na forum międzynarodowym UNIDO jest często krytykowane za brak skuteczności i skostnienie urzędniczych struktur. Dlatego z organizacji wycofali się Amerykanie i Kanadyjczycy. Resort gospodarki nie jest zadowolony z dokonań UNIDO, gdyż działalność biura pokrywa się z działalnością wielu innych instytucji.
PROBLEM ROKU 2000 Możemy bawić się (lub spać) spokojnie Ostrożny optymizm AP Prawie dwukrotnie więcej, niż zwykle w grudniu, domowych glinianych pieców sprzedaje obecnie fabryka ceramiki w Suzu k. Tokio. To zwiększone zapotrzebowanie na ten tradycyjny sprzęt kuchenny wynika z... informatycznego Problemu Roku 2000. Japończycy obawiają się zakłóceń w dostawie prądu i gazu, i chcą się przed nimi zabezpieczyć. ADAM JAMIOŁKOWSKI Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń, choć z pewnością nie da się uniknąć wielu drobnych awarii i zamieszania, które może dać o sobie znać w pierwszych dniach stycznia. Jednak niezależnie od tego, tysiące ludzi - przede wszystkim, choć nie tylko, informatyków - zamiast udać się na bal, spędzi sylwestrową noc w sztabach kryzysowych, które utworzono praktycznie w każdej firmie i instytucji rządowej na świecie. Na przygotowania systemów komputerowych do roku 2000 wydano na całym świecie sumę imponującą - co najmniej 500 miliardów dolarów. Być może właśnie dzięki temu, ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000, pracującego pod auspicjami ONZ i finansowanego przez Bank Światowy, utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym. - Zdecydowana większość organizacji na całym świecie, zarówno gospodarczych, jak i rządowych, odczuje jedynie niewielkie skutki działania pluskwy milenijnej. Choć błędów spowodowanych przez PR 2000 będzie zapewne dość dużo, to dzięki wcześniejszym pracom zabezpieczającym, ograniczonemu zaufaniu do sterowników cyfrowych i elastyczności odpowiednio przeszkolonych ludzi całkowity efekt ich działania będzie raczej umiarkowany - oświadczył dyrektor Centrum, Bruce W. McConnell. Według autorów raportu, bardzo nieliczne będą naprawdę istotne awarie w dziedzinach najważniejszych, takich jak energetyka, telekomunikacja, transport czy zaopatrzenie w wodę. Najbardziej prawdopodobne jest pojawienie się problemów w funkcjonowaniu służby zdrowia i instytucji rządowych, w szczególności w krajach rozwijających się. Ekonomiczne skutki PR 2000 będą zaś najbardziej dotkliwe dla państw Azji i Ameryki Łacińskiej, które rozbudowały już swe systemy informatyczne, ale w dużym zakresie wykorzystują wciąż nielegalne (pirackie) oprogramowanie. Będzie, jak było Tezy raportu Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego są generalnie zgodne z wypowiedziami większości ekspertów i doniesieniami agencyjnymi. Wśród instytucji monitorujących przygotowania do roku 2000 dominuje przekonanie, że skutki działania pluskwy 2000 ograniczą się do drobnych błędów, powodujących niewielkie dolegliwości bądź opóźnienia, nie będzie natomiast zdarzeń katastrofalnych w skutkach. - Przewidujemy niewielki wzrost wskaźnika błędów w systemach komputerowych w ciągu najbliższych kilku miesięcy - informuje Andy Kyte, szef programu 2000 w Gartner Group. - Biznes będzie toczył się normalnym trybem - twierdzi raport Komisji Europejskiej na temat przygotowania transportu, energetyki, telekomunikacji i sektora bankowego. Będzie więc tak, jak do tej pory. Jak poinformował agencję Reuters Chris Webster, szef projektu 2000 w agencji badawczej Cap Gemini, z jej badań wynika, że aż trzy czwarte spośród największych amerykańskich firm z listy Fortune 1000 miało już do czynienia z rozmaitymi skutkami działania pluskwy milenijnej. Tylko - i to jest najciekawsze - nikt z zewnątrz tego nie zauważył, nikt też o kłopotach się nie dowiedział! Firmy jak ognia unikały rozgłosu o kłopotach spowodowanych przez PR 2000, a ewentualne problemy - ponieważ nie przybierały dramatycznych rozmiarów - było dość łatwo ukryć, zrzucając winę na inne okoliczności. Stara dobra Anglia Na naszym kontynencie za państwo najlepiej przygotowane na przywitanie roku 2000 uważana jest Wielka Brytania. Action 2000, rządowa agencja powołana w celu nadzorowania przygotowań, szacuje wydatki poniesione tylko w sektorze publicznym na ponad 32 miliardy dolarów. Sprawdzono wszystko - np. także i to, czy kryzys nie spowoduje przejściowych braków żywności i papieru toaletowego. Zdaniem agencji, do roku 2000 w pełni przygotowanych jest 99 proc. spośród 500 największych brytyjskich firm i 93 proc. przedsiębiorstw zatrudniających ponad 250 osób. Jako średnie oceniane jest przygotowanie Niemiec, które dość późno zaczęły traktować PR 2000 poważnie. Rząd gwarantuje wprawdzie prawidłowe funkcjonowanie sektora bankowego i transportu, nie jest jednak wykluczone, że dojdzie do zakłóceń w pracy systemu energetycznego, nie sprawdzono także do końca sprzętu medycznego. Za państwo najsłabiej przygotowane w zachodniej części Europy uważane są Włochy. Wprawdzie przedstawiciele rządu utrzymują, że prace przebiegły zgodnie z harmonogramem, ale część niezależnych ekspertów obawia się problemów. W podobny sposób ocenić można sytuację w naszej części Europy. Reprezentanci rządu, przedsiębiorstw energetycznych, telekomunikacyjnych, transportowych itd. deklarują, że wszystko jest w porządku, jednak niektórzy niezależni eksperci spodziewają się zakłóceń. Najbardziej skomplikowana jest sytuacja w Rosji. Wypowiedzi oficjalne i ekspertów różnią się diametralnie. Przedstawiciele rządu twierdzą, że sprawdzono systemy militarne, energetyczne i inne, które mogłyby stanowić zagrożenie, a poza tym Rosja jest mało skomputeryzowana, więc z natury odporna na atak milenijnej pluskwy. Wielu ekspertów uważa natomiast, że bardzo prawdopodobne jest wystąpienie poważnych awarii rzutujących na codzienne życie ludzi. Inna sprawa, że w wielu rejonach Rosji zakłócenia w dostawach energii elektrycznej czy ciepła traktowane są jako rzecz zupełnie normalna Ostrożni Japończycy, sprytni Amerykanie W skali światowej prym w przygotowaniach wiodą oczywiście Amerykanie. Wszystkie rządowe systemy komputerowe o decydującym znaczeniu są w pełni przygotowane do roku 2000 - twierdzi raport Białego Domu. Gotowe są też plany awaryjne. Za podobnie - bardzo dobrze - przygotowaną uważana jest także Kanada. W krajach Azji przygotowanie oceniane jest ogólnie dobrze, choć - paradoksalnie - najwięcej sygnałów o obawach związanych z PR 2000 dociera z wiodącej prym w rozwoju nowych technologii Japonii. Rząd japoński zdecydował się nawet wezwać swych obywateli do przygotowania niewielkich zapasów żywności, paliwa i gotówki. Jednak w rzeczywistości największe problemy mogą mieć kraje rozwijające się, gdzie prace przygotowawcze miały bardzo mały zakres ze względu na brak środków. Przedstawiciele tych państw posługują się znanym już argumentem - "komputerów mamy tak mało, że ich awarie nie są dla nas czymś istotnym". Podobnie bagatelizowane są zagrożenia w biednych krajach Afryki. - Jeśli 1 stycznia nie będzie światła na większości terytorium Kongo, to będzie po prostu tak samo, jak dzień wcześniej - takie ironiczne oświadczenie złożył agencji Reuters mieszkaniec Kinszasy. Czas pokaże, ile warte są zapewnienia ludzi odpowiedzialnych za przygotowania do roku 2000. Są powody, by nie do końca wierzyć w ich gorące zapewnienia. Do zabawnej sytuacji doszło w Tajlandii, gdzie linie lotnicze Thai Airways zmuszone były odwołać specjalny milenijny rejs, do udziału w którym minister transportu zaprosił około 200 miejscowych VIP-ów. Rejs ten miał przekonać szeroką publiczność, że można spokojnie korzystać z usług narodowego przewoźnika. Niestety, zamiar się nie powiódł, gdyż zdecydowana większość zaproszonych wykręciła się od udziału w locie, podając najrozmaitsze powody nieobecności W najlepszej sytuacji są Amerykanie. Uruchomili ośrodki przetwarzające informacje o skutkach PR 2000, które nadchodzić będą najpierw z Nowej Zelandii i Australii oraz z Dalekiego Wschodu, potem z pozostałych państw Azji, a wreszcie z Bliskiego Wschodu, Europy i Afryki. Sztaby ekspertów będą analizować doniesienia i wskazywać, co jeszcze - na kilkanaście czy kilka godzin "przed szkodą" - można zmienić w Ameryce.
Raport Międzynarodowego Centrum Koordynacji Problemu Roku 2000 nie przewiduje wystąpienia poważnych zagrożeń, choć możliwe są drobne awarie systemów komputerowych. Podobnego zdania są liczni eksperci. Ocenia się, że decydowana większość organizacji gospodarczych i rządowych na całym świecie odczuje jedynie niewielkie skutki pluskwy milenijnej. Przygotowania do roku 2000 trwały wiele miesięcy i pochłonęły 500 mld dolarów.
KAZIMIERZ GLABISZ Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych Bezpowrotna melodia polszczyzny Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO BOHDAN TOMASZEWSKI To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach. U boku Piłsudskiego Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim. Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka. Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych. W armii i sporcie Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy. Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić. Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący. Bies wlazł Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko. Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa. W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady. "Pod jarzmo nie wrócę" Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych. Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..." Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych. Jadzia i Marysia Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem. Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło. - Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli... - Ależ oczywiście. Niechże pan siada. - Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało. - Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję. - Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała! - Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając. - Tak, oczywiście. Nie rozkaz, lecz prośba Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego. - Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę! - Mówcie. - Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front. Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę. - Jedźcie. - Rozkaz Panie Marszałku! - To nie był rozkaz, to wasza prośba. Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje. Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie, był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich.Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę. Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje.Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
Telewizja publiczna TVP miota się od misji do komercji i z powrotem Odmrozić skansen Beata Modrzejewska "Mundial 2002" będzie transmitowany przez Polsat, podobnie mecze Ligi Mistrzów do 2003 roku. To kolejne pole stracone przez TVP. Konkurencja będzie odbierać TVP atrakcyjne pozycje i telewidzów dopóty, dopóki ta nie zrozumie, kim jest i o jakie programy zamierza walczyć. W pierwszej połowie 1999 r. programy telewizji publicznej oglądało mniej osób niż rok wcześniej. Z każdym rokiem zmniejsza się udział TVP w rynku telewizyjnym. To dobrze - zwłaszcza dla telewizji publicznej. Im większa będzie ofensywa telewizji prywatnych, tym szybciej ludzie TVP uświadomią sobie, że nie mają sensu próby pokonania konkurencji na jej polu, czyli w szeroko rozumianej komercji. Natomiast szeroka oferta telewizji komercyjnych uświadomi telewidzom, jakich programów im brakuje. I właśnie po nie, po pogłębioną publicystykę, niebłahą informację, programy edukacyjne, kulturalne, literackie, naukowe, oświatowe telewidzowie będą wracać do TVP. Niektórzy mogą uznać, że oczekiwanie, iż takie programy będzie tworzyć i emitować TVP to mrzonka. A przecież ustawa o radiofonii i telewizji stanowi, że do zadań publicznej telewizji należy (m.in.) w szczególności "popieranie twórczości artystycznej, literackiej, naukowej oraz działalności oświatowej". Czy dzisiaj telewizja publiczna te zdania wypełnia? Grzech pierworodny, czyli partyjność Wadliwy system wybierania medialnych decydentów, wedle zapewnień twórców, miał się z czasem sam uregulować. Niestety nie był tak uprzejmy i coraz bardziej kuleje. Politycy wybrali swoich kolegów do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, ci z kolei powiązanych z politykami członków rad nadzorczych mediów publicznych i powiązane ze sobą składy zarządów. Członkowie zarządów podobierali dyrektorów programów itd. To w znakomity sposób uniemożliwiło zdystansowanie telewizji do świata polityki. Jednak na funkcjonowanie TVP wielki wpływ ma to, że nikt tak naprawdę nie wie, czego należy od niej oczekiwać: jaki procent programów łatwych, jaki ambitniejszych, tzw. misyjnych, jaki etos postępowania powinien obowiązywać jej pracowników (i kierownictwo), czy postawić na dziennikarstwo partyjne czy zobiektywizowane itd. Telewizja publiczna nie ma tożsamości. Z tych przyczyn wynika jej podatność na manipulację, ręczne sterowanie i polityczne przepychanki. Władze telewizji z lubością cytują sondaże, z których wynika, iż w oczach Polaków TVP ma autorytet większy od naczelnych organów państwa. Ale czy ciągły udział w awanturach, potyczkach, obrzucaniu się inwektywami może budować autorytet? Może Polakom chodzi o coś innego i zakreślając odpowiedź: "mam zaufanie do TVP", myślą "wierzę w prognozę pogody"? Skansen, czyli telewizja dworska TVP "musi uczestniczyć w kreowaniu kierunków rozwoju nowych technik" - napisał przewodniczący KRRiTV Juliusz Braun i dodał: "telewizja publiczna nie może stać się skansenem". Ale jest. Jak twierdzą pracujący na Woronicza nadal na korytarzach straszy klimat znany z filmu "Człowiek z marmuru". Jak wygląda apolityczność TAI pokazał protest przeciwko wpływom PSL, zakończony odejściem wiceszefa Jacka Maziarskiego, który ujawnił jak bardzo TVP kibicuje SLD i PSL. Apolityczność Jedynki pokazał konflikt wokół programu "Tygodnik polityczny Jedynki" i jego reperkusje: bronienie przez prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego jednostronnego upolitycznienia dziennikarzy i finał w postaci bojkotu programu przez koalicję rządzącą. Rok 1999 zaczął się znamiennie - życzenia sylwestrowe z kielichem szampana w dłoni składał telewidzom szef Jedynki Sławomir Zieliński, a nie, jak najczęściej bywało spikerzy prowadzący tego dnia program. W ogromnym show Maryli Rodowicz, emitowanym również wtedy, kamera skwapliwie filmowała gnące się w rytm przebojów kierownictwo TVP. Również podczas populistycznych gali piosenki można bez trudu zauważyć na widowni telewizyjnych decydentów. Niestety, nie można zwalić winy na operatorów, że są lizusami i dlatego filmują szefostwo. Te tony wazeliny spływają z góry. Pracownicy nie mają wątpliwości, czego oczekują ich przełożeni. Tam, gdzie jest szef i kamera, szef musi przemówić. Telewizja publiczna jest telewizją dworską, więc kłania się w pas również szefom. A przecież TVP korzysta z majątku państwowego zbudowanego ongiś z naszych podatków, a i teraz - po przekształceniach - dostaje od Polaków donacje w postaci abonamentu; jej szefowie zachowują się zaś tak, jakby w TVP już się uwłaszczyli. Ranking, czyli konkurencja Według badań firmy AGB udział Programu I TVP w pierwszym półroczu 1999 r. wyniósł 28,3 procent. W 1998 r. Jedynka zajmowała jedną trzecią rynku telewizyjnego, a rok wcześniej - o 2 procent więcej. Badania OBOP nieznacznie się różną, ale przedstawiają ten sam trend - ograniczanie pola TVP. Jaki dystans dzieli TVP od konkurencji? Pozornie olbrzymi, ale gdy spojrzeć na każdy program TVP z osobna, to siła jej polega głównie na obszarze, który zajmuje w eterze. Różnice między liderami nie są duże. We wrześniu Polsat miał 24 proc. rynku. Dwójka - 18 proc., a TVN - 11 proc. Pozostałe dwa kanały TVP są, a jakby ich nie było. Tylko 3,5 proc. rynku zajmuje sieć regionalnych oddziałów TVP (w ciągu roku straciły 2 proc. rynku), jeszcze słabiej wypada TV Polonia. "TVP broni pozycji lidera" - można przeczytać w Biuletynie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Owszem, broni, ale pojawiają się dwa pytania: dlaczego broni i jakim kosztem. Przecież nie po to uwolniono rynek mediów elektronicznych, żeby utrzymać monopol TVP! Właśnie wolny rynek i konkurencja miała ją zmusić do przekształceń: do racjonalizacji zatrudnienia, robienia programów dla widzów, a nie dla polityków. Jedyna nowa idea pojawiła się na Woronicza, gdy dogorywał Radiokomitet. Piotr Gaweł wymyślił, jak zdobyć reklamy dla TVP. I od tej pory reklama stała się - obok polityki - najważniejszym punktem odniesienia dla telewizyjnych władców. I właśnie pieniądze z reklamy płynące wartkim strumieniem zablokowały reformy w TVP. Bo skoro nie trzeba nic robić, by mieć widzów i reklamy - to po co podejmować niepopularne decyzje? I tak TVP zamroziła dawniejsze układy, stosunki, podejście do pracy, a nawet liczbę pracowników. Gdy pojawiły się stacje konkurencyjne zaczęto wprowadzać programy atrakcyjne, a mało ambitne. Mało kto dziś pamięta, że przed kilkoma laty TVP programowo nie nadawała disco polo. Dzisiaj na pewno telewizja publiczna oddałaby muzyce chodnikowej sporo czasu w prime timie, za to przedstawiciel władz powiedziałby, patrząc wprost w kamerę, że emisja tego programu zarobi na programy ambitniejsze, których tytułów nie umiałby wymienić. Problem gadających głów "Bogaci się bogacą, a biedni biednieją" - wbrew pozorom nie jest to wypowiedź z sondy ulicznej na temat sytuacji w kraju, tylko pytanie postawione przez dziennikarza programu publicystycznego profesorowi ekonomii i ministrowi finansów Leszkowi Balcerowiczowi. Nic dziwnego, że mimo wzywania do odpowiedzi zdecydowanym "i co pan na to", trudno było profesorowi ekonomii zmierzyć się z taką dawką populizmu i prymitywizmu. Pogarda dla widzów wiąże się z pogardą dla gości. Zaproszeni do udziału w publicystycznych programach często przejmują jego prowadzenie, bo prowadzący nie wie, o co chodzi. Najtrafniejsza w ostatnim czasie diagnoza stanu telewizji publicznej pochodzi z jej wnętrza. I nic dziwnego, któż lepiej ją zna od jej pracowników. W jednej z relacji z Festiwalu Filmowego w Gdyni Maciej Orłoś zadał pytanie Sławomirowi Rogowskiemu z kierownictwa TVP (szefowi Agencji Filmowej): "Czy to prawda, że TVP wspiera filmy ambitne?". "Telewizja publiczna wspiera filmy różne. Od misji do komercji. Od komercji do misji" - odpowiedział pytany. I to jest to! TVP miota się od misji do komercji i z powrotem. Uważa, ze z samego tytułu "telewizji publicznej" należą jej się przywileje i to przywileje przeliczane na złotówki. A jeśli jakieś przywileje, to najpierw powinny być widoczne pożytki, jakie z niej ma społeczeństwo. I argument, że pożytkiem jest dostarczanie rozrywki stał się śmieszny, gdy umożliwiono działalność stacjom prywatnym. Ci, którzy mają wpływ na TVP, czyli członkowie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, a za ich pośrednictwem politycy, powinni uświadomić sobie, że TVP nie jest za darmo. Ktoś na nią płaci: ludzie, którzy płacą abonament oraz reklamodawcy i sponsorzy, którzy płacą dlatego, że widzowie oglądają TVP. Nie można debatować o tym, iż w TVP jest za dużo płytkich programów i reklam, nie biorąc pod uwagę tego, że właśnie na ich zbieranie nastawiona jest TVP. Nie można mnożyć oddziałów regionalnych TVP ani kanałów, czy to naziemnych, czy satelitarnych, czy cyfrowych, nie zastanawiając się, z czego je utrzymać. Z abonamentu? Dlaczego ludzie mieliby go płacić? Trzeba im na to pytanie odpowiedzieć, udowodnić, że warto mieć telewizję publiczną. Szefowie TVP, skoro tak lubią pokazywać się publiczności, niech wystąpią i zaprezentują rozliczenie, na co poszły pieniądze z abonamentu: na jakie programy, jakie filmy, jakie imprezy. To wzbudziłoby zaufanie i może powstrzymało ludzi od wyrejestrowywania telewizorów. Najlepiej byłoby, gdyby odnowa telewizji publicznej wyszła z niej samej. Jednak trudno w to uwierzyć, by kierownictwo TVP widziało potrzebę zmian. Władza demoralizuje. Zwłaszcza jak na jej potwierdzenie ma się sześć tysięcy pracowników, trzy programy ogólnopolskie i jeden satelitarny, a wkrótce platformę cyfrową. --------- Wykorzystałam badania OBOP, oraz AGB Polska (za Biuletynem KRRiTV).
ustawa o radiofonii i telewizji stanowi, że do zadań publicznej telewizji należy popieranie twórczości artystycznej, literackiej, naukowej. Telewizja publiczna nie ma tożsamości. wolny rynek i konkurencja miała zmusić do przekształceń. pieniądze z reklamy zablokowały reformy w TVP. TVP miota się od misji do komercji. Uważa, ze z samego tytułu "telewizji publicznej" należą jej się przywileje przeliczane na złotówki. trudno uwierzyć, by kierownictwo TVP widziało potrzebę zmian.
DYSKUSJA Polemika z artykułem prof. Jana Jończyka Jutro i wczoraj polskich emerytur RYS. ARTUR KRAJEWSKI MICHAŁ RUTKOWSKI Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji. Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki. Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule. Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości. Niewydolność starych rozwiązań Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości? Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych. Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek. Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?). Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu. Porównać koszty i korzyści Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego. Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m. in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym. Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców. Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet. Świadczenia będą rosły Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa". Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen. Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy. Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku: - z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat, - ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę. Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy. Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy. Bezpieczne fundusze Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania. Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo. Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania. Grozi bankructwo Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian. Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat. Nie straszyć juntą Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego. W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że: - w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa; - żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury. Na co nas stać Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego. Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna. Niezbędne ustawy Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne. Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian. Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego. Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę. A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć? Co na świecie Nieporozumienie dziewiąte: my a inni. Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie. Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie... Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program. Komu służą reformy Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform. Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa. Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają. I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań. Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego
Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lat temu, odpowiadałby ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego. systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Być może z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule. Zreformowany system emerytalny pozostanie systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych. Zachowany zostanie publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk, a instytucje drugiego filaru będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. reforma stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia kategoriom ubezpieczeń społecznych. Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych umożliwi lepszą kontrolę ryzyka. Artykuł Koncentruje się na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści. W dodatku koszty te w dużej części będą kosztami sektora prywatnego. Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Świadczenia będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac. za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy.Kwestią solidarności społecznej jest Wprowadzenie minimalnej emerytury. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej. jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych musi wartościować późne lata pracy wyżej. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Ryzykiem objęte są towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Projekt reformy to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, argument silnie oddziałujący na emocje. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Reformy podobnego typu wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje. cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić. dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej. racjonalizacja obecnego systemu polega na budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia. Realizacja projektu reformy wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Kalendarz prac zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych. Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian. Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. reforma podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Co dzieje się wokół nas? na Węgrzech przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustawwprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny. naŁotwie wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe. Fundusze emerytalne nie będą źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Część środków będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się nierozważne. rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla aferzystów.
AWS Splendor rywalizacji w SKL Radykalni konserwatyści MARCIN DOMINIK ZDORT Należy odwołać premiera Jerzego Buzka - ten postulat stał się ostatnio znakiem firmowym Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Głośno mówili o tym Aleksander Hall i Krzysztof Oksiuta, nieoficjalnie - choć równie stanowczo - domagają się tego niemal wszyscy znaczący politycy SKL, partii, której główną dewizą było dotychczas umiarkowanie i ostrożność. - Chyba lepiej, abyśmy o konieczności zmian mówili my, niż jacyś wariaci - tłumaczą posłowie Stronnictwa. Skąd ta nagła radykalizacja konserwatystów? Na pewno jej główną przyczyną jest zaniepokojenie spadającymi notowaniami i coraz gorsza atmosfera w AWS. Podczas sobotniego posiedzenia zarządu SKL czołowi liderzy partii właściwie nie mieli wątpliwości, że należy wystąpić do Mariana Krzaklewskiego z oficjalnym wnioskiem o natychmiastowe odwołanie Jerzego Buzka - uznano jednak, że do tej sprawy łatwiej będzie wrócić po sejmowym głosowaniu wniosku w sprawie ministra skarbu Emila Wąsacza. - Jeśli Sejm odrzuci wniosek o odwołanie ministra, to dyskusja na temat zmiany rządu będzie mniej ważna, jeśli wniosek zostanie przyjęty, będziemy mieli do czynienia z poważnym kryzysem rządowym - mówił Mirosław Styczeń, prezes Stronnictwa. Obalenie ministra - nawet jeśli posłowie SKL głosować będą przeciw temu wnioskowi - na pewno ułatwi im działania na rzecz zmian w AWS. - Marian Krzaklewski ustępuje tylko wtedy, gdy ma pistolet przystawiony do głowy - twierdzi poseł Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Z nieprawego łoża Oprócz dążenia do zmian w AWS, niedawna radykalizacja polityków SKL ma także inne wytłumaczenie. 18 marca, na zjeździe partii odbędą się - jak mówi poseł Adam Bielan - "pierwsze demokratyczne wybory" i liderzy rozpoczęli już walkę o pozyskanie głosów. Dlaczego dopiero teraz dojdzie do "pierwszych demokratycznych wyborów" w SKL? Stronnictwo powstało w styczniu 1997 r. Partia była młoda, jednocząca się i walka o przywództwo mogła ją osłabić. SKL było obciążone także biografiami swoich członków, którzy w dużej części pochodzili z Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Wielu związkowych i narodowych działaczy AWS nie zapomniało SKL tego "pochodzenia z nieprawego łoża". A konserwatyści chcieli być w AWS. Unikali wszelkich konfliktów, starali się ukrywać różnice w programach. Zawierali wewnętrzne układy i na kolejnych prezesów partii wybierali polityków, którzy byli łatwiejsi do zniesienia dla liderów Akcji. Jacek Janiszewski i Mirosław Styczeń nie kłuli w oczy znanymi nazwiskami i - co równie ważne - w swojej biografii nie mieli ani UD, ani UW. To samo, ale lepiej SKL, które rozpoczynało swoją działalność trzy lata temu z dwoma tysiącami członków, dziś ma ich około 20 tysięcy i jest oficjalnie uznane za jedną z czterech "nóg" Akcji Wyborczej Solidarność. - W polskich warunkach jesteśmy potęgą - mówi Jan Maria Rokita i dodaje, że w takiej sytuacji "rywalizacja liderów przynosi partii splendor". Polityk SKL potwierdza, że "przywództwo Jacka Janiszewskiego i Mirosława Stycznia to było pasmo sukcesów". - Gdybym wygrał, to robiłbym to samo co oni... ale lepiej - deklaruje Jan Maria Rokita. - Chcę konkurować z Rokitą i Styczniem nie dlatego, że są oni niegodni stanowiska prezesa, wręcz odwrotnie. Jestem po prostu przekonany, że moja prezesura by się Stronnictwu przydała - mówi Aleksander Hall. Każdy z trzech pretendentów do fotela prezesa, zapytany o różnice w ich programie, odpowiada, że dotyczą one tylko szczegółów. Wszyscy chcą utrzymania niezależności SKL w ramach AWS, opowiadają się za współpracą w ramach Akcji Wyborczej Solidarność, ale nie odrzucają całkowicie odejścia z bloku, gdyby współpraca stała się niemożliwa. Wszyscy opowiadają się za podjęciem przez SKL "akcji na zewnątrz", w celu powiększenia własnego elektoratu. Także wszyscy trzej chcą, aby SKL było dynamiczniejsze i bardziej wyraziste. Z Unii wychodzi się tylko raz Adwersarze Aleksandra Halla jednak chętnie oskarżają go, że zamierza wyprowadzić SKL z AWS i w wyborach wystawić albo samodzielną listę Stronnictwa, albo startować w bloku z Unią Wolności. - On ciągnie wyraźnie w kierunku UW, przez ostatnie dwa lata na spotkaniach zarządu partii deklarował miłość do Balcerowicza - mówi członek władz SKL, stronnik Mirosława Stycznia. Hall przyznaje, że jest za trwałą współpracą z UW, ale podkreśla, iż bardzo bliskie związki Stronnictwa z Unią Wolności byłyby "złym wyborem, także z powodów biograficznych", natomiast "w obecnej sytuacji samodzielny start w wyborach oznaczałby dla nas klęskę". - Zwolennicy prawicy oczekują od nas jedności, powinniśmy więc, pozostając w AWS, zabiegać, aby SKL było w tym obozie grupą najsilniejszą - mówi Hall. - Olek zdaje sobie sprawę, że z Unii wychodzi się tylko raz - broni swojego konkurenta Mirosław Styczeń. Zastrzega jednak zaraz, że w niektórych sprawach różni się z Hallem zasadniczo. - Ja na pewno nie głosowałbym przeciwko dekomunizacji. Cenię jego odwagę, ale to był błąd polityczny - twierdzi Styczeń. Jeśli załoga będzie pijana... Antytezą poglądów Aleksandra Halla na współpracę wewnątrz AWS i zbliżenie do Unii Wolności ma być program Jana Marii Rokity. Jednak polityk ten - według jego przeciwników - jest tak lojalny wobec związkowego kierownictwa Akcji, że nie będzie twardo bronić niezależności partii. - Niezrozumiała dla nas była obrona Janusza Tomaszewskiego, którą prowadził Janek - mówi zwolennik Halla. Znaczące jest też, że za Rokitą stoi Jacek Janiszewski, który nie tak dawno, broniąc swojej ministerialnej posady, nie zawahał się szukać poparcia w Ruchu Społecznym AWS przeciwko swojej partii. - Nie jestem sojusznikiem Ruchu Społecznego w SKL, ale sojusznikiem SKL w SKL. Zresztą nikt z RS nie miałby śmiałości wywierać na mnie nacisków - odpowiada Jan Maria Rokita i deklaruje, że pod jego kierownictwem Stronnictwo zacznie prowadzić samodzielne kampanie polityczne. - Musimy robić to samo, co ZChN, tylko bardziej umiejętnie. Nowoczesna polityka to także mobilizacja opinii publicznej. Nie do przyjęcia jest dla nas rola wewnętrznej frakcji AWS, musimy być samodzielną partią - mówi Rokita. Tłumaczy: "jeśli do wyborów parlamentarnych 2001 roku nasz wpływ na Akcję wzrośnie, to będziemy lojalnie dalej ciągnąć ten statek, ale jeżeli nasze wpływy będą maleć i okaże się, że statek jest dziurawy, a załoga pijana, to musimy mieć możliwość przeskoczenia do naszej własnej łódki". Twardy, ale niewyrazisty Mirosław Styczeń przez zwolenników jest kreowany na reprezentanta politycznego środka. To on, gdy dojdzie do starcia dwóch skrajnych skrzydeł SKL, ma okazać się mężem opatrznościowym i przywrócić w partii równowagę. Przeciwnicy przyznają, że okazał się politykiem przewidywalnym i sprawnym menedżerem, ale podkreślają jego główną wadę - brak wyrazistości: nie jest ani głębokim ideologiem (jak Hall), ani błyskotliwym liderem (jak Rokita). - Tymczasem nam koniecznie potrzeba dziś polityka z samodzielną wizją - mówi zwolennik kandydatury Aleksandra Halla. - W sprawach ideologii zawsze lepszy ode mnie będzie Olek, a w kontaktach z mediami Janek. Ale to ja poprowadziłem Stronnictwo na bój przeciwko Januszowi Tomaszewskiemu. To ja twardo walczyłem o stanowisko ministra kultury dla Kazika Ujazdowskiego, a potem dla Andrzeja Zakrzewskiego, o Ministerstwo Rolnictwa dla Balazsa i resort rozwoju regionalnego (który w końcu nie powstał) dla Rokity. To ja jestem twardy i konsekwentny - przypomina Mirosław Styczeń. Uczciwy, ale niesamodzielny Wydaje się, że właśnie argumenty dotyczące cech osobowości i charakteru będą podczas kongresu SKL równie ważne, a może nawet ważniejsze od różnic w rozłożeniu akcentów programowych i taktycznych. Zwolennicy Stycznia i stronnicy Rokity przyznają, że Aleksander Hall jest politykiem o nieposzlakowanej uczciwości oraz o wielkim autorytecie i doświadczeniu. Jednak ich zdaniem nie jest on dziś politykiem samodzielnym, a jedynie marionetką w rękach Artura Balazsa. - Olek kandyduje dlatego, iż kazał mu Artur - tłumaczy współpracownik Stycznia. Utrzymuje także, iż Hall "nie ma cech przywódczych, jest dobrym publicystą, mógłby być dobrym ideologiem, ale na to brakuje mu energii". - Jego kariera polityczna już się skończyła. Nawet zdrowotnie nie podołałby sprawowaniu funkcji prezesa - uważa nasz rozmówca. Błyskotliwy, ale nieprzewidywalny Problemem Jana Marii Rokity jest natomiast - zdaniem jego adwersarzy - nieprzewidywalność. - To polityk wielkiego formatu, błyskotliwy, świetnie znający państwo, ale jednocześnie polityk szkoły makiawelicznej. Obawiam się, że nie zawsze mówi to, co myśli - ocenia zwolennik kandydatury Halla. Dodaje, że obawia się, iż Rokita poprowadzi partię w zupełnie inne miejsce, niż obiecuje. Zwolennicy Stycznia i Halla zastanawiają się także, czy owa główna zaleta Rokity - silna osobowość - nie stanie się poważnym problemem dla partii. - On nigdy nie kierował większą strukturą partyjną. Można się obawiać, że będzie usiłował narzucić innym swoje koncepcje - mówią. Krzysztof nie zapomni Jeszcze kilka dni temu z obliczeń polityków SKL wynikało, że w partii jest niemal idealna równowaga wpływów. Każdy z trzech pretendentów mógł liczyć mniej więcej na głosy 250 spośród około 760 delegatów . Ta równowaga istniała przede wszystkim dzięki temu, że każdy z trójki konkurentów wywodzących się z miasta wszedł w układ z politykiem reprezentującym wieś (pochodzącym z dawnego Stronnictwa Ludowo-Chrześcijańskiego). - W wyborach będą w rzeczywistości konkurować pary: Mirosław Styczeń z Krzysztofem Oksiutą, Aleksander Hall z Arturem Balazsem i Jan Rokita z Jackiem Janiszewskim - tłumaczy poseł Adam Bielan. O tym, jak ważne w SKL jest poparcie wsi świadczą ostatnie wydarzenia. Gdy kilka dni temu Krzysztof Oksiuta domagał się odwołania premiera Jerzego Buzka i ustąpienia Mariana Krzaklewskiego ze stanowiska przewodniczącego klubu, Mirosław Styczeń nazwał wypowiedź swojego dotychczasowego sojusznika "egzotyką polityczną". - Krzysztof takich słów nie zapomni - skomentował jeden z posłów SKL i rzeczywiście - dalsze poparcie Oksiuty dla kandydatury Stycznia stanęło pod znakiem zapytania, pojawiły się nawet sugestie, że zamiast dotychczasowego prezesa partyjne "centrum" powinno wystawić Wiesława Walendziaka. Układu nie będzie Rozmowy w tej i innych sprawach prowadzone będą do ostatniej chwili, do 18 marca, i niektórzy nie wykluczają, że "dla dobra SKL" kontrkandydaci będą chcieli się porozumieć, podzielić władzą w partii. Jednak Jan Maria Rokita zapewnia, iż tym razem "układu nie będzie". - Elementem poprzednich dwóch kompromisów była moja rezygnacja z ubiegania się o prezesurę. Tym razem nie zrezygnuję, bo chcę wygrać, i zamierzam wygrać - zapowiada Rokita.
Należy odwołać premiera Jerzego Buzka - ten postulat stał się ostatnio znakiem firmowym Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, partii, której główną dewizą było dotychczas umiarkowanie i ostrożność. Skąd ta nagła radykalizacja konserwatystów? Na pewno jej główną przyczyną jest zaniepokojenie spadającymi notowaniami i coraz gorsza atmosfera w AWS. Oprócz dążenia do zmian w AWS, niedawna radykalizacja polityków SKL ma także inne wytłumaczenie. 18 marca, na zjeździe partii odbędą się - jak mówi poseł Adam Bielan - "pierwsze demokratyczne wybory" i liderzy rozpoczęli już walkę o pozyskanie głosów. SKL, które rozpoczynało swoją działalność trzy lata temu z dwoma tysiącami członków, dziś ma ich około 20 tysięcy i jest oficjalnie uznane za jedną z czterech "nóg" Akcji Wyborczej Solidarność. - W polskich warunkach jesteśmy potęgą - mówi Jan Maria Rokita i dodaje, że w takiej sytuacji "rywalizacja liderów przynosi partii splendor". - Chcę konkurować z Rokitą i Styczniem nie dlatego, że są oni niegodni stanowiska prezesa, wręcz odwrotnie. Jestem po prostu przekonany, że moja prezesura by się Stronnictwu przydała - mówi Aleksander Hall.Każdy z trzech pretendentów do fotela prezesa, zapytany o różnice w ich programie, odpowiada, że dotyczą one tylko szczegółów. Wszyscy chcą utrzymania niezależności SKL w ramach AWS, opowiadają się za współpracą w ramach Akcji Wyborczej Solidarność, ale nie odrzucają całkowicie odejścia z bloku, gdyby współpraca stała się niemożliwa. Jeszcze kilka dni temu z obliczeń polityków SKL wynikało, że w partii jest niemal idealna równowaga wpływów. Każdy z trzech pretendentów mógł liczyć mniej więcej na głosy 250 spośród około 760 delegatów .Ta równowaga istniała przede wszystkim dzięki temu, że każdy z trójki konkurentów wywodzących się z miasta wszedł w układ z politykiem reprezentującym wieś (pochodzącym z dawnego Stronnictwa Ludowo-Chrześcijańskiego). niektórzy nie wykluczają, że "dla dobra SKL" kontrkandydaci będą chcieli się porozumieć, podzielić władzą w partii. Jednak Jan Maria Rokita zapewnia, iż tym razem "układu nie będzie".
ROSJA Niewyobrażalne trudności sądownictwa Temida żebrze o kopiejki BOGUSŁAW ZAJĄC Człowiek, który chce wszcząć sprawę, przychodzi do sądu z kopertą. Jest niezbędna do tego, by wysłać pisma procesowe. W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju, niekoniecznie prawnika, za to człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców. Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Rachmistrze wyliczyli, że ustanowienie sędziów pokoju kosztować będzie przynajmniej 1,2 mld rubli (ok. 66,6 mln dolarów), gdyby zaś umożliwić oskarżonym korzystanie z sądów przysięgłych na wszystkich terytoriach Rosji, to kwotę tę należałoby zwiększyć jeszcze o 37,3 mld rb (ok. 2 mld dol.). Tymczasem - zdaniem Wiaczesława Lebiediewa, prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł w pierwszej przymiarce zaledwie 8,3 mld rb., natomiast kwota wniesiona po zażartych targach i bojach do obecnego projektu budżetu całego sądownictwa powszechnego w Rosji, jak informują "Izwiestia", wynosi zaledwie 3,7 mld rb., tj. ok. 200 mln dol. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać. Być może taka sytuacja jest na rękę niezbyt sprawnym organom ścigania karnego. Prasa rosyjska jest zgodna w ocenie zjawiska, które zaskoczyło ideologów sądów przysięgłych. Obok bowiem znacznej srogości w wymierzaniu kar za czyny niewątpliwie udowodnione, sędziowie przysięgli z zapałem zagłębiają się w szczególiki dowodów przeprowadzanych na rozprawie, a ich odmienne doświadczenie życiowe sprawia, że podają w wątpliwość, a nawet negują wiele źródeł rzeczowych, sposobów ich badania, opinii biegłych i zeznań świadków. Zauważono już, że liczba uniewinnień przed sądem przysięgłych jest znacznie wyższa niż przed tradycyjnym składem sędziowskim. Pod koniec listopada 1998 r. moskiewski Sąd Okręgowy w składzie przysięgłych orzekał w sprawie Olega Lipkina i Tejmuraza Kurgina, oskarżonych m.in. o zabójstwo Siergieja Skoroczkina, deputowanego do Dumy Państwowej Rosji. Mimo wołania o srogie kary, napięcia wywołanego głośnym zabójstwem deputowanej Galiny Starowojtowej, przysięgli uznali dowody oskarżenia za niewystarczające, by skazać Lipkina i Kurgina za zabójstwo. Skazali ich więc jedynie za porwanie deputowanego na 5,5 oraz 4,5 roku więzienia. Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe, np. w jarosławskiej guberni, w powiecie poszechońskim sąd mieści się w domu zbudowanym 160 lat temu i dotychczas nie poddanym kapitalnemu remontowi; w Republice Mordowskiej, w powiecie staroszajgowskim nie zdołano odbudować dachu na budynku sądowym po pożarze z 1991 r. Ogółem jedna trzecia budynków sądowych woła o natychmiastowy remont kapitalny, a przecież w budżetach przez wiele lat nie przewidziano na ten cel ani kopiejki. Część sądów w ogóle nie ma własnych pomieszczeń, mimo że skonfiskowane po puczu Janajewa w 1991 r. budynki Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego miały być w pierwszej kolejności przeznaczone właśnie dla nich. Udało się to po kilkuletnim procesie jedynie w Kałudze. Coraz częściej, z powodu nieuregulowania opłat, w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie. Jesienią, kiedy w Moskwie była jeszcze dodatnia temperatura, kobiety-sędziowie orzekały w futrach i filcowych walonkach, a temperatura w sali rozpraw nie przekraczała + 6Ą C. Walka o przeżycie sądów wymaga niekiedy środków nadzwyczajnych. W okręgu nadamurskim, w Sądzie Miejskim w Białogorsku z powodu trzyletniej zaległości w opłacaniu energii cieplnej 11 listopada 1998 r. zamknięto jej dopływ. Nie znajdując wyjścia z sytuacji, prezes sądu Władymir Michalow posadził naczelnika od ciepłownictwa za lekceważenie sądu na trzy dni do aresztu. Prokurator obwodowy oprotestował wprawdzie to postanowienie, lecz co zrobić, gdy ogólne zadłużenie sądów przekroczyło 100 mln rb. Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. Jako gorzką anegdotę opowiadają historię pokrzywdzonego, który w kancelarii sądu usłyszał, że ma zjawić się następnego dnia z kopertą. Cały dzień spędził na dowiadywaniu się, ile ma włożyć do owej koperty, tymczasem była ona niezbędna jedynie do tego, by zapakować w nią pisma do przeciwnika procesowego. W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. Według informacji tychże "Izwiestii" w 1997 r. z wpisów w sprawach cywilnych sądy rosyjskie wpłaciły do budżetu 390 mld ówczesnych rubli (ok. 65 mln dol.), a z grzywien i innych opłat w sprawach karnych - 887 mld rb. (ok. 147 mln dol.). Na podstawie wszelkich sądowych tytułów wykonawczych ściągnięto 78,5 bln starych rubli (ok. 13,1 mld dol.). Niestety, zarówno u nas, jak i w Rosji sądom nie przysługuje od tych kwot żadna prowizja, dlatego zarządzający wymiarem sprawiedliwości wciąż stoją z wyciągniętą ręką przed kierownictwem finansów państwa. Nie sprzyja to uzyskaniu rzeczywistej niezależności sądownictwa, nie wpływa dodatnio na powagę orzeczeń sądowych. Jak podała agencja Interfaks, minister sprawiedliwości Rosji Paweł Kraszeninnikow określił warunki pobytu w zakładach penitencjarnych i aresztach śledczych Rosji jako niegodne człowieka, podkreślając, że sądy skazują winnych na pozbawienie wolności, a nie na bytowanie w nieludzkich warunkach. Wyliczył przy tym, że liczba osadzonych w koloniach i aresztach przekroczyła milion osób (liczba ludności Rosji wynosi ok. 147 mln). Zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa sędziom stanowi trudny problem: 20 lipca 1997 r. w Sądzie Miejskim w Ust' Ilimie skazany W. Mielnikow sięgnął po pistolet i ostrzelał sędziego W. Wiatkina; 20 kwietnia 1998 r. w Sądzie Rejonowym w Moskwie-Chamownikach podsądny I. Stecyk, niezadowolony z przebiegu rozprawy, pobił sedzię przewodniczącą B. Popową, powodując ciężkie uszkodzenia ciała. W sąsiadującym z Czeczenią chasawjurtowskim rejonie Dagestanu w maju 1998 r. uprowadzono 15-letniego syna miejscowego sędziego A. Chamałowa, a 2 lipca krewni i członkowie rodu zabitego zdemolowali salę rozpraw Sądu Najwyższego Karaczajewo-Czerkiesji i dotkliwie pobili sędziów oraz ochronę milicyjną. Z powodu braku środków zaniechano finansowania ochrony budynków sądowych, rozpoczęły się więc kradzieże, nie tylko przedmiotów wartościowych, lecz przede wszystkim akt spraw karnych; np. 23 lutego 1998 r. w gubernialnym Jarosławlu skradziono akta 81 spraw. Okazało się wówczas, iż od dwu lat sądu nikt nie dozoruje, zdjęto także sygnalizację alarmową. Tymczasem zaś, jak donoszą "Izwiestia", zrozpaczeni wielomiesięcznym oczekiwaniem na wypłacenie zaległych zarobków górnicy Zagłębia Kuźnieckiego coraz przychylniej zdają się odnosić do zabójstwa na zamówienie jako nowego środka walki klasowej, zwłaszcza że Moskwa twierdzi, iż pieniądze dawno przekazała, a wina za zwłokę spoczywa na miejscowym kierownictwie. Rzeczywiście, górnicy zauważyli, iż żaden z miejscowych dyrektorów niewypłacalnych, zaniedbanych, rozkradzionych kopalni nie odpowiada, w tym finansowo, za efekty swego zarządzania. Gorzej - nie zważając na rozpacz szeregowych górników, demonstrują swe bogactwo, jeżdżą nadal prestiżowymi samochodami, budują willę za willą na nazwiska podstawionych krewnych. W tej sytuacji górnicy zaczęli rozważać, by wśród załogi ogłosić zbiórkę na płatnego zabójcę. W rozmowie z dziennikarzem wiceszef tamtejszej gubernialnej milicji ppłk Wiktor Grińko powiedział: - Interesują pana pogłoski o możliwych zabójstwach na zamówienie? Na razie nie skierowaliśmy do sądu ani jednej takiej sprawy. Jednakże jest to powód do zastanowienia - myślę tu o materiałach w stadium dochodzenia. Autor jest doktorem prawa
W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju, niekoniecznie prawnika, za to człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców. Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy.
RZĄD O wsi, stanowiskach negocjacyjnych z Unią Europejską i mieszkaniach Dwukrotna renta dla rolnika Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa". Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże, więc dla ostrożności przyjmuje, że rocznie na tego typu rentę będzie przechodzić 10 tys. rolników. Wypłata rent będzie kosztować rocznie ok. 50 mln zł. Licząc, że przez trzy lata co roku przybywałoby kolejnych 10 tys. rolników zainteresowanych rentami, łączny koszt ich wypłat wyniósłby przez ten czas 300 mln zł. Te trzy lata to okres przed przyjęciem do UE, kiedy to renty strukturalne musiałyby być w całości finansowane z budżetu państwa. W okresie poakcesyjnym (cztery lata) mogłyby być w 75 proc. finansowane przez Unię Europejską. Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Jeżeli gospodarstwo byłoby przekazywane przez małżeństwo rolników, to każde z nich mogłoby dostać 1,5 renty minimalnej, a więc oboje dostawaliby w sumie 3-krotność renty minimalnej. Warunkiem wejścia w życie tego programu jest, by był on spójny z dotychczasowym programem przechodzenia na wcześniejszą emeryturę i by nie doszło do nagłego odejścia z gospodarstw zbyt wielu rolników. Dziś, przy obecnym systemie wcześniejszych emerytur, przechodzi na nie rocznie ok. 15 tys. rolników. Rząd liczy, że w nowym systemie przechodzących będzie mniej, bo nie każdy rolnik ma gospodarstwo o powierzchni co najmniej 5 ha. - Na 15 krajów Unii Europejskiej 10 z nich stosuje taki system rent - powiedział po posiedzeniu rządu wiceminister rolnictwa Henryk Wujec. Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", dotyczący poprawy oświaty na wsi. Pakt dla rolnictwa Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Pakt musi być zgodny z przygotowywaną ustawą budżetową na 2000 r., więc rząd przyjmie go prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska. Jak powiedział wczoraj wiceminister Wujec, rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów, zaliczanych do V i VI klasy. Na realizację paktu potrzebne będą niemałe środki finansowe, które w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia (w wysokości blisko 200 mln euro rocznie przez okres 7 lat) powstanie już w przyszłym roku (tzw. fundusz SAPARD). O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej. Kolejne stanowiska Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału (problem nabywania ziemi przez cudzoziemców), rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe. W dziedzinie transportu rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. Wcześniej jednak, zapewne 1 stycznia 2001 r., Polska przystąpiłaby do tzw. europejskiego obszaru swobodnego nieba, znosząc kontrolę cen biletów lotniczych i dopuszczając do obsługi lotów tzw. przewoźników "trzecich" (nie będących przewoźnikiem narodowym kraju docelowego linii). Stopniowo gwarantowany udział LOT w rynku malałby z 45 do 40, 35 i 30 proc. Równocześnie jednak polski przewoźnik miałby prawa do przejęcia 55, 60, 65 i 70 proc. rynku, gdyby ukazał się konkurencyjny. Pozwoliłoby to na zasadniczy spadek cen biletów i poprawę jakości usług. 1 stycznia 2006 r. nastąpiłaby pełna liberalizacja rynku - każdy unijny przewoźnik mógłby bez ograniczeń obsługiwać linie wewnątrz Polski oraz z Polski i do Polski. Stanowisko rządu, zakładające szybką prywatyzację LOT, jest dość ambitne i jest mało prawdopodobne, aby Brukseli udało się wymusić skrócenie tego kalendarza. Również kilka lat po przystąpieniu do UE (zapewne w 2006 r.) Polska wypełni unijny wymóg przywrócenia rentowności kolei. Nie sprecyzowano natomiast, jak szybko nasz kraj dostosuje się do unijnych norm twardości dróg, które wytrzymują 11,5 tony nacisku na oś (w Polsce najczęściej mniej niż 5 ton). Zdaniem przedstawicieli rządu, potrzeba na to 15-25 lat. Rząd odstąpił natomiast od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm bezpieczeństwa, socjalnych, technicznych czy ekologicznych wobec krajowych firm transportowych. W przyjętym wczoraj stanowisku w sprawie swobody przepływu usług rząd wystąpił natomiast do UE o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Dziś z tego powodu większość z nich musiałaby zrezygnować ze swojej działalności. Program mieszkaniowy Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. "dużej" ulgi budowlanej i "małej" ulgi remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi podatkowej maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r. Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, których wielkość ocenia się na ok. 5,5 mld zł (jesienią ma być gotowa ustawa o restrukturyzacji PKO BP). Docelowo wygasałyby też wypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych. W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup mieszkania i muszą korzystać z kredytu bankowego. Rząd postanowił, że nie będzie można odliczać odsetek od tego kredytu od podstawy opodatkowania. Ministrowie wybrali inny wariant pomocy państwa: budżet dopłacałby do odsetek od kredytu (dopłaty sukcesywnie malałyby). W sierpniu mają trwać prace nad ustawą o tym programie. Prowadzone byłyby też prace nad ustawą o kredycie remontowym oraz ustawą zmieniającą system kas mieszkaniowych (zakładającą regularne oszczędzanie na porównywalnej do rynkowej stopie procentowej, z promesą uzyskania taniego kredytu po zakończeniu oszczędzania). Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast zakłada, że w październiku rząd przyjąłby te projekty i przesłał do Sejmu. Natomiast w najbliższym czasie powinien trafić do KERM projekt ustawy o zmienionych dodatkach mieszkaniowych (dotacje budżetowe przekazywane gminom na dodatki byłyby powiązane z polityką czynszową; ma to zmusić gminy, by ustalały czynsze na poziomie pozwalającym pokryć koszty eksploatacji i remontów budynków). Wkrótce do KERM ma być też przesłany projekt ustawy o ochronie lokatora oraz socjalny program mieszkaniowy. Natomiast wczoraj rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy o własności lokali. W 1999 r. wydatki budżetu na sferę mieszkaniową i podatkowe ulgi budowlane będą kosztować łącznie 5,4 mld zł. W 2000 r. byłoby to 5,9 mld zł, w 2001 r. - 5,3 mld zł, w 2002 r. - 5,4 mld zł, w 2003 r. - 5,5 mld zł. - Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego za okres od 1 października 1997 r. do 31 grudnia 1998 r. D.E.
Rolnik będzie mógł dostawać przez pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej - postanowił rząd, przyjmując jeden z punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa". Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże, więc dla ostrożności przyjmuje, że rocznie na tego typu rentę będzie przechodzić 10 tys. rolników. Trzy lata przed przyjęciem do UE, renty strukturalne musiałyby być w całości finansowane z budżetu państwa. W okresie poakcesyjnym mogłyby być w 75 proc. finansowane przez Unię Europejską. Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o okresy przejściowe. W dziedzinie transportu rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego, a także wystąpił o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa. Punktem wyjścia jest likwidacja ulgi budowlanej i remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r. Stopniowo wygasałby system dopłat do starych kredytów spółdzielczych iwypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych. W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup mieszkania i muszą korzystać z kredytu bankowego.
LITERATURA Dziś promocja nieznanych tuwimianów z kolekcji Tomasza Niewodniczańskiego Wiersze ukryte w pudle Wszystko zaczęło się od Damaszku. A właściwie od sztychu stolicy Syrii, który otrzymał na 35. urodziny od żony. Podarunek obudził drzemiącą w Tomaszu Niewodniczańskim pasję kolekcjonerską. Dziś jego zbiór liczy ponad 8 tysięcy map i prawie 300 atlasów, których wartość wyraża się w dziesiątkach milionów marek. Ale właściciel najbardziej dumny jest z kolekcji dokumentów (niemal 4 tysięcy papierowych i około 500 pergaminowych). Szczególnie hołubi mickiewicziana oraz tuwimiana, zebrane w opublikowanej właśnie nakładem firmy Papier-Service książce pt. "Julian Tuwim. Utwory nieznane. Ze zbiorów Tomasza Niewodniczańskiego w Bittburgu". - Na ślad młodzieńczych wierszy poety oraz jego twórczości kabaretowej wpadł przypadkowo w USA kolekcjoner Filip Poniż. Pewna mieszkanka Nowego Jorku przechowująca pożółkłe rękopisy i maszynopisy na pawlaczu w zakurzonym pudle po butach, chciała się ich po prostu pozbyć. Poniż skontaktował się z "tuwimologiem" - Tadeuszem Januszewskim. Ten potwierdził autentyczność większości tekstów. Jego zdanie podzielili grafolodzy z FBI. Odnaleziono młodzieńcze wiersze poety, rymowane wprawki, limeryki, polemikę z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, przeznaczoną dla "Wiadomości Literackich", lecz nigdy nie ogłoszoną drukiem oraz teksty kabaretowe pisane niekiedy dla konkretnych wykonawców, między innymi dla Adolfa Dymszy - wyjaśnia właściciel odkrytych po latach tekstów. Nie wiadomo, jak archiwum Tuwima znalazło się za Atlantykiem. Może autor zostawił je tam przed powrotem z wojennej tułaczki do Polski w 1947 roku, a może ktoś je wywiózł z kraju za ocean po nagłej śmierci poety w ZAIKS-owskim pensjonacie "Halama", 17 grudnia 1953. Litewskie korzenie Był na Litwie ród zacny od Giedymina się wywodzący, można by tak zacząć trawestując Sienkiewicza. Korzenie Niewodniczańskich tkwią bowiem głęboko w Wileńszczyźnie. Wedle legendy jeden z antenatów uczestniczył w wyprawie wiedeńskiej króla Jana III Sobieskiego. Z pogromcą Turków Niewodniczańskiego łączy też szkoła. Obaj ukończyli renomowane krakowskie gimnazjum im. Nowodworskiego. Tomasz trafił pod Wawel jako repatriant w roku 1947. Wcześniej na własnej skórze poznał w Wilnie smak okupacji sowieckiej i niemieckiej. Rodzina, zmuszona przypieczętowanym w Jałcie wyrokiem historii, opuściła Kresy. Ojciec Henryk - profesor fizyk, wykładowca Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie znalazł zatrudnienie jako pedagog na Uniwersytecie Jagiellońskim. Niebawem został dyrektorem krakowskiego Instytutu Atomistyki. Synowie profesora odziedziczyli w genach zainteresowania. Jerzy i Tomasz zostali fizykami. Pierwszy jest nim do dziś, piastując obecnie stanowisko prezesa Polskiego Komitetu Atomistyki. Drugi..., ale pozostańmy wierni chronologii. Po uzyskaniu magisterium w 1955 roku Tomasz zyskuje opinię utalentowanego naukowca. Akurat nastaje odwilż, więc dostaje możliwość pogłębiania wiedzy w Zurychu. Spędza tam sześć lat. W tym czasie nie tylko pracuje naukowo, lecz też poznaje przyszłą żonę. Niemkę, Marię Luizę, córkę właściciela browaru w Bittburgu. Po ślubie młode małżeństwo wraca do Polski. Osiedlają się w Warszawie, bo nowożeniec otrzymuje pracę w sztandarowej placówce naukowej PRL - Instytucie Jądrowym w Świerku. Mieszkają w standardowych M-4, powstałych w oszczędnej epoce architektury budowlanej okresu "małej stabilizacji". Rodzina powiększa się o trzech synów. Mateusza, Jana i Romana. Emigracja za... piwem Nadchodzi rok 1968. Porachunki w elitach władzy PRL odbijają się rykoszetem na naukowcach. Nierzadko zagląda się im w życiorysy wypominając żydowskich przodków. Atmosfera insynuacji i prowokacji staje się trudna do wytrzymania, a decydenci nie stawiają przeszkód w emigracji. Zwolnione miejsca nierzadko zajmują beztalencia spragnione splendorów. Nie tolerują w pobliżu fachowców, wytykających im na każdym kroku niekompetencję. Niewodniczański, ówczesny kierownik samodzielnego laboratorium budowy akceleratora liniowego, rychło zauważa brak zawodowych perspektyw. Decyduje się na emigrację. - Wyjeżdżaliśmy potajemnie, by nie wzbudzać podejrzeń. Najpierw żona z dziećmi pociągiem, po kilku dniach autem - ja. Tuż przed podróżą załatwiłem formalności dające prawo przejęcia mieszkania przez brata - wspomina. Dostaje posadę na renomowanym uniwersytecie w Heidelbergu. Zdaje się, że kariera naukowa staje prze nim otworem, gdy - niczym grom z jasnego nieba - otrzymuje propozycję nie do dorzucenia. Teść, szef i właściciel browaru w Bittburgu widzi go w roli sukcesora. Niewodniczański sam siebie zaskakuje zgodą na tę ofertę. Od znaczków do listów Bakcyla zbieractwa połknął w dzieciństwie. Podobnie jak rówieśnicy zaczął od znaczków, potem przyszła fascynacja modelami statków, w końcu przerzucił się na kartografię. Mapy, plany, widoki miast oraz atlasy, które gromadzi od trzydziestu lat. Szczególnym sentymentem darzy polonica. Choćby panoramę XIX-wiecznego Krakowa pędzla Juliusza Kossaka czy plan bitwy pod Olszynką Grochowską. Serce bije mu też mocniej, kiedy sięga do dokumentów z naszej historii. Na przykład pisma sygnowane przez królów: Władysława Jagiełłę i Zygmunta Starego, list Charles'a de Gaulle'a wysłany z Warszawy pod koniec sierpnia 1920 roku, dokładnie opisujący "Cud nad Wisłą", czy deklarację carycy Katarzyny II popierającej stolnika litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego marzącego o koronie. Ale oprócz korespondencji postaci historycznych, zbiera też ślady po ludziach nieznanych. Takie jak listy do i od więźniów obozów koncentracyjnych. Ma ich około tysiąca. Ponieważ kolekcja pęka w szwach z trudem mieszcząc się w salach specjalnie wybudowanego obok rezydencji w Bittburgu muzeum, a synowie - ku rozżaleniu taty - nie palą się do rozszerzania, myśli o jej podarowaniu Polsce. Crime story W Polsce o zbiorze Niewodniczańskiego zrobiło się głośno dopiero w obecnej dekadzie. Dzięki mickiewiczianom. A właściwie zuchwałej kradzieży tzw. Albumu Moszyńskiego, zawierającego wiersze wieszcza. Niewodniczański w latach dziewięćdziesiątych nabył browar w Turyngii, zainwestował w dwa zakłady piwowarskie w Polsce (Bosman w Szczecinie oraz Kasztelan w Sierpcu), zainteresował się także wodą mineralną (Dobrawa). Przy okazji wizyt w kraju nawiązał kontakt z dyrektorem warszawskiego Muzeum Literatury, Januszem Odrowążem-Pieniążkiem. W gościnnych salach staromiejskiej kamieniczki odbywały się promocje kolejnych książek prezentujących zebrane przez Niewodniczańskiego mickiewicziana. Po publikacji drugiego tomu w lutym 1993 roku wsiadł do swego BMW i pojechał odwiedzić rodzinę. Złodzieje nie mieli problemu z kradzieżą auta, gdyż roztargniony szofer zapomniał uruchomić skomplikowany i ponoć niezawodny system alarmowy. Przepadł też lekkomyślnie pozostawiony w bagażniku "Album Moszyńskiego" (na 99 stronach Mickiewicz zapisał 42 utwory: sonety, elegie, bajki, ballady, translacje z Goethego. Niektóre są starannie wykaligrafowane, na innych nie brak poprawek i skreśleń). - Chciałem od razu apelować przez "Gazetę Wyborczą", ale powiedziano mi, że złodzieje jej nie czytają - śmieje się Niewodniczański. - To nieprawda. Właśnie po reportażu w dodatku do tego dziennika sprawcy kradzieży nawiązali ze mną kontakt. Negocjacje trwały ponad trzy lata. Najpierw rozmawiałem z przedstawicielem gangu przez telefon. Potem spotykaliśmy się tete-a-tete w hotelowych holach. Ustalaliśmy cenę zwrotu, potem miejsce wymiany. Koniec końców osiągnęliśmy porozumienie. Naturalnie wszystko odbywało się bez wiedzy policji, która zresztą wcześniej umorzyła śledztwo. Nie zdradza, ile kosztowało go odzyskanie "Albumu Moszyńskiego". Zasłania się tajemnicą handlową. Obowiązującą również, kiedy powiększa swój zbiór nie przez renomowane domy aukcyjne, lecz osobiste transakcje. Wiadomo za to, że stracił kolejną luksusową limuzynę. Drugie BMW skradziono mu na warszawskiej stacji benzynowej. Tym razem zlekceważył ofertę pośrednika proponującego zwrot auta po cenie umownej. - Parafrazując Casanovę wyznam, że zawsze najbardziej kocham ostatni nabytek - mówi Tomasz Niewodniczański. - Teraz oczkiem w głowie są dla mnie tuwimiana, ale ufam, iż niebawem usunie je w cień egzemplarz pierwszego wydania "Pana Tadeusza" z dedykacją autora. Od kilku lat negocjuję kupno tej książki, należącej do pewnej obywatelki Stanów Zjednoczonych. W planach mam też bibliofilskie wydanie podobizny rękopisu "Poematu dla dorosłych" Adama Ważyka. Tomasz Zbigniew Zapert
Tomasz Niewodniczański jest z zamiłowania kolekcjonerem. Najbardziej dumny jest ze swojego zbioru dokumentów, a szczególnie hołubi mickiewicziana oraz tuwimiana, zebrane w opublikowanej właśnie nakładem firmy Papier-Service książce pt. „Julian Tuwim. Utwory nieznane. Ze zbiorów Tomasza Niewodniczańskiego w Bittburgu”. Na ślad młodzieńczych wierszy i twórczości kabaretowej Tuwima natknięto się przypadkowo w USA. Pewna mieszkanka Nowego Jorku zamierzała pozbyć się przechowywanych na pawlaczu starych pożółkłych rękopisów i maszynopisów. Ekspertyzy grafologów z FBI i opinie ekspertów potwierdziły autentyczność tekstów. Odnaleziono młodzieńcze wiersze poety, rymowane wprawki, limeryki, polemikę z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, przeznaczoną dla „Wiadomości Literackich” oraz teksty kabaretowe pisane m.in. dla Adolfa Dymszy. Nie wiadomo, jak archiwum Tuwima znalazło się za Atlantykiem. Może autor zostawił je tam przed powrotem z wojennej tułaczki do Polski w 1947 roku, a może ktoś wywiózł je z kraju za ocean po nagłej śmierci poety. Tomasz Niewodniczański bakcyla zbieractwa połknął w dzieciństwie. Jego pasją jest kartografia, od trzydziestu lat gromadzi mapy, plany, widoki i atlasy. Szczególnym sentymentem darzy polonica. Serce bije mu też mocniej, kiedy sięga do dokumentów z naszej historii, w jego zbiorach znajdują się pisma sygnowane przez królów Polski. Poważnie myśli o podarowaniu swojej kolekcji ojczyźnie. O zbiorze Niewodniczańskiego zrobiło się głośno przy okazji zuchwałej kradzieży tzw. Albumu Moszyńskiego, zawierającego wiersze wieszcza – na 99 stronach Mickiewicz zapisał 42 utwory: sonety, elegie, bajki, ballady, translacje z Goethego. Na szczęście księgę udało się odzyskać.
Wykorzystujemy zaledwie 13 proc. potencjału hydroenergetycznego Dwie elektrownie wodne na rzece Dzierzgoń Elektrownia wodna w Dzierzgoniu. FOT. ARCHIWUM Romuald Jarocki jest właścicielem dwóch małych elektrowni wodnych na rzece Dzierzgoń w Elbląskiem. Produkują one razem 30 tys. kWh energii miesięcznie. Zakład energetyczny płaci panu Jarockiemu za 1 kWh 17 gr. - Przyzwoity sklep dobrze prosperujący da więcej zysku niż trzy takie elektrownie - powiedział "Rz", gdy składaliśmy mu ekologiczne życzenia noworoczne. Dlatego Jarocki nie wierzy w "zielone światło" dla czystej energii, w rządową politykę popierania małych elektrowni wodnych, w polską ekologię. - Nowe prawo energetyczne jest ogromnym zagrożeniem dla takich jak my małych producentów energii ze źródeł odnawialnych - twierdzi. W Elblągu ma swą siedzibę Bałtyckie Centrum Energii Odnawialnej (EC BREC). Kiedy przyjdzie mróz Pora roku oraz pogoda mają duży wpływ na działanie elektrowni. Przepływ wody waha się od 0,2 m sześc. na sekundę w lipcu - sierpniu do 10 -20 m sześc. na sek. w marcu - kwietniu. Brak zbiorników retencyjnych jest jednym z powodów niestabilności rzeki. Zmiany są szczególnie nagłe zimą, kiedy ostry mróz może wstrzymać pracę elektrowni w ciągu jednego dnia. Właściciel elektrowni - na szczęście (i na nieszczęście) - posiada 112-hektarowe gospodarstwo rolne, w którym uprawia jęczmień browarniany i rzepak. Współpracuje z firmą francuską. Mówi, że jego gospodarstwo jest rozwojowe. Po roku 1990, ze względu na niepewną sytuację polskiego rolnictwa, Romuald Jarocki poszukiwał dodatkowego źródła dochodu i zdecydował się na produkcję elektryczności. - Od kiedy kapitał zagraniczny wkroczył do polskiego rolnictwa, nie ma zbytu na rodzime płody - narzeka. Z ziemi wyżyć się nie da, aby utrzymać produkcję pszenicy wysokoglutenowej dopłaca z niedużych dochodów, jakie przynoszą mu dwie wodne siłownie. Położenie gospodarstwa jest korzystne, i to na szczęście, bo na jego gruntach znajduje się odcinek rzeki Dzierzgoń. Dodatkową okazją na wybudowanie elektrowni wodnych stał się remont jazów na rzece. Wojewódzki Zarząd Inwestycji Rolniczych uznał, iż remont jazów jest konieczny z uwagi na bezpieczeństwo przeciwpowodziowe. Projekt hydrotechniczny na wykonanie budowli wodnej przygotowało Biuro Projektowe w Olsztynie. Projekt technologiczny, dotyczący instalacji elektrycznej i mechanicznej - Zakłady Remontowe Energetyki w Gdańsku. Umowa z Zakładem Energetycznym w Kwidzynie na zakup energii elektrycznej i przyłączenie elektrowni do sieci przesyłowej obiecywała zyski dla właściciela, korzyść dla środowiska przyrodniczego. 17 groszy od kilowatogodziny Romuald Jarocki wybudował dwie elektrownie na rzece Dzierzgoń. Jedna o mocy 30 kW znajduje się w Dzierzgoniu na 21,8 km od ujścia rzeki. Druga o mocy 39 kW - we wsi Stanówko, 2 km na zachód od Dzierzgonia. Elektrownie wyposażone są w śmigłowe turbiny Kapłana (pracują w układzie poziomym). Turbiny z blachy stalowej wykonał we własnym warsztacie z pomocą wykwalifikowanych tokarzy, frezerów. Sprawność urządzenia eksperci oszacowali na 75 proc. Dwie hydroelektrownie produkują 30 tys. kWh energii miesięcznie. Ich budowa kosztowała 177 tys. zł, tej w Dzierzgoniu 60 tys. zł, w Stanówku 117 tys. zł. Z własnej kieszeni pokrył 60 proc. kosztów budowy. Dopomogła Fundacja Rolnicza, działająca wcześniej pod nazwą Kościelnej Fundacji Zaopatrzenia Wsi w Wodę, która przyznawała preferencyjne kredyty na rozwój polskiej wsi. Obie elektrownie są w pełni zautomatyzowane. Jedyną czynnością, która wymaga pracy rąk, jest oczyszczanie krat chroniących turbiny, co zabiera nie więcej niż 10 godzin tygodniowo. Dziś Romuald Jarocki dostaje od Zakładu Energetycznego 17 groszy od kilowatogodziny za wyprodukowaną u siebie "z wody " energię elektryczną, o 4 grosze mniej niż otrzymują właściciele minielektrowni w innych województwach w Polsce. Za energię natomiast musi płacić jak wszyscy - 23 grosze za 1 kWh, a w tym roku energia będzie jeszcze droższa. Nie oznacza to wcale, że na tej podwyżce zarobią jej ekologiczni producenci. Zakłady skupujące "zielone kilowaty" interpretują nowe prawo energetyczne, jak chcą, z VAT-em lub bez tego podatku. - Powinna obowiązywać cena urzędowa na energię ze źródeł odnawialnych - twierdzi Romuald Jarocki. We Francji - mówi - właściciele MEW dostają o 50 proc. więcej za wytworzony prąd. Niezadowolonych jest więcej Romuald Jarocki nie jest przypadkiem odosobnionym. Do naszej redakcji napisał pan Wiesław Mielczarek z Działoszyna, właściciel małej elektrowni wodnej: W listopadzie 1995 r. podpisał umowę z Zakładem Energetycznym Częstochowa S.A., który mimo podpisanej wcześniej umowy na dostawę energii elektrycznej z ceną zakupu 17 gr za 1 kWh, po pół roku zmienił warunki i wprowadził płatną energię bierną. Miesięczne straty z tego tytułu - podał nasz Czytelnik - kosztowały go średnio 1500 zł. "Zakup energii z elektrowni wodnej może być kontynuowany pod warunkiem spisania nowej umowy, w której cena zakupu będzie proporcjonalna do średniej ceny zakupu od Polskich Sieci Elektroenergetycznych S.A. obowiązującej dla Z.E. Częstochowa S.A". (pismo z ZE o wypowiedzeniu warunków dotychczasowej umowy) . - Zostałem wprowadzony w błąd przez administrację państwową. Poniosłem straty ok. 600 tys. zł, pozaciągałem zobowiązania, żeby dowiedzieć się, że moja inwestycja nigdy nie zostanie spłacona, a przyniesie tylko straty - napisał do nas właściciel MEW w Działoszynie. Prognozy marne Pomimo licznych deklaracji zawartych w dokumentach prawnych i programowych centralnych władz energetycznych i rządowych, wykorzystanie odnawialnych źródeł energii w praktyce napotyka bariery skutecznie utrudniające rozwój energetyki wodnej. - W relacjach cenowych, jak do tej pory, nie znajdują odzwierciedlenia walory i efekty elektrowni wodnych- powiedział Andrzej Sowiński z warszawskiego "Energoprojektu". Nie chodzi też o subsydiowanie energetyki wodnej przez zakłady energetyczne czy spółki dystrybucyjne lub organizacje ochrony środowiska. Powinny być wypracowane mechanizmy ekonomiczne, które umożliwią inwestowanie i rozwój energetyki wodnej z zachowaniem reguł gry rynku energii (rzetelna ocena efektów pozaenergetycznych takich jak ograniczenie zanieczyszczenia atmosfery i środowiska, pozaenergetyczne korzyści wynikające ze spiętrzenia rzeki i budowy zbiornika). Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Sytuacja ta jeszcze się pogarsza w nadchodzącej dobie urynkowienia energii. Nowe prawo energetyczne (obowiązujące od grudnia zeszłego roku) zniosło preferencje wprowadzone dla energetyki wodnej uchwalą RM z 7 września 1981 r. Europa wymusi Rozwój energetyki wodnej uzasadnia potrzeba ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, zwłaszcza dwutlenku węgla, który najbardziej przyczynia się do ocieplenia klimatu. UE niedawno ogłosiła, iż zamierza podwoić udział takich źródeł energetyki jak woda, wiatr, słońce w okresie do 2010 r. W Polsce tylko 1-1,5 proc. całkowitego zużycia energii wytwarza się ze źródeł odnawialnych: wody, wiatru, biomasy, gorących wód podziemnych i słońca. W krajach Unii Europejskiej udział ten wynosi średnio 5,6 proc. Przystąpienie Polski do UE wymagać będzie dostosowania prawa i praktyki także w dziedzinie wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych. W naszym kraju energetyka zawodowa jest źródłem aż 90 proc. emisji dwutlenku węgla. Prof. Maciej Nowicki, szef Fundacji EkoFundusz, twierdzi, że uwzględnienie w cenach paliw kopalnych wszystkich kosztów, w tym zwłaszcza - środowiskowych znacznie zwiększyłoby konkurencyjność odnawialnych źródeł energii. Dr Andrzej Kassenberg, prezes Instytutu na rzecz Ekorozwoju uważa, że ekologiczna reforma podatkowa, polegająca na zmniejszeniu opodatkowania zatrudnienia i kapitału z jednoczesnym wzrostem opodatkowania zasobów naturalnych przede wszystkim nieodnawialnych, stworzyłaby rzeczywiste warunki dorozwoju odnawialnych źródeł energii. Mała elektrownia wodna to nie tylko romantyczny fragment w krajobrazie, to dosłownie czysty zysk. Krystyna Forowicz W Polsce pracuje 300 prywatnych małych elektrowni wodnych o niewielkich mocach - 200 kW. Moc 42 wynosi od 1 MW do 5 MW, ponad 50 elektrowni ma moc mniejszą od 1 MW. Produkcja energii w elektrowniach wodnych (łącznie ze 126 zawodowymi) w zeszłym roku wyniosła 1820 GWh, co stanowi 13 proc. wykorzystania zasobów technicznych (oceniane są na 13,6 TWh).
Jarocki jest właścicielem dwóch małych elektrowni wodnych na rzece Dzierzgoń. dostaje od Zakładu Energetycznego 17 groszy od kilowatogodziny za wyprodukowaną u siebie energię elektryczną, o 4 grosze mniej niż otrzymują właściciele minielektrowni w innych województwach. Za energię natomiast musi płacić jak wszyscy. nie jest przypadkiem odosobnionym. Mielczarek, właściciel małej elektrowni wodnej: W 1995 r. podpisał umowę z Zakładem Energetycznym Częstochowa S.A., który mimo podpisanej wcześniej umowy na dostawę energii elektrycznej, po pół roku zmienił warunki i wprowadził płatną energię bierną. Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Przystąpienie Polski do UE wymagać będzie dostosowania prawa i praktyki także w dziedzinie wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych.
MEDYCYNA Nieporozumieniem jest twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych Wątpliwa pochwała czerwonego wina ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Ludzie spożywający umiarkowane ilości wina są mniej narażeni na zawały serca i nowotwory niż zwolennicy innych trunków - piwa i wyrobów spirytusowych. Wino od wielu lat uznawane jest za najbardziej korzystny dla zdrowia napój alkoholowy. Mimo to żadna organizacja medyczna nie namawia do picia alkoholu w jakiejkowiek postaci. Nie ma wciąż pewności, jaka jest optymalna jego dawka, trudno też wyjaśnić, dlaczego niektórzy uzależniają się od tej używki. Picie alkoholu uznawane jest za czynnik rakotwórczy aż na 25 listach Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem (IARC). Znani badacze Doll i Peto uważają, że jest ono odpowiedzialne w USA za 3 proc. zgonów z powodu nowotworów. Podejrzewa się, że zwiększa ryzyko takich chorób górnej części układu oddechowo-pokarmowego, jak rak jamy ustnej, gardła, krtani, przełyku, a także - raka wątroby. Mimo to alkohol nie jest całkowicie potępiany jako czynnik rakotwórczy. Trzy lampki wina lub dwa kufle piwa W 1989 r. amerykańska Narodowa Akademia Nauk oświadczyła, że choć nie poleca jego konsumpcji, to przyznaje, że pewna ilość jest dopuszczalna: 28 g czystego etanolu dziennie, czyli ponad dwa drinki, za które uznaje się napój zawierający 12 g czystego alkoholu (tj. 270 ml piwa, 100 ml wina oraz 30 ml napojów spirytusowych 40-proc.). Bardziej powściągliwe jest Amerykańskie Towarzystwo Zwalczania Raka. W 1996 r. opublikowało oświadczenie, że nawet umowne dwa drinki zwiększają ryzyko choroby nowotworowej. Specjaliści od dawna spierają się o to, jaką dawkę alkoholu można uznać za nieszkodliwą, a nawet korzystniejszą dla zdrowia niż abstynencja. Najczęściej mówią o umiarkowanym piciu alkoholu. Ale nie ma pewności, co to oznacza. Ci sami badacze - Doll i Peto twierdzą, że wśród ponad 12 tys. lekarzy brytyjskich w wieku 48-78 lat, ogólna śmiertelność była niższa u tych, którzy pili nie więcej niż trzy drinki dziennie - czyli 36 g etanolu. Duńczycy stwierdzili, że najdłużej żyją mieszkańcy Kopenhagi spożywający od jednego do dwóch drinków dziennie. Można zatem przyjąć, że optymalna dawka w przeliczeniu na etanol mieści się w granicach od 20 do 40 g. Wiele nieporozumień wynika z tego, że wpływ alkoholu na zdrowie zależy nie tylko od jego dawki, ale też rodzaju trunku. W tym porównaniu coraz wyraźniej wygrywa wino, szczególnie czerwone. Nawet Duńczycy przyznają, że lepszym zdrowiem cieszą się mieszkańcy ich kraju, którzy wypijają 3-5 drinków w postaci wyłącznie czerwonego wina. Dotąd wiadomo było, że zwolennicy tego płynu rzadziej chorują na chorobę niedokrwienną serca. Z najnowszych badań wynika, że są też mniej narażeni na choroby nowotworowe, przynajmniej w porównaniu z ludźmi preferującymi inne napoje alkoholowe. W poszukiwaniu napoju Bogów - Zaletą umiarkowanego picia wina jest to, że zmniejsza ryzyko nowotworów górnego odcinka przewodu pokarmowego, czego nie można powiedzieć o piwie i napojach spirytusowych - twierdzi na łamach "British Medical Journal" dr Morten Grobaek z Instytutu Medycyny Prewencyjnej w Kopenhadze. Uczony tłumaczy to tym, że ulubiony trunek starożytnych Greków i Francuzów zawiera substancje przeciwrakowe, jak np. wykryty niedawno resveratrol. Inni badacze ostrzegają, że alkohol w każdej postaci zawiera szkodliwe substancje, nawet czerwone wino; hamują one syntezę białek, co zaburza mechanizmy naprawcze komórek, a tym samym zwiększa ryzyko raka. Nawet wina nie można zatem uznać za "cudowny napój Bogów". Czerwone wino, jak Cabernet Sauvignon, faktycznie zmniejsza ryzyko zawału serca, gdyż zawiera znaczne ilości polifenoli, działających jak przeciwutleniacze i zapobiegających osadzaniu się tłuszczu na ściankach naczyń krwionośnych serca. Substancje te znajdują się w skórce winogron, które są usuwane w początkowej fazie wyrobu białego wina. Dlatego mniej chroni ono przed arteriosklerozą, podobnie jak częste nawet spożycie ciemnych winogron, gdyż w czerwonym winie stężenie polifenoli jest znacznie większe. Amerykanie wymyślili nawet tabletkę o tych samych właściwościach, ale pozbawioną alkoholu. Mało jednak jest osób, które chcą zrezygnować z przyjemności picia wina. Zresztą, badania specjalistów z Papworth Hospital w Cambridge, opublikowane na łamach "American Journal of Clinical Nutrition", wykazały, że Cabernet skuteczniej niż tabletki z polifenolami chroni przed zawałem serca. Abstynenci przekonują jednak, że do wyboru są też inne napoje, bogate w tego rodzaju dobroczynne substancje - zielona i czarna herbata. Kontrowersyjny jest też tzw. paradoks francuski. Słynne badania sugerują, że Francuzi o jedną trzecią rzadziej umierają na chorobę niedokrwienną serca i zawały niż Walijczycy i jedną czwartą rzadziej niż Szkoci. Cieszą się lepszym zdrowiem, choć wcale nie odżywiają lepiej niż inni Europejczycy, gdyż spożywają dużo mięsa oraz tłustych serów, zawierających znaczne ilości szkodliwych tłuszczy pochodzenia zwierzęcego. Podobnie jest z Francuzkami: umierają na serce aż 5-6 razy rzadziej niż Walijki i Szkotki. Mniej jednak mówi się o tym, że we Francji jest większa umieralność z powodu innych przyczyn niż choroba wieńcowa, jak nowotwory alkoholozależne, przewlekłe schorzenia wątroby, samobójstwa i wypadki komunikacyjne. Zastanawiające jest tylko, że kobiety w tym kraju rzadziej umierają na nowotwory. Jest to tym bardziej zaskakujące, gdyż panie są o połowę bardziej zagrożone marskością wątroby. Inne badania sugerują, że szczególnie młode kobiety są bardziej narażone na raka. Kultura rasy białej Alkohol sam w sobie jest toksyną uszkadzającą serce. Wydaje się jednak, że najbardziej szkodliwe jest wypijanie go w dużych dawkach, nawet jeśli się to zdarza od czasu do czasu. Więcej zalet ma częste, ale umiarkowane spożywanie trunków. Bo sam alkohol - nie tylko czerwone wino - ma też kilka zalet: zwiększa stężenie we krwi HDL, tzw. dobrego cholesterolu, chroniącego przed zawałem. Zapobiega oksydacji LDL - złego cholesterolu, który jest szkodliwy dla tętnic po utlenieniu. W umiarkowanych ilościach korzystnie modyfikuje procesy krzepnięcia i fibrynolizy: hamuje agregację płytek, nasila uwalnianie tkankowego aktywatora plazminogenu, zmniejsza poziom fibrynogenu. Dopiero przekroczenie dopuszczalnej dawki (40-50 g) wykazuje odwrotne działanie, np. zwiększa krzepliwość krwi. W Skandynawii powstało nawet określenie "poniedziałkowych" zatorowych udarów mózgu - po zaprzestaniu picia i wzrostu krzepliwości krwi. Badania te pokazują, jak trudno jest ocenić wpływ alkoholu na zdrowie ludzi. Nieporozumieniem jest zatem twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych, że tak powinni postępować nawet abstynenci. Obecnie przeważa raczej pogląd, że jeśli komukolwiek można zalecać picie alkoholu, to jedynie ludziom z wysokim ryzykiem choroby niedokrwiennej, ale o niskim ryzyku innych zaburzeń alkoholozależnych. Trzeba też pamiętać, że nawet umiarkowane picie może doprowadzić do uzależnienia. Wielu specjalistów woli zatem przemilczać korzyści, jakie wynikają nawet z picia czerwonego wina, a częściej mówią - i chyba słusznie - o zagrożeniach. Tym bardziej, że alkohol i tak jest częścią naszej kultury.
Powszechnie uważa się, że wino jest najzdrowszym napojem alkoholowym. Żadna organizacja medyczna nie zaleca jednak spożywania alkoholu w jakiejkolwiek postaci. Alkohol jest bowiem substancją rakotwórczą. Podejrzewa się, że wywołuje też wiele innych chorób. Nie ma jednak w tym względzie całkowitej zgody. Według Amerykańskiej Narodowwej Akdemii Nauk pewna ilość alkoholu jest dopuszczalna. Amerykańskie Towarzystwo Zwalczania Raka oświadczyło jednak, że nawet małe ilości alkoholu wywołują raka. Nie wiadomo, co kryje się pod pojęciem "umiarkowane picie alkoholu". Można przyjąć, że stosowna dawka mogłaby wynosić 20-40 g. Wiele zależy nie tylko od ilości, ale też od rodzaju spożywanego alkoholu. Wino, zwłaszcza czerwone, jest najzdrowsze, ponieważ zawiera substancje przeciwrakowe. Niektórzy badacze twierdzą jednak, że alkohol jest szkodliwy w każdej postaci, natomiast pewne korzystne dla zdrowia substacje, które zawiera, występują również w napojach bezalkoholowych. Wiele kontrowersji wzbudzają badania sugerujące, że Francuzi, spożywający dużo wina, o wiele rzadziej niż Europejczycy z północy zapadają na choroby serca. Nie zwraca się bowiem uwagi, jak wiele osób umiera w tym kraju na inne choroby wywoływane przez alkohol. Alkohol być może ma pewne zalety, ale w dużych ilościach jego działanie na ludzki organizm jest wyłącznie negatywne. Lepiej więc przypominać o związanych z nim zagrożeniach, niż przekonywać do niego abstynentów, zwłaszcza że i tak stanowi on część naszej kultury.
Jakie są szanse inicjatywy politycznej Andrzeja Olechowskiego, Donalda Tuska i Macieja Płażyńskiego? Sztuka łączenia przeciwieństw JANUSZ A. MAJCHEREK Jednym z powodów przewagi, jaką SLD ma nad politycznymi rywalami, jest umiejętność godzenia i spajania różnych nurtów i frakcji, czego nie potrafią konkurenci, popadający z tego powodu w wewnętrzne konflikty i rozłamy. Czy inicjatywa Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska będzie potwierdzeniem, czy przezwyciężeniem tych tendencji? Każde poważne ugrupowanie polityczne usiłujące zabiegać o masowe poparcie społeczne musi być wielonurtowe. Różne grupy elektoratu wymagają zróżnicowanej oferty programowej, do jej sformułowania i realizacji potrzebne jest urozmaicone zaplecze ideowe, a takie mogą stworzyć tylko wielorakie grupy działaczy i członków. Formacje monoideowe, opierające się na dogmatycznie strzeżonej jedności i czystości doktrynalnej, nie mają szans w pluralistycznym społeczeństwie i demokratycznej rywalizacji. W ostatnich miesiącach wewnątrz AWS i UW wystąpiły tendencje do takiego organizacyjno-ideowego zawężania, co doprowadziło do secesji części zaniepokojonych tym członków, czujących się dyskryminowanymi. Sami przeciw sobie Akcja Wyborcza Solidarność usiłuje się odwoływać do szerokich kręgów prawicy i łączyć różne jej nurty. Dwa z nich wybijają się na plan pierwszy. Jeden wywodzi się ze związku zawodowego, dysponuje jego bazą członkowską, zapleczem organizacyjnym i grupą zaufanych działaczy. Drugi skupia polityków sensu stricto, mających własne partie, a niekiedy nawet zadatki na mężów stanu, ale nie tak rozległe wpływy. Różnice między nimi znajdują wyraz na planie ideologicznym. Działacze związkowi hołdują na ogół najprostszym przekonaniom narodowo-katolickim, nie wymagającym uchwycenia takich chrześcijańsko-demokratyczych czy konserwatywno-liberalnych niuansów, jak zasada subsydiarności czy skomplikowane relacje osoby i wspólnoty. Taki też, odpowiednio do głoszonych poglądów, mają elektorat. Prymat wewnątrz AWS zdobył nurt związkowy i katolicko-narodowy, reprezentowany przez przewodniczącego, który poniósł z kolei klęskę w rywalizacji o poparcie społeczne w wyborach prezydenckich. Zdaniem przeciwników dowiodło to, że dominacja działaczy związkowych i ich poglądów spycha całą formację na manowce, dlatego zażądali dymisji niefortunnego przywódcy. W rewanżu związkowi delegaci, nie znoszący przemądrzałego Rokity i wyniosłego, dystyngowanego Płażyńskiego ani nie rozumiejący subtelności poglądów Halla, obrzucili ich na zjeździe "Solidarności" dosadnymi epitetami. Mimo zawartego później porozumienia skłócone i nisko oceniane przez elektorat ugrupowanie stanęło po odejściu Płażyńskiego na progu rozpadu. Słodko-gorzka zemsta etosu Różnice wewnątrz UW mają charakter mentalno-ideowy. Jedną grupę stanowią środowiska profesorsko-mentorskie, odwołujące się do tradycyjnego etosu i ideałów dawnej, zwłaszcza tzw. postępowej, inteligencji, mające poczucie misji, ideowego posłannictwa i społecznej wrażliwości. Drugi nurt tworzą beneficjenci przemian zapoczątkowanych w 1989 roku i reprezentujący ich działacze, zorientowani technokratycznie, stawiający cele pragmatyczne i realizujący je metodami elastycznie dostosowywanymi do okoliczności, ceniący skuteczność i sukces, dążący do niego energicznie i aktywnie, bez zahamowań, dylematów i rozterek. Różnicom między nimi odpowiada odmienność elektoratu: pierwsi mają ostoję w słabnącej i dezintegrującej się inteligencji budżetowej, drudzy szukają oparcia w powstającej i rozwijającej się klasie średniej. Dominacja nurtu inteligencko-etosowego w dawnej Unii Demokratycznej spychała ją na pobocze polskiej polityki, wraz z kurczącym się elektoratem tej proweniencji. Środowiska te z bólem przyjęły przywództwo w UW sztandarowego technokraty Leszka Balcerowicza i znosiły je z zaciśniętymi zębami, zmuszone do tego dobrym wynikiem kampanii wyborczej 1997 roku, eksponującej osobę lidera, a kierowanej przez Pawła Piskorskiego, uosabiającego nowy unijny pragmatyzm i traktowanego z odpowiednią do tego niechęcią. Gdy Balcerowicz odszedł, przystąpiono z zapałem do batalii o schedę po nim. Choć usiłowano przedstawiać Bronisława Geremka, reprezentującego i uosabiającego nurt inteligencko-profesorski, jako "oczywistego" przywódcę całej UW, siły okazały się nadspodziewanie wyrównane i jego zwycięstwo nad Tuskiem zostało osiągnięte niewielką przewagą głosów. Upojeni sukcesem stronnicy nowego-starego lidera postanowili jednak wziąć wytęskniony odwet na pokonanych konkurentach, a zemsta była tym słodsza, że osiągnięta dzięki organizacyjnej sprawności i dyscyplinie oraz pragmatycznej przebiegłości, czyli przeciwników pognębiono ich własnymi metodami. Ci uznali w rezultacie, że nie ma już w partii dla nich miejsca. Liberalizm jest bogatą doktryną, rozciągającą się od bieguna socjalliberalnego do liberalno-konserwatywnego. Istnienie dużego potencjalnego elektoratu na tym obszarze wykazał wynik wyborczy Andrzeja Olechowskiego, do poparcia którego nie dopuściła "etosowa" część Unii. Ugrupowanie to mogło skupić te różne nurty i grupy wyborców, wewnętrzne rozgrywki udaremniły to jednak i prowadzą do rozpadu partii. Bronisław Geremek może okazać się równie "oczywistym" przewodniczącym UW, jak Marian Krzaklewski był "naturalnym" kandydatem AWS do prezydentury. Siła różnorodności Sojusz Lewicy Demokratycznej jest też ugrupowaniem wielonurtowym. Są w nim zarówno dawni aparatczycy PZPR, przedstawiciele komunistycznego aktywu, jak i partyjni reformatorzy, rewizjoniści i "liberałowie". Ci i tamci mają swój elektorat. Po części to nostalgicy za PRL, ideologiczni wrogowie kapitalizmu i zmian zapoczątkowanych w 1989 roku, a zwłaszcza znienawidzonego przez nich Balcerowicza, co ukazała reakcja na desygnowanie go przez prezydenta na stanowisko prezesa NBP. Ale są tam też środowiska doceniające reformy ustrojowe i systemowe, a choć z innych powodów przeciwne obecnym ich wykonawcom, to nie zamierzające ich unicestwić. Jednym socjalizm wciąż nie wyparował z zaczadzonych doktrynalnymi uprzedzeniami głów, drudzy mają poglądy i sympatie socjaldemokratyczne czy wręcz socjalliberalne, są wśród nich nawet niegdysiejsi antykomuniści. Im silniej jednak komentatorzy wytykają różnice między eseldowskimi liberałami a towarzyszami Szmaciakami i dziwią się, jak Cimoszewicz, Kaczmarek czy Borowski, nie mówiąc już o Celińskim, mogą być w jednej partii z dawnymi funkcjonariuszami reżimu, "weteranami walki i pracy" czy związkowymi radykałami z OPZZ, pod wspólnym przewodem mającego "betonowy" rodowód Leszka Millera i przy wsparciu kibicującego im Urbana, tym wyraźniej widać, że oni sobie nie przeszkadzają, lecz są nawzajem potrzebni, uzupełniają się i nie zamierzają się na siebie obrażać, a tym bardziej wzajemnie eliminować. Im dłużej SLD istnieje, tym więcej nurtów wchłania i szerszą rozlewa się falą, co znajduje odzwierciedlenie w powiększaniu się jego elektoratu. Aż trudno uwierzyć, że tak sprawnie radzą sobie z wewnętrznym pluralizmem i życiem frakcyjnym działacze ukształtowani przeważnie w partii monopolistycznej, monoideologicznej i monocentrycznej. Wielość nurtów w jednym ugrupowaniu politycznym może być kłopotem, ale może też być atutem. Kłopotliwe i trudne jest ich integrowanie, zapewnianie harmonijnej koegzystencji, łagodzenie konfliktów i utrzymywanie rywalizacji między nimi w ramach uczciwej gry o lepszy program i przywództwo oraz większe poparcie wyborców. Atutem jest natomiast możliwość sformułowania bardziej zróżnicowanej i szerokiej oferty programowej dla elektoratu i pozyskania jak najliczniejszych jego grup i środowisk. W Polsce dla jednych formacji wielonurtowość jest bardziej kłopotem, dla innych bardziej atutem. Wskaźniki społecznego poparcia wyraźnie pokazują, które z nich do której należą kategorii. Chybotliwa platforma Do której kategorii zapisze się nowa formacja polityczna zaproponowana przez Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska? Jej siłą napędową jest niewątpliwe sprzeciw wobec oligarchizacji i uniformizacji życia partyjnego, zamkniętego w skostniałych strukturach i ograniczonych kręgach elektoratu oraz protest przeciw podporządkowywaniu instytucji publicznych interesom partyjnym, a partii wąskim grupom interesu lub ideologicznym dogmatom i uprzedzeniom. To może spodobać się wielu nieortodoksyjnie myślącym, otwartym światopoglądowo i umiarkowanie liberalnym kręgom społeczeństwa. Potencjalny elektorat istnieje nie tylko wśród wyborców Olechowskiego, lecz obejmuje połowę polskiego społeczeństwa, co pokazały analizy przeprowadzone przez Centrum Badań Regionalnych, których wyniki zaprezentowała na tych łamach jego szefowa Wisła Surażska ("Rz" nr 10 z 12 stycznia). W badaniach sondażowych zrealizowanych przez Pracownię Badań Społecznych na zlecenie "Rz" gotowość głosowania na nową formację zadeklarowało 23 procent respondentów ("Rz" nr 15 z 18 stycznia). W Polsce, gdzie prawica jest zideologizowana i uzwiązkowiona, a lewica postkomunistyczna, utrzymuje się szczególnie duża przestrzeń dla politycznego centrum, pozostającego poza manichejską polaryzacją i dwubiegunową konfrontacją. Biorąc pod uwagę zróżnicowane rodowody polityczne liderów, można dostrzec szanse ich formacji na zdezaktualizowanie kryteriów historyczno-genealogicznych i przezwyciężenie podziału na dawnych solidarnościowych opozycjonistów i byłych działaczy państwowych PRL, co usiłowała bezskutecznie zrealizować po lewej stronie Unia Pracy. Szanse są tym większe, że nie grozi jej, ze względu na proporcje uczestników i profil ideowy, zdominowanie przez SLD, jakie przytrafiło się UP. Ów profil ideowy i programowy jest już zarysowany, wystarczy sięgnąć do oferty sformułowanej w książce Andrzeja Olechowskiego ("Wygrać przyszłość"), a także tej zawartej w książce Donalda Tuska ("Idee gdańskiego liberalizmu"). Nowe ugrupowanie nie miałoby też kłopotów z przywództwem, bo na jego czele stoją trzy wyraziste, dobrze znane i szanowane osobistości, wolne przy tym od skłonności autorytarnych i osobistych animozji oraz nadmiernych ambicji. Wszystko wskazuje na to, że ten triumwirat jest zdolny współpracować zgodnie i harmonijnie. Nowa formacja dysponuje więc wieloma atutami, zanim jeszcze się zorganizowała. Ale też największych kłopotów przysporzą jej właśnie kwestie organizacyjne. Na inicjatorach ciąży odium secesjonistów, od którego muszą się w pierwszej kolejności uwolnić. Potem będą musieli stawić czoło naporowi środowisk marginalnych, egzotycznych i ekstremistycznych, które w nowym rozdaniu będą szukać (już szukają) swojej kolejnej szansy. Następnie trzeba będzie uniknąć przekształcenia całej inicjatywy w chaotyczne pospolite ruszenie, które poszłoby w rozsypkę przy pierwszym niepowodzeniu czy konflikcie wewnętrznym. Dobór współpracowników, sprzymierzeńców i sojuszników oraz ustalenie warunków ich koegzystencji i kooperacji będzie kluczem do organizacyjnego, a potem ewentualnie wyborczego sukcesu. Niewykluczone, że jego osiągnięcie będzie wymagać zawarcia przymierza z dawnymi, opuszczonymi kolegami partyjnymi. Inicjatyw podobnych do tej było w minionym dziesięcioleciu wiele, począwszy od Porozumienia Centrum, w niektórych zresztą brali udział autorzy obecnej propozycji. Wszystkie okazały się zupełnie lub w zasadzie nieudane, więc i ta ma słabe widoki na powodzenie. Stojące przed nią zadanie wymaga skonstruowania platformy dostatecznie szerokiej, by zmieściły się na niej i nie spychały z niej różne grupy i środowiska, a jednocześnie na tyle zwartej i solidnej, by pod ich ciężarem nie wygięła się, nie załamała czy pękła ani nie wywróciła w wyniku jakiegoś przechyłu. -
Każde poważne ugrupowanie polityczne usiłujące zabiegać o masowe poparcie społeczne musi być wielonurtowe.Formacje monoideowe, opierające się na dogmatycznie strzeżonej jedności i czystości doktrynalnej, nie mają szans w pluralistycznym społeczeństwie i demokratycznej rywalizacji. W Polsce dla jednych formacji wielonurtowość jest bardziej kłopotem, dla innych bardziej atutem.Do której kategorii zapisze się nowa formacja polityczna zaproponowana przez Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska? Jej siłą napędową jest niewątpliwe sprzeciw wobec oligarchizacji i uniformizacji życia partyjnegooraz protest przeciw podporządkowywaniu instytucji publicznych interesom partyjnym.
POLICJA Na początku kwietnia słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej ćwiczyli w Polsce Kolczyk w uchu majora IWONA TRUSEWICZ Porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky strzela niecelnie. Austriacki Glock podrywa jej dłoń i pociski trafiają w górny brzeg wydłużonej tarczy. Pani porucznik woli strzelać ze swojego CZ-75. Lepiej "trzyma się ręki". Mówi, że od niedawna może ćwiczyć raz w tygodniu. Wcześniej słowaccy policjanci ćwiczyli strzelanie raz w miesiącu. Jeszcze wcześniej pani porucznik była szkolnym pedagogiem i kuratorem nieletnich przestępców. Porucznik Bronisova mieszka w Bratysławie. Ma dwadzieścia siedem lat, jest delikatna i ładna niczym porcelanowa lalka. Nosi dżinsy, skórzaną kurtkę i masę złotej biżuterii. Włosy ma długie, jasne, rozpuszczone. Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietnia odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie. Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje. W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie. Pieprzem w mafię Major Karl-Heinz Wochermayr jest salzburczykiem. Kocha górskie wędrówki i swoje bogate, stateczne, piękne miasto, w którym urodził się i komponował Mozart. Polskiemu turyście dostatni, mieszczański Salzburg wydaje się ostatnim miejscem, w którym mogłyby działać przestępcze organizacje. - Przez lata pracowałem jako celnik, ale gdy dwa lata temu Unia Europejska zniosła celne bariery dla swoich członków, celnicy przestali być potrzebni i musiałem szukać nowej pracy. Wtedy trafiłem do policji kryminalnej, zajmującej się zorganizowaną przestępczością - opowiada 37-letni major. W jego lewym uchu skrzy się dyskretny, brylantowy kolczyk. Na austriackie służby bezpieczeństwa publicznego składa się żandarmeria i policja. Zgodnie z prawem nie mogą one strajkować ani demonstrować swojego niezadowolenia. Niemożliwa jest na przykład demonstracja policjantów przed austriackim parlamentem. Austriacy wychodzą z założenia, że zawód policjanta każdy wybiera dobrowolnie i jeżeli mu nie odpowiada, może odejść ze służby. Austriacki policjant ma status urzędnika państwowego. Zarabia według sztywnych stawek. Major Wochermayr dostaje ok. 33 tys. ATS miesięcznie (ok. 2700 USD). Jeżeli uważa, że to za mało, może wystąpić do swojego przełożonego o większą liczbę nadgodzin. Może też uzyskać zgodę na dorabianie do pensji. - Wielu młodych policjantów dorabia, udzielając lekcji jazdy samochodem, pracując przy akwizycji ubezpieczeń. Policjantki wynajmują się do sprzątania domów. Warunkiem otrzymania zgody na dodatkowe zajęcie jest, aby wykluczało ono możliwość wykorzystania swoich służbowych znajomości - tłumaczy. W salzburskim wydziale kryminalnym pracuje 50 osób. Zdaniem Karla-Heinza, to nie wystarcza. - W ostatnich latach znacznie zmniejszyło się wśród naszych obywateli poczucie bezpieczeństwa. Zagrożenie stanowią szczególnie Rumuni napływający do miast, żebrzący na ulicach, ale i tworzący zorganizowane gangi - opowiada. Dlatego przeprowadzając większe akcje austriacka policja wspiera się żandarmerią. Major mówi, że jego praca nie jest niebezpieczna. Więcej w niej przeglądania papierów niż spektakularnych akcji. Nie pamięta, by przydarzyły mu się groźne momenty. Służbowego pistoletu Glock major nie używa. Na co dzień nosi przy sobie pojemnik z gazem pieprzowym. Już nie szukam innej pracy Nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden nosi się z młodzieńczym luzem (dżinsy, T-shirt) i dobrze mówi po angielsku. Sympatycznie uśmiechnięty, szczupły, wysoki, obcięty przy skórze, mógłby grać twardego gliniarza w hollywoodzkim thrillerze. Ale życie to nie film. Nadkomisarz Weber przewraca papiery w swoim biurze, zarabia 3 - 3,5 tys. DEM i przyznaje, że był czas, iż myślał o zmianie pracy. - Miałem dziewiętnaście lat, gdy poszedłem do policji. Naoglądałem się filmów i tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to za praca. Teraz mam trzydzieści trzy lata i o zmianie już nie myślę. Podoba mi się, że europejskie policje coraz lepiej ze sobą współpracują, że korzystamy z doświadczeń innych - mówi. Takim przykładem zmian była dla Webera wspólna akcja z policją z Gorzowa Wielkopolskiego. Dzięki współpracy zlikwidowali gang samochodowy przerzucający kradzione auta z Niemiec do Polski. Od dwóch lat śledczy Weber rozpracowuje włoską mafię. Wcześniej zajmował się Nigeryjczykami i handlem bronią. System jest taki, że kolejną sprawę bierze dopiero, gdy zamknie jedną. - Niemieckie społeczeństwo się zmienia. Nasz stabilny, demokratyczny system gwarantuje bardzo wiele swobód. Po zjednoczeniu pojawiły się problemy z zasiedziałymi na tamtych terenach grupami etnicznymi, np. Wietnamczykami. Kłopoty sprawiają także Rosjanie, którzy uciekli z opuszczającej NRD radzieckiej armii - zdaniem Webera, Polska to kraj bezpieczny. Na potwierdzenie takiej opinii podaje liczby: - W Niemczech mamy rocznie około 6,5 miliona spraw na 81 mln mieszkańców, podczas gdy w Polsce milion na 40 milionów ludzi. Nasza wykrywalność to średnio 40 procent, ale w morderstwach sięga 90 procent. Na statystykę wpływają drobne przestępstwa, których jest bardzo dużo. Nadkomisarz Weber przyznaje, że w jego pracy, podobnie jak u austriackiego kolegi, najważniejsze są dokumenty. Sprawność fizyczna, walka wręcz czy noszony codziennie przydziałowy pistolet Sisanen to dodatki drugoplanowe. - W pracy bazujemy przede wszystkim na zdobytych dowodach. Mniejsze znaczenie mają zeznania świadków. Wykorzystujemy najnowszą technikę informatyczną, noktowizory, sprzęt podsłuchowy, wideokamery. Jedna wideokamera zaoszczędza pracy dwóm policyjnym obserwatorom - dodaje kapitan Frank Hellmuth z policji kryminalnej we Frankfurcie nad Menem. W policji pracuje 16 lat. Kontynuuje rodzinną tradycję. Policjantem był jego ojciec. Śmieje się, że wstąpił, ponieważ nie chciało mu się studiować. "A okazało się, że studiuję tutaj więcej niż mogłem sobie wyobrazić". We frankfurckiej policji kryminalnej pracuje 600 funkcjonariuszy. Do tego około dwóch tysięcy mundurowych i służby porządkowe na lotnisku, porcie rzecznym i w dzielnicach mieszkaniowych. Zorganizowane grupy przestępcze tworzą Włosi, Turcy, Jugosłowianie, a ostatnio coraz częściej - Albańczycy. - Takie zjawiska jak narkotyki czy prostytucja są efektem polityki państwa i narastających problemów społecznych. Zorganizowana przestępczość wykorzystuje nastroje społeczne i napływające fale emigrantów - wyjaśnia kapitan Hellmuth. Sam nie jest fanatykiem sportów walki i strzelanin. - Staramy się dostrzegać niebezpieczeństwo, zanim się objawi. A gdy to nastąpi, wysyłamy oddziały specjalne - mówi. "Ekstradycja" może być Młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej prosi o niepublikowanie jego nazwiska. Rozpracowuje właśnie gang samochodowy korzeniami sięgający Polski. Sam wygląda jak jeden z jego członków - krępy, wystrzyżony na skina, dżinsy, skórzane ciężkie buty. Nigdy nie nosi munduru. Jego praca to inwigilowanie środowiska kradnącego i przemycającego samochody. W policji pracuje sześć lat. - Dlaczego został pan policjantem? - To trudne pytanie... Nie lubię przestępców. Najpierw zajmowałem się przestępczością wśród młodocianych. Teraz rozpracowuje gangi. Oprócz węgierskich, działają grupy ukraińskie, rumuńskie, także polskie. W mieście zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie. Ale ja lubię swoją pracę - przyznaje. Na swoim stanowisku zarabia około 55 tysięcy forintów (450 DEM). Praca jest niebezpieczna, ale dotychczas "dzięki Bogu" udało mu się nie użyć swojego służbowego Parabellum. O węgierskiej policji mówi, że nie może strajkować, ale może się oflagować. W ostatnich latach poprawiło się wyposażenie policji. W pościg za gangiem porucznik może wyjechać volkswagenem, fordem, oplem. W najgorszym wypadku skodą favorit. Z zawodu porucznik jest prawnikiem. Specjalistą od prawa cywilnego. Ma za sobą także studia w wyższej szkole policji i egzamin państwowy z języka niemieckiego. Naszą rozmowę tłumaczy podinspektor polskiej policji kryminalnej z nowo organizowanego w Komendzie Głównej biura ds. narkotyków. On także nie podaje swojego nazwiska. - Pracuję w tym zawodzie od 15 lat. O wyborze zadecydował trochę młodzieńczy zapał, trochę brak zdecydowania i trochę rodzinne tradycje wojskowe - tłumaczy. Zorganizowaną przestępczością zajmuje się od kilku lat. Przyznaje, że wciąż śmieszą go amerykańskie filmy policyjne. Tak odstają od policyjnej rzeczywistości. - A "Ekstradycja"? - Ma klimat. Dobrze się ogląda. Kondrat gra z wyczuciem. Choć były błędy w umundurowaniu, a oddawanie przez głównego bohatera broni nie odpowiadało zupełnie przyjętej procedurze - ocenia podinspektor, który jest przeciwko powszechnemu dostępowi do broni. "Broń służy do strzelania, a nie do noszenia i grożenia". Sam ma służbowe P-64, broń "nie najlepszą i przestarzałą". Zapytany, czy w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii polski policjant nie ma kompleksów, odpowiada, że nie. - Jesteśmy gorzej wyposażeni, ale choć sprzęt jest bardzo ważny, w policyjnej robocie najważniejszy jest człowiek. Polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków, znający języki, wykształcony, z zagranicznymi kontaktami, dostaje miesięcznie ok. 1300 zł na rękę. I nie może do tej pensji dorobić. Komendanci wojewódzcy, choć mogą, zgody na dodatkową pracę udzielają rzadko. Po co akademia? - Wiedza tutaj zdobyta nie przyda mi się w codziennej pracy - mówi porucznik Katarina - Słowacja to nie Ameryka. U nas policjanci dzielą się na tych, których praca wciąż bawi i takich, którzy już swoje odrobili i teraz chcą tylko w cieple od ósmej do czwartej siedzieć. Major Wochermayr: Akademia to jest idealizm tej pracy. To personalne kontakty, które potem ułatwiają wiele spraw, pomagają szybko trafić do właściwych osób i organizacji w innych krajach. Klaus Weber: Akademia jest bardzo potrzebna do nawiązania kontaktów. Wcześniej czy później wszyscy będziemy w Unii Europejskiej. Frank Hellmuth: Pomysł jest bardzo dobry. Możemy razem pracować i porozumiewać się bez żadnych barier. W Szczytnie kursanci akademii spędzili tydzień. Mieszkali w specjalnym hotelu o "nieco lepszym standardzie" niż słuchacze szkoły; jedli "nieco lepsze posiłki". Popołudnia urozmaicały im ogniska i wycieczki. Ich pobyt kosztował Polskę około dwóch i pół tysiąca złotych.
W kwietniu słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej - założonej 5 lat temu przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry - spotkali się w Polsce. Porucznik Bronisowa ze Słowacji, tak jak pozostali uczestnicy, zajmuje się przestępczością zorganizowaną. Austriacki major Karl Heinz-Wochermayr zarabia ok. 33 tys. ATS miesięcznie (2700 USD) i uzyskawszy zgodę może dorobić do pensji. Jego praca nie jest niebezpieczna. Nadkomisarz Klaus Weber z Wiesbaden zarabia 3-3,5 tys. DEM. Aktualnie zajmuje się włoską mafią. Ocenia, że po zjednoczeniu pojawiły się w Niemczech problemy z grupami etnicznymi. Budapesztański porucznik rozpracowuje właśnie gang samochodowy. Zarabia ok. 55 tys. forintów (450 DEM). Jego praca jest niebezpieczna, ale dotychczas nie używał broni.Tłumaczący rozmowę podinspektor polskiej policji kryminalnej, nie ma kompleksów wobec zagranicznych kolegów. Wykształcony polski podinspektor zarabia 1 300 złotych miesięcznie, bez możliwości dorobienia. Uczestnicy ogólnie pozytywnie oceniają pomysł Akademi. Pobyt kursantów kosztował Polskę ok. dwóch i pół tysiąca złotych.
PODZIAŁ TERYTORIALNY W wyniku reformy pojawi się w powiecie prawdziwy gospodarz, który liczy pieniądze podatników Dla pana starosty KRZYSZTOF PAWŁOWSKI Zabieram głos w sprawie, która od kilku tygodni elektryzuje coraz szersze kręgi opinii w Polsce. O reformie administracji publicznej w naszym kraju wypowiadają się obecnie już nie tylko politycy i publicyści. Ostatnio głos zabrali także duchowni, zdarza się, że wypowiadają swoje sądy wojewodowie - wysocy urzędnicy państwowi. Nierzadko podważają przy tym zasadność koncepcji lansowanych przez rząd, który reprezentują. Nie sposób, rzecz jasna, odnieść się w jednym artykule do wszystkich zarzutów stawianych przez mniej lub nawet bardziej zaangażowanych krytyków zmian. Pozostaje tylko skonstatować, że, niestety, mamy do czynienia raczej ze swoistą "dyskusją nad mapą", której uczestnicy z mniej lub bardziej uzasadnionym zaangażowaniem oddają się jedynie rozważaniu kolejnych wariantów wojewódzkiego, a ostatnio również powiatowego podziału kraju. Za sukces jednak należy uznać to, że pierwszy raz od paru lat szersze kręgi opiniotwórcze biorą żywy udział w debacie, która nie daje się zbyt łatwo sprowadzić do czysto medialnych, spektakularnych sporów. W tej debacie jednak brakuje wciąż przekonywających argumentów odnoszących się do rzeczywistej przebudowy ustroju państwa. Najgorsze jest to, że część przeciwników reformy ustrojowej nie przyjmuje do wiadomości faktów, rzeczywistości życia publicznego, która po prostu istnieje i swoją własną siłą obala znaczną część kontrargumentów formułowanych w dyskusjach. Często podkreślam z dumą to, że żyję i pracuję w Nowym Sączu. Uważam, że moje miasto i obecne województwo może być dobrym podmiotem rozważań nad projektowanymi obecnie zmianami granic administracyjnych wewnątrz państwa. Województwo nowosądeckie, mimo dwudziestu lat istnienia, jest wciąż dość sztucznym połączeniem dwóch silnych, na wieloraki sposób wewnętrznie spójnych "starych" powiatów - nowosądeckiego i nowotarskiego. Przekonałem się o tym w okresie mojego senatorowania, a zapewne zgodzą się ze mną inni byli i obecni parlamentarzyści. Wciąż jeszcze we wsiach w granicach starego powiatu nowotarskiego określenie "jadę do miasta" oznacza po prostu Nowy Targ. Tam też związki kulturowe, uczuciowe, ale i gospodarcze z Krakowem są znacznie silniejsze niż z Nowym Sączem. To są fakty. Takich przypadków każdy z nas może podać przynajmniej kilka. W moim mieście można w praktyce sprawdzić siłę argumentów zarówno zwolenników, jak i przeciwników reformy przygotowywanej obecnie w skali państwa przez ministra Michała Kuleszę. Zacznijmy jednak od wniosków z przeprowadzonych badań. W ostatnich kilku latach WSB-NLU wspólnie z Centrum im. Mirosława Dzielskiego w Krakowie prowadziła badania, których podsumowanie zawarliśmy w opracowaniu "Program badań powiatowych". Przytoczę z niego tylko kilka podstawowych wniosków. - Reforma administracyjna (a nie tylko zmiana granic i nazw poszczególnych jednostek) doprowadzi do uporządkowania organizacji państwa. Również w sensie terytorialnym. Nasz kraj przestanie być podzielony według kilkunastu różnych, nie nakładających się na siebie siatek administracyjnych, dla przykładu delegatur NIK, oddziałów NSA, różnych inspektoratów itd. - Zasadniczą sprawą będzie odebranie centrum kolejnej części władzy, i to najważniejszej, bo nad finansami publicznymi, i poddanie ich poprzez samorząd powiatowy skuteczniejszej kontroli. - Wprowadzenie samorządowych powiatów wzmocni zasadę pomocniczości państwa, tzn. realizację możliwie lokalnie tych zadań publicznych, które nie muszą być administrowane z centrum państwa. Pozwoli to wzmocnić zarazem władzę centralną, która pozbawiona niektórych zadań będzie mogła skuteczniej zarządzać sferą, która musi i powinna pozostać w rękach państwa. - Wprowadzenie kolejnych szczebli samorządowych (szczególnie powiatów) musi w efekcie wzmocnić tkankę społeczną kraju, rozwinąć lokalne elity polityczne i społeczne. Powołanie około trzystu samorządów powiatowych przy utrzymaniu dotychczas działających samorządów gminnych spowoduje bezpośrednie zaangażowanie w sprawy publiczne kolejnych dziesięciu tysięcy obywateli. Czy to mało, czy dużo? Dodać do nich trzeba tych, którzy nie wygrają wyborów powiatowych, ale połkną bakcyla aktywności publicznej, a możemy także przewidzieć naturalną rotację w następnych wyborach, zatem w sumie to bardzo dużo! Mógłbym podawać kolejne argumenty, ale zasada zwartości materiału publicystycznego każe mi podać tylko te najważniejsze. Pomówmy jeszcze o interesach, to naturalne, gdy autorem artykułu jest rektor szkoły biznesu. W dyskusji w ostatnich tygodniach szczególnie silne były głosy polityków pochodzących z miast, w których zlikwidowane będą urzędy władz wojewódzkich. Podkreśla się niebezpieczeństwo osłabienia tempa rozwoju tych miast, wzrostu bezrobocia itd. Dla mnie te argumenty są puste. Co najmniej z dwóch powodów. - Połóżmy na szalę dwie grupy miast, te które zyskają (będzie ich około trzystu), i te, które teoretycznie stracą (będzie ich trzydzieści parę). Wśród tych, które przestaną być stolicami województw, jest co najmniej kilkanaście będących tak prężnymi i silnymi centrami gospodarczymi i akademickimi, że ich dalszemu rozwojowi nic nie grozi, oprócz utraty (czysto emocjonalnej i ważnej dla bardzo ograniczonej grupy mieszkańców) prestiżu. Tak więc proporcje są jak 20:1 na korzyść miast zyskujących. Czy to nie jest wystarczający argument? - Podkreśla się niebezpieczeństwo wzrostu bezrobocia spowodowane zlikwidowaniem trzydziestu kilku urzędów wojewódzkich i ich agend. Ten argument chcę żartobliwie obalić jednym z podstawowych zarzutów stawianych przez przeciwników reformy powiatowej - że utworzenie powiatu spowoduje dramatyczny wzrost zatrudnionych w administracji publicznej. Oczywiście, te obawy są przesadzone w obu wypadkach, a wzrost zatrudnionych (zapewne w skali kraju nastąpi) w administracji samorządowej zostanie zrównoważony przez lepsze wykorzystanie środków publicznych i sprawniejsze zarządzanie usługami publicznymi przekazanymi samorządom powiatowym. Ale nie tylko teoretyczne argumenty przekonują mnie do poparcia reformy administracyjnej państwa. Ostanie bowiem lata wyraźnie dowiodły, że reforma administracji publicznej w Polsce stała się już koniecznością. W 1994 roku (nie bez obaw) wprowadzono w kilkudziesięciu największych miastach Polski tzw. program pilotażowy. Nie było to nic innego, jak eksperymentalne zaaranżowanie powiatu, który teraz nazwiemy grodzkim. Z dobrym skutkiem gminy miejskie w ramach eksperymentu wzięły na swe barki wiele zadań z dziedziny oświaty, kultury, zdrowia i opieki społecznej. Nie jest więc tak, jak twierdzą krytycy reformy państwa, że oprócz symulacji i prognoz nie mamy przesłanek, by spodziewać się "powiatowego sukcesu". Proszę bardzo, niechaj powiedzą to prezydentom miast, które mimo swoistego wiarołomstwa eseldowsko-peeselowskiego gabinetu (rząd często nie dotrzymywał słowa, jeśli chodzi o przekazywanie gminom pieniędzy na tzw. zadania zlecone) przejęły i skutecznie prowadziły szkoły, szpitale i domy starców. W wyniku reformy pojawi się w powiecie prawdziwy gospodarz, który liczy pieniądze podatników, który będzie wiedział, że najpóźniej za cztery lata wybiorą go ponownie na urząd lub nie. Tylko taki gospodarz może dobrze wydawać środki publiczne. Korzyść dla obywatela będzie tym większa, im więcej pieniędzy pozostanie w dyspozycji tego gospodarza (prezydenta czy starosty). Według szacunków wprowadzenie reformy powiatowej spowoduje dwukrotny wzrost środków publicznych, które nie zostaną przesłane do Warszawy, by być tam ponownie dzielone. I to jest dla mnie bardzo ważki argument. Częstym argumentem przeciwników powiatów jest wskazywana przez nich jako alternatywa ustawowa możliwość tworzenia związków gmin. Ten argument jest nieprawdziwy - związki gmin mogą przecież realizować zadania, które przekażą im same gminy jako zadania zlecone. A my, mówiąc o powiatach, nie chcemy odbierać kompetencji obecnym samorządom gminnym, chcemy tylko odebrać te kompetencje i zadania, które obecnie są w rękach administracji rządowej. Reforma administracji publicznej będzie rewolucyjną zmianą w funkcjonowaniu państwa polskiego. Nie oznacza jednak tylko przesunięcia granic administracyjnych, choć można odnieść wrażenie, że właśnie ta sprawa wywołuje najwięcej emocji i dyskusji. W reformie łączą się trzy najistotniejsze wątki polskich przemian - przebudowa systemu usług publicznych, systemu finansowego oraz życia politycznego kraju. Reforma powinna usunąć znaczną część istniejących barier i uruchomić jeszcze wyraźniejszy rozwój społeczny i gospodarczy kraju. Podjęcie ustawy o powołaniu powiatu to pierwszy, decydujący krok. Zamyka to jedną dyskusję, ale otwiera nową. Nie o tym, czy wprowadzić powiaty, ale jak to zrobić, aby wprowadzane zmiany były najbardziej efektywne, miały najmniej negatywnych skutków ubocznych, wywołały jak najmniej napięć i konfliktów. Pamiętam temperaturę dyskusji i obawy, które towarzyszyły wprowadzeniu samorządu gminnego w 1990 roku. Miałem wówczas zaszczyt pracować w stosownej komisji senackiej pod przewodnictwem profesora Jerzego Regulskiego. I cóż się stało; minęło siedem lat i niemal wszyscy zgodnie twierdzą, że utworzenie samorządowych gmin potężnie (i wielowymiarowo) pchnęło Polskę do przodu. Jestem głęboko przekonany, że za kilka lat z rozbawieniem, ale i z dumą wspominać będziemy dzisiejsze dyskusje. Z dumą, gdyż reforma ustrojowa państwa, niszcząc stare i nieskuteczne struktury, spowoduje dynamiczny rozwój Polski, uwolni nowe pokłady ludzkiej aktywności, sprawi, że większa część polskiego społeczeństwa uzna nasze państwo za swoje.
O reformie administracji publicznej w naszym kraju wypowiadają się obecnie już nie tylko politycy i publicyści. Ostatnio głos zabrali także duchowni, zdarza się, że wypowiadają swoje sądy wojewodowie - wysocy urzędnicy państwowi. Nierzadko podważają przy tym zasadność koncepcji lansowanych przez rząd, który reprezentują.Nie sposób, rzecz jasna, odnieść się w jednym artykule do wszystkich zarzutów stawianych przez mniej lub nawet bardziej zaangażowanych krytyków zmian.W tej debacie jednak brakuje wciąż przekonywających argumentów odnoszących się do rzeczywistej przebudowy ustroju państwa.W ostatnich kilku latach WSB-NLU wspólnie z Centrum im. Mirosława Dzielskiego w Krakowie prowadziła badania, których podsumowanie zawarliśmy w opracowaniu "Program badań powiatowych". kilka podstawowych wniosków. - Reforma administracyjna doprowadzi do uporządkowania organizacji państwa. - Zasadniczą sprawą będzie odebranie centrum kolejnej części władzy, i to najważniejszej, bo nad finansami publicznymi, i poddanie ich poprzez samorząd powiatowy skuteczniejszej kontroli. - Wprowadzenie samorządowych powiatów wzmocni zasadę pomocniczości państwa, tzn. realizację możliwie lokalnie tych zadań publicznych, które nie muszą być administrowane z centrum państwa. Pozwoli to wzmocnić zarazem władzę centralną, która pozbawiona niektórych zadań będzie mogła skuteczniej zarządzać sferą, która musi i powinna pozostać w rękach państwa. - Wprowadzenie kolejnych szczebli samorządowych (szczególnie powiatów) musi w efekcie wzmocnić tkankę społeczną kraju, rozwinąć lokalne elity polityczne i społeczne. W dyskusji w ostatnich tygodniach szczególnie silne były głosy polityków pochodzących z miast, w których zlikwidowane będą urzędy władz wojewódzkich. Podkreśla się niebezpieczeństwo osłabienia tempa rozwoju tych miast, wzrostu bezrobocia itd. te argumenty są puste.W wyniku reformy pojawi się w powiecie prawdziwy gospodarz, który liczy pieniądze podatników, który będzie wiedział, że najpóźniej za cztery lata wybiorą go ponownie na urząd lub nie. Tylko taki gospodarz może dobrze wydawać środki publiczne.
Z Cezarym Banasińskim, prezesem Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, rozmawia Hanna Fedorowicz Krótka historia, silna pozycja FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Tegoroczny Raport Okresowy Komisji Europejskiej w części dotyczącej polityki konkurencji i konsumentów stwierdza, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów utrwalił swoją pozycję w strukturze organów państwa. CEZARY BANASIŃSKI: Bardzo mnie to cieszy. Pozycja Urzędu była budowana stopniowo. Powstał on 10 lat temu i jest centralnym organem administracji państwowej. Zmiany przepisów nakładały na niego kolejne zadania: realizowanie polityki ochrony konkurencji, ochronę konsumentów, ochronę rynku przez zwalczanie nieuczciwej konkurencji oraz pomoc publiczną. Nadzorowanie pomocy publicznej jest stosunkowo najnowszym zadaniem. Przez cały czas istnienia Urzędu dążono do umacniania jego pozycji, co jest zrozumiałe ze względu na jego orzeczniczą funkcję. Wydaje on decyzje w sprawach praktyk monopolistycznych, koncentracji przedsiębiorców, może także zakazać sprzedaży produktów niebezpiecznych dla życia i zdrowia konsumentów. Sprawuje także nadzór nad udzielaniem pomocy publicznej zgodnie z unormowaniami Unii Europejskiej. Tak więc historia Urzędu jest krótka, ale jego pozycja stosunkowo silna. W Unii rola urzędów antymonopolowych ma jeszcze wzrosnąć. Mają one przejąć znaczną część uprawnień Komisji Europejskiej, która m.in. pełni funkcję organu antymonopolowego. Przewiduje się decentralizację jej uprawnień w zakresie prawa konkurencji. Mamy tego świadomość. Przy czym należy wskazać przynajmniej dwa powody wzrostu pozycji Urzędu po wejściu Polski do Unii. Po pierwsze - ze względu na wagę, jaką ma konkurencja w ramach jednolitego rynku opartego na swobodzie przepływu usług, kapitału, towarów i osób. Żadna z tych swobód nie może funkcjonować bez jednakowych zasad konkurencji, które pozwalają na rozwój konsolidacji jednolitego rynku. Po drugie - w Unii zapowiadane są obecnie zmiany prawa konkurencji. W Białej Księdze z 1999 r. w sprawie modernizacji stosowania przepisów dotyczących praktyk monopolistycznych Komisja podniosła m.in. konieczność zwiększenia efektywności w stosowaniu wspólnotowych reguł konkurencji. Ma to być realizowane w drodze ograniczenia kompetencji Komisji do podejmowania działań z urzędu jedynie w sprawach mających charakter najpoważniejszych ograniczeń konkurencji, zwłaszcza zwalczania karteli na rynkach skoncentrowanych i świeżo zliberalizowanych, na których działają byli monopoliści. Jest to równoznaczne ze zdecentralizowaniem stosowania wspólnotowych reguł konkurencji na rzecz krajowych organów ochrony konkurencji. Równocześnie Komisja zaproponowała odejście od obecnego, scentralizowanego w gestii Komisji, systemu indywidualnych wyłączeń porozumień ograniczających konkurencję na rzecz systemu wyłączeń wpisanych do ustawodawstw państw członkowskich. Projekt ten spotkał się z aprobatą Parlamentu Europejskiego, Komitetu Gospodarczo-Społecznego i wszystkich państw członkowskich Unii. Oznacza to, że już wkrótce dojdzie do likwidacji dotychczasowego monopolu Komisji w tym zakresie i wzmocnienia organów antymonopolowych państw członkowskich. Rangę Urzędu podkreślają również sędziowie sądu antymonopolowego. Ich zdaniem decyzje, jakie podejmuje ten Urząd, powinny podlegać wyłącznie kontroli sądowej. Cieszy mnie stanowisko Sądu Antymonopolowego. Konieczność zachowania niezależnej pozycji Urzędu odnotowuje również tegoroczny Raport Okresowy. Niezależność tę gwarantować ma zarówno podporządkowanie Urzędu prezesowi Rady Ministrów, dzięki czemu wolny jest od wpływów koniunkturalnej polityki resortowej, jak i kadencyjność stanowiska prezesa Urzędu. Oba elementy są równie istotne i wzajemnie powiązane. Nawiasem mówiąc, kwestię niezależności Urzędu w strukturze administracji rządowej jako gwarancji skutecznej ochrony konkurencji podnosi się także w Raporcie OECD z maja tego roku. Trzeba jednak dodać, na co zwraca się zresztą uwagę w obu wspomnianych raportach, że materialną przesłanką niezależności Urzędu jest jego zdolność administracyjna, a zwłaszcza, co odnotowano również w raporcie OECD, jego możliwości finansowe. W tzw. Strategy Paper - dokumencie, który zostanie rozpatrzony przez Radę Europejską w Leaken w połowie grudnia 2001 r. - Komisja Europejska zapowiedziała zdecydowane egzekwowanie zdolności administracyjnej instytucji, co traktuje jako konieczny element procesu integracji i zarazem warunek uczestnictwa w Unii. Podejście takie jest w pełni zrozumiałe, jeśli Urząd ma skutecznie reagować na patologie rynku, gdy chodzi o konkurencję. Reagowanie na praktyki ograniczające konkurencję jest wyjątkowo trudne, wymaga w równym stopniu wiedzy prawniczej i ekonomicznej, i to w odniesieniu zarówno do konkretnej sytuacji, jak i stanu konkurencji na całym rynku. Stąd konieczność przyciągnięcia do Urzędu dobrej kadry, a tę trzeba odpowiednio opłacać, trzeba też prowadzić na bieżąco analizy ekonomiczne rynku w różnych sektorach, co wymaga znacznych nakładów finansowych. A jak raport ocenia kreowanie polityki konsumenckiej przez Urząd? Unia przywiązuje do tego dużą wagę, jej regulacje w dziedzinie ochrony praw konsumentów są dość liczne. Urząd przygotował praktycznie wszystkie akty prawne, których wymaga Unia, i proces harmonizacji prawa na tym etapie został zakończony. Nie znaczy to jednak, że nie trzeba będzie podjąć nowych inicjatyw ze względu na zmieniające się dynamicznie acquis communautaire (dorobek wspólnotowy - przyp. red.). Komisja Europejska przyjęła w zeszłym miesiącu tzw. Zieloną Księgę uczciwych praktyk handlowych. Jej celem jest wywołanie szerokiej debaty nad poprawieniem funkcjonowania handlu między firmami a konsumentami na obszarze jednolitego rynku. Komisja poddała pod dyskusję dwie główne opcje dalszego rozwoju regulacji Unii w obszarze ochrony konsumentów. Pierwsza zakłada strategię bazującą na dalszej harmonizacji regulacji prawnych państw członkowskich chroniących konsumentów w poszczególnych dziedzinach gospodarki. Druga przewiduje uzupełnienie dotychczasowej tendencji ramową dyrektywą obejmującą praktyki handlowe. Zielona Księga oferuje przy tym wybór miedzy koncepcjami "uczciwych praktyk handlowych" a "wprowadzającymi w błąd i oszukańczych praktyk". Obie mają podstawy w istniejącym prawie Unii, jednak koncepcja uczciwych praktyk handlowych jest szersza, obejmuje bowiem zasadę dobrej wiary na etapie przed zawarciem umowy, chociażby przez ujawnienie istotnych informacji dla konsumenta. Przesłanie Zielonej Księgi jest jasne. Chodzi o przesunięcie punktu ciężkości z ochrony konsumentów traktowanej instrumentalnie na kreowanie skutecznej polityki ochrony konsumentów. Wpasowując się w ten nurt myślenia, Urząd przygotowuje projekt takiej polityki na najbliższe dwa lata, tj. do planowanej w 2004 r. akcesji Polski do Unii. Czy w raporcie nie było żadnych krytycznych uwag? Dopiero od stycznia tego roku funkcjonuje u nas pomoc publiczna dla przedsiębiorców. W sferze polityki antymonopolowej Komisja dość pozytywnie oceniła działalność Urzędu, zaleciła jednak, aby w związku ze znaczną liczbą rozpatrywanych spraw prowadzenie polityki nastawione było na jakość orzeczeń i jednocześnie uznanie za priorytetowe tych kwestii, które powodują największe zakłócenia konkurencji. Pozytywnie oceniono także regulację prawną dotyczącą pomocy publicznej. Zaznaczono jednak, że szybkie jej wprowadzenie nie przełożyło się na równie intensywne stosowanie prawa. Podkreślono wprawdzie niezależność Urzędu w nadzorze nad monitorowaniem pomocy publicznej, jednak zwrócono uwagę, że niektóre problemy, np. specjalne strefy ekonomiczne, nie zostały jeszcze rozwiązane. Komisja podkreśliła konieczność zwiększenia kontroli wszystkich środków pomocy, nie tylko w ramach specjalnych stref ekonomicznych, ale także w wypadku tzw. sektorów wrażliwych (stalowy, motoryzacyjny). Problem specjalnych stref ekonomicznych jest jednym z przedmiotów polskiego stanowiska negocjacyjnego i wymaga uzgodnień z rządem.
Tegoroczny Raport Okresowy Komisji Europejskiej w części dotyczącej polityki konkurencji i konsumentów stwierdza, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów utrwalił swoją pozycję w strukturze organów państwa. Powstał on 10 lat temu i jest centralnym organem administracji państwowej. Zmiany przepisów nakładały na niego kolejne zadania: realizowanie polityki ochrony konkurencji, ochronę konsumentów, ochronę rynku przez zwalczanie nieuczciwej konkurencji oraz pomoc publiczną. Nadzorowanie pomocy publicznej jest stosunkowo najnowszym zadaniem. W Unii rola urzędów antymonopolowych ma jeszcze wzrosnąć. Urząd przygotował praktycznie wszystkie akty prawne, których wymaga Unia. Nie znaczy to jednak, że nie trzeba będzie podjąć nowych inicjatyw ze względu na zmieniające się dynamicznie acquis communautaire.
PARADOKSY Zaraz po uchwaleniu aktu trzeba go poprawiać Ugory prawa RYS. MARCIN CHUDZIK STEFAN BRATKOWSKI Dzisiejsza polska procedura legislacyjna jest żenująca, a choć mamy dobrych prawników, niewielki mają wpływ na warunki tworzenia dobrego prawa. Nie chodzi o to, by adresatom tych słów zrobić przykrość, ani, tym bardziej,by ich obrazić. Chodzi o to, żeby przywrócić standardy prawa, jakimi szczycić się mogliśmy przed drugą wojną światową. Przypominam tu swą sugestię z pierwszych lat wolności, by wrócić do stanu prawa z 1 września 1939 r., bo łatwiej poprawiać prawo dobre niż kiepsko deformowane. W pierwszych miesiącach Sejmu zwanego kontraktowym, do dziś najlepszego, sugerowałem też, byśmy, odbudowując prawo, wciągnęli w prace legislacyjne wschodnich sąsiadów, by ułatwić im ich jeszcze trudniejszy powrót do świata. Nieudolna legislacja Naszą sytuację znamionuje pewien paradoks: mamy wielu wybitnych prawników, wiele wybitnych umysłów, kilka naszych znakomitości wykłada na zagranicznych uniwersytetach, ale niewielki mają wpływ na prawo, które nas obowiązuje, na stan myśli prawnej w Polsce i - co gorsza - na warunki tworzenia dobrego prawa. W legislacji trwa socjalizm obyczajowy: przepycha się "własnoręczne" ustawy przez zaprzyjaźnionych polityków, ci chronią projekt już nie przed opinią publiczną, ale przed samym środowiskiem prawniczym, w rezultacie niemal zaraz po uchwaleniu danego aktu trzeba go nowelizować, usuwając mniej lub bardziej kompromitujące luki bądź pomyłki. W socjalizmie udawało się czasem przeforsować coś rozsądnego, jak choćby Naczelny Sąd Administracyjny. Ale obecna feudalna procedura legislacyjna jest czymś, proszę wybaczyć, żenującym. Opisywałem parokrotnie na tych łamach, jak to robiono przed wojną - i jak po dziś dzień robi się w krajach cywilizowanych: publikuje się projekt, poddaje go dyskusji fachowej, publikuje się uwagi i kontrprojekty (lub parę projektów), potem jeden autorytet opracowuje finalną wersję, którą też się na ogół raz jeszcze publikuje przed głosowaniem w parlamencie. Parlamentarzyści głosują, ale nie piszą ani nie poprawiają ustaw. Od tego są fachowcy. Dzisiejszy tryb legislacji pozytywne rezultaty wręcz wyklucza. Po dwóch wielkich reformach, Balcerowicza i samorządowej, które nie były dziełami prawników, prawodawstwo sensu stricto zaczęło od katastrofalnie spartolonej ustawy spółdzielczej, która pozwoliła uwłaszczyć się cwaniakom. Nie można było nawet środowisku prawniczemu, oderwanemu od doświadczeń światowych, przedstawić racji, dla których - wbrew tradycjom przedwojennym - nie potrzeba jakiejś jednej ustawy spółdzielczej (Dania, kraj spółdzielczości, od zarania regulowała ustawowo jedynie spółdzielczość kredytową). Spółdzielczość spożywców to jedno, rolnicza spółdzielczość zaopatrzenia i zbytu to drugie, a już nasza spółdzielczość mieszkaniowa, zwłaszcza po socjalizmie, wymaga całkowicie odrębnej regulacji. Wzory dla spółdzielczości kredytowej importujemy z Ameryki, i szczęście, że stamtąd, bo inaczej ta spółdzielczość nie wróciłaby na nasz rynek. Wczoraj i dziś Kiedy słyszę, jak ostre są polemiki, odnoszę wrażenie, że Komitet Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk jest ze stanu naszego prawa nieledwie dumny. Stąd zapewne irytacja tym, że nowy kodeks karny wywołał swoją amatorszczyzną aż tak gwałtowne protesty (gdyby ktoś zauważył zgłaszane wcześniej poprawki, ustrzeglibyśmy się wytykanych dziś błędów i braków). Komitet trafnie odczytał te protesty jako walkę z samą filozofią kodeksu, nie tylko z błędami szczegółowymi. Niestety, przy sposobności wyszło na jaw, że sporo naszych uczonych po prostu nie czyta światowej literatury swej specjalności, że niemało karnistów po prostu nie zna ani "Broken windows" z 1982 r., ani amerykańskich doświadczeń z formułą "zero tolerance". Protesty przedstawia się natomiast jako dążność do zaostrzenia represji karnej, podczas gdy chodzi o powrót do zdrowego rozsądku, ponieważ to kodeks obniżył represję karną do granic absurdu. Kiedy gwałt ze szczególnym okrucieństwem staje się tylko występkiem, prawo karne przestaje być prawem karnym. Jeśli przeciwko "kagańcowym" artykułom 212 i 213 nie wystąpił nowy minister sprawiedliwości, mogę go zrozumieć - głosy dziennikarzy nie liczą się w wyborach. Artykuł ów jednak, wymierzony w wolność słowa, nie staje się dzięki temu mniej idiotyczny. Przez dziesięć lat jako publicysta, tyle że po solidnych studiach prawniczych, przypominałem zagubione, wymagające odbudowy dziedziny prawa. Nie wspomnę już walk o powrót kodeksu handlowego, niezbędnego, zdawałoby się, w gospodarce rynkowej. A ileż komplikacji przysparzała nieobecność w naszych stosunkach prawnych i podatkowych instytucji "kupca jednoosobowego"! Czego się zresztą tknąć - to samo. Toż do dzisiaj nie funkcjonuje u nas, wymagające najpierw dyskusji nad podstawami ustroju prawnego - "prawo publiczne", pojęcie, które Europa odziedziczyła po starożytnym Rzymie. Nie funkcjonuje, niezbędne w życiu codziennym świata osób prawnych, pojęcie "osoby prawa publicznego" (czym są, a propos, te publiczne telewizje i rozgłośnie radiowe?). Próbowałem przypomnieć sądownictwo polubowne - wyszło, że ludzie z młodszych pokoleń prawników nie orientują się nawet czasem, że wyrokowi sądu polubownego przysługuje moc wyroku sądu powszechnego i takaż egzekucja. Innymi słowy, nie znają obowiązującego kodeksu postępowania cywilnego! Nic dziwnego, nie publikuje się ani starych, ani nowych podręczników sądownictwa polubownego, a moi znajomi prawnicy średniego pokolenia nawet nie wiedzieli - bo im tego na studiach po prostu nie mówiono - jak wyglądało sądownictwo polubowne w Polsce przedwojennej. Ustawa reprywatyzacyjna raz jeszcze ujawniła, że nieznane pozostaje również prawo hipoteczne i - pokancerowane - prawo rzeczowe. Kiedy minister noszący to samo co ja nazwisko próbował przywrócić do życia instytucje długoterminowego kredytu hipotecznego, znalazł jednego - tak, jednego - młodego naukowca prawnika od hipoteki. A dlaczego jest to takie ważne? Według ustawy reprywatyzacja obciąży kosztami podatników, to oni mają płacić za beneficjentów wywłaszczeń dokonanych przez PRL. Tymczasem wszystko, co trzeba, to odbudować porządek hipoteczny i umożliwić dawnym właścicielom nieruchomości, w tym także np. spadkobiercom wymordowanych Żydów, dochodzenie własności lub należności od użytkowników. Ci ostatni dzięki zasiedzeniu (pytanie, od kiedy ma ono biec) uzyskają wpis do ksiąg hipotecznych, co najwyżej z obciążeniem spłatą jakichś należności w ciągu 10 czy 20 lat. W przypadku nieruchomości z reformy rolnej obciążenia te powinien przejąć skarb państwa, a jeśli chodzi o nieruchomości poniemieckie - należałoby rozwiązać problem dwustronnie, z uwagi na to, że nasze roszczenia są znacznie wyższe (w zniszczonej Warszawie np. moja rodzina straciła nie tylko mieszkania, ale i parę tysięcy starodruków księgozbioru mojego ojca, a nie myśmy napadli na Niemcy). Mieliśmy w Polsce świetne prawo hipoteczne, a podręcznika Walentego Dutkiewicza z 1850 r. używano do roku 1947. Robiłem też i ja, co mogłem, by przypomnieć bezcenne polskie doświadczenia w dziedzinie długoterminowego kredytu hipotecznego, zarówno Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, jak i towarzystw kredytowych miejskich - przy milczeniu środowiska prawniczego. Tymczasem słynny Druckiego-Lubeckiego "cud pieniędzy z niczego" jest do powtórzenia (oczywiście, po uporządkowaniu zapisów hipotecznych). Opracowałem dla Fundacji na rzecz Odbudowy Długoterminowego Kredytu Hipotecznego skrypt zawierający historię papierów wartościowych o stałym oprocentowaniu; przetłumaczyli go... Niemcy z niemieckich banków hipotecznych, ale w kraju nie okazał się nikomu potrzebny. Ubezpieczenia Socjalizm wytrzebił też fachowców od ubezpieczeń. Pierwszą ustawę ubezpieczeniową pichcili sympatyczni młodzi ludzie, którzy nawet nie wiedzieli o istnieniu ubezpieczeń wzajemnych - w kraju, który do roku 1939 miał najdłuższe i najrozleglejsze doświadczenie w tej dziedzinie na świecie! Ubezpieczenia wzajemne wróciły do Polski nie dzięki inicjatywie prawników, lecz dwóch działaczy społecznych, a rekonstruował je i korygował ustawę pewien dobrze mi znany inżynier o prawniczych zainteresowaniach. Prawa skarbowego nie mamy w ogóle, a na domiar złego umarł Andrzej Komar. Powiedzmy, że ta luka może poczekać, jednakże trudno przeoczyć, jak spartaczono "reformę" administracyjną. Czołowych polskich administratywistów i specjalistów od zarządzania - w tym dwóch ekspertów ONZ od reform administracji, z którymi wspólnie podpisałem list otwarty wzywający do rzetelnej dyskusji - nawet nie dopuszczono do głosu; tak samo nie pytano profesora Tadeusza Zielińskiego o podstawy odrodzenia ubezpieczeń społecznych, które powinno się oprzeć na zasadach ubezpieczeń wzajemnych. Biurokracja mianowana Dziś przewidywane skutki partactwa oglądamy w całej okazałości: kiedy cały świat spłaszcza struktury zarządzania i administracji, my, degradując zarazem gminę, zwiększyliśmy liczbę szczebli administracji do pięciu, natomiast rozrost biurokracji powiatowej sięgnął kilkudziesięciu tysięcy etatów i paru miliardów złotych dodatkowych kosztów, choć te same zadania mogliby wykonać ludzie do nich oddelegowani przez powiatowe związki gmin, na ich koszt. Kwestii absurdu i kosztów ustroju Warszawy nie będę już nawet poruszał; ani też "reformy centrum", którego nadwyżki zatrudnienia urosły w kosztach do kilkunastu miliardów złotych rocznie. Reformę ubezpieczeń społecznych przeprowadzono, nie znając nawet podstawowych doświadczeń, tych Bismarckowskich - czego dowodzi oddanie kas chorych pod kontrolę politykom, zamiast przedstawicielom ubezpieczycieli i ubezpieczonych. Najgorsze jest jednak, że bez dyskusji rozstrzygnięto sprawę najważniejszą - ustroju państwa, ustroju naszej demokracji. Ani w Sejmie, ani w środowisku prawników nie doszło do uczciwej wymiany poglądów. Nie zauważyłem nawet śladu znajomości projektów konstytucji sprzed 1921 r. ani żadnej próby, przynajmniej polemicznego, odrzucenia koncepcji. Dziś potężnieje z miesiąca na miesiąc ruch społeczny na rzecz jednomandatowych okręgów wyborczych, ale dlaczego taka inicjatywa musiała wyjść od fizyków, historyków i lokalnych działaczy społecznych, a nie od wybitnych prawników konstytucjonalistów? Na pytanie to znajduję, niestety, jedną tylko prostą odpowiedź - dziedzictwo obyczajowe po socjalizmie skazuje prawników na usługi wobec polityków. Nie wzywam, by wszystkie tu wyliczone słabości usunąć zaraz. Wymaga to lat, szerokiego, wieloletniego programu rozwoju studiów uniwersyteckich i życia naukowego, z udziałem może uczonych z zagranicy. Sędziowie i prokuratorzy mogą natomiast przechodzić co parę lat egzaminy sprawdzające aktualność ich wiedzy. Chodzi jednak przede wszystkim o atmosferę - którą może zmienić otwarta dyskusja między ludźmi z poczuciem odpowiedzialności za stan prawa i za Polskę. Przepraszam za patos, ale gdyby temat dotyczył innej niż prawo dziedziny, użyłbym słów znacznie mocniejszych.
Po dwóch wielkich reformach, Balcerowicza i samorządowej, które nie były dziełami prawników, prawodawstwo sensu stricto zaczęło od katastrofalnie spartolonej ustawy spółdzielczej, która pozwoliła uwłaszczyć się cwaniakom.Kiedy słyszę, jak ostre są polemiki, odnoszę wrażenie, że Komitet Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk jest ze stanu naszego prawa nieledwie dumny. Najgorsze jest jednak, że bez dyskusji rozstrzygnięto sprawę najważniejszą - ustroju państwa, ustroju naszej demokracji. Ani w Sejmie, ani w środowisku prawników nie doszło do uczciwej wymiany poglądów.
MEDYCYNA Cierpki smak kosmosu "Człowiek dostał się na Księżyc. (...) Nie jest już więźniem Ziemi, nie potrzebuje obawiać się, że jeśli nastąpi koniec świata, będzie to oznaczało koniec ludzkości" - pisała "Ameryka" w 1969 roku po sukcesie misji Apollo 11. Dwadzieścia osiem lat później amerykańska firma turystyczna organizuje przedsprzedaż biletów w kosmos, zostaje wysłana sonda na Marsa. "Mars może się stać bratem Ziemi, jak Ameryka stała się siostrą Europy" - mówił prof. dr Jesco von Puttkamer z NASA w wywiadzie dla "Magazynu Gazety Wyborczej" w czerwcu 1997 roku. Czy więc rzeczywiście człowiek staje się obywatelem wszechświata? Życie do góry nogami Nie bez powodu życie rozwinęło się w takiej, a nie innej formie na naszej planecie, która rządzi się przede wszystkim prawem ciążenia.To grawitacja determinuje wielkość, proporcje i kształt organizmów żywych, to jej słuchają wszystkie inne siły wpływające na funkcjonowanie od najprymitywniejszej formy prokariota do skomplikowanego mechanizmu, jakim jest organizm ludzki. Kiedy Ziemia uwalnia statek kosmiczny ze sfery swojego oddziaływania grawitacyjnego, żmudnie wypracowane przez ewolucję otolity w uchu wewnętrznym człowieka przestają rejestrować bodźce, do których przyzwyczajony był mózg - następuje stan nieważkości. Zaskoczone komórki nerwowe fałszywie interpretują rzeczywistość, pojawiają się zaburzenia w ocenie odległości, zaburzenia koordynacji ruchowej, bóle głowy, czasem wymioty. Kiedy jest się zawieszonym głową w dół, pojawia się lęk, ten pierwotny, towarzyszący spadaniu. Bo choć z punktu widzenia prawa ciążenia bezzasadny, to jednak system nerwowy potrzebuje czasu, by wpisać nowe wzorce emocjonalnego zachowania w istniejące schematy. Uwolniona od prawideł ziemskich krew, normalnie zalegająca w większości dolne części ciała, zalewa mózg, może dojść do przekrwienia narządów czaszki, co też wpływa na możliwość halucynacji. Mięśnie stają się bezwładne, a czas wykonania precyzyjnego, choćby najmniejszego ruchu wydłuża się w nieskończoność. Jednak organizm zaraz włącza mechanizmy obronne. Naczynia krwionośne i limfatyczne w dolnych partiach ciała rozszerzają się, aby jak najwięcej płynów ściągnąć z góry i odciążyć przede wszystkim mózg. Zwiększa się także ilość wydalanego moczu. Niestety całkowite przystosowanie się do nieważkości nie jest ani możliwe, ani korzystne. Dotąd nie wiadomo, dlaczego kości ulegają demineralizacji. Oprócz takich przyczyn jak zaburzenia hormonalne i zwiększone wydalanie płynów, w ostatnich badaniach komórek in vitro odkryto, że sam brak grawitacji, a ściślej mikrograwitacja powoduje zaburzenia metaboliczne, a w konsekwencji ubytek tkanki kostnej. Długotrwały lot kosmiczny zmienia rytmy biologiczne. Człowiek przyzwyczajony do 24-godzinnej doby, w czasie której jest pora na pracę, odpoczynek i sen, znajduje się poza oddziaływaniem przemienności dzień - noc. Zakłóceniu ulega rytmiczna aktywność komórek nerwowych, narządów, procesów fizjologicznych. Jedne organy mogą pracować wolniej, inne szybciej, co bez odpowiedniego przeciwdziałania może prowadzić nawet do śmierci. Do tego dochodzi zła jakość snu, szczególnie zaburzenia snu głębokiego REM, powodujące chroniczne niedospanie, za czym postępuje spadek wydolności umysłu. Zmniejszająca się gęstość kości i gwałtowny odpływ krwi od mózgu stanowią poważne niebezpieczeństwo podczas przeciążeń, mimo że ich skutki bardzo zniwelowano dzięki specjalnym spodniom i technikom stosowanym w budowie statku. Nadal jednak jeden z kilkudziesięciu superzdrowych chętnych jest wybierany do lotu w kosmos, bo przecież najmniejsze uchybienie może mieć przykre następstwa. Agresja z nudy Kosmos wnosi świadomość odizolowania od bliskich, swojego miasta, kraju, wreszcie kultury, świadomość totalnej, nieobjętej samotności, przymusu samowystarczalności, świadomość samokontroli emocjonalnej, bo w razie załamania i tak głos pocieszenia dotrze do stacji nie wcześniej niż po 20 sekundach. Długotrwałe przebywanie poza Ziemią na pewno negatywnie wpływa na człowieka. Kosmonauta jest zamknięty w małym pomieszczeniu przez okres od kilku tygodni do kilkunastu miesięcy, skazany na towarzystwo tych samych osób. Często pojawia się agresja, akceptowana zresztą w tamtych warunkach, gdyż jest często urozmaiceniem monotonii codziennych czynności. - Na stacji kosmicznej przebywa zwykle nie więcej niż trzech kosmonautów, jest to więc mała grupa. Wspólnota losów, czyli świadomość, że jeśli ja zaatakuję ciebie, to ty możesz zrobić coś mnie, a przecież wszyscy mamy przeżyć, hamują agresję interpersonalną - mówi prof. Jan Terelak z Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej. - Jednak ta agresja gdzieś musi znaleźć ujście i zdarzało się tak, że została skierowana przeciwko wykonywanemu zadaniu. Załoga wracała bez wypełnienia misji do końca. Na marne szły lata przygotowań, ale przecież nie można oceniać negatywnie zachowania tych ludzi. Oni funkcjonowali w warunkach ekstremalnych. Aby więc przybliżyć sukces misji, bo zagwarantować go do końca nawet od technicznej, a tym bardziej psychologicznej strony nie można, członkowie załogi muszą się odznaczać odpowiednią strukturą osobowościową. Na podstawie badań stwierdzono, że długotrwałą izolację dobrze znoszą ekstrawertycy, bo w przeciwieństwie do introwertyków nawet, gdy zabraknie bodźców z otoczenia, pozostaje im jeszcze bogate życie wewnętrzne. Człowiekowi zamkniętemu w sobie na co dzień w warunkach ziemskich pozostaje tylko depresja. Kosmonauta musi także być zrównoważony emocjonalnie i mieć silną motywację do zrealizowania celu wyprawy. A i tak mimo szczegółowych testów psychika człowieka w kosmosie często wymyka się spod kontroli tych, co pozostali w centrum dowodzenia na Ziemi. Tak zdarzyło się z kosmonautami radzieckimi, którzy nagle zażądali rozmowy z Breżniewem, transmisji telewizyjnej występu znanej aktorki i przysłania do stacji westernów. W przeciwnym razie nie chcieli zrealizować zadania. Nietrudno wyobrazić sobie, jaką konsternację wzbudziły te żądania. Wszystko jednak spełniono, gdyż misja była ważniejsza. Syndrom Ikara Chociaż bardzo ulepszono statki kosmiczne, poradzono sobie z promieniowaniem, przeciążeniem i odwadnianiem, to nadal kosmos kryje wiele tajemnic, podobnie jak funkcjonowanie człowieka w bezkresnej przestrzeni. Niewykonalne jest stworzenie sztucznej nieważkości trwającej powyżej 1 minuty. W locie po krzywej Keplera pilot doświadcza tego stanu na czterdzieści sekund. Substytutem nieważkości jest leżenie bez ruchu, najlepiej głową w dół. Czy więc rzeczywiście uda się człowiekowi przenieść swoje nawyki, przyzwyczajenia i potrzeby na Marsa, dokąd podróż trwa ponad rok, powrót zaś zależy od odpowiedniej konstelacji planet, która pojawia się raz na dwa lata?. Według profesora Puttkamera, pierwszy lot załogowy na Marsa miałby się odbyć w 2018, lądowanie zaś w 2019 roku. Pierwsze misje przygotowałyby infrastrukturę niezbędną dla wymogów biologicznych człowieka. Potem możliwe byłoby zasiedlenie Czerwonej Planety 6-10-osobową grupą osadników. Trudno jednak wyobrazić sobie obecnie, jak rozwiązany zostanie problem bardzo niskiej temperatury (około -65 stopni Celsjusza), składu atmosfery, w której zawartość tlenu nie przekracza 0,13 proc. i grawitacji, która na Marsie jest o wiele mniejsza niż na Ziemi. Podobnie psychologia eksperymentalna nie jest w stanie, na tym etapie badań, przewidzieć, w jaki sposób długotrwała izolacja wpłynie na zachowania człowieka, na funkcjonowanie jego psychiki. Czy nastąpi zupełna adaptacja do warunków sztucznego środowiska? Czy nastąpi w pewnym momencie załamanie? Gdzie jest ta magiczna granica bezpiecznego przebywania we wszechświecie? Z obecnych wyliczeń i doświadczeń wynika, że wynosi ona 120 dni. Co jest dalej, nikt nie wie. Poza tym im lepsza adaptacja do nieważkości, tym trudniejszy powrót na Ziemię: zaburzenia w utrzymaniu pionowej pozycji ciała w chodzeniu, krew znowu powraca na dół, odtleniając mózg, co prowadzi do utraty przytomności. System nerwowy znowu musi przestawić się na bodźce docierające do receptorów w warunkach ciążenia. Czy więc, jeśli nawet pokonane zostaną bariery techniczne, człowiek poradzi sobie i z tą psychologiczną i czy po prawie dwuletnim przebywaniu w stanie nieważkości lecąc na Marsa i takim samym z powrotem będzie w ogóle mógł odwiedzić krewnych na Ziemi? Może jednak na tym etapie ewolucji powinniśmy zapłacić 98 tys. dolarów za bilet na dwugodzinny, bezpieczny emocjonalnie lot 100 km nad Ziemię, jeśli już tak bardzo chcemy poznać przedsmak kosmosu. Na podstawie "Medycyny i psychologii kosmicznej" K. Kwareckiego i J. Terelaka oraz rozmowy z lekarzami Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej - Robertem Kaczanowskim i Grzegorzem Kępą. Marta Koblańska (Autorka jest studentką Uniwersytetu Warszawskiego)
Czy człowiekowi uda się przenieść swoje nawyki, przyzwyczajenia i potrzeby na Marsa? Nie bez powodu życie rozwinęło się w takiej, a nie innej formie na naszej planecie, która rządzi się przede wszystkim prawem ciążenia. Poza Ziemią organizm zaczyna inaczej funkcjonować. Kosmos wnosi świadomość odizolowania i samotności, często pojawia się agresja. Funkcjonowanie człowieka w kosmosie nadal kryje wiele tajemnic.
Ziomkostwa liczą, że po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej otrzymają odszkodowania za majątek pozostawiony za Odrą. Procesów nie da się uniknąć Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia Kamienica we wrocławskim Rynku, w której mieści się Dom Handlowy Feniks, to jedna z tysięcy nieruchomości należących przed wojną do Niemców. Dziś ma ona ogromną wartość rynkową. FOT. GRZEGORZ HAWAŁEJ PIOTR JENDROSZCZYK Z BERLINA W dziesięć lat po traktatowym uregulowaniu stosunków polsko-niemieckich nie ma w Niemczech człowieka, który publicznie i otwarcie mówi źle o Polsce. Coraz mniej jest też kawałów w rodzaju: "jedź do Polski, twój samochód już tam jest". Ta pozytywna przemiana w postrzeganiu naszego kraju może się niedługo okazać chwilowa, może się też pogorszyć atmosfera w stosunkach wzajemnych. A wszystko to za sprawą - nieuregulowanego traktatem - problemu własności. Chodzi zwłaszcza o majątki wysiedlonych, czyli Niemców, którzy zmuszeni byli opuścić tereny przyznane Polsce po II wojnie przez zwycięskie mocarstwa. Niemieccy znawcy prawa międzynarodowego nie mają wątpliwości, że problem własności może być źródłem pewnych niespodzianek. Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia na drodze sądowej w Polsce, Niemczech, USA, w Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu oraz - jak twierdzi berliński adwokat Stefan Hambura - także w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości w Luksemburgu. Nie zrujnujemy Polski Erika Steinbach, przewodnicząca Związku Wypędzonych - podobno zawdzięczająca to stanowisko byłemu kanclerzowi Helmutowi Kohlowi, który dał jej wskazówki, aby działała w kierunku polsko-niemieckiego pojednania - ogranicza się do symbolicznych, jak mówi, żądań odszkodowawczych. - Nie chcemy Polski zrujnować - twierdzi, posługując się przykładem Węgier, gdzie Niemcy otrzymali symboliczne rekompensaty. Podobnie było w Estonii. Tam bony reprywatyzacyjne miały wartość zaledwie 50 dolarów. Wysiedleni nie domagają się oficjalnie od rządu niemieckiego, aby zmusił Polskę do wypłaty odszkodowań za ich mienie. Mają inną strategię. Czekają z rozpoczęciem kampanii odszkodowawczej na moment wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Profesor Dieter Blumenwitz, specjalista międzynarodowego prawa publicznego z uniwersytetu w Wurzburgu, zajmujący się problematyką majątków wypędzonych uważa, że ponieważ kwestie własnościowe nie zostały rozstrzygnięte w stosunkach polsko-niemieckich, nie wygasły więc roszczenia wysiedlonych pod adresem Polski zarówno restytucyjne, jak i odszkodowawcze. Zwraca on uwagę na twierdzenia ziomkostw, że okres starania się Polski o przyjęcie do Unii jest ostatnią okazją do uregulowania spraw majątków wysiedlonych. Niemcy mogłyby zgłosić weto blokujące przyjęcie Polski. Oczywiście władze niemieckie tego nie uczynią, ale wtedy pokrzywdzeni mogą mieć pretensje do rządu, że nie dość zdecydowanie chroni ich prawa majątkowe i - teoretycznie - mogliby wystąpić wobec niego z roszczeniami odszkodowawczymi. Podobne konsekwencje może mieć sprawa obrazu księcia Liechtensteinu, skonfiskowanego po wojnie w Czechosłowacji jako mienie poniemieckie. Kiedy obraz pojawił się na wystawie w Kolonii, książę bezskutecznie domagał się jego zajęcia jako swoją własność. Niemieckie sądy nie przyznały mu racji. Sprawa oparła się o Federalny Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe, który odmówił jej rozpatrzenia, powołując się na porozumienie trzech mocarstw okupacyjnych, które orzekły w 1954 roku, że zajęcie niemieckiego mienia w celu zaspokojenia żądań reparacyjnych nie może być podstawą do roszczeń majątkowych. Wtedy książę uznał, że naruszone zostały prawa człowieka, i zwrócił się do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Orzeczenie spodziewane jest w tym roku. Dla wysiedlonych jest to ważna kwestia, ponieważ uznanie, iż ich dawne mienie zostało potraktowane przez niemiecki wymiar sprawiedliwości jako część wojennych reparacji, może stanowić podstawę zgłoszenia roszczeń pod adresem niemieckiego państwa, które zobowiązane jest chronić mienie obywateli, a nie nim handlować. Zajęcie dla tysięcy adwokatów Oczywiście to, że wysiedleni mogą się domagać odszkodowań od rządu niemieckiego, nie dotyczy bezpośrednio Polski. Ale sprawa ta musiałaby się odbić głośnym echem nad Wisłą, co nie sprzyjałoby dobrej atmosferze w stosunkach między obu krajami. Zdaniem Marka Cichockiego z warszawskiego Centrum Stosunków Międzynarodowych prawdziwie katastrofalne konsekwencje dla stosunków wzajemnych miałoby pojawienie się indywidualnych pozwów odszkodowawczych pod adresem Polski. - Obawiam się, że polscy politycy oraz media muszą być przygotowani na takie pozwy i ważne będzie wyjaśnienie, że to nie niemieckie państwo, ale poszczególni obywatele zgłaszają pretensje - mówi Markus Mildenberger, politolog zajmujący się sprawami polskimi w Niemieckim Stowarzyszeniu Polityki Zagranicznej. Na niebezpieczeństwo wykorzystania tej sprawy przez polskie ugrupowania nacjonalistyczne i antyeuropejskie wskazuje również polityk partii Zielonych, Helmut Lippelt. Adwokat Stefan Hambura zwraca uwagę na artykuł 17. Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej, przyjętej w Nicei, która będzie częścią europejskiego prawa konstytucyjnego. Mowa jest w nim o prawie każdej osoby do posiadania własności "nabytej zgodnie z prawem". Taki zwrot zachęca do sporu nad jego interpretacją, twierdzi Hambura, który szczegółowo przedstawia ten problem w najnowszym wydaniu pisma polsko-niemieckiego "Dialog". Rzecz w tym, że tę samą własność wysiedlonych, położoną dzisiaj bezspornie na obszarze Polski, chroni zarówno artykuł 14. Konstytucji RFN, jak i artykuł 21. Konstytucji Rzeczypospolitej. Adwokat nie wyklucza, że sprawy dotyczące własności na byłych obszarach niemieckich znajdą się wkrótce na wokandzie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu. Po rozszerzeniu UE wysiedleni mogą także spróbować występować z pozwami odszkodowawczymi do sądów polskich. Wśród imponującej liczby 110 tysięcy niemieckich adwokatów zawzięcie walczących o klientów znajdzie się sporo takich, którzy podejmą się takich spraw. Tym bardziej że już wkrótce będą mogli swobodnie występować w roli doradcy lub pełnomocnika procesowego także w Polsce, kraju członkowskim Unii. Profesor Blumenwitz uważa jednak, że pozwy odszkodowawcze trafią przede wszystkim do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, jeżeli skarżącym uda się udowodnić, że wnioskodawcy są dyskryminowani w procesie reprywatyzacji w Polsce. A więc, że nie uczestniczą w restytucji mienia w takim stopniu jak Żydzi czy Kościół katolicki. W jego opinii prezydent Aleksander Kwaśniewski dobrze wiedział, co robi, zgłaszając weto wobec ustawy reprywatyzacyjnej, gdyż jej konsekwencją mogłoby być powstanie nierównego traktowania pozbawionych własności osób lub ich spadkobierców. Zdaniem Blumenwitza można sobie także wyobrazić złożenie pozwów odszkodowawczych w sądach amerykańskich przeciwko polskim przedsiębiorstwom, jeżeli wnioskodawcy zdołają dowieść, że firmy te przejęły ich własność. Precedens już istnieje - chodzi o pewną firmę ubezpieczeniową, która działała w Czechosłowacji. Wysiedleni są cierpliwi Prawne możliwości dochodzenia roszczeń odszkodowawczych nie oznaczają automatycznie ich zaspokojenia. - Gdybym była polskim rządem, rozwiązałabym sprawę odszkodowań we własnym interesie przed wstąpieniem do Unii - ostrzega Erika Steinbach. Wysiedleni czekają. Tak samo czekali przez lata właściciele mienia pozostawionego w byłej NRD. Po zjednoczeniu nic nie stało na przeszkodzie do jego odzyskania. Nie jest więc całkowicie bezsensowne twierdzenie, że podobną rolę odegrać może wejście Polski do Unii. Należy jednak wykluczyć kłopoty ze strony niemieckiego rządu - wyraźnie podkreślił to kanclerz Gerhard Schroder przy okazji 50. rocznicy podpisania Karty Niemieckich Wypędzonych. Chodzi wyłącznie o indywidualnych obywateli Niemiec, którzy coraz częściej pojawiają się w kancelariach adwokackich i składają zlecenia sprawdzenia ksiąg wieczystych w Polsce. To o czymś świadczy. Do tej pory wysiedleni nie podejmowali działań proceduralnych, wiedząc doskonale, że skazane są na niepowodzenie. Niemiecki adwokat Andrzej Remin w wieloletniej praktyce spotkał się zaledwie z kilkoma przypadkami żądania przez obywateli niemieckich pochodzących ze Śląska zwrotu swej własności. - Z powodu przedawnienia roszczenia te skazane były z góry na niepowodzenie - mówi Remin. Przypomina, że w sprawach odszkodowań dla robotników przymusowych w Trzeciej Rzeszy także nie było podstaw prawnych uzyskania odszkodowań, a jednak ofiary je dostały. Niemcy nie ustają w podkreślaniu, że odszkodowania nie były zadośćuczynieniem za cierpienia, lecz moralnym gestem i znakiem dobrej woli. Co robić? Wśród znawców zagadnienia przeważają opinie, że problem własności osób wysiedlonych trzeba jakoś rozwiązać. Marek Cichocki zastanawia się, czy gestem dobrej woli ze strony polskiej nie byłaby zgoda na utworzenie Fundacji Berlinki, polsko-niemieckiej instytucji, która stałaby się właścicielem części bezcennych zbiorów Biblioteki Pruskiej, przechowywanych w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Gest taki musiałby jednak być powiązany z nowym traktatem, w którym zarówno Polska, jak i Niemcy potwierdziliby wyraźnie, że nie mają względem siebie żadnych roszczeń. Profesor Bogdan Koszel z Instytutu Zachodniego w Poznaniu proponuje swego rodzaju opcję zerową - zawarcie porozumienia w sprawie wzajemnego zrzeczenia się przez Polskę i Niemcy wszelkich roszczeń materialnych. Wychodzi on z założenia, że suma strat poniesionych w czasie wojny przez Polskę rekompensuje wszelkie straty materialne strony niemieckiej na ziemiach polskich. W tym wypadku obecny status Berlinki nie uległby zmianie. Na gruncie prawnym odrzuca takie rozwiązanie znany specjalista z dziedziny prawa międzynarodowego profesor Gilbert Gornick z uniwersytetu w Marburgu. Zwraca on uwagę, że ewentualne zrzeczenie się przez rząd niemiecki roszczeń majątkowych w imieniu obywateli umożliwiłoby wysiedlonym skierowanie pozwów pod adresem władz niemieckich. - Żaden niemiecki rząd nie może sobie na to pozwolić - twierdzi Markus Meckel, przewodniczący polsko-niemieckiej grupy parlamentarnej w Bundestagu. Nie brak jednak opinii, że sprawę tę można by rozwiązać na podobnej zasadzie, jak zrobił rząd USA w sprawach pozwów byłych robotników przymusowych, czyli wysłania do sądów rekomendacji z prośbą o oddalenie wniosków odszkodowawczych, gdyż ich rozpatrywanie nie leży w interesie państwa. To jednak rozwiązanie mało prawdopodobne. Adwokat Hambura jest zdania, że państwo niemieckie mogłoby skutecznie bronić się przed roszczeniami wysiedlonych. Dowodzi, że otrzymali oni już odszkodowania w różnej postaci - zapomóg, ulg podatkowych i innych świadczeń. Niemcy miałyby więc wyjście. Co zrobi jednak Polska, tkwiąca w przekonaniu, że ze strony wysiedlonych nic nam już realnie nie grozi? Nawet jeżeli tak jest, to czy całe zamieszanie wokół ich byłych majątków i przewidywanych batalii prawnych nie zmieni nastrojów w Polsce? I czy nie pojawią się kłopoty z uzyskaniem akceptacji większości narodu dla członkostwa w Unii, w której "na polską własność czyhają niepoprawni Niemcy". -
Niemieccy znawcy prawa międzynarodowego nie mają wątpliwości, że problem własności może być źródłem pewnych niespodzianek. Wysiedleni będą szukać zadośćuczynienia na drodze sądowej w Polsce, Niemczech, USA, w Trybunale Praw Człowieka oraz w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości. Wysiedleni nie domagają się od rządu niemieckiego, aby zmusił Polskę do wypłaty odszkodowań za ich mienie. Czekają z rozpoczęciem kampanii odszkodowawczej na moment wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Po rozszerzeniu UE wysiedleni mogą także spróbować występować z pozwami odszkodowawczymi do sądów polskich. Wśród niemieckich adwokatów walczących o klientów znajdzie się sporo takich, którzy podejmą się takich spraw. Tym bardziej że wkrótce będą mogli występować w roli pełnomocnika procesowego także w Polsce, kraju członkowskim Unii. Co zrobi Polska, tkwiąca w przekonaniu, że ze strony wysiedlonych nic nam już realnie nie grozi? czy nie pojawią się kłopoty z uzyskaniem akceptacji większości narodu dla członkostwa w Unii, w której "na polską własność czyhają niepoprawni Niemcy".
Szanse polskiego ogrodnictwa w Unii Europejskiej Powinno być dobrze Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Dzięki temu w branży ogrodniczej najwcześniej wystąpiły procesy koncentracji i specjalizacji produkcji, branża ta więcej niż inne działy rolnictwa korzystała również z osiągnięć nauki. Znacznie wyższy niż przeciętnie w rolnictwie był także poziom wykształcenia ogrodników i osiągali oni znacznie wyższe od przeciętnych dochody. Duży był, i taki pozostał, udział ogrodnictwa w eksporcie produktów rolno-spożywczych. Otóż mimo iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni. Będzie lepiej Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Na to pytanie odpowiadają eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej: Jan Świetlik, Janusz Mierwiński, Grażyna Stępka i Tomasz Smoleński w opracowaniu: "Niektóre problemy ogrodnictwa, a integracja Polski z Unią Europejską". Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo, a częściowo (warzywa) także mało u nas znane. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny. Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt. W polskim ogrodnictwie musi jednak rozpocząć się proces głębokiej restrukturyzacji, gdyż produkcją owoców i warzyw zajmuje się u nas zbyt wiele gospodarstw, przeważnie są one przy tym kiepsko wyposażone, prawie nie istnieją również zorganizowane grupy producentów, a infrastruktura handlowa jest, jak na razie, bardzo słaba. W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. W warunkach wolnego rynku nie wytrzymają oni konkurencji tańszych producentów z Włoch i Hiszpanii. Można to prześledzić na przykładzie Niemiec, które mają zbliżone do Polski warunki klimatyczne i gdzie produkcja pomidorów jest około 10 razy mniejsza niż w Polsce. Inne niż w Polsce Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie, z czego 8,5-10 mln ton przypada na owoce cytrusowe. Statystyka ta nie obejmuje winogron przerabianych na wino. Najwięcej produkuje się w UE jabłek (7,5-9,2 mln ton), a w następnej kolejności: pomarańcz - od 5 do 6,2 mln ton, brzoskwiń - od 2,7 do 3,5 mln ton, gruszek - od 1,7 do 2,4 mln ton, mandarynek i klementynek - od 1,9 do 2,0 mln ton, winogron deserowych - od 1,8 do 2,2 mln ton i cytryn - od 1,1 do 1,6 mln ton. Dopiero ósme miejsce w produkcji owoców w UE zajmują truskawki (650-760 tys. ton), które w Polsce znajdują się na drugim miejscu, tuż po jabłkach. Bardzo mała jest w UE produkcja wiśni - do 100 tys. ton i malin - do 30 tys. ton. W Polsce zbiory tych owoców wynoszą odpowiednio od 120 do 150 tys. ton i do 40 tys. ton. Zbiory porzeczek (czarnych i czerwonych) są w Polsce prawie cztery razy większe niż w UE (190 tys. ton wobec około 50 tys. ton). Inna jest w UE także struktura uprawy warzyw. Ich zbiory ogółem wynoszą 46-47 mln ton (w Polsce od 5 do 6 mln ton), w czym największy udział mają pomidory - od 12 do 13 mln ton, a w dalszej kolejności: marchew - od 3,1 do 3,3 mln ton, cebula - od 3,1 do 3,2 mln ton, sałata - około 2,4 mln ton, kalafiory - około 2,3 mln ton i kapusta biała - od 1,8 do 2,0 mln ton (w Polsce największe są właśnie zbiory kapusty - około 1,8 mln ton). Poza tym w UE duże są zbiory arbuzów i melonów, papryki słodkiej, dyni, karczochów, oberżyny, endywii, cykorii sałatowej, szparagów i skorzonery. Można z tego wysnuć wniosek, o jakie warzywa wzbogaci się nasz stół po wejściu Polski do UE. Eksperci IERiGŻ jednak ostrzegają, że odbędzie się to kosztem zmniejszenia spożycia kapusty oraz warzyw korzeniowych. Proces ten potrwa jednak dość długo. Wyższe ceny Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. W porównaniu np. z Niemcami ceny jabłek deserowych są w Polsce o połowę niższe, o 50 proc. wyższe niż u nas są w Niemczech ceny jabłek przemysłowych. Nieporównanie droższe niż w Polsce są truskawki deserowe, ale też są to dwa całkiem różne towary. Porównywalne są natomiast ceny owoców jagodowych i wiśni dla przetwórstwa. Nie znaczy to - uspokajają eksperci UE - że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny owoców u nas wzrosną. Na pewno pojawią się natomiast na rynku droższe, ale i lepsze owoce z krajów UE. Podobnych zjawisk można oczekiwać także na rynku warzyw. W Holandii czy w Niemczech wyższe niż w Polsce są ceny cebuli, ale bardzo tania jest w Niemczech marchew późna i kapusta biała dla przetwórstwa. Ogółem ceny warzyw są jednak w UE wyższe niż w Polsce. Są to też warzywa dobre jakościowo, sortowane, myte lub czyszczone oraz zapakowane, i można się spodziewać, że mimo wyższej ceny znajdą nabywców także na naszym rynku. I polscy producenci muszą sprostać tej konkurencji. Największym dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie jednak rozszerzenie oferty warzyw o nowe wartościowe gatunki. Na wejściu Polski do UE interes zrobią również polscy producenci pieczarek. Ceny ich skupu są w Polsce prawie dwa razy niższe niż w Niemczech, a jakość produkcji jest porównywalna. Nie z takim drobiazgiem Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie jednak możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W Polsce sady posiada 396 tys. gospodarstw, ale w 90 proc. ich powierzchnia nie przekracza 1 ha. Warto przy tym podkreślić, że w Polsce za sad uważa się także powierzchnię obsadzoną malinami, porzeczkami, agrestem i aronią. Sady powyżej 5 ha ma w Polsce tylko około 7 tys. gospodarstw, co stanowi zaledwie 1,8 proc. gospodarstw z sadami. W Holandii takich sadów jest 40 proc. Zdaniem ekspertów IERiGŻ, w Polsce produkcją owoców mogłoby się zajmować około 4 tysięcy gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek, 15 tys. gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek i wiśni oraz około 18 tys. gospodarstw, które uprawiałyby porzeczki, agrest, aronię. Uprawa truskawek powinna być skoncentrowana w 45 tys. gospodarstw (obecnie zajmuje się tym około 400 tys. gospodarstw). Produkcją warzyw zajmuje się u nas 1,6 mln gospodarstw, ale w ponad 1,2 mln gospodarstw powierzchnia uprawy warzyw nie przekracza 10 arów. Na powierzchni ponad 1 ha uprawia w Polsce warzywa tylko 27 tysięcy gospodarstw. Eksperci IERiGŻ obliczyli, że w uprawie warzyw mogłoby się specjalizować około 5 tys. gospodarstw o powierzchni około 6 ha, ponadto warzywa mogłoby uprawiać około 30 tys. gospodarstw wielostronnych. W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. Po spełnieniu tych warunków powstanie być może szansa, że polskie ogrodnictwo będzie mogło skorzystać z takich samych form wsparcia jak ogrodnictwo w krajach UE. Szansa ta nie jest jednak bardzo duża. Edmund Szot
Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, to samo tyczy także warzyw. Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. po wejściu Polski do UE Na pewno pojawią się na rynku droższe, ale i lepsze owoce z krajów UE. Podobnych zjawisk można oczekiwać także na rynku warzyw. Największym dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie rozszerzenie oferty warzyw o nowe wartościowe gatunki. Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku.
PLUSKWA MILENIJNA Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA Państwo podwyższonej gotowości Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Japonia wita wcześniej Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. - Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). - Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów. Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. Mundurowe gotowe Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000. W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach. Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Sterowanie ręką Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy. Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów. Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii. - Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu. Respiratory muszą działać Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu. - Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS. Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji. Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich. Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne". W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów. Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
Po północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Sytuacja ta określana jest jako problem roku 2000 lub pluskwa milenijna. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do tego problemu. Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń. Postawiono w stan podwyższonej gotowości służby mundurowe. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się też m.in. szpitale, banki, firmy telekomunikacyjne, kolej i linie lotnicze. Większość instytucji za najpoważniejsze zagrożenie uważa przerwy w dostawie energii.
Niektórzy twierdzą, że ostatecznym celem Pierwszej Damy jest powrót do Białego Domu Hillary zdobywa Nowy Jork Hillary bardzo pomogła mężowi w zrobieniu kariery politycznej. Teraz chce sama spróbować swych sił. FOT. (C) AP SYLWESTER WALCZAK z Nowego Jorku Kiedy Bill i Hillary Clinton przejeżdżali przez Park Ridge w Illinois, zobaczyli ubrudzonego smarem mechanika, wymieniającego koło w samochodzie. "To był mój narzeczony w szkole średniej. Chciał się ze mną ożenić" - powiedziała Hillary. "Cóż, miałabyś za męża mechanika samochodowego" - odezwał się z przekąsem Bill. "Nie - zaprotestowała Hillary - gdybym za niego wyszła, byłby prezydentem". Sposób, w jaki Amerykanie reagują na powyższą anegdotę, pokazuje, jak wielkie emocje budzi postać Hillary Clinton. Niektórzy widzą w niej Lady Makbet, która pociąga za sznurki w Białym Domu i jest odpowiedzialna za wszystko, co najgorsze. Inni zgadzają się, że Hillary bardzo pomogła mężowi w zrobieniu kariery politycznej - i podziwiają ją za to. Jeszcze inni, zmęczeni Clintonami i ich rozlicznymi skandalami, nie chcą już więcej oglądać Billa i Hillary w telewizji ani wysłuchiwać dowcipów na ich temat. Hillary nie zamierza jednak zniknąć po cichu. Po 25 latach pracy na rzecz kariery swego męża postanowiła wyjść z jego politycznego cienia. Kilka dni temu oficjalnie ogłosiła swą kandydaturę do Senatu ze stanu Nowy Jork. Stała się w ten sposób pierwszą w historii USA prezydencką małżonką, ubiegającą się o publiczny urząd. Przeciwko stereotypom Hillary od lat burzyła stereotypy, wywołując u amerykańskich wyborców mieszane uczucia. Po poślubieniu Billa nie przyjęła jego nazwiska. Kiedy jej mąż został gubernatorem Arkansas, nie zrezygnowała z kariery zawodowej. Przez wiele lat zarabiała więcej od Billa, którego gubernatorska pensja wynosiła 35 tysięcy dolarów rocznie. Pomagała mu osiągać jego cele polityczne i wpływała na podejmowane przez niego decyzje. Bill nigdy nie ukrywał roli swej żony. Podczas kampanii prezydenckiej w 1992 roku powiedział Amerykanom: "wybierzcie mnie, a Hillary dostaniecie za darmo". Po przeprowadzce do Białego Domu wizerunek Hillary jako niezależnej kobiety interesu zaczął jednak przeszkadzać. Jej lekceważąca uwaga na temat kobiet, które "wolą piec ciasta w domu", niż pracować zawodowo, wywołała falę oburzenia. Hillary przeprosiła i skupiła się na roli szarej eminencji. Objęła kierownictwo zespołu, który miał stworzyć plan powszechnych ubezpieczeńzdrowotnych w USA, najważniejszego projektu pierwszego roku prezydentury Billa Clintona. Nigdy wcześniej Pierwsza Dama nie piastowała tego typu stanowiska w rządowej administracji. Po klęsce wspomnianego planu i zwycięstwie republikanów w wyborach do Kongresu w 1994 roku Hillary odsunęła się od wielkiej polityki. Zajęła się problemami dzieci i kobiet, które bardziej pasowały do tradycyjnie rozumianej roli Pierwszej Damy. Podróżując po świecie, protestowała przeciwko obowiązkowej sterylizacji kobiet w Chinach, przypadkom palenia wdowy wraz ze zwłokami męża w Indiach i okrutnemu zwyczajowi wycinania łechtaczki u afrykańskich dziewcząt. Napisała książkę o wychowaniu dzieci "It Takes a Village". Udzieliła wywiadów kilku kobiecym magazynom, ale niechętnie rozmawiała z dziennikarzami na tematy polityczne. Zawsze u boku Billa Jednym ze źródeł tej niechęci było dochodzenie w sprawie afery Whitewater i niejasnej roli Hillary w całym skandalu. Pierwsza Dama została wezwana na przesłuchanie przed Wysoką Ławę Przysięgłych, a konserwatywna prasa uczyniła z niej główną podejrzaną o popełnienie wykroczeń finansowych. Wtajemniczeni twierdzą, że to Hillary upierała się, by ukryć przed prasą i sądem dokumenty związane z Whitewater, co doprowadziło do wszczęcia dochodzenia specjalnego prokuratora, zakończonego próbą usunięcia prezydenta Clintona z urzędu. Skandal z Moniką Lewinsky był najcięższą próbą, na jaką Bill Clinton wystawił uczucia swej małżonki. Hillary broniła Billa w wielu poprzednich aferach. Ich wspólny wywiad telewizyjny, udzielony tuż po opublikowaniu zwierzeń tancerki kabaretowej Gennifer Flowers przed ośmiu laty, uratował szanse Billa w demokratycznych prawyborach, pozwalając mu zdobyć prezydenturę. Reakcja Pierwszej Damy na romans prezydenta ze stażystką miała istotne znaczenie polityczne. Gdyby Hillary odwróciła się wtedy od Billa, oznaczałoby to jego upadek. Zamiast tego w pełnym godności milczeniu znosiła ona publiczne upokorzenie, budząc podziw i współczucie opinii publicznej. "Skoro ona się nie buntuje, co nas to obchodzi?" - uznała większość Amerykanów, odmawiając poparcia republikańskim wysiłkom odsunięcia prezydenta od władzy. Kiedy wczesną jesienią 1998 roku Hillary podróżowała po kraju, wspomagając demokratycznych kandydatów w wyborach kongresowych, witano ją owacjami na stojąco. Sympatia opinii publicznej dla tej nietypowej Pierwszej Damy osiągnęła wtedy swoje apogeum. Jej wsparcie bardzo pomogło demokratom, szczególnie w takich stanach jak Nowy Jork i Kalifornia. Zamiast spodziewanego zwycięstwa, republikanie ponieśli straty w Izbie Reprezentantów, z trudnością utrzymując minimalną większość. Zamiast Billa Clintona, stanowisko stracił przywódca "republikańskiej rewolucji" z 1994 roku, przewodniczący Izby Reprezentantów Newt Gingrich. Przez Nowy Jork do Waszyngtonu Kiedy wkrótce potem senator Daniel Patrick Moynihan ogłosił, że przechodzi na emeryturę, demokratyczny kongresman z Nowego Jorku Charles Rangel wpadł na pomysł, żeby Hillary Clinton zajęła jego miejsce. Pierwsza Dama nie odrzuciła tej sugestii. Kiedy 12 lutego ubiegłego roku Senat USA odrzucił wniosek Izby Reprezentantów o odwołanie prezydenta Billa Clintona ze stanowiska, Hillary zabrała się do pracy. W ciągu tygodnia zebrała grupę doradców politycznych, z dawnym współpracownikiem swego męża Haroldem Ickesem na czele. W kilka dni później "Time" i "Newsweek" umieściły jej zdjęcie na okładkach, opatrzone tytułami: "Jej kolej" i "Senator Clinton" Wyborcze szanse Hillary od początku oceniano wysoko. W stanie Nowy Jork jest o prawie 3 miliony więcej zarejestrowanych demokratów niż republikanów. 15 proc. ludności stanu to Murzyni, którzy w ogromnej większości głosowali na Billa Clintona. Zaangażowanie Hillary w sprawy oświaty, opieki zdrowotnej, problemy kobiet i dzieci pomagało umocnić jej pozycję w środowisku białych kobiet z zamożnych przedmieść Nowego Jorku. Nie zabrakło jednak sceptyków, którzy kwestionowali sens wyborczej eskapady Hillary. "Niech lepiej wystartuje w 2002 roku z Arkansas, gdzie mieszkała przez 20 lat, albo w 2004 z Illinois, gdzie się urodziła i wychowała" - pisał były doradca Clintonów Dick Morris. Zwracano uwagę, że jeśli Hillary skoncentruje swe wysiłki na własnej kampanii, na którą będzie musiała zebrać dużo pieniędzy, nie będzie w stanie wspomóc Ala Gore'a w jego trudnej walce o prezydenturę. Ostrzegano Pierwszą Damę, że decydując się na udział w brutalnej kampanii politycznej w Nowym Jorku, otworzy puszkę Pandory. Pojawią się kolejne pytania i dochodzenia dziennikarskie, w takich sprawach jak: Whitewater, Travelgate, Filegate, czy spekulacje na chicagowskiej giełdzie towarowej - Hillary w niejasnych okolicznościach zarobiła wówczas 100 tysięcy dolarów. Krok po kroku Rok temu, na fali sympatii i współczucia, Hillary cieszyła się poparciem znacznie większej liczby nowojorczyków, niż jej prawdopodobny rywal, republikański burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani. Dziś, kilka dni po oficjalnym zgłoszeniu przez Hillary swej kandydatury, różnicą siedmiu procent prowadzi Giuliani. Wydawało się, że taka gwiazda, jak Hillary Clinton, bez kłopotu zgromadzi znacznie więcej pieniędzy na kampanię, niż przepracowany Giuliani, który codziennie musi rozwiązywać problemy największego miasta w USA. W styczniu okazało się, że Giuliani zebrał w ubiegłym roku 12 milionów dolarów, podczas gdy Hillary tylko 8 milionów. Większość ekspertów uważa, że starcie Hillary z Giulianim sprowadzi się do starcia dwóch osobowości. Najpoważniejsze różnice w ich programach dotyczą rozmiarów obniżki podatków (Giuliani chce dużej obniżki, Hillary umiarkowanej) oraz sposobu uzdrowienia oświaty (Giuliani chce, żeby finansowane przez państwo bony mogły być wykorzystywane na opłacanie nauki w szkołach prywatnych, Hillary twierdzi, że doprowadzi to do ogołocenia funduszy szkół publicznych). Generalnie, Hillary chce być postrzegana jako bardziej wrażliwa na ludzkie problemy niż burmistrz, którego nie omieszkała skrytykować za rozkaz aresztowania bezdomnych na nowojorskich ulicach. W istocie jednak różnice programowe nie są duże, a w Giuliani sytuuje się w lewym skrzydle Partii Republikańskiej. Nie przeszkadza to Hillary oskarżać Giulianiego o "związki ze skrajną prawicą". Burmistrz odpowiada pięknym za nadobne, strasząc wyborców wizją zwycięstwa wyborczego "skrajnie lewicowej Hillary Clinton, która próbowała narzucić Ameryce socjalistyczny system opieki zdrowotnej". Według Giulianiego, Hillary traktuje Senat USA jako trampolinę w swej przyszłej walce o prezydenturę. Tygodnik "New Yorker" cytował nawet wypowiedź byłej współpracownicy Billa Clintona, z której wynikało, że Hillary poważnie myśli o zastąpieniu swego męża w Białym Domu. Zapytany o to główny doradca polityczny Pierwszej Damy, Harold Ickes, odpowiedział enigmatycznie: "W tym biznesie trzeba się posuwać krok po kroku, nie wybiegając zbyt daleko w przyszłość".
Hillary Clinton Po przeprowadzce do Białego Domu skupiła się na roli szarej eminencji. Skandal z Moniką Lewinsky był najcięższą próbą. w milczeniu znosiła ona publiczne upokorzenie, budząc podziw opinii publicznej. Kiedy senator Moynihan ogłosił, że przechodzi na emeryturę, kongresman Rangel wpadł na pomysł, żeby Hillary zajęła jego miejsce. nie odrzuciła tej sugestii. Według Giulianiego, Hillary traktuje Senat USA jako trampolinę w swej przyszłej walce o prezydenturę.
AFERA Pieniądze wyjęte z Polleny ARTUR KUROWSKI Członkowie zarządu Polleny Paczków za pośrednictwem swoich spółek wyprowadzali z zakładu pieniądze i towary o milionowej wartości. Uzyskane w ten sposób środki przeznaczali m. in. na finansowanie Sojuszu Lewicy Demokratycznej i wydawanie tygodnika lokalnego. Działo się to bez wiedzy i zgody pracowników paczkowskiej Polleny, którzy są jednocześnie udziałowcami firmy. Łapówka dla przewodniczącego W tym przestępczym procederze uczestniczył przewodniczący Rady Powiatu nyskiego Romuald Kamuda z PSL. W grudniu 1999 roku Kamuda pobrał z kasy Polleny 6 tys. złotych za 10 dni rzekomej współpracy z zakładem w "zakresie uzyskania pozwolenia na budowę i pozwolenia na emisję nowo wybudowanej kotłowni zakładowej". Ze strony Polleny Paczków umowę podpisali członkowie zarządu Krzysztof B. i Bogusław T. Pozwolenia na budowę wydaje starostwo powiatowe, a Kamuda jest przewodniczącym Rady Powiatu nyskiego. Jedno z pozwoleń, które rzekomo miał załatwić, zostało wydane dziesięć dni wcześniej przez Wydział Rolnictwa i Ochrony Środowiska Starostwa Powiatowego. Za oba Pollena zapłaciła starostwu w znaczkach skarbowych sto trzy złote. Kilka miesięcy wcześniej przewodniczący Kamuda jako dyrektor Unii Turystycznej Ziemi Nyskiej zlecił spółce BWK Consulting opracowanie i wydanie folderu promocyjnego. Współwłaścicielem spółki BWK był prezes Polleny Krzysztof B. Narodziny oszustwa W 1996 roku zarząd miasta i gminy Paczków podjął uchwałę o przeprowadzeniu przetargu na sprzedaż udziałów gminy w Paczkowskich Zakładach Chemii Gospodarczej Pollena. Gmina dysponowała pakietem kontrolnym 60 procent udziałów Polleny. Pozostałe 40 procent przeznaczone było dla pracowników. Zarząd gminy Paczków przyjął jako cenę wyjściową za jeden udział 105 zł. Zgodnie z uchwałą zarządu 50 procent środków pochodzących ze sprzedaży miało zasilić kasę gminy, a drugie 50 procent miało pozostać w przedsiębiorstwie z wyłącznym przeznaczeniem na inwestycje. W lutym 1998 roku prezes zarządu spółki RBS Zarządzanie i Inwestycje z Katowic Marek Rasiński przesłał burmistrzowi Paczkowa Ryszardowi Chopkowiczowi z SLD (obecnie radny powiatu z ramienia tej partii) propozycję przejęcia majątku produkcyjnego Polleny Paczków. Rasiński zaproponował m. in. odkupienie od gminy 60 procent udziałów za cenę nominalną. Zapowiedział, że zainwestuje w Pollenie od dwóch do czterech milionów złotych. Koncert życzeń 26 marca 1998 roku Rada Miasta Paczkowa podjęła uchwałę określającą zasady zbycia udziałów gminy w Pollenie. Rada wyraziła zgodę zarządowi na zbycie udziałów po cenie nominalnej i dopuściła zapłatę ceny w pięciu ratach rocznych w okresie nie dłuższym niż pięć lat. Ponadto radni ustalili zabezpieczenie rat przez nabywcę w formie poręczenia wekslowego lub gwarancji bankowej. Uchwała rady zarówno co do formy zapłaty, jak i zabezpieczenia była spełnieniem życzeń RBS i w żaden sposób nie dawała Pollenie gwarancji rozwoju. ...pobrał z kasy Polleny 6 tys. złotych za 10 dni rzekomej współpracy z zakładem w "zakresie uzyskania pozwolenia na budowę i pozwolenia na emisję nowo wybudowanej kotłowni zakładowej" W tym czasie pojawiło się jeszcze kilku innych kontrahentów do zakupu udziałów Polleny. O wyborze nabywcy zadecydował jednak samodzielnie, bez przetargu, zarząd, który przygotował jednocześnie projekt uchwały Rady Miasta o zmianie ceny nominalnej udziałów Polleny i obniżeniu jej aż o 50 procent, do 25 złotych. Nie wiadomo, dlaczego cena nominalna udziałów Polleny wynosiła wówczas 50 zł, skoro zarząd ustalił ją wcześniej na 105 zł. W czerwcu 1998 roku Rada Miasta Paczkowa wyraziła zgodę na zbycie tzw. złotych akcji Polleny (pakiet udziałów dający pełną kontrolę nad firmą) po cenie o połowę niższej od tej, po jakiej udziały kupili pracownicy korzystający z preferencji. Pracownicy zapłacili średnio po 50 zł za jeden udział. Mimo to spółka RBS nie kupiła udziałów Polleny. Wola prezesa 2 lipca 1998 roku prezes Rasiński zadeklarował w paczkowskim urzędzie wolę przeniesienia własności udziałów Polleny na spółkę, której właścicielem będzie Jan Morański oraz RBS Zarządzanie i Inwestycje. Zdaniem Rasińskiego, Jan Morański, jeden z największych producentów chemii samochodowej, mógłby pomóc Pollenie. Rasiński zaproponował spisanie umowy bezpośrednio z firmą, której właścicielem byłby Jan Morański. Władze gminy się na to zgodziły. Już następnego dnia, 3 lipca 1998 roku, gmina Paczków reprezentowana przez zastępcę burmistrza Andrzeja Horodeńskiego i członka zarządu Tadeusza Błachę podpisała umowę kupna-sprzedaży udziałów Polleny z firmą Wolmet sp. z o. o. , której jedynym udziałowcem i prezesem zarządu był. .. Rasiński. Kapitał założycielski spółki w chwili nabycia przez nią udziałów Polleny wynosił zaledwie 10 tys. złotych. Gmina sprzedała Wolmetowi 18 tys. udziałów (60 proc. ) po 25 złotych za udział. Wolmet miałby do zapłacenia 450 tys. złotych. Sam znak firmowy Polleny ma większą wartość. Zapłata za udziały ma nastąpić w pięciu rocznych ratach po 90 tys. złotych każda, przy czym termin spłaty kolejnej raty uzależniony został od terminu zapłaty raty wcześniejszej. Rozłożona na raty nie wpłacona część podlega oprocentowaniu w wysokości 0,3 stopy kredytu refinansowego. Z umowy jednoznacznie wynika, że nabywca udziałów Polleny wcale nie musiał dysponować gotówką, aby stać się ich właścicielem. Wolmet został większościowym udziałowcem Polleny i teraz za pieniądze Polleny może spłacać raty. Spółka widmo Dwa tygodnie po zakupie udziałów Polleny Paczków Wolmet przekształca się w RBS-M Chemia i podnosi kapitał do stu tysięcy złotych. Nowa spółka ma dwóch udziałowców: Marka Rasińskiego i Jana Morańskiego (obaj mają po 50 proc. udziałów) i siedzibę w tym samym miejscu, co Wolmet. W mieszkaniu Marka Rasińskiego. Prokurentem RBS-M Chemia został Krzysztof Breguła. Zaskakujące, że w sprawozdaniu z działalności za rok 1998 zarząd spółki RBS-M Chemia stwierdza, iż spółka w 1998 roku nie podjęła żadnej działalności handlowej i na koniec roku poniosła stratę w wysokości 11 667,54 zł. Jan Morański i Marek Rasiński tłumaczyli to "powstałymi trudnościami handlowo-organizacyjnymi". Kto w takim razie kupił udziały w Pollenie? Nawet Urząd Skarbowy w Katowicach nic nie wiedział o spółce Wolmet z Katowic, z siedzibą przy ul. Stoińskiego 4. Spółka, której dwóch członków zarządu Paczkowa sprzedało udziały Polleny nie była zarejestrowana w Urzędzie Skarbowym, nie miała nawet numeru NIP! 16 lipca 1998 roku pierwotny nabywca udziałów Polleny, spółka Wolmet przestała istnieć. Powstała spółka RBS-M Chemia. Tak wynika z dokumentów sądowych znajdujących się w Katowicach. Tymczasem w dokumentach Polleny w Sądzie Rejonowym w Opolu znajduje się umowa zbycia przez spółkę Wolmet udziałów Polleny dwóm osobom fizycznym: Markowi Rasińskiemu i Janowi Morańskiemu. Rasiński i Morański odkupili od Wolmetu po 7200 udziałów Polleny, płacąc za każdy udział. .. 50 złotych. Miesiąc wcześniej Wolmet kupił te udziały od gminy Paczków płacąc za nie po 25 zł. Umowa została zawarta 20 sierpnia 1998 roku, a przecież w tym dniu spółka Wolmet już nie istniała. Zgodnie z umową Sąd Rejonowy w Opolu dokonał zmiany w rejestrze handlowym Polleny, wpisując na listę udziałowców Rasińskiego i Morańskiego. Przyjaciele lewicy Latem 1998 roku nabiera tempa kampania wyborcza do samorządów. Sojusz Lewicy Demokratycznej zorganizował na stadionie Sparty Paczków festyn wyborczy. Gra szła o wielką stawkę: władzę w gminach i tworzonych powiatach. Burmistrz Paczkowa jest kandydatem na radnego powiatu, inni członkowie dotychczasowych władz gminy kandydują do rad miejskich. Wszyscy z list SLD. Nowi właściciele Polleny nie zapominają, dzięki komu przejęli zakład. Pollena dopłaciła do festynu SLD co najmniej 5 tys. złotych. Ale pieniądze z Polleny nie pomogły lewicy wygrać wyborów. Niemal we wszystkich gminach wygrała prawica lub centroprawica. Z końcem 1998 roku Mieczysław Warzocha, dotychczasowy lider SLD w regionie, został nowym prezesem Polleny. Wiceprezesem został Krzysztof B. Warzocha zapowiedział firmie świetlaną przyszłość, a mieszkańcom Paczkowa obiecał ponad sto nowych miejsc pracy. W połowie kwietnia 1999 roku wspólna reprezentacja związków zawodowych działających w Pollenie wystosowała do zarządu miasta i gminy w Paczkowie pismo z prośbą o zainteresowanie się losem zakładu. Związkowców zaniepokoiła zarówno trudna sytuacja ekonomiczna firmy, jak i brak zapowiadanych przez nowych właścicieli inwestycji. Nie było także wzrostu zatrudnienia obiecywanego przez prezesa Warzochę. 22 kwietnia 1999 roku nowy zarząd gminy Paczków skierował do Prokuratury Rejonowej w Nysie wniosek o wszczęcie postępowania. Według oceny autorów wniosku poprzednie władze Paczkowa, zawierając umowę ze spółką Wolmet, działały na szkodę gminy. Pod wnioskiem podpisał się nowy burmistrz Paczkowa Bogdan Wyczałkowski. Miesiąc później, 21 maja, Prokuratura Rejonowa w Nysie wszczęła śledztwo. Kariera burmistrza W maju 1999 roku Mieczysław Warzocha odszedł z Polleny. Został dyrektorem należącego do gminy Paczków Zakładu Usług Komunalnych i Mieszkaniowych. Od razu obiecał ludziom mieszkania. Burmistrz Paczkowa Bogdan Wyczałkowski dał mu pensję dwukrotnie wyższą od tej, jaką miał poprzedni dyrektor ZUKiM. Burmistrz zrobił błyskawiczną karierę w SLD. Najpierw został członkiem władz powiatowych, a później władz wojewódzkich Sojuszu. Wyborcom tłumaczył, że nigdy nie deklarował się jako zwolennik prawicy i że jest niezależny politycznie. Twierdził, że tylko lewica jest szansą dla Paczkowa. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej krytykował swoich poprzedników z SLD, podpisał się nawet pod wnioskiem do prokuratury. Haracz dla RBS Po odejściu Warzochy prezesem Polleny został Krzysztof B. W zarządzie Polleny pojawił się także Bogusław T. Zaraz po objęciu stanowiska Krzysztof B., będąc pełnomocnikiem spółki RBS-M Chemia (dawny Wolmet), podpisał w imieniu Polleny umowę o współpracy z firmą RBS-M Chemia. Umowa obowiązywała od 1 czerwca do 31 października 1999 roku. RBS-M Chemia miała poszukiwać nowych koncepcji technologicznych i inwestycyjnych dla Polleny, zająć się sprzedażą jej zbędnego majątku. W ramach realizacji tej umowy 24 czerwca 1999 roku Pollena zapłaciła za wystawioną przez RBS-M Chemia fakturę na ponad 20 tys. złotych. Jeszcze jako wiceprezes Polleny Krzysztof B. w lutym 1999 roku w siedzibie nyskiego SLD i biurze posła Jerzego Pilarczyka założył spółkę JKM Consulting. Objął wszystkie udziały w spółce i został prezesem zarządu. Pięć dni później, 24 lutego, Krzysztof B. wraz z radcą prawnym gminy Paczków Małgorzatą Koelner założył inną spółkę, BWK Consulting. Małgorzata Koelner z ramienia władz gminy Paczków opiniowała umowę sprzedaży udziałów Polleny Wolmetowi. W październiku 1999 roku Krzysztof B. odstąpił połowę udziałów w spółce JKM Bogusławowi T. JKM wkrótce rejestruje w Sądzie Okręgowym w Opolu założenie tygodnika "Prosto z regionu". Dla zatarcia powiązań z SLD Krzysztof B. zmienił siedzibę spółki. Postanowienie o zmianie adresu spółki Sąd Rejonowy w Opolu wydał 24 listopada 1999 roku, ale wniosek o zmianę wpłynął do sądu 30 listopada. Pollena na polecenie prezesa Krzysztofa B. zapłaciła za sprzęt komputerowy, materiały biurowe, meble i telefony. Także dla redakcji. Mechanizm działania był prosty - swojej spółce lub zaufanym ludziom zlecał jako prezes Polleny przeróżne usługi w zakresie marketingu, reklamy i konsultingu. Towar do wzięcia Jeszcze przed wydaniem pierwszego numeru tygodnika w JKM i Pollenie w towarzystwie Krzysztofa B. i Bogusława T. pojawił się nyski biznesmen Jacek K., skazany przez Sąd Rejonowy w Kaliszu na 4,5 roku więzienia za rozbój. Jacek K. ma też na swoim koncie wyrok za paserstwo samochodów. Kilka lat temu przed domem, w którym mieszkał, wybuchła bomba. W listopadzie 1999 roku prezes Polleny Krzysztof B. podpisał z firmą, której pełnomocnikiem był Jacek K., porozumienie handlowe, na mocy którego Jacek K. kupował w Pollenie towary po cenie producenta z 20-procentowym opustem i odroczonym terminem płatności. Według tego porozumienia spółka reprezentowana przez Jacka K. miała dokonywać w Pollenie w ciągu jednego roku obrotowego zakupów o nominalnej wartości netto 1,8 mln złotych. Do dziś Jacek K. zdążył pobrać z Polleny towar o wartości ok. 1,6 miliona złotych, ale choć minęły już terminy płatności, z tego tytułu na konto Polleny nie wpłynęła ani złotówka. Przez cały ten czas Prokuratura Rejonowa w Nysie prowadziła śledztwo w sprawie sprzedaży udziałów Polleny. Prokurator ograniczył się do zbadania, czy sprzedaż odbyła się prawidłowo, i nie zwrócił uwagi na umowy zawierane przez zarząd Polleny. Kopie kilku znalazły się w prokuratorskich aktach. W grudniu ubiegłego roku prokuratura umorzyła śledztwo, nie stwierdziwszy nieprawidłowości w postępowaniu władz gminy. Ujawnienie afery W połowie lutego tego roku dziennikarze lokalnego tygodnika "Nowiny Nyskie" zarzucili przewodniczącemu Rady Powiatu nyskiego wzięcie łapówki, a ówczesnym członkom zarządu paczkowskiej Polleny działanie na szkodę zakładu. Kilka dni po ukazaniu się artykułu w "Nowinach" rada nadzorcza Polleny zwolniła dyscyplinarnie Krzysztofa B. i Bogusława T. Obaj odwołali się do Sądu Pracy, który uznał jednak ich zwolnienie za zasadne. Nowym dyrektorem Polleny został Stanisław Arczyński, nyski radny SLD, dobry znajomy Krzysztofa B. świadczący dla Polleny usługi transportowe. Na artykuł błyskawicznie zareagowała Komenda Powiatowa Policji w Nysie. Wydział ds. Przestępczości Gospodarczej wszczął dochodzenie. W dwóch hurtowniach odnaleziono pobrany przez Jacka K. towar o wartości około czterystu tysięcy złotych. Prokuratura Rejonowa w Nysie tydzień po ukazaniu się publikacji, 24 lutego wszczęła śledztwo w trybie publiczno-skargowym i sprawuje nadzór nad policyjnym dochodzeniem. Krzysztof B. i jeden z opolskich hurtowników, który przyjął towar od Jacka K. , zostali aresztowani. Bogusław T. ma dozór policyjny i zakaz opuszczania kraju. Jacek K. i właściciel spółki, w imieniu której pobierał towar, zniknęli. W sprawie umowy z przewodniczącym rady prokuratura najpierw prowadziła odrębne postępowanie wyjaśniające, a teraz wszczęła śledztwo. Małgorzata Koelner, prowadząca wspólne interesy z Krzysztofem B. , pracuje obecnie jako radca prawny Urzędu Wojewódzkiego w Opolu. Główni podejrzani w sprawie, Krzysztof B. i Bogusław T. , po publikacji w "Nowinach" dokonali fikcyjnej sprzedaży udziałów JKM, aby uchronić spółkę od decyzji prokuratora o zabezpieczeniu majątkowym. Z takim wnioskiem do prokuratury już dwa miesiące temu zwrócili się pracownicy Polleny będący mniejszościowymi udziałowcami spółki. Na razie nie doczekali się reakcji prokuratora. 31 maja Rada Powiatu nyskiego głosami radnych SLD i PSL odrzuciła wniosek o odwołanie z funkcji przewodniczącego rady Romualda Kamudy. Zdjęcia: Artur Kurowski
Członkowie zarządu Polleny Paczków za pośrednictwem swoich spółek wyprowadzali z zakładu pieniądze i towary o milionowej wartości. Uzyskane w ten sposób środki przeznaczali m. in. na finansowanie Sojuszu Lewicy Demokratycznej i wydawanie tygodnika lokalnego. Działo się to bez wiedzy i zgody pracowników paczkowskiej Polleny, którzy są jednocześnie udziałowcami firmy. W 1996 roku zarząd miasta i gminy Paczków podjął uchwałę o przeprowadzeniu przetargu na sprzedaż udziałów gminy w Paczkowskich Zakładach Chemii Gospodarczej Pollena. dziennikarze tygodnika "Nowiny Nyskie" zarzucili przewodniczącemu Rady Powiatu nyskiego wzięcie łapówki, a ówczesnym członkom zarządu paczkowskiej Polleny działanie na szkodę zakładu. Wydział ds. Przestępczości Gospodarczej wszczął dochodzenie. Prokuratura Rejonowa w Nysie wszczęła śledztwo.
Siły specjalne w centrum uwagi - Mniej urzędników MON - Likwidacja szkół oficerskich - Niektóre zobowiązania wobec NATO na później Armia według Szmajdzińskiego FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI ZBIGNIEW LENTOWICZ Jednostka specjalna GROM szykowana jest do udziału w bezpośredniej operacji bojowej przeciw terrorystom w Afganistanie. Między innymi w tej sprawie toczą się polsko-amerykańskie negocjacje. O zmianach czekających polską armię pod rządami nowej koalicji "Rz" rozmawia z szefem MON w samolocie lecącym do Karup, potężnej bazy NATO w środkowej Danii, mieszczącej kwaterę północno-wschodniego, połączonego dowództwa sojuszu. Żołnierze GROM muszą wpierw poznać swoje zadania, przejść badania i serię co najmniej sześciu szczepień. Użycie jednostki specjalnej byłoby więc możliwe najwcześniej w pierwszej połowie stycznia - mówi Jerzy Szmajdziński, minister obrony narodowej. Sytuacja w GROM jest dziś uporządkowana i znacznie lepsza niż w okresie przed 11 września tego roku. - Komandosi szkolą się wyjątkowo intensywnie - podkreśla Szmajdziński. Jeszcze przed zamachami na Nowy Jork i Waszyngton w GROM nie działo się najlepiej. Wojsko próbowało ustawić elitarny oddział w zwykłych, armijnych koleinach, odzywała się zawiść, osobiste ambicje. Teraz GROM znów staje się oczkiem w głowie, ostatnio jednostkę odwiedził premier Leszek Miller. Oddział Operacji Specjalnych Szmajdziński stanowczo dementuje pogłoski, iż restrukturyzacja dotknie 1. Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca, wyjątkowej w polskiej armii formacji zwiadowczej. Pułk ma zachować swój profil i atuty: łączyć rozpoznanie z działaniem i niszczeniem wybranych ważnych celów na tyłach wroga. - Jednostka jest dziś nieźle wyposażona, będziemy ją wzmacniać i przede wszystkim szybko podnosić (do 70 procent) stopień profesjonalizacji - zapewnia szef MON. Twierdzi, że nieuchronność ewolucji sił lądowych w kierunku formacji lżejszych, bardziej mobilnych dostrzega dowódca WL gen. Edward Pietrzyk. Już wprowadza się zmiany w treningach, wykorzystując doświadczenia naszej piechoty górskiej, kawalerii powietrznej, jednostek obrony wybrzeża czy wojsk desantowo-szturmowych. Koordynacją działań antyterrorystycznego GROM, komandosów i zwiadowców zajmie się powołany w tym tygodniu Oddział Operacji Specjalnych, usytuowany w Generalnym Zarządzie Operacyjnym (P-3) Sztabu Generalnego. Na jego czele stanął płk Andrzej Gwadera z 8. Dywizji Obrony Wybrzeża. Nie jest to komórka o randze samodzielnego dowództwa, lecz jej wyodrębnienie zapowiada już istotny kierunek zmian w całych siłach zbrojnych. Tasowanie służb Nowy szef MON zapowiada głębokie zmiany również w służbach specjalnych. - Idziemy w kierunku odbudowy w Sztabie Generalnym dawnej "dwójki" (słynnego wywiadowczego II Zarządu SG) - zaznacza Szmajdziński. Jego zdaniem miałoby to oznaczać, po likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, znaczne wzmocnienie kadrowe istniejącego w Sztabie Generalnego Zarządu Rozpoznania Wojskowego. Kontrwywiad wojskowy byłby wyodrębniony i podporządkowany bezpośrednio ministrowi. - Nie grozi nam utrata dobrego wzroku i słuchu armii - zapewnia Szmajdziński. Sądzi, że poprawienie koordynacji zwłaszcza zewnętrznych działań służb specjalnych jest warte ceny, jaka wiąże się z przekształceniami. Po 11 września służby specjalne, a zwłaszcza ci, którzy od lat głosili o skuteczności wywiadów, znaleźli się pod pręgierzem opinii. - Moja dzisiejsza wiedza pozwala mi sądzić, że nie było kraju, w którym nowa sytuacja nie obnażyłaby słabości służb - mówi Szmajdziński. Odmładzanie W MON zmniejszy się liczba departamentów i biur, redukcja obejmie część urzędników. Do Sztabu Generalnego trafią z resortu komórki zajmujące się wychowaniem i dyscypliną. Co najmniej kilkuset starszych oficerów, w tym generałów, będzie musiało odejść z wojska w najbliższym czasie, wcześniej, niż przewiduje to zawodowy kalendarz. - Już mam za sobą pierwsze rozmowy kadrowe, przed którymi nie mam zamiaru się uchylać - mówi szef MON. Skreślani ze stanu armii wojskowi mają odchodzić "w zgodzie z prawem i z godnością". Pilnie potrzeba ponad 600 miejsc, aby mogli awansować młodsi oficerowie. Na czele brygad czy dywizji, tak jak to wynika z porządku etatowego, mają teraz stać generałowie, a nie pułkownicy na generalskich etatach. Od przyszłego roku wejdzie przejrzysty system programowania oficerskiej kariery. Wojskowy z wyprzedzeniem będzie wiedział, co go czeka po pokonaniu kolejnego szczebla armijnej hierarchii. W cenie ma być wszechstronne przygotowanie. Udział w misjach czy zagraniczny staż w strukturach NATO nie może wiązać się z ryzykiem wypadnięcia z awansowej drabiny. Obecne zwolnienia na szczytach armii to szansa na start do wyścigu o wyższe szlify dla ponad 1500 absolwentów wojskowych uczelni. Do armii z cywilnym dyplomem Większość szkół oficerskich nie prowadziła w zeszłym roku rekrutacji na studia, bo i tak od lat wskutek zaniechania radykalnej reformy wojskowego szkolnictwa produkujemy nadmiar młodych oficerów. Grozi nam sytuacja, w której absolwenci nie znajdą miejsca w wojsku, i to mimo zawartego z chwilą rozpoczęcia nauki kontraktu z państwem. Szmajdziński proponuje stopniowe likwidowanie wojskowych uczelni i przeszkalanie w ośrodkach utworzonych w miejsce WSO absolwentów cywilnych szkół. - Armia będzie miała możliwość wyboru ludzi, dostosuje okresy zatrudnienia do swych potrzeb i będzie przygotowywać kadrę znacznie taniej. Poza tym zwalniani ze służby wojskowi, z cywilnymi dyplomami, łatwiej znajdą zatrudnienie poza koszarami. Szmajdziński spodziewa się konfrontacji z obrońcami akademii i szkół oficerskich. - Wszelkie wcześniejsze próby reform rozbijały się o sprzeciw dowódców rodzajów wojsk (lądowych, lotnictwa, marynarki), każdy podkreślał specyfikę swych wojsk i nie skrywał ambicji. - Trzeba przymierzyć się do przekształcenia na przykład Akademii Marynarki Wojennej czy WAT w cywilną uczelnię, a jej relacje z armią da się uregulować w odpowiednim kontrakcie - przekonuje szef MON. Krótsza służba Niewykluczone, iż w 2004 roku możliwe będzie skrócenie zasadniczej służby wojskowej z 12 do 9 miesięcy. Temu ruchowi powinien towarzyszyć proces większego uzawodowienia kadry, zwłaszcza tam, gdzie trzeba doświadczonych ludzi do obsługi skomplikowanego sprzętu. Zdaniem Szmajdzińskiego utrzymywanie służby z poboru, krytykowanej w NATO za to, że stoi na drodze do profesjonalizmu i nowoczesności - w polskich warunkach długo jeszcze będzie konieczne. Stupięćdziesięciotysięczna armia wydaje się optymalna w naszych warunkach. Do obrony własnego terytorium położonego na krawędzi NATO nie wystarczą killkudziesięciotysięczne siły najlepiej nawet przygotowane i wyposażone. Charakterystyczne, iż nasi sąsiedzi z Zachodu zaczęli redukować armię dopiero z chwilą przyjęcia Polski do sojuszu - podkreśla Szmajdziński. Zakupy w Agencji MON zapewnia, że dołoży starań, aby w przyszłym roku rozstrzygnięty został wybór przyszłego samolotu wielozadaniowego. Dziś kluczem do tej operacji jest wynegocjowanie offsetu. - Studiujemy wzory fińskie, bo są przykładem modelowych rozwiązań umów kompensacyjnych - mówi Szmajdziński (Finlandia kupiła od USA myśliwce F-18 na wyjątkowo korzystnych warunkach, negocjacje trwały ponad trzy lata). W Ministerstwie Gospodarki powstaje nowy zespół negocjacyjny ds. offsetu (poprzedni winien jest, zdaniem Szmajdzińskiego, fatalnych opóźnień). Decyzje o zakupach mają być oddzielone w resorcie od fazy planowania. Przetargami w przyszłości zajmie się odpowiednio dostosowana Agencja Mienia Wojskowego. Najważniejsze obecnie dla wojska zamówienia nastąpią po rozstrzygnięciu konkursów na kołowy transporter opancerzony i przeciwpancerny pocisk kierowany. MON nie zdecyduje się zapewne przyjąć ponad setki leopardów wycofywanych z Bundeswehry - bo "najkosztowniejsze okazują się prezenty". Nie wykluczałby jednak unowocześniania polskich czołgów we współpracy z Niemcami. Wymuszone oszczędności, czyli brak pieniędzy, zahamować może modernizację śmigłowców i szturmowych samolotów Su-22. Jest już prawie pewne, iż podczas uzgadniania w marcu przyszłego roku kolejnej edycji celów NATO Polska będzie musiała podjąć decyzję o przesunięciu terminu wykonania niektórych z nich. -
Jerzy Szmajdziński, minister obrony narodowej, mówił o zmianach czekających polską armię pod rządami nowej koalicji: o planach związanych z jednostką GROM, powołaniu Oddziału Operacji Specjalnych, zmianach w służbach specjalnych, likwidacji biur i departamentów oraz redukcjach urzędników w MON-ie, planach dotyczących wojskowych uczelni, skrócenia zasadniczej służby wojskowej, profesjonalizacji armii i wyboru przyszłego samolotu wielozadaniowego.
OCHRONA KONSUMENTA Jak to robią gdzie indziej Informacja musi byś jasna, niedwuznaczna i zrozumiała EWA ŁĘTOWSKA Anachroniczna jest koncepcja, u nas bynajmniej nierzadko wyznawana, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. Otóż poszło o poręczenia. TK (BVerfG 19 października 1993 r. i 5 sierpnia 1994 r.) uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i wręcz zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia, gdzie podsuwa się papier do podpisania, są tak wadliwe, że aż nieważne. A kwestię istnienia takiej nierównowagi (i nieważności umowy) powinien rozważać sąd powszechny z urzędu. TK wypowiedział się także w sprawie remedium na dostrzeżone zło. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi bowiem nierówność pozycji rynkowej. Prawnicy nastawieni tradycjonalnie obruszą się: przecież jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. Po co więc nakładanie powinności, wręcz obowiązku, informacji i ostrzeżeń? To bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Tradycjonaliści zapominają jednak o jednym. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Przy tej skali interesów jedna wpadka nie ma znaczenia. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę i przez wiele lat życie pod groźbą, że co zarobi, będzie zabrane na poczet długu. W konsekwencji wspomnianych orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Gdy mający 1500 DM żołdu żołnierz ręczy za kredyt wartości 30 tys. DM, uznaje się (ze wskazanych przyczyn) taką umowę za nieważną. Podobnie poręczenie gospodyni domowej bez własnych zarobkowych dochodów. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela (bo jest on tam zaskoczony i nie przygotowany na przemyślenie ryzyka podobnych transakcji). Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji. W opisywanej ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja (u nas bynajmniej nierzadko wyznawana), że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Do czego konstytucja może się przydać Nie tak dawno byłam recenzentką w przewodzie doktorskim, gdzie młoda i zdolna adeptka z wielkim sceptycyzmem wypowiadała się o art. 76 konstytucji, gdzie powiedziano, iż "władze publiczne chronią konsumentów (...) przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. Zakres tej ochrony określa ustawa". Otóż doktorantka była zdania, że chodzi tu o czystą deklarację, bo przecież to nie sama konstytucja, lecz "ustawodawca zwykły" ma określić poziom ochrony konsumenta. Niezależnie więc od tego, co ten zwykły ustawodawca zrobi w zakresie spraw konsumenckich, konstytucja "będzie musiała" to zaakceptować. To prawda, że z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta, ale to nie jest przecież jedyny możliwy sposób "użycia konstytucji" do takich celów. Wedle mnie ustawa zasadnicza w cytowanym artykule da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" (w zakresie wymienionych w konstytucji, szczególnie chronionych praw konsumenta) i "antykonsumenckiej" lub choćby "konsumencko neutralnej". Albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, które sąd musi odkodować, nadać im konkretną treść. Pisałam dwa miesiące temu o pułapce klauzul generalnych, o tym, że zamiast wyraźnie napisać (tak czynią na Zachodzie), o czym np. bank ma wyraźnie i przed zawarciem umowy poinformować klienta, u nas koledzy prawnicy uznają za wystarczające, że kodeks cywilny wymaga tu poziomu informacji nakazanego "przez dobre obyczaje". A skoro już mamy tak generalną regulację, trzeba, aby ktoś w konkretnym wypadku rozstrzygnął, czy - przykładowo - podanie oprocentowania kredytu przy przemilczeniu, że obok procentu płaci się jeszcze różne koszty, opłaty i prowizje, jest czy nie jest zgodne z dobrymi obyczajami? Czy zmiana warunków kredytu w czasie jego spłaty może dokonać się zawsze, czy tylko w wypadkach z góry klientowi podanych w umowie? Czy jeżeli taka zmiana jest - zgodnie z umową - możliwa "z ważnych powodów", to czy równie zgodne z dobrymi obyczajami będzie zastrzeżenie sobie przez bank wyłączności interpretacji tych "ważnych powodów"? Otóż podaję przykłady wzięte z praktyki, i to takie, gdzie "na Zachodzie" rozstrzygano na korzyść konsumenta. Czyniono tak dlatego, że tamtejsze ustawodawstwo, stanowiące zresztą implementację dyrektyw dotyczących kredytu konsumenckiego (87/102 z 22 grudnia 1986 r., 90/88 z 22 lutego 1990 r.), akurat w tych kwestiach jest przychylne konsumentom. A u nas? Może właśnie wypełnienie treścią naszych klauzul generalnych i zwrotów niedookreślonych w podobnym kierunku mogłoby się dokonać (skoro nie mamy do tej pory, a szkoda, żadnej regulacji umowy kredytu konsumenckiego) przez wybór prokonsumenckiej wykładni, dokonany dlatego, że sugeruje go art. 76 naszej konstytucji? Przecież odwoływanie się do wartości, aksjologii konstytucyjnej, jest jedną z przesłanek decydujących o wyborze interpretacji. Nie namawiam do rewolucji w stylu niemieckim (u nas nie ma normy, która byłaby ścisłym odpowiednikiem art. 2 niemieckiej konstytucji), ale do skromnego użytku skromnych narzędzi wykładni w klasycznym stylu. Ostrzeżony - uzbrojony Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta, co akcentuje niemiecki TK. Pisałam już wiele razy, że w europejskim prawie wspólnotowym kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku". Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach i ich implementacjach wewnątrzkrajowych przepisy mówiące, o czym, kiedy (przed zawarciem umowy i w czasie jej trwania) i jak trzeba konsumenta informować (na piśmie, oddzielne potwierdzanie ustnych informacji, czasem konieczność odręcznego pisma wobec niektórych klauzul, niekiedy wymaganie specjalnej szaty graficznej). I tak tylko tytułem przykładu wspomnę, że właśnie w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu (kwotowym i procentowym; w tym ostatnim zakresie dyrektywa z 1990 r. zawiera nawet wzory matematyczne i przykłady pełnego obciążenia finansowego konsumenta!). Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. W takim wypadku wymaga się, aby obciążenia klienta zostały "w godziwym stopniu" obniżone. Dyrektywy kredytowe w aneksach wskazują szczegółowe postanowienia, jakie powinny być zamieszczone w umowach kredytu na finansowanie zakupu towarów i usług, kredytu realizowanego za pomocą kart kredytowych, za pomocą rachunku bieżącego, a nawet, jak wspomniałam, zawierają specjalny wzór matematyczny sposobu obliczania kosztów kredytu i przykłady. Podobnie jest w dyrektywach ubezpieczeniowych. Zwłaszcza dwie z nich, dyrektywa 92/49 z 18 czerwca 1992 r. o ubezpieczeniach bezpośrednich z wyjątkiem ubezpieczeń na życie i dyrektywa 96/92 z 11 listopada 1992 r. dotycząca ubezpieczeń na życie, mają bardzo rozbudowany obowiązek informacji klienta. A ostatni z wymienionych aktów w aneksie zawiera szczegółowy wykaz informacji podzielonych na grupę udzielanych przed zawarciem umowy i w jej czasie, które instytucja ubezpieczeniowa musi przekazać konsumentowi. Kazuistyka tych rozwiązań (i w ogóle rozwiązań w prawie europejskim dotyczącym tego, o czym i jak należy konsumenta informować w rozmaitych umowach konsumenckich) jest dla nas wręcz porażająca. Ale tym, którzy chcieliby na nią kręcić nosem, przypomnę, że dzieje się to w krajach, gdzie obywatele w "masie" są znacznie bardziej oświeceni i wyedukowani w transakcjach rynkowych. Polacy zajęli ostatnie miejsce w robionych przed kilkoma laty na zlecenie OECD badaniach, mających na celu sprawdzenie, jak sprawnie ludzie sobie radzą ze zrozumieniem urzędowego tekstu, odczytaniem piktogramu, językiem, jakiego używa otaczająca nas cywilizacja. Sama w czasie wakacji widziałam u mojej gospodyni umowę kredytu sformułowaną tak, że nie było wiadomo, ile w ratach spłaty szło na odsetki, a ile na dług główny. A urzędniczka bankowa sama się w tym plątała i usiłowała wmówić nieszczęsnej klientce, że raty powinna płacić miesięcznie, a nie kwartalnie. Ma więc rację niemiecki TK: zrozumiała informacja orężem konsumenta. Ponadto od czasu dyrektywy 93/13 (o klauzulach abuzywnych) uważa się, że w prawie konsumenckim wspólnot istnieje "nakaz radykalnej transparencji", co oznacza, że każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte w przygotowanych wcześniej wzorach umów są zgodnie tłumaczone na niekorzyść proferenta (tego, który je opracował). To nie jest frazes Tu nie mogę się oprzeć dygresji. Zasada, o której piszę, wyrażająca się w łacińskiej formule "in dubio contra proferentem", jest klasycznym i szacownym instrumentem prawa cywilnego. Jej brak w naszym prawie był przedmiotem krytyki w literaturze fachowej. Działanie zasady: "niejasności tłumaczy się przeciw autorowi interpretowanej klauzuli", polega na możliwości wyboru przez sąd interpretacji korzystnej dla konsumenta. Piszę o tej klasycznej instytucji prawa cywilnego celowo. Spotkałam się niedawno z poglądem (wyrażonym na piśmie przez osobę, która w Bardzo Ważnym Departamencie Bardzo Ważnego Urzędu sprawuje funkcję określoną bodajże jako "starszy legislator"), iż odwołanie się do pojęć "jasność i zrozumiałość" informacji oznacza użycie sformułowań "wieloznacznych i mających potoczny charakter", a także że "brak możliwości egzekwowania" przepisu nakładającego obowiązek udzielania tego rodzaju informacji przez kontrahenta konsumenta. Jak to dobrze, że nie wiedzą tego w Brukseli. Pewno dyrektywa 93/13 w ogóle nie byłaby powstała. A także kilka innych dyrektyw konsumenckich. A poważnie: jeżeli nasi legislatorzy (choćby i "starsi") nie mają pojęcia o mechanizmie egzekwowania w nowoczesnym prawie skutków zasady "in dubio proferentem", jeśli sądzą, że klasyczna triada wymagań, aby informacja była "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", to tylko czczy frazes, jeśli sankcja kojarzy im się tylko z sankcją karną, a nie np. z nieważnością umowy - to te poglądy, a nie niewiedza przeciętnego konsumenta, wyznaczają nasz dystans wobec prawa europejskiego. Ile ochrony w prawie europejskim, ile w wewnętrznym Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Pisałam nie tak dawno, że dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Czasem same dyrektywy mówią, że jakieś kwestie mogą być przez państwa pominięte lub uregulowane inaczej, albo że można dokonać wyboru spośród kilku możliwości wskazanych w samej dyrektywie. Skoro można "nie mniej", to oczywiście można więcej. Ale tutaj tkwi pułapka. Bo przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony, np. przez stworzenie szczególnie wysokich standardów informacyjnych w interesie konsumentów, może być uznane za rzeczywistą czy ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. I niejednokrotnie różne postanowienia prawa wewnętrznego państw Unii Europejskiej chroniące konsumentów były przedmiotem krytycznej oceny Trybunału w Luksemburgu, który dopatrzył się w nich praktyk protekcjonistycznych, niedopuszczalnych z punktu widzenia zasad funkcjonowania wspólnoty. Słynna sprawa Cassis de Dijon (1979 r.), która dała początek doktrynie, iż wyroby spełniające warunki przewidziane przez prawo we własnym państwie mogą swobodnie cyrkulować na rynku wspólnoty, także miała aspekt ochronno-konsumencki. Niemcy, którym zarzucono praktyki dyskryminacyjne, gdyż zakazały importu likieru porzeczkowego mającego niższy procent alkoholu, niż przewidywały przepisy niemieckie, broniły się charakterystycznym zarzutem. Otóż wskazany poziom alkoholu był ustanowiony w interesie ochrony konsumenta! Czy było tak naprawdę, czy argumentację tę powołano tylko na okazję sprawy w Luksemburgu, nie warto dziś dociekać. Co ważne, i o czym trzeba pamiętać, to to, że chęć ochrony konsumenta przez stworzenie w prawie wewnętrznym bardzo rygorystycznych przepisów go chroniących może stać się podstawą podejrzenia o praktyki dyskryminacyjne i w konsekwencji - sprawy w Luksemburgu o dyskryminacyjne i nieproporcjonalne zastosowanie "środków o podobnym działaniu", o których mówi art. 30 traktatu europejskiego. Istnieje stosowne orzecznictwo dotyczące prokonsumenckiego ustawodawstwa ochronnego Francji, Holandii, Hiszpanii, Niemiec. Nam to nie grozi nie tylko dlatego, że jeszcze nie jesteśmy na wspólnym rynku, ale i dlatego, że naszemu ustawodawstwu ochronnemu bardzo daleko do poziomu przewyższającego poziom określony jako "minimalny". Klient może się rozmyślić Nie tylko informacja i nie tylko określenie minimalnego poziomu uprawnień zagwarantowanych konsumentowi w dotyczącym danej umowy prawie wspólnotowym czy wewnętrznym są cechami charakterystycznymi europejskiego prawa konsumenckiego. Klasyczna zasada, że "umowy powinny być dotrzymywane" (pacta servanda sunt), na naszych oczach doznaje wyłomu właśnie w prawie dotyczącym konsumenta. Otóż cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo "wycofania się z transakcji". Przez krótki czas, siedem do dziesięciu dni, ma on prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji czy następstw, zrezygnować z transakcji, wycofać się z niej. Możliwość ta jest czasem ujęta jako prawo odstąpienia od umowy (tak w umowach zawieranych poza lokalem handlowym czy na odległość albo przy time sharingu) albo jako konsekwencja ustawowego warunku zawieszającego (tak w umowach o kredyt konsumencki we Francji; sama dyrektywa europejska o kredytach konsumenckich - minimalny charakter dyrektywy - tego uprawnienia nie przewiduje, choć wielu państwom UE w ich regulacjach umów kredytowych jest znana). Określenie konstrukcji prawnej tego wycofania się z transakcji to zadanie dla ubiegających się o stopnie naukowe z prawa. Pewno dawniej takie dysertacje byłyby zatytułowane "Tempus ad deliberandum w umowach z konsumentami". Teraz, z duchem czasu, inaczej: "Cooling off period w prawie konsumenckim". W praktyce i u nas nowa technika ochronna zaczyna się pojawiać: zna ją polskie prawo ubezpieczeniowe (art. 6 pkt 3 ustawy o działalności ubezpieczeniowej mówiący o konieczności przewidzenia tego rodzaju instytucji w ogólnych warunkach ubezpieczeń - zresztą nie tylko tyczących konsumenta). Co charakterystyczne: tego rodzaju możliwość wycofania się z transakcji służy (w prawie europejskim) jedynie konsumentowi, nie jego kontrahentowi. I znów jest to jeden ze środków, który przyznaje się tylko stronie instytucjonalnie słabszej, środek dodatkowy, używany w umowie niesymetrycznie, by zrównoważyć siłę rynkową konsumenta wobec profesjonalisty. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
Podstawowym środkiem ochrony konsumenta w europejskim prawie wspólnotowym jest obowiązek przekazania mu w umowie szeregu szczegółowych informacji. Informacje te muszą być "jasne, niedwuznaczne i zrozumiałe" - wszelkie niejasności i dwuznaczności są tłumaczone na korzyść konsumenta. Europejskie dyrektywy konsumenckie określają także minimalny poziom uprawnień, które muszą być zagwarantowane konsumentowi w prawie wewnętrznym poszczególnych państw. Konsumentowi przysługuje również prawo wycofania się z transakcji. W Polsce ochrona konsumenta zagwarantowana jest w art. 76 konstytucji. Przepis ten może sugerować wybór prokonsumenckiej wykładni na przykład w przypadku kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu. W kontekście badań wskazujących na niewielkie umiejętności Polaków w zakresie rozumienia urzędowego tekstu wydaje się pożądane wprowadzenie w Polsce szczegółowego określenia obowiązków kontrahenta wobec konsumenta.