source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
PODKARPACKIE Referendum w Sędziszowie za odwołaniem radnych Między burmistrzem, posłem a plebanem JÓZEF MATUSZ W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum lokalni politycy i nie tylko politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. Mieszkający pod Sędziszowem poseł Zdzisław Pupa (AWS - "S" RI) popiera obecny układ i był przeciwny referendum. - Mam nadzieję, że się nie uda odwołać rady - powiedział. Poseł jeździł na spotkania z mieszkańcami organizowane przez przeciwników oraz zwolenników referendum. - Nie zapraszaliśmy go, ale sam przyszedł. Nagle wyskoczył na scenę, wyrwał mikrofon, zdjął marynarkę i zaczął krzyczeć - kto tu rządzi? - opowiada Zbigniew Idzik, przewodniczący komisji koordynacyjnej "Solidarności" w Sędziszowie. W referendum, po obu stronach, zaangażowali się także księża. Zwolennicy referendum twierdzą, że na przykład znany w okolicy ksiądz Eugeniusz Miłoś związany z posłem Pupą, chodząc po kolędzie, namawiał, by w niedzielę parafianie nie brali udziału w głosowaniu. Natomiast ksiądz dziekan Stanisław Ryba, proboszcz kościoła parafialnego w Sędziszowie, agitował do udziału w referendum. - W niedzielę 2 stycznia podczas nabożeństw ksiądz dziekan odczytał pismo wzywające wyborców do udziału w referendum i głosowania za odwołaniem rady - mówi Stanisław Wozowicz, przewodniczący Rady Miasta i Gminy. Z pomocą poselsko-kościelną Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Na dwadzieścia osiem mandatów osiemnaście przypadło AWS, a dziesięć wyłonionemu na czas wyborów Porozumieniu Samorządowemu. Z pomocą poselsko-kościelną radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Część radnych AWS zaczęła się jednak wycofywać z tych uzgodnień. - Zauważyliśmy, że w naszych szeregach jest opozycja i AWS zaczyna topnieć - mówi Stanisław Wozowicz, którego wybrano na przewodniczącego rady. Gdy na dwóch sesjach nie udało się wybrać Paśki, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, również związanego z AWS. Opowiedziało się za nim dziewiętnastu radnych, a przeciwni mu byli radni nazywani "grupą posła Pupy i księdza Miłosia". Wozowicz twierdzi, że osoby, które złamały ustalenia i przeszły na stronę Olesia, zrobiły to dla władzy. Przyznaje, że Oleś wiele dobrego zrobił, ale nie potrafił w odpowiednim momencie odejść. Przewodniczący zaprzecza, by był przez kogoś sterowany. - To bzdura, że o wszystkim decyduje ksiądz lub poseł. Nie wyobrażam sobie, by ktoś miał za mnie podejmować decyzje - mówii. Dodaje, że ma już jednak dość bycia radnym i bawienia się w demokrację. Tymczasem poseł Pupa nie ukrywa, że mocno pracował nad tym, aby AWS wygrała w Sędziszowie wybory. I tak się stało. - Doszło jednak do tego, że Wiesław Oleś wykiwał nas i związał się z innymi - wyznaje poseł. Chcieli uległego burmistrza - Aby to wyjaśnić, trzeba przypomnieć rok 1998. Odmówiłem wówczas księdzu Eugeniuszowi Miłosiowi odwołania dyrektorki szkoły w Zagórzycach Górnych. Domyślam się, że ksiądz musiał się poskarżyć posłowi Zdzisławowi Pupie, na którego głosował w wyborach do parlamentu. Oni chcieli burmistrza, który byłby im całkowicie uległy. Nie spodziewałem się jednak, że poseł, któremu ja i moja rodzina pomagała w kampanii wyborczej, będzie przeciwko mnie - mówi Wiesław Oleś. Twierdzi, że poseł Pupa proponował mu wcześniej dobrze płatną funkcję przewodniczącego Rady Miasta oraz prowadzenie wspólnych interesów. - Miały to być interesy o wymiarze politycznym i gospodarczym, aby zgromadzić środki na następną kampanię posła. On zawsze powtarzał, że musi się zabezpieczyć, by nie obudzić się z ręką w nocniku - utrzymuje Oleś. - To ewidentne kłamstwo. Niech nie rzuca inwektyw i nie podjudza ludzi. Przyzwyczaiłem się już do tych kłamstw, jak choćby do plotki, że ostatnio wykupiłem PGR. Lepiej by było, żeby ktoś sprawdził, jakie interesy gminne przechodziły przez "Inwest Dom" prowadzony przez brata Wiesława Olesia - odpowiada poseł Pupa. Karykatura demokracji Wiesław Oleś burmistrzem na trzecią kadencję został z poparcia Porozumienia Samorządowego, przez jego przeciwników nazywanego lewicowym, oraz grupy radnych AWS. Ta współpraca nie trwała jednak długo, gdyż radni PS wycofali poparcie dla burmistrza. - Domagali się wielu stanowisk. Zauważyłem, że zaczyna się tworzyć karykatura demokracji, nawrót do PRL. W taką demokrację, w której rządzi sitwa, nie chciałem się bawić. Chcieliśmy się połączyć z grupą radnych kierowaną przez posła Pupę. Nie chcieli o tym słyszeć - mówi Wiesław Oleś. Przewodniczący Wozowicz utrzymuje natomiast, że porozumienie było możliwe, ale Oleś stawiał jeden warunek - musi być burmistrzem. Opozycyjna AWS ponownie związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego (wcześniej nazywali ich lewicowymi) i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd. - Wotum nieufności nie wchodziło w grę, gdyż brakowało nam jednego głosu. Rada podjęła więc uchwałę o nieudzieleniu absolutorium zarządowi, którą podtrzymało Kolegium Regionalnej Izby Obrachunkowej w Rzeszowie - mówi Wozowicz. Burmistrz Oleś odwołał się od tej uchwały do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale sąd umorzył postępowanie. Pismo z sądu nie dotarło jednak do radnych i nie ma o nim wzmianki w dzienniku podawczym. Wiesław Oleś tłumaczy lakonicznie, że zawiniła młoda pracownica, która przyjmowała pocztę. Jego przeciwnicy skierowali w tej sprawie wniosek do prokuratury. Radni uciekali przed przewodniczącym Nie wiedząc o decyzji NSA, radni złożyli wniosek o wotum nieufności dla burmistrza i zarządu, ale zabrakło jednego głosu. Przewodniczący Wozowicz przypadkiem dowiedział się, że sąd dawno umorzył postępowanie, co dało podstawę do odwołania zarządu zwykłą większością głosów. - Radnych trzeba zawiadomić o sesji siedem dni wcześniej, a osoby związane z Olesiem nie przyjmowały zawiadomień. Jeździłem więc osobiście z wezwaniem do ich domów. Niektórzy uciekali na mój widok, a jednego uciekającego radnego to nawet goniłem samochodem, by mu wręczyć zawiadomienie - opowiada Wozowicz. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z Olesiem, zebrała wymaganą liczbę podpisów i złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. Na sesji 29 listopada 1999 roku odwołano zarząd i burmistrza Olesia. - Przez lata sprawowania tego urzędu moją dewizą było nie szkodzić, ale w tej kadencji zabrakło drużyny do kolegialnej gry - uważa odwołany burmistrz. Jego przeciwnicy z AWS mówią, że to on, przy poparciu Zarządu Regionu "Solidarności", w którym często gościł, był inicjatorem referendum. Od ponad miesiąca jego następcą jest Kazimierz Kiełb, radny powiatowy z AWS. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza Olesia, wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, sędzia Jan Jaskółka, zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim. - Takie są zasady demokracji. Społeczeństwo ma prawo zweryfikować osoby, które wybrało. Jest to środek dość drastyczny, ale należy sięgać po ten oręż w konieczności. Obawiam się, że może to być zaraźliwe, gdyż mam sygnały o zamiarze przeprowadzenia referendum w kolejnych gminach - mówi sędzia Jaskółka.
W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj referendum lokalne, w którym mieszkańcy mieli zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum społeczność lokalna podzieliła się na dwa zwalczające się obozy. Po obu stronach zaangażowali się nie tylko politycy, ale także księża. Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się przy wyborze burmistrza tuż po wyborach samorządowych. Początkowo radni AWS poparli kandydaturę dotychczasowego wiceburmistrza Stanisława Paśki, następnie część radnych wycofała się i pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, który ostatecznie został wybrany burmistrzem. Niedługo po wyborze część radnych wycofała swoje popracie dla Olesia. W konsekwencji zarząd i burmistrz zostali odwołani. Wtedy wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie zarządził przeprowadzenie referendum, żeby społeczeństwo zweryfikowało wybrane przez siebie osoby.
MEDYCYNA Nowe środki farmaceutyczne mogą bez powikłań likwidować ból Superaspiryna w natarciu RYS. MAREK KONECKI ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Amerykańskie koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży nowej generacji środki przeciwbólowe, reklamowane jako "superaspiryna". Leki te przeznaczone są dla ludzi cierpiących na choroby reumatyczne, ale podejrzewa się, że mogą być też przydatne w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelit. W Polsce tymczasem wycofywane są przestarzałe preparaty - m.in. popularne tabletki od bólu głowy "z krzyżykiem". Leki przeciwbólowe, w tym głównie tzw. niesteroidowe środki przeciwzapalne, są jednymi z najczęściej stosowanych farmaceutyków. Jedynie z powodu schorzeń stawów co roku udzielanych jest w Polsce 15 mln porad oraz wypisywanych jest 14 mln recept (na całym świecie - ponad 480 mln). Jeszcze więcej tego typu leków zażywanych jest przez chorych we własnym zakresie - bez recepty. Tym bardziej, że są pomocne w uśmierzaniu innych często występujących dolegliwości, jak bóle głowy oraz kręgosłupa. Są dość bezpieczne, ale nie pozbawione działań niepożądanych, szczególnie gdy są stosowane przewlekle lub w większych dawkach. Stąd coraz większe zainteresowanie preparatami skutecznymi, a jednocześnie najmniej szkodliwymi. Taki jest też powód od dawna już oczekiwanej w kraju decyzji wycofania z użycia starszej generacji leków przeciwbólowych zawierających fenacetynę, jak tabletki z krzyżykiem oraz pyralgina. Ostrożnie z lekami Przewodniczący Komisji Rejestracji Leków Aleksander Mazurek zapowiedział, że środki te znikną z polskiego rynku prawdopodobnie w ciągu pół roku - do wyczerpania się zapasów. Tak postąpiono już przed wieloma laty w większości innych krajów, jak tylko zaczęto podejrzewać, że mogą one doprowadzić do przewlekłej niewydolności nerek - tzw. zespołu nerki analgetycznej. Według danych europejskich, cierpi z tego powodu od 2,5 do 44 proc. pacjentów wymagających hemodializy (podłączenia do sztucznej nerki). Nie wiadomo, jak dużo takich chorych jest w Polsce. "Przewodnik farmakoterapii" zwraca jedynie uwagę, że okoliczności powstania tego uszkodzenia nie są w pełni wyjaśnione. "Przypisywanie roli jedynego winowajcy fenacetynie nie potwierdziło się: w wielu krajach po jej wycofaniu częstość uszkodzeń nerek zmniejszyła się tylko nieznacznie." U wielu chorych odstawienie leku prowadzi do częściowego cofnięcia się zmian. Dlatego za bardziej ryzykowne uznaje się długotrwałe i systematyczne (zwłaszcza codziennie) przyjmowanie dużych dawek wszelkich preparatów przeciwbólowych, zwłaszcza więcej niż tylko jednego. Z tym większym zainteresowaniem oczekiwane jest wprowadzenie nowej generacji pochodnych aspiryny. Ich producenci twierdzą, że zachowują one niektóre zalety popularnej pigułki, ale pozbawione są jej podstawowej wady: przy dłuższym zażywaniu nie wywołują dolegliwości przewodu pokarmowego - bólów, nudności, wymiotów i zaburzeń trawienia lub pobolewania wątroby. Takim lekiem jest Celebrex amerykańskiej firmy Searl, zarejestrowany w grudniu 1998 r. przez amerykański Urząd ds. Żywności i Leków (FDA) w leczeniu gośćca (choroby zwyrodnieniowej stawów) oraz reumatoidalnego zapalenia stawów (choroby autoimmunologicznej). Przewiduje się, że jeszcze w tym roku ma być dopuszczony do sprzedaży Vioxx koncernu farmaceutycznego MSD, a w przygotowaniu jest kilkanaście innych środków o podobnym działaniu takich potentatów, jak Johnson & Johnson oraz GlaxoWellcome. W Polsce jak na razie dostępny jest jedynie Meloxicam niemieckiej firmy Boehringer Ingelheim, wskazany do leczenia reumatoidalnego zapalenia stawów, choroby zwyrodnieniowej stawów, lumbago, postrzału oraz dny. Fatalne powikłania Aspiryna jest jednym z najczęściej stosowanych środków i na pewno takim pozostanie, jednak ze względu na ryzyko powikłań coraz częściej wypierana jest w niektórych dolegliwościach przez inne farmaceutyki. Przykładem jest paracetamol, nie powodujący zaburzeń jelito-żołądkowych, zalecany w łagodzeniu lekkich i średnich bólów, raczej nie związanych z procesami zapalnymi, jak bóle menstruacyjne i urazy, a także bóle głowy, zębów i kręgosłupa. Polecany jest nawet w bólach reumatoidalnych, gdy nie pomaga użycie jednego niesteroidowego leku przeciwzapalnego, bo włączenie jeszcze jednego preparatu o podobnym działaniu ze względu na powikłania nie jest wskazane. Nową konkurencją dla kwasu acetylosalicylowego mogą być "superaspiryny", przydatne np. w uśmierzaniu dolegliwości wywołanych przez schorzenia reumatyczne. Cierpiący na nie ludzie muszą całymi latami zażywać środki przeciwbólowe, głównie niesteroidowe leki przeciwzapalne, powodujące u co trzeciego chorego uszkodzenia śluzówki żołądka. Co jest tym bardziej niepokojące, że u wielu z nich wykrywane są dopiero wtedy, gdy wywołują krwawienia wewnętrzne. W Polsce nie jest znana liczba tego rodzaju powikłań. Wiadomo jedynie, że w USA wskutek ich zażywania co roku 100 tys. chorych trafia do szpitala z powodu wrzodów przewodu pokarmowego, a u 10-20 tys. chorych doprowadzają one do zgonu. Według dr Gurkipala Singha z Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii, tragedie zdarzają się częściej niż zgony spowodowane astmą, rakiem szyjki macicy oraz czerniakiem skóry. Wprowadzane obecnie leki nowej generacji powinny być mniej szkodliwe, gdyż mają to samo działanie terapeutyczne - przeciwzapalne i przeciwbólowe, a przy tym zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego. W ich opracowaniu uczeni wykorzystali odkrycie, iż niesteroidowe leki przeciwzapalne w różnym stopniu hamują działanie dwóch enzymów cykloksygenazy (COX-1 oraz COX-2), wykorzystywanych do produkcji prostaglandyn: pierwszy osłania przewód pokarmowy, a drugi uczestniczy w procesach zapalnych. Wystarczyło zatem zastosować preparat, który działa selektywnie - tylko na jeden enzym (COX-2), związany tylko z procesami zapalnymi. U zdrowego człowieka enzym ten występuje tylko w śladowych ilościach, pod wpływem zapalenie nasila ból i wydłuża stan zapalny. Wystarczy zatem zablokować jego działanie, by uniknąć działań niepożądanych, wywołanych hamowaniem enzymu COX-1, biorącego udział w ochronie żołądka, nerek i utrzymaniu prawidłowej krzepliwości krwi. Nadzieje i kontrowersje Pierwsze wybiórczo działające środki hamują działanie niepożądanego enzymu 100 razy silniej niż COX-1. Kolejne preparaty mają być jeszcze bardziej skuteczne. Będą przydatne zarówno w leczeniu reumatyzmu, jak i bólów zębów, bólów pooperacyjnych oraz dolegliwości menstruacyjnych, a nawet w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelita grubego. Jednak nie wszyscy specjaliści się z tym zgadzają. Krytycy twierdzą, że leki te nie zostały jeszcze dostatecznie przebadane. Enzym COX-2 prawdopodobnie nie jest wyłącznie "czarną owcą", gdyż pełni w organizmie również ważne funkcje - w nerkach, naczyniach krwionośnych, kościach, szpiku kostnym oraz w mózgu. Jej blokowanie może zatem wywoływać inne, nie znane jeszcze powikłania, np. zaburzenia pracy nerek oraz odnowy tkanki kostnej. Środki te nie zastąpią tradycyjnej aspiryny, która blokując enzym COX-1 obniża krzepliwość krwi, a tym samym zmniejsza ryzyko zawału serca oraz udaru niedokrwiennego mózgu. Zawsze zatem będzie pomocna w profilaktyce chorób układu krążenia, co potwierdzają opublikowane niedawno przez "JAMA" badania Jiang He z Uniwersytetu Chicagowskiego. Poza tym superaspiryny nie zawsze tak skutecznie likwiduję bóle, jak starsze leki. Nie będą zatem lepszą ofertą dla każdego chorego. Mogą jednak okazać się niezastąpione u tych osób, które muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe.
Leki przeciwbólowe są jednymi z najczęściej stosowanych farmaceutyków. Są to środki stosunkowo bezpieczne, ale i tak wywołują działania niepożądane, zwłaszcza w przypadku długotrwałego stosowania. Dlatego z rynku stopniowo wycofuje się te najbardziej szkodliwe, zawierające fenacetynę, którą posądza się o uszkadzanie nerek. Z napięciem oczekuje się wprowadzenia nowej generacji pochodnych aspiryny. Producenci twierdzą, że zachowują one niektóre zalety popularnych pigułek, ale pozbawione są ich podstawowych wad. Pierwsze leki tego typu zarejestrowano w USA. W Polsce dostępny jest tylko jeden taki specyfik produkcji niemieckiej. Aspiryna to najpopularniejszy środek i jej pozycja lidera nie jest zagrożona. Ze względu na ryzyko powikłań coraz częściej zastępuje się ją jednak innymi farmaceutykami, np. paracetamolem. Nową konkurencją są też "superaspiryny". Wprowadzane obecnie leki nowej generacji powinny być mniej szkodliwe. Ich przewaga wynika z faktu, że – w przeciwieństwie do leków tradycyjnych – hamują jedynie działanie enzymu cykloksygenazy COX-2, pozostając obojętnymi dla enzymu COX-1, biorącego udział w ochronie żołądka, nerek i utrzymaniu prawidłowej krzepliwości krwi. Krytycy wskazują jednak, że hamowanie enzymu COX-2 też może prowadzić do powikłań. Superaspiryny nie zastąpią tradycyjnych środków, które wciąż dla wielu pacjentów mogą się okazać skuteczniejsze. Pozostaną też pomocne w profilaktyce chorób układu krążenie, w której niezbędne jest hamowanie enzymu COX-1.
ŻEGLARSTWO Wielki wyścig - Niespokojny duch Kolumba - Trasa najtrudniejsza z możliwych - Mają jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn Ze sztormu w sztorm MAREK JÓŹWIK To ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Najlepszych żeglarzy, jacy pływają po oceanach. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Ale z kamerami telewizji na pokładach. Dostępny na stronach Internetu. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej. Ten projekt porusza wyobraźnię. Jest metaforą godną milenium. Człowiek, ocean, satelita w otwartym tunelu czasu i cyber przestrzeni. Stary i nowy świat spięte żaglem i obrazem cyfrowym na żywo. Czyż można bardziej lapidarnie streścić dwa tysiące lat i lepiej oznaczyć ten punkt, w którym jesteśmy na mapach dziejów, w przesmyku do trzeciego tysiąclecia? Nie sposób wskazać człowieka, który poddał pomysł tego rejsu. Można wskazać na wielu ludzi. Może był nim Jules Verne, który napisał książkę "W osiemdziesiąt dni dookoła świata", może Yves Le Cornee, który wymyślił regaty Jules Verne Trophy. Może Bruno Peyron, który pierwszy okrążył ziemię szybciej od Phileasa Fogga, bohatera Verne'a. A może po prostu był nim ten ktoś, kto zobaczył wielką górę i na nią wszedł, albo ten, który stanął nad oceanem i poczuł, że musi go przepłynąć, inaczej nie zazna spokoju, i zrobił to. Każdy nosi w sobie swój przylądek Horn i swój Mount Everest, lecz tylko najlepsi z nas nigdy nie rezygnują. Fanaberia i kaprys Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk pocięli palnikiem dwie tony ołowiu. W Górkach pod Gdańskiem wykopali na przystani dół, rozpalili ognisko, przetapiali ołów i wlewali w drewniane formy, które zbili z kawałków desek. Zatruli się oparami, lecz mieli balast do łódki. Wtedy wszyscy gdzieś pracowali. O szesnastej, po pracy, przyjeżdżali do Górek i budowali jacht do trzeciej w nocy. Tyrali jak stachanowcy. W dwanaście tygodni zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Roman Paszke dołączył do żeglarzy z Zachodu, którzy dawno wysiedli z ciężkich łódek z poliestru. Włókno, kevlar, aluminium i tytan to było to, na czym pływali i co trzeba było mieć, żeby się liczyć. Tamci mogli to kupić. Paszke musiał wychodzić, wydreptać po urzędach, załatwić. W Polsce były inne priorytety. Takie środki ochrony roślin, bardzo proszę. Ale włókno węglowe na jachty? To fanaberia i kaprys! Marzenia? Owszem, każdy mógł je mieć. Powiedzmy zwiększenie wydajności z jednego ha, ale szybki jacht pełnomorski to było marzenie wskazujące na znaczące znamiona luksusu, by nie powiedzieć - na odchylenie prawicowe. Podpadało to pod określoną ustawę, która nie zabraniała marzyć, ale zabraniała mieć. Zresztą był Gemini 1 i oni na nim pływali, więc wyraźnie coś się w głowie pomieszało temu Paszkemu. Zanim zaczął wytapiać ołów z "Miśkiem" Gospodarczykiem, swoim bosmanem i przyjacielem, Roman odbył bolesną drogę krzyżową po gabinetach instytucji i urzędów. Wspomina to z rozbawieniem. - Najtrudniej było uzasadnić, że potrzebujemy innego jachtu, chociaż mamy taki jeden, który pływa. Kiedy wystartowaliśmy na Gemini 1 za granicą, to tylko oglądaliśmy rufy łódek rywali. W tych regatach, między innymi, startował jacht Rodeo, na którym pływały kobiety. Bardzo zdrowe, pokaźne niemieckie kobiety. I one nas wyprzedziły. Już wtedy było widać, że na tym jachcie nic nie wskóramy. Był zbudowany w Stoczni im. Conrada metodą, jakby to najdelikatniej ująć, tradycyjną. Był bardzo ciężki. Miał duży kambuz nawigacyjny, kabiny dla załogi. Był po prostu konstrukcyjnie przestarzały. Po tych regatach powiedziałem, że na tę łódkę więcej nie wsiądę. Korona Himalajów kapitalizmu Paszke był zdeterminowany. Włókno węglowe figurowało na liście materiałów o znaczeniu strategicznym, których nie wolno było przewozić z Zachodu na Wschód. Jednak pomogli przyjaciele. W oficjalnych papierach paczki zawierały szkło. To był szmugiel w zbożnym celu i Pan Bóg przymknął oko - konkretnie celnikom i straży granicznej po tamtej stronie. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu właściwie bez walki. Był lekki, szybki, zwrotny i rufę tego jachtu studiowali bez przyjemności żeglarze wielu krajów. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Zrealizował swoje marzenie, został jednym z najlepszych, ale jeszcze nie pokonał swojego Hornu. Kto wie, może wcale nie chodzi o to, żeby to zrobić. Może ważniejsze jest samo dążenie. - Z Paryża wrócił Rolf Vrolijk i to on zaczął Romka namawiać na projekt Rejsu 2000 - mówi Alina Paszke, żona żeglarza. - A Roman zaczął przekonywać Marka Kwaśnickiego, właściciela MK Cafe. Kwaśnicki na początku był tym projektem zainteresowany, ale później ostygł. Budowa katamarana i udział w regatach to gigantyczne przedsięwzięcie finansowe. Ludziom z najpotężniejszych firm buzuje elektrolit w szarych komórkach, kiedy siadają nad rachunkami. Z drugiej strony kupno, sprzedaż i dystrybucja widowiska to wielkie wyzwanie dla świata mediów i świata finansów. To swoista Korona Himalajów kapitalizmu. THE RACE 2000 będzie dysponować najwyższym budżetem multimedialnym w dziejach. To już wiadomo, choć konkretna suma na razie jest tajemnicą. Paryski Disneylend, Francuski Interministerialny Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo i France Telekom organizują ten wielki wyścig po morzach i oceanach. Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. TWI to filia International Management Group, założonej w 1960 roku przez Marka McCormacka, która zatrudnia 1600 pracowników, posiada 70 biur w 27 krajach świata. IMC/McCormack zarządza m.in. turniejami tenisowymi, brytyjskimi turniejami golfowymi, ponadto fundacją Nobla, Uniwersytetem Harvarda itd. TWI zajmowała się dotychczas z powodzeniem regatami Whitbread i America's Cup. TWI zleciła badanie rynku agencji Carat, największemu medialnemu konsorcjum konsultingowemu w Europie. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych. Po mistrzostwach świata w piłce nożnej, olimpiadzie w Atlancie, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i mistrzostwach świata Formuły 1. Są to, trzeba przyznać, bardzo zachęcające prognozy na ciasnym rynku niezwykle ostrej dzisiaj konkurencji. David Ingham odpowiada w TWI właśnie za żeglarstwo i wiele sobie obiecuje po kolejnej inwestycji firmy. - Myślę, że oglądalność programów o żeglarstwie szybko rośnie. Regaty Whitbread stały się najbardziej nośnym w dziejach telewizji żeglarskim wydarzeniem... Myślę, że Wyścig będzie jeszcze bardziej oglądany. I jeszcze szerzej dostępny z powodu przekazów na żywo i z powodu Internetu. Będziemy także realizowali programy specjalne, dla poszczególnych stacji albo dla konkretnych krajów. To są ekscytujące możliwości. Roman przyciąga ludzi Na razie są setki spraw do załatwienia każdego dnia. Roman telefonuje do Londynu. Dopina odbiór nowego masztu. Poprzedni złamał się na Zalewie Zegrzyńskim zaraz po regatach. Lepiej w Zegrzu niż na Pacyfiku - przymilnie pocieszałem Romana, bo maszt runął, jak tylko wsiadłem do katamarana, więc sumienie mnie gryzło okropnie. Romek przez grzeczność nie zaprzeczał. Maszt ma być obrotowy czy nie? Na pewno będzie niższy o cztery metry. Trzeba dogadać szczegóły z Londynem. Mirosław Gospodarczyk już rozgrzewa busa. On pojedzie odebrać maszt. Trzeba załatwić bilety na prom dla bosmana. Cztery doby podróży non stop i będzie po sprawie. Bosman nie takie szpagaty ćwiczył z kapitanem. Kiedyś w sztormie na Morzu Północnym zatykał palcem dziurę, przez którą wypadł im wał silnika. - Mieliśmy kwadratowe oczy. Parę razy spadliśmy z fali, miała sześć czy siedem metrów. Szliśmy na silniku, żeby się schować przed wiatrem za wyspą. Stanęliśmy na beczce, znaczy na boi. Ledwie zdążyliśmy się za nią złapać, jak wyleciał nam ten wał. Wetknąłem palec w dziurę. Łódka szybko nabierała wody. Zanim Romek znalazł kołek, żeby ten otwór zabić, ja robiłem za korek. Gdyby wał wyleciał kwadrans wcześniej, kiedy byliśmy w morzu, byłoby po nas. Bosman umie się poświęcić dla sprawy. Nawet wtedy, kiedy nie wierzy w powodzenie, robi swoje najlepiej, jak potrafi. Nie wierzył, że wyjdzie ten program z MK Cafe, lecz kiedy Roman w to wszedł i on to zrobił. Nie wierzył w Rejs 2000. Wątpił, czy uda się zebrać pieniądze, zgromadzić grupę sponsorów i zbudować kolosa pod żaglami, ale był przy tym z Romanem od początku. Są przyjaciółmi i to wystarcza. Roman ma wielu przyjaciół. Roman przyciąga ludzi. Roman umie sprawić, że inni zaczynają myśleć tak jak on. Zaczynają wierzyć w to, w co on wierzy, i czuć, że są to ich marzenia. Marek Kondrat, Bogusław Linda, Kazimierz Kaczor pomagają mu, odkąd zabrał się za projekt tego rejsu. Linda ma popłynąć w załodze. Ala Paszke, jak ze śmiechem opowiada, dała się wpuścić w maliny. Roman, zgodnie z prawdą, powiedział żonie, że rejs potrwa dwa miesiące. Dyskretnie jednak przemilczał, że praca nad projektem to bite dwa lata młyna, ciągłych wyjazdów, dużych wydatków własnych. Ala wspiera Romana jak zawsze. Jednak jest kobietą, a kobiety są bardziej praktyczne, zwłaszcza od mężów marzycieli, choćby nawet tak pragmatycznych jak Roman. - Na początku było trudno. Wszystkie pieniądze, jakie zarobiliśmy, inwestowaliśmy w ten projekt, nie mając żadnej gwarancji, że to się uda - mówi Alina Paszke. - Roman wyjeżdżał do Warszawy dwadzieścia razy w miesiącu. Warszawa była wtedy jego drugim, a właściwie pierwszym domem. Gdyby musiał mieszkać w hotelach, to by nas zrujnowało. Mieszkał u przyjaciół. Każda meta to nowy start W grupie warszawskiej, jak Roman ich nazywa, wyobraźnia zadziałała. Rozmach tego rejsu, symbolika podróży w czasie, przejście pod żaglami przez granicę tysiącleci, nie może nie poruszyć wyobraźni tych, którzy ją mają. I klimat wielkiego wyścigu. Bo historia ludzi na ziemi to wyścig. Historia odkryć, historia władzy. Historia każdego życia. W wyścigu ktoś wygrywa i ktoś przegrywa. Jedni giną, a innym udaje się przetrwać. Ten wyścig ma wiele nazw i wiele aren, lecz wszyscy bierzemy w nim udział. Nie ma takich, których to nie dotyczy. Tylko cele i mety są różne. A każda meta to nowy start. Tak jest urządzony świat. I nie warto przywiązywać się do słów. Słowa, pojęcia, etykiety są względne i złudne. Gdyby Kolumb żył w naszych czasach, byłby tylko rekordzistą Europy, bo dotarł tam, gdzie nie dotarł przed nim żaden Europejczyk. Kto wie, może tak byłoby lepiej. Nazywamy go odkrywcą, choć wcale nie odkrył Ameryki. Jak można odkryć ląd, na którym żyli, rodzili się i umierali ludzie od setek lat? To arogancka teoria. Czy ten Indianin, który pierwszy stanął na naszym kontynencie, też odkrył Europę? Historia ludzi to historia wielu wyścigów, a ten rejs będzie jednym z nich. Ci żeglarze nie odkryją nowego lądu. Odkryją nowe możliwości technologii, nawigacji i ludzkich sił. Kiedy dopłyną do Marsylii czy Barcelony, wszyscy będziemy jakoś bogatsi. Czegoś się dowiemy i o nich, i o nas. I chyba zawsze o to chodzi. Ktoś rzuca wyzwanie, ktoś zaczyna nowy wyścig i nie wie, co jest za metą. Wyrusza, żeby się dowiedzieć. A kiedy już tam dotrze, gdy osiągnie cel, to ma przed sobą linię horyzontu jak ta, do której płynął. Do tej linii popłynie ktoś inny, kto nie będzie mógł zasnąć, dopóki się nie dowie, co za nią jest. Człowiek nigdy nie zdąży na spotkanie morza z niebem, ale nigdy nie przestanie próbować, bo - być może - po to tutaj jest. Pływające monstrum Wielkie wyzwania rodzą się z tysiąca drobnych spraw. Jedziemy z Romanem do Górek. Trzeba trochę przebudować jacht ALKA-PRIM. Skrócić stalowe liny i część dziobową. Być może dodać nową belkę wzmacniającą. ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to tyle, co obszar boiska piłkarskiego. Ten katamaran ma tyle żagli na jednym maszcie, co Dar Młodzieży na trzech. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz. W drodze do Górek Roman objaśnia mi technikę żeglowania, systemy nawigacji, sposoby zliczania dystansu. On chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, a to oznacza piekło na pokładzie. Będą płynąć za dnia i będą płynąć w nocy. Z możliwie maksymalną prędkością w każdej chwili. Roman dokładnie zna trudności trasy. - Trasa jest najtrudniejsza z możliwych. Mamy jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn. Reszta to wolny wybór skipperów. Trasa będzie tym szybsza, im będzie krótsza. A krótsza będzie wtedy, im bliżej Arktyki pobiegnie . Im niżej zejdziemy, im bardziej się zbliżymy do granicy lodów, tym większe mamy szanse napotkania sztormowych wiatrów. Cała strategia walki na trasie polegać będzie na tym, żeby przeskakiwać z niżu w niż. Ze sztormu w sztorm. Poniżej pięćdziesiątek, sześćdziesiątek zdarza się trzysta dwadzieścia dni sztormowych w roku. Tak mówią statystyki. Taka tam jest cyrkulacja. Żeglowanie w sztormach, góry lodowe. Lekko nie będzie. Dużo więcej adrenaliny Roman Paszke nie mówi o strachu. Mówi, że do startu jest zbyt daleko, żeby się bać. Żeby w ogóle o tym myśleć. Żyje teraz w ciągłym biegu, złe myśli przywala tona codziennych spraw. A może nie chce o tym mówić. Żeglarze są przesądni. Nieszczęścia się zdarzają albo nie, po co prowokować los. Wiadomo, że trzeba mieć szczęście. Kto będzie miał mniej kłopotów, ten zwycięży w tym wyścigu. Ryzyko jest duże. Wiadomo, co może się stać, gdy rozpędzony nocnym sztormem kolos staranuje zatopiony kontener, górę lodową albo wieloryba. Gdy kogoś zmyje fala z plastikowej siatki rozpiętej między pływakami przy prędkości 80 kilometrów na godzinę. I będzie noc, i będzie sztorm. Katamaran to nie jacht jednokadłubowy, który ma dwie tony ołowiu w kilu. Jeżeli się wywróci, to jak podnieść na ocenie coś, co ma na maszcie płótno rozmiarów boiska do futbolu, a ten maszt ma jedenaście pięter? Jak to zrobić bez pomocy z zewnątrz, w dziesięciu ludzi na wodach Hornu albo Arktyki? Ten, kto wyjedzie na maszt, nawet przy spokojnym morzu, będzie tam siedział jak w diabelskim młynie. Szczyt masztu będzie się odchylał po dwa metry w lewo i w prawo, więc ten ktoś będzie się bujał po cztery metry. Jaka to będzie bujanka przy sztormie, można sobie wyobrazić, a trzeba będzie przeżyć. - Codziennie będziemy wyjeżdżać na maszt dla sprawdzenia, czy jest OK. Ważny będzie zgrany zespół. Umiejętność rozwiązywania konfliktów. Ludzie kłócą się po czterech dniach regat, a co dopiero po dwóch miesiącach. Jeden drugiego musi mobilizować. Ktoś będzie słabszy, ktoś silniejszy w danym momencie. Każdy musi umieć zastąpić każdego - mówi Wojtek Długozima, jeden z kandydatów do załogi. Mocny chłopak, pływał z Romanem na MK Cafe. Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach. Robert Janowicz ma za sobą taką szkołę. - Katamaran jest bardzo specyficzny i w prowadzeniu, i w trymowaniu. Łódka jest bardziej wymagająca od jednokadłubowca. Jej prowadzenie wymaga większej uwagi. Każdy błąd może kosztować dużo więcej. Ta łódka może się wywrócić. Ona jest stabilna tylko do pewnego momentu. Jest to łódka bardziej ekstremalna, ale daje też większą przyjemność żeglowania. Jest bardziej efektowna na wodzie. No i dostarcza więcej adrenaliny. Dużo więcej adrenaliny. Elektroniczna chmura Fajne są te chłopaki, pełne zapału. Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik też kandydują do załogi kapitana Romana Paszkego, choć żaden nie jest pewny swego miejsca. Trenują na jachcie ALKA-PRIM, po to go zbudowano, ale droga na superjacht nie będzie łatwa. Największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Zdanie jak pocisk, który ma przebić na wylot tę chmurę elektroniczną, z której spada na ziemię powszedni deszcz obrazów i słów, i zostać w naszych głowach. Zdanie wycelowane w masową wyobraźnię. Zdanie, którego spece od reklamy, fachowcy od marketingu używać będą na globalnej aukcji produktów medialnych. Zdanie, w które potężne koncerny inwestują wielkie pieniądze, żeby zarobić jeszcze większe. Niczego nie zostawia się przypadkowi. Wszystko jest dokładnie policzone, przeliczone, zsumowane. Rachunki oglądalności wystawiono w bilionach kontaktów, skumulowane zakresy dotarcia wyceniono na 7,5 miliarda odbiorców. Cyber Quest w Internecie już prezentuje przeboje techniki, jakie będą stosowane w przekazach. Każdy syndykat, każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Zagubionych na oceanie, ale łatwo odnajdywalnych za pomocą pilota od telewizora czy w komputerze. Tego jeszcze nie było. Chyba żaden żeglarz na morzu nie dzielił swej samotności z milionami świadków. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów i przyciąga ich pieniądze. - Jeśli dopłyną do mety, uznam to za promocyjny sukces firmy - mówi Mirosław Mironowicz, prezes zarządu i dyrektor generalny zakładów farmaceutycznych POLPHARMA S.A. ze Starogardu Gdańskiego. To oni wyłożyli pieniądze na ALKA-PRIM i współfinansują budowę superjachtu. - Znamy historię i Gemini, i MK Cafe. Podejmując decyzję o sponsorowaniu, zapoznaliśmy się ze skutkami marketingowymi, jakie przyniosły poprzednie akcje promocyjne. Oceniliśmy efekty jako pozytywne. Promocja przez sport jest tańsza niż bezpośrednia promocja medialna. Jeśli jacht wystawiony przez polski kapitał ukończy regaty, to będzie duży sukces. Jeżeli wygra, to będzie sukces jeszcze większy. Może tylko Bóg to wie Wielkie marzenia rzadko się spełniają bez wielkich pieniędzy. Tak jest urządzony ten świat i Krzysztof Kolumb też by nam coś o tym opowiedział. Najszybszym jachtem na oceanach jest obecnie PLAYSTATION Steve Fosseta, amerykańskiego multimilionera. Ten katamaran kosztował 4,5 miliona dolarów. Fosset też wystartuje w Wielkim Wyścigu. Faceta roznosi energia, chyba karmi się adrenaliną z puszek. Ma 54 lata i uprawia triatlon, ściga się psimi zaprzęgami na Alasce, przepływa wpław kanał La Manche, bierze udział w 24-godzinnych wyścigach samochodowych na torze w Le Mans. Próbował okrążyć balonem ziemię, ale mu się nie udało. Udało mu się ustanowić rekord szybkości na jachcie. Płynął dobę i uzyskał średnią prędkość 45 węzłów. Można powiedzieć - ekscentryczny milioner. Można powiedzieć - bogaty snob. Ale to są łatwe uproszczenia. Gość ma takie pieniądze, że mógłby na nich leżeć i pozwolić się wachlować kobietom pięknym, acz wyuzdanym, lecz coś go gna. On czegoś szuka. Czego? Ludzie robią różne dziwne rzeczy, choć dokoła jest tyle problemów. Taki jest porządek spraw Będzie 31 grudnia 2000 roku, kiedy wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć Ziemię w wielkim wyścigu. Zostawią za sobą cały ten zgiełk. Trzeba wierzyć, że im się uda. Roman ma takie powiedzenie - Sto procent optymizmu, zero pesymizmu. I tego się trzyma, jest mężczyzną. Jednak Ala, jego żona, musiała znaleźć własny sposób, żeby normalnie funkcjonować tutaj, gdy on jest tam. - Nie jestem Penelopą - mówi o sobie. Prowadzi firmę, wychowuje córkę, remontuje dom. Żyje aktywnie i do przodu, lecz gdy na Bałtyku szaleje sztorm, chwyta za telefon i dzwoni do Romana, który gdzieś tam na Karaibach wypatruje szkwałów i mew. Każdy potrzebuje cichej, bezpiecznej przystani, żeby przeczekać czas rozstania. Ala ma swoją przystań. Zdarzyło się coś, co sprawiło, że uwierzyła w przeznaczenie, chociaż ona tak tego nie nazywa. - Jechaliśmy do Elbląga do moich rodziców, kiedy w Gdańsku o szóstej rano wyleciał w powietrze dom. Na skutek wybuchu gazu. Ludzie spali w swoich łóżkach. Niektórzy wybierali się na rezurekcję do kościoła. Ten wypadek mną wstrząsnął. Pomyślałam, Boże, gdzie można czuć się bezpieczniej niż we własnym domu, we własnym łóżku. A jednak to się zdarzyło. Nie mamy wpływu na los. Są rzeczy poza nami. Co ma być, to będzie, i trzeba się z tym pogodzić. To jest tak, jak mówi Romek. Byleby odepchnąć się od kei. Wtedy przychodzi spokój. W domu życie spokojnie się toczy. Tam na morzu on jest szczęśliwy. Taki jest porządek spraw.
Trzydziestego pierwszego grudnia 2000 roku rozpocznie się wyścig dookoła świata największych i najszybszych jachtów na świecie prowadzonych przez wyśmienitych żeglarzy. Weźmie w nim udział polska załoga, na czele której stanie Robert Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej. Jest on wielką postacią żeglarstwa. W przeszłości wraz z Mirosławem Gospodarczykiem własnoręcznie zbudował jacht Gemini 2, pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Posłużył się przy tym technologią powszechną na Zachodzie, lecz nad Wisłą uważaną za fanabierię. Paszke wykazał się ogromną determinacją – przy pomocy przyjaciół przemycił z Zachodu włókno węglowe, które widniało na liście materiałów o znaczeniu strategicznym. Paszke wygrał na Gemini II mistrzostwa w Świnoujściu, później pływał na MK Cafe, a w 1997 zdobyl Admirals Cup i tytuł żeglarza roku. To Paszke zainteresował się projektem Rejsu 2000, który jest niezywkle ambitnym i kosztownym przedsięwzięciem. Wymaga zgromadzenia sponsorów, zebrania pieniędzy i zbudowania gigantycznego katamarana. Jednocześnie sprzedaż i dystybucja wydarzenia stanowią ogromne wyzwanie dla świata mediów i finansów. Ten wielki wyścig po morzach i oceanach organizowany jest m.in. przez paryski Disneyland, Volvo i France Telecom. Według szacunków wydarzenie to zajmie piątą pozycję pod względem oglądalności zawodów sportowych, po takich imprezach jak np. mistrzostwa świata w piłce nożnej. Każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać obraz z jachtów. Na razie Roman Paszke jest bardzo zajęty załatwianiem mnóstwa spraw przed wyścigiem. Przed startem nie da się uniknąć licznych wyjazdów i wielu wydatków własnych. Załoga wyruszy w rejs na superjachcie zaprojektowanym przez paryskie biuro konstrukcyjne. Maszt katamarana ma wysokość 11 pięter, a powierzchnia żagli wynosi tyle, ile obszar boiska piłkarskiego. Jacht będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, czyli prawie 80 km/godz. Paszke chciałby opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, co oznacza prawdziwe piekło na pokładzie. Załoga będzie płynąć dzień i noc z możliwie maksymalną prędkością. Trasa jest niezwykle trudna. Konieczne jest opłynięcie lewą burtą trzech przylądków - Przylądka Dobrej Nadfziei, Przylądka Leuuwin i Przylądka Horn. Reszta zależy od wyboru skipperów. Długość rejsu będzie zależała od pokonanej odległości, dlatego trasa powinna być maksymalnie krótka. Im bliżej Arktyki się płynie, tym mniej mil trzeba pokonać. Jednak blisko granicy lodów szanse napotkania sztormowych wiatrów rosną. Strategia polegać więc będzie na przeskakiwaniu z niżu w niż, ze sztormu w sztorm. Widać więc, że przed załogą nie lada zadanie. Roman Paszke nie wspomina jednak o strachu, koncentruje się na codzinnych sprawach. Ryzyko jest jednak naprawdę ogromne, łatwo jest uderzyć jachtem podczas sztormu o zatopiony kontener, górę lodową lub wieloryba. Nietrudno też wpaść do wody z plastikowej siatki rozpiętej między pływakami, gdy jacht płynie z prędkością 80 kilometrów na godzinę. Jest też niezwykle trudno podnieść katamaran, jeśli ten się wywróci. Paszke zwraca uwagę, jak ważne są zgrany zespół i umiętność rozwiązywania konfliktów. Ludzie będą przebywać ze sobą non stop przez dwa miesiące. Trzeba sie wzajemnie mobilizować, wspierać, zastępować. Drużyna składać się będzie z młodych, doświadczonych żeglarzy, którzy pływali już na katamaranach. Ten rodzaj jachtu ma bowiem swoje wymagania co do prowadzenia i trymowania. Jest trudniejszy w obsłudze niż jednokadłubowiec, wymaga ogromnej uwagi. Z drugiej strony daje większą przyjemność żeglowania, jest bardziej efektowny na wodzie i dostarcza dużo więcej adrenaliny. Wielkie marzenia nie spełniają się bez wielkich pieniędzy. Najszybszym jachtem na oceanach jest obecnie należący do amerykańskiego multimilionera Steve'a Fosseta jacht PLAYSTATION, który kosztował 4,5 miliona dolarów. Fosset także wystartuje w Wielkim Wyścigu. Załogi wypłyną 31 grudnia 2000 roku z Marsylii lub Barcelony. Żona Paszkego mówi, że musiała znaleźć sposób, by normalnie żyć, podczas gdy jej mąż zmaga sie z oceanem. Żyje więc aktywnie, prowadzi firmę, wychowuje córkę, remontuje dom. Uwierzyła w przeznaczenie, gdy w Gdańsku na skutek wybuchu gaz wyleciał w powietrze dom, w którym spali ludzie. Pomyślała wtedy, że przecież nie ma bezpieczniejszego miejsca niż łóżko i zrozumiała, że nie mamy wpływu na los. Roman Paszke czuje się najlepiej na morzu, a ona musi się z tym pogodzić.
BRAZYLIA Chłopi stworzyli nową, lewicową siłę, której głos może zaważyć na wynikach przyszłorocznych wyborów Rewolta bezrolnych MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA Do stolicy Brazylii dotarło pod koniec ubiegłego tygodnia po długiej wędrówce około dwóch tysięcy bezrolnych chłopów. Weszli do miasta z czerwonymi sztandarami, sierpami, motykami i maczetami, z którymi maszerowali przez dwa miesiące z Sao Paulo, Minas Gerais i Mato Grosso. Mieszkańcy Brasilii powitali ich przyjaźnie. Najstarszy, 89-letni uczestnik marszu dostał kwiaty. Lewicowe partie i związki zawodowe wykorzystały obecność chłopów do urządzenia w stolicy największej antyrządowej demonstracji od objęcia władzy przez prezydenta Fernando Henrique Cardoso. Ruch Bezrolnych (MST) zyskuje w Brazylii coraz większe poparcie. Według sondaży 80 proc. Brazylijczyków opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej. 85 proc. popiera zajmowanie leżących odłogiem terenów bez użycia przemocy. Uczestnicy marszu żądali ziemi i sprawiedliwości. Brazylię zalicza się do państw o najgorszej w świecie strukturze własności w rolnictwie. 4,8 mln rodzin na wsiach nie ma ziemi, podczas gdy 182 mln ha gruntów, należących do kilku wielkich właścicieli, leży odłogiem. Połowa całej ziemi uprawnej jest w rękach 2 proc. właścicieli. Najbiedniejszym rolnikom, których jest 40 proc., przypada w udziale zaledwie 1 proc. gruntów. Rocznica masakry Marsz rozpoczął się w lutym. Chłopi pokonywali dziennie 20 kilometrów. W sumie przeszli ponad 1000. Do federalnej stolicy wkroczyli dokładnie w rocznicę masakry wieśniaków, której sprawcy - policjanci - dotychczas nie zostali ukarani. Do tragedii, która wstrząsnęła nie tylko brazylijską opinią publiczną, doszło 17 kwietnia ub.r. w Amazonii. Bezrolni chłopi, uczestniczący w marszu do Belem, stolicy stanu Para, zostali zaatakowani przez uzbrojonych w karabiny maszynowe policjantów. Według naocznych świadków policjanci próbowali najpierw rozproszyć maszerujących przy użyciu gazów łzawiących. Gdy padły pierwsze kamienie, sięgnęli po karabiny. Zginęło 19 uczestników protestu. Policja twierdzi, że pierwsze strzały padły z tłumu, jednak żaden ze stróżów porządku nie doznał ran postrzałowych. Prezydent Cardoso ostro potępił masakrę i zapewnił, że jej sprawcy staną przed sądem. Jednak pozostali oni do dziś bezkarni, chociaż nie było problemów z identyfikacją winnych. Telewizja wyraźnie pokazała policjantów strzelających na oślep do tłumu. Lewica zbiera punkty Dla prezydenta, który w przyszłym roku ma zamiar ponownie ubiegać się o najwyższy urząd, marsz chłopów do Brasilii stanowił największe wyzwanie od objęcia przez niego władzy w styczniu 1995 roku. Sytuację wykorzystała lewicowa Partia Pracujących (PT) - kierowana przez byłego przywódcę związkowego, Luiza Inacio "Lulę" da Silvę, który dwukrotnie kandydował w wyborach (w latach 1990 i 1994) i ma zamiar ubiegać się o urząd prezydenta także w 1998 roku. Z dotychczasowych sondaży wynika, że nie ma wielkich szans w rywalizacji z Cardoso. Przekształcając finał marszu wieśniaków w wielką manifestację na rzecz reformy rolnej i sprawiedliwości społecznej, PT pokazała jednak, że jest zdolna zmobilizować masy. Uczestnicy marszu weszli do Brasilii z czerwonymi sztandarami, skandując antyrządowe slogany. Dołączyli do nich związkowcy, studenci, nauczyciele, bezrobotni i inni Brazylijczycy niezadowoleni z polityki rządu. - Lewicowe partie i związki zawodowe dostrzegły w MST znaczącą siłę opozycyjną, a rząd nie bardzo wie, jak sobie poradzić z tym problemem - uważa profesor David Fleischer, politolog z uniwersytetu w Brasilii, cytowany przez Reutera. Prezydent nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie marszu. Początkowo go potępiał i nie chciał spotkać się z jego uczestnikami, ale później przyjął pojednawczą postawę i wyraził gotowość do rozmów z przywódcami MST. Cardoso odpiera zarzuty Rząd uważa, że problem reformy rolnej to przede wszystkim kwestia inwestycji. Aby uzyskać niezbędne pieniądze, należałoby zwiększyć podatki. Na razie obiecano kredyty rodzinom, które osiedliły się na otrzymanej od państwa ziemi (koszt osiedlenia jednej rodziny szacowany jest na 13 tys. dolarów). Cardoso zapewnia, że do końca jego kadencji ziemię uzyska co najmniej 280 tys. rodzin, jeśli MST zrezygnuje z nielegalnej okupacji nieużytków. Z powodu zajmowania siłą ziem należących do osób prywatnych w sierpniu ub.r. rząd zawiesił rozmowy z Ruchem Bezrolnych. W ciągu dwóch lat, w wyniku konfliktów mających związek z ziemią, zginęło w Brazylii ponad 100 osób. Cardoso twierdzi, że jego rząd zrobił więcej dla reformy rolnej niż jakikolwiek inny w historii. Stworzył Ministerstwo ds. Reformy Rolnej, podniósł podatki od ziemi leżącej odłogiem, przeforsował nowe ustawy. W ciągu dwóch lat wywłaszczono właścicieli 3,4 mln ha gruntów. Jest to - zauważył prezydent - obszar odpowiadający powierzchni Belgii. Ziemię rozdzielono pomiędzy 104 tys. rodzin. Cardoso wyklucza możliwość radykalnego przyspieszenia reformy. - Byłoby hipokryzją żądać więcej, wiedząc doskonale, że nie ma na to pieniędzy - powiedział prezydent, cytowany przez brazylijską gazetę "O Estado de S. Paulo". - Rząd - stwierdził - nie chce "sprzedawać złudzeń". Do grudnia 1998 roku (do wyborów) obiecał odebrać latyfundystom lub odkupić od nich w sumie 14,2 mln ha gruntów, co umożliwi poprawę warunków życia ok. 900 tys. osób. 15 milionów oczekujących Ruch Bezrolnych określa te zmiany jako kosmetyczne. Twierdzi, że lobby posiadaczy ziemskich w parlamencie nie dopuści do prawdziwych przemian, a jego poparcie jest kluczowe dla przetrwania koalicji Cardoso i jego ponownego wyboru na urząd prezydenta. Reforma - według MST - to nie tylko rozdawanie ziemi, ale także m.in. zakaz importu taniego ziarna. Przywódca MST, Joao Pedro Stedile, zapowiedział, że bezrolni będą nadal zajmować nieużytki i zamieniać je w pola uprawne, zamiast czekać na program rządu, który traktuje reformę rolną jako "akt hojności". Ziemi potrzebuje 4,8 mln rodzin (ok. 15 mln osób, czyli 10 proc. ludności), które nie mogą czekać latami na zmiłowanie rządu. Zachęcani przez działaczy związkowych, lewicowych polityków i katolickich księży zajmują rancza i organizują protesty. Armie chłopów z czerwonymi sztandarami i wzniesionymi do góry motykami maszerują wzdłuż autostrad filmowane przez telewizyjne kamery. Wywodzący się z Kościoła katolickiego Ruch Bezrolnych powstał w roku 1985 w najbardziej wysuniętym na południe stanie Rio Grande do Sul, uważanym za kolebkę brazylijskiej lewicy. Udało mu się utworzyć z bezrolnych chłopów zdyscyplinowaną siłę. Członków MST obowiązują żelazne zasady: pod groźbą usunięcia z ruchu nie mogą się upijać, cudzołożyć, kraść. Ich idolami są Che Guevara, Mao Zedong i bohater rewolucji meksykańskiej, Emiliano Zapata. Walka klasowa Specjalnością ruchu jest zajmowanie leżących odłogiem gruntów, niekiedy siłą. Niektórzy jego przywódcy trafili do aresztu za "tworzenie band i zachęcanie do stosowania przemocy". Z hasłem "Niech żyje reforma rolna!" na ustach, uzbrojeni w łopaty, sierpy, motyki i maczety wieśniacy przecinają zasieki z drutu kolczastego, którymi właściciele otaczają posiadłości. Rozstawiają na zajętych terenach plastikowe namioty. Zdarza się, że do jednej posiadłości przedostają się setki rodzin. W obozowiskach spędzają miesiące, czasami lata, podczas gdy MST próbuje skłonić lokalne władze do przyznania im prawa własności do zajętej ziemi. Od 1985 roku MST pomógł uzyskać ziemię 140 tys. rodzin (prawie 600 tys. osób). Przyznane im działki miały średnio 20 ha powierzchni. Przywódcy ruchu twierdzą, że w Brazylii toczy się ostra walka klasowa. W latach 1985 - 1995, w wyniku konfliktów związanych z ziemią, zginęło ponad 1000 osób. Coraz więcej Brazylijczyków opowiada się po stronie MST. Za sprawą wyciskającego łzy serialu o miłości bogatego farmera do pięknej bezrolnej wieśniaczki problem reformy każdego wieczora jest obecny w milionach brazylijskich salonów. Ruch Bezrolnych cieszy się także poparciem Kościoła katolickiego, który zamierza nawet zrzec się części swych posiadłości na rzecz reformy rolnej. Do 250 diecezji i 800 zgromadzeń zakonnych należy w sumie 270 tys. ha ziemi. Kościół twierdzi, że trzeba skończyć raz na zawsze z ogromnymi latyfundiami wykorzystującymi tylko część należących do nich areałów. Konferencja episkopatu ubolewa nad nierównościami społecznymi w Brazylii - jej zdaniem - "największymi w świecie". - Ubożenie ludzi nie może być traktowane jako nieunikniona cena za gospodarczy rozwój - twierdzą biskupi. Kościół wzywa rząd do rewizji polityki gospodarczej, przeprowadzenia autentycznej reformy rolnej, potraktowania rozwoju budownictwa mieszkaniowego jako priorytet oraz walki z analfabetyzmem i niedożywieniem. Cena modernizacji Dzisiejsi bezrolni są w pewnym sensie ofiarami rozwoju i postępu technicznego. Z powodu wprowadzenia nowoczesnych maszyn i nowych metod uprawy miliony robotników rolnych straciły w ciągu ostatnich 30 lat źródło utrzymania. Przesiedlali się w głąb kraju, na tereny graniczące z Amazonią, na zachodnie równiny bądź do miast, tworząc wokół nich osiedla nędzy. Zdaniem MST popierany przez rząd program wielkich kompleksów rolno-przemysłowych był tragicznym w skutkach błędem. Wielu właścicieli zrezygnowało z plantacji bawełny i przerzuciło się na bardziej lukratywną hodowlę. Inną przyczyną redukcji miejsc pracy na wsi jest otwarcie granic dla importu po dziesięcioleciach protekcjonistycznych barier. Z tego powodu pracę w rolnictwie straciło od 1990 roku co najmniej 500 tys. osób. Producenci rolni twierdzą, że parcelacja ziemi spowoduje załamanie produkcji żywności. Brazylia nie potrzebuje, ich zdaniem, reformy rolnej, lecz reformy gospodarstw rolnych. Nawet farmerom z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem - twierdzą - trudno dziś wyżyć z ziemi, mrzonką jest więc wyobrażać sobie, że uda się to nowicjuszom. Socjolodzy ostrzegają, że nie należy mylić problemu społecznego z problemem ekonomicznym, a ziemia nie może być traktowana jako zasiłek dla bezrobotnych.
Do stolicy Brazylii dotarło pod koniec ubiegłego tygodnia po długiej wędrówce około dwóch tysięcy bezrolnych chłopów. Weszli do miasta z czerwonymi sztandarami, sierpami, motykami i maczetami, z którymi maszerowali przez dwa miesiące z Sao Paulo, Minas Gerais i Mato Grosso. Domagają się przyspieszenia reformy rolnej, ziemi i sprawiedliwości. Lewicowe partie i związki zawodowe wykorzystały obecność chłopów do urządzenia w stolicy największej antyrządowej demonstracji od objęcia władzy przez prezydenta Fernando Henrique Cardoso. Rząd uważa, że problem reformy rolnej to przede wszystkim kwestia inwestycji, dlatego wyklucza możliwość radykalnego przyspieszenia reformy. Cardoso zapewnia, że do końca jego kadencji ziemię uzyska co najmniej 280 tys. rodzin, jeśli MST zrezygnuje z nielegalnej okupacji nieużytków. Przywódca MST, Joao Pedro Stedile, zapowiedział, że bezrolni będą nadal zajmować nieużytki i zamieniać je w pola uprawne, zamiast czekać na program rządu, który traktuje reformę rolną jako "akt hojności".
STULECIE BOKSU Kariery wielu mistrzów pięści rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy Magia zła Dwie przedwojenne walki Joe Louisa i Maksa Schmellinga przeszły do legendy. Pierwszą wygrał Schmelling, w drugiej (na zdjęciu) Amerykanin znokautował Niemca w drugiej minucie i czwartej sekundzie pierwszej rundy (C) AP JANUSZ PINDERA W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Jedni twierdzą, nie kryjąc oburzenia, że boks jest niegodny cywilizacji końca XX wieku, inni z kolei uważają, że w świecie, gdzie dobro przemieszane jest ze złem, zawsze będzie miejsce dla tych, którzy chcą oglądać boks. Kto jest bliższy prawdy, czy ci, którzy twierdzą, że z medycznego punktu widzenia sport ten powinien być zakazany, czy może ci, którzy stoją na stanowisku, że boks jest wentylem pozwalającym rozładować naturalną agresję tkwiącą w człowieku. Jedni i drudzy mają rację. Setki wypadków śmiertelnych mających ścisły związek z boksem to fakty, których nie da się wymazać. Podobnie jak następstw ringowych pojedynków. Straszliwa dolegliwość pięściarzy, tzw. punch drunk (pijany po ciosie), która jak zły urok spada na większość z nich z dnia na dzień, to przecież nic innego jak skutek serii drobnych wylewów w mózgu, spowodowanych częstymi uderzeniami w głowę. Medycyna nazywa to encefalopatią bokserów. Z drugiej strony nie można jednak lekceważyć opinii socjologów i psychologów, od lat przytaczających dowody, że boks to ratunek dla setek tysięcy zaniedbanych chłopców, którzy najpierw na sali treningowej, a później w ringu odnajdują drogę do normalnego życia. Kto wie, czy właśnie życiorysy mistrzów pięści nie są magnesem przyciągającym do boksu podobnie jak ich kariery, które rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy. Mistrzowie urodzeni w świecie składającym się z desek i zardzewiałej blachy - tak wspominał swoje dzieciństwo słynny Carlos Monzon - dzięki sukcesom w ringu przechodzą do legendy. Tak jak Monzon, mistrz wagi średniej, który w Argentynie jeszcze za życia był bohaterem. Gdy trafił do więzienia za zabójstwo żony, którą wyrzucił przez okno, wstawił się za nim prezydent Carlos Menem. Monzon nie doczekał wolności. Zginął w wypadku samochodowym, kiedy wracał z przepustki do więzienia. Konkwistadorzy i książęta Irlandzki aktor Liam Neeson, który w młodości sam był bokserem, nie jest jedynym, który uważa, że boks to najbardziej szlachetny rodzaj walki ("Gdy walczysz z przeciwnikiem twarzą w twarz, czujesz się trochę jak gladiator. Boks to sport, w którym nigdy nie pada cios w plecy."). Alain Delon, przyjaciel Carlosa Monzona, we wstępie do jego książki napisał: "Bokserzy tacy jak Carlos to jakby konkwistadorzy i książęta w jednej osobie, mający w sobie coś niewyjaśnialnego, co sprawia, że gdy się pojawiają, od razu widać, że są godni królestwa". W podobnym tonie, choć innymi słowy, o mistrzach pięści pisali: Ernest Hemingway, Norman Mailer, Jack London czy na polskim gruncie Tadeusz Konwicki, który w 1973 roku w wywiadzie dla miesięcznika "Boks" powiedział: "Jest w tym sporcie pewna groza, jaką zawsze wyzwala walka człowieka z człowiekiem". To chyba nie przypadek, że głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą takie zainteresowanie. Ludzie są gotowi płacić ogromne sumy tylko za to, by z najbliższej odległości śledzić walkę najbardziej zbliżoną do realnej. Walkę, której istotą jest niebezpieczeństwo, a śmierć nie jest tu tylko iluzją. W obronie rasy Termin "walka stulecia" po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem 4 lipca 1910 roku w Reno w stanie Nevada. Miał w tym swój udział znany pisarz Jack London, który dwa lata wcześniej relacjonował z Sydney zwycięstwo Johnsona nad białym mistrzem Tommym Burnsem. To wtedy, kończąc swoją relację z Australii, London zaapelował do byłego mistrza świata wszechwag, Jamesa Jeffriesa, by powrócił na ring i "starł złoty uśmieszek z oblicza Johnsona". Aleksander Reksza w książce "Słynne pojedynki" pisze: "Nadzieja na to, że Jeffries zdoła zdetronizować czarnego Johnsona i tytuł mistrza świata znów przejdzie w ręce przedstawiciela rasy białej, ogarnęła szerokie kręgi amerykańskiego społeczeństwa. Roztrząsano ją wszędzie, nawet w kuluarach Kongresu". Termin walki Jeffries - Johnson ustalano na 4 lipca, w amerykańskie święto niepodległości. W Reno zaczęto na gwałt budować hotele i zajazdy, by pomieścić tysiące ludzi napływających ze wszystkich stron kraju do tej małej spokojnej osady. Dziennikarze rozpalali wyobraźnię tłumów. Podsycano napięcie przed walką, która miała być podjęta w obronie honoru białej rasy. Pojedynek obejrzały wtedy na żywo 42 tysiące osób, co było światowym rekordem frekwencji na imprezie bokserskiej. W innych miastach ludzie gromadzili się na stadionach i wielkich placach, czekając na depesze - relacje z walki. Nie było wtedy jeszcze radia i telewizji. "Gdy »Tex« Rickard, organizator całego przedsięwzięcia, ogłosił zwycięstwo Johnsona, na widowni zamiast oklasków rozległy się rewolwerowe strzały. Johnson, który łatwo obronił tytuł mistrza świata i zarobił 145 tysięcy dolarów, cudem uszedł wtedy z życiem" - pisał dla "New York Heralda" Jack London. Pierwszy milion Później "walk stulecia" było już bez liku. Niektóre z nich zasługiwały na takie miano, inne nie. W latach trzydziestych na pewno wielkim wydarzeniem był pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem (2 lipca 1921 - wygrana Dempseya) i dwie walki Dempseya z Gene'em Tunneyem (1926 i 1927 - wygrane Tunneya). Wydarzenia te znalazły się na pierwszych stronach wszystkich największych gazet, które wysyłały do obsługi tych pojedynków swych najlepszych dziennikarzy lub znanych pisarzy. Walka Dempseya z Carpentierem interesowała w równym stopniu Amerykę i Europę, a w Paryżu przed rozpoczęciem pojedynku tłumy były tak gęste, że w wielu dzielnicach ruch kołowy został przerwany. Coś podobnego zdarzyło się w stolicy Francji tylko raz, 11 listopada 1918 roku, w pamiętnym dniu zawieszenia broni. Carpentierowi kibicowali w Ameryce, między innymi: Charlie Chaplin, George Gershwin i Douglas Fairbanks. Wśród tych, którzy wysłali mu po przegranej walce depesze, był premier Wielkiej Brytanii Lloyd George. Pięć lat później, gdy Dempsey w obecności 120 tysięcy widzów (kolejny rekord) przegrywał z Tunneyem, jego detronizacja stała się sensacją. Nie mniej sensacyjne były sumy, jakie oferowano bokserom. Za drugi pojedynek z Dempseyem Gene Tunney zarobił milion dolarów, sumę szokującą nawet ćwierć wieku później. Pupil Hitlera Gdyby jednak zapytać kibica, jacy bokserzy i jakie pojedynki najbardziej kojarzą mu się z okresem międzywojennym, zapewne wymieniłby nazwiska Joe Louisa i Maxa Schmellinga. To właśnie ci pięściarze i ich dwie walki na nowojorskim Yankee Stadium przeszły do legendy. Z jednej strony nowy amerykański król ringu, z drugiej pupil Adolfa Hitlera. W 1936 roku, po pierwszej walce, wygranej na punkty przez Schmellinga, znów odżyły w boksie rasistowskie skojarzenia. To czego nie udało się dokonać Jeffriesowi w pojedynku z Johnsonem 25 lat wcześniej, stało się faktem. Niemiecki bokser Max Schmelling miał wykazać wyższość rasy białej nad czarną, czego Hitler nie omieszkał wykorzystać propagandowo. Podobno przed walką rewanżową (22 czerwca 1938) Hitler wysłał do Schmellinga depeszę z gratulacjami za kolejne zwycięstwo. A o tym co się wtedy stało na ringu w Nowym Jorku, tak pisze Aleksander Reksza w cytowanej już książce "Słynne pojedynki": "Według czasu warszawskiego walka rozpoczęła się około godziny trzeciej rano (...) Spiker hamburski zapowiadał transmisję z Nowego Jorku wyjątkowo uroczystym i podniosłym tonem, w którym wyraźnie wyczuwało się pewność zwycięstwa. Potem z bardzo daleka na załamującej się fali dźwięku dobiegł nas głos ringowego announcera, który obwieścił, że pierwszy między linami znalazł się Max Schmelling, a za nim Joe Louis. Z całej transmisji usłyszeliśmy tylko dźwięk gongu i zaraz potem nieartykułowany wrzask, który wznosił się i opadał, ale trwał nieprzerwanie (...). Raptem w głośniku zapadła kompletna cisza. Sądziliśmy, że nastąpiła przerwa w transmisji. Jednakże po upływie może pół minuty rozległ się zupełnie wyraźny, ale jakiś odmieniony głos hamburskiego spikera: - Z Nowego Jorku przeprowadziliśmy transmisję z meczu bokserskiego o mistrzostwo świata pomiędzy Maxem Schmellingiem i Joe Louisem. I po chwili przerwy: - Heil Hitler. To było wszystko! Nie podano wcale wyniku walki! Cóż to mogło znaczyć? Chyba tylko jedno: Schmelling został unicestwiony tuż po starcie". Tak było w istocie. Schmelling został znokautowany przez Joe Louisa w 2. minucie i 4. sekundzie pierwszej rundy. Stary jak świat Boks jest tak stary jak świat. Już w starożytnej Helladzie Homer opiewał walki na gołe pięści jako agon siły i sprytu. To Grecy jako pierwsi stworzyli sztukę pugilatu. Wielkim zwolennikiem walk bokserów był rzymski cesarz Kaligula, który sprowadzał siłaczy z Afryki, a zwycięzcom dawał w nagrodę piękne niewolnice. To on z boksu uczynił główny punkt programu igrzysk cyrkowych. Z upadkiem Rzymu i jego kultury pięściarstwo na długo zostało zapomniane. Jedyny wyjątek stanowiła średniowieczna Rosja, w której ludowy "kułaczy bój" uświetniał zabawy i uroczystości. Interesujące są również zapisy o poczynaniach św. Bernarda, który w XV wieku we Włoszech propagował walkę na pięści i uczył jej. Miało to być antidotum na pojedynki szermiercze i liczne związane z nimi wypadki śmiertelne. Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się jednak przede wszystkim Anglię. To tam w 1719 roku James Figg, fechmistrz na szpady i kije, w jednej z gospód na przedmieściach Londynu utworzył szkołę boksu. Wtedy też rzucił wyzwanie, że z każdym, kto się zgłosi, będzie się bił o tytuł mistrza Anglii. Figg nie przegrał żadnej walki, wycofał się w 1730 roku. Pierwszy sportowy regulamin walk bokserskich powstał 13 lat później. Opracował go wraz z gronem przyjaciół Jack Broughton. Przepisy te, nieznacznie modyfikowane, obowiązywały do 1889 roku, kiedy rozegrano ostatnie walki mistrzowskie na gołe pięści. Nieco wcześniej, w 1865 roku, brytyjski dziennikarz John Graham Chambers ułożył nowe przepisy, które firmowane przez Johna Sholto Douglasa, VIII Markiza Queensberry, przeszły do historii jako "Queensberry Rules". Wprowadzały one trzyminutowe rundy, jednominutowe przerwy i nakazywały używać rękawic. W 1872 roku zastosowano też po raz pierwszy podział na kategorie wagowe: lekką, średnią i ciężką. Pod koniec XIX wieku boks był sportem zawodowym i z tego też powodu nie znalazł się w programie pierwszych igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. Dopiero organizatorzy III Igrzysk Olimpijskich w St. Louis doprowadzili do udziału bokserów. Pierwszy olimpijski turniej bokserski, w zgodnej opinii obserwatorów, nie był udany. Startowali w nim wyłącznie Amerykanie, którzy uważali boks za swój sport narodowy. Wojna o igrzyska W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. W 1920 roku powstała Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego (FIBA), która opracowała jednolite przepisy zasadniczo różniące pięściarstwo zawodowe od amatorskiego. Boks jest w programie igrzysk olimpijskich do dziś, choć nie brak głosów, by go wykluczyć, a Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego, reaktywowana w 1946 roku pod nazwą AIBA, toczy nieustanną wojnę o pozostanie w igrzyskach. Niewiele brakowało, by po igrzyskach w Seulu (1988), gdzie turniej bokserski był nieustającym pasmem skandali, pięściarze stracili prawa olimpijskie. AIBA obroniła się, wprowadzając elektroniczne sędziowanie, które jak nigdy w historii tak dalece oddala boks amatorski od zawodowego i sprawia, że powoli staje się on inną dyscypliną sportu. Wymiar nie tylko sportowy Z boksem amatorskim, a nie zawodowym wiążą się największe sukcesy polskich pięściarzy. Antoni Kolczyński (przed wojną) czy plejada powojennych mistrzów (Antkiewicz, Chychła, Drogosz, Kulej, Kasprzyk, Grudzień, Pietrzykowski) znani są do dziś. Historyczny sukces na mistrzostwach Europy w Warszawie (1953), gdzie Polacy zdobyli pięć złotych medali i pokonali w klasyfikacji drużynowej ekipę Związku Radzieckiego, miał przecież wymiar nie tylko sportowy. Niepowtarzalny występ na igrzyskach olimpijskich w Tokio (1964), gdzie trzykrotnie, w krótkich odstępach czasu grano polski hymn, też miał znaczenie szczególne. Nic dziwnego, że boks postrzegano w Polsce jako sport narodowy, mistrzom wręczano najbardziej znaczące odznaczenia państwowe, a na świecie mówiono o polskiej szkole boksu. Pozostały z tego tylko wspomnienia. Dość powiedzieć, że jedyny polski mistrz świata, Henryk Średnicki, tytuł ten zdobył 21 lat temu w Belgradzie. Ostatni polski mistrz olimpijski w boksie, Jerzy Rybicki, słuchał Mazurka Dąbrowskiego w 1976 roku w Montrealu. Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. Gdy Andrzej Gołota walczył w Atlantic City z Riddickiem Bowe'em, mówiła o nim cała Polska. Gdyby rok później pokonał Lennoxa Lewisa i został zawodowym mistrzem świata wagi ciężkiej, prawdopodobnie zostałby wybrany na najlepszego sportowca Polski w plebiscycie "Przeglądu Sportowego". Ogromne emocje wzbudzają walki Dariusza Michalczewskiego, zawodowego mistrza świata kategorii półciężkiej, który choć walczy pod niemiecką flagą, to nie ukrywa, że jest Polakiem. W nowym zmienionym świecie, gdzie wyznacznikiem pozycji społecznej jest status materialny, boks amatorski bez pieniędzy i gwiazd wielkiego formatu coraz bardziej traci znaczenie i bardzo prawdopodobne, że za kilka lat cicho i niepostrzeżenie zniknie z programu olimpijskiego, gdyż nie będzie chętnych, by go oglądać. Telewizja zamiast mafii W boksie sumy, jakie wypłacano pięściarzom, od dawna mają nie mniejsze znaczenie niż sama walka. Gene Tunney był pierwszym bokserem, który otrzymał honorarium w wysokości miliona dolarów za drugi pojedynek z Dempseyem. Tak naprawdę zarobił wtedy 990 445 dolarów, ale sam dopłacił brakującą do miliona sumę, by honorarium ładniej wyglądało. Rekord Tunneya przetrwał długo. Nie pobił go ani Joe Louis (625 000 za drugą walkę z Billym Connem w 1946 r.), ani niepokonany mistrz wagi ciężkiej Rocky Marciano (468 374 dolary za pojedynek z Archie'em Moore'em w 1955 roku). Prawdziwa hossa zaczyna się dopiero w epoce telewizji. To telewizja, tak jak kiedyś mafia, decyduje o najważniejszych sprawach w boksie zawodowym. To ona kreuje nowych mistrzów, strąca z tronu starych, niepotrzebnych i płaci gigantyczne pieniądze. Muhammad Ali za pierwszy pojedynek z Joe Frazierem (1971) otrzymał 2,5 mln dolarów. Za drugi 100 tysięcy więcej. Za słynną walkę w Kinszasie (1974), tak sugestywnie opisaną przez Normana Mailera, Ali z Foremanem dostali po 5 mln dolarów, co z finansowego punktu widzenia było lotem na inną planetę. Kilka lat później Larry Holmes otrzymał za pojedynek z Gerrym Cooneyem 10 mln dolarów. Sport stał się globalną sceną, gdzie za występy gwiazd płacono krocie. Kolejną granicę finansowych marzeń przełamią w 1987 Ray "Sugar" Leonard i Marvin Hagler. Za fantastyczny pokaz boksu w Las Vegas dostaną po 12 mln dolarów i mniej istotny w tym wszystkim jest fakt, że walka prawdopodobnie była reżyserowana. "Słodki" wywinduje jeszcze rekord na 15 mln za pojedynek z Dannym Lalonde, gdy do akcji włączy się "Bestia", czyli Mike Tyson. Najmłodszy w historii boksu mistrz świata wagi ciężkiej za walkę z Michaelem Spinksem otrzyma 16 mln, a za porażkę z Jamesem Busterem Douglasem w Tokio 25 mln dolarów. Rekord ten pobije dopiero siedem lat później Evander Holyfield, który za drugi pojedynek z Tysonem (1997) dostanie 35 mln dolarów. Walka ta, rozegrana w największym hotelu świata, MGM Grand w Las Vegas, przyniosła największe dochody w historii show-biznesu i wywołała największy skandal. Tyson odgryzł Holyfieldowi kawałek ucha, został zdyskwalifikowany i pozbawiony licencji na kilkanaście miesięcy. Ucho zaś, a właściwie jego strzęp w formalinie, znalazło nabywcę za kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Legenda wciąż żywa Dziś, gdy w boksie zawodowym mamy 17 kategorii wagowych, a walki o tytuły firmuje blisko dziesięć organizacji, trudno już znaleźć kryteria czysto sportowe. Największy ze współczesnych mistrzów, Roy Jones jr., nie otrzymał jeszcze za żaden pojedynek więcej niż 3 mln dolarów. Bruce Seldon, który padał bez ciosu w walce z Tysonem, odebrał czek na 5 mln. Jones, nawet walcząc tak pięknie jak niezapomniany Ray "Sugar" Robinson, nie jest w stanie przyciągnąć tylu ludzi co odrażający Tyson, który ma w sobie magię zła. Muhammad Ali też był odrażający, gdy krzyczał: "Ja jestem największy", ale był też sympatyczny, na tyle sympatyczny, że rozbrajał wszystkich, nawet najbardziej zażartych nieprzyjaciół. Gdy mówił rywalom: "Jesteś szmatą, jesteś tłusty i wstrętny i ruszasz się jak słoń, zabiję cię", był taki jak Tyson. Ale gdy widział przed sobą puste, przekrwione oczy przeciwnika, który chwieje się na nogach i nie może dotrwać do końca, oszczędzał go, przyznając się do własnej słabości słowami: "Nie mógłbym go uderzyć jeszcze raz. To okropny zawód. W świecie i tak jest dużo przemocy" - był bardziej ludzki niż większość współczesnych mistrzów. Boks jak płatny seks To, że schorowany Muhammad Ali jest dziś tak szanowany, jest też po części odpowiedzią na większość pytań związanych z boksem. Ali jest częścią legendy tak jak Jack Johnson, Dempsey, Joe Louis, Rocky Marciano czy George Foreman. Ta legenda wciąż żyje, a tworzą ją nowi, tacy jak Oscar De La Hoya (na jego walce z Trinidadem było pół Hollywoodu), Evander Holyfied czy Lennox Lewis, który mówi, że nie walczy dla pieniędzy, tylko dla sławy. Jeśli więc inny z mistrzów, Michael Moorer, mówi, że boks jest tylko po to, żeby zarobić jak najszybciej możliwie dużo pieniędzy i odejść w dobrym zdrowiu, to jest to tylko jedna z prawd o tym sporcie. Każdy z nas lubiących boks, nosi bowiem w sobie inną prawdę o tej magicznej dyscyplinie, która ma w sobie posmak zła. Aldo Cosentino, znakomity bokser francuski, a przy tym uroczy i dowcipny człowiek, gdy pytałem go przed laty o przyszłość boksu, uśmiechnął się i powiedział: "Nie martw się. Boks będzie zawsze, tak samo jak płatny seks".
W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Jedni twierdzą, nie kryjąc oburzenia, że boks jest niegodny cywilizacji końca XX wieku, inni z kolei uważają, że w świecie, gdzie dobro przemieszane jest ze złem, zawsze będzie miejsce dla tych, którzy chcą oglądać boks. Kto jest bliższy prawdy, czy ci, którzy twierdzą, że z medycznego punktu widzenia sport ten powinien być zakazany, czy może ci, którzy stoją na stanowisku, że boks jest wentylem pozwalającym rozładować naturalną agresję tkwiącą w człowieku. Jedni i drudzy mają rację. Szlachetność boksu dostrzegli irlandzki aktor Liam Neeson, Alain Delon, Ernest Hemingway, Norman Mailer, Jack London czy na polskim gruncie Tadeusz Konwicki. Głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą wielkie zainteresowanie. Termin "walka stulecia" po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem 4 lipca 1910 roku w Reno w stanie Nevada. Pojedynek ten postrzegano jako walkę w obronie rasy. Później "walk stulecia" było już bez liku. W latach trzydziestych na pewno wielkim wydarzeniem był pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem (2 lipca 1921 - wygrana Dempseya) i dwie walki Dempseya z Gene'em Tunneyem (1926 i 1927 - wygrane Tunneya). Do legendy przeszły też dwie walki na nowojorskim Yankee Stadium stoczone między Joe Louisem i Maxem Schmellingiem. Niemiecki bokser Max Schmelling miał wykazać wyższość rasy białej nad czarną, czego Hitler nie omieszkał wykorzystać propagandowo. Schmelling został znokautowany przez Joe Louisa w 2. minucie i 4. sekundzie pierwszej rundy.Boks jest tak stary jak świat. Już w starożytnej Helladzie Homer opiewał walki na gołe pięści jako agon siły i sprytu. Cesarz Kaligula uczynił główny punkt programu igrzysk cyrkowych. Z upadkiem Rzymu i jego kultury pięściarstwo na długo zostało zapomniane. Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się jednak przede wszystkim Anglię. To tam w 1719 roku James Figg, fechmistrz na szpady i kije, w jednej z gospód na przedmieściach Londynu utworzył szkołę boksu. Pod koniec XIX wieku boks był sportem zawodowym i z tego też powodu nie znalazł się w programie pierwszych igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. Największe sukcesy polskich pięściarzy wiążą się z boksem amatorskim, nie zawodowym. Boks postrzegano w Polsce jako sport narodowy, mistrzom wręczano najbardziej znaczące odznaczenia państwowe, a na świecie mówiono o polskiej szkole boksu. Pozostały z tego tylko wspomnienia. Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. W nowym zmienionym świecie, gdzie wyznacznikiem pozycji społecznej jest status materialny, boks amatorski bez pieniędzy i gwiazd wielkiego formatu coraz bardziej traci znaczenie i bardzo prawdopodobne, że za kilka lat cicho i niepostrzeżenie zniknie z programu olimpijskiego, gdyż nie będzie chętnych, by go oglądać.W boksie sumy, jakie wypłacano pięściarzom, od dawna mają nie mniejsze znaczenie niż sama walka. To telewizja, tak jak kiedyś mafia, decyduje o najważniejszych sprawach w boksie zawodowym. To ona kreuje nowych mistrzów, strąca z tronu starych, niepotrzebnych i płaci gigantyczne pieniądze. Dziś, gdy w boksie zawodowym mamy 17 kategorii wagowych, a walki o tytuły firmuje blisko dziesięć organizacji, trudno już znaleźć kryteria czysto sportowe. Legenda boksu wciąż jednak żyje. Jeśli więc jeden z mistrzów, Michael Moorer, mówi, że boks jest tylko po to, żeby zarobić jak najszybciej możliwie dużo pieniędzy i odejść w dobrym zdrowiu, to jest to tylko jedna z prawd o tym sporcie.
ANALIZA Grzywna w nowym kodeksie karnym System stawek dziennych Poprzedni artykuł z tego cyklu JAROSŁAW MAJEWSKI Nowy kodeks karny wprowadza zupełnie inny model orzekania grzywny, zwany systemem stawek dziennych (stawkowym, taksy dziennej). Stosownie do założeń tego modelu granice ustawowego zagrożenia grzywną wyznacza się za pomocą określonej liczby stawek dziennych, a wymiar tej kary polega na określeniu jej wysokości oraz liczby (art. 33 par. 1). Obowiązujący k.k. - podobnie jak jego poprzednik: kodeks karny z 1932 r. - stosuje tradycyjny model orzekania grzywny, zwany kwotowym. W systemie tym zarówno oznaczenie granic ustawowego zagrożenia, jak i wymiar grzywny w konkretnym wypadku wyrażają się w określonej kwocie (uwaga: wyjaśnienie stosowanych tutaj skrótów podane jest w poprzednim artykule; oba stanowią całość). System stawek dziennych zdecydowanie góruje nad systemem kwotowym. W przeciwieństwie do niego jest praktycznie niewrażliwy na inflację, wolny od kłopotów związanych z określaniem wysokości kary zastępczej. Przede wszystkim zaś bije konkurenta na głowę w kontekście konstytucyjnej zasady równości. Najłatwiej dostrzec to na przykładzie. W systemie kwotowym, jeśli jakieś przestępstwo zagrożone jest grzywną np. od 1000 do 50.000 zł, to ustawowe zagrożenie tylko formalnie jest takie samo dla wszystkich jego sprawców. Faktycznie jest tak samo surowe dla tych, których status majątkowy jest jednakowy, a dla wszystkich innych - różne. Prawidłowość łatwa do uchwycenia: im sprawca zamożniejszy, tym ustawowe zagrożenie jest dla niego faktycznie łagodniejsze. I odwrotnie. Grzywna w wysokości np. 1000 zł po prostu musi byś bardziej dokuczliwa dla biedaka niż dla milionera. W systemie kwotowym owa nierówność ma charakter strukturalny, nieusuwalny. System stawkowy natomiast ją eliminuje. Znowu przykład: jeśli za pewne przestępstwo grozi np. grzywna od 10 do 360 stawek dziennych, to nie tylko formalnie, ale także realnie ustawowe zagrożenie jest jednakowe dla wszystkich sprawców. Przez odpowiednie kształtowanie wysokości jednej stawki można zniwelować dysproporcje różnic w ich zamożności. Grzywna w wysokości np. 100 stawek dziennych może być równie dolegliwa dla osoby niezamożnej i dla krezusa finansowego; oczywiście pod warunkiem, że właściwie określi się wysokość jednej stawki, tj. że stawka dzienna dla pierwszego sprawcy będzie dokładnie tyle razy niższa od stawki dziennej drugiego, ile razy status majątkowy pierwszego gorszy jest od statusu drugiego. W systemie stawkowym grzywnę wymierza się w dwóch etapach, które wyraźnie się od siebie oddzielają. W pierwszym sąd określi liczbę stawek dziennych, kierując się tymi samymi dyrektywami co przy wyznaczaniu dolegliwości kar niemajątkowych - zawartymi w rozdziale VI n.k.k. ("Zasady wymiaru kary i środków karnych"), mianowicie dyrektywą: winy, społecznej szkodliwości, prewencji indywidualnej oraz prewencji generalnej w ujęciu pozytywnym (art. 53 par. 1). Na tym etapie - trzeba to z naciskiem podkreślić - nie pojawia się żadna szczególna dyrektywa wymiaru kary odnosząca się wyłącznie do grzywny, podobna do tej zawartej w art. 50 par. 3 k.k. Decyzja o liczbie stawek musi zostać podjęta całkowicie niezależnie od oceny statusu majątkowego sprawcy! Podstawą rzeczonej decyzji powinna być zawsze wszechstronna analiza wielu okoliczności splatających się w stanie faktycznym będącym przedmiotem postępowania, takich jak motywacja i sposób zachowania się sprawcy, popełnienie przestępstwa wspólnie z nieletnim, rodzaj i stopień naruszenia ciążących na sprawcy obowiązków, rodzaj i rozmiar ujemnych następstw przestępstwa, właściwości i warunki osobiste sprawcy, sposób życia przed popełnieniem przestępstwa i zachowanie się po jego popełnieniu, zwłaszcza staranie o naprawienie szkody lub zadośćuczynienie w innej formie społecznemu poczuciu sprawiedliwości, zachowanie się pokrzywdzonego (art. 53 par. 2), a także pozytywne wyniki przeprowadzonej mediacji między pokrzywdzonym a sprawcą albo ugoda między nimi osiągnięta w postępowaniu przed sądem lub prokuratorem (art. 53 par. 3). Zasadą jest, że liczba orzeczonych stawek nie może byś niższa niż 10 ani wyższa niż 360 (art. 33 par. 1). Jednakże od tej zasady - w zakresie granicy górnej - n.k.k. przewiduje sporo wyjątków, zarówno w części ogólnej jak i szczególnej. I tak, w wypadku grzywny: kumulatywnej związanej z przestępstwami określonymi w art. 296 par. 3, art. 297 par. 1 oraz art. 299 górny próg zagrożenia wyznacza liczba (aż!) 2000 stawek (art. 309); nadzwyczajnie obostrzonej oraz łącznej kary grzywny - 540 stawek (art. 38 par. 2, art. 86 par. 1); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary pozbawienia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 180 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1); podobnie dla grzywien występujących w sankcjach związanych z niektórymi drobniejszymi przestępstwami (np. art. 221); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary ograniczenia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 90 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1). Wyznaczywszy w pierwszym etapie liczbę stawek, w drugim sąd wyznaczy wysokość jednej, kierując się wskazaniami zawartymi w art. 33 par. 3, które można by nazwać zbiorczo dyrektywą statusu majątkowego sprawcy. I tak sąd w kontekście tego rozstrzygnięcia powinien wziąć pod uwagę dochody sprawcy, jego warunki osobiste, rodzinne, stosunki majątkowe i możliwości zarobkowe; słowem: dokonać wszechstronnej, wręcz drobiazgowej analizy statusu majątkowego sprawcy. Stawka dzienna nie może byś niższa niż 10 zł ani przekraczać 2000 zł (art. 33 par. 3). Pewna swoistość związana jest z określaniem wartości jednej stawki w razie łącznej kary grzywny: wymierzając taką karę sąd powinien na nowo określić wartość jednej stawki zgodnie ze wskazaniami art. 33 par. 3, z tym wszakże ograniczeniem, że nie może ona przekraczać najwyższej z ustalonych dla grzywien podlegających łączeniu (art. 86 par. 2). Na zasadach przewidzianych w n.k.k. wymierzać się będzie także grzywny zawarte w ustawach szczególnych, co nie dotyczy jednak ustawy karnej skarbowej ani wypadków, w których ustawa szczególna określa grzywnę kwotowo (art. 11 przepisów wprowadzających k.k.). W wyroku orzeczenie dotyczące grzywny w systemie stawkowym może wyglądać np. następująco: "(...) wymierza mu 60 stawek dziennych grzywny, określając wysokość (jednej) stawki na 30 zł (...)". Podstawowym założeniem modelu taksy dziennej jest - warto podkreślić raz jeszcze - konsekwentny podział procesu orzekania grzywny na dwie fazy. Cele, którym mają służyć procedury obu etapów, są zupełnie różne: w pierwszym etapie chodzi o rozstrzygnięcie co do surowości kary, o wymiar kary w ścisłym sensie, w drugim - o czysto techniczny właściwie zabieg, mający zapewnić, aby grzywna w określonej liczbie stawek dziennych była faktycznie równie dolegliwa dla wszystkich sprawców, którym ją wymierzono, niezależnie od różnic w stopniu ich zamożności. Założenie to znalazło także formalny wyraz w systematyce n.k.k. Nie bez powodu przecież przepis art. 33 par. 3, zawierający dyrektywę "drugiego etapu", a więc określający, czym należy się kierować przy ustalaniu wysokości stawki dziennej, zamieszczono w zupełnie innym miejscu aniżeli dyrektywy "pierwszego etapu" (tych drugich należy szukać w rozdziale VI "Zasady wymiaru kary i środków karnych", a art. 33 w rozdziale IV "Kary"). Jak widać, istota analizowanego systemu orzekania grzywny wymaga, aby rozstrzygnięcie co do liczby stawek było całkowicie niezależne od oceny statusu majątkowego sprawcy, natomiast rozstrzygnięcie co do wysokości jednej stawki odwrotnie. Kto zapomni o tej zasadzie albo nie będzie jej rygorystycznie przestrzegał, może łatwo zaprzepaścić zalety systemu stawkowego. Warto z góry przestrzec przed niektórymi z możliwych nieprawidłowości. I tak, nie wolno rozstrzygnięcia o wysokości stawki dziennej kształtować na podstawie ustalonej wcześniej liczby stawek. Niedopuszczalne jest rozumowanie: "wymierzyłem sprawcy wysoką liczbę stawek, to wobec tego wartość jednej stawki ustawiam stosunkowo nisko; ale gdybym wymierzył mu mniej stawek, to wysokość jednej stawki określiłbym odpowiednio wyżej". Niedopuszczalna jest również - błąd pokrewny - wszelka "żonglerka" z użyciem liczby stawek z jednej strony oraz wysokości jednej stawki z drugiej; błędne byłoby rozumowanie: "wszystko jedno czy wymierzę w konkretnym wypadku 50 stawek grzywny, określając równocześnie wartość stawki na 100 zł, czy też 25 stawek, przyjmując, że wysokość stawki wynosi 200 zł". Nie wolno też najpierw ustalać globalnej kwoty grzywny w złotówkach, a potem odpowiednio "przykrawać" do tego ustalenia rozstrzygnięcia w kwestii liczby stawek oraz wartości jednej stawki. Wreszcie niedopuszczalne jest odwracanie kolejności poszczególnych etapów orzekania grzywny, tj. najpierw ustalanie wysokości jednej stawki, a później ich liczby (choć co do zasadności tego akurat zastrzeżenia w takim zakresie, w jakim nie chodzi wyłącznie o czystość konstrukcyjną, można mieć poważne wątpliwości). Stawkowy model orzekania grzywny pojawi się w systemie polskiego prawa karnego wraz z wejściem w życie n.k.k. Czy oznacza to, że tym samym zniknie z tego systemu model kwotowy? Otóż nie. I nie chodzi tu tylko o przepisy ustawy karnej skarbowej. Na podstawie art. 5 przepisów wprowadzających n.k.k. zostanie utrzymanych w mocy wiele rozsianych po różnych ustawach przepisów karnych, w których granice grzywien określono kwotowo (np. art. 12 ustawy z 9 listopada 1995 r. o ochronie zdrowia przed następstwami używania tytoniu i wyrobów tytoniowych). Grzywny określone kwotowo spotkać można również w ustawach, które pierwotnie miały wejść w życie nie wcześniej niż n.k.k. (np. art. 171 ust. 1-3 i 5 ustawy z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe), co może świadczyć, że owa dwoistość sposobu orzekania grzywny nie będzie przejściowa. Żadne z postanowień części ogólnej k.k. ani słowem nie wspomina o grzywnach określonych kwotowo (w części szczególnej oraz wojskowej grzywny takie, naturalnie, również nie występują). Jedynie z lektury art. 11 przepisów wprowadzających k.k. dowiadujemy się, że grzywien kwotowych nie wymierza się "na zasadach przewidzianych" w n.k.k. (od razu pojawia się więc pytanie: to wedle jakich zasad się je wymierza?) W takiej sytuacji nietrudno przewidzieć, że grzywny kwotowe staną się przyczyną wielu wątpliwości i trudności w praktyce wymiaru sprawiedliwości, z którymi sądy będą musiały sobie jakoś radzić (problematykę tę mogę tylko zasygnalizować - krótkie choćby jej omówienie wymaga osobnego szkicu). Czy kłopotów tych nie można było uniknąć? Oczywiście tak. Wystarczyło po prostu wyeliminować wszystkie grzywny kwotowe z naszego systemu prawa karnego, zastępując je grzywnami określonymi w stawkach. W toku prac nad n.k.k. taką koncepcję przyjęto. I nie wiadomo właściwie, dlaczego na koniec od niej odstąpiono. N.k.k. statuuje ważną i racjonalną zasadę, że grzywny nie orzeka się, jeżeli dochody sprawcy, jego stosunki majątkowe lub możliwości zarobkowe uzasadniają przekonanie, że sprawca grzywny nie uiści i nie będzie jej można ściągnąć w drodze egzekucji (art. 58 par. 2). Orzekanie grzywny w takiej sytuacji - nierzadkie pod rządem k.k., zwłaszcza do czasu wejścia w życie noweli z sierpnia 1995 r. znoszącej obligatoryjność grzywny kumulatywnej określonej w art. 36 par. 3 k.k. - to świadectwo groźnej niekonsekwencji w polityce karania. Wymierza się sprawcy grzywnę, z góry zakładając, że albo zapłaci ją za niego ktoś inny, albo wykonana zostanie kara zastępcza. W pełni więc trafnie do n.k.k. wprowadzono mechanizm mający zapobiec powstawaniu takich sytuacji. Jeżeli zajdą przesłanki zastosowania art. 58 par. 2, sądowi nie wolno będzie orzec grzywny. Musi wówczas sięgnąć po inny środek prawnokarnego oddziaływania. Pewne kłopoty ze stosowaniem zasady określonej w omawianym przepisie mogą się pojawić w wypadku sankcji prostych, opiewających wyłącznie na karę grzywny. N.k.k. takich wprawdzie nie przewiduje, ale można je znaleźć w niektórych innych ustawach (np. art. 24 ust. 1 ustawy o oznaczaniu wyrobów znakami skarbowymi akcyzy). W takiej sytuacji z jednej strony grzywna jest jedyną karą, jaką formalnie można wymierzyć, ale z drugiej - zakazuje tego art. 58 par. 2. Pat? Niekiedy wyjściem będzie sięgnięcie po instytucję określoną w art. 59 (jeśli naturalnie przyjąć, że zakres zastosowania tego przepisu obejmuje również sankcje proste opiewające tylko na grzywnę, bo że tak jest - z przepisu tego wprost nie wynika) i odstąpienie od wymierzenia kary połączone z równoczesnym orzeczeniem środka karnego. Gorzej, kiedy przesłanki zastosowania tej instytucji w danej sytuacji nie zajdą. Jeszcze pół biedy, jeżeli są podstawy do orzeczenia któregoś ze środków karnych. Ale jeżeli ich nie będzie? Nie orzec wobec sprawcy grzywny, to nie zastosować wobec niego żadnego środka represji karnej. Ciekawe, czy ustawodawca był świadom tej konsekwencji. Na marginesie analizy funkcji art. 58 par. 2 warto zwrócić uwagę na pewien brak harmonii między treścią tego przepisu a treścią art. 33 par. 3. Otóż jest oczywiste, że o rozstrzygnięciu kwestii, czy sprawcy w ogóle wolno wymierzyć grzywnę, powinny decydować te same okoliczności, które potem - jeśli odpowiedź na poprzednie pytanie będzie twierdząca - zdecydują o wysokości stawki dziennej. Trudno przeto pojąć, dlaczego okoliczności wskazane w tym pierwszym oraz w drugim przepisie nie są jednakowe - wyliczenie zawarte w art. 33 par. 3 jest bogatsze o "warunki osobiste i rodzinne sprawcy". Na koniec trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że n.k.k. przewiduje - nie znaną jego poprzednikowi - możliwość warunkowego zawieszenia wykonania kary grzywny; możliwość ta dotyczy wszelako jedynie grzywny samoistnej (art. 69 par. 1). Autor jest adiunktem w Katedrze Prawa Karnego Uniwersytetu Jagiellońskiego
Nowy kodeks karny wprowadza nowy model orzekania grzywny, zwany systemem stawek dziennych (stawkowym, taksy dziennej). Stosownie do założeń tego modelu granice ustawowego zagrożenia grzywną wyznacza się za pomocą określonej liczby stawek dziennych, a wymiar tej kary polega na określeniu jej wysokości oraz liczby. Obowiązujący kodeks karny stosuje tradycyjny model orzekania grzywny, zwany kwotowym. W systemie tym zarówno oznaczenie granic ustawowego zagrożenia, jak i wymiar grzywny w konkretnym wypadku wyrażają się w określonej kwocie. System stawek dziennych zdecydowanie góruje nad systemem kwotowym. W przeciwieństwie do niego jest praktycznie niewrażliwy na inflację, wolny od kłopotów związanych z określaniem wysokości kary zastępczej. Przede wszystkim zaś przewyższa dotychczasowy system w kontekście konstytucyjnej zasady równości. Ustanowienie stawek dziennych zniosłoby bowiem różnicę odczuwalną przez biedniejszych i zamożniejszych, którzy do tej pory otrzymywali identyczną karę, teraz będzie ją można dostosować tak, aby dla obu była identycznie odczuwalna. W systemie stawkowym grzywnę wymierza się w dwóch etapach, które wyraźnie się od siebie oddzielają. W pierwszym sąd określi liczbę stawek dziennych, kierując się tymi samymi dyrektywami co przy wyznaczaniu dolegliwości kar niemajątkowych (dyrektywą: winy, społecznej szkodliwości, prewencji indywidualnej oraz prewencji generalnej w ujęciu pozytywnym). Decyzja o liczbie stawek musi zostać podjęta całkowicie niezależnie od oceny statusu majątkowego sprawcy. Podstawą rzeczonej decyzji powinna być zawsze wszechstronna analiza wielu okoliczności splatających się w stanie faktycznym będącym przedmiotem postępowania. Zasadą jest, że liczba orzeczonych stawek nie może byś niższa niż 10 ani wyższa niż 360 (od tej zasady - w zakresie granicy górnej - przewiduje się jednak sporo wyjątków). Wyznaczywszy w pierwszym etapie liczbę stawek, w drugim sąd wyznaczy wysokość jednej, kierując się wskazaniami, które można by nazwać zbiorczo dyrektywą statusu majątkowego sprawcy. I tak sąd w kontekście tego rozstrzygnięcia powinien wziąć pod uwagę dochody sprawcy, jego warunki osobiste, rodzinne, stosunki majątkowe i możliwości zarobkowe; słowem: dokonać wszechstronnej, wręcz drobiazgowej analizy statusu majątkowego sprawcy. Stawka dzienna nie może byś niższa niż 10 zł ani przekraczać 2000 zł. Podstawowym założeniem modelu taksy dziennej, który powinien być bezwzględnie przestrzegany, jest konsekwentny podział procesu orzekania grzywny na dwie fazy. Stawkowy model orzekania grzywny pojawi się w systemie polskiego prawa karnego wraz z wejściem w życie nowego kodeksu karnego, ale w mocy pozostanie wiele przepisów karnych, w których granice grzywien określono kwotowo. W takiej sytuacji nietrudno przewidzieć, że grzywny kwotowe staną się przyczyną wielu wątpliwości i trudności w praktyce wymiaru sprawiedliwości.
PUCHAR DAVISA Francja - Australia w setnym finale w Nicei Przewaga zbiorowej pamięci Kapitanowie obu drużyn: John Newcombe (Australia, z lewej) i Guy Forget (Francja) FOT. (C) REUTERS MIROSŁAW ŻUKOWSKI Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. W singlu najprawdopodobniej zagrają Cedric Pioline i Sebastien Grosjean (Francja) oraz Mark Philippoussis i Lleyton Hewitt (Australia). Pary deblowe to Francuzi Fabrice Santoro i Olivier Delaitre oraz Australijczycy Mark Woodforde i Todd Woodbridge. Kapitanowie mogą te składy zmienić na godzinę przed dzisiejszym losowaniem. Puchar Davisa to trochę inny tenisowy świat, dowodów tego dostarczyła historia i ta dawna, i ta najnowsza, z czasów, gdy tenis jest już sportem skrajnie sprofesjonalizowanym. John McEnroe, jeden z najwybitniejszych graczy ostatnich dwudziestu lat, zawsze uważał Puchar Davisa za imprezę priorytetową. Na pytanie dlaczego tak było, odpowiedział, że o tym zadecydowali rodzice. "To oni przekazali mi, że Puchar Davisa i gra dla Ameryki, jest czymś ważnym. Jeśliby tego nie zrobili, mogło być różnie." McEnroe, który wzniecił na korcie dziesiątki awantur, a grał najlepiej wówczas, gdy wszyscy byli przeciwko niemu, wydawał się typem idealnego buntownika-indywidualisty, a jednak gdy ojczyzna była w potrzebie, zawsze stawał w pierwszym szeregu. Jego kompletnym przeciwieństwem był inny amerykański gwiazdor z tamtych lat, Jimmy Connors. On nigdy nie ukrywał, że Puchar Davisa to nie jest jego pierwsza miłość. "Było tak, ponieważ dla Connorsa najważniejszy był Connors, a nie drużyna, on w ogóle nie wiedział, co to jest drużyna" - ocenia McEnroe. Ich wspólny finałowy występ przeciwko Szwedom zakończył się w roku 1984 katastrofą i awanturą. McEnroe uważa, iż napięcie, które towarzyszy meczom daviscupowym jest tak ogromne, że po przejściu czegoś takiego - oczywiście w spotkaniu o najwyższą stawkę - chłopiec staje się mężczyzną. Ludzie z drugiego planu W ostatnich latach w Pucharze Davisa raczej nie wygrywały drużyny mające w swych składach gwiazdorów. Bohaterami zostają tenisiści, którzy w zawodowych turniejach odgrywają często drugo-, a nawet trzecioplanowe role. Andriej Czesnokow był już u schyłku kariery, gdy Rosjanie w Moskwie pokonali w półfinale Niemców(1995). Następnie w pojedynku finałowym z USA ten sam Czesnokow o mało nie zmusił do kapitulacji Samprasa, który po ostatniej wygranej piłce padł na kort jak ścięty, bo złapały go skurcze. Dla Francji Puchar Davisa w roku 1996 wywalczył w Malmoe Arnaud Boetsch, który w piątym secie piątego meczu wygrał 10:8 ze Szwedem Nicklasem Kultim. Obaj byli bohaterami, a poza kibicami tenisa prawie nikt tych nazwisk nie zna. W ubiegłym roku w finale spotkały się zespoły Włoch i Szwecji i w składach obu drużyn nie było ani jednego gracza, który znaczyłby coś w ścisłej światowej czołówce. W tym roku jest pod tym względem trochę lepiej, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby w zespole australijskim zagrał Patrick Rafter. Sikawkowy Puchar Davisa to jest impreza specyficzna jeszcze z jednego powodu - gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni, a to jest sprawa kapitalna. Francuzi grali kiedyś z Paragwajem na wyjeździe na lakierowanych na błysk parkietowych klepkach, a tuż za linią końcową siedział facet i walił w bęben. Niemcy podczas wspomnianego wyżej meczu z Rosją, kiedy przyszli rano i zobaczyli ziemny kort przygotowany przez gospodarzy, chcieli natychmiast wracać do domu, bo stała woda prawie po kostki. Sędzia nakazał szybkie osuszenie, a później kortu pilnowała już warta, ale i tak przypominał on raczej kartoflisko, w którym zagrzebali się i Becker, i Stich. Ten pierwszy pytany w kilka dni później, co jest w tenisie najważniejsze, odpowiedział krótko: "Sikawkowy". Australijczycy wygrali w tym roku z Rosją na nielubianej przez Rosjan trawie. W spotkaniu tym Lleyton Hewitt pokonał Marata Safina i Jewgienija Kafielnikowa. Na korcie ziemnym wyniki byłyby prawdopodobnie odwrotne. Wielka nacja Francuzi nie mieli łatwej drogi do finału (przy okazji przepraszam za wczorajszą pomyłkę: Francja oczywiście wszystkie tegoroczne mecze grała u siebie, a nie na wyjeździe, jak napisałem). Francuzi najpierw pokonali w Nimes Holandię dowodzoną przez Richarda Krajicka, następnie w Pau wygrali z Brazylią z Gustavo Kuertenem a później półfinał z Belgią. Australijczycy wygrali z Zimbabwe w Harare i z USA (bez Samprasa i Agassiego) w Bostonie, a w półfinale u siebie w Brisbane pokonali Rosję. Lleyton Hewitt w tegorocznych daviscupowych zmaganiach nie przegrał jeszcze ani jednego meczu. Po stronie francuskiej bohaterem gier singlowych był także niezwyciężony Cedric Pioline, zdecydowanie pierwszoplanowa dziś postać francuskiego męskiego tenisa. Australijczycy to wielka tenisowa nacja, ale dni ich chwały to czasy dość odległe. Australijscy bohaterowie tacy jak Harry Hopman, Neale Frazer, Rod Laver, Ken Rosewall, Lew Hoad czy John Newcombe to raczej postacie z tenisowej encyklopedii, niż herosi naszych czasów. Francuzi mają sławnych przedwojennych "Muszkieterów", ale też tradycję nowszą, przede wszystkim legendarny triumf Henri Leconte'a i Guya Forgeta nad USA z Samprasem i Agassim w Lyonie w roku 1991. Wtedy rodziła się legenda Yannicka Noaha - kapitana, który potrafi natchnąć drużynę do rzeczy nadzwyczajnych. To nie było tak dawno, a dziesięć tysięcy ludzi w hali Gerland wtedy płakało. Mają też Francuzi w pamięci jeszcze świeższe zwycięstwo nad Szwecją (1996), gdy Boetsch zanim wygrał decydujący mecz, obronił trzy meczbole. Przewaga własnej publiczności obdarzonej zbiorową pamięcią o rzeczach wielkich i przyjemnych plus tradycyjny szacunek, jaki mają Francuzi dla Pucharu Davisa, powoduje, że metafizyka jest po ich stronie. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa (jednak o wiele mniej skutecznego na korcie ziemnym) i wiarę w siebie Lleytona Hewitta, który mówi, że nie boi się nikogo na żadnej nawierzchni. Pierwszy finał rozegrano w roku 1900. Stany Zjednoczone wygrały z Wyspami Brytyjskimi 3:0. O tym kto zwycięży w setnym finale przekonamy się w Nicei, chyba w niedzielę, bowiem raczej trudno przypuszczać, by mecz ten rozstrzygnął się już po sobotnim deblu. FRANCJA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1927-32, 1991, 1996; finalista w latach 1925-26, 1933 i 1982. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Holandią; II runda 3:2 z Brazylią; półfinał: 4:1 z Belgią. AUSTRALIA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1907-09, 1911, 1914, 1919, 1939. 1950-53, 1955-57, 1959-62, 1964-67, 1973, 1977, 1983, 1986; finalista: 1912, 1920, 1922-24, 1936, 1938, 1946-49, 1954, 1958, 1963, 1968, 1990, 1993. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Zimbabwe; II runda 4:1 z USA, półfinał 4:1 z Rosją. Australijczycy odmawiają poddania się kontroli dopingowej John Newcombe - kapitan reprezentacji Australii - poinformował, że nie zgadza się, by jego zawodnicy poddali się kontroli antydopingowej przeprowadzonej na zlecenie Francuskiego Ministerstwa Sportu i Młodzieży. Newcombe powiedział, że zgodziłby się na kontrolę przeprowadzaną przez Międzynarodową Federację Tenisową, organizatora Pucharu Davisa, ale nie przez "ludzi, o których nic nie wie". Kiedy Australijczycy zostali poinformowani, że kontrola jest następstwem międzyrządowego porozumienia zawartego między Francją i Australią, Newcombe stwierdził, że to trzeba sprawdzić i jeśli tak jest naprawdę, zgodzi się na kontrolę. Dwaj wylosowani Francuzi zostali skontrolowani bez przeszkód.
Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa w Nicei, który, jak pokazuje historia, jest turniejem należącym do trochę innego świata. Jedni, jak John McEnroe, uważają go za imprezę priorytetową, inni, jak Jimmy Connors, nie znoszą tych rozgrywek. Ponadto w ostatnich latach Puchar Davisa zdobywają drużyny mające w swoich składach graczy drugoplanowych. Jest to też impreza specyficzna z innego powodu - gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni. I tak w zależności od wyboru grano na lakierowanych na połysk klepkach, innym razem przygotowano ziemny kort z wodą po kostki. W tym roku Australijczycy wygrali z Rosją na nielubianej trawie - pewnie na korcie ziemnym wynik byłby odwrotny. Francuzi mieli trudną drogę do finału, musieli pokonać Holandię, Brazylię i Belgię. Na gwiazdę Francuzów wysunął się Cedric Pioline. Australijczycy musieli pokonać Zimbabwe, USA i Rosję. Reprezentujący ją Llyeton Hewitt nie przegrał jeszcze ani jednego meczu. Chociaż Australijczycy to wielka tenisowa nacja, dni ich chwały są odległe. Francuzi mają więcej świeżych legend, jak Henri Leconte czy trener Yannick Noah. Rozgrywanie na swoim terenie, własna publicznośći szacunek do imprezy sprawia, że metafizyka jest po ich stronie. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa i wiarę w siebie Lleytona Hewitta, który mówi, że nie boi się nikogo na żadnej nawierzchni.
CZECZENIA Członkowie nowego republikańskiego rządu doskonale sobie radzili z rosyjską armią. Czy zdołają odbudować instytucje państwa i gospodarkę? Pokój trudniejszy niż wojna Prezydent zebrał rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, nie wyłączając najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jednak dzieląc się władzą pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Na zdjęciu: modlitwa podczas zaprzysiężenia prezydenta Czeczenii 12 lutego (od lewej): Maschadow, prezydnt Inguszetii, Rusłan Auszew i rosyjski generał Aleksander Lebiedź. FOT. (C) AP SŁAWOMIR POPOWSKI Czeczenia zniknęła z czołówek gazet, ustępując miejsca innym, krwawym konfliktom. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały. Cała władza dla Maschadowa Jak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy i etap ten ma już za sobą. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony, które to stanowisko formalnie zostało zlikwidowane. W ten sposób skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94. Ma to swoje dobre, ale i złe strony. Przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą i zapobiega rywalizacji między szefem państwa i szefem gabinetu, ale jednocześnie naraża go na poważne ryzyko. Stojąc na czele rządu bierze również pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Dżocharowi Dudajewowi - pierwszemu prezydentowi Czeczenii - to się nie udało. Fiasko polityki gospodarczej, realizowanej przez jego administrację, przyczyniło się do wzrostu niezadowolenia społecznego i kryzysu politycznego, który Dudajew usiłował przełamać, wprowadzając rządy autorytarne. W połowie 1993 roku doprowadziło to jednak do powstania zorganizowanej opozycji, co umiejętnie wykorzystała Moskwa. Licząc na pragmatyzm Maschadowa można mieć nadzieję, że okaże się on odporny na podobne pokusy. Nowo wybranemu prezydentowi potrzebne są jednak nie tylko szerokie pełnomocnictwa, ale również sprawny aparat wykonawczy - przede wszystkim w rządzie. A z tym może być gorzej. Rząd dowódców polowych Maschadow długo zwlekał z ogłoszeniem pełnego składu swojego gabinetu. Jego tworzenie zajęło ponad dwa miesiące. Ku zaskoczeniu Moskwy czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jako pierwsi nominacje otrzymali członkowie poprzedniego rządu: Mowładi Udugow, który zachował stanowisko pierwszego wicepremiera, Achmed Zakajew - doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, Hoż-Achmed Jarichanow - szef Południowej Kompanii Naftowej oraz minister spraw wewnętrznych Kabek Machaszew. Wspierają ich nowi, "zwykli" wicepremierzy: Musa Doszukajew, odpowiedzialny za finanse i gospodarkę, a także Łomali Ałsutanow (rolnictwo), Isłam Chalimow (sprawy socjalne) oraz Rusłan Giełajew (budownictwo). Wreszcie, 2 kwietnia, ogłoszono ostatnią i najbardziej nieoczekiwaną nominację: zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Formalnie odpowiada on w rządzie za sprawy przemysłu. Faktycznie jest natomiast rzeczywistym pierwszym wicepremierem - tj. tym, który będzie zastępować Maschadowa podczas jego nieobecności. Awans Basajewa - który 27 stycznia br. podczas wyborów prezydenckich zebrał 23,5 proc. głosów, ustępując jedynie Maschadowowi - przyjęto w Moskwie nie tylko jako największą niespodziankę, ale wręcz za wyzwanie. W końcu Basajew - dowódca oddziału, który w czerwcu 1995 roku dokonał ataku na Budionnowsk, biorąc zakładników - w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną. Moskiewscy politycy powinni być jednak bardziej wyrozumiali dla Maschadowa. Jego posunięcia kadrowe - jak pisała "Niezawisimaja Gazieta" - wcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Przede wszystkim podyktował je wewnętrzny układ sił w samej Czeczenii. Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było w istocie najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Do początku kwietnia wszyscy komendanci, nie wyłączając Basajewa (ale z wyjątkiem Sałmana Radujewa), zgodzili się przekazać swoje oddziały sztabowi naczelnemu, tak aby do lata br. mogła z nich powstać regularna armia republiki w sile ok. 2000 żołnierzy. Powstaje również czeczeńska Narodowa Gwardia, a we wszystkich miejscowościach - oddziały samoobrony. W ten sposób przynajmniej częściowo udało się rozwiązać problem uzbrojonych młodych ludzi, dla których wojna była jedynym sposobem na życie. Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów, bo tyle głosów oddali oni podczas wyborów na Maschadowa, Basajewa, Udugowa i Zakajewa. Problem polega jednak na tym, że dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych (takich jak Basajew), z których zdaniem - chce czy nie chce - będzie się musiał liczyć. Po drugie - wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami. Trudna wolność Pierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice, czego najlepszym dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Za każdym razem wysuwane są żądania polityczne, ale naprawdę chodzi głównie o zdobycie okupu. Rząd nie jest w stanie zapobiec takim sytuacjom, co podrywa autorytet nowych władz nie tylko wobec Moskwy. Niedawne oświadczenie ONZ, w którym uruchomienie pomocy humanitarnej uzależniono od poprawy stanu bezpieczeństwa wewnętrznego, można potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie. Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Czeczeni ciągle jeszcze świętują zwycięstwo i na razie jest ono najważniejsze. Tymczasem - jak pisze Maria Przełomiec w raporcie przygotowanym dla Centrum Stosunków Międzynarodowych Instytutu Spraw Publicznych - w kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych kierownictwo Narodowego Banku Czeczenii nadal nie jest w stanie ocenić, na jakie wpływy może liczyć budżet państwa. Nie pracują żadne przedsiębiorstwa, ludzie całymi miesiącami nie dostają pieniędzy, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Czeczeni jakoś sobie radzą, eksploatując na własną rękę złoża ropy naftowej, która następnie domowym sposobem jest oczyszczana i sprzedawana. Podobno ok. 20 proc. czeczeńskiej ropy zagospodarowywana jest w ten właśnie sposób. Rząd liczy, że w przyszłości eksploatacja i przetwórstwo ropy, a także jej transport rurociągami ze złóż kaspijskich przez terytorium republiki może zapewnić Czeczenom godziwe warunki życia. Teoretycznie jest to możliwe. Można odbudować jedną z najnowocześniejszych rafinerii, jaką zbudowano w Czeczenii za czasów radzieckich, ale wymaga to olbrzymich nakładów finansowych. Nie mówiąc już o tym, że aby całe to przedsięwzięcie było opłacalne, rafineria musi przerabiać co najmniej 20 mln ton rocznie, podczas gdy własne złoża zapewniają wydobycie najwyżej 2 - 3,5 mln ton ropy rocznie. Punkty dla Moskwy Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która może sobie pozwolić na wyraźne spowolnienie procesu pokojowego, wiedząc, że czas i tak pracuje na jej korzyść. Władze w Groznym co jakiś czas ostrzegają przed groźbą zerwania rokowań, oskarżają Rosję, że przygotowuje wciąż nowe projekty porozumień, przeczące poprzednim, ale tak naprawdę niewiele mogą poradzić. W końcu to Maschadow nalega teraz na szybkie podpisanie z Moskwą politycznego układu o pokoju i porozumienia o współpracy gospodarczej, podczas gdy strona rosyjska gotowa jest rozciągnąć uregulowanie konfliktu na lata i z uporem powtarza, że nie widzi powodu, dla którego miałaby traktować Czeczenię inaczej niż pozostałe republiki Federacji. W tych warunkach Maschadowowi bardzo trudno będzie wypełnić swoją przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Pierwszą porażkę poniósł tuż po wyborach, kiedy okazało się, że ani jeden z przywódców państw zaproszonych na uroczystą inaugurację prezydenta Maschadowa nie odważył się przyjechać do Groznego wbrew stanowisku Moskwy. Rosja tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć demonstracyjną pomoc organizowaną przez Radę Bezpieczeństwa Rosji dla czeczeńskich muzułmanów, aby mogli bezpośrednio z Groznego udać się z pielgrzymką do Mekki. - Groznieńskie lotnisko nie ma statusu międzynarodowego? - Nie ma problemu - odpowiedziano w Moskwie - zaraz uda się tam 40 funkcjonariuszy rosyjskiej służby bezpieczeństwa, celników i WOP-istów... Byli pierwszymi oficjalnymi przedstawicielami Rosji, którzy wrócili do Groznego.
W powojennych wyborach prezydenckich w Czeczenii wygrał Asłan Maschadow - były szef sztabu. Nie popełnił jeszcze większych błędów. Skupił w swoich rękach władzę prezydenta i urząd premiera, co pozwala mu utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą, za którą jednak będzie w pełni odpowiedzialny. Do rządu zaprosił dowódców polowych, włączając swoich rywali z kampanii prezydenckiej. Dzięki temu posunięciu przejął kontrolę nad ich prywatnymi armiami, ale będzie musiał się liczyć z ich zdaniem. Pojawiają się pierwsze trudności. Dochodzi do porwań korespondentów rosyjskich i czeczeński rząd zaczyna tracić autorytet w oczach Moskwy i organizacji międzynarodowych. W bardzo trudnej sytuacji jest gospodarka. Nie pracują przedsiębiorstwa, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Wszystko to umacnia pozycję Moskwy, która spowalnia proces pokojowy i wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować swoją pozycję suwerena. Tak trzeba traktować demonstracyjną pomoc Rosjan dla czeczeńskich muzułmanów w zorganizowaniu pielgrzymki do Mekki.
PRAWA TELEWIZYJNE Polsat nową siłą w sportowych przekazach Teoria gwizdka RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI Zakupienie przez Polsat praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2002 roku (Japonia i Korea Płd.) oznacza kolejną porażkę TVP. Jest też zagrożeniem dla stacji komercyjnych, takich jak Wizja TV czy Canal Plus, bo oznacza, że Polsat stanie się nową siłą w przekazach sportowych. Tym bardziej że piłkarskie mistrzostwa świata w 2006 r. niemiecka grupa Leona Kircha też najprawdopodobniej sprzeda Polsatowi. Z nieoficjalnych informacji wynika, że suma, jaką zaoferował Polsat za prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002, znacznie przewyższała ofertę TVP. Zarząd telewizji publicznej zdecydował, że nie będzie się licytował z Polsatem, bo "poziom sumy", jak to określił jeden z pracowników TVP, z góry wykluczał takie działanie. "Oni po prostu mają więcej pieniędzy" - dodał, nie chcąc zajmować oficjalnego stanowiska w tej sprawie. Piotr Nurowski z Rady Nadzorczej Polsatu nie chce mówić o stronie finansowej całego przedsięwzięcia. "Mogę tylko powiedzieć - stwierdził w rozmowie z »Rz« - że suma zakupu nie była niższa od 20 mln dolarów." Oprócz praw do transmisji MŚ 2002 stacja ta kupiła w pakiecie mistrzostwa świata juniorów w Nowej Zelandii (z udziałem reprezentacji Polski), losowanie eliminacji i finałów MŚ 2002, MŚ U-20 w 2000 roku, MŚ U-17 w 2001 roku, Puchar Konfederacji 2001, mecze Juventusu Turyn (1999 - 2000) i magazyn FIFA TV (2000 - 2002). Będzie też w Polsacie sporo dobrego tenisa (Wimbledon 2000 i 2001, ATP Super 9 w latach 2000 - 2002, Finał ATP Tour 2000 - 2002. Oczywiście dochodzi do tego jeszcze Liga Mistrzów (2000 - 2003) zakupiona przez Polsat wcześniej. To nie wszystko Telewizja Zygmunta Solorza atakuje dalej. "Jesteśmy na etapie finalizacji zakupu praw do transmisji meczów reprezentacji Polski w eliminacjach piłkarskich mistrzostwach świata 2002 roku - powiedział Piotr Nurowski. - Mecze Polaków w Polsce chcemy pokazywać na żywo, natomiast spotkania wyjazdowe sprzedamy stacjom komercyjnym, by obniżyć koszty. Obowiązywać będzie tzw. teoria gwizdka. Retransmisje rozpoczynać będziemy bezpośrednio po gwizdku sędziowskim kończącym spotkanie w stacji komercyjnej" - twierdzi Piotr Nurowski. Zapytany przez "Rz", jak Polsat zamierza rozwiązać problem obsługi tak potężnej machiny sportowej, powiedział: "Nie zamierzamy korzystać z gwiazd telewizji publicznej. Skorzystamy z dziennikarzy radiowych i prasowych. Zajmie się tym zastępca dyrektora programowego naszej stacji, Marian Kmita". To jeszcze nie koniec ekspansji Polsatu. Z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2006 roku, które niemiecka grupa Leona Kircha kupiła od FIFA za miliard dolarów, też zostaną sprzedane Polsatowi. Jaka będzie odpowiedź TVP, trudno przewidzieć. "Moim zdaniem - mówi Piotr Nurowski - powinna ona w większym stopniu wypełniać swą funkcję publiczną. To TVP, a nie my, powinna transmitować mecze polskich juniorów, którzy grają w Nowej Zelandii w mistrzostwach świata." W telewizjach komercyjnych sportowa ekspansja Polsatu specjalnie nikogo nie dziwi. "Nie wykluczamy współpracy z tą stacją. Nie ulega jednak wątpliwości, że na sportowym rynku pojawiła się nowa siła i bardzo poważny konkurent. Polsat jest popularny, ma duży zasięg i pieniądze. Pytanie tylko, jaką nada jakość programom przez siebie serwowanym" - powiedział dyrektor ds. sportu w Canal Plus, Janusz Basałaj, który jednocześnie potwierdził, że Canal Plus nie brał udziału w przetargu na zakup praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002. Władysław Puchalski z Wizji TV nie przecenia sukcesu Polsatu: "Zakup praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002 na razie jest śmiałą inwestycją. Te prawa mogą zyskać na wartości, mogą też stracić. Wszystko zależy od tego, czy na MŚ w 2002 zagrają polscy piłkarze." Futbolowa siła przyciągania Z wykonanych po ostatnich mistrzostwach świata we Francji badań telemetrycznych OBOP wynika, że siła przyciągania piłki na światowym poziomie jest w Polsce ogromna. Mecze w fazie finałowej oglądało prawie 30 procent polskiej widowni, chociaż było to tylko smakowanie piękna futbolu, bez uniesień patriotycznych. Mondial 1998 pokazała Polakom telewizja publiczna. Tylko początek nie był obiecujący, pierwsze mecze eliminacji miały nieco ponad 2 procent widowni. Im bliżej finału, tym szybciej krzywe oglądalności wspinały się do góry. Oto przykłady: mecz Brazylia - Holandia zaczęło oglądać 26 procent Polaków, w drugiej połowie wskaźnik ten wzrósł do 28 procent. OBOP zbadał wówczas dokładnie, że 38 proc. mężczyzn powyżej szesnastego roku życia oglądało pierwszą połowę tego meczu, ale gdyby policzyć wszystkich panów, którzy włączyli wówczas telewizory (choćby na krótko), to byłoby ich 75 proc. Druga połowa meczu Francja - Chorwacja przyciągnęła jeszcze więcej widzów (29 procent). Jego pierwszą część obejrzało 34 procent dorosłych mężczyzn, drugą - 41 procent. Włączyło telewizory prawie 90 proc. mężczyzn. Podobne wskaźniki osiągają tylko największe wydarzenia polityczne, a nie ma wątpliwości, że ewentualny awans drużyny polskiej do finałów mistrzostw świata 2002 roku oznaczałby powiększenie widowni. Prawie we wszystkich krajach, których reprezentacje grały na francuskich stadionach, bito rekordy oglądalności telewizyjnej. W kraju gospodarza mistrzostw mecz półfinałowy Francja - Chorwacja obejrzało ponad 17 mln obywateli, w tym połowa kobiet. Szczyt oglądalności przypadł na koniec meczu, gdy prawie 24 mln telewidzów przełączyło się na transmisję ze Stade de France. Finał Francja - Brazylia widziało ponad 10 mln kobiet i znów była to niemal połowa wszystkich (20,5 mln) telewidzów oglądających transmisję w FT1. France Télécom, oficjalny operator łączności i obrazu mistrzostw, który przesłał 60 tys. godzin transmisji dla 350 sieci telewizyjnych na świecie, zarobił 120 mln franków. Stawki za telewizyjne spoty reklamowe wzrosły ze średniego poziomu 700 tys. franków do 1,5 mln w meczu Francji z Brazylią. Oceniono, że spotkanie to obejrzało ponad 2 mld ludzi na świecie. Ostatni mecz Anglików z Argentyną oglądało na Wyspach ponad 26 mln telewidzów. Podczas spotkania Danii z Brazylią przed telewizorami zgromadziło się 2,8 miliona obywateli Danii (kraj ten liczy 5,2 mln mieszkańców). Kiedy Duńczycy walczyli w 1992 roku o mistrzostwo Europy, finałowy mecz z Niemcami zobaczyło 2,736 miliona rodaków, a półfinał z Holandią 2,776 mln. Gdy grała Japonia z Chorwacją, w telewizory wpatrywało się ponad 9 milionów mieszkańców Tokio (60,9 proc. mieszkańców) i była to największa frekwencja telewizyjna od 30 lat. Cztery głosy w sprawie Robert Kwiatkowski, prezes Zarządu TVP S.A., jest realistą: "Oczywiście nie cieszę się. Bardziej niż ktokolwiek inny mamy związane ręce w zakresie wydatków. Padają różne liczby. Przyjmijmy dolną granicę. Załóżmy, że Polsat zapłacił za prawa do mistrzostw 20 mln dolarów. Dla porównania podam, że Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni kosztował nas 6 mln dolarów. TVP w trzech czwartych finansuje polską produkcję filmową. Co to oznacza? To znaczy, że te półtora miesiąca festiwalu piłkarskiego to ponad trzy lata produkcji filmowej w Polsce. A przecież w ramach misji telewizji publicznej musimy wspierać film, teatr, w ogóle kulturę. Takie zadania nakłada na nas prawo. Czy stracimy przez to widzów? Nie sądzę. Z własnego doświadczenia wiemy, że transmisje na żywo o drugiej czy czwartej w nocy nie mają dużej oglądalności. Retransmisje to już nie to. Rzecz jasna chciałoby się to mieć. Ale chciałoby się mieć, być może, program kosmiczny. Nie stać nas na to. Współczesny sport, w swojej widowiskowej części, to element potężnego show-biznesu. Nie ma wiele wspólnego z misją telewizji publicznej. W sumie lepiej się stało, że prawa do mundialu kupił Polsat, a nie któraś ze stacji kodowanych. W końcu jest to telewizja ogólnie dostępna. Zrozumiałe, że sprawie towarzyszą wielkie emocje, bo było, a nie ma. No cóż, mamy rynek ze wszystkimi tego konsekwencjami." Jacek Wszoła, mistrz olimpijski w skoku wzwyż, wskazuje także na inne przyczyny porażki TVP: "Polsat teraz to taka sama telewizja jak publiczna. Mam na myśli szeroką dostępność, zasięg ogólnopolski. Toteż nie robiłbym dramatu z tego, że TVP straciła prawa do piłkarskich mistrzostw świata, a nabył je Polsat. Kibic na tym nie straci. Będzie sobie siedział na Mazurach czy na działce pod Warszawą i oglądał to, co lubi. Jest natomiast inny problem. Kiedyś TVP była silna i sport był silny w TVP. W Jedynce, w Dwójce, wszystko jedno. Ale zaczęli sami siebie torpedować. Przypomnę ten słynny play-off w koszykówce. Przerwanie decydującego meczu na dwie minuty przed końcem, to się po prostu nie mieści w głowie. Tego nie robi żadna telewizja na świecie. Chyba że byłoby trzęsienie ziemi, wybuch wojny. Nic takiego się nie działo. Kibicowi wszystko jedno, gdzie ogląda, co chce oglądać. No, ale takiego numeru nikt nie wytrzyma. Kiedyś TVP miała dobrą publicystykę sportową. Teraz jej nie ma. Sport nadawano o ludzkich porach. Dzisiaj godziny transmisji urągają zdrowemu rozumowi. Przecież sport ogląda także młodzież. A może nawet przede wszystkim młodzież. Kiedy ma oglądać? Po pierwszej w nocy? Być może suma tych wszystkich okoliczności zaważyła na przegranej z Polsatem. TVP brakuje nie tylko pieniędzy, ale i siły." Dariusz Szpakowski, komentator futbolu w TVP, mówi o żalu: "Cokolwiek powiem, obróci się to przeciwko mnie. Czy żałuję? Pewnie, że żałuję. Komentowałem dotychczas sześć finałów mistrzostw świata, dwa w radiu i cztery w telewizji. Miałem przyjemność przeżywać ostatni sukces polskiego futbolu, trzecie miejsce drużyny Piechniczka w Hiszpanii. Jest czego żałować, bo bez względu na to, czy w finałach grają Polacy, czy też nie, piłkarskie mistrzostwa świata to wielkie sportowe wydarzenie. Podczas ostatnich mistrzostw komentowałem dwa najbardziej oglądane mecze, półfinał i finał. To są emocje, których się nie zapomina." Janusz Zaorski, reżyser filmowy, były prezes Radiokomitetu, jest zaniepokojony: "Jeśli Polsat, tak jak zapowiada, będzie pokazywał w telewizji otwartej tylko mecze reprezentacji Polski (jeśli ta zakwalifikuje się do finałów 2002) i faworytów turnieju, a całą resztę w swych programach satelitarnych, to nie chciałbym być w skórze kibica z Parzęcina Dolnego, który tych meczów po prostu nie obejrzy. Ja wiem, że dziś ten, który sprzedaje prawa telewizyjne, nie tylko chce milionów dolarów, ale też daje kupującemu niewiele czasu do namysłu. Przy obecnej strukturze w TVP proces decyzyjny jest znacznie dłuższy. Jeśli dodamy do tego, że część ludzi z establishmentu chce zdyskredytować telewizję publiczną, a sport jest ku temu dobrą okazją, lepiej zrozumiemy to, co się stało." Janusz Pindera, Marek Jóźwik, Krzysztof Rawa
Polsat staje się nową siłą w sportowych przekazach. Ostatnio zakupił prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2002 roku i finalizuje zakup praw do transmisji meczów reprezentacji Polski w eliminacjach MŚ. Prawdopodobnie nabędzie też prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2006 roku. Ekspansja Polsatu oznacza osłabienie pozycji TVP, jest też zagrożeniem dla stacji komercyjnych. Robert Kwiatkowski, prezes Zarządu TVP S.A., twierdzi, że TVP ma związane ręce w zakresie wydatków, gdyż musi realizować misję telewizji publicznej. Jacek Wszoła, mistrz olimpijski w skoku wzwyż, wskazuje jednak także na inne przyczyny porażki TVP, takie jak brak dobrej publicystyki sportowej i zbyt późna pora transmisji wydarzeń sportowych. Janusz Zaorski, reżyser filmowy, były prezes Radiokomitetu, upatruje porażki TVP w dłuższym procesie decyzyjnym tej stacji w porównaniu z Polsatem. Uważa też, że telewizja publiczna padła ofiarą ludzi z establishmentu, którzy chcą ją zdyskredytować. Utrata praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata przez TVP nie odbije się negatywnie na kibicach, bo Polsat też ma zasięg ogólnopolski.
WARSZAWA Honorowe obywatelstwo stolicy Pierwszy był Piłsudski, ostatni będzie Jan Paweł II? FILIP FRYDRYKIEWICZ Prymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych w rządzie Józefa Oleksego Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński. Co łączy te cztery postacie? Miały w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy. Miały, ale nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie. Wczoraj w Zamku Królewskim obchodzono uroczyście, jak co roku, święto Warszawy. W sali Balowej zebrała się Rada Warszawy, prezydent Marcin Święcicki przywdział ozdobny, kuty łańcuch z syrenką, a profesor Marian M. Drozdowski wygłosił wykład "Rola rady miejskiej w ujęciu historycznym". Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem. Takim samym od lat. Tylko tym razem prezydent nie wręczył kolejnym osobistościom dyplomów honorowego obywatela Warszawy. Dlaczego? Rozbrat stopuje Radni Klubu Radni Prawicy zgłosili kandydaturę kardynała Józefa Glempa. Prezydent Warszawy Marcin Święcicki i Klub Unii Wolności zgłosili Władysława Bartoszewskiego, Franciszka Kamińskiego przedstawili natomiast kombatanci z Batalionów Chłopskich. Wszyscy kandydaci wstępnie zgodzili się pretendować do tytułu. Kiedy znane już były te trzy kandydatury zebrał się klub radnych SLD - PSL. Radnym lewicy nie podobało się, że do zaszczytu honorowego obywatela stolicy pretendują przedstawiciel Kościoła i człowiek zamieszany w sprawę oskarżenia o szpiegostwo Józefa Oleksego (Władysław Bartoszewski był na słynnym spotkaniu u prezydenta Lecha Wałęsy, kiedy minister Andrzej Milczanowski poinformował o podejrzeniach UOP wobec premiera). - Myślę, że nastrój był taki, że te dwie kandydatury mogłaby zrównoważyć tylko osoba generała Jaruzelskiego - mówi jeden z uczestników spotkania. - Choć oczywiście taka kandydatura nie padła. Wtedy właśnie radni SLD rozważali zgłoszenie jako własnego kandydata Jerzego Majewskiego. Majewski, inżynier po Politechnice Warszawskiej, był od 1967 roku przewodniczącym Rady Narodowej m.st. Warszawy, a od 1973 do lutego 1982 roku prezydentem Warszawy. Od 1968 do 1981 roku także członek KC PZPR, a w latach 1969 -1976 poseł na Sejm. Po odejściu z ratusza został wiceministrem budownictwa i pełnomocnikiem rządu do spraw budowy metra. - Majewskiego wymyślił prawdopodobnie Rozbrat [siedziba SdRP mieści się przy tej ulicy - red.]. Chodziło o zastopowanie Glempa - mówi nasz rozmówca z SLD. - Bartoszewski był ewentualnie do przyjęcia jako żołnierz AK, ratujący podczas wojny Żydów z getta, powstaniec warszawski. Można było się umówić, że zgodzimy się na niego, chociaż wyraźnie zaznaczymy, że tylko za zasługi sprzed lat. Majewski albo żaden W Radzie Warszawy panuje zasada, że honorowym obywatelem Warszawy zostaje osoba zaakceptowana przez całą radę. Chodzi o to, by w chwili głosowania uchwały przyznającej tytuł nie było przetargów na sali. Żeby nie dopuścić do sytuacji, że jeden honorowy obywatel dostał więcej głosów od drugiego. - Kandydaturę prymasa utrzymywaliśmy dosyć długo w tajemnicy, żeby nie uprzedzać komunistów - mówi chcący zachować anonimowość radny prawicy. Kiedy okazało się, że SLD wysuwa jako kontrkandydata Majewskiego, prawica stanowczo zaprotestowała. - Był dla nas nie do przyjęcia. Abstrahując nawet od tego, czy zrobił coś dla miasta, czy nie - a raczej nie zrobił - nie miał nic wspólnego z demokracją i wolnym krajem. Trudno go teraz nagradzać - mówi prawicowy radny. Ostateczną listę kandydatów na honorowych obywateli stolicy ustala konwent Rady Warszawy, w skład którego wchodzą członkowie prezydium rady plus przedstawiciele klubów - UW, Radnych Prawicy (PC, KPN, UPR) i SLD - PSL. Podczas spotkania konwentu szybko okazało się, że lewica nie zamierza popierać prymasa, prawica nie dopuszcza zaś myśli o uhonorowaniu komunistycznego prezydenta Warszawy. W tej sytuacji zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany. - Postkomuniści zasugerowali, że albo będzie Majewski, albo żaden. Zaszantażowali nas i osiągnęli cel - mówi wiceprzewodniczący Rady Warszawy Grzegorz Zawistowski (Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, na terenie rady nie zrzeszony). - Dała o sobie znać niedojrzałość polityczna SLD. Ponieważ nie podobała im się kandydatura prymasa uniemożliwili wybór jakiegokolwiek honorowego obywatela. W takich kwestiach partie polityczne powinny się powściągać. Inaczej robią krzywdę sobie i miastu - dodaje. Zawistowski zapowiada, że prawica nie da za wygraną i zgłosi kandydaturę prymasa Józefa Glempa w przyszłym roku. Przewodniczący klubu radnych SLD Jan Wieteska nie chce komentować tego, co się stało. - Od początku byłem zwolennikiem nie przyznawania honorowego obywatelstwa w tym roku. W zeszłym roku był Jan Paweł II i teraz może być przerwa. Na rok przed wyborami samorządowymi powinniśmy unikać sporów politycznych, a zająć się problemami merytorycznymi - mówi. Skibniewski przepadł, Gomulicki odmówił Tegoroczny przypadek politycznego poróżnienia na tle wyboru honorowych obywateli nie jest pierwszy. W ubiegłym roku, roku uroczyście obchodzonego 400-lecia stołeczności Warszawy, Rada Warszawy uchwaliła przyznanie tytułu Janowi Pawłowi II. Kilkudziesięcioosobowa grupa radnych pojechała wtedy do Rzymu na audiencję u papieża. Oficjalna delegacja wręczyła Ojcu Świętemu dyplom. Podobno zdziwił się niepomiernie, bo, jak sam przyznał, Warszawy specjalnie nie zna i nie mógłby poruszać się po niej bez przewodnika. Ale nim doszło do spotkania radnych z Janem Pawłem II odbyło się posiedzenie Rady Warszawy. Prezydent przedstawił zasługi papieża dla kraju, wspomniał jego pielgrzymki, podczas których zawsze odwiedzał Warszawę. Przypomniał, że w trudnych chwilach "jego obecność ożywiała serca i umysły nas wszystkich" (cytat za "Życiem Warszawy", 26.03.97 r.). Podczas głosowania kilkoro radnych z SLD wolało wyjść na kawę do bufetu. Jeden z nich jednak został i głosował przeciwko uchwale. Jak tłumaczył w kuluarach, nie przekonano go, że papież ma zasługi dla Warszawy. Zapanowała konsternacja, a nawet oburzenie. Przewodniczący przerwał obrady i zebrał konwent. W końcu udało się nakłonić socjaldemokratę do wycofania swego głosu. - Oświadczyłem, że jeśli tego wymaga dobro miasta i jezdnie w mieście mają być od tego równiejsze, to proszę uznać, że nie wziąłem udziału w głosowaniu - wspomina Andrzej Golimont. Tak też zrobiono. Z kolei w 1994 roku za honorowe obywatelstwo miasta podziękował i nie przyjął go znany varsavianista, pisarz i krytyk Juliusz Wiktor Gomulicki. Zrobił to protestując przeciwko nie przyznaniu przez radę tego samego tytułu architektowi i urbaniście, współorganizatorowi Biura Odbudowy Stolicy Zygmuntowi Skibniewskiemu. Kilkoro radnych przypomniało sobie, że Skibniewski od 1952 do 1956 roku był posłem na Sejm, wchodził też w skład prezydium Komitetu Obrońców Pokoju. Uznano to za kompromitującą działalność polityczną. W głosowaniu Skibniewski przepadł. W tym czasie leżał chory i nieprzytomny w szpitalu. - Profesor Skibniewski był posłem, ale nie działał politycznie - powiedział prasie Gomulicki. - Oprócz tego był orlątkiem lwowskim, walczył w wojnie z bolszewikami, był członkiem Armii Krajowej i więźniem obozu hitlerowskiego. Jest autorem dwóch planów odbudowy Warszawy, projektów Trasy W-Z i Domu Słowa Polskiego - mówił oburzony "przekształcaniem sesji rady w procesy polityczne" Gomulicki (za "Życiem Warszawy", 19.04.1994 r.). Za darmo autobusem Honorowe obywatelstwo Warszawy nadawane jest od 1918 roku. Pierwszy otrzymał ten tytuł Józef Piłsudski. W dwudziestoleciu międzywojennym Rada Miasta przyznawała go jeszcze ośmiokrotnie. Przeważnie znanym politykom i żołnierzom. Po wojnie tradycję wskrzesił w 1992 roku samorząd kierowany przez prezydenta Stanisława Wyganowskiego. W pierwszym rzucie, starając się nadrobić zaległości, wyróżniono pięć osób - Jerzego Waldorffa, zasłużonego m. in. dla ratowania Powązek, Aleksandra Gieysztora, szefa Informacji Biura Informacji i Propagandy KG AK, długoletniego dyrektora Zamku Królewskiego, Stanisława Broniewskiego Orszy, naczelnika Szarych Szeregów, Janinę i Zbigniewa Carroll-Porczyńskich, którzy sprowadzili do kraju galerię obrazów. W następnym roku honorowymi obywatelami zostali Lady Sue Ryder, działaczka charytatywna z Wielkiej Brytanii, zakładająca ośrodki pomocy charytatywnej w całej Polsce, organizatorka transportów z pomocą dla Polski podczas stanu wojennego, oraz inżynier Jan Podoski długoletni przewodniczący Społecznego Komitetu Budowy Metra. Dwie osoby uhonorowano także w 1995 roku - architekta, urbanistę, cichociemnego Stanisława Jankowskiego Agatona oraz oficera wywiadu AK Kazimierza Leskiego. Honorowe obywatelstwo nie łączy się z żadnymi materialnymi korzyściami, oprócz uzyskania prawa do darmowych przejazdów komunikacją miejską.
Prymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych w rządzie Józefa Oleksego Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński mieli w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy. Mieli, ale nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie. Radni Klubu Radni Prawicy zgłosili kandydaturę kardynała Józefa Glempa. Prezydent Warszawy Marcin Święcicki i Klub Unii Wolności zgłosili Władysława Bartoszewskiego, Franciszka Kamińskiego przedstawili natomiast kombatanci z Batalionów Chłopskich. Wszyscy kandydaci wstępnie zgodzili się pretendować do tytułu. Kiedy znane już były te trzy kandydatury zebrał się klub radnych SLD - PSL. Radnym lewicy nie podobało się, że do zaszczytu honorowego obywatela stolicy pretendują przedstawiciel Kościoła i człowiek zamieszany w sprawę oskarżenia o szpiegostwo Józefa Oleksego. Wtedy właśnie radni SLD rozważali zgłoszenie jako własnego kandydata Jerzego Majewskiego. Podczas spotkania konwentu, mającego ustalić ostateczną listę kandydatów szybko okazało się, że lewica nie zamierza popierać prymasa, prawica nie dopuszcza zaś myśli o uhonorowaniu komunistycznego prezydenta Warszawy. W tej sytuacji zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany. Wiceprzewodniczący Rady Warszawy Grzegorz Zawistowski (Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe) zapowiada, że prawica nie da za wygraną i zgłosi kandydaturę prymasa Józefa Glempa w przyszłym roku. Tegoroczny przypadek politycznego poróżnienia na tle wyboru honorowych obywateli nie jest pierwszy. Honorowe obywatelstwo Warszawy nadawane jest od 1918 roku. Pierwszy otrzymał ten tytuł Józef Piłsudski. Honorowe obywatelstwo nie łączy się z żadnymi materialnymi korzyściami, oprócz uzyskania prawa do darmowych przejazdów komunikacją miejską.
ŻEGLARSTWO Wielki wyścig - Niespokojny duch Kolumba - Trasa najtrudniejsza z możliwych - Mają jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn Ze sztormu w sztorm MAREK JÓŹWIK To ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Najlepszych żeglarzy, jacy pływają po oceanach. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Ale z kamerami telewizji na pokładach. Dostępny na stronach Internetu. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej. Ten projekt porusza wyobraźnię. Jest metaforą godną milenium. Człowiek, ocean, satelita w otwartym tunelu czasu i cyber przestrzeni. Stary i nowy świat spięte żaglem i obrazem cyfrowym na żywo. Czyż można bardziej lapidarnie streścić dwa tysiące lat i lepiej oznaczyć ten punkt, w którym jesteśmy na mapach dziejów, w przesmyku do trzeciego tysiąclecia? Nie sposób wskazać człowieka, który poddał pomysł tego rejsu. Można wskazać na wielu ludzi. Może był nim Jules Verne, który napisał książkę "W osiemdziesiąt dni dookoła świata", może Yves Le Cornee, który wymyślił regaty Jules Verne Trophy. Może Bruno Peyron, który pierwszy okrążył ziemię szybciej od Phileasa Fogga, bohatera Verne'a. A może po prostu był nim ten ktoś, kto zobaczył wielką górę i na nią wszedł, albo ten, który stanął nad oceanem i poczuł, że musi go przepłynąć, inaczej nie zazna spokoju, i zrobił to. Każdy nosi w sobie swój przylądek Horn i swój Mount Everest, lecz tylko najlepsi z nas nigdy nie rezygnują. Fanaberia i kaprys Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk pocięli palnikiem dwie tony ołowiu. W Górkach pod Gdańskiem wykopali na przystani dół, rozpalili ognisko, przetapiali ołów i wlewali w drewniane formy, które zbili z kawałków desek. Zatruli się oparami, lecz mieli balast do łódki. Wtedy wszyscy gdzieś pracowali. O szesnastej, po pracy, przyjeżdżali do Górek i budowali jacht do trzeciej w nocy. Tyrali jak stachanowcy. W dwanaście tygodni zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Roman Paszke dołączył do żeglarzy z Zachodu, którzy dawno wysiedli z ciężkich łódek z poliestru. Włókno, kevlar, aluminium i tytan to było to, na czym pływali i co trzeba było mieć, żeby się liczyć. Tamci mogli to kupić. Paszke musiał wychodzić, wydreptać po urzędach, załatwić. W Polsce były inne priorytety. Takie środki ochrony roślin, bardzo proszę. Ale włókno węglowe na jachty? To fanaberia i kaprys! Marzenia? Owszem, każdy mógł je mieć. Powiedzmy zwiększenie wydajności z jednego ha, ale szybki jacht pełnomorski to było marzenie wskazujące na znaczące znamiona luksusu, by nie powiedzieć - na odchylenie prawicowe. Podpadało to pod określoną ustawę, która nie zabraniała marzyć, ale zabraniała mieć. Zresztą był Gemini 1 i oni na nim pływali, więc wyraźnie coś się w głowie pomieszało temu Paszkemu. Zanim zaczął wytapiać ołów z "Miśkiem" Gospodarczykiem, swoim bosmanem i przyjacielem, Roman odbył bolesną drogę krzyżową po gabinetach instytucji i urzędów. Wspomina to z rozbawieniem. - Najtrudniej było uzasadnić, że potrzebujemy innego jachtu, chociaż mamy taki jeden, który pływa. Kiedy wystartowaliśmy na Gemini 1 za granicą, to tylko oglądaliśmy rufy łódek rywali. W tych regatach, między innymi, startował jacht Rodeo, na którym pływały kobiety. Bardzo zdrowe, pokaźne niemieckie kobiety. I one nas wyprzedziły. Już wtedy było widać, że na tym jachcie nic nie wskóramy. Był zbudowany w Stoczni im. Conrada metodą, jakby to najdelikatniej ująć, tradycyjną. Był bardzo ciężki. Miał duży kambuz nawigacyjny, kabiny dla załogi. Był po prostu konstrukcyjnie przestarzały. Po tych regatach powiedziałem, że na tę łódkę więcej nie wsiądę. Korona Himalajów kapitalizmu Paszke był zdeterminowany. Włókno węglowe figurowało na liście materiałów o znaczeniu strategicznym, których nie wolno było przewozić z Zachodu na Wschód. Jednak pomogli przyjaciele. W oficjalnych papierach paczki zawierały szkło. To był szmugiel w zbożnym celu i Pan Bóg przymknął oko - konkretnie celnikom i straży granicznej po tamtej stronie. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu właściwie bez walki. Był lekki, szybki, zwrotny i rufę tego jachtu studiowali bez przyjemności żeglarze wielu krajów. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Zrealizował swoje marzenie, został jednym z najlepszych, ale jeszcze nie pokonał swojego Hornu. Kto wie, może wcale nie chodzi o to, żeby to zrobić. Może ważniejsze jest samo dążenie. - Z Paryża wrócił Rolf Vrolijk i to on zaczął Romka namawiać na projekt Rejsu 2000 - mówi Alina Paszke, żona żeglarza. - A Roman zaczął przekonywać Marka Kwaśnickiego, właściciela MK Cafe. Kwaśnicki na początku był tym projektem zainteresowany, ale później ostygł. Budowa katamarana i udział w regatach to gigantyczne przedsięwzięcie finansowe. Ludziom z najpotężniejszych firm buzuje elektrolit w szarych komórkach, kiedy siadają nad rachunkami. Z drugiej strony kupno, sprzedaż i dystrybucja widowiska to wielkie wyzwanie dla świata mediów i świata finansów. To swoista Korona Himalajów kapitalizmu. THE RACE 2000 będzie dysponować najwyższym budżetem multimedialnym w dziejach. To już wiadomo, choć konkretna suma na razie jest tajemnicą. Paryski Disneylend, Francuski Interministerialny Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo i France Telekom organizują ten wielki wyścig po morzach i oceanach. Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. TWI to filia International Management Group, założonej w 1960 roku przez Marka McCormacka, która zatrudnia 1600 pracowników, posiada 70 biur w 27 krajach świata. IMC/McCormack zarządza m.in. turniejami tenisowymi, brytyjskimi turniejami golfowymi, ponadto fundacją Nobla, Uniwersytetem Harvarda itd. TWI zajmowała się dotychczas z powodzeniem regatami Whitbread i America's Cup. TWI zleciła badanie rynku agencji Carat, największemu medialnemu konsorcjum konsultingowemu w Europie. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych. Po mistrzostwach świata w piłce nożnej, olimpiadzie w Atlancie, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i mistrzostwach świata Formuły 1. Są to, trzeba przyznać, bardzo zachęcające prognozy na ciasnym rynku niezwykle ostrej dzisiaj konkurencji. David Ingham odpowiada w TWI właśnie za żeglarstwo i wiele sobie obiecuje po kolejnej inwestycji firmy. - Myślę, że oglądalność programów o żeglarstwie szybko rośnie. Regaty Whitbread stały się najbardziej nośnym w dziejach telewizji żeglarskim wydarzeniem... Myślę, że Wyścig będzie jeszcze bardziej oglądany. I jeszcze szerzej dostępny z powodu przekazów na żywo i z powodu Internetu. Będziemy także realizowali programy specjalne, dla poszczególnych stacji albo dla konkretnych krajów. To są ekscytujące możliwości. Roman przyciąga ludzi Na razie są setki spraw do załatwienia każdego dnia. Roman telefonuje do Londynu. Dopina odbiór nowego masztu. Poprzedni złamał się na Zalewie Zegrzyńskim zaraz po regatach. Lepiej w Zegrzu niż na Pacyfiku - przymilnie pocieszałem Romana, bo maszt runął, jak tylko wsiadłem do katamarana, więc sumienie mnie gryzło okropnie. Romek przez grzeczność nie zaprzeczał. Maszt ma być obrotowy czy nie? Na pewno będzie niższy o cztery metry. Trzeba dogadać szczegóły z Londynem. Mirosław Gospodarczyk już rozgrzewa busa. On pojedzie odebrać maszt. Trzeba załatwić bilety na prom dla bosmana. Cztery doby podróży non stop i będzie po sprawie. Bosman nie takie szpagaty ćwiczył z kapitanem. Kiedyś w sztormie na Morzu Północnym zatykał palcem dziurę, przez którą wypadł im wał silnika. - Mieliśmy kwadratowe oczy. Parę razy spadliśmy z fali, miała sześć czy siedem metrów. Szliśmy na silniku, żeby się schować przed wiatrem za wyspą. Stanęliśmy na beczce, znaczy na boi. Ledwie zdążyliśmy się za nią złapać, jak wyleciał nam ten wał. Wetknąłem palec w dziurę. Łódka szybko nabierała wody. Zanim Romek znalazł kołek, żeby ten otwór zabić, ja robiłem za korek. Gdyby wał wyleciał kwadrans wcześniej, kiedy byliśmy w morzu, byłoby po nas. Bosman umie się poświęcić dla sprawy. Nawet wtedy, kiedy nie wierzy w powodzenie, robi swoje najlepiej, jak potrafi. Nie wierzył, że wyjdzie ten program z MK Cafe, lecz kiedy Roman w to wszedł i on to zrobił. Nie wierzył w Rejs 2000. Wątpił, czy uda się zebrać pieniądze, zgromadzić grupę sponsorów i zbudować kolosa pod żaglami, ale był przy tym z Romanem od początku. Są przyjaciółmi i to wystarcza. Roman ma wielu przyjaciół. Roman przyciąga ludzi. Roman umie sprawić, że inni zaczynają myśleć tak jak on. Zaczynają wierzyć w to, w co on wierzy, i czuć, że są to ich marzenia. Marek Kondrat, Bogusław Linda, Kazimierz Kaczor pomagają mu, odkąd zabrał się za projekt tego rejsu. Linda ma popłynąć w załodze. Ala Paszke, jak ze śmiechem opowiada, dała się wpuścić w maliny. Roman, zgodnie z prawdą, powiedział żonie, że rejs potrwa dwa miesiące. Dyskretnie jednak przemilczał, że praca nad projektem to bite dwa lata młyna, ciągłych wyjazdów, dużych wydatków własnych. Ala wspiera Romana jak zawsze. Jednak jest kobietą, a kobiety są bardziej praktyczne, zwłaszcza od mężów marzycieli, choćby nawet tak pragmatycznych jak Roman. - Na początku było trudno. Wszystkie pieniądze, jakie zarobiliśmy, inwestowaliśmy w ten projekt, nie mając żadnej gwarancji, że to się uda - mówi Alina Paszke. - Roman wyjeżdżał do Warszawy dwadzieścia razy w miesiącu. Warszawa była wtedy jego drugim, a właściwie pierwszym domem. Gdyby musiał mieszkać w hotelach, to by nas zrujnowało. Mieszkał u przyjaciół. Każda meta to nowy start W grupie warszawskiej, jak Roman ich nazywa, wyobraźnia zadziałała. Rozmach tego rejsu, symbolika podróży w czasie, przejście pod żaglami przez granicę tysiącleci, nie może nie poruszyć wyobraźni tych, którzy ją mają. I klimat wielkiego wyścigu. Bo historia ludzi na ziemi to wyścig. Historia odkryć, historia władzy. Historia każdego życia. W wyścigu ktoś wygrywa i ktoś przegrywa. Jedni giną, a innym udaje się przetrwać. Ten wyścig ma wiele nazw i wiele aren, lecz wszyscy bierzemy w nim udział. Nie ma takich, których to nie dotyczy. Tylko cele i mety są różne. A każda meta to nowy start. Tak jest urządzony świat. I nie warto przywiązywać się do słów. Słowa, pojęcia, etykiety są względne i złudne. Gdyby Kolumb żył w naszych czasach, byłby tylko rekordzistą Europy, bo dotarł tam, gdzie nie dotarł przed nim żaden Europejczyk. Kto wie, może tak byłoby lepiej. Nazywamy go odkrywcą, choć wcale nie odkrył Ameryki. Jak można odkryć ląd, na którym żyli, rodzili się i umierali ludzie od setek lat? To arogancka teoria. Czy ten Indianin, który pierwszy stanął na naszym kontynencie, też odkrył Europę? Historia ludzi to historia wielu wyścigów, a ten rejs będzie jednym z nich. Ci żeglarze nie odkryją nowego lądu. Odkryją nowe możliwości technologii, nawigacji i ludzkich sił. Kiedy dopłyną do Marsylii czy Barcelony, wszyscy będziemy jakoś bogatsi. Czegoś się dowiemy i o nich, i o nas. I chyba zawsze o to chodzi. Ktoś rzuca wyzwanie, ktoś zaczyna nowy wyścig i nie wie, co jest za metą. Wyrusza, żeby się dowiedzieć. A kiedy już tam dotrze, gdy osiągnie cel, to ma przed sobą linię horyzontu jak ta, do której płynął. Do tej linii popłynie ktoś inny, kto nie będzie mógł zasnąć, dopóki się nie dowie, co za nią jest. Człowiek nigdy nie zdąży na spotkanie morza z niebem, ale nigdy nie przestanie próbować, bo - być może - po to tutaj jest. Pływające monstrum Wielkie wyzwania rodzą się z tysiąca drobnych spraw. Jedziemy z Romanem do Górek. Trzeba trochę przebudować jacht ALKA-PRIM. Skrócić stalowe liny i część dziobową. Być może dodać nową belkę wzmacniającą. ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to tyle, co obszar boiska piłkarskiego. Ten katamaran ma tyle żagli na jednym maszcie, co Dar Młodzieży na trzech. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz. W drodze do Górek Roman objaśnia mi technikę żeglowania, systemy nawigacji, sposoby zliczania dystansu. On chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, a to oznacza piekło na pokładzie. Będą płynąć za dnia i będą płynąć w nocy. Z możliwie maksymalną prędkością w każdej chwili. Roman dokładnie zna trudności trasy. - Trasa jest najtrudniejsza z możliwych. Mamy jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn. Reszta to wolny wybór skipperów. Trasa będzie tym szybsza, im będzie krótsza. A krótsza będzie wtedy, im bliżej Arktyki pobiegnie . Im niżej zejdziemy, im bardziej się zbliżymy do granicy lodów, tym większe mamy szanse napotkania sztormowych wiatrów. Cała strategia walki na trasie polegać będzie na tym, żeby przeskakiwać z niżu w niż. Ze sztormu w sztorm. Poniżej pięćdziesiątek, sześćdziesiątek zdarza się trzysta dwadzieścia dni sztormowych w roku. Tak mówią statystyki. Taka tam jest cyrkulacja. Żeglowanie w sztormach, góry lodowe. Lekko nie będzie. Dużo więcej adrenaliny Roman Paszke nie mówi o strachu. Mówi, że do startu jest zbyt daleko, żeby się bać. Żeby w ogóle o tym myśleć. Żyje teraz w ciągłym biegu, złe myśli przywala tona codziennych spraw. A może nie chce o tym mówić. Żeglarze są przesądni. Nieszczęścia się zdarzają albo nie, po co prowokować los. Wiadomo, że trzeba mieć szczęście. Kto będzie miał mniej kłopotów, ten zwycięży w tym wyścigu. Ryzyko jest duże. Wiadomo, co może się stać, gdy rozpędzony nocnym sztormem kolos staranuje zatopiony kontener, górę lodową albo wieloryba. Gdy kogoś zmyje fala z plastikowej siatki rozpiętej między pływakami przy prędkości 80 kilometrów na godzinę. I będzie noc, i będzie sztorm. Katamaran to nie jacht jednokadłubowy, który ma dwie tony ołowiu w kilu. Jeżeli się wywróci, to jak podnieść na ocenie coś, co ma na maszcie płótno rozmiarów boiska do futbolu, a ten maszt ma jedenaście pięter? Jak to zrobić bez pomocy z zewnątrz, w dziesięciu ludzi na wodach Hornu albo Arktyki? Ten, kto wyjedzie na maszt, nawet przy spokojnym morzu, będzie tam siedział jak w diabelskim młynie. Szczyt masztu będzie się odchylał po dwa metry w lewo i w prawo, więc ten ktoś będzie się bujał po cztery metry. Jaka to będzie bujanka przy sztormie, można sobie wyobrazić, a trzeba będzie przeżyć. - Codziennie będziemy wyjeżdżać na maszt dla sprawdzenia, czy jest OK. Ważny będzie zgrany zespół. Umiejętność rozwiązywania konfliktów. Ludzie kłócą się po czterech dniach regat, a co dopiero po dwóch miesiącach. Jeden drugiego musi mobilizować. Ktoś będzie słabszy, ktoś silniejszy w danym momencie. Każdy musi umieć zastąpić każdego - mówi Wojtek Długozima, jeden z kandydatów do załogi. Mocny chłopak, pływał z Romanem na MK Cafe. Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach. Robert Janowicz ma za sobą taką szkołę. - Katamaran jest bardzo specyficzny i w prowadzeniu, i w trymowaniu. Łódka jest bardziej wymagająca od jednokadłubowca. Jej prowadzenie wymaga większej uwagi. Każdy błąd może kosztować dużo więcej. Ta łódka może się wywrócić. Ona jest stabilna tylko do pewnego momentu. Jest to łódka bardziej ekstremalna, ale daje też większą przyjemność żeglowania. Jest bardziej efektowna na wodzie. No i dostarcza więcej adrenaliny. Dużo więcej adrenaliny. Elektroniczna chmura Fajne są te chłopaki, pełne zapału. Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik też kandydują do załogi kapitana Romana Paszkego, choć żaden nie jest pewny swego miejsca. Trenują na jachcie ALKA-PRIM, po to go zbudowano, ale droga na superjacht nie będzie łatwa. Największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Zdanie jak pocisk, który ma przebić na wylot tę chmurę elektroniczną, z której spada na ziemię powszedni deszcz obrazów i słów, i zostać w naszych głowach. Zdanie wycelowane w masową wyobraźnię. Zdanie, którego spece od reklamy, fachowcy od marketingu używać będą na globalnej aukcji produktów medialnych. Zdanie, w które potężne koncerny inwestują wielkie pieniądze, żeby zarobić jeszcze większe. Niczego nie zostawia się przypadkowi. Wszystko jest dokładnie policzone, przeliczone, zsumowane. Rachunki oglądalności wystawiono w bilionach kontaktów, skumulowane zakresy dotarcia wyceniono na 7,5 miliarda odbiorców. Cyber Quest w Internecie już prezentuje przeboje techniki, jakie będą stosowane w przekazach. Każdy syndykat, każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Zagubionych na oceanie, ale łatwo odnajdywalnych za pomocą pilota od telewizora czy w komputerze. Tego jeszcze nie było. Chyba żaden żeglarz na morzu nie dzielił swej samotności z milionami świadków. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów i przyciąga ich pieniądze. - Jeśli dopłyną do mety, uznam to za promocyjny sukces firmy - mówi Mirosław Mironowicz, prezes zarządu i dyrektor generalny zakładów farmaceutycznych POLPHARMA S.A. ze Starogardu Gdańskiego. To oni wyłożyli pieniądze na ALKA-PRIM i współfinansują budowę superjachtu. - Znamy historię i Gemini, i MK Cafe. Podejmując decyzję o sponsorowaniu, zapoznaliśmy się ze skutkami marketingowymi, jakie przyniosły poprzednie akcje promocyjne. Oceniliśmy efekty jako pozytywne. Promocja przez sport jest tańsza niż bezpośrednia promocja medialna. Jeśli jacht wystawiony przez polski kapitał ukończy regaty, to będzie duży sukces. Jeżeli wygra, to będzie sukces jeszcze większy. Może tylko Bóg to wie Wielkie marzenia rzadko się spełniają bez wielkich pieniędzy. Tak jest urządzony ten świat i Krzysztof Kolumb też by nam coś o tym opowiedział. Najszybszym jachtem na oceanach jest obecnie PLAYSTATION Steve Fosseta, amerykańskiego multimilionera. Ten katamaran kosztował 4,5 miliona dolarów. Fosset też wystartuje w Wielkim Wyścigu. Faceta roznosi energia, chyba karmi się adrenaliną z puszek. Ma 54 lata i uprawia triatlon, ściga się psimi zaprzęgami na Alasce, przepływa wpław kanał La Manche, bierze udział w 24-godzinnych wyścigach samochodowych na torze w Le Mans. Próbował okrążyć balonem ziemię, ale mu się nie udało. Udało mu się ustanowić rekord szybkości na jachcie. Płynął dobę i uzyskał średnią prędkość 45 węzłów. Można powiedzieć - ekscentryczny milioner. Można powiedzieć - bogaty snob. Ale to są łatwe uproszczenia. Gość ma takie pieniądze, że mógłby na nich leżeć i pozwolić się wachlować kobietom pięknym, acz wyuzdanym, lecz coś go gna. On czegoś szuka. Czego? Ludzie robią różne dziwne rzeczy, choć dokoła jest tyle problemów. Taki jest porządek spraw Będzie 31 grudnia 2000 roku, kiedy wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć Ziemię w wielkim wyścigu. Zostawią za sobą cały ten zgiełk. Trzeba wierzyć, że im się uda. Roman ma takie powiedzenie - Sto procent optymizmu, zero pesymizmu. I tego się trzyma, jest mężczyzną. Jednak Ala, jego żona, musiała znaleźć własny sposób, żeby normalnie funkcjonować tutaj, gdy on jest tam. - Nie jestem Penelopą - mówi o sobie. Prowadzi firmę, wychowuje córkę, remontuje dom. Żyje aktywnie i do przodu, lecz gdy na Bałtyku szaleje sztorm, chwyta za telefon i dzwoni do Romana, który gdzieś tam na Karaibach wypatruje szkwałów i mew. Każdy potrzebuje cichej, bezpiecznej przystani, żeby przeczekać czas rozstania. Ala ma swoją przystań. Zdarzyło się coś, co sprawiło, że uwierzyła w przeznaczenie, chociaż ona tak tego nie nazywa. - Jechaliśmy do Elbląga do moich rodziców, kiedy w Gdańsku o szóstej rano wyleciał w powietrze dom. Na skutek wybuchu gazu. Ludzie spali w swoich łóżkach. Niektórzy wybierali się na rezurekcję do kościoła. Ten wypadek mną wstrząsnął. Pomyślałam, Boże, gdzie można czuć się bezpieczniej niż we własnym domu, we własnym łóżku. A jednak to się zdarzyło. Nie mamy wpływu na los. Są rzeczy poza nami. Co ma być, to będzie, i trzeba się z tym pogodzić. To jest tak, jak mówi Romek. Byleby odepchnąć się od kei. Wtedy przychodzi spokój. W domu życie spokojnie się toczy. Tam na morzu on jest szczęśliwy. Taki jest porządek spraw.
To ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów oraz najlepszych żeglarzy. Bez zawijania do portów, pomocy z zewnątrz, ale z kamerami telewizji na pokładach. Obraz będzie transmitowany na żywo w internecie. Ten projekt jest metaforą milenium - człowiek, ocean, satelita w otwartym tujnelu czasu i cyber przestrzeni. Do wzięcia udziały w tym wyścigu zachęca wyobraźnia - rozmach rejsu, symbolika podróży w czasie, przejście pod żaglami przez granicę tysiącleci. Polską załogą pokieruje kapitan Roman Paszke. Wraz z przyjacielem zbudował on Gemini 2 - pierwszy polski jacht z włókna węglowego. W tamtych czasach w Polsce wymagało to ogromnej wytrwałości i zaparcia. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujścu, później Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Rejs 2000 jest to ogromnym przedsięwzięciem - wymaga niemal dwuletnich przygotowań, dużego nakładu pracy i pieniędzy. Do wzięcia udziału namówił go kolega po fachu. Teraz żona i liczni przyjaciele go wspierają. W wyścigu jego drużyna popłynie na katamarnie, którego maszt jest wielkośći jedenastopiętrowego wieżowca, a powierzchnia żagla jest równa obszarowi boiska piłkarskiego. Osiąga prędkość prawie 80 km/godz. Polska drużyna chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, więc będą płynęli dzień i noc z możliwie maksymalną prędkością. Trasa jest szalenie trudna - krótsza w pobliżu Arktyki skazuje na ciągłe sztormy, jacht może się wywrócić. Ale dostarcza dużo adrenaliny. W takich warunkach ważny będzie zgrany zespół. W wyścigu jest tylko jedna zasada obowiązkowa - opłynięcie lewą burtą przylądków Dobrej Nadziei, Leuuwin i Horn. Całe wydarzenie jest wyzwaniem dla świata mediów, będzie dysponować największym budżetem multimedialnym w dziejach. Żeglarze odkryją nowe możliwości nie tylko ludzkich sił, ale także technologii. Kamery na pokładach pozwolą śledzić widzom losy żeglarzy na żywo. Po raz pierwszy podzielą się oni swą samotnością z milionami. Trzeba wierzyć, że polskiej drużynie się uda. Kapitan Paszke widzi start w wyścigu optymistycznie.
PFRON Na upadku Polisy stracą inwalidzi Polisa ostatniego frajera Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych do dziś posiada 600 tysięcy akcji plajtującej spółki ubezpieczeniowej Polisa. Od 1995 roku kolejnych czterech prezesów PFRON nie zrobiło nic, aby akcje sprzedać i zmniejszyć straty. Za skandal z Polisą nikt nie poniósł odpowiedzialności. W akcje Polisy Fundusz zainwestował cztery lata temu 4,8 mln złotych. Giełdowa cena akcji, które kupiono po 8 złotych, wynosiła wczoraj 36 groszy. PFRON dwukrotnie otrzymał dywidendę: ok. 93 tysiące zł w 1996 roku i 210 tysięcy zł w 1997 roku, stracił jednak niemal cały zaangażowany kapitał. - Powtórzono numer z Agrobankiem, tylko na mniejszą skalę - mówi długoletni pracownik PFRON. - W Agrobanku utopiliśmy 24 miliony złotych i pieniądze te wypłynęły do osób prywatnych w postaci nietrafionych kredytów. Tu schemat był podobny. Polisa cały zysk przeznaczała na dywidendę zamiast inwestować. W 1995 roku wybuchł skandal, gdy okazało się, że akcje Polisy po preferencyjnej cenie kupili byli prominentni działacze PZPR oraz Jolanta Kwaśniewska i Maria Oleksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski zapowiadał wówczas, że państwo wycofa swoje kapitały z Polisy. Tymczasem akcje Polisy sprzedała jedynie Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa. Pozostałe państwowe agendy: Agencja Rozwoju Gospodarczego (kupiła akcje po 7,20 zł) i PFRON nie mogły się z nimi rozstać, choć już w 1996 roku Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że inwestowanie państwowych pieniędzy w Polisę było niegospodarne, niecelowe i bardzo ryzykowne. Analitycy giełdowi zwracali uwagę, że przy pozyskiwaniu kapitału Polisa stosuje metodę przypominającą łańcuszek świętego Antoniego, zwaną również strategią "ostatniego frajera". Polegała ona na ciągłym emitowaniu nowych serii akcji - nowi akcjonariusze utrzymywali starych. W gronie "frajerów" znalazł się m.in. PFRON. Czy na inwestycji w papiery Polisy PFRON mógł kiedykolwiek zarobić? Nie, gdyż akcje kupiono za drogo. Można je było jednak korzystnie sprzedać na wiosnę 1997 roku, gdy Polisa miała na giełdzie swoje pięć minut. 5 maja 1997 roku, po miesiącu nieustannego wzrostu, kurs wynosił 9 złotych 40 groszy. Później zaczął gwałtownie spadać. W ciągu rekordowego tygodnia przeszło z rąk do rąk zaledwie 357 tysięcy akcji Polisy (niewiele wobec 600 tysięcy pozostających w dyspozycji Funduszu). Aby nie doprowadzić do załamania kursu, PFRON mógł sprzedawać akcje małymi transzami. Mógł, ale nie chciał. - Zamówiłem w firmie zewnętrznej ekspertyzę dotyczącą ewentualnej sprzedaży akcji Polisy - mówi poseł SLD Roman Sroczyński, prezes PFRON w latach 1996-1997. - Opinia była taka, żeby poczekać na wybory, które spowodują ożywienie na giełdzie. Potraktowałem tę sugestię poważnie. Obawiałem się, że jeśli ceny pójdą w górę, pojawią się zarzuty, że sprzedałem akcje za tanio. W 1997 roku Roman Sroczyński zasiadał w radzie nadzorczej Polisy i za udział w posiedzeniach otrzymywał wynagrodzenie. Złożył rezygnację, gdy został posłem. Jego poprzednik, Karol Świątkowski (który zadecydował o kupnie akcji) wyjaśniał, że PFRON chciał mieć prawo głosu w radzie nadzorczej jakiejś firmy ubezpieczeniowej, a oferta Polisy była najlepsza. Polisa miała ubezpieczać pożyczki udzielane zakładom pracy chronionej oraz kredyty dla inwalidów na zakup samochodów. "Są głosy, że Fundusz powinien bieżące nadwyżki biernie trzymać na rachunku NBP. Stanowczo sprzeciwiam się temu. To właśnie byłaby niegospodarność. Nieobracanie tymi pieniędzmi oznaczałoby utratę korzyści. Wolnymi środkami publicznymi trzeba zarządzać aktywnie, ale nie narażając ich na ryzyko nieudanej inwestycji" - napisał Roman Sroczyński w oświadczeniu opublikowanym w listopadzie 1996 roku na łamach "Gazety Wyborczej". Dziś jest jednak zdania, że PFRON nie powinien prowadzić działalności gospodarczej. Ciszej nad tą trumną Włodzimierz Dobrowolski, który w grudniu 1997 objął stanowisko prezesa PFRON, nie miał szans na sprzedanie akcji Polisy po cenie zbliżonej do ceny zakupu. Mógł jednak odzyskać połowę kapitału. W 1998 roku było już wiadomo, że Polisa ma poważne kłopoty. - Liczyłem na to, że Kredyt Bank wejdzie do Polisy jako inwestor strategiczny i akcje pójdą w górę - tłumaczy Włodzimierz Dobrowolski. - Gdybym je sprzedał po 4 złote, zostałbym oskarżony o niegospodarność. Udało mi się sprzedać udziały w dziesięciu spółkach, które uzyskaliśmy w drodze konwersji zadłużenia. Waldemar Flugel, który zastąpił Dobrowolskiego w lipcu 1999 roku, mógł sprzedać akcje Polisy po 3 złote, ale również nie podjął takiej próby. Obecnie PFRON traktuje temat Polisy jako tabu w myśl zasady "ciszej nad tą trumną". Rzecznik prasowy Krzysztof Perkowski, odsyła po informacje do Elżbiety Supy, dyrektor Wydziału Finansowego PFRON, która konsekwentnie odmawia rozmowy z "Rzeczpospolitą". Pytania, które wysłaliśmy faksem 27 października, do dziś pozostały bez odpowiedzi. Nie dowiedzieliśmy się, co PFRON ma zamiar zrobić z akcjami Polisy i czy istnieją jakiekolwiek porozumienia dotyczące ubezpieczania osób niepełnosprawnych, wiążące Fundusz z tą firmą. W 1995 roku PFRON podpisał z Polisą porozumienie o współpracy. Planowano utworzenie grupy kapitałowej ubezpieczającej m.in. zakłady pracy chronionej. PFRON zlecił spółce Biuro Informacji Bankowej (BIB) przygotowanie, kosztem ponad 100 tysięcy złotych, wniosku o licencję dla towarzystwa ubezpieczeniowego. - Opracowaliśmy wniosek o utworzenie towarzystwa ubezpieczeniowego z przewagą kapitału PFRON, ale bez udziału Polisy - zapewnia Ryszard Maluta, wiceprezes Biura Informacji Bankowej. Czy decydował Świątkowski W 1995 roku wartość rynkową swoich akcji, nie notowanych wówczas na giełdzie, Polisa szacowała na 20,67 zł za sztukę. Ówczesny prezes PFRON, Karol Świątkowski, utrzymywał, że kupowanie akcji po 8 złotych to znakomity interes. PFRON nie przeprowadził własnej kalkulacji wartości akcji i przyjął za dobrą monetę znacznie zawyżone prognozy zysku. Do dziś nie wiadomo, kto faktycznie podjął decyzję o zakupie. Na dokumentach widnieje podpis Karola Świątkowskiego, jednak wśród pracowników PFRON panuje przekonanie, że wykonywał on tylko dyspozycje "góry". Na zakup akcji Polisy zgodziła się rada nadzorcza Funduszu, której przewodniczył wiceminister pracy w rządzie Józefa Oleksego, Adam Gwara (PSL). Ministrem pracy był wówczas Leszek Miller. - W 1995 roku wydawało się nam, że jest to transakcja opłacalna i tak z pewnością było - mówi Adam Gwara. - Tak przynajmniej wynikało z dokumentów, które przedstawił nam zarząd. Nie mieliśmy powodów nie ufać zarządowi. Fundusz dysponował wówczas bardzo dużą nadwyżką, którą trzeba było jakoś zagospodarować. Nadwyżkę bilansową - 136 mln złotych - wykreowano sztucznie. PFRON znacznie ograniczył pomoc dla zakładów pracy chronionej, argumentując, że nie ma na to pieniędzy. Iwona Czekałowska, w 1995 roku dyrektor Wydziału Prezydialnego PFRON, w liście do ministra sprawiedliwości Jerzego Jaskierni (gabinet Józefa Oleksego) wyjaśniała, że wybierając Polisę, Fundusz kierował się jej bardzo dobrymi wynikami finansowymi oraz ekspertyzami "wybitnych znawców rynku ubezpieczeniowego". Do dziś owi wybitni eksperci pozostają anonimowi, ich analiz nie udostępniono nawet kontrolerom NIK. W sierpniu 1996 roku Iwona Czekałowska została prezesem Normiko Holding, spółki założonej przez PFRON. Po kontroli w Normiko, w marcu 1998 r., NIK skierowała do prokuratury doniesienie, w którym jest mowa o 11 przestępstwach i stratach spółki przewyższających 2,5 mln zł. Potrzebna nowelizacja PFRON posiada udziały i akcje w co najmniej stu podmiotach gospodarczych. Najczęściej są to udziały niewielkiej wartości, ale zdarzają się również większe pakiety, np. 21 111 akcji Polifarbu Cieszyn SA warte jest ponad 118 tysięcy złotych. Rząd chce zakazać Funduszowi prowadzenia działalności gospodarczej. Gdyby Sejm zaakceptował rządowy projekt nowelizacji ustawy, PFRON musiałby zbyć akcje i udziały we wszystkich spółkach do końca 2004 roku. Leszek Kraskowski, Mariusz Przybylski
Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych do dziś posiada 600 tysięcy akcji plajtującej spółki ubezpieczeniowej Polisa. Od 1995 roku kolejnych czterech prezesów PFRON nie zrobiło nic, aby akcje sprzedać i zmniejszyć straty. Do tej pory za skandal z Polisą nikt nie poniósł odpowiedzialności. Na inwestycję Fundusz przeznaczył cztery lata temu 4,8 mln złotych. Giełdowa cena akcji, które kupiono po 8 złotych, wynosiła wczoraj 36 groszy. Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że inwestowanie państwowych pieniędzy w Polisę było niegospodarne, niecelowe i bardzo ryzykowne. Analitycy giełdowi zwracali uwagę, że przy pozyskiwaniu kapitału Polisa stosuje metodę przypominającą łańcuszek świętego Antoniego, zwaną również strategią „ostatniego frajera”. Polegała ona na ciągłym emitowaniu nowych serii akcji – nowi akcjonariusze utrzymywali starych. W 1995 roku PFRON podpisał z Polisą porozumienie o współpracy. Planowano utworzenie grupy kapitałowej ubezpieczającej m.in. zakłady pracy chronionej. Do dziś nie wiadomo, kto faktycznie podjął decyzję o zakupie. Na dokumentach widnieje podpis Karola Świątkowskiego, jednak wśród pracowników PFRON panuje przekonanie, że wykonywał on tylko dyspozycje „góry”. Na zakup akcji Polisy zgodziła się rada nadzorcza Funduszu, której przewodniczył Adam Gwara (PSL), wiceminister pracy w gabinecie Józefa Oleksego. PFRON posiada udziały i akcje w co najmniej stu podmiotach gospodarczych. Rząd chce zakazać Funduszowi prowadzenia działalności gospodarczej. Gdyby Sejm zaakceptował rządowy projekt nowelizacji ustawy, PFRON musiałby zbyć akcje i udziały we wszystkich spółkach do końca 2004 roku.
KOSZYKÓWKA Startuje ekstraklasa mężczyzn - Stawką Euroliga - Polska atrakcyjnym rynkiem pracy - Tytułu broni Zepter Śląsk Wrocław - Szesnaście zespołów jeszcze za rok - Odchudzanie naturalne MAREK CEGLIŃSKI Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. Sezon przełomu wieków jest szczególnie ważny właśnie dla najbogatszych i najsilniejszych polskich drużyn. Walka o Euroligę Wszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. W myśl nowych regulaminów od następnego sezonu federacje koszykarskie krajów, które w rankingu FIBA zajmują miejsca od 1. do 12., będą miały prawo wystawienia przynajmniej jednego zespołu w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych. PZKosz jest obecnie właśnie dwunastą federacją w Europie. Od postawy naszych drużyn w rozgrywkach pucharowych będzie zależało, czy to miejsce utrzymamy, przy czym awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystartują Zepter Śląsk (mistrz) i Hoop Pekaes (zdobywca Pucharu Polski), może zaowocować jeszcze dodatkowym, drugim miejscem dla Polski w Eurolidze. Jest o co walczyć. Formuła 2+2 W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Formuła 2+2 określa, że w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Gracze z byłych państw socjalistycznych, a po takich gremialnie sięgają polskie kluby, mogą wypełnić cały limit. Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe, niekiedy całych formacji. Z Bobrów Bytom do Pruszkowa przeszło aż trzech podstawowych graczy: kadrowicze Mariusz Bacik i Paweł Szcześniak oraz reprezentant Łotwy Ainars Bagatskis. W odwrotnym kierunku udali się Krzysztof Sidor i Piotr Szybilski, również reprezentanci Polski, tyle że ten drugi w ostatniej chwili zamiast w Bytomiu wylądował w drużynie Zeptera. Nieoczekiwana zmiana miejsc Najbardziej zaskakująca była jednak wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się... rozgrywającymi. Łotysz Raimonds Miglinieks, którego udział w zdobyciu przez wrocławian ostatnich dwóch tytułów mistrzowskich trudno przecenić, przeszedł do Anwilu Włocławek, a stamtąd przeprowadził się do Wrocławia Chorwat Alan Gregov. Miglinieks, grając u słoweńskiego trenera Andreja Urlepa, stał się symbolem koszykówki ułożonej i zaplanowanej. Po zaangażowaniu przez wrocławian trenera reprezentacji Izraela Muli Katzurina zmieniło się spojrzenie na sposób gry Zeptera, który teraz ma grać bardziej ofensywnie, częściej stosować szybki atak. Stąd zmiany w obsadzie niektórych ról. Nie zmieniła się tylko tendencja kierownictwa klubu z Wrocławia, które drugi rok z rzędu sięga po kluczowego zawodnika z ekipy finałowego rywala w walce o tytuł. W poprzednim sezonie był to LaBradford Smith, który zawiódł ekipę Pekaesu w decydującym meczu z Zepterem. Teraz jest nim Gregov, kojarzący się z dwiema stratami w końcówce kluczowego spotkania numer 5 we Wrocławiu, które zadecydowały o porażce drużyny Eugeniusza Kijewskiego. Gregov nie będzie pierwszym rozgrywającym Zeptera. Na tę pozycję pozyskano Łotysza Igorsa Stelmahersa, w poprzednim sezonie reprezentującego Dallas Zastal Zielona Góra. Łotewska fala Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Anwil pozyskał tego lata obrońcę Edgarsa Snepsa z Broceni Ryga, bardzo skutecznego w rzutach z dystansu. Na testach w Bobrach udanie zaprezentowali się Ulvis Helmanis i Arnis Vecvagars. W Azotach Unii Tarnów zakotwiczył wicekról ligi łotewskiej, Uldis Visnievics. Pięciu pierwszych grało przed dwoma laty w reprezentacji swego kraju na mistrzostwach Europy w Barcelonie. W razie potrzeby trener polskiej kadry Piotr Langosz miałby pod ręką całkiem silną ekipę narodową do sprawdzenia naszych reprezentantów. Rywali mógłby poprowadzić trener Hoopa Pekaesu Nikołaj Bałwaczow, który również przyjechał z Łotwy. Skąd się wzięła łotewska fala? "W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie dużo mocniejsza jest ekstraklasa Rosji, ale tam większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe. Wiem coś na ten temat, gdyż w ubiegłym sezonie przez pięć miesięcy nie otrzymywałem żadnych pieniędzy, gdy byłem zawodnikiem Awtodorożnika Saratow i ostatecznie postanowiłem wyjechać. Nie uważam rosyjskiej ligi za miejsce, z którym można wiązać przyszłość. Większość moich kolegów myśli podobnie. Niewykluczone, że w najbliższych latach coraz więcej klasowych graczy będzie wyjeżdżać z Rosji i podpisywać kontrakty z polskimi klubami" - mówi Roberts Stelmahers, który po zakończeniu sezonu w Zielonej Górze miał propozycję gry w Albie Berlin, ale wybrał Wrocław. Maskoliunas i Daneu O tym, że polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich, świadczą tegoroczne transfery dwóch zawodników, którzy z pewnością mieli co jeść w dotychczasowych klubach. Prosto z finałowego turnieju mistrzostw Europy trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, a więc ekip lepszych od Polski, gdyż naszej drużynie nie dane było występować we Francji. Co ciekawe, zostali oni pozyskani przez kluby spoza czołówki - Prokom Trefl Sopot i beniaminka, Brok Alkpol Czarni Słupsk. Potentatom jakby bardziej odpowiadało obracanie się w kręgu znanych i opatrzonych koszykarzy. 28-letni Maskoliunas, wielokrotny reprezentant Litwy, w minionym sezonie sięgnął po największy sukces w karierze. Był kapitanem Żalgirisu Kowno, sensacyjnego zwycięzcy Euroligi. Jego rówieśnik, Daneu, syn słynnego Ivo Daneu, legendy jugosłowiańskiej koszykówki z lat 60. i 70., grał w Eurolidze w barwach Olimpii Lublana. Jest pierwszym rozgrywającym słoweńskiej reprezentacji, w której Walter Jeklin, mający w nowym sezonie poprowadzić Hoop Pekaes do największych sukcesów, gra tylko epizody. Wielka trójka Faworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa (miesięcznik "Superbasket" wysokość jego kontraktu określa na 140 tysięcy dolarów) i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, który przez pewien czas miał nadzieję na grę w NBA w Milwaukee Bucks. Eugeniusz Kijewski jest jedynym trenerem w lidze, który może wystawić do gry piątkę graczy nie urodzonych w Polsce, gdyż ma jeszcze w kadrze naturalizowanego Białorusina, Igora Griszczuka. Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej Amerykanina Jimmy'ego Moore'a, najwyższego polskiego koszykarza Rafała Bigusa (215 cm), a przede wszystkim nowego trenera, Muli Katzurina, który w Izraelu osiągnął już wszystko, łącznie z występami w Eurolidze z zespołem Maccabi Tel Awiw. Bez Krzykały i Tomczyka Trenera wrocławian jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi poddać się operacji i pauzować przez kilka miesięcy. Podobne, już pooperacyjne, kłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk, który na parkiet powróci nie szybciej niż po sześciu miesiącach rehabilitacji. Skład pruszkowian, poza Jeklinem i trójką z Bytomia, zasilił także utalentowany Marek Miszczuk z AZS Lublin, a tuż przed rozpoczęciem sezonu czteromiesięczny kontrakt z Hoopem podpisał niezniszczalny Tyrice Walker. Będzie to szósty kolejny sezon Amerykanina w polskiej lidze. Tym razem klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Dzięki takim sponsorom, jak Wizja TV, Hoop, Pekaes, OFE Kredyt Bank PBI, Van Pur, Citroen i Adidas, jego budżet ma sięgnąć 2,5 mln dolarów, co jest rekordową sumą w polskich warunkach. W Hoopie wciąż czekają na ten najważniejszy i największy transfer. Wójcik wolał w kraju Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Również pojedynczym zawodnikom nie spełniają się sny o grze w klubach zagranicznych. Może zresztą wcale o tym nie marzą. Oferta mistrza Włoch, Varese Roosters, złożona naszemu reprezentacyjnemu skrzydłowemu, Adamowi Wójcikowi, wydawała się nie do odrzucenia. Okazało się jednak, że Włosi pokpili sprawy formalne, koszykarza Zeptera naglił krajowy termin podpisywania kontraktów (30 czerwca), więc wolał nie ryzykować i pozostał w Zepterze. Za wielką trójką o miejsce w ósemce, dające prawo gry w play-off o mistrzostwo Polski, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska (zespół-rewelacja poprzedniego sezonu pozyskał kadrowicza Andrzeja Plutę z Bobrów), Prokom Trefl Sopot (wzmocniony nie tylko Maskoliunasem, ale także polskim kadrowiczem, Danielem Blumczyńskim), Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński, chociaż działacze tego klubu znów zaryzykowali, angażując - po Jeffreyu Sternie i Kelvinie Upshawie - kolejnego kontrowersyjnego i trudnego w prowadzeniu Amerykanina, Ronalda Thompkinsa. Wysoko mierzą obydwaj nowicjusze w lidze: Brok Alkpol Czarni Słupsk (kadrowicz Krzysztof Wilangowski, Roman Rutkowski, Piotr Ignatowicz, Tomasz Mrożek czy były reprezentant ZSRR Elszad Gadaszew) i Cersanit Nomi Kielce (nowe twarze to m.in. Kordian Korytek, Andrzej Adamek, Wojciech Żurawski, znany z Nobilesu Vlatko Ilić). Rejterada sponsorów Nie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Z nazwy zespołu z Bytomia zniknął pierwszy człon, Ericsson. Firma ta poinformowała pod koniec sierpnia, że nie będzie w najbliższym czasie kontynuować współpracy ze Sportową Spółką Akcyjną "Bobry-Bytom" i w związku z tym zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu koszykarzy. Już wcześniej z finansami w bytomskim klubie nie było najlepiej, skoro do dziś upominają się o należne im zarobki grający tam przed dwoma laty Tomasz Jankowski czy Bartłomiej Tomaszewski, a ostatnio Paweł Szcześniak i Andrzej Pluta. Zespół trenera Teodora Mołłowa dotknęła chyba największa rewolucja kadrowa. Oprócz Bacika, Bagatskisa, Szcześniaka i Pluty odeszli także Wilangowski i Yohance Nicholas, a wcześniej Korytek, czyli pięciu byłych bądź aktualnych kadrowiczów, reprezentant Łotwy i Amerykanin. Trudno będzie odbudować potencjał. Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W Lublinie przy nazwie AZS nie ma już Lubelskiego Węgla. W Zielonej Górze zniknął Dallas. W Toruniu pozostał tylko AZS. Ze współpracy z PKK Szczecin wycofała się Warta i z zespołu odeszli niemal wszyscy członkowie podstawowej kadry z poprzednich rozgrywek, łącznie z trenerem Jackiem Kalinowskim, który przeszedł do AZS Toruń. Zawodnicy, głównie juniorzy, grać będą wyłącznie za stypendia. Na grę w lidze są środki, na jakiekolwiek wzmocnienia już nie. Ambicją działaczy ze Szczecina jest wygranie chociaż jednego meczu w sezonie. Rok na zmiany W tej sytuacji trochę dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001. Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej. PLK miała określić warunki "odchudzenia" ligi (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie) oraz wymogi przekształcania się koszykarskich klubów i sekcji ze stowarzyszeń w sportowe spółki akcyjne, co ma być warunkiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach. Kluby dostały na to jeszcze przynajmniej rok. Całkiem świeży przykład hokeja na lodzie pokazuje, że niełatwo przeprowadzić racjonalne reformy. Może lepiej, że liga koszykarzy pozostanie w dotychczasowym kształcie. Niewykluczone, że po drodze odchudzi się sama.
Stawką rozpoczynającego się sezonu 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. Wszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. Polska jest aktualnie dwunastą federacją w Europie, przez co kwalifikuje się do rozgrywek z ostatniego miejsca. Nowy sezon obfituje w zmiany składów poszczególnych drużyn. W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Największym powodzeniem wśród zagranicznych gwiazd cieszą się Łotysze – to oni silną grupą zasilają polskie składy. Skąd się wzięła łotewska fala? Zawodnicy twierdzą, że w tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie dużo mocniejsza jest ekstraklasa Rosji, ale tam większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe i nie wypłaca zawodnikom należnych im gaż. Najbardziej zaskakująca była jednak wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się rozgrywającymi. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa (miesięcznik "Superbasket" wysokość jego kontraktu określa na 140 tysięcy dolarów) i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, który przez pewien czas miał nadzieję na grę w NBA w Milwaukee Bucks. Eugeniusz Kijewski jest jedynym trenerem w lidze, który może wystawić do gry piątkę graczy nie urodzonych w Polsce, gdyż ma jeszcze w kadrze naturalizowanego Białorusina, Igora Griszczuka. Ten rok jest też przełomowy pod względem wycofywania się sponsorów. Coraz więcej drużyn boryka się z problemami finansowymi. Rozwiązaniem ma być zmniejszenie ilości drużyn grających w ekstraklasie. Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej. Polska Liga Koszykówki miała określić warunki "odchudzenia" ligi (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie, a nie jak dotychczas – 16) oraz wymogi przekształcania się koszykarskich klubów i sekcji ze stowarzyszeń w sportowe spółki akcyjne, co ma być warunkiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach. Kluby dostały na to jeszcze przynajmniej rok.
KONSTYTUCJA Poszerzony zakres kontroli przedmiotowej Trybunału Prawo miejscowe pod lupą WOJCIECH KRĘCISZ Zgodnie z art. 188 ustawy zasadniczej Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach: zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją; zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; zgodności przepisów prawa wydawanych przez centralne organa państwowe z konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami. Oprócz objęcia kognicją TK umów międzynarodowych, co w porównaniu z poprzednim stanem prawnym wskazuje na poszerzenie przedmiotowego zakresu kontroli konstytucyjności prawa w Polsce, warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego. Wydaje się bowiem, że tezę taką można postawić na gruncie obowiązujących przepisów. Jakie jednak przemawiałyby za tym racje? Fundamentalne znaczenie należy przypisać ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez ustawę zasadniczą. System tej ochrony, polegający m.in. na poddaniu kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, służy pełniejszej realizacji tychże wolności i praw. Nie powinno budzić wątpliwości, że tego rodzaju wnioskowanie wynika wprost z ustawy zasadniczej. Wskazuje na to w szczególności wyrażona w art. 8 zasada bezpośredniego jej stosowania, a także określona w art. 79 konstrukcja skargi konstytucyjnej. Tak więc potrzeba realizacji konstytucyjnych wolności i praw, których normatywne ujęcie na gruncie obowiązującej ustawy zasadniczej nie budzi zastrzeżeń, wydaje się argumentem najważniejszym. Nie brakuje również innego rodzaju racji. Po pierwsze - punktem wyjścia dla przyjęcia zasadności poglądu o rozszerzeniu kognicji TK także na akty prawa miejscowego jest przepis art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej, z którego wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. Nie podlega dyskusji, że wobec spełniania przez nie konkretnych kryteriów obowiązywania oraz wyraźnego stwierdzenia konstytucji są one źródłami powszechnie obowiązującego prawa. Wydaje się przy tym, że nie ma istotniejszego znaczenia forma realizowania przez organa samorządu terytorialnego i terenowe organa administracji rządowej przyznanych im kompetencji prawotwórczych, albowiem tę określa ustawa. Konstytucja w art. 184 stanowi jednak, iż kontroli legalności poddane są uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. Potwierdza to tezę o obojętności formy prawotwórczej działalności tych organów w zakresie, w jakim działalność ta poddana jest kontroli konstytucyjności prawa. Po drugie - postawioną wyżej tezę uzasadniać może tryb kontroli konstytucyjności prawa. Obowiązująca regulacja, konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa zarówno jako kontroli abstrakcyjnej, jak i konkretnej. O ile wykluczyć należy, jak wynika z przepisu art. 188 pkt 1, 2 i 3, możliwość poddawania kontroli aktów prawa miejscowego z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie kontroli abstrakcyjnej, o tyle takiej weryfikacji nie można wykluczyć w trybie kontroli konkretnej. Przyjęcie takiego stanowiska uzasadnione jest: 1) trybem podejmowania przez TK kontroli konkretnej, 2) charakterem aktu poddawanego takiej kontroli, a ponadto dotychczasową praktyką oraz ogólnymi zasadami realizowania kontroli konstytucyjności prawa, którym towarzyszy wyrażona w art. 8 ustawy zasadniczej zasada bezpośredniego stosowania konstytucji. Ad. 1. Na gruncie obowiązującej konstytucji oraz ustawy o Trybunale Konstytucyjnym konkretna kontrola konstytucyjności prawa realizowana jest w trybie skargi konstytucyjnej (art. 188 pkt 5 w zw. z art. 79 ust. 1 konstytucji) albo w trybie pytań prawnych przedstawianych TK przez każdy sąd, jeżeli od odpowiedzi zależy rozstrzygnięcie sprawy toczącej się przed sądem. Wydaje się bowiem, że w trybie kontroli abstrakcyjnej trudno byłoby sobie wyobrazić, by TK orzekał o zgodności z konstytucją aktów prawa miejscowego. Wyklucza to niewątpliwie przepis art. 188 pkt 1, 2 i 3 ustawy zasadniczej. Należy uznać, że w obowiązującym brzmieniu dotyczy on wyłącznie właśnie kontroli abstrakcyjnej. Natomiast do kontroli konkretnej odnoszą się przepisy art. 79 i 193 konstytucji. Regulują one tryb kontroli realizowanej w związku z konkretnym, indywidualnym aktem stosowania prawa, odrębnie, jeżeli zważyć choćby przewidywane przez nie kryteria weryfikowalności konstytucyjności aktów, na podstawie których orzeczono już o wolnościach lub prawach obywatelskich (skarga konstytucyjna) albo na podstawie których orzeczenie takie ma zapaść (pytania prawne). Tezę o poszerzeniu kognicji TK na akty prawa miejscowego w trybie kontroli konkretnej potwierdzać mogą także kryteria kontroli konstytucyjności obowiązujących w systemie prawnym aktów normatywnych. O ile w wypadku kontroli abstrakcyjnej obowiązywałyby ogólne zasady weryfikowania konstytucyjności aktów prawnych, uwzględniające ich miejsce w systemie źródeł prawa (dla ustaw i umów międzynarodowych kryterium takim jest konstytucja, a ponadto dla ustaw ratyfikowane umowy międzynarodowe, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; dla aktów podustawowych wydawanych przez centralne organa państwowe konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe i ustawy), o tyle w wypadku kontroli konkretnej może być inaczej. Oczywiście należy dodać, że ustrojodawca nie posługuje się terminem "akty podustawowe", lecz używa sformułowania "przepisy prawa, wydawane przez centralne organa państwowe". Jest to określenie bardzo znamienne. Wskazuje bowiem na wolę objęcia kognicją TK wszelkich aktów wydawanych przez centralne organa państwowe bez względu na formę, w jakiej zostały czy będą wydane. Przyjęte rozwiązanie - moim zdaniem zamierzone - należy traktować jako rezultat dotychczasowej praktyki orzeczniczej TK, którego kognicja wyznaczona była przez materialne pojęcie aktu normatywnego (U. 5/94). Co najmniej więc pośrednio na tej podstawie dowodzić można, iż wolą ustrojodawcy było, aby nie pozostawiać poza kognicją TK żadnego segmentu obowiązującego w Polsce systemu prawnego. Ad. 2. Problematykę kontroli konkretnej konstytucyjności prawa ustrojodawca traktuje szeroko. Zarówno bowiem w stosunku do instytucji skargi konstytucyjnej, jak i instytucji pytań prawnych posługuje się szerokim pojęciem "akt normatywny", na podstawie którego sąd lub organ administracji ostatecznie orzekł o prawach lub wolnościach obywatelskich (art. 79) albo na podstawie którego sąd ma wydać rozstrzygnięcie w toczącej się przed nim sprawie (art. 193). Pojęcie "akt normatywny" jest jak najbardziej adekwatne do trybu kontroli konkretnej. Skoro bowiem jest ona realizowana w związku z indywidualnym, konkretnym aktem stosowania prawa dokonywanym przez sądy i organa administracji, to należy uznać, że stosują one prawo obowiązujące, a takim jest także - co wynika z przepisu art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej - prawo miejscowe. Właściwe dla niego formy tworzenia, o których decydują prawotwórcze uprawnienia organów gminnych, są bez znaczenia wobec faktu, że stanowią one normy prawne. Jak wynika bowiem ze stanowiska TK, "dla oceny merytorycznej charakteru prawnego aktu normatywnego nie ma znaczenia, w jakim kształcie słownym zostanie sformułowana norma postępowania o charakterze normy generalnej i abstrakcyjnej, byleby na podstawie tego tekstu można było niewątpliwie ustalić, iż chodzi o skierowany do określonego rodzaju adresatów nakaz określonego postępowania", a ponadto "pod pojęciem aktu normatywnego (TK) rozumie każdy akt ustanawiający normy prawne, a więc normy o charakterze generalnym i abstrakcyjnym (...)" (OTK 1994, część I). Dotychczasowe orzecznictwo TK nie pozostawia więc wątpliwości co do normatywności także aktów prawa miejscowego. Ponadto należy zwrócić uwagę, iż TK przyjmując w dotychczasowej praktyce jako wyznacznik swojej kognicji materialne pojęcie aktu normatywnego - przyjmowane też przez obowiązującą konstytucję, co wynika z art. 79, 188 pkt 3 i 193 - konsekwentnie też uznawał, "iż akty normatywne mogą być stanowione przez podmioty nie należące do kategorii naczelnych bądź centralnych organów państwowych, lecz na mocy przepisów prawnych pełniące funkcje zlecone z zakresu administracji państwowej" (loc. cit.). Biorąc pod uwagę w szczególności organizacje społeczne realizujące zlecone funkcje administracji państwowej (np. OTK 1988, s. 115; OTK 1992, część I), zauważamy pewną analogię w rozumieniu i stosowaniu pojęcia "zadanie zlecone". Mianowicie ustrojodawca wśród zadań publicznych gmin wyróżniał (art. 71 małej konstytucji) i wyróżnia (art. 166 ust. 2 konstytucji) zarówno zadania własne, jak i zlecone. A chodzi przecież o zadania zlecone z zakresu administracji. Dowodzi tego choćby przepis art. 166 ust. 3 ustawy zasadniczej dotyczący zasad rozstrzygania sporów kompetencyjnych między organami samorządu terytorialnego i administracji rządowej. Analogia "zadań zleconych" w rozumieniu wynikającym z orzecznictwa TK uzasadniającego określenie granic jego kognicji i "zadań zleconych" w rozumieniu, jakie nadał im bezpośrednio w konstytucji ustrojodawca, jest więc wyraźnie widoczna, przekonując pośrednio o poddaniu w trybie konkretnej kontroli przed TK także aktów prawa miejscowego. Dlatego nie można wykluczyć sytuacji, w której powstanie potrzeba oceny w trybie kontroli konkretnej - skarga konstytucyjna, zapytanie prawne - konstytucyjności aktu prawa miejscowego czyniącego zadość warunkom uznawania go za akt normatywny w materialnym pojęciu tego słowa oraz warunkom jego obowiązywania, tj. systemowym, faktycznym i aksjologicznym. Kryterium weryfikowania normatywnego aktu prawa miejscowego w wypadku skargi konstytucyjnej będzie konstytucja i ustawa - skoro ustrojodawca mówi, że w tym trybie skarga miałaby dotyczyć zgodności z konstytucją ustawy lub innego aktu normatywnego - natomiast w wypadku zapytania prawnego takie kryterium stanowiłyby konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz ustawy. Objęcie w trybie skargi konstytucyjnej kontrolą zgodności aktów prawa miejscowego z konstytucją - abstrahując od pośrednich kryteriów ich oceny - uzasadnia w szczególności potrzeba ochrony konstytucyjnych wolności i praw jednostki w bezpośrednich relacjach jednostka - samorząd czy jednostka - terenowy organ administracji rządowej (art. 94). Nie można bowiem zakładać, że do naruszeń konstytucyjnych wolności i praw obywatelskich w tych relacjach dochodzić nie będzie. Mało tego. Wydaje się, że skoro konstytucja, jak stanowi art. 8, jest najwyższym prawem RP, a jej przepisy stosuje się bezpośrednio, to akty prawa miejscowego tym bardziej powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą, właśnie w trybie kontroli konkretnej. Tak samo bowiem jak akty prawne stanowione przez centralne organa państwa, mogą one ingerować i naruszać konstytucyjny katalog wolności i praw jednostki. Dlatego nie można przykładać różnej miary do aktów prawa miejscowego i aktów prawnych stanowionych przez centralne organa państwa czy do umów międzynarodowych. Wszystkie one bowiem, będąc źródłami powszechnie obowiązującego prawa i składając się na system prawny państwa, muszą być zgodne z aktem prawnym o najwyższej mocy, jakim jest konstytucja. Moim zdaniem tezie tej nie uchybia postanowienie konstytucji, z którego wynika, iż Naczelny Sąd Administracyjny, oprócz innych zastrzeżonych dla niego funkcji, orzeka także o zgodności z ustawami uchwał organów samorządu terytorialnego i aktów normatywnych terenowych organów administracji rządowej (art. 184). Kontrola legalności prawa ma na celu ochronę porządku prawnego przed naruszeniami i wcale nie musi wykluczać kontroli konstytucyjności. Albowiem gdy chodzi o kontrolę konkretną, a o takiej cały czas mowa, to w wypadku aktów prawa miejscowego przepis art. 193 ustawy zasadniczej stanowi, iż z pytaniem prawnym do TK może wystąpić każdy sąd, a więc także NSA rozstrzygający konkretną sprawę, np. na podstawie aktu prawa miejscowego, co do którego powstałaby wątpliwość dotycząca jego zgodności z konstytucją, ratyfikowaną umową międzynarodową lub ustawą, a wobec którego NSA nie podjąłby decyzji co do jego legalności. Wydaje się, że takiej sytuacji wykluczyć nie można wobec przyznania każdemu sądowi kompetencji do wystąpienia z pytaniem prawnym do TK. TK w takim wypadku odnosiłby się zaś bezpośrednio do adresata normy prawnej zawartej w akcie prawa miejscowego, w zakresie, w jakim norma ta ingerowałaby w status adresata tej normy, a więc status jednostki w państwie określony przez konstytucyjny katalog wolności i praw obywatelskich. Warto też podkreślić, że sędziowie podlegają tylko konstytucji i ustawom, co tym bardziej obliguje ich do korzystania z instytucji pytań prawnych, gdy zachodzi obawa sprzeczności z konstytucją aktów normatywnych - w tym aktów prawa miejscowego - mających być podstawą rozstrzygnięcia, a proces sądowej wykładni tych aktów nie usuwałby występujących sprzeczności. Racją do podejmowania działań zmierzających do wywołania kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, podobnie jak w wypadku skargi konstytucyjnej, byłaby ochrona konstytucyjnego katalogu wolności i praw obywatelskich. Miałoby to więc istotne gwarancyjne znaczenie dla przestrzegania konstytucji. Warto jeszcze na koniec przypomnieć orzeczenia TK, w których wyrażono pogląd - moim zdaniem przyjęty przez ustrojodawcę w obowiązującej konstytucji, czego starałem się dowieść - o powszechnym, a nie ograniczonym przedmiotowo przez prawo miejscowe zakresie kontroli konstytucyjności prawa: "Generalnie TK prezentuje stanowisko, że w demokratycznym państwie prawnym niedopuszczalne jest stanowienie norm prawnych, które nie podlegałyby ocenie z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie pozwalającym na usunięcie występujących sprzeczności" (orzeczenie U. 6/92, OTK 1994, część I; K. Działocha, S. Pawela: OTK 1986-93, Warszawa 1996). Moim zdaniem ustrojodawca przyjął koncepcję kontroli powszechnej, nie wyłączając wyraźnie spod kognicji TK aktów prawa miejscowego, skoro z przepisów art. 79 i 193 nie wynika jasno, o jakie i przez jaki konkretnie podmiot stanowione akty normatywne chodzi. Należy więc uznać, że chodzi o akty normatywne w rozumieniu wyżej przedstawionym, co tym samym nie wyłącza kognicji TK w trybie kontroli konkretnej w stosunku do aktów prawa miejscowego. Dr Wojciech Kręcisz jest adiunktem w Zakładzie Prawa Konstytucyjnego UMCS w Lublinie
Trybunał Konstytucyjny orzeka głównie w sprawach zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją. Należy jednak zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego. Za takim uzupełnieniem działalności Trybunału Konstytucyjnego przemawia kilka racji. Fundamentalne znaczenie należy przypisać ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez ustawę zasadniczą. System tej ochrony, polegający m.in. na poddaniu kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, służyłby pełniejszej realizacji tychże wolności i praw. Po pierwsze na rozszerzenie kognicji TK pozwala ustawa zasadnicza, z której wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. Kontroli legalności poddane są uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. Obowiązująca regulacja, konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa zarówno jako kontroli abstrakcyjnej, jak i konkretnej. O ile wykluczyć należy możliwość poddawania kontroli aktów prawa miejscowego z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie kontroli abstrakcyjnej, o tyle takiej weryfikacji nie można wykluczyć w trybie kontroli konkretnej. W przypadku niezgodności prawa miejscowego z konstytucją do tej pory istnieje tylko możliwość skargi konstytucyjnej i zapytań prawnych, ale akty prawa miejscowego jako „akty normatywne”, będąc źródłami powszechnie obowiązującego prawa i składając się na system prawny państwa, muszą być zgodne z aktem prawnym o najwyższej mocy, jakim jest konstytucja, a przed ich ewentualnym wprowadzeniem TK sprawdzałby ową zgodność. Objęcie w trybie skargi konstytucyjnej kontrolą zgodności aktów prawa miejscowego z konstytucją - abstrahując od pośrednich kryteriów ich oceny - uzasadnia w szczególności potrzeba ochrony konstytucyjnych wolności i praw jednostki w bezpośrednich relacjach jednostka - samorząd czy jednostka - terenowy organ administracji rządowej. Nie można bowiem zakładać, że do naruszeń konstytucyjnych wolności i praw obywatelskich w tych relacjach dochodzić nie będzie. Mało tego. Wydaje się, że skoro konstytucja jest najwyższym prawem RP, a jej przepisy stosuje się bezpośrednio, to akty prawa miejscowego tym bardziej powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą, właśnie w trybie kontroli konkretnej. TK prezentuje stanowisko, że w demokratycznym państwie prawnym niedopuszczalne jest stanowienie norm prawnych, które nie podlegałyby ocenie z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie pozwalającym na usunięcie występujących sprzeczności. Ustrojodawca mógłby przyjąć koncepcję kontroli powszechnej, nie wyłączając wyraźnie spod kognicji TK aktów prawa miejscowego. Racją do podejmowania działań zmierzających do wywołania kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, podobnie jak w wypadku skargi konstytucyjnej, byłaby ochrona konstytucyjnego katalogu wolności i praw obywatelskich. Miałoby to więc istotne gwarancyjne znaczenie dla przestrzegania konstytucji.
FUNDUSZE EMERYTALNE Ile będą wynosiły prowizje Taniej niż w Argentynie W rozdziale 14 ustawy z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (DzU. nr 139 z 20.11.1997 r., poz. 934) określono, iż otwarty fundusz emerytalny (OFE) może pobierać opłaty wyłącznie w następujący sposób: 1) prowizja potrącana każdorazowo od składki do funduszy, przy czym może ona być różnicowana jedynie ze względu na staż członkowski w danym OFE, 2) prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne limitowana do 0,05 proc. miesięcznie i naliczana od wartości aktywów, 3) opłata karna za transfer do innego OFE, gdy staż członkowski jest krótszy niż 24 miesiące, maksymalną jej wysokość określi Rada Ministrów. Uważam, iż w praktyce prawie wszystkie otwarte fundusze emerytalne będą miały w początkowym okresie taką samą prowizję za zarządzanie - równą maksymalnej. Natomiast prowizje od składki, moim zdaniem, będą na początku działalności funduszy emerytalnych bardzo zróżnicowane. Dlaczego? Otóż obserwując rynek funduszy powierniczych, można stwierdzić, iż klient indywidualny zwraca dużą większą uwagę na prowizję pobieraną w chwili nabywania jednostek uczestnictwa. Prowizja ta jest bardziej dla niego zauważalna i odczuwalna. Wysokość prowizji pobieranych z aktywów funduszy powierniczych w Polsce w gruncie rzeczy znacznie się nie różni. Istotny jest też fakt, iż dopiero w chwili rozpoczęcia działalności przez otwarte fundusze emerytalne poznają one strategię cenową konkurencji. Obawiam się jedynie, aby fundusze emerytalne nie zaczęły konkurować pomiędzy sobą wysokością opłaty karnej czy wręcz nawet jej brakiem. Doprowadzić by to mogło do sytuacji, z jaką obecnie mamy do czynienia w Chile, gdzie w ciągu roku średnio co drugi uczestnik zmienia fundusz emerytalny (w Argentynie co piąty). Jest to jedna z największych wad systemu chilijskiego. Ufam jednak, iż w takiej sytuacji Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi nie pozostałby obojętny. Jaka prowizja od składki? Jak już wcześniej wspomniałem, na koniec każdego miesiąca z aktywów funduszu emerytalnego będzie pobierana prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne (PTE). Dodatkowo od każdej wpłacanej składki będzie potrącana prowizja. Spróbujmy się zastanowić, jaka może być wysokość tej prowizji od składki i tak naprawdę ile będziemy musieli zapłacić PTE za administrowanie i zarządzanie gromadzonymi na naszych rachunkach aktywami. Spróbujmy porównać je z kosztami zarządzania i administrowania funduszami emerytalnymi w Argentynie. Jest to zasadne, gdyż konstrukcja obu systemów jest w tym zakresie zbliżona. Wysokość opłaty pobieranej od składki w Argentynie została zmodyfikowana, tak aby była porównywania z rozwiązaniami przyjętymi w polskim II filarze i wynosi 25,49 proc. Jest to jedyna opłata płacona przez członka funduszu. Załóżmy, iż okres oszczędzania wynosi 40 lat, stopa zwrotu z aktywów i stopa dyskontowa 1 proc. miesięcznie. Wartość obecna przychodów PTE z tytułu opłat i prowizji byłaby taka sama, jak w AFJP (odpowiednik PTE w Argentynie), gdyby w Polsce prowizja od składki wynosiła 9,6 proc. Pojawiały się natomiast głosy, iż PTE będą ustalały jej wysokość na poziomie co najmniej 18 proc. (Marek Żytniewski: "Drogi system", "Rzeczpospolita" z 1.12.1997). Oznaczałoby to jednak, iż w powiązaniu z opłatą za zarządzanie byłoby to adekwatne do hipotetycznych 32,5 proc. prowizji w systemie argentyńskim. Zależności te ilustruje tabela 1. Nie sądzę, aby system polski miał być aż taki drogi. Wręcz przeciwnie. Jest wiele powodów, aby był on tańszy od argentyńskiego. Ważnym czynnikiem wpływającym na zmniejszenie kosztów systemu mogłoby być przyzwolenie, aby powszechne towarzystwa emerytalne mogły rozliczać straty poniesione w pierwszym roku działalności przez następne dziesięć lat, a nie - jak to jest obecnie - w ciągu trzech lat. Nie należy się spodziewać, iż osiągną one pierwsze zyski po trzech latach, natomiast koszty związane z organizacją działalności będą wysokie. Ewentualnie można byłoby umożliwić towarzystwom amortyzację tych kosztów w ciągu 10 lat. Nie byłoby to rozwiązanie nowatorskie. Taką zasadę przyjęto m.in. w Argentynie, gdzie łączne koszty początkowe funduszy emerytalnych wyniosły ok. 600 milionów USD. Rozwiązanie przyjęte w Polsce, polegające na podziale przychodów PTE na opłaty od składki i od wartości aktywów, wydaje się zasadne nie tylko ze społecznego punktu widzenia (opłata w wysokości 25 proc. składki prawdopodobnie nie byłaby psychologicznie do zaakceptowania). Przy wcześniej przyjętych założeniach wartość obecna zebranych przez 40 lat lat opłat z aktywów stanowi około 65 proc. przychodów PTE. Jest to więc silniejszy niż w Argentynie bodziec dla zarządzających aktywami do zwiększania ich wartości. Fundusze emerytalne a fundusze powiernicze Rozważmy sytuację, w której składka w tej samej wysokości jest płacona równolegle do funduszu powierniczego (FP) i otwartego funduszu emerytalnego, stopa zwrotu jest taka sama i wynosi 1 proc. miesięcznie, natomiast różna jest wysokość opłat i prowizji. Która z tych opcji jedynie z punktu widzenia wartości aktywów po 30, 40 latach będzie korzystniejsza dla przyszłego emeryta? Odpowiedź na to pytanie jest zawarta w tabeli 2. W sytuacji gdy przewidywany okres oszczędzania miałby być krótszy niż 5 czy też 10 lat (patrz tabela 2) z punktu widzenia przyszłego emeryta bardziej opłacalne byłyby prowizje i opłaty stosowane przez fundusze powiernicze niż fundusze emerytalne. Jednak biorąc pod uwagę fakt, iż jedynie osoby, które nie przekroczyły 50. roku życia, będą mogły przystąpić do II filara, możemy się spodziewać, iż okres oszczędzania będzie znacznie dłuższy niż 10 lat. Tym samym otwarte fundusze emerytalne są właściwym miejscem do lokowania składek na przyszłą emeryturę. Spróbujmy jednak nasze rozważania trochę skomplikować. Co by było, gdyby stopy zwrotu uzyskiwane przez fundusze powiernicze były wyższe, co jest bardziej realne w dłuższym okresie? Rozważmy różne możliwości. Uzyskane wyniki ilustruje tabela 3. Zauważmy, iż jedynie w przypadku, gdy osiągane stopy zwrotu przez fundusz powierniczy są znacznie wyższe w długim, bo 30-40-letnim okresie, przeciętnie o 30 procent miesięcznie (nie punktów procentowych), zasadniej byłoby lokować aktywa na potrzeby emerytalne właśnie w tego typu funduszach. Z drugiej strony, potencjalnie wyższe osiągane stopy zwrotu oznaczają konieczność podjęcia większego ryzyka. Pojawia się pytanie, jaki jest akceptowany poziom ryzyka w systemie ubezpieczeń społecznych, w którym składki są obowiązkowe. Co wybrać? Funkcjonowanie otwartych funduszy emerytalnych nie jest najtańszym rozwiązaniem, ale inne dostępne obecnie możliwości, jak chociażby fundusze powiernicze, też nie jawią się jako jednoznaczna alternatywa. Kluczową rolę odegrają sami członkowie nowego systemu. Im będzie ich więcej i im rzadziej będą dokonywali transferów, tym niższe będą koszty jednostkowe. Koszty nie są również wyznacznikiem samym w sobie. Ważny jest też poziom, zakres świadczonych usług i bezpieczeństwo. Przed powszechnymi towarzystwami emerytalnymi stoi trudne zadanie - otwarcie rachunków dla osób, które do tej pory nie posiadały nawet ROR. Nie krytykujmy więc nowego systemu ubezpieczeń społecznych za jego koszty, bo zapewne będzie on bardziej efektywny od obecnego, a przyszli emeryci oczekują czegoś więcej niż tylko inwestowania składki. * Pod pojęciem "systemu ubezpieczeń społecznych" rozumiem system obejmujący pracowników i uprawnionych członków ich rodzin, natomiast "system zabezpieczeń społecznych" jest - moim zdaniem - pojęciem szerszym i obejmuje również osoby nie objęte systemem ubezpieczeń społecznych. Autor jest zastępcą dyrektora w Biurze ds. Funduszy Emerytalnych w Banku Handlowym w Warszawie SA. Powyższy tekst stanowi wyraz wiedzy i poglądów autora i nie powinien być inaczej interpretowany.
W rozdziale 14 ustawy z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych określono dopuszczalne sposoby pobierania opłat przez OFE. Co miesiąc z aktywów funduszu emerytalnego pobierana będzie prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzysztwo emerytalne. Ponadto prowizja potrącana będzie od każdej wypłacanej składki. System jest dosyć kosztowny, ale przypuszczalnie będzie bardziej efektywny od obecnego.
KYNOLOGIA: Gdzie, kiedy, jak udomowiono najwierniejszego przyjaciela człowieka O tym jak wilk schodził na psy RYS. MAREK KONECKI KRZYSZTOF KOWALSKI Mów wilkowi pacierz, a wilk woli kozią macierz; nie wywołuj wilka z lasu; popie oczy, wilcze garło, co zobyczy to by żarło; wilcza przyjaźń; wilcze prawo; wilkiem patrzeć; wilk w owczej skórze... Skoro przysłowia są mądrością narodów, wynika z nich jednoznacznie, że musiało wilczysko człowiekowi solidnie zaleźć za skórę, jeśli doczekało się aż tak niekorzystnego obrazu w porzekadłach. A jednak, jedno z nich mija się z prawdą, przynajmniej w części, mianowicie, tylko w połowie jest słuszne powiedzenie, iż natura ciągnie wilka do lasu. W ciągu ostatniego miliona lat natura ciągnęła wilka raczej do ludzkiego szałasu. Bliski nieznajomy Przez całe dziesięciolecia zoologowie dyskutowali o pochodzeniu domowego psa: czy wywodzi się z wilczego rodu, czy z szakalego, kojociego, lisiego, hieniego, czy też raczej wziął początek w odrębnym gatunku dzikiego psa, na przykład takiego jak australijski dingo. Ale ten spór wygasa samorzutnie. Carles Vila, biolog z uniwersytetu w Los Angeles przeprowadził badania genetyczne mające na celu rozwiązanie tego problemu. Nie wdając się w szczegóły - analizował DNA mitochondrialne, pochodzące ze swego rodzaju centrum energetycznego komórki, czyli stamtąd, gdzie jest ono najmniej zakłócone, jeśli tak można powiedzieć - najpierwotniejsze. Wyniki swych badań opublikował w czasopiśmie naukowym najpoważniejszym z poważnych, bo w Jej Świątobliwości "Nature". Z badań tych wynika, że przodkiem udomowionego psa jest wilk, tylko on i żadne inne zwierzę. C. Vila przebadał 27 wilczych pokoleń reprezentowanych w sumie przez 162 zwierzęta, oraz 67 ras psich, nie licząc kojotów i szakali, również należących do rodziny "canides" ("canis" - po łacinie "pies"). Jego zdaniem, rezultat jego badań jest jednoznaczny: "Canis lupus", czyli wilk jest jedynym przodkiem wszystkich psów żyjących obecnie na świecie (jamników też, choć trudno w to uwierzyć na pierwszy rzut oka). Nauka jeszcze nie powiedziała w tej sprawie ostatniego słowa, lecz jeśli ono padnie, nie będzie już dotyczyć genetycznego dowodu, lecz sposobu, w jaki doszło do udomowienia. Trzeba bowiem odpowiedzieć na pytanie: jak to się stało, konkretnie, że dziki, agresywny zwierz przylgnął do ludzkiej gromady obozującej przy ognisku? W jaki sposób psia gałąź odłączyła się od wilczego genealogicznego pnia? Kiedy i gdzie do tego doszło? Wysunięto wiele hipotez na ten temat. Pod okiem mamuta Jedna z nich utrzymuje, że do wydarzenia tego doszło około 15 000 lat temu, w czasach, gdy dożywały swoich dni mamuty, gdy dobiegała końca epoka lodowcowa. Tu i ówdzie, w Europie od Atlantyku po Ural, płonęły ogniska, przy nich ludzkie gromady konsumowały to, co upolowano i uzbierano za dnia. Poza kręgiem blasków i cieni rzucanych przez ogień czaiły się głodne i ciekawe wilki; ktoś cisnął w ich stronę nie dogryzioną kość; któryś z wilków podwinął ogon, ugiął łapy i dokonał historycznego, heroicznego, epokowego czynu: podpełzł po ochłap, porwał go, pożarł. Następnego wieczoru wrócił po następny, a wraz z nim jego pobratymcy. I tak się działo przez kilka wilczych pokoleń, ile dokładnie - nie wiadomo, może pięć, może dziesięć, może genetyka kiedyś to rozstrzygnie. Aż wreszcie, niepostrzeżenie, przy ognisku warował pies, czujny i wierny. A może było inaczej: ci wspaniali mężczyźni w swych wspaniałych jaskiniach chcieli sprawić przyjemność kobietom i dzieciom, więc pewnego razu przynieśli z łowów wspaniałe zabawki - małe, puszyste, ciepłe wilcze szczeniaki. To one, dorastając w środowisku ludzkim, zostały udomowione. Krzyżowały się między sobą, ale także, czasami, z dzikimi pobratymcami. Ta wersja bynajmniej nie pochodzi z infantylnych bajek, lecz z pracowni mammologicznej (ssakologicznej) bardzo poważnej placówki badawczej, jaką jest paryskie Muzeum Człowieka, pracownią tą kieruje Francis Petter. Miłe złego początki - O, sancta simplicitas! O, święta naiwności! - wykrzyknął Jan Hus na widok staruszki podkładającej drew do stosu, na którym za chwilę miał spłonąć. Ten okrzyk, ten kontekst, ta anegdota pasuje jak ulał do dziejów udomowienia wilka, z tym że nie staruszka, ale on sam donosił drwa na swój stos. W roku 1861 Geoffroy Saint-Hilaire widział rzecz następująco: Najpierw schwytanie wilczego szczenięcia, potem przyzwyczajenie go do ludzkiego otoczenia, wreszcie - udomowienie, czyli przysposobienie zwierzęcia do bycia użytecznym: pilnowania jaskini, dzieci, trzody, ostrzeganie szczekaniem o tym, że coś się dzieje. W sumie, udomowienie sprowadziło się do oduczenia wilka samodzielnego zapewnienia sobie bytu. W latach 30. naszego stulecia modna była hipoteza wysunięta przez wiedeńskiego biologa Othenio Abela. Jego zdaniem, wilk, zwierzę drapieżne, postępował śladami superdrapieżnika, najbardziej inteligentnego i skutecznego na świecie, jakim jest "Naga Małpa" (człowiek według określenia Edgara Morina). Ta strategia zapewniała początkowo wilkowi "murowane" powodzenie w łowach. Ale, niestety, skutki uboczne takiego postępowania nie kazały na siebie długo czekać, zaledwie kilka, może kilkanaście pokoleń: wilczysko udomowiło się. "Podłączenie się" do strategii myśliwskiej człowieka, czyli ułatwienie wilczego życia, zaowocowało domestyfikacją, czyli mówiąc wprost - zejściem na psy. Niezależnie od tego, w jaki sposób to nastąpiło, skutek był taki, że pies stał się nie tylko towarzyszem polowań (to byłoby zbyt piękne, przyroda nie lubi happy endu), ale, przynajmniej w ciągu pierwszych tysiącleci tej pożal się boże "przyjaźni" - pokarmem człowieka. Psy zjadano nie tylko w Chinach, ale także w całym basenie Morza Śródziemnego. Poza tym, wilk, stając się psem, utracił częściowo siłę szczęk, chyżość i wytrzymałość łap, redukcji uległa zdolność orientacji w terenie, pamięć, słuch itp. Spsiały wilk stracił zdolność działania w stadzie. Zresztą, analogiczna redukcja uzdolnień dotyczy wszystkich udomowionych gatunków zwierząt. Zmienił się również kształt wilczych oczu, z migdałowych, skośnych, strasznych - stały się okrągłe, poczciwe. Oczywiście, człowiek nie byłby sobą, gdyby z czasem nie poprawił tego i owego. Specjalnie hodowane rasy zyskały w stosunku do przodków: skoczność, umiejętność pływania z kaczką w pysku, sylwetkę przypominającą parówkę na krzywych łapach. Zdziecinniały dzikus Udomowienie przyniosło również cechę, której nie sposób nazwać inaczej niż "infantylizacją". Rzecz w tym, że dorosły pies, w porównaniu z dorosłym wilkiem, zachowuje się jak młodzieniaszek, rozbrykany nastolatek, któremu nawet matura jeszcze nie w głowie. Stara się zwrócić na siebie uwagę, szczeka (rzecz nie do pomyślenia u dorosłego wilka; wilki wprawdzie wyją do księżyca, ale to jest ich metafizyka), pasjami bawi się, aportuje patyki, wykonuje niepotrzebne czynności, marnuje energię. Łatwo to zrozumieć, bowiem po cóż psu energia, i rozwaga, skoro nie musi być dorosły w żadnym momencie swego żywota. Człowiek go obroni, człowiek zapewni mu byt, zbuduje mu budę, kupi wiklinowy koszyk, wpuści do własnego łóżka pod kołdrę. Człowiek zapewnia psu pożywienie, buduje fabryki, aby produkować konserwy dla psów. Człowiek przyprowadza mu seksualnego partnera. Człowiek decyduje o tym, co pies ma robić: - Siad! Leżeć! Bierz! Do nogi! Szukaj! Przynieś kapcie! Pies już nie musi "poważnie" myśleć, wobec tego każdą wolną chwilę, zajęcia dowolne na trawniku, może poświęcić na bezkarne obszczekiwanie przechodniów (bezkarne, bowiem typową reakcją człowieka na taką agresję nie jest, na przykład, złojenie psu skóry pasem), rozglądanie się za kotem, węszenie za ekskrementami. Wilk zapadłby się ze wstydu pod ziemię. Zoologowie zadają sobie pytanie: Dlaczego akurat wilk, nie zaś szakal, kojot, lis, hiena, likaon - został udomowiony? Może dlatego, że w odróżnieniu od nich, zwierząt wiodących samotniczy tryb życia, wilk żyje i poluje stadnie, w związku z tym respektuje pozycję przywódcy stada. Może właśnie to go zgubiło, że w nowym, domowym, zagrodowym, szałasowym, jaskiniowym środowisku umiał, bo tak go natura stworzyła, respektować pozycję człowieka - przywódcy? Hrabiowie i parobki Według ksiąg kynologicznych, aktualnie na świecie merda ogonami około 300 psich ras. Według ustaleń Juliet Clutton-Brock z British Museum, w zasadzie powinno być możliwe przypisanie ich konkretnym wilczym przodkom. I tak, jej zdaniem, od wilka europejskiego pochodzą teriery, owczarki, wyżły; od wilka indyjskiego pochodzą charty, bernardy, nowofundlandy, buldogi; wilk chiński jest antenatem psów rasy chow-chow i spanieli; wilk amerykański to praojciec psów biegających w eskimoskich zaprzęgach. A co z resztą? Czy tylko psia arystokracja zasługuje na badania nad jej genealogią? Z naukowego punktu widzenia tak nie jest, choć hodowcy sądzą zapewne inaczej. Na razie, dane archeozoologiczne są zbyt skąpe, po prostu brakuje psich szkieletów wydobywanych podczas wykopalisk. W związku z tym, badania DNA wydobywanego z tkanek, które przetrwały stulecia i tysiąclecia, są praktycznie w powijakach. W ogóle, badania tego rodzaju dopiero raczkują, są skomplikowane i kosztowne, toteż nic dziwnego, że technika ta znajduje zastosowanie głównie w rozpoznawaniu dziejów człowieka, a nie zwierząt. Ale, oczywiście, z czasem każda nowa technika popularyzuje się, staje się mniej kosztowna, zostaje wówczas stosowana w coraz szerszym zakresie. W tym przypadku będzie zapewne podobnie. Osobną, wciąż nie rozstrzygniętą kwestią pozostaje czas, data udomowienia, od kiedy na świecie rozlegają się nawoływania w rodzaju: - Trezor! Azor! Reksio! W roku 1979 w Niemczech, niedaleko Bonn, w miejscowości Oberkassel natrafiono na szkieletowy grób ludzki, w którym znajdowały się także kości psa - człowieka i zwierzę pogrzebano 14 000 lat temu. Jak dotąd jest to najstarsze znalezisko tego typu na świecie. Wilk stykał się z człowiekiem od milionów lat, właśnie tyle czasu miał na oswojenie się z ogniskiem przed jaskinią i szałasem. Udomowienie, teoretycznie, mogło nastąpić niezależnie od siebie w wielu miejscach globu, i w różnych okresach. Sądząc z obecnie znanych szkieletów, w Europie pies szczekał 12 000 lat p.n.e., w Ameryce Północnej 10 000 lat p.n.e., w Australii 6000 lat p.n.e., w Chinach 5500 lat p.n.e. Ale dane te w każdej chwili mogą zostać wywrócone na nice. Nietrudno przewidzieć, że tak jak rodowód człowieka cofa się nieustannie pod wpływem faktów ujawnianych w trakcie wykopalisk, na skutek odnajdowania coraz to nowych i coraz starszych skamieniałości - podobnie będzie z rodowodem czworonoga darzącego człowieka przyjaźnią największą spośród wszystkich zwierząt.
W społeczeństwie wilk ma bardzo niekorzystny wizerunek, jednak okazuje się, że to właśnie on jest przodkiem najlepszego przyjaciela człowieka – psa. Udowodnił to swymi badaniami biolog Carles Vila. Wysunięto kilka hipotez dotyczących sposobu udomowienia wilków. Prawdopodobnie w Europie miało ono miejsce 12 000 lat p.n.e. Wraz z postępem udomowienia zwierzę traciło częściowo swoje cechy. Ludzie także starali się wpłynąć na cechy psa poprzez hodowlę. Zoologowie przypuszczają, że powodem, dla którego to właśnie wilk został udomowiony, jest jego przyzyczajenie do szanowania przywódcy stada.
Partyjny sąd wyrzucił z SLD byłych szefów dębickiego Sojuszu Wojna na dole JÓZEF MATUSZ Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni. Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD. - To nie jest wielka strata dla Sojuszu. Z tymi ludźmi nie jest nam po drodze - tłumaczy Kazimierz Jesionek, który przewodniczył rozprawie przed Krajowym Sądem Partyjnym SLD. Mówi, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych, oczerniali działaczy krajowych władz partii, a z wnioskiem o ich wykluczenie wystąpili posłowie Janas i Ciesielski. Legitymacja SdRP 001 Czterdziestojednoletni Zbigniew Kozioł był w PZPR, a w styczniu 1990 roku uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP. Do dziś przechowuje legitymację członka założyciela z numerem 001 i podpisami Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. - Jestem dumny z tej legitymacji i z wielkim bólem przyjąłem partyjny wyrok. Nie spodziewałem się, że po jedenastu latach aktywnej pracy na rzecz partii zostanę tak brutalnie potraktowany tylko dlatego, że nie chciałem ukrywać matactwa i szwindli - mówi z żalem były wiceprzewodniczący i skarbnik powiatowego SLD w Dębicy. Wierzyła w partię Maria Mazur, była przewodnicząca Rady Powiatowej SLD w Dębicy i, do momentu wyrzucenia z SLD, członek Rady Wojewódzkiej SLD w Rzeszowie, tłumaczy, że nie interesowały ją stołki i partyjne zaszczyty. - Nigdy nie upaprałam się w żadnym bagnie, nie upychałam swoich ludzi na stanowiska, co teraz stało się modne. Zdecydowałam się szefować dębickiemu SLD tylko dlatego, że prosili mnie o to ludzie młodzi i uwierzyłam, iż możemy razem coś zrobić - opowiada. Wiele lat przepracowała w administracji państwowej. W 1994 roku skończyła Szkołę Praw Człowieka przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Warszawie. Jest wolontariuszem fundacji na teren Dębicy. - Reaguję wszędzie tam, gdzie widzę, że prawo jest łamane, a tu okazało się, iż za przestrzeganie prawa dostałam po łapach. W 1997 roku kandydowała na senatora w okręgu tarnowskim. Niewiele jej zabrakło do senatorskiego mandatu. Była w Ogólnopolskim Honorowym Komitecie Wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego i podkreśla, że podziękowanie od prezydenta było dla niej największym zaszczytem. - Po tym wyroku nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Może to zabrzmi zarozumiale, ale zdumiewa mnie, z jaką lekkością SLD pozbywa się takich ludzi jak ja, która tworzyłam partię w Dębicy. Wierzyłam, że będzie to partia rozsądku, budująca państwo prawa - mówi. Nie pozwolę, aby nazywano mnie palantem W dębickim SLD iskrzyło od początku istnienia organizacji. Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości, szczególnie w Radzie Miejskiej SLD oraz w dębickim biurze poselskim Stanisława Janasa, które jego zdaniem było podwójnie finansowane. - Lokal był wynajmowany od "Społem", płaciła za niego Kancelaria Sejmu, a asystent posła Janasa, Stanisław Skawiński, brał też pieniądze na wynajem lokalu z kasy partyjnej. To nie były duże kwoty, ale ważne są zasady. Zażądałem zwrotu tych pieniędzy - mówi. - To są bzdury, zwykłe pomówienia. Jeżeli to się ukaże w gazecie, pójdę do sądu - grozi Stanisław Skawiński, szef miejskiego SLD w Dębicy, do niedawna asystent posła Janasa, a po wyborach dyrektor biura poselskiego Edwarda Brzostowskiego. Kozioł domagał się wyjaśnień od posła Janasa, a gdy ten nie reagował, na jednym z posiedzeń SLD w Dębicy nazwał posła palantem, który psuje reputację partii. - Poseł Janas obraził się jednak dopiero po kilku miesiącach i sporządził notatkę służbową, domagając się wyrzucenia mnie z partii - dodaje. - Złożyłem skargę, bo nie pozwolę sobie, aby jakiś Kozioł nazywał mnie palantem - ripostuje poseł Janas. - Nic nie wiem o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Słyszałem, że sprawdzała to komisja rewizyjna i nie dopatrzyła się żadnych uchybień. Z protokołu Wojewódzkiej Komisji Rewizyjnej SLD w Rzeszowie wynika, że podczas kontroli Rady Miejskiej SLD w Dębicy przeprowadzonej 23 lutego 2001 roku stwierdzono wiele nieprawidłowości. Komisja dopatrzyła się m.in. braku podstawowych dokumentów dotyczących działalności partyjnej, sprawozdań finansowych, a także dopatrzyła się wydatków bez tytułu prawnego. Stanisławowi Skawińskiemu polecono zwrócić niesłusznie wydane pieniądze z tytułu czynszu, rozmów telefonicznych, energii elektrycznej, sprzątania lokalu. - To była niewiarygodna i stronnicza komisja rewizyjna - odpowiada Skawiński. I dodaje: - W partii porządek musi być. Ciesielski powiedział, że te dwie osoby nie mogą dalej bruździć, bo to nie jest prywatny folwark. Koziołowi się wydaje, że wszyscy są winni, a tylko on jest święty. Kozioł ofiarny Poseł Ciesielski złożył do Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie wniosek o wykluczenie z partii Marii Mazur i Zbigniewa Kozioła za zachowanie niegodne członka partii. Powodem był brak wotum zaufania, którego oboje nie otrzymali na konwencji SLD w Dębicy, według Ciesielskiego uchylali się też od złożenia rezygnacji i buntowali innych działaczy. Kozioł twierdzi, że poseł mówi nieprawdę, a tym rzekomym "niegodnym zachowaniem" było jego pytanie do posła Ciesielskiego, dlaczego broni braci Gajów z karaibskiej spółki Grand Limited, zamieszanych w aferę mielecką, których prokuratura podejrzewa o zagarnięcie kilkunastu milionów złotych? - Żaden poseł nie powinien ręczyć za facetów podejrzewanych o zagarnięcie olbrzymich pieniędzy, bo zawsze rodzi to podejrzenie, że poseł też coś uszczknął z tych milionów - tłumaczy Kozioł. Nie podobało mu się też, że poseł Janas zaczął podnajmować pokoje na biuro poselskie w lokalu wynajmowanym przez Edwarda Brzostowskiego, właściciela firmy Dexpol, w latach osiemdziesiątych wiceministra rolnictwa i twórcy Igloopolu, obecnie posła Sojuszu. - Zwróciłem posłowi uwagę, iż sytuacja, że w jednym lokalu urzęduje poseł z biznesmenem, jest korupcjogenna - tłumaczy Kozioł. Ostatecznie Maria Mazur i Zbigniew Kozioł stracili zaufanie partii, gdy sprzeciwili się kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego. - Uważałem, że Brzostowski jest za stary, nie należy do SLD, jako radny powiatowy nie poddał się ocenie powiatowego SLD w Dębicy, jego firmy nie płaciły zobowiązań wierzycielom, a ponadto jest wulgarny i nadużywa alkoholu - podkreśla Kozioł. Informację dotyczącą Kozioła "o zachowaniu niegodnym członka partii" złożył też Krzysztof Martens, mistrz świata w brydżu sportowym i wiceprzewodniczący podkarpackiego SLD. - Nie pisałem żadnych skarg na niego. Raz go w życiu widziałem i sporządziłem uwagi, że zachowywał się koszmarnie, jak stary beton partyjny. Odgrażał się, że nas załatwi - odpowiada Krzysztof Martens. Z przykrością konstatujemy Z orzeczenia Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie: "Kolega Zbigniew Kozioł, który do niedawna był jednym z liderów dębickiej powiatowej organizacji SLD, w ostatnim czasie wywierał zdecydowanie negatywny wpływ na ludzi młodych, dopiero rozpoczynających drogę politycznej działalności w szeregach SLD. Równie negatywna była jego postawa w stosunku do liderów krajowego i wojewódzkiego szczebla SLD". - W SdRP było wielu uczciwych ludzi, ale gdy powstało SLD, zaczęli się tam garnąć ludzie ze starego betonu, których interesowały tylko władza i stołki - ocenia Kozioł. W obronie krnąbrnych towarzyszy partyjnych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy dębickiego SLD. W piśmie do profesor Marii Szyszkowskiej z Komisji Etyki SLD prosili o pomoc w rozwiązaniu konfliktu. "Z przykrością konstatujemy, że istnieje podział wewnątrz naszej organizacji powiatowej na tle sposobu działalności partii. Z jednej strony jesteśmy my - w większości ludzie młodzi, niedoświadczeni w działalności politycznej, a z drugiej strony wyjadacze polityczni popierani przez posłów Stanisława Janasa i Wiesława Ciesielskiego oraz członka Rady Krajowej SLD Stanisława Skawińskiego. Niestety, druga strona nie dotrzymuje ustalonych reguł, idzie po trupach, łamiąc dobre obyczaje i statut SLD" - napisali. Zrobiono ze mnie złoczyńcę Maria Mazur i Zbigniew Kozioł po wyroku Sądu Partyjnego w Rzeszowie wydalającego ich z partii odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy. - Jest mi wstyd, bo nagle zrobiono ze mnie złoczyńcę - mówi z goryczą Maria Mazur. - Teraz już nie widzę dla siebie partii, chyba że w Prawie i Sprawiedliwości przyjmą taką lewicową aktywistkę na emeryturze - żartuje. Zbigniew Kozioł podkreśla, że jego rodzice pochodzą ze Lwowa, a tam liczył się honor. - Tego honoru zabrakło posłowi Ciesielskiemu, który koniecznie chciał się załapać na ministerialny stołek - mówi. Ma żal do kolegów z Sądu Partyjnego, że nawet nie starali się wysłuchać jego racji. - Powinni choćby sprawdzić, czy mówię prawdę. Uznali jednak, że należy wykończyć faceta, który dymi. Ps. Z posłem i wiceministrem finansów Wiesławem Ciesielskim mimo wielokrotnych prób nie udało mi porozmawiać.
Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni. Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD. Kazimierz Jesionek, który przewodniczył rozprawie, tłumaczy, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych oraz oczerniali działaczy krajowych władz partii. Wniosek o wykluczenie z partii Mazur i Kozioła złożyli Janas i Ciesielski. Powodem był brak wotum zaufania, którego oboje nie otrzymali na konwencji SLD w Dębicy, według Ciesielskiego uchylali się też od złożenia rezygnacji i buntowali innych działaczy. Wykluczeni stracili zaufanie partii, gdy sprzeciwili się kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego.
KAZIMIERZ GLABISZ Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych Bezpowrotna melodia polszczyzny Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO BOHDAN TOMASZEWSKI To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach. U boku Piłsudskiego Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim. Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka. Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych. W armii i sporcie Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy. Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić. Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący. Bies wlazł Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko. Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa. W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady. "Pod jarzmo nie wrócę" Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych. Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..." Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych. Jadzia i Marysia Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem. Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło. - Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli... - Ależ oczywiście. Niechże pan siada. - Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało. - Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję. - Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała! - Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając. - Tak, oczywiście. Nie rozkaz, lecz prośba Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego. - Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę! - Mówcie. - Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front. Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę. - Jedźcie. - Rozkaz Panie Marszałku! - To nie był rozkaz, to wasza prośba. Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje. Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
Życie Kazimierza Glabisza, wypełnione pracą dla Wojska Polskiego i polskiego sportu, było niezwykle bogate. Dzieciństwo i młodość spędził w Wielkopolsce, w 1915 r. został wcielony do armii niemieckiej. Po wojnie awansował, został majorem, współpracownikiem Józefa Piłsudskiego i oficerem do zadań specjalnych. Był jednocześnie działaczem sportowym. Podczas II wojny światowej walczył w kraju i za granicą. Po 1945 r. pozostał w Anglii i zajął się polskim sportem na emigracji. Pamiętał o sportowcach, którzy po wojnie pozostali w kraju. Zmarł w Londynie w 1981r.
AGRESJA Burdy na stadionie nie były przypadkiem Chamstwa coraz więcej Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli! Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy. Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie. Cmentarz Starsza kobieta płacze: - Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy. W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów. Stadion Sobota. Derby Polonii i Legii. - Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach. Konferencja prasowa - Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem. Prywatka Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych. Lumpy Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób. Cudzoziemcy Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia. Fala "Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu. Pociąg Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy. Kotka W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na 6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny. Psycholodzy o agresji Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. - Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak. - Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Społeczeństwo o agresji Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją. Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców. W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków. b.i.w., p.w.r., r.w.
Coraz częściej możemy zaobserwować narastające chamstwo i brak kultury.Psycholodzy twierdzą,że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitaryzmie. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju:w ustroju totalitarnym agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy.Na stadionach szalikowcy rzucają się na policję krzycząc: "bij psa".Po meczach dewastują sklepy i samochody.W1997 w Gdańsku szesnastoletni Paweł wraz z pięcioma kolegami gwałcą dwa lata młodszą koleżankę. Po 12 dniach dziewczyna zostaje ponownie zgwałcona przez tych samych sprawców.W 1995 roku w Legionowie miejscowy pijak zostaje pobity na śmierć przez trzech siedemnastolatków.W 1995 skinheadzi w Nowej Hucie pobili trzech Niemców, jednego śmiertelnie raniąc nożem.W poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej Wojsk Lotniczych, problemem jest znęcanie się nad młodymi żołnierzami, wkrótce ''fala'' wypłynęła na wierzch-sprawa trafiła do sądu.Student medycyny z Gdańska ,Ireneusz Gliński został napadniety i wypchnięty z podmiejskiej kolejki.Jego sprawa dała początek czarnym mszą przeciwko przemocy. Badania wskazują, że agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem. Przyczyn jest wiele-bezrobocie,problemy mieszkaniowe,brak perspektyw, nieodpowiednie środowisko,złe wychowanie w rodzinie,brak wartości,czy też okrucieństwo i agresja pokazywana w filmach.Te wszyskie czynniki mają ogromny wpływ na rozwój młodego człowieka.Brak własnych wartości u młodego człowieka wywołuje agresje.Często towarzyszy temu alkohol i narkotyki.Według badań napoje wyskokowe spożywa prawie 3/4 dziewcząt i ponad 4/5 chłopców.
Kaczyński kontra Olechowski, Frasyniuk kontra Ujazdowski, Rokita kontra Ziobro Walka o ratusz Liderzy polityczni m.in. (od lewej) Lech Kaczyński, Władysław Frasyniuk, Ryszard Kalisz i Danuta Waniek zapowiadają start w wyborach samorządowych Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. Dla nich gotowi są nawet zrezygnować z mandatów poselskich. W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. W Sejmie trwają prace nad projektem ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona. Nic dziwnego, że już dzisiaj partie zastanawiają się, kim obsadzić najwyższe stanowiska w miastach. Dla niektórych polityków odejście do samorządu oznaczałoby konieczność złożenia mandatu posła, ale nie zraża ich to. Jak nie Borowski, to kto? Jako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Ale nikt w Sojuszu ani oficjalnie, ani nieoficjalnie nie chce potwierdzić tych informacji. Kalisz i Wańkowa związani są z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, otoczenie przewodniczącego Leszka Millera patrzy na nich niechętnie. - W partii krąży opinia, że Kalisz sam się zgłosił - zdradza jeden z warszawskich działaczy SLD. Co jednak przemawia za Kaliszem i Wańkową? Te dwie osoby mają w stolicy duże poparcie (Wańkowa w wyborach do Sejmu w 1997 r. uzyskała 99,5 tys. głosów, Kalisz w 2001 - 33 tys. głosów). Wprawdzie największe poparcie ma Marek Borowski (149 tys. głosów w 2001), i to on był przed wyborami parlamentarnymi wskazywany jako ewentualny kandydat SLD na prezydenta miasta, ale został marszałkiem Sejmu i warszawski fotel nie jest już dla niego atrakcyjny. Sojusz ma więc kłopot, bo nie ma drugiego tak dobrego kandydata. Tymczasem konkurenci sięgają po najlepsze kadry. "Nie wyklucza" kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Jego brat zebrał w wyborach parlamentarnych w Warszawie 144 tysiące głosów, to jeden z najlepszych wyników w kraju. Lech miał w Gdańsku 53 tysiące głosów. Liderzy PiS przekonują, że Lech może startować w stolicy, bo tu się urodził i tu mieszka, choć jego życie zawodowe związane było przez długi czas z Trójmiastem. Trzecim liczącym się kandydatem może być Andrzej Olechowski, lider Platformy Obywatelskiej. Partyjni koledzy namawiają go do kandydowania, bo uważają, że Olechowski powinien wyjść z cienia, objąć jakąś funkcję publiczną, co pomoże mu za trzy lata wygrać wybory na prezydenta kraju. Nie stanie w szranki natomiast były prezydent Paweł Piskorski. Politycy PO obawiają się, że byłby łatwym celem dla Kaczyńskiego ze względu na kwestię jego majątku. Unia Wolności nie ma złudzeń, że jej kandydat wygra. Ale nie jest powiedziane, że gdyby wybory miały dwie tury (do drugiej przechodzi dwóch najlepszych kandydatów z pierwszej), to wystawi swego polityka. Jakiego? - Mamy wielu pierwszej klasy. Na przykład Olgę Krzyżanowską czy Jana Króla - mówi wiceprzewodniczący partii Wiesław Sikorski. UW nastawia się jednak raczej na wsparcie Lecha Kaczyńskiego. Również Liga Polskich Rodzin planuje wystawienie kandydata. Mógłby nim być poseł Antoni Macierewicz. Rokita czy Ziobro? Na liście potencjalnych kandydatów do fotela prezydenta Krakowa najczęściej wymienia się posłów Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). Ci dwaj mają w prawicowo nastawionym mieście największe szanse. Na razie trwają negocjacje w sprawie krakowskiej koalicji PO i PiS. Wystawienie wspólnego kandydata i pozyskanie części elektoratu UW oraz lokalnego Ruchu Inicjatyw Osiedlowych gwarantowałoby zwycięstwo. W ostatni piątek rozmawiali o tym Rokita i Lech Kaczyński, jednak po spotkaniu zapowiedzieli tylko wspólne wystąpienie obu ugrupowań w wyborach w Tarnowie i Nowym Sączu. Z kolei krakowska UW chciałaby utworzenia szerokiej koalicji ugrupowań posierpniowych. - Gdyby do takiego porozumienia nie doszło, wystawimy własnego kandydata - byłego prezydenta Krakowa Józefa Lassotę lub byłego senatora Krzysztofa Kozłowskiego - zapowiada szef małopolskiej UW Jerzy Meysztowicz. SLD w wyborach mogliby reprezentować członek Trybunału Stanu i były wojewoda krakowski Jacek Majchrowski lub filozof profesor Józef Lipiec. Frasyniuk chce, Zdrojewski nie UW zapowiedziała zgłoszenie Władysława Frasyniuka na prezydenta Wrocławia. Ochotę na przejęcie władzy w mieście ma SLD, który od 1990 roku wygrzewa ławy opozycji w Radzie Miejskiej. Jako ewentualnych kandydatów SLD na prezydenta wymienia się bezpartyjnych: Lidię Geringer d'Oedenberg, dyrektora festiwalu Wratislavia Cantans i wrocławskiej filharmonii, oraz filozofa profesora Adama Chmielewskiego. Szukanie kandydata formalnie bezpartyjnego zdaje się wskazywać, że SLD nie ma przekonania, by jego członek miał szanse na wygraną. Nie ma też wyraźnego lidera w rządzącej miastem koalicji Wrocław 2000 Plus (głównie PO) - AWS. Były prezydent, dzisiaj poseł PO, Bogdan Zdrojewski zaprzecza, jakoby miał ochotę wrócić do ratusza. W tej sytuacji kandydatem Platformy może być obecny prezydent Stanisław Huskowski. Z kolei w AWS wskazuje się byłego ministra nauki, profesora Andrzeja Wiszniewskiego i obecnego wiceprezydenta Andrzeja Jarocha. Do grona kandydatów dołączyli też poseł PiS Kazimierz Ujazdowski i lider ZChN Ryszard Czarnecki. Runowicz z poparciem W Szczecinie najpoważniejszym z wymienianych kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz, formalnie bezpartyjny, ale związany z SLD. Runowicz rządzi dzięki poparciu SLD, PO, UW i Klubu Szczecińskiego. Być może te ugrupowania mogłyby wesprzeć go w wyborach, ale może jeszcze okazać się, że mają własnych kandydatów. Szczególnie PO, która szuka porozumienia z PiS. Inni nieformalnie wspominani kandydaci Sojuszu to wiceprezydent miasta Elżbieta Malanowska oraz poseł SLD Wojciech Długoborski. W kuluarach słychać też o bliskim współpracowniku Longina Komołowskiego z RS AWS Piotrze Myncu, byłym wiceprezydencie miasta, a ostatnio wiceministrze rozwoju regionalnego i budownictwa. Wydaje się jednak, że jego kandydatura nie ma szans na poparcie całej prawicy. Trzej prezydenci PO Z racji dużych wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się tam głównie kandydaci związani z tą partią. Nieprawdziwe są informacje, że o fotel prezydenta Gdańska walczyć będzie były premier Jan Krzysztof Bielecki, poseł Janusz Lewandowski czy wicemarszałek Donald Tusk. Platforma oprze się na związanych z nią działaczach lokalnych. Poprze prawdopodobnie prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Kropiwnicki bez autoryzacji - Naszym kandydatem jest prezydent Łodzi Krzysztof Panas - zapewnia szef łódzkiego SLD, wiceprezydent miasta Krzysztof Jagiełło. Nieoficjalnie spekuluje się jednak, że SLD ma w zanadrzu kilka innych kandydatur: obecnego wiceprezydenta Sylwestra Pawłowskiego, przewodniczącego Rady Miasta Tadeusza Matusiaka czy też szefową klubu radnych SLD w radzie Iwonę Bartosiak. Prawica w mieście, w którym od lat rządzi lewica, zwiera szeregi. Dzięki pojednaniu skłóconych polityków - Jerzego Kropiwnickiego i Stefana Niesiołowskiego - do wyborów samorządowych pójdą razem m.in. ZChN, RS AWS, NSZZ "Solidarność", SKL, ROP i Forum Obywatelskie Janusza Tomaszewskiego. Liderzy liczą na co najmniej jedną czwartą mandatów w radzie. Ale mają problemy z ustaleniem kandydata na prezydenta. - Wiadomości o mojej kandydaturze pojawiają się bez mojej autoryzacji - zastrzega Kropiwnicki. Do "rozważania propozycji" kandydowania przyznaje się natomiast 37-letni poseł PiS Piotr Krzywicki. Filip Frydrykiewicz, korespondenci "Rzeczpospolitej"
W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona. Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast, nawet kosztem utraty mandatów poselskich. Kandydatury na stanowisko w stołecznym ratuszu wciąż nie są oficjalnie potwierdzone. Wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek z SLD, Lecha Kaczyńskiego z PiS-u, lidera PO – Andrzeja Olechowskiego. Również o fotele Krakowa, Wrocławia, Gdańska, Łodzi i Szczecina najprawdopodobniej starać się będę ważne postaci życia politycznego. Część z nich oficjalnie już się deklaruje, część czeka na odgórne rozstrzygnięcia.
IRIDIUM Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem Osiągnięcie zamienione w porażkę IRIDIUM ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością. Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej. Sukces techniczny - finansowa katastrofa Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki. Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki. Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej. Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów? Mało abonentów, małe przychody Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać. Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy. Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi. Zignorowanie GSM Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach. Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest. Inne sieci Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens. "Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem. Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji.
Iridium, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej, ma poważne kłopoty finansowe. Szefowie konsorcjum przeliczyli się w swoich oczekiwaniach. Za słabe wyniki odpowiadają m.in. usterki w dystrybucji, zbyt wysokie ceny i niedostosowanie usługi do potrzeb klientów. Błędem było też zignorowanie rozwoju naziemnej telefonii komórkowej. Obecny szef Iridium wprowadza nową strategię. Z doświadczeń konsorcjum korzystają inne sieci.
GRECJA 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wojskowych obaliła rząd, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień Demokracji nie wolno deptać bezkarnie TERESA STYLIŃSKA - Rządy pułkowników nigdy nie cieszyły się sympatią społeczeństwa. Dyktatura opierała się wyłącznie na wojsku, no i miała też za sobą poparcie USA i NATO - opowiada Jeorjos Aleksandros Mangakis, niegdyś członek ruchu oporu i więzień polityczny, dziś deputowany socjalistycznej partii PASOK. 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Ponurym symbolem reżimu - który wprawdzie istniał tylko siedem lat, ale w świadomości i mentalności Greków pozostawił ślady widoczne do dziś - stały się obozy na wyspach Jaros i Leros. Prześladowania, tortury, znikanie ludzi były na porządku dziennym, a Grecja dla całej Europy stała się synonimem ucisku i dławienia swobód. Winy nie zostały darowane Sprawcy tych nieszczęść zostali ukarani. Grecy uważają, że darowanie im win byłoby czymś z gruntu niemoralnym, a wielkoduszne przebaczenie przyniosło więcej szkody niż pożytku. Dla społeczeństwa - podkreślają - sytuacja musi być jasna i klarowna: to jest dobre, a tamto jest złe. Pułkownicy podeptali przecież demokrację, ich sumienie obciążają cierpienia i śmierć tysięcy ludzi. - Lepiej ukarać winnych, niż na zawsze żyć z tą nieszczęsną spuścizną - mówi Michalis Papakonstantinu, jeden z przywódców konserwatywnej partii Nowa Demokracja. W więzieniu do dziś przebywa ścisła czołówka sprawców zamachu, m.in. dwaj bracia Papadopulos - Jeorjos, szef junty, oraz Kostas. Są starzy, ich zdrowie szwankuje. Zwolnienie uzyskał jedynie bardzo chory pułkownik Stelios Pattakos. Co jakiś czas powraca sprawa ułaskawienia skazanych, a przynajmniej zwolnienia ich z więzienia z przyczyn humanitarnych, zawsze jednak wniosek jest odrzucany. Jak powiedział niegdyś sędziwy Konstantinos Karamanlis, eks-premier i prezydent, człowiek, który przeprowadził Grecję od dyktatury do demokracji: "Jak dożywocie - to dożywocie". Jeorjos Mangakis, wysoki, szczupły, elegancki pan, przed 1967 rokiem był profesorem prawa i kryminologii na uniwersytecie w Atenach, występował też w sądzie jako obrońca. Gdy pułkownicy przejęli władzę, nie tylko nie krył, co myśli o łamaniu demokracji, ale na domiar złego regularnie spotykał się z dziennikarzami zagranicznymi. To się nie mogło podobać. Kazano mu przestać. - Gdy się o tym dowiedziałem, poszedłem na uniwersytet na swój ostatni wykład. W sali było bardzo dużo studentów. Mówiłem o obowiązkach prawnika. Mówiłem, że jego zadaniem jest obrona instytucji demokratycznych, w przeciwnym bowiem razie staje się on tylko urzędnikiem. Wkrótce potem Jeorjos Mangakis został aresztowany, nie na długo jednak, i gdy wyszedł, na dobre zaangażował się w działalność opozycyjną. - Teraz, z perspektywy lat, widać, jak dobrze prowadzono walkę. Przede wszystkim musieliśmy pokazać światu, że reżim jest całkowicie osamotniony, a społeczeństwo go nie akceptuje. Dlatego, gdy tylko się dało, działaliśmy otwarcie: gazety szukały furtek, pisarze i artyści przestali publikować i wystawiać, aktorzy, którzy występowali w telewizji, byli bojkotowani, a wielu dziennikarzy wyemigrowało i za granicą mówiło prawdę o Grecji. To wszystko było jednak za mało. Tak powstała Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, która jako jedyna zalecała walkę zbrojną. Obrona stanowiła prawdziwy przekrój społeczeństwa. Należeli do niej profesorowie wyższych uczelni, adwokaci, sędziowie, dziennikarze, pisarze, robotnicy, a nawet emerytowani oficerowie. W tym gronie znajdował się również obecny premier Kostas Simitis. Policja wpadła na trop Obrony i w kwietniu 1970 roku w Atenach 34 członków organizacji stanęło przed sądem. Proces opozycjonistów stał się oskarżeniem reżimu. Aresztowani, którzy, umieszczeni w jednym pawilonie więziennym, byli ze sobą w stałym kontakcie, postanowili: trzeba głośno mówić o torturach, trzeba oskarżyć reżim pułkowników przed światem. Przywódca grupy, profesor ekonomii Karajolas otrzymał najwyższy wyrok: dożywocie. Najlżejszy wyrok to 4 lata. Mangakis został skazany na 18 lat więzienia, z których odsiedział trzy. Gdy zaczął mieć problemy z oczami, został przeniesiony do więziennego szpitala, a później zwolniony. Wtedy uciekł do Niemiec. Zabrakło poparcia Jak to się stało, że dyktatura upadła? Z reżimem pułkowników stało się to, co dzieje się z władzą, która nie potrafi zdobyć uznania i poparcia społecznego, a jednocześnie nie jest na tyle silna, by przez dłuższy czas mogła trzymać się siłą represji. Pułkownicy, przy wszystkich popełnianych okrucieństwach, nigdy nie przekroczyli progu, poza którym wszelki opór przestaje istnieć. Z drugiej strony, nie zdołali kupić społeczeństwa sukcesami. Grecja pod ich rządami nie stała się krajem rozkwitu i dostatku, pracy dla wszystkich i powszechnego dobrobytu. Michalis Papakonstantinu uważa, że sprawą zasadniczą był brak poparcia społecznego. Rządy pułkowników opierały się tylko na wojsku. A skoro tak, to coraz silniejszy ferment w armii kruszył samą podstawę władzy. W roku 1972 grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, nastąpiły aresztowania, kierujący spiskowcami kapitan Pappas w ostatniej chwili statkiem uciekł do Włoch, ale to był początek końca. - Utrata kontroli nad armią oznaczała utratę kontroli nad krajem - mówi Papakonstantinu, który sam spędził parę lat w więzieniu. Słabnący reżim próbował ratować się nasilaniem represji. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Ta masakra stała się symbolem, ale zarazem punktem zwrotnym. - Od paru dni - opowiada znajomy Grek - na politechnice trwały strajki, protesty i manifestacje. Mieszkałem naprzeciwko, na własne oczy widziałem, co się tam działo. Widziałem, jak ulicą nadjechały czołgi. Zaczęto strzelać. Ktoś został przejechany, leżał na bruku zalany krwią. Potem tajna policja zaczęła zabierać ludzi. Na politechnice nic nie przypomina tamtych tragicznych dni. Długi, niski, szary budynek, otoczony plątaniną ruchliwych uliczek centrum Aten. Tylko od frontu ciągnie się szeroka aleja, jakby stworzona dla kolumny czołgów... Ile osób zginęło, nigdy dokładnie nie ujawniono. Mówi się o około dziesięciu, może kilkunastu zabitych. Ale kto tak naprawdę wie, co działo się później w czasie przesłuchań? - Po wydarzeniach na politechnice poczuliśmy, że koniec jest już blisko - opowiada Jeorjos Mangakis. - Junta też to wiedziała. Wtedy pułkownicy zaczęli udawać demokrację. Wkrótce nastąpił "pucz w puczu": pułkownik Ioannidis odsunął znienawidzonego Papadopulosa, a prezydentem został Fedon Gizikis. Ale były to tylko zmiany kosmetyczne. Jeśli istnieje coś, co jest w stanie zjednoczyć wszystkich Greków, niezależnie od tego, kim są i jakie wyznają poglądy, to jest to bez wątpienia problem Cypru. Pułkownicy postanowili to wykorzystać i trzeba przyznać, że ich rachuby nie były całkiem pozbawione sensu: gdyby udało im się obalić arcybiskupa Makariosa, ówczesnego prezydenta, i dokonać "enosis", czyli przyłączyć Cypr do Grecji, mogliby sobie zaskarbić choć cień sympatii społeczeństwa. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, ale na domiar złego do gry włączy się Turcja, odwieczny wróg, który zajmie całą północ wyspy? To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku jej władza po prostu się rozsypała. Gdy stało się jasne, że to już koniec, prezydent Gizikis wezwał Konstantinosa Karamanlisa, jednego z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. W dwa dni później Karamanlis był już w Grecji. Ale w Atenach nie było bezpiecznie, na wszelki więc wypadek główną kwaterę zorganizował sobie na statku w Pireusie i stamtąd przez miesiąc kierował krajem. - Dyktatura nie została obalona przez społeczeństwo czy ruch oporu, lecz sama się załamała - uważa Gerassimos Notaras, były przewodniczący stowarzyszenia więźniów politycznych. - Zamach na Cyprze podziałał tylko jak katalizator. Wielki proces Grecy od dyktatury do demokracji przeszli w sposób bezkrwawy, bez walk, rozlewu krwi i ofiar. Panował niebywały entuzjazm i z początku nikt nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, jak ukarać członków junty - tym bardziej że oni sami woleli zejść ludziom z oczu. Ale ten problem z czasem musiał się pojawić. Już po paru miesiącach przywódców reżimu aresztowano i osadzono w ateńskim więzieniu Korydallos. Sprawę ich odpowiedzialności uregulował uchwalony wkrótce Akt Konstytucyjny: przed trybunałem specjalnym muszą odpowiadać wszyscy ci, którzy zaplanowali i zorganizowali zamach na demokrację, a także ci, którzy do junty przyłączyli się później, ale odgrywali decydującą rolę we wcielaniu jej decyzji w życie. Pozostali mieli być sądzeni przez zwykłe sądy i tylko wówczas, gdy osobiście dopuścili się zbrodni. Już na początku roku 1975 rozpoczął się wielki proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób i byli to sami wojskowi. Pięciu z nich - m.in. Jeorjos Papadopulos, szef junty, Nikos Makarezos, odpowiedzialny za gospodarkę, i Stelios Pattakos, któremu podlegały sprawy bezpieczeństwa - otrzymało karę śmierci. - Wyrok - opowiada Gerassimos Notaras - zapadł o godzinie 16.00. W kwadrans później Karamanlis wydał oświadczenie, że egzekucji nie będzie. Sądzę, że za pośrednictwem Amerykanów zawarł z członkami junty porozumienie, iż nie będzie odwetu. Całej piątce zamieniono wyrok na dożywocie. Czy słusznie ukarano pułkowników? - Sądzę, że tak naprawdę ukarania nie było - mówi Notaras. - Zrobiono absolutne minimum, tylko to, co konieczne, by uniknąć nieprzychylnej reakcji społeczeństwa. Skazano w sumie mniej niż 50 osób. Powinno się zrobić znacznie więcej - ukarać ministrów, ludzi winnych torturowania więźniów. Wszyscy jednak wiedzą, że odejście junty było skutkiem kompromisu i że przez to Karamanlis nie był w stanie dokonać katharsis. Dlatego wielu nie ma poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość. Warunek przebaczenia Gerassimos Notaras pracuje dziś w jednym z największych greckich banków. Jeorjos Mangakis jest deputowanym, a w latach 80. był ministrem w rządzie socjalistycznym - najpierw sprawiedliwości, a potem spraw europejskich. Michalis Papakonstantinu w rządzie konserwatywnym doszedł do stanowiska ministra spraw zagranicznych. Żaden z nich nie pragnie odwetu, ale w jednym wszyscy są zgodni: warunkiem przebaczenia jest skrucha i żal. - Mogą wrócić do domów, ale nie jako ludzie dumni i zadowoleni z siebie. Sami muszą prosić o łaskę - uważa Mangakis. Tymczasem skazani stawiają sprawę inaczej: to państwo powinno zaoferować im zwolnienie. Prawdopodobnie więc pozostaną w więzieniu. A skutki rządów junty? Czas dyktatury przyniósł Grekom wiele cierpień, zahamował też rozwój gospodarki, ale, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, jak wówczas nazywała się UE. Grecy są też zadowoleni ze zniesienia monarchii - co w roku 1973 uczynili pułkownicy i co później potwierdzono. Król Konstantyn, który nie chciał czy nie umiał stanąć na czele walki z reżimem, stracił doszczętnie sympatię narodu. Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. - Zniknęły wszelkie hamulce - mówi dziennikarz z poważnego dziennika"Kathimerini". - Ludzie uważają, że wszystko im wolno. Nie ma już rzeczy niedozwolonych. - W dyktaturze - zauważa Jeorjos Mangakis - jest odwrotnie niż w naturze: osad nie opada, lecz idzie do góry.
21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Junta nie potrafiła zdobyć poparcia społecznego. Grecja pod rządami pułkowników nie stała się krajem rozkwitu i dostatku, pracy dla wszystkich i powszechnego dobrobytu. Wielu Greków zaangażowało się w działalność opozycyjną - starali się pokazać światu, że reżim nie jest akceptowany przez społeczeństwo. Następnie powstała Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, której celem była walka zbrojna. Organizacja została wykryta, ale proces 34 opozycjonistów w 1970 r. stał się oskarżeniem reżimu na arenie międzynarodowej. Upadek junty rozpoczął się od utraty kontroli nad armią - w 1972 r. grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, ale pułkownicy nie mogli już liczyć na bezwzględne poparcie wojska. Słabnący reżim próbował ratować się nasilaniem represji. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Pułkownicy liczyli też na to, że popularność w społeczeństwie zdobędą dzięki przyłączeniu Cypru do Grecji. Jednakże zamach na Cyprze nie powiódł się, a na dodatek do gry włączyła się Turcja, która zajęła całą północ wyspy. Władza junty załamała się w lipcu 1974 r. Prezydent Fedon Gizikis, widząc, że nie utrzyma dłużej władzy, przekazał ją Konstantinosowi Karamanlisowi, jednemu z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. W 1975 r. rozpoczął się proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób. Pięć z nich otrzymało karę śmierci, którą jednak później zamieniono na dożywocie. Co jakiś czas powraca sprawa ułaskawienia skazanych, a przynajmniej zwolnienia ich z więzienia z przyczyn humanitarnych, zawsze jednak wniosek jest odrzucany. Grecy uważają, że darowanie win sprawcom tylu nieszczęść byłoby czymś z gruntu niemoralnym. Skutki dyktatury są odczuwalne do dziś - najbardziej fatalna spuścizna rządów pułkowników to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. Czas dyktatury miał jednak, paradoksalnie, jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swoim poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej.
Branża tłuszczowa Były lider "czerwoną latarnią" Przemysł tłuszczowy, który w okresie kilku poprzednich lat pod względem wyników ekonomiczno-finansowych był liderem przemysłu spożywczego, ten rok zamknie prawdopodobnie stratami. Po dłuższym okresie nieustannego wzrostu zmniejszy się w tym roku także spożycie tłuszczów roślinnych. W zasadzie nie ulegnie zmianie tylko jedno: branża tłuszczowa nadal pozostanie dużym importerem, a ujemne saldo w handlu olejami i nasionami roślin oleistych, choć mniejsze niż w ubiegłym roku, nadal będzie przekraczać poziom 400 mln USD. Zbiory wyższe, ale dwa razy za małe W tym roku zebrano 584,4 tys. ton rzepaku, tj. o 135,1 tys. ton (o 30,1 proc.) więcej niż w roku ubiegłym, ale znacznie mniej niż zbierano średniorocznie w poprzednich pięcioleciach. Wzrost produkcji rzepaku był następstwem zwiększenia powierzchni uprawy oraz nieco wyższych plonów, w tym szczególnie plonów rzepaku jarego. Areał uprawy rzepaku (317,3 tys. ha), choć większy o 12,3 proc. niż w roku 1996, był o 28,2 proc. niższy od średniej w latach 1991-1995 i o 37,8 proc. niższy od średniej z lat 1986-1990. Dwa ostatnie lata były dla uprawy rzepaku bardzo niepomyślne, gdyż - skutkiem dużych mrozów, przy braku okrywy śnieżnej - około połowy plantacji przepadło i trzeba ją było zaorywać. Ubytek ten zastępowano siewem rzepaku jarego, którego powierzchnia wzrosła w tym roku do 120 tys. ha. Plony rzepaku wyniosły 18,4 kwintali z hektara i były o 15,7 proc. wyższe niż w roku 1996, ale o 10,2 proc. niższe od średnich w latach 1991-1995 i o 27,6 proc. niższe od plonów uzyskiwanych w latach 1986-1990. Jak z tego widać, regres w uprawie rzepaku utrzymuje się już od dłuższego czasu, a jednym z jego powodów była likwidacja PGR, gdzie koncentrowało się 60-70 proc. upraw tej rośliny. Możliwości przetwórcze polskiego przemysłu tłuszczowego ocenia się obecnie na około 1 mln ton, tak więc tegoroczne zbiory rzepaku są prawie o połowę mniejsze. Niedobór rzepaku krajowego trzeba będzie więc zastąpić importem olejów i nasion. Jesienią, pod zbiory w 1998 roku, zasiano rzepak na powierzchni około 356 tys. ha, tj. o 15,2 proc. większej niż pod zbiory tegoroczne. Przy przeciętnych warunkach agrometeorologicznych oraz przy zakładanym wzroście nawożenia i zużycia środków ochrony roślin plony rzepaku mogą wynieść 20-22 kwintale z ha, a zbiory mogłyby wynieść 720-770 tys. ton. Nadal byłyby więc niższe niż możliwości przetwórcze przemysłu tłuszczowego. Potrzebna promocja Zdaniem Ewy Rosiak z Zakładu Badań Rynkowych Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, zbiory rzepaku w Polsce powinny wynosić co najmniej 1 mln ton, a mogłyby być także większe i dochodzić do 1,5 mln ton. Nadwyżkę nasion można by wówczas eksportować i branża tłuszczowa przestałaby być deficytowa. Są także takie opinie, wedle których produkcja rzepaku w Polsce powinna wynosić 2-2,5 mln ton, gdyż jest to towar, który łatwo zbyć na rynku światowym, w tym także w samej Unii Europejskiej. Trudniej byłoby natomiast zbyć produkty przetwórstwa przemysłu tłuszczowego, a więc olej i margarynę, gdyż tu konkurencja na światowych rynkach jest znacznie większa. Do zwiększenia produkcji rzepaku do 1,5 mln ton powierzchnia jego uprawy powinna wzrosnąć co najmniej dwukrotnie, tj. do około 700 tys. ha. Takiego wzrostu powierzchni nie osiągnie się jednak apelami, uprawa rzepaku musi się rolnikom opłacać. Jednym z mierników opłacalności uprawy rzepaku jest relacja jego cen do ceny pszenicy, którą uprawia się na podobnych glebach. Otóż proporcja cen rzepaku do cen pszenicy powinna się kształtować jak 2:1. Tymczasem w III kwartale 1996 roku wynosiła ona 1,48:1, a w III kwartale roku 1997 wzrosła do 1,71:1. Do poprawienia relacji cen rzepaku do ceny pszenicy przyczyniły się pospołu, bardzo nieznaczny wzrost cen skupu rzepaku o 2 proc. i znaczny spadek cen skupu zbóż - o 12 proc. Ewa Rosiak twierdzi, że w UE proporcja ceny rzepaku do ceny pszenicy wynosi 2,1:1. Utrzymuje się ją za pomocą dopłat. Do zwiększenia powierzchni uprawy rzepaku w Polsce przyczyniłoby się również: przywrócenie systemu umów kontraktacyjnych oraz powrót do innych form promocji uprawy tej rośliny: zaopatrywania plantatorów w nasiona, nawozy mineralne i środki ochrony roślin, nisko oprocentowane kredyty, doradztwo agrotechniczne. Większe zakłady przemysłu tłuszczowego, które potrafią dbać o swoje interesy, powoli zresztą do tych form wsparcia plantatorów powracają. Sposób na zwiększenie rentowności Rentowność przemysłu tłuszczowego, która jeszcze w I połowie 1996 roku wynosiła 11,2 proc. (brutto) i 6,7 proc. (netto), obniżyła się w I połowie1997 roku odpowiednio do minus 1,6 proc. i do minus 2,8 proc. Wskaźnik bieżącej płynności finansowej zmniejszył się z 1,39 do 1,20, stopa inwestycji spadła z 5,8 do 2,3. Zdaniem ekspertów z IERiGŻ, do pogorszenia się wyników ekonomiczno-finansowych branży tłuszczowej przyczyniły się następujące czynniki: - obniżenie poziomu spożycia tłuszczów roślinnych oraz próbująca powstrzymać ten spadek polityka bardzo wolnego wzrostu cen, - bardzo niska krajowa produkcja rzepaku, która spowodowała wzrost jego cen (w 1996 roku) oraz wymusiła import nasion, - wysokie koszty finansowe spowodowane niedoborem środków własnych i koniecznością zaciągania kredytów bankowych, - rosnące zadłużenie branży tłuszczowej z tytułu zaciągniętych wcześniej kredytów inwestycyjnych. W 1990 roku spożycie tłuszczów zwierzęcych było w Polsce ponad dwa razy wyższe niż spożycie tłuszczów roślinnych i kształtowało się jak 71:29. W 1993 roku po raz pierwszy spożycie tłuszczów roślinnych było wyższe niż spożycie tłuszczów zwierzęcych i przewaga tłuszczów roślinnych stale od tego czasu rosła. W 1996 roku proporcja ta kształtowała się jak 19:12 (na korzyść tłuszczów roślinnych). Od połowy ubiegłego roku notuje się jednak w Polsce ponowny wzrost spożycia masła - z 1,56 kg w I połowie 1996 roku do 1,92 kg w I połowie 1997 roku. W tym samym czasie spożycie margaryny w gospodarstwach domowych spadło z 4,20 kg na osobę do 3,90 kg. Wzrosło natomiast spożycie pozostałych tłuszczów roślinnych (olej, oliwa) i zmniejszyło się spożycie pozostałych tłuszczów zwierzęcych surowych oraz topionych (słoniny, smalcu). W sumie udział tłuszczów roślinnych zmniejszył się jednak z 64,6 proc. do 63,1 proc. Ogółem spożycie tłuszczów roślinnych zmniejszy się w tym roku z 15,3 kg (przed rokiem) do około 15 kg. I jest to, zdaje się, optymalna wielkość spożycia tłuszczów roślinnych w Polsce. Zwiększenia rentowności branża tłuszczowa nie powinna zatem upatrywać w dalszej ekspansji na rynek, lecz w innych dziedzinach, m.in. w sprzyjaniu rozwojowi krajowej bazy surowcowej, co jest ważne zwłaszcza w kontekście bliskiego już wejścia Polski do Unii Europejskiej. Kontyngent produkcji rzepaku zostanie bowiem ustalony na poziomie średniego areału jego uprawy w okresie ostatnich trzech lat przed przyjęciem Polski do UE. Edmund Szot
W tym roku pogorszyły się wyniki ekonomiczno-finansowe branży tłuszczowej, co jest spowodowane m.in. bardzo niską krajową produkcją rzepaku. Aby produkcja rzepaku wzrosła z obecnych 584,4 tys. ton do optymalnego poziomu 1,5 mln ton, potrzebne są różne formy promocji, np. przywrócenie systemu umów kontraktacyjnych, zaopatrywanie plantatorów w nasiona, nisko oprocentowane kredyty, doradztwo agrotechniczne.
KONCERT W hołdzie Włodzimierzowi Wysockiemu - w 20. rocznicę śmierci Można go było tylko zabić FOT. (C) PIOTR WALCZAK PAP/CAF 25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało". Włodzimierza Wysockiego wspominać będą m.in. Jerzy Hoffman, Wojciech Młynarski i Daniel Olbrychski, a jego utwory zaśpiewają Jacek Kaczmarski, Emilian Kamiński, Marian Opania, ale i Hanna Banaszak, a nawet Grzegorz Markowski z Perfectem. Reżyserowany przez Laco Adamika koncert transmituje Program 2 Telewizji Polskiej. Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna, autorka książek o Wysockim, dyrektorka muzeum mieszczącego się w jej mieszkaniu, w którym wraz z matką zgromadziła wiele pamiątek po sławnym aktorze Teatru na Tagance, płyt i kaset, filmów, plakatów, książek. To z jej inspiracji, autorka scenografii koncertu Barbara Kędzierska umieściła na scenie obok czarnej wołgi tajemniczy drogowskaz z napisem "Wesele". Nawiązuje on do opatrzonej tym kryptonimem operacji KGB, które w 1972 r. w lesie pod Sosnowem w okolicach Petersburga (wtedy Leningradu) usiłowało pozbyć się ukochanego przez ludzi, ale niebezpiecznego dla władzy twórcy. Jurij Lubimow, dyrektor artystyczny Teatru na Tagance po śmierci artysty powiedział: "Wysocki to wielki fenomen. W kraju, w którym nic nie było wolno, on zaśpiewał wszystko, co chciał. Był tak kochany i tak popularny, że nic nie można było z tym zrobić. Można go było tylko zabić". Marlena Zimna postanowiła pójść krok dalej, stawiając wprost w tytule swej ostatniej książki pytanie: "Kto zabił Wysockiego?". - Już 25 lipca 1980 roku, gdy po Moskwie rozeszła się wieść o jego śmierci, pojawiły się głosy, że ktoś mu w tym dopomógł - mówi Marlena Zimna. - Długo uważałam je za wytwór fantazji fanów, którzy nie pogodzili się ze śmiercią swego idola. Jednak, studiując w Moskwie i podążając śladami Wysockiego, dotarłam do jego osobistego lekarza, Anatolija Fiedotowa. Opowiadając o okolicznościach śmierci Wysockiego, powiedział nagle: "Załatwiliśmy to genialnie". Później powtórzył te słowa w jednym z wywiadów. Nie minęło wiele czasu, a sam zmarł. Według oficjalnej wersji - przedawkował narkotyki. Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca, a jako przyczynę zgonu uznano "ostrą niewydolność naczyń sercowo-naczyniowych". Nie została przeprowadzona sekcja zwłok. Niewątpliwie starano się zataić przed opinią publiczną fakt, że artysta był uzależniony od narkotyków, ale też chodziło o ukrycie wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego śmierć. Tymczasem to ten sam doktor nauk medycznych napompował go toksycznym preparatem, a następnie na zmianę podawał mu środki uspokajające i alkohol. Umierający Wysocki był przenoszony z miejsca na miejsce, a wreszcie ułożony na plecach i związany. Udusił się w wyniku zapadnięcia języka... Tym też tropem podążało milicyjne dochodzenie, umorzone po kilku miesiącach na polecenie silniejszego w resortowej rywalizacji - KGB. 28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy, których zupełnie przestała obchodzić odbywająca się wówczas w stolicy ZSRR olimpiada. Gdy na polecenie oficera KGB z fasady Teatru na Tagance usunięto portret zmarłego artysty, tłum zaczął skandować: "Faszyści!" i "Hańba!". Jeden z partyjnych dygnitarzy miał powiedzieć: "Przez całe życie nam bruździł i nawet po śmierci zepsuł takie święto!". Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Jego pieśni (a napisał ich 900 - autobiograficznych, wojennych, sportowych, lotniczych, marynarskich, alpinistycznych, złodziejskich - tzw. błatnych) znano w ZSRR na pamięć, a przecież niemal nie nagrywał płyt, nie występował w telewizji, jego role filmowe - poza postacią kapitana Gleba Żegłowa w serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem "Gdzie jest Czarny Kot" - także nie były czymś wyjątkowym. Owszem, był świetnym Hamletem i znakomitym Swidrygajłowem w Teatrze na Tagance, ale nawet w Rosji, gdzie ludzie kochają teatr i znają się na nim, to jeszcze za mało, by zdobyć tak obłędną sławę, jaka stała się jego udziałem. Cenzurowano go i sekowano, za życia tylko jeden (!) jego wiersz został opublikowany w Związku Radzieckim, koncertów nie zapowiadały żadne afisze, na półki wędrowały nagrania recitali, a gdy Wiaczesław Kotionoczkin, reżyser sławnej kreskówki o wilku i zającu, umyślił sobie, że jedyne padające w tym filmie słowa: "Nu, pogodi" wypowie swą niepowtarzalną chrypą właśnie Wysocki, usłyszał kategorycznie brzmiące: "Nielzia", wraz z uzasadnieniem: "To awanturnik, skandalista, on drwi z patriotycznych uczuć narodu radzieckiego! I do tego zadaje się z cudzoziemką". Wszystko to, akurat, było prawdą. Istotnie, wywoływał skandale, bywał agresywny, patriotą radzieckim ten pół Żyd, pół Rosjanin nie był na pewno, za to rosyjskim - z całą pewnością. Jeśli chodzi o cudzoziemki, to trzecią jego żoną była francuska aktorka Marina Vlady. Dwóch synów Wysockiego - 38-letni dziś Arkadij i 36-letni Nikita pochodzi z drugiego małżeństwa poety, z Ludmiłą Abramową. Powtarzana jest wersja, że Wysocki był też ojcem córki znanej aktorki Taganki, Tatiany Iwanienko. Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit, wciąż żywy, podsycany nowymi edycjami jego nieznanych wcześniej tekstów i pieśni, publikowanymi wspomnieniami niezliczonych przyjaciół. Dopóki mogli, chronili go: przed nieprzyjaciółmi i tym najgroźniejszym wrogiem, którego nosił w sobie. Wydawać się to może dziwne, ale nie brak przesłanek wskazujących na to, że przez dłuższy czas anonimowym aniołem stróżem poety był sam Jurij Andropow, w chwili śmierci artysty przewodniczący KGB, a później sekretarz generalny KC KPZR. Pisał na ten temat mieszkający obecnie w Minneapolis Mark Tsibulsky, pisał amerykański publicysta Martin Walker, także Michaił Gorbaczow utrzymywał, że Andropow, który "w wolnej chwili słuchał wyłącznie bardów", szczególnie wyróżniał Wysockiego. Czyż nie jest paradoksem, że to kierowane przez Andropowa KGB urządziło na Wysockiego polowanie? Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia, a wśród nich i koszaliński koncert, są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia. Tylko ze względu na to, że żył za żelazną kurtyną, nie zdobył na Zachodzie sławy, równej czy większej niż Bob Dylan. Zyskał za to wdzięczność i miłość milionów, którym swoimi buntowniczymi songami dodawał sił, wiary i nadziei. Gdy Wysocki zmarł, na wszystkich okrętach Radzieckiej Floty Północnej spuszczono flagi do połowy masztu. Oczywiście, takiego rozkazu nikt nie wydał, tak się jednak stało, a malarz Grigorij Ostrowski, który płynął wtedy wraz z grupą artystów statkiem "Piotr Wielki" z Murmańska na Tajmyr, zapamiętał ów dzień następująco: "Flotyllę składającą się z dziesięciu statków, prowadził lodołamacz o napędzie atomowym «Syberia». Z każdego statku słychać było pieśni Wysockiego: marynarze i badacze polarni żegnali się ze swym poetą. «Ocalcie nasze dusze!» - zachrypniętym głosem grzmiał potężny lodołamacz, umożliwiający dostęp do czystej, nieskutej lodem, wody. Było to coś wstrząsającego". Krzysztof Masłoń
25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, rosyjskiego pieśniarza, aktora i poety. W niedzielę w Koszalinie odbędzie się poświęcony mu koncert, na którym wystąpią m.in. Jerzy Hoffman, Wojciech Młynarski, Daniel Olbrychski, Jacek Kaczmarski, Emilian Kamiński, Marian Opania, Hanna Banaszak i Grzegorz Markowski. Wysocki zmarł w wieku 42 lat na zawał serca, jednak nieoficjalnie mówi się, że ktoś mu w tym dopomógł. Jego osobisty lekarz, Anatolij Fiedotow, miał podać mu toskyczny preparat, a później środki uspokajające i alkohol. Milicyjne dochodzenie umorzone zostało na polecenie KGB. Wysockiego żegnały setki tysięcy ludzi. Gdy na polecenie KGB z fasady Teatru na Tagance usunięto podczas olimpiady jego portret, tłum skandował hasła: "Faszyści" i "Hańba". Wysocki był niezwykle popularny dzięki znanym w całej Rosji pieśniom, mimo że prawie nie nagrywał płyt ani nie występował w telewizji. Sam bywał jednak agresywny, wywoływał skandale i nie był patriotą radzieckim, ale rosyjskim. Mówił i śpiewał to, co chciał; wielu go chroniło. Mówi się nawet, że jego aniołem stróżem był sam Jurij Andropow, przewodniczący KGB, a potem sekretarz generalny KC PZPR. Rocznica śmierci i urządzany z jej okazji koncert są okazją do przypomnienia sobie twórczości Wysockiego. Gdy poeta zmarł, na okrętach Radzieckiej Floty Północnej spontanicznie spuszczono do połowy masztu flagi. Na statkach rozbrzmiały pieśni Wysockiego.
ROSJA Niewyobrażalne trudności sądownictwa Temida żebrze o kopiejki BOGUSŁAW ZAJĄC Człowiek, który chce wszcząć sprawę, przychodzi do sądu z kopertą. Jest niezbędna do tego, by wysłać pisma procesowe. W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju, niekoniecznie prawnika, za to człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców. Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Rachmistrze wyliczyli, że ustanowienie sędziów pokoju kosztować będzie przynajmniej 1,2 mld rubli (ok. 66,6 mln dolarów), gdyby zaś umożliwić oskarżonym korzystanie z sądów przysięgłych na wszystkich terytoriach Rosji, to kwotę tę należałoby zwiększyć jeszcze o 37,3 mld rb (ok. 2 mld dol.). Tymczasem - zdaniem Wiaczesława Lebiediewa, prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł w pierwszej przymiarce zaledwie 8,3 mld rb., natomiast kwota wniesiona po zażartych targach i bojach do obecnego projektu budżetu całego sądownictwa powszechnego w Rosji, jak informują "Izwiestia", wynosi zaledwie 3,7 mld rb., tj. ok. 200 mln dol. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać. Być może taka sytuacja jest na rękę niezbyt sprawnym organom ścigania karnego. Prasa rosyjska jest zgodna w ocenie zjawiska, które zaskoczyło ideologów sądów przysięgłych. Obok bowiem znacznej srogości w wymierzaniu kar za czyny niewątpliwie udowodnione, sędziowie przysięgli z zapałem zagłębiają się w szczególiki dowodów przeprowadzanych na rozprawie, a ich odmienne doświadczenie życiowe sprawia, że podają w wątpliwość, a nawet negują wiele źródeł rzeczowych, sposobów ich badania, opinii biegłych i zeznań świadków. Zauważono już, że liczba uniewinnień przed sądem przysięgłych jest znacznie wyższa niż przed tradycyjnym składem sędziowskim. Pod koniec listopada 1998 r. moskiewski Sąd Okręgowy w składzie przysięgłych orzekał w sprawie Olega Lipkina i Tejmuraza Kurgina, oskarżonych m.in. o zabójstwo Siergieja Skoroczkina, deputowanego do Dumy Państwowej Rosji. Mimo wołania o srogie kary, napięcia wywołanego głośnym zabójstwem deputowanej Galiny Starowojtowej, przysięgli uznali dowody oskarżenia za niewystarczające, by skazać Lipkina i Kurgina za zabójstwo. Skazali ich więc jedynie za porwanie deputowanego na 5,5 oraz 4,5 roku więzienia. Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe, np. w jarosławskiej guberni, w powiecie poszechońskim sąd mieści się w domu zbudowanym 160 lat temu i dotychczas nie poddanym kapitalnemu remontowi; w Republice Mordowskiej, w powiecie staroszajgowskim nie zdołano odbudować dachu na budynku sądowym po pożarze z 1991 r. Ogółem jedna trzecia budynków sądowych woła o natychmiastowy remont kapitalny, a przecież w budżetach przez wiele lat nie przewidziano na ten cel ani kopiejki. Część sądów w ogóle nie ma własnych pomieszczeń, mimo że skonfiskowane po puczu Janajewa w 1991 r. budynki Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego miały być w pierwszej kolejności przeznaczone właśnie dla nich. Udało się to po kilkuletnim procesie jedynie w Kałudze. Coraz częściej, z powodu nieuregulowania opłat, w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie. Jesienią, kiedy w Moskwie była jeszcze dodatnia temperatura, kobiety-sędziowie orzekały w futrach i filcowych walonkach, a temperatura w sali rozpraw nie przekraczała + 6Ą C. Walka o przeżycie sądów wymaga niekiedy środków nadzwyczajnych. W okręgu nadamurskim, w Sądzie Miejskim w Białogorsku z powodu trzyletniej zaległości w opłacaniu energii cieplnej 11 listopada 1998 r. zamknięto jej dopływ. Nie znajdując wyjścia z sytuacji, prezes sądu Władymir Michalow posadził naczelnika od ciepłownictwa za lekceważenie sądu na trzy dni do aresztu. Prokurator obwodowy oprotestował wprawdzie to postanowienie, lecz co zrobić, gdy ogólne zadłużenie sądów przekroczyło 100 mln rb. Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. Jako gorzką anegdotę opowiadają historię pokrzywdzonego, który w kancelarii sądu usłyszał, że ma zjawić się następnego dnia z kopertą. Cały dzień spędził na dowiadywaniu się, ile ma włożyć do owej koperty, tymczasem była ona niezbędna jedynie do tego, by zapakować w nią pisma do przeciwnika procesowego. W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. Według informacji tychże "Izwiestii" w 1997 r. z wpisów w sprawach cywilnych sądy rosyjskie wpłaciły do budżetu 390 mld ówczesnych rubli (ok. 65 mln dol.), a z grzywien i innych opłat w sprawach karnych - 887 mld rb. (ok. 147 mln dol.). Na podstawie wszelkich sądowych tytułów wykonawczych ściągnięto 78,5 bln starych rubli (ok. 13,1 mld dol.). Niestety, zarówno u nas, jak i w Rosji sądom nie przysługuje od tych kwot żadna prowizja, dlatego zarządzający wymiarem sprawiedliwości wciąż stoją z wyciągniętą ręką przed kierownictwem finansów państwa. Nie sprzyja to uzyskaniu rzeczywistej niezależności sądownictwa, nie wpływa dodatnio na powagę orzeczeń sądowych. Jak podała agencja Interfaks, minister sprawiedliwości Rosji Paweł Kraszeninnikow określił warunki pobytu w zakładach penitencjarnych i aresztach śledczych Rosji jako niegodne człowieka, podkreślając, że sądy skazują winnych na pozbawienie wolności, a nie na bytowanie w nieludzkich warunkach. Wyliczył przy tym, że liczba osadzonych w koloniach i aresztach przekroczyła milion osób (liczba ludności Rosji wynosi ok. 147 mln). Zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa sędziom stanowi trudny problem: 20 lipca 1997 r. w Sądzie Miejskim w Ust' Ilimie skazany W. Mielnikow sięgnął po pistolet i ostrzelał sędziego W. Wiatkina; 20 kwietnia 1998 r. w Sądzie Rejonowym w Moskwie-Chamownikach podsądny I. Stecyk, niezadowolony z przebiegu rozprawy, pobił sedzię przewodniczącą B. Popową, powodując ciężkie uszkodzenia ciała. W sąsiadującym z Czeczenią chasawjurtowskim rejonie Dagestanu w maju 1998 r. uprowadzono 15-letniego syna miejscowego sędziego A. Chamałowa, a 2 lipca krewni i członkowie rodu zabitego zdemolowali salę rozpraw Sądu Najwyższego Karaczajewo-Czerkiesji i dotkliwie pobili sędziów oraz ochronę milicyjną. Z powodu braku środków zaniechano finansowania ochrony budynków sądowych, rozpoczęły się więc kradzieże, nie tylko przedmiotów wartościowych, lecz przede wszystkim akt spraw karnych; np. 23 lutego 1998 r. w gubernialnym Jarosławlu skradziono akta 81 spraw. Okazało się wówczas, iż od dwu lat sądu nikt nie dozoruje, zdjęto także sygnalizację alarmową. Tymczasem zaś, jak donoszą "Izwiestia", zrozpaczeni wielomiesięcznym oczekiwaniem na wypłacenie zaległych zarobków górnicy Zagłębia Kuźnieckiego coraz przychylniej zdają się odnosić do zabójstwa na zamówienie jako nowego środka walki klasowej, zwłaszcza że Moskwa twierdzi, iż pieniądze dawno przekazała, a wina za zwłokę spoczywa na miejscowym kierownictwie. Rzeczywiście, górnicy zauważyli, iż żaden z miejscowych dyrektorów niewypłacalnych, zaniedbanych, rozkradzionych kopalni nie odpowiada, w tym finansowo, za efekty swego zarządzania. Gorzej - nie zważając na rozpacz szeregowych górników, demonstrują swe bogactwo, jeżdżą nadal prestiżowymi samochodami, budują willę za willą na nazwiska podstawionych krewnych. W tej sytuacji górnicy zaczęli rozważać, by wśród załogi ogłosić zbiórkę na płatnego zabójcę. W rozmowie z dziennikarzem wiceszef tamtejszej gubernialnej milicji ppłk Wiktor Grińko powiedział: - Interesują pana pogłoski o możliwych zabójstwach na zamówienie? Na razie nie skierowaliśmy do sądu ani jednej takiej sprawy. Jednakże jest to powód do zastanowienia - myślę tu o materiałach w stadium dochodzenia. Autor jest doktorem prawa
W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających (sędziowie przysięgli), reaktywowano instytucję prawną sędziego pokoju. Prawa te nie mogą zostać wprowadzone w życie z powodu braku pieniędzy. W Rosji kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo.
KAZIMIERZ GLABISZ Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych Bezpowrotna melodia polszczyzny Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO BOHDAN TOMASZEWSKI To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach. U boku Piłsudskiego Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim. Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka. Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych. W armii i sporcie Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy. Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić. Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący. Bies wlazł Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko. Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa. W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady. "Pod jarzmo nie wrócę" Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych. Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..." Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych. Jadzia i Marysia Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem. Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło. - Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli... - Ależ oczywiście. Niechże pan siada. - Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało. - Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję. - Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała! - Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając. - Tak, oczywiście. Nie rozkaz, lecz prośba Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego. - Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę! - Mówcie. - Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front. Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę. - Jedźcie. - Rozkaz Panie Marszałku! - To nie był rozkaz, to wasza prośba. Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje. Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku, w zaborze pruskim. Po maturze studiował prawo,biorąc jednocześnie udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z". Wcześnie zaczął też uprawiać sport. W czasie I wojny został wcielony do armii niemieckiej jako artylerzysta. Współpracował z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim. Po zakończeniu wojny wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Wkrótce przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Brał udział w wojnie z bolszewikami. Otrzymał stopień majora Sztabu Generalnego, gdziei blisko współpracował z marszałkiem Józefem Piłsudskim. Jednocześnie stał na czele PZPN i PKOl, był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski na igrzyska olimpijskie w 1936 roku.. Wybuch II wojny światowej zastał go w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych. Na własną prośbę poszedł na front, brał udział w kampanii wrześniowej, przedzierał się z rozproszonymi oddziałami do Warszawy. Był poszukiwany przez gestapo. Przedarł się do Budapesztu, a stamtąd do Londynu. Zajmował wysokie stanowiska wojskowe. Wojnę ukończył w randze generała brygady. Po 1945 roku pozostał w Anglii, działał na niwie sportowej. Zmarł w 1981 roku w Londynie i tam jest pochowany.
PLUSKWA MILENIJNA Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA Państwo podwyższonej gotowości Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Japonia wita wcześniej Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. - Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). - Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów. Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. Mundurowe gotowe Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000. W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach. Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Sterowanie ręką Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy. Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów. Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii. - Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu. Respiratory muszą działać Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu. - Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS. Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji. Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich. Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne". W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów. Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
Wszystkie służby mundurowe-policjantów, strażaków i wojsko-postawiono w stan podwyższonej gotowości w związku ze zbliżającym się końcem roku oraz pojawieniem się tzw. problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza,że mogą zdarzyć się drobne zakłócenia, natomiast minister Spraw Wewnętrznych o Administracji Marek Biernacki, który koordynuje działania służb, uważa,że Polsa jest w 92% gotowa poradzic sobie z problemami związanymi ze zmianą daty. Większość pytanych nie przewiduje problemów, o ile nie zawiedzie informatyka. Ministerstwa, urzędy wojewódzkie oraz samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych, ponieważ za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd,ale, jako,że Polska jest krajem zdecentralizowanym, również samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń, nie tylko tych w sferze obronności i w sferze gospodarczej, ale też w sferze społecznej. Nie wiadomo dokładnie czego się spodziewać, ale jako,że niektóre kraje (Japonia, Korea, Tajwan) będą obchodzić sylwestra wcześniej, nasz rząd będzie sprawdzał doniesienia z tych krajów. Większość instytucji państwowych zapewnia,że są przygotowane do ewentualnych problemów. Za najpoważniejsze zagrożenie uznają przerwy w dostawie energii. Elektrownie zapewniają,że w kraju jest 20% rezerwa,więc nie powinno być skoków napięcia. Szczególnie do problemów związanych ze zmianą daty muszą przygotować się szpitale. Na wszelki wypadek zadecydowano, że moment zmiany daty szpitale przejdą na awaryjnym zasilaniu. Z kolei Związek Banków Polskich nie obawia się problemu roku 2000.
TECHNOLOGIE Cyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych Komputer sterowany myślą ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni. Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia. Elektrody w mózgu Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii. Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci. Elektroniczna telepatia Sterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90. Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli. System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów. Homoelektronicus Czy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość. Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem. Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych.
W laboratoriach na całym świecie testuje się detektory odczytujące wybrane fale mózgowe. Dzięki tym testom możliwe będzie skonstruowanie urządzeń, które będą wykrywały komunikaty myślowe. Urządzenia te z kolei będą wykorzystwane przez osoby niepełnosprawne dla komunikacji ze światem zewnętrznym. Obecne efekty badań mają swoje źródła jeszcze w latach 60. kiedy to badacze na całym świecie nauczyli się odczytywać i werbalizować sygnały ludzkiego mózgu.
TECHNOLOGIE Automatyczne skrzynie biegów z możliwością wyboru Zmieniaj, kiedy chcesz ARCHIWUM ADAM JAMIOŁKOWSKI Automatyczne skrzynie biegów zdecydowanie nie cieszą się sympatią Europejczyków. Udział samochodów z takimi przekładniami w całkowitej sprzedaży aut osobowych z trudem zbliża się do 10 proc., podczas gdy w USA przekracza 90 proc. Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian, a to głównie za sprawą wynalazków dopasowanych do "sportowych" aspiracji kierowców ze Starego Kontynentu. Chodzi przede wszystkim o skrzynki automatyczne, które błyskawicznie przełączyć można na ręczne sterowanie. Trudno podać racjonalne przyczyny niechęci do przekładni automatycznych. Wprawdzie Europa to nie Kalifornia, ale kryzys paliwowy dawno już odszedł w niepamięć i różnica w kosztach eksploatacji między wersjami ze skrzynką automatyczną i manualną jest w gruncie rzeczy znikoma. Kijkiem w podłodze Pozostaje więc przyznać, że po prostu nie lubimy "tramwajów", uważając je za samochody dla kierowców "niedzielnych" - ofermowatych, niedouczonych i leniwych. Nie chcemy, by automat decydował za nas o zmianie przełożenia, nie pozwalając w dodatku - i to jest po części prawdą - na maksymalne wykorzystanie możliwości silnika. Wolimy "grzebać kijkiem w podłodze", nie wiedząc, że nawet kierowcy Formuły I tylko czasami sami zmieniają biegi. Posługując się przy tym przyciskami na kierownicy, które wymuszają tylko odpowiednie zachowanie przekładni będącej w gruncie rzeczy sportową przekładnią automatyczną. Jednak mimo wszystko cały czas obserwuje się tendencję wzrostową - każdego roku aut ze skrzynią automatyczną sprzedaje się o kilkanaście procent więcej. Co sprawia, że powoli, ale jednak przekonujemy się do nich? Wydaje się, że przede wszystkim nowoczesne rozwiązania techniczne, które sprawiają, że także mając sportowe ambicje można korzystać z "automatu" bez przykrości. Najbardziej interesujący wydaje się system pozwalający mieć na co dzień skrzynię automatyczną, a od święta - manualną, i to o wyraźnie rajdowym image'u. Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni selektora (wybieraka) przekładni automatycznej. Patrząc na nią w pierwszej chwili nie zobaczymy nic nadzwyczajnego - widać normalne położenia Parking, Neutral, Drive Jednak w położeniu Drive można przechylić dźwignię w bok, tak by znalazła się w polu oznaczonym symbolami "+" i "-". Jeśli zrobimy to podczas jazdy, auto będzie nadal poruszać się na tym biegu, na którym jechało wcześniej. Przekładnia przestaje jednak działać jako automatyczna - aby zmienić bieg na wyższy, trzeba pchnąć dźwignię do przodu, w kierunku znaku "+", redukcję biegu uzyskuję się zaś przyciągając ją do siebie. Jak rajdowiec W sumie działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej dość powszechnie w autach rajdowych czy wyścigowych. Trzeba wprawdzie przyzwyczaić się do innego sposobu zmiany przełożeń, ale jest to dość łatwe do opanowania. A system jest naprawdę nieoceniony, gdy przed ciasnym zakrętem trzeba nagle przejść z "piątki" na "dwójkę". Trzy krótkie pociągnięcia dźwigni i po wszystkim To się chyba w Europie spodobało, bowiem coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody. Alfa Romeo w modelu 156 proponuje przekładnię tego rodzaju określaną jako Selespeed. Technologia została ponoć zapożyczona z wytwarzanego przez siostrzaną firmę samochodu Ferrari 355 F1. W tym rozwiązaniu biegi zmieniać można zarówno za pomocą drążka selektora, jak też i przycisków na kierownicy. Inne rozwiązanie Alfy to skrzynia biegów Sportronic, dostępna w modelu 166 z dwoma najmocniejszymi silnikami. Nawet największy leniuch może dzięki niej poczuć się sportowcem. Oto dźwignia selektora skrzyni biegów ma aż trzy ważne położenia. Po przesunięciu jej w prawo, samochód jest normalnym autem z automatyczną skrzynią biegów. Zmianą przełożeń kieruje wyłącznie układ elektroniczny, który dostosowuje sposób pracy do stylu jazdy kierowcy. Jeśli jedzie on spokojnie, auto przeistacza się w dostojną limuzynę. Gdy zdecydowanie operuje pedałem gazu, przełączanie biegów odbywa się w sposób bliski sportowemu. Zdecydowanie sportowy tryb jazdy można wybrać przesuwając dźwignię w położenie środkowe. Samochód jest nadal "automatem", ale o typowo sportowym trybie zmiany przełożeń. Na tym jednak nie koniec - przesuwając dźwignię dalej w lewo włączamy ręczne sterowanie zmianą biegów, które odbywa się w opisany już sposób sekwencyjny: krótkie popchnięcie dźwigni do przodu powoduje włączenie biegu wyższego, a przyciągnięcie jej do siebie - redukcję przełożenia. Na początku było Porsche Za protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche, który pojawił się jeszcze na początku lat 90. i jest nieustannie udoskonalany. Obecnie Porsche proponuje skrzynię pięciobiegową, sterowaną za pomocą przycisków na kole kierownicy. Trzeba zań dopłacić - bagatela - 2500 dolarów w wypadku modelu Boxster i ok. 2800 dolarów w wypadku modelu 911. Jednak dla kupujących auta Porsche nie są to chyba zbyt wielkie pieniądze, skoro - według komunikatu producenta - na automat z ręcznym sterowaniem decyduje się prawie co piąty nabywca. Koncern Audi wprowadził system Tiptronic do swego pakietu opcji w roku 1994. Oferowany jest w ponad 40 modelach aut, począwszy od serii A4 po serię A8. Standardowo system ten montuje się do wozów Audi z silnikami ośmiocylindrowymi. Inni nabywcy muszą dopłacić około 2100 dolarów za wersję sterowaną ruchami dźwigni selektora. Aby sterować przekładnią przyciskami na kierownicy, trzeba zapłacić dodatkowo 200-350 dolarów za odpowiednio wyposażone, sportowe koło sterowe. Za zbliżoną cenę, Volkswagen, macierzysty koncern firmy Audi, oferuje również system Tiptronic we flagowym modelu Passat. Własne rozwiązanie, określane jako Steptronic zaproponowała swym klientom w 1995 roku firma BMW. Automatyczną skrzynię z możliwością sterowania sekwencyjnego dźwignią selektora można zamówić we wszystkich modelach serii od 300 do 700 za sumę od 1900 do 2300 dolarów. W samochodach BMW z najwyższej półki - począwszy od modelu 735i - inteligentna przekładnia montowana jest jako wyposażenie standardowe. Jako rozwiązanie alternatywne w modelu M3 bawarski producent proponuje układ określany skrótem SMG, pozwalający na zmianę biegów za pomocą przycisków na kierownicy. Jak informuje BMW, około połowy wszystkich nabywców sportowych "trójek" zdecydowało się na tę opcję kosztującą 2300 dolarów, tak więc układ SMG będzie na pewno oferowany w kolejnych modelach. Lepiej poczekać Trudno wyliczyć wszystkich producentów mających w ofercie to zarazem wygodne i przyjemne rozwiązanie problemu zmiany biegów. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy flagowego modelu Volvo o oznaczeniu S80 z silnikiem sześciocylindrowym. Proponuje ją też Chrysler w modelu 300M, a nawet koreański Hyundai w swym najlepszym aucie oznaczonym XG 30. Co mają zrobić nabywcy wozów tańszych? Po prostu poczekać. Przykład dał maleńki Smart. Jego konstruktorzy od początku zrezygnowali z ręcznej zmiany biegów i wyposażyli auto w sześciobiegową przekładnię automatyczną o sterowaniu sekwencyjnym. Wprawdzie Smart to raczej ekskluzywny "maluch", ale na pewno śladem jego producenta pójdą niedługo inni. To przecież ogromnie przyjemne - móc zmieniać biegi tylko wtedy, kiedy ma się na to ochotę
Europejczycy nie darzą samochodów z automatyczną skrzynią biegów wielką miłością. Powodów upatruje się w podejściu kierowców Starego Kontynentu do tradycji i przekonania, że automatyczna skrzynia jest symbolem nieumiejętności prowadzenia „prawdziwego samochodu”. Ta sytuacja ma się zmienić po tym, jak wiodące marki (m.in. Porsche, Audi, BMW, Ferrari ) wprowadziły na rynek samochody ze skrzynkami automatycznymi, które będzie można błyskawicznie przełączyć na ręczne sterowanie. W sumie działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej dość powszechnie w autach rajdowych czy wyścigowych. Za takie ułatwienie należy jednak słono dopłacić. Chętni na nabycie tańszych wozów z takim rozwiązaniem technicznym z pewnością doczekają się też wersji dla siebie.
Co czeka gospodarkę polską w następnej dekadzie Optymistyczny początek wieku WŁADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, WALDEMAR FLORCZAK Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu; spadać będzie inflacja i bezrobocie - wynika z prognozy na następne dziesięciolecie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą : deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji. Odnotowany na początku tego roku spadek tempa wzrostu można traktować jako symptom recesji (w ramach cyklu koniunkturalnego, silniej zaznaczającego się w krajach transformujących się) albo też jako zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą oraz niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi. Skłonni jesteśmy przyjąć za trafną drugą z powyższych hipotez. Uważamy bowiem, iż spowolnienie wzrostu można przypisać następstwom zarówno polityki "schładzania", rozpoczętej w połowie 1997 r., jak i szoków w handlu zagranicznym w 1998 r. Założenia i czynniki zewnętrzne Prognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Przyjęto, iż Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej ok. 2004 roku, a podmioty gospodarcze krajowe i zagraniczne będą przewidywać następstwa powiększenia UE już w najbliższych latach. Mamy nadzieję, iż nie nastąpią drastyczne zmiany w polityce ekonomicznej, której głównym krótkookresowym wyznacznikiem jest polityka fiskalna nastawiona na redukcję deficytu budżetu państwa i odchodzenie od sztywnej polityki pieniężnej. Stopa procentowa w ujęciu nominalnym podążać będzie za malejącą stopą inflacji, również po to, by nie dopuścić do zbyt dużej różnicy w realnych stopach oprocentowania pomiędzy Polską a krajami uprzemysłowionymi. W ślad za prognozami Project LINK przyjmujemy, że w 2000 r. sytuacja gospodarcza, zwłaszcza w krajach Unii Europejskiej, będzie korzystniejsza niż w latach 1998 i 1999. W rezultacie międzynarodowego kryzysu finansowego nastąpiło w 1998 r. znaczne spowolnienie wzrostu gospodarki światowej (do 1,9 proc.) i handlu międzynarodowego do 3,6 proc. (z 10,6 proc. w 1997 roku). W latach następnych tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie jednak systematycznie rosło do ok. 3,2 proc. w 2004 r. Wzrost eksportu w handlu światowym będzie oscylował wokół 5 proc. Ceny natomiast po blisko 7-proc. spadku w 1998 r., związanym ze spadkiem światowego popytu, będą miały powolną tendencję rosnącą do ok. 3 proc. rocznie (dotyczy to w znacznie większym stopniu cen ropy naftowej). Prognoza do 2010 roku [1] Charakterystyczną cechą prezentowanej prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, które po przejściowym spadku w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), rośnie powyżej 6 proc. na krótko przed przystąpieniu Polski do struktur Unii Europejskiej. Powolne osłabienie wzrostu następuje dopiero w końcu dekady (do ok. 3,5 proc.). Podobnie zachowują się niemal wszystkie składniki popytu finalnego. Wydaje się, że korzystny klimat inwestycyjny i wysoka skłonność do inwestowania utrzyma się w najbliższych latach. Dynamika ulegnie jednak z biegiem lat ograniczeniu. Udział nakładów inwestycyjnych w PKB wyniesie ok. 25 proc. już w bieżącym roku, co wydaje się przekraczać górny pułap osiągany w tym zakresie przez państwa Unii Europejskiej. Wysoka dynamika wzrostu spożycia z dochodów osobistych początkowo osłabnie. Później zaś powróci do poziomu 5-6 proc., a w ostatnich latach prognozy będzie zawierać się w przedziale ok. 2,5-3,5 proc. Ma to swoje źródło we wzroście płac realnych oraz innych składowych dochodów osobistych ludności oraz wzmagającej się tendencji do finansowania przez coraz większy odsetek gospodarstw domowych zakupów dóbr trwałego użytkowania z konsumpcyjnego kredytu bankowego, co będzie utrzymywać się aż do osiągnięcia w tym zakresie standardów europejskich. Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego, tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wciąż wysokie. Spodziewane spowolnienie dynamiki wzrostu importu do ok. 9 proc. na początku przyszłego stulecia będzie wynikać ze wzrostu konkurencyjności produkcji krajowej. Zanim tak się stanie, dojdzie jednak do pogorszenia salda obrotów z zagranicą, którego deficyt wzrośnie do ponad 17 mld USD w roku 2007 (w ujęciu SRN) i dopiero później spodziewamy się odwrócenia tych tendencji. Przyrostowi produkcji nie będzie towarzyszyć proporcjonalny wzrost miejsc pracy. W konsekwencji, stopa bezrobocia początkowo nieco wzrośnie, a po roku 2000 powoli, acz systematycznie będzie maleć do ok. 7 proc. w roku 2010. Stopa inflacji będzie maleć stopniowo - w roku 1999 do ok. 10 proc. (średniorocznie), co jest stopą wyższą od oficjalne przewidywanej, która nie bierze pod uwagę efektów deprecjacji złotego z początku tego roku. W związku z ponownym wzrostem cen światowych ropy naftowej i innych surowców, spodziewamy się ustabilizowania tempa wzrostu cen produkcji sprzedanej przemysłu. W rezultacie, presja proinflacyjnych czynników kosztowych, kształtujących ceny produkcji sprzedanej, nie pozwoli na znaczącą obniżkę cen detalicznych. Prognozujemy, iż po realnej deprecjacji złotego w 1999 r., w następnych latach nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych. Wraz z przyjęciem Polski do struktur Unii Europejskiej prowadzona będzie - naszym zdaniem - polityka realnej aprecjacji złotego, dla zmniejszenia różnicy między kursem oficjalnym i opartym na parytecie siły nabywczej. Istotne jest w tym kontekście, jak dalece wzrost PKB per capita zbliży Polskę do krajów wchodzących aktualnie w skład Unii Europejskiej (UE15). Rachunek został przeprowadzony na podstawie kursów odwzorowujących relację parytetów siły nabywczej pieniądza, w stałych cenach (USD) z roku wyjściowego. Dla krajów należących aktualnie do UE założono, iż stopy wzrostu będą jednakowe i nie przekroczą 3 proc. rocznie. PKB per capita w Polsce równał się w 1995 r. w przybliżeniu 1/2 poziomu mniej rozwiniętych krajów UE (por. tabela 2). Zgodnie z naszą prognozą, w 2010 r. Polska miałaby szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii, ale byłby on ciągle wyraźnie niższy niż w tym czasie w Grecji czy Portugalii (ok. 2/3 ich poziomu). Przy założeniach przyjętych w prognozie trzeba byłoby dalszych kilku lat na zrównanie się z najbiedniejszymi krajami UE. Konkluzje i zagrożenia Z zarysowanej powyżej prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Istnieją jednak poważne zagrożenia, do których należy zaliczyć przede wszystkim narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. Zagrożenia te mogą ulec dalszej intensyfikacji, jeżeli w polityce ekonomicznej wzięłyby górę tendencje populistyczne lub doszłoby do silnych napięć społecznych na tle na przykład programów restrukturyzacji górnictwa czy przemysłu metalurgicznego. Ustąpienie pod naporem nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji (także rolnictwa) mogłoby doprowadzić do uruchomienia spirali inflacyjnej, pogorszenia oczekiwanej stopy zwrotu od inwestycji, ograniczenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych i wielu innych niekorzystnych zjawisk. [1] Zainteresowanych szczegółami prognozy prosimy o kontakt z Instytutem LIFEA: 90-057 Łódź, Sienkiewicza 73, tel. /fax (42) 636 9432
Z prognozy na następne dziesięciolecie wynika, że po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5%), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6% rocznie. Traktujemy odnotowany na początku tego roku spadek za zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą i czynnikami zewnętrznymi. Prognoza została oparta na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji. Przyjęto, że Polska stanie sie członkiem Unii Europejskiej w 2004 roku. Liczymy, że nie nastapią większe zmiany w polityce fiskalnej nastawionej na redukcję deficytu budżetowego i odchodzenie od sztywnej polityki pieniężnej. Według prognozy osłabienie wzrostu (do ok. 3,5%) nastąpi pod koniec dekady. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu towaru i usług, spadać będzie stopa bezrobocia i inflacja, a po 1999 r. nastapi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych. Jeśli chodzi o poziom PKB per capita, w 2010 r. Polska miała by szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii. Prognozowany długotrwały wzrost gospodarczy jest realny, jeśli nie zmieni się średniookresowa polityka ekonomiczna i nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Do największych zagrożeń rozwoju należy zaliczyć narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji.
POLSKA-UE Wkrótce rozmowy o zakupie nieruchomości przez cudzoziemców Ceny istotniejsze niż obawy Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat - powiedzieli nam wczoraj przewodzący obecnie pracom Unii Europejskiej dyplomaci z Finlandii. Ma to nastąpić w czwartek podczas sesji otwierającej negocjacje członkowskie o swobodnym przepływie kapitału. Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw. Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem rządu, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się. Bruksela chce wyliczeń Ze stanowiska przygotowywanego przez UE na czwartkowe spotkanie wynika jednak, że argumenty te nie przekonały "piętnastki". Kraje UE proszą rząd o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE. Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości: poziomu cen i ich zmian w ostatnich latach, struktury własności, warunków nabywania nieruchomości, istniejących ograniczeń. Nieoficjalnie wiadomo, że w przeciwieństwie m.in. do Czech rząd nie obliczył, jakie są różnice w cenach nieruchomości w Polsce oraz UE i kiedy mogą się one zrównać. Unia chce także jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta okresem przejściowym: czy po przystąpieniu Polski do UE jej mieszkańcy mogliby np. kupić bez ograniczeń kamienicę w Opolu czy nie? Zdaniem dyplomatów Unii, polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących, nie jest natomiast wynikiem analizy sytuacji na rynku. Dokument okazał się także w wielu miejscach nieprecyzyjny. Przede wszystkim jednak "piętnastka" chce sprowadzić rozmowy do analizy cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz ds. poszerzenia UE, Guenter Verheugen, powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem, byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału. - Nie można na tę sprawę patrzeć tylko z punktu widzenia obaw historycznych, których jestem świadom. Doświadczenia z b. NRD wskazują, że swoboda zakupu ziemi zasadniczo stymuluje inwestycje zagraniczne. To zaś jest warunkiem, aby różnica między poziomem życia w Polsce i krajach Unii była coraz mniejsza - powiedział komisarz. Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności. Zdaniem dyplomatów UE, to likwidacja tych ograniczeń - a nie samo otwarcie rynku dla mieszkańców Unii Europejskiej - będzie miała większy wpływ na notowania nieruchomości w naszym kraju. Biura w Polsce drogie Międzynarodowa agencja nieruchomości Jones Lang Wooton podaje, że pod koniec 1998 roku cena zakupu biura o zachodnim standardzie w Warszawie (3086 euro/mkw.) była nieco wyższa niż m.in.: w Brukseli, Hadze, Rotterdamie czy Lyonie. W Madrycie wynosiła ona 4808 euro, w Berlinie 5355, we Frankfurcie 6852, w Paryżu 8167 euro. Rekord bił Londyn: 16 046 euro. W tym czasie za mkw. zakładu przemysłowego trzeba było zapłacić w Warszawie 698 euro, więcej niż m.in.: w Paryżu, Brukseli, Rotterdamie czy Lyonie, choć w Berlinie cena wynosi 794 euro, w Wiedniu - 872, w Londynie zaś - 2172 euro. Koszt wynajmu powierzchni sklepowej w Warszawie (823 euro/rocznie) o prestiżowej lokalizacji także jest porównywalny z dużymi miastami zachodniej Europy. Wysokie ceny takich nieruchomości są także m.in. w Gdańsku, Poznaniu czy Krakowie. W mniejszych miastach Polski ceny są zasadniczo niższe, ale także w UE ceny w małych ośrodkach są często niskie. Jones Lang Wooton zaznacza przy tym, że stawki w ostatnich latach spadają i zapewne będzie tak nadal. Teza o wzroście cen w tym przypadku jest więc trudna do obronienia. W małych miejscowościach taniej Nie zawsze potwierdza się ona także w przypadku nieruchomości na potrzeby mieszkalne. Ceny mieszkań w Polsce w ostatnich kilku latach wszędzie wzrosły, przy czym najbardziej w Warszawie i kilku innych największych miastach (Gdańsk, Kraków, Poznań). W tych ośrodkach ceny mieszkań rosną szybciej niż wskaźnik inflacji, a w mniejszych - tak jak inflacja lub wolniej. Ceny domów w ostatnich dwóch, trzech latach w największych miastach ustabilizowały się, ale przedtem rosły. W małych miejscowościach wykazują tendencję spadkową. Działki budowlane najbardziej podrożały w Warszawie - w biurach handlujących nieruchomościami szacują, że w ciągu ostatnich 4 lat o 100 proc. W innych miastach wzrost cen jest znacznie mniejszy - o 30 do 40 proc. Ceny terenów rekreacyjnych są również mocno zróżnicowane. Przy granicy zachodniej poszły w ostatnich latach w górę (po uwzględnieniu inflacji), w mniejszych - nie zmieniają się realnie, a nawet nominalnie. Tereny rolne podrożały szczególnie w rejonie Warszawy - w ciągu czterech lat o ok. 400 proc., z uwagi na możliwość tzw. odrolnienia, czyli wyłączenia z produkcji. W innych rejonach ceny są raczej stałe i stosunkowo niskie. W tym czasie jednak także w UE ceny nieruchomości nieraz bardzo szybko rosły. Jak podaje Europejska Federacja Hipoteczna (EMF), jeśli uznać poziom cen domów i mieszkań za 100 w 1990 r., to wskaźnik ten w br. wyniósłby w Belgii - 172, w Danii - 147, w Hiszpanii - 137, we Francji - 109, w Irlandii - 207, w Holandii - 196, w Portugalii - 130, w Szwecji - 110, a w Wielkiej Brytanii - 124. Dane te pokazują także, że słabiej rozwinięte kraje UE nie doganiają pod względem cen państw najbogatszych. Warszawa prawie jak zachód Znaczące różnice pozostają między cenami nieruchomości mieszkalnych w Polsce i UE. W Brukseli, gdzie - jak twierdzi międzynarodowa agencja nieruchomości DTZ Debenham Winsinger - ceny są nieco wyższe niż średnia zachodnioeuropejska (choć w Paryżu i Londynie są dużo wyższe), metr kwadratowy nowego mieszkania w dobrej dzielnicy kosztuje 1 tys. - 1,5 tys. euro, a mieszkań używanych 700-1200 euro. Znacznie niższe są jednak ceny w prowincjonalnych miastach Belgii czy we Francji. W Warszawie ceny mieszkań wystawionych do sprzedaży we wrześniu tego roku wahają się od 700 do 1,1 tys. euro za mkw., w Łodzi - 300 do 500 euro za mkw., w Katowicach - 285 do 520 tys. euro za mkw., w Lublinie - od 380 do 480 euro za mkw., w Poznaniu - od 450 do 780 euro za mkw., w Gdańsku - od 400 do 700 euro za mkw., we Wrocławiu od 470 do 700 euro za mkw. Za metr kw. działki pod budowę domu w Brukseli lub okolicach trzeba zapłacić od 240 do 1,5 tys. euro, przy czym w prestiżowej miejscowości Tervuren (porównywalne z podwarszawskim Konstancinem) - 1-1,5 tys. euro. O ile jednak przy kupnie domu za mkw. w Brukseli trzeba płacić ok. 1,2 tys euro, to w małej belgijskiej miejscowości ceny spadają do 300 euro. Za działki budowlane sprzedający żądają obecnie w Warszawie od 23 do 360 euro za mkw., w Katowicach i miejscowościach sąsiednich od 4,8 do 24 euro mkw., w Łodzi od 2,5 do 28 euro za mkw., w Gdańsku od 16 do 130 euro za mkw. Ile za grunty orne Nawet w małej powierzchniowo Belgii bardzo zróżnicowane są ceny gruntów rolnych. W Ardenach zapłaci się nawet mniej, niż 5 tys. euro/ha, w pozostałej części Walonii 7,5-10 tys. euro zaś w znacznie bardziej dynamicznej gospodarczo Flandrii - nawet do 20 tys. W Belgii nie ma jednak miejsca, gdzie w pobliżu nie znajdowałaby się autostrada. W odludnych częściach francuskiej Owernii czy hiszpańskiej Kastylii ha ziemi można kupić nawet za niespełna tysiąc euro. Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa sprzedawała w 1998 r. ziemię rolną w województwach: warszawskim (w przeliczeniu) po 20,5 tys. euro/ha, katowickim po 2,3 tys. euro/ha, krakowskim 2,2 tys. euro/ha, tarnobrzeskim 280 euro/ha, chełmskim 310 euro, krośnieńskim 330 euro/ha. Rolnicy sprzedawali w ubiegłym roku ziemie w województwach: krakowskim po 2,5 tys. euro/ha, słupskim 620 euro za ha, olsztyńskim 570 euro/ha. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Anna Sielanko
Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców na 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje na 5 lat. Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Jego zdaniem, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się. Unia domaga się jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta rzeczonym okresem ochronnym, i stara się sprowadzić rozmowy do analizy konkretnych cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Zdaniem wielu dyplomatów przyjęcie postulatu Polski oznaczałoby zasadnicze ograniczeniem swobody przepływu kapitału i zahamowałoby rozwój zagranicznych inwestycji. Pojawiły się również zarzuty, że polskie stanowisko negocjacyjne nie jest wynikiem rzetelnej analizy rynku, ale odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących w kraju.
SĄDY U INNYCH Jak jest w Szwecji Od powszechnych do specjalnych MAREK ANTONI NOWICKI W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej. Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. Jurysdykcja ogólna System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, podczas gdy w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. W sprawach karnych sąd orzekający składa się z sędziego zawodowego i ławników - pięciu w sprawach o poważne przestępstwa i trzech w pozostałych. Jeśli oskarżenie dotyczy przestępstw gospodarczych, można dokooptować do składu biegłego z zakresu finansów. W sprawach rodzinnych w składzie, poza sędzią, jest trzech ławników. W innych procesach cywilnych, głównie majątkowych, sąd orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych. Taka jest zasada, natomiast wiele spraw karnych o drobne przestępstwa może rozpatrywać jeden sędzia. Spór cywilny może być rozstrzygnięty przez jednego sędziego bez ławników, jeśli strony się na to zgodzą lub jeśli sąd uzna, iż sprawa nie nastręcza trudności. W praktyce dzieje się tak w większości spraw rodzinnych i majątkowych. Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Jeśli sąd rejonowy orzekał w składzie jednego sędziego i dwóch ławników, sąd apelacyjny składa się z trzech sędziów zawodowych i dwóch ławników. Jeśli sprawa w I instancji była rozpatrywana bez ławników, apelacją zajmuje się trzyosobowy skład zawodowy. Przy trzech sędziach w I instancji w apelacji jest ich czterech. Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Decyzję w tej kwestii podejmuje wyznaczony sędzia SN. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji. Rozpatrywanie sprawy przez SN może być ograniczone do jej części lub konkretnego zagadnienia. W niektórych sprawach zgoda nie jest wymagana. Dotyczy to np. spraw wnoszonych przez prokuratora. SN rozpatruje sprawy zwykle w składzie pięcioosobowym. Ma prawo zajmować się kwestiami faktycznymi i prawnymi. Jeśli izba uzna, iż istnieją podstawy do zmiany dotychczasowego orzecznictwa, przekazuje sprawę na plenarne posiedzenie SN w pełnym składzie lub co najmniej 12-osobowym. Powszechne administracyjne Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. Przepisy wyraźnie wymieniają decyzje, które mogą być w ten sposób zaskarżone. Wynika z tego, że właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji. W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. Badanie to, tzw. kontrola legalności, może zakończyć się uchyleniem decyzji. Sąd nie może jednak zastąpić jej własną decyzją. Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Odwołanie służy do sądu administracyjnego, który orzeka nie tylko o zgodności z prawem, ale również o słuszności kwestionowanej decyzji. Orzeczenie może w tym wypadku zastąpić decyzję organu administracji. Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Sąd administracyjny ogranicza się w takich sprawach do zbadania zgodności decyzji z prawem. Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Większość spraw rozpoznają w składzie: jeden sędzia zawodowy i trzech ławników. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Zajmują się one głównie rozpatrywaniem apelacji, ale działają również jako sądy I instancji w sprawach odwołań od decyzji administracyjnych, np. dotyczących zezwoleń na budowę, opieki zdrowotnej oraz kontroli publicznej nad wykonywaniem praktyki lekarskiej, a także decyzji władz o odmowie udostępnienia dokumentu publicznego. Dotyczy to również spraw, w których wchodzi w grę ocena zgodności z prawem decyzji podjętych przez władze lokalne. Administracyjne sądy apelacyjne orzekają w składzie trzech sędziów zawodowych, wyjątkowo, np. w sprawach dotyczących objęcia dziecka opieką publiczną, w składach orzekających są również ławnicy. Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Dwie trzecie z nich musi posiadać wykształcenie prawnicze. Orzeka w składach pięcioosobowych lub większych. Na tle prawa pracy Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy. Sąd Pracy, powstały w 1929 r., rozpatruje spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, łącznie ze sprawami związanymi z interpretacją i stosowaniem układów zbiorowych. Większość spraw tego rodzaju rozpatruje Sąd Pracy, orzekający w pierwszej i ostatniej instancji. Niekiedy orzeka najpierw sąd rejonowy, a ewentualnie potem, w razie odwołania, sprawą zajmuje się Sąd Pracy. Orzeka on w składzie siedmioosobowym. Dwaj członkowie składu są powoływani z rekomendacji organizacji pracodawców, dwaj inni - organizacji pracowników. Zwykle nie mają przygotowania prawniczego. Spośród trzech pozostałych dwaj muszą mieć doświadczenie zawodowego sędziego. Trzecia osoba nie musi być prawnikiem, ma natomiast obowiązek posiadania specjalnej wiedzy na temat warunków na rynku pracy. Do spraw rynku Sąd ds. Rynku utworzono w 1971 r. Rozpatruje sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych. Orzeka w składzie pięcioosobowym. Przewodniczący musi być sędzią, natomiast pozostali członkowie nie muszą mieć przygotowania prawniczego; mają reprezentować interesy biznesu, konsumentów i pracowników. Czynsze najmu i dzierżawne W celu rozpatrywania sporów dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych powołano do życia 12 sądów ds. czynszów najmu i drugie tyle ds. czynszów dzierżawnych. Nie są to sądy specjalne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale niezależne organa pełniące funkcje sądownicze. W wielu sprawach jedynym ich zadaniem jest mediacja między stronami. Kiedy indziej działają jak komisje arbitrażowe, a nawet, od czasu do czasu, jak zwykłe sądy. Składają się z przewodniczącego - prawnika i dwu osób reprezentujących interesy wchodzące w grę w danej sprawie. Wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu jest Sąd ds. Mieszkaniowych, stanowiący obecnie specjalny wydział sądu apelacyjnego. Orzeka w składach siedmioosobowych. Trzej sędziowie muszą mieć przygotowanie prawnicze, a zadaniem czterech pozostałych jest reprezentowanie interesów najemców i właścicieli mieszkań. Niekiedy dopuszczalny jest skład czteroosobowy: dwaj prawnicy i dwaj reprezentanci interesów stron. Czasami jednego z prawników zastępuje ekspert w dziedzinie ważnej ze względu na przedmiot sprawy. Ubezpieczenie społeczne Kwestie związane z ubezpieczeniem społecznym, np. świadczeniami chorobowymi, badają najpierw organa administracji, tzw. urzędy ubezpieczeń społecznych. Sprawy te do 1991 r. rozpatrywały specjalne sądy ubezpieczeń, później jednak większość z nich przekazano do powszechnych sądów administracyjnych. W pierwszej instancji właściwy jest więc okręgowy sąd administracyjny z prawem odwołania się do apelacyjnego sądu administracyjnego. Specjalny patentowy Sądem specjalnym jest Odwoławczy Sąd Patentowy, który rozpatruje sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Apelacja od orzeczeń tych sądów przysługuje do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów. Ziemskie i wodne Dwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich rozpatrujących spory związane z gospodarka gruntami i ochroną środowiska. Odwołanie służy do sądu apelacyjnego. Sześć sądów wodnych zajmuje się sprawami na tle prawa o eksploatacji wody w rzekach i jeziorach. Jeden z sądów apelacyjnych, w Svea, służy jako Naczelny Sąd Wodny. Siedem sądów rejonowych jest właściwych w sporach morskich rozpatrywanych jak zwykłe sprawy cywilne. Wolność prasy Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. Jeśli odpowiedź jest przecząca, werdykt przysięgłych jest ostateczny. Gdyby jednak przysięgli dopatrzyli się naruszenia prawa karnego, o winie muszą orzec trzej sędziowie zawodowi. Apelacja od tego orzeczenia przysługuje na zasadach ogólnych. W Sztokholmie Sąd Rejonowy w Sztokholmie ma wyłączną jurysdykcję w niektórych rodzajach spraw patentowych. Urząd Patentowy i Odwoławczy Sąd Patentowy badają zagadnienia związane z przyznaniem patentu, natomiast ten sąd zajmuje się sporami na tle naruszeń lub unieważnienia patentu. Orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych i trzech ekspertów powoływanych do każdej konkretnej sprawy w zależności od dziedziny, która jest w niej istotna. Eksperci biorą również udział w orzekaniu w instancji apelacyjnej i w SN. Jeszcze arbitrażowe W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Strony mają pewien wpływ na skład orzekający i ostateczny charakter orzeczenia. Procedura jest tańsza i szybsza. Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. Orzeczenie nie jest prawnie wykonalne, jednak w praktyce strony dobrowolnie podporządkowują się wnioskom z niego wynikającym. Jeśli do tego nie dojdzie, każda ze stron może wszcząć postępowanie przed sądem powszechnym. Trochę statystyki W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej. Liczba spraw w sądach rejonowych wyniosła w 1996 r. 140.940 (spadek w stosunku do rekordowego 1993 r. o ponad 35 tys.), w apelacyjnych - 25.656 (niewielki stopniowy spadek) i w SN - 5823 (w ciągu ostatnich trzech lat utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie). 516 sędziów orzekało w powszechnych sądach administracyjnych (na jednego sędziego 1,6 etatu obsługi). Okręgowe sądy administracyjne zarejestrowały w tym samym okresie 112.190 spraw (o 23 tys. mniej niż w 1993 r.), apelacyjne - 27.579 (o 7,5 tys. mniej niż w 1993 r.), Naczelny Sąd Administracyjny - 7973 (liczba ciągle rośnie). Coraz mniej spraw trafia do sądów ds. czynszów najmu i dzierżawy. W stosunku do 1993 r. ich liczba obniżyła się bardzo wyraźnie.
W Szwecji sądy są trzyinstancyjne i dzielą się na: powszechne (sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne) i szczególne. System sądów jurysdykcji ogólnej obejmuje: sądy rejonowe (orzekają niemal we wszystkich sprawach), apelacyjne (rozpatrują odwołania od wyroków sądów rejonowych) i Sąd Najwyższy (sprawy ważne dla wymiaru sprawiedliwości lub przeprowadzone błędnie). Sądy administracyjne (okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny) kontrolują przestrzeganie prawa przez organa administracji publicznej (w tym administracji państwowej i władz samorządowych) i rozpatrują odwołania od decyzji tych organów. Sądy szczególne dzielą się na: niezwiązane z sądami powszechnymi (np. Sąd Pracy, Sąd ds. Rynku, Sąd ds. Mieszkaniowych, Odwoławczy Sąd Patentowy) i stanowiące część sądownictwa powszechnego. Sąd Pracy rozpatruje spory między pracodawcą i pracownikiem. Sąd ds. Rynku rozpatruje sprawy związane z ograniczaniem konkurencji i praktyk rynkowych. Sąd ds. Mieszkaniowych jest wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych. Odwoławczy Sąd Patentowy zajmuje się sprawami dotyczącymi patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Niektóre sądy rejonowe zajmują się gospodarką gruntami, ochroną środowiska oraz wolnością prasy. Wiele spraw handlowych i przemysłowych rozstrzygają sądy arbitrażowe. Praw konsumentów broni Państwowa Komisja Skarg Konsumenckich.
MłODZIEŻ I RELIGIA Panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom Krajobraz z szatanem ELżBIETA POŁUDNIK Policja w Białej Podlaskiej wykryła grupę satanistów. Należy do niej co najmniej kilkanaście osób. Mają od 16 do 23 lat. Część z nich to uczniowie bialskich szkół średnich. Problem zaczyna być dostrzegany też w podstawówkach. Dwaj szesnastoletni chłopcy popełnili samobójstwo. Odebrali sobie życie 13 lutego i 13 marca. Jeden z nich był zdeklarowanym satanistą. Drugi miewał kontakty z grupą. Powszechnie uważa się, że śmierć przynajmniej jednego z nich mogła być ofiarą złożoną szatanowi. Przywódca sekty - 23-letni Grzegorz Sz., "czarny biskup", został tymczasowo aresztowany pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa poprzez rozmowy i obrzędy o charakterze satanistycznym oraz rozprowadzania i namawiania do zażywania środków odurzających. Paweł K., ps. Suchy, również trafił do aresztu. Prokurator zarzuca mu profanację grobu na bialskim cmentarzu. Zabrane z grobu dwie czaszki używano do satanistycznych obrzędów. W Białej Podlaskiej panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom. Większość bialskich satanistów zalicza siebie do "lawejowców". Nie odprawiali więc czarnych mszy polegających na składaniu w ofierze szatanowi ludzi. Zastępowały ich zwierzęta. Planowali jednak samobójstwa, na przykład ukrzyżowanie na terenie kościoła i podpalenie lub rozerwanie się granatem podczas mszy w kościele pełnym ludzi. "Jestem satanistą" - mówi o sobie 21-letni Krzysztof. Pracuje w jednym z zakładów rolnych w Białej Podlaskiej. Kupił biblię La Veya na stoisku w Warszawie za 30 złotych. To nic złego - mówi. - Gdybyśmy odbijali ją na powielaczach i rozprowadzali, to może byłoby to przestępstwo - zastanawia się. - Ale to przecież jest legalne wydawnictwo. Krzysztof tłumaczy, na czym polega satanizm. Zaskakuje słownictwem i znajomością zjawisk kulturowych. "Satanizm jest religią - mówi - gdyby nie miał boga w postaci szatana, byłby prądem umysłowym, jak humanizm. Jak przeczytałem biblię satanistyczną, to myślę, że jest to lepsze niż religia. Do kościoła nie chodzę od końca podstawówki. To nie ma sensu. Ograniczenia, umartwianie się to nie dla mnie. La Vey mówi, żeby korzystać z życia, i ja się z nim zgadzam. Bez satanizmu nie da się tego robić". Krzysztof proponuje pożyczenie mi biblii La Veya. Teraz jednak nie ma jej u siebie, pożyczył koledze. "Może pani przeczytać. Przecież to niczym nie grozi" - mówi. Szepela zna. - Jak się napił, to miał taką śrubę, że coś śpiewał. Co? Teksty kapel metalowych. Satanistycznych też. Krzysztof nie zgadza się z opinią, że satanista to człowiek zawsze ubrany na czarno. Glany, czarna kurtka, pentagram - to pomyłka. - Ja tak się nie ubieram, a jestem satanistą. Suchy i Szepel? No, oni zawsze chodzili na czarno. Czy były czarne msze? Nie wiem. Jeśli były obrzędy, to ja w nich nie brałem udziału - mówi Krzysztof. - Najczęściej czytaliśmy książki, słuchaliśmy muzyki, dyskutowaliśmy. "Bagsika" poznałem tego wieczora, gdy się powiesił. Poszedłem do Szepela, bo miał urodziny. Grzesiek chciał, byśmy poszli na plac Wolności. Kupiliśmy wódkę i poszliśmy do parku. "Bagsik" mówił, że się powiesi. Nie brałem tego na serio. Nikt chyba nie wierzył, że zrobi to naprawdę. W szkolnych zeszytach Marcin-"Bagsik" pisał coś na kształt własnej biblii. Niewiele tam notatek z lekcji - tylko kilka pierwszych kartek. Potem rysunki, wiersze, opowiadania, luźne notatki. Głównym bohaterem jest szatan, demony, Belzebub. Słuchał La Veya. Dużo czytał, zwłaszcza horrory i mroczną fantastykę. "Czy może istnieć ród wampirów, inny niż znany z literackich przekazów i zabobonów. Kiedyś o tym pomyślę z długopisem w ręku" - napisał na jednej kartce. Wiesław Gromadzki, szef Klubu Literackiego "Maksyma" w Białej Podlaskiej, mówi, że młodzi ludzie tak piszą. Zawiedli się na świecie. Rezygnacja, brak zgody na otaczającą rzeczywistość, panujące powszechnie zło, beznadziejność to powszechny temat w twórczości nastolatków. "W przypadku Marcina zadziwiła mnie tylko ta diaboliczna symbolika, postacie Belzebuba, mroczność. Miałem z nim kontakt tylko przez kilka tygodni. Zamierzałem z nim o tym porozmawiać, gdy lepiej się poznamy. Obiecał pokazać mi wszystkie swoje teksty, kiedy je dokończy - jak się wyraził. Trzeba przyznać, że Marcin miał nie tylko talent plastyczny, ale i literacki" - mówi Wiesław Gromadzki. Dotrzeć do własnego dziecka "Jestem chrześcijanką i nie pozwolę córce od tej wiary odejść" - mówi matka jednej z bialskich poganek, która utrzymywała bliskie kontakty z satanistami. Dorota przed pięcioma minutami wyszła z domu w towarzystwie innej poganki, znacznie bardziej chyba wtajemniczonej w arkana satanizmu. Mijając nas naciągnęła na głowę spiczasty kaptur czarnej bluzy ukrywając twarz. Obydwie nie chcą rozmawiać z dziennikarzami. Matka Doroty nic nie wiedziała o "zainteresowaniach" córki. "Może bym coś podejrzewała, gdyby nie wracała na noc do domu. Ale ona nie sprawiała kłopotów - tłumaczy. - Pracuję w szkole, w której uczy się córka. Mam ją cały czas na oku. Ona była tylko świadkiem. Jak dowiedziałam się o tym, od razu zwolniłam się ze szkoły i pojechałam na policję. Ona była tylko świadkiem - tłumaczy z uporem. To przykre dla mnie. Wychowuję cudze dzieci w szkole, a nie potrafiłam dotrzeć do własnego dziecka" - dodaje. Metalowe miasto "Spijam dziewczęcą krew z błony dziewiczej" to sztandarowy utwór na płycie satanistycznego zespołu KAT z 1996 roku, zatytułowanej "Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach". Takie treści mogą częściowo tłumaczyć zafascynowanie bialskich satanistów orgiami seksualnymi. Poganki twierdzą, że obrzędy sobótkowe, zwane też kupałą, były obchodzone już przed kilkoma laty, kiedy były jeszcze uczennicami podstawówki. Pogańskie święto połączone było z seksualnym rozpasaniem. Choć sataniści werbowali swoich członków przede wszystkim wśród uczniów szkół średnich, to poganie, zwani też "Słowianami", pojawiali się również w bialskich podstawówkach. Lider zespołu KAT Roman Kostrzewski przetłumaczył na język polski i wydał na płycie kompaktowej satanistyczną biblię La Veya. Podobnie jak satanistyczna muzyka, była ona słuchana przez bialskich satanistów. KAT koncertował w Białej Podlaskiej ponad dwa lata temu - w październiku 1994 roku. Metalowe zespoły przyjeżdżały tu zresztą często. "To zawsze było metalowe miasto" - mówią młodzi ludzie. - Dobrze się bawiłem na koncertach metalowych - mówi "Krynia" deklarujący się jako satanista. - Kiedyś było łatwiej zdobyć kasety, bo można było kupić pirackie. Teraz są drogie, nie zawsze można sobie pozwolić na kupienie nowości. Czasem się wymieniamy, pożyczamy sobie. W sklepie muzycznym w centrum miasta dwie gabloty to kasety z metalem. "Metal" można zresztą kupić w każdym muzycznym sklepie. "Ale o co chodzi?!" To najczęściej słyszane przez nas pytanie zadawane przez matki młodych ludzi, którzy podejrzewani są o kontakty z satanistami. W tonie rozmowy daje się wyczuć rozdrażnienie, wręcz agresję. Najchętniej wyrzuciłyby nas za drzwi. Uważają, że ich dzieci nie są złe, a to, co się stało, to jakaś pomyłka. W niespełna sześćdziesięciotysięcznym mieście nie można dziwić się takim reakcjom. Prawie wszyscy się tu znają. Mieć syna satanistę to wielki wstyd, wręcz piętno. Kapłan się zaparł? Taka postawa wydaje się być bardzo na rękę 19-letniemu "Panasiowi". Uważany jest za trzeciego kapłana sekty. Szczupły, niewysoki, o śniadej cerze i ciemnych oczach nastolatek jest wyraźnie zdenerwowany. Przyznaje, że gra w zespole muzycznym. Satanistyczne nagrania kolportowane były najprawdopodobniej wśród podobnych grup w całej Polsce. "Nie ma żadnej sekty - mówi - to tylko gazety tak wypisują. »Suchy« (aresztowany Paweł K. - red.) przychodził czasem do mnie posłuchać, jak gramy. Ale prawie go nie znałem. A Szepela (czarny biskup - red.) to znałem tylko z widzenia. Z placu Wolności. Co tam robił? A co miał robić! Pił. Czarne msze?! Jakie czarne msze!. Nic nie wiem. Wszyscy młodzi się z was śmieją. Idźcie pogadać z innymi, których też zatrzymała policja!". "Sataniści to świry" - mówią może dwunasto-, trzynastoletni chłopcy palący papierosy na klatce schodowej jednego z osiedlowych klubów kultury. Mają na sobie szaliki kibiców sportowych. Wracają właśnie z meczu. "My się z nimi nie zadajemy, bo to są wariaci. Oni są nienormalni. Jeden satanista to rzucał w przechodniów na ulicy nożyczkami. Chodzą tu po osiedlu, ale my z nimi nawet nie rozmawiamy. Ale policja też moim zdaniem źle robi - mówi jeden z dzieciaków - bo zatrzymują na ulicy osoby ubrane na czarno. Sam widziałem, jak obok szkoły zgarnęli jedną dziewczynę. Cała była w czarnym ubraniu, ale to nie była satanistka - tłumaczy. - Jak będzie pogrzeb, to chyba też wszystkich zaaresztują, bo będą na czarno! - dzieciaki wybuchają gromkim śmiechem. - Ale jutro na pewno ktoś się powiesi! Na pewno, na pewno się powiesi! Dlaczego? Bo jutro jest trzynasty. Zawsze teraz, jak będzie trzynasty, to będą się wieszać" - mówią wszyscy z pełnym przekonaniem. Takie rzeczy w Białej?! - mówią zdziwieni mieszkańcy miasta. Informacje o zwyrodnieniu młodzieży przyjmują wszyscy z lekkim niedowierzaniem. W parku radziwiłłowskim w centrum miasta odbywały się satanistyczne spotkania. "To tylko młodzież, która pije tu wino" - mówią pracownicy mieszczącego się w resztkach pałacu Radziwiłłów Regionalnego Ośrodka Kultury. Szefowa placówki jest oburzona, że wymyślono problem. "Jacy sataniści?! Tu, u nas, w Białej?!" - mówi. - Całe lato nie mieliśmy z nimi spokoju - opowiadają inni pracownicy tej samej placówki. - Jak były dyskoteki w amfiteatrze, to zawsze przychodzili rozrabiać. Stawali w grupie i krzyczeli "Ave Satan". Palce to układali tak jakoś w pięść, że tylko kciuk i mały palec sterczały do góry. Trzeba ich było przeganiać, bo młodzież nie mogła się bawić. Przesiadywali w krzakach i odprawiali te swoje cyrki przy ogniskach. Pili przy tym, jeszcze butelki leżą. Siadali na tym zwalonym drzewie. Wszystko było tu zarośnięte krzakami. Wejście było tylko z jednej strony. - Ja się ich nie boję - mówi specjalista do spraw zieleni pracujący w parku. - Ale w nocy to bym tu nie przyszedł. Jak w dzień pracuję, to też rozglądam się dookoła. Palacze z kotłowni to przez całą zimę nie wychodzili. Zamykali drzwi na klucz. Opowiadali czasem, że słychać tylko dzikie wrzaski. Na budynkach w parku widać satanistyczne napisy. Trzy szóstki, ave satan, odwrócone krzyże, szubienice. Wśród napisów widać też pseudonimy satanistów. Napis "Ave Satan" ktoś zamalował czarnym węglem, pisząc na nim "Ave Maria". Sataniści to dziennikarze Dyrektorzy kilku szkół, w których uczyli się sataniści, chcieliby mówić przy tej okazji o sukcesach kierowanych przez nich placówek. Mają żal do prasy, że nagłaśnia problem. - Lepiej jest pokazywać osiągnięcia, których mamy niemało - mówią. "To wy jesteście żądni krwi. Nie różnicie się od satanistów" - wołał wzburzony dyrektor LO, w którym uczył się jeden z nieżyjących chłopców. Ma żal do dziennikarzy, że szkalują jego szkołę. Samorząd wystosował nawet list otwarty do mediów. "Nieprawdziwa była informacja o wystawie prac satanistycznych w szkolnej galerii" - napisali uczniowie. Faktem jednak jest, że prace Marcina trafiły na wystawę obrazującą osiągnięcia plastyczne uczniów. Nie da się ukryć ich charakteru. Dyrektor we wcześniejszej rozmowie z dziennikarzami przyznał, że "rysunki były jednorodne tematycznie i dotyczyły innego świata". Wiadomość o bialskich uczniach powiązanych z grupami satanistycznymi poruszyła całe środowisko oświatowe. "Problem zaczyna być postrzegany w kategoriach politycznych, a nawet personalnych. Próby rozgrywania własnych interesów w sposób wykorzystujący ten szokujący problem trzeba nazwać wprost - nieprzyzwoitością" - powiedział długoletni nauczyciel jednej z bialskich szkół średnich, który woli zachować anonimowość. Sataniści kontaktowali się też czasem z księżmi. - Trochę naiwnie wierzyłem, że poszukują właściwej drogi. Im zależało raczej na potwierdzeniu własnych przekonań - mówi jeden z księży, który miał okazję rozmawiać z członkami grupy. Honor satanisty Wielu członków grupy to dzieci z rozbitych lub niepełnych rodzin. Brak ojca powoduje, że tożsamość odnajdują w grupie - mówią dorośli znający tę młodzież. Grupa daje im akceptację i poczucie bezpieczeństwa. Honor to jedyna chyba pozytywna wartość, jaką akceptują. Pojmują go jednak również na swój sposób. Absolutyzują go. Często utożsamiają z zemstą. Życie nie jest dla nich ważne, swoisty honor tak. Ludzie, którzy w różny sposób zetknęli się z bialskimi satanistami, podkreślają, że nie zawsze byli agresywni. Często sprawiali wrażenie "grzecznych chłopców". Są jednak bardzo zamknięci w sobie. Żyją we własnym świecie. Satanizm jest dla nich również doświadczeniem intelektualnym. Są wrażliwi. Dużo czytają, dyskutują o swojej "religii". Starają się ją zgłębiać. Filozofia przewrotna "Zajmowałem się różnymi filozofiami - mówi Wiesław Gromadzki - satanistyczna zaskakiwała mnie o tyle, że była przewrotna. Szatan zajmuje miejsce Boga. Jest ich zdaniem potężniejszy. Zło jest wszechmocne i zwycięża, a oni widzą w tym sens. To sprzeczne i niezrozumiałe dla nas, ale zło paradoksalnie zajmuje w tej ideologii miejsce dobra i staje się dla nich wartością, wokół której budują swoją wizję świata. Czterdziesto- czy pięćdziesięciolatka nie da się na to »złapać«. Młodzi, niedojrzali widzą w tym jednak dreszcz emocji, coś odmiennego. Podejrzewam, że większość z nich weszła w to z takich pobudek. Potem trudno im jednak z tego wyjść". Idol satanistów La Vey ogłosił satanistyczną biblię w 1966 roku. Jest Cyganem z Transylwanii w USA. Z zawodu był treserem zwierząt. W dzieciństwie opowiadano mu legendy o wampirach i czarownicach. Gdy miał 15 lat, zainteresował się okultyzmem. Potem został zdeklarowanym satanistą. Uważa, że jego dziejową misją jest zniszczenie chrześcijaństwa. La Vey pojawił się w filmie Romana Polańskiego "Dziecko Rosemary". Zagrał w nim rolę szatana. Sataniści przejęli wiele z symboliki chrześcijańskiej, odwracając jej sens. Jezus zajmuje miejsce szatana. Krzyż jest odwrócony do góry nogami. Monstrancja z hostią to dla nich lewiatan. Każdy satanista podkreśla, że chrześcijaństwo jest jego największym wrogiem. "Tu jest potrzebna mądrość. Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego jest sześćset sześćdziesiąt sześć". (Apokalipsa św. Jana. 13,18 - Biblia Tysiąclecia) Autorka jest publicystką "Dziennika Wschodniego"
W Białej Podlaskiej policja wykryła grupę satanistów, do której należało co najmniej kilkanaście osób w wieku od 16 do 23 lat. Część z nich to uczniowie bialskich szkół średnich. Dwie osoby, najprawdopodobniej należące do grupy, w ciągu ostatnich dwóch miesięcy popełniło samobójstwa. Policja tymczasowo aresztowała przywódcę sekty - zwanego "czarnym biskupem" pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa poprzez rozmowt i obrzędy o charakterze satanistycznym oraz rozprowadzania i namawiania do zażywania środków odurzających. Inny członek grupy, Paweł K., również trafił do aresztu pod zarzutem profanacji grobu na bialskim cmentarzu. K. zarzuca się zabranie z grobu dwóch czaszek i wykorzystywania ich do satanistycznych obrzędów. Większość rodziców zatrzymanych nie wierzy w ich przynależność do grupy, zaś mieszkańcy miasta uważają, że zatrzymana młodzież zajmowała się głównie piciem w parku w centrum miasta oraz rozrabianiu na dyskotekach organizowanych w bialskim domu kultury. Nieco innego zdania są pracownicy ośrodka kultury oraz pracownik zieleni miejskiej, którzy wskazują na satanistyczne napisy w parkowych budynkach: trzy szóstki, ave satan, odwrócone krzyże, szubienice. Osoby znające zatrzymanych twierdzą, że większość z nich pochodzi z rozbitych bądź niepełnych rodzin. Brak ojca spowodował,że tożsamość odnaleźli w grupie, która daje im akceptacje i poczucie bezpieczeństwa. Jedyną pozytywną wartość jaką uznają jesto honor, choć absolutyzują go i utożsamiają z zemstą.
Kinematografia Sukces "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęcił innych Nadprodukcja superprodukcji "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI BARBARA HOLLENDER W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji, filmowcy przygotowują następne projekty o budżetach powyżej 5 mln dolarów. Ale czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? Już dzisiaj "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów. Oparte na dziełach literackiej klasyki superprodukcje powstawały w Polsce w latach 60. i 70. Oglądało je po 6-12 mln widzów, a najbardziej popularne tytuły - jeszcze więcej. Absolutnego rekordzistę -"Krzyżaków" Aleksandra Forda obejrzało przez lata 31 mln osób, "Potop" Jerzego Hoffmana - blisko 14 mln. Ich koszty produkcji zwróciły się wielokrotnie. Dzisiaj filmowcy idą śladem tamtych projektów, czasem nawet sięgają po te same powieści, jak "W pustyni i w puszczy" czy "Krzyżacy". Zmienił się jednak rynek filmowy, który jest znacznie płytszy niż przed laty. Widzowie mają szerszą ofertę kulturalną i ogromną podaż produktów konsumpcyjnych, współzawodniczących z zakupem kinowych biletów. Kto finansuje superprodukcje Zmieniły się też warunki produkcji w kinematografii. W latach 60. i 70. filmy były w całości finansowane przez państwo. Dzisiaj pieniądze Komitetu Kinematografii stanowią zaledwie ok. 5-7 proc. budżetów superprodukcji. W przypadku "W pustyni i w puszczy" producenci w ogóle zrezygnowali z funduszy państwowych. Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Czasem włączają się: Polsat, Wizja TV czy HBO. Zazwyczaj telewizje finansują powstający jednocześnie serial, zapewniając sobie tym samym prawo do jego emisji, a czasem i sprzedaży praw telewizyjnych. Jednak Komitet Kinematografii i telewizje, które są w stanie złożyć się na budżet przeciętnego filmu (ok. 3 mln zł), nie mogą zapiąć budżetu superprodukcji w wysokości od kilku do kilkunastu milionów dolarów. Na Zachodzie producenci szukają inwestorów prywatnych. W Polsce ciągle takowych nie ma. Raz jeden zdarzyło się, że pieniądze zainwestował w "Psy" Pasikowskiego - Wojciech Fibak. Przy "Quo vadis" producent Mirosław Słowiński umówił się na współfinansowanie filmu z jednym ze znanych biznesmenów, jednak po pół roku przedsiębiorca wycofał się bez słowa wyjaśnienia. Najczęściej więc polscy producenci występują o kredyty w bankach. To zjawisko całkiem nowe. Drogę przetarło "Ogniem i mieczem". Wtedy, gdy nikt nie wierzył, że filmowa produkcja za kilka milionów dolarów może się zwrócić - Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk negocjowali z bankami przez wiele miesięcy, robiąc badania rynku i biznesplany. Kilku dyrektorów banków odmówiło pożyczki. Wreszcie prezes Stanisław Pacuk z Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu w wysokości 13 mln zł, a potem jeszcze, w czasie realizacji, dodał 5 mln zł. Pod warunkiem jednak, że z wpływów z biletów najpierw miał zostać spłacony kredyt, a dopiero potem mogli dzielić się zyskami poszczególni producenci. Rezultaty przeszły wszelkie oczekiwania - kredyt razem z odsetkami spłacono w dwa tygodnie po premierze. Sukces "Ogniem i mieczem", a potem jeszcze "Pana Tadeusza", zachęcił innych. Jedynym producentem, który dotąd nie korzystał z kredytów, jest Lew Rywin z "Heritage Films". Współinwestorów dla "Pana Tadeusza" i "Pianisty" Romana Polańskiego znalazł na Zachodzie, o bankową pożyczkę dla "Wiedźmina" wystąpił, ale gdy dostał odmowę, musiał radzić sobie inaczej. Inni oparli budżety na kredytach. "Quo vadis" i "Przedwiośnie" - z Kredyt Banku, "W pustyni i w puszczy" - z Amerbanku, a "Chopin. Pragnienie miłości" - z PKO BP. Pod zastaw własnych domów Na świecie producenci korzystają z różnych - krótko- i długoterminowych - bankowych pożyczek. Biorą je zwykle pod zastaw podpisanych wcześniej kontraktów i sprzedaży filmu w przedprodukcji, a więc na etapie scenariusza i skompletowanej obsady. W Polsce taka praktyka nie istnieje. W chwili występowania o kredyty filmy nie są jeszcze sprzedane. W tej sytuacji zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę własnym majątkiem. Tak uczynili Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk przy "Ogniem i mieczem" oraz Filip Bajon i Dariusz Jabłoński przy "Przedwiośniu". Włodzimierz Otulak, producent "W pustyni i w puszczy", wziął kredyt w Amerbanku, z którym jego firma dystrybucyjna "Vision" współpracuje od lat. Dostał pieniądze pod zastaw nieruchomości firmy. Najczęściej kooperuje z filmowcami Kredyt Bank. Przygotowując "Quo vadis" Mirosław Słowiński negocjował z kilkoma bankami. Dzisiaj uważa, że Kredyt Bank jest najlepiej przygotowany do tego, by podjąć taką współpracę. Ma doświadczenie i ludzi, którzy rozumieją specyfikę kina. Podobnie twierdzi Dariusz Jabłoński ("Przedwiośne"), dodając, że uzyskanie kredytu wymaga od producenta wielu działań i nakładów finansowych. Przygotowanie materiałów dla banku - badań i biznesplanów pochłonęło 5 miesięcy i pierwsze 100 tys. zł. Ale rola banku w produkcji filmowej zaczyna się zmieniać. Prezes Pacuk z Kredyt Banku przyznaje, że znakomite wyniki finansowe "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęciły go do zaryzykowania i wejścia w produkcję "Quo vadis" również w charakterze inwestora-współproducenta. Chętnie też sponsoruje promocję i dystrybucję filmów. Tak było przy "Panu Tadeuszu", "Przedwiośniu", "W pustyni i w puszczy", tak będzie przy "Quo vadis". Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów, czyli pieniędzy, które trzeba wyłożyć na taką liczbę ogłoszeń telewizyjnych, prasowych czy zwiastunów kinowych. Według badań Kredyt Banku dzięki sponsorowaniu "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" znajomość banku w społeczeństwie wzrosła o ponad 10 proc. Nie bez znaczenia jest fakt, że wizerunek firmy jest kojarzony z mecenatem kultury. Jak wykazują badania, aż 85 proc. Polaków takiej właśnie działalności od banków oczekuje. Przy poprzednich filmach Kredyt Bank budował swój wizerunek, teraz - przy "Przedwiośniu" i "W pustyni i w puszczy" - reklamuje swoje produkty, takie jak np. Ekstrakonto. Interes ponad wszystko Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie. Poza zwyczajowymi odsetkami kredytodawcy żądają całej gamy ubezpieczeń - zarówno filmu, realizatorów, jak i samego kredytu. Środowisko filmowe nie ma też złudzeń - jeśli którakolwiek z megaprodukcji poniesie finansową klęskę - uzyskanie kredytu przestanie być takie proste. Dlatego trzeba szybko odpowiedzieć na pytanie, czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? I czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów ("Przedwiośnie", "W pustyni i w puszczy", "Wiedźmin", "Quo vadis", "Chopin. Pragnienie miłości") w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina przeciętnie raz na dwa lata? W 1999 roku takiego tłoku na ekranach jeszcze nie było - "Pan Tadeusz" wszedł do kin osiem miesięcy po "Ogniem i mieczem". Dzisiaj "Przedwiośnie" - mówiąc językiem dystrybutorów - nie zostało zgrane, bo ustąpiło miejsca "W pustyni i w puszczy". "Wiedźmin" trafi do rozpowszechniania w lecie, "Quo vadis" - we wrześniu, "Chopin. Pragnienie miłości" - w styczniu 2002 r. A przecież polscy producenci już pracują nad następnymi, bardzo kosztownymi projektami. Część z nich to koprodukcje, jak "Pianista" Romana Polańskiego czy dwa projekty Agnieszki Holland: "Julia wraca do domu" i "Hanneman". Ale są i filmy czysto polskie. Poza "Krzyżakami" przygotowywane są m.in. "Król Maciuś I", "Kajko i Kokosz". Które z tych tytułów nie wytrzymają konkurencji? Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych. Jabłoński 5 mln dolarów na "Przedwiośnie" zbierał niecały rok. Zdobycie 600 tys. zł na bardzo udany, jak się potem okazało, debiut Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" zajęło temu samemu producentowi ponad 3 lata. Podobnie jak zapięcie budżetu "Małżowiny" czy "Sezonu na leszcza". Takie skromniejsze filmy z ogromnym trudem konkurują z szeroko reklamowanymi gigantami. Są ostatnie w kolejce po pieniądze i coraz trudniej im się przedrzeć do widzów. A przecież to właśnie one opisują świat i kształtują naszą wrażliwość. -
W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji. Czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania?Oparte na klasycznych dziełach literackich superprodukcje, ogladane przez miliony widzów (rekordzista "Krzyżacy" - 31mln widzów), powstawały w Polsce w latach 60 i 70. Mimo, że dziś filmowcy sięgają po te same powieści, zmienił się rynek filmowy. Widzowie mają szerszą, konkurencyjną ofertę kulturalną. W latach 60 i 70 filmy były w całości finansowane przez państwo. Obecnie często inwestorami są stacje telewizyjne (TVP, Canal+ etc.). W Polsce nie ma ciągle inwestorów prywatnych. Nowym zjawiskiem jest więc ubieganie się o kredyty bankowe. Po wielu negocjacjach Kredyt Bank udzielił 13 mnl zł kredytu na "Ogniem i mieczem" Hofmana i Michaluka. Ku zaskoczeniu wszystkich kredyt został spłacony 2 tygodnie po premierze.Zachęceni tym sukcesem inni producenci także oparli budżety swoich produkcji ("Quo vadis", "Przedwiośnie", "W pustyni i puszczy") na kredytach. W Polsce nie istnieje praktyka udzielania kredytów pod zastaw np. podpisanych kontraktów, dlatego też czasem producenci gwarantują spłatę własnym majątkiem. Obecnie najczęściej kooperuje z filmowcami Kredyt Bank. Banki ostatnio coraz częściej wystęują jako inwestorzy - współproducenci. Reklama uzyskana tą drogą, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów. Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie. Czy więc naprawdę superprodukcje są jedynym sposobem na ożywienie polskiego kina? Czy 5 superprodukcji w 10 miesięcy to zbyt dużo? Warto też zastanawić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych, które są ostatnie w kolejce po pieniądze i coraz trudniej im przedrzeć się do widzów.
KOŚCIÓŁ Chyba jeszcze nigdy dotąd stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wśród wiernych Spór nie tylko o konstytucję EWA K. CZACZKOWSKA Krytyczna ocena konstytucji ze strony niektórych biskupów, ulotki przy kościołach wzywające do odrzucenia ustawy w referendum z jednej strony, z drugiej zaś próba instrumentalizacji Kościoła przez niektórych polityków zapowiadają to, co na płaszczyźnie Kościół a polityka czeka nas co najmniej do września, czyli do wyborów parlamentarnych. Interesujące jest i to, że wśród samego duchowieństwa coraz bardziej widoczny jest brak zgodności co do granic politycznej aktywności Kościoła hierarchicznego. Można by powiedzieć, że nic nowego, że sytuacja jest taka, jak przed innymi politycznymi kampaniami: najpierw jest oczekiwanie na oficjalne stanowisko Kościoła, które potem nierzadko łamią duchowni w parafiach, co z kolei skwapliwe wyłapują i odnotowują politycy i dziennikarze. Tym razem jednak sytuacja może być bardziej zaostrzona: raz z uwagi na nałożenie się na siebie dwóch kampanii - referendalnej i parlamentarnej - które zadecydują nie tylko o kształcie władzy na najbliższe cztery lata, ale o kształcie państwa na dłużej, a dwa, że chyba nigdy dotąd oficjalne stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wewnątrz Kościoła. Oceniać, nie agitować Od początku prac nad konstytucją zabierał w jej sprawie głos Kościół hierarchiczny. I inaczej być nie mogło, bo - jak napisał w "Gazecie Wyborczej" ksiądz profesor Józef Tischner - "spór o konstytucję jest sporem o władzę, o jej formę, jej fundament, jej zasięg". Jest - dodajmy - sporem o miejsce Kościoła w państwie. Kościół w listach Episkopatu, poprzez jego ekspertów, wyrażał swoje postulaty dotyczące ustawy zasadniczej i tego uprawnienia Kościoła, jak każdej innej instytucji, w zasadzie nikt nie kwestionował. Spór co do granic politycznej aktywności Kościoła pojawił się w momencie przygotowań do referendum i, co jest symptomatyczne, nie tylko na płaszczyźnie Kościół hierachiczny a politycy, ale także wewnątrz samego Kościoła hierarchicznego. Episkopat pozostawiając sobie prawo do oceny dokumentu, co jest zgodne z nauczaniem Kościoła, ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować: za konstytucją czy przeciw niej, decyzję tę pozostawiając wyborcom. Biskupi poczęli więc, różnie rozkładając akcenty, oceniać ustawę, co przecież również - jeśli wypowiadający ją ma autorytet u słuchaczy - jest wystarczającą wskazówką. Arcybiskup Marian Przykucki, metropolita szczecińsko-kamieński, skrytykował ustawę m. in. za "przesadne ubóstwianie prawa stanowionego z pominięciem prawa naturalnego, wszczepionego przez Stwórcę". Arcybiskup Stanisław Szymecki, metropolita białostocki, w liście do wiernych odnosząc się do sprawy ukaranych anestezjologów ze szpitala w Sokółce za odmowę podania znieczulenia kobiecie, u której miano dokonać aborcji, stwierdził, że konstytucja budzi wielkie zastrzeżenia, albowiem tak jak "nieludzka ustawa legalizująca zabijanie dzieci nie narodzonych" zawiera podobne źródła konfliktów, gdyż nie zapewnia ochrony życia od chwili poczęcia aż do naturalnej śmierci. Natomiast metropolita przemyski, arcybiskup Józef Michalik, podczas spotkania z kapłanami archidiecezji przemyskiej, jak donosiła KAI, skrytykował konstytucję za to, że "...nie broni życia i nie promuje prawa naturalnego. Nie opowiada się przeciwko deprawacji. Nie uwzględnia dobra społecznego, prywatyzacji ani własności. Lansuje wolność, ale ogranicza religijność. Ochrania rodzinę, ale daje prawa dziecku, co jest złe. Wprowadza prawo do milczenia, co jest niebezpieczne, bo może zakazać w pewnym momencie ewangelizacji i wprowadzić zakaz religii. Złe jest również to, że można zrzec się suwerenności na rzecz innych państw". W związku z tym arcybiskup Michalik oświadczył duchowieństwu, że zagłosuje przeciw ustawie. W mediach przewinęła się dyskusja, czy to już była agitacja, czy jeszcze nie. Niewątpliwie jest nią natomiast rozdawanie przy kościołach, za wiedzą proboszczów - którzy czasem informują o tym z ambon - ulotek wzywających do odrzucenia konstytucji. Są wśród nich przez nikogo nie podpisane, a wzywające do odrzucenia ustawy, która, zdaniem autorów, m. in. utrwala władzę komunistów, zaprzepaszcza suwerenność Polski, odbiera rodzicom prawa do dzieci. Akcję przeciwko konstytucji prowadzi także Radio Maryja. Biskup skrytykowany Politycznej agitacji w kościołach konsekwentnie sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek, sekretarz Episkopatu Polski. Biskup nie tylko nie dał się sprowokować dziennikarzom i nie odpowiedział na pytanie, jak będzie głosował w referendum, to jeszcze przyznaje, że w ostatecznej wersji konstytucji wiele z postulatów Episkopatu, choć nie wszystkie, zostało spełnionych. Ale w związku z tym - jak powiedział "Trybunie" - że "jest to konstytucja państwa demokratycznego, czyli pluralistycznego, zróżnicowanie aksjologiczne jest więc zrozumiałe". I właśnie za to, iż niezmiennie odpowiada mediom, że zgodnie z przyjętym przez Episkopat stanowiskiem biskupi będą wzywali do udziału w referendum, ale nie będą narzucać wiernym rozstrzygnięć, i tak też winni postąpić inni duchowni, jest krytykowany wewnątrz Kościoła. Niedawno w "Gazecie Polskiej" ksiądz profesor Władysław Piwowarski zarzucił biskupowi Pieronkowi, że "wprowadza najwięcej zamieszania, bo z jednej strony powołuje się na oficjalne stanowisko Kościoła w Polsce, a z drugiej prezentuje własne, prywatne poglądy zbliżone do UW. Jest to bałamutne i gorszące". Ksiądz Piwowarski uważa, że Konferencja Episkopatu "z etycznego punktu widzenia powinna wezwać katolików do głosowania, żeby w tej sprawie [tj. konstytucji - przyp. red.] powiedzieli NIE". Biskup Pieronek: "Kościół nie zmusza nikogo do wypowiadania się w sprawach, które nie są sprzeczne z etyką. A nie jest sprzeczne z etyką, czy ja wybiorę taki, czy inny ustrój, który z natury swej nie jest zły. Demokracja nie jest ze swej natury zła". Za krytykę Radia Maryja, m. in. z powodu politycznej agitacji przeciw konstytucji, biskupa spotkał atak ze strony profesora Ryszarda Bendera, przewodniczącego Stowarzyszenia Obrony Radiosłuchacza i Telewidza. Przykład z radia? To, że polityka dzieli Kościół wewnętrznie, że wśród duchowieństwa, jak w całym społeczeństwie, nie ma jedności w ocenie programów politycznych, polityków nie może dziwić. Nie dziwi już nawet wyłamywanie się, czasem za cichym przyzwoleniem zwierzchników, z oficjalnego stanowiska Kościoła. Dziwi natomiast zaostrzający się język sporu w i tak podzielonym już Kościele; dziwi też publiczne krytykowanie hierarchów Kościoła przez duchowieństwo (chociaż duchowny zależy tylko od biskupa swojej diecezji). Być może przykładem w tej dziedzinie staje się fenomen Radia Maryja - medium, które stało się właściwie samodzielną siłą w Kościele, nie poddającą się jakiejkolwiek krytyce ze strony hierarchii. Dodajmy, że przed kilkoma dniami biskup Józef Życiński musiał bronić w tarnowskim radiu poznańskie wydawnictwo ojców dominikanów "W drodze" przed atakami autorów ulotki powołujących się na Radio Maryja. Wykorzystać Pana Boga Ale istnieje także druga strona medalu, czyli próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. Za próbę takiego właśnie działania należy uznać propozycję Komisji Krajowej "Solidarności", aby w obliczu zagrożenia "nie mniejszego niż bolszewicka nawałnica w 1920 roku", czyli przyjęcia konstytucji, dokonać intronizacji Chrystusa Króla. Niezależnie od tego, jak do tego projektu odniósłby się Episkopat, jego realizacja na pewno przyczyniłaby się do jeszcze większych podziałów w społeczeństwie i w samym Kościele. Bo tak jak niemała przecież część praktykujących katolików głosowała w wyborach prezydenckich na Aleksandra Kwaśniewskiego, tak na pewno teraz części z nich projekt nowej konstytucji się podoba. Biskup Pieronek stwierdził, iż propozycja "S" wynika z tego, że ludzie chcieliby, aby to Pan Bóg za nich prowadził politykę. I przyznał, że coraz bardziej próbuje się wciągnąć Kościół w grę polityczną. Co więcej, stwarzane jest wrażenie, że Kościół popiera prawicę i musi działać tak, jak prawica. Po poprzednich wyborach parlamentarnych, przegranych dla prawicy - w które Kościół, może mniej niż w poprzednie wybory, jednak się zaangażował - biskup Pieronek zaczął powtarzać, że chciałby, aby Kościół był tak samo daleko od prawicy, jak i od lewicy. "Trybunie" zaś powiedział: "Dla katolika nie ma zamkniętych dróg na lewo. Tak jak nie ma otwartych dróg tylko na prawo. Są otwarte jedne i drugie. Chodzi tylko o to, aby było to robione po ludzku, z miłością, czyli po chrześcijańsku". Biskup Józef Życiński broniąc dominikańskiego "W drodze" przypomniał słowa Jana Pawła II o tym, że nie wolno łączyć misji Kościoła z jedną partią polityczną, choćby była ona najbardziej wierna Kościołowi. Nauczanie Kościoła na temat politycznego zaangażowania wiernych świeckich i duchownych jest klarowne, o czym zdają się zapominać politycy zwący się chrześcijańskimi. Otóż jedno z najważniejszych kryteriów stanowi, że wierni świeccy działają w polityce na własną odpowiedzialność. Jak łatwo się domyślić, także dlatego, żeby ich potknięcia, porażki nie osłabiały autorytetu Kościoła. Czy autorzy projektu intronizacji Chrystusa Króla biorą pod uwagę, co stałoby się, gdyby po tym akcie konstytucja została przyjęta w referendum? "Żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji" - mówił rok temu podczas III Tygodnia Społecznego zorganizowanego przez Akcję Katolicką profesor Bartolomeo Sorge, jezuita, wykładowca na uniwersytecie w Palermo. Te same cele, różne programy Zalecenia Kościoła nie pozwalają kapłanom czynnie angażować się w politykę, w działalność partii politycznych, gdyż może to prowadzić do antagonizowania i w ten sposób być groźne dla posługi kapłańskiej - tłumaczył podczas tego samego Tygodnia Społecznego arcybiskup Tadeusz Gocłowski. Udział duchownych w polityce ma polegać na trosce o dobro wspólne - w tym mieści się ocena moralna zjawisk społecznych, wskazywanie etycznych rozwiązań, nie zaś agitacja polityczna. Kościół wyłącza siebie z praktyki politycznej - mówił profesor Sorge - nie, by być mniej obecnym, ale przeciwnie - bardziej, by z tej pozycji móc odgrywać rolę krytycznego sumienia społeczeństwa. Kapłani mogą mieć własne poglądy polityczne, ale nie powinni przedstawiać własnych wyborów jako jedynych prawomocnych. "Te same cele polityczne mogą być osiągane za pomocą różnych środków i programów politycznych". Powołując się na katechezę Jana Pawła II z lipca 1993 roku w sprawie stosunku kapłana do kwestii politycznej profesor Sorge powiedział: "Prezbiter zachowuje oczywiście prawo do posiadania osobistych przekonań politycznych i realizowania, zgodnie ze swym sumieniem, swego prawa do głosowania; zważywszy jednakże na uprawniony, także i pośród katolików, pluralizm opcji politycznych, należy dodać, iż prawo prezbitera do okazywania swych osobistych wyborów jest ograniczone przez wymogi jego kapłańskiej posługi; co więcej, może on niekiedy być zobowiązany do powstrzymania się od urzeczywistnienia swego prawa po to, by stać się widomym znakiem jedności i głosić Ewangelię w całej jej pełni. Tym bardziej powinien unikać przedstawienia swego wyboru jako jedynie słusznego i (...) czynić sobie wrogów przez określenie się w kategoriach politycznych, powodując zachwianie zaufania i oddalenie się wiernych powierzonych jego duszpasterskiej pieczy". Sorge przypomniał, że spowodowane jest to dobrowolnym przyjęciem na siebie przez prezbitera zadania świadczenia Absolutu. "»Stronniczy« prezbiter to sprzeczne pojęcia. Dlatego zważywszy na to, iż żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji". Ksiądz profesor Władysław Piwowarski w przytoczonym wyżej artykule uważa, że Konferencja Episkopatu Polski z punktu widzenia społecznego nauczania Kościoła powinna m. in. dawać narodowi katolickiemu jasne wskazania w dziedzinie politycznej, strzegąc się jednocześnie przed kamuflowaniem prywatnej opinii biskupów. Bez układu Warto powrócić do jeszcze jednej sprawy, a mianowicie tezy, że Kościół zawarł z władzą, czyli prezydentem i reprezentantami parlamentu, porozumienie: konkordat za konstytucję, co zresztą wytrwale dementował sekretarz Episkopatu Polski. Otóż w świetle tego, co mówią o konstytucji biskupi, którym przecież zależy na ratyfikacji konkordatu, trudno nie uznać jej fałszu. Rozmowy oczywiście były, w efekcie których w ostatecznej wersji ustawy zasadniczej uwzględniono wiele postulatów Episkopatu, ale trudno mówić o układzie. Inaczej trudno sobie wyobrazić, by biskupi pozwolili sobie na tak krytyczną ocenę ustawy zasadniczej. Ponadto w tej akurat sprawie "bardziej potrzebujący" byli twórcy konstytucji, a najbardziej SLD. W sytuacji, w której z góry wiadomo, że nową konstytucję zaneguje cała pozaparlamentarna opozycja, dobrze jest zadbać o zmniejszenie liczby jej przeciwników. Idąc na ustępstwa wobec Kościoła (nieoczekiwana była na przykład zgoda SLD na preambułę) na pewno liczono na osłabienie, a może eliminację krytyki ze strony Kościoła. Również trwanie przez SLD przy zasadzie: najpierw konstytucja, potem konkordat, raptem nabrało innego, niż tylko ideologiczne, znaczenia. Stało się, chcąc czy nie, szantażem. Polityka pojmowana teologicznie Doświadczenia ostatnich lat, a szczególnie ostatnich wyborów prezydenckich dowodzą, że zbytnie angażowanie się Kościoła hierarchicznego w kampanie polityczne szkodzi jemu samemu. Ludzkich wyborów nie powstrzyma nawet groźba, że głosowanie niezgodne ze wskazówkami duchownego będzie ciężkim grzechem. Z drugiej strony okazuje się, że ci hierarchowie, którzy nie obrażają się na rzeczywistość i próbują znaleźć miejsce Kościoła w społeczeństwie pluralistycznym, podkreślają znaczenie formacji, kształtowania sumień wiernych, są narażeni na krytykę wewnątrz tegoż Kościoła. Papież w swoim nauczaniu też nie może uciec od polityki, ale - jak zauważył w wywiadzie dla "Życia" ojciec Maciej Zięba - on "politykę pojmuje i uprawia stricte teologicznie. Jest ona dla niego pochodną teologii, jest jej konsekwencją". I to wydaje się być tą zasadniczą różnicą, dla której słów papieża słucha się inaczej niż często zbyt przepojonych polityką kazań niektórych duchownych.
Napięcia na płaszczyźnie Kościół a polityka zaostrzyły się przed referendum w sprawie przyjęcia konstytucji. Episkopat pozostawiając sobie prawo do oceny dokumentu, co jest zgodne z nauczaniem Kościoła, ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować. Nawiasem mówiąc, negatywna ocena konstytucji przez niektórych biskupów pozwala odrzucić tezę o porozumieniu: konkordat za konstytucję, zawartym rzekomo pomiędzy Kościołem a prezydentem i reprezentantami parlamentu. Gdyby istniał jakiś układ, biskupi, którym przecież zależy na ratyfikacji konkordatu, nie pozwoliliby sobie na krytykę konstytucji. Z oficjalnego stanowiska Kościoła wyłamują się niektórzy duchowni. Zdarza się, że przy kościołach, za wiedzą proboszczów, rozdawane są ulotki wzywające do odrzucenia konstytucji. Akcję przeciwko konstytucji prowadzi także Radio Maryja. Politycznej agitacji w kościołach konsekwentnie sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek, sekretarz Episkopatu Polski, ktorego spotykają za to ataki ze strony części duchownych. Takie publiczne krytykowanie hierarchów Kościoła przez duchowieństwo i zaostrzający się język sporu to nowe zjawiska w Kościele. Innym przejawem uwikłania Kościoła w spór konstytucyjny są próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. Tymczasem nauczanie Kościoła jest jednoznaczne - wierni świeccy działają w polityce na własną odpowiedzialność, także dlatego, żeby ich porażki nie osłabiały autorytetu Kościoła. Doświadczenia ostatnich lat dowodzą, że zbytnie angażowanie się Kościoła hierarchicznego w kampanie polityczne szkodzi jemu samemu.
WIELKA BRYTANIA Przedwyborcze ożywienie na scenie politycznej Dwa oblicza thatcheryzmu EWA TURSKA z Londynu Przed wyborami parlamentarnymi w każdym kraju ożywia się scena polityczna, często rośnie też liczba partii. W Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec marca zakończyła się formalnie czwarta kadencja rządów konserwatystów - a nowe wybory wyznaczono na 1 maja - istnieje ich dziś co najmniej 21. W każdym razie tyle ma już swoje oficjalne strony w Internecie. Są wśród nich partie znaczące, takie jak Liberalni Demokraci - uchodzący za trzecią siłę polityczną w kraju, czy Szkocka Partia Narodowa, ale także antyeuropejska UK Independence Party i Partia Referendum, domagająca się plebiscytu nad przystąpieniem Wielkiej Brytanii do europejskiej unii walutowej. Tak naprawdę w majowych wyborach liczą się jednak tylko dwie - rywalizujące ze sobą o władzę od początku tego stulecia - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. Ostatnie sondaże potwierdzają utrzymującą się od miesięcy znaczną przewagę laburzystów - popiera ich 44 proc. wyborców, torysów tylko 28 proc. Jak na ironię, ich obecne programy wyborcze są do siebie bardzo podobne. Dziś mówi się, że propozycje Tony Blaira i nowej, zreformowanej pod jego przywództwem Partii Pracy to tylko nieco łagodniejsza forma... thatcheryzmu. Podatkowe straszaki Jeszcze na wiele tygodni przed wyznaczeniem przez rząd daty wyborów premier John Major - przerażony rosnącą popularnością laburzystów - rozesłał do przyszłych wyborców list o dość przewrotnej treści. Ostrzegał w nim, że opozycja - programowo przeciwna jakiejkolwiek prywatyzacji - chce po ewentualnym przejęciu władzy w kraju "ukarać" dobrze prosperujące sprywatyzowane instytucje użyteczności publicznej, nakładając na nie podatek od nadmiernych zysków, by w ten sposób znaleźć środki na sfinansowanie swojego programu wydatków publicznych. Sens owego listu wydaje się oczywisty. Skoro Partia Pracy nie będzie już w stanie renacjonalizować dobrze prosperującej - dzięki 18-letnim rządom torysów - gospodarki, zapłaci za swoje "nierealistyczne" obietnice wyborcze z kieszeni akcjonariuszy, czyli znacznej części wyborców posiadających udziały w sprywatyzowanych firmach. Ucierpią na tym wszyscy - nie tylko sami udziałowcy, lecz także konsumenci oferowanych przez te firmy usług i setki tysięcy właścicieli prywatnych funduszy emerytalnych. Podatki stały się jednym z haseł wyborczych, które od miesięcy jest wykorzystywane przez konserwatystów, a także laburzystów, do tego, by manipulować tą częścią elektoratu, która nie zdecydowała się jeszcze, na kogo głosować 1 maja. Tony Blair nie pozostał premierowi dłużny. Na argumenty, przedstawiające Labour Party jako "partię wysokich podatków", odpowiedział podobnym hasłem - torysi to "partia złamanych obietnic". W swoich biuletynach i listach do wyborców Partia Pracy stale eksponuje fakt, że przed wyborami powszechnymi w 1992 r. konserwatyści przyrzekali stopniowe redukcje podatków, w tym także VAT-u. Tymczasem - jak twierdzą laburzyści - od ostatniej elekcji torysi doprowadzili do najwyższego wzrostu podatków w powojennej historii Wielkiej Brytanii, nakładając również 8-procentowy VAT na rachunki za paliwa wykorzystywane do ogrzewania i energię. Drugim podstawowym hasłem wyborczym opozycji jest prosty i, jak się okazuje, chwytliwy slogan: po 18 latach rządów konserwatystów nadszedł czas zmiany u steru rządu. Plakat na cenzurowanym Oba te wątki od wielu miesięcy przewijają się też w negatywnej kampanii plakatowej obu stron. Rozpoczęła się ona już latem ub. r., kiedy to torysi opublikowali dość niesmaczny wizerunek Tony Blaira. Przywódcę Partii Pracy przedstawiono na plakacie jako "demona" z czerwonymi oczami, którego program wyborczy zagraża pomyślności Brytyjczyków. Sprawą zajął się wówczas Zarząd ds. Reklamy, gdyż ów demoniczny wizerunek lidera laburzystów został potępiony przez przywódców Kościoła anglikańskiego i inne partie polityczne znajdujące się w opozycji do rządu. Chociaż sam plakat był tylko graficznym wyobrażeniem kluczowego hasła torysów: "Nowa Partia Pracy, Nowe Niebezpieczeństwo", Kościół zaprotestował ostro przeciwko "nieodpowiedzialnemu wykorzystaniu wyobrażeń satanicznych", politycy zaś przeciwko "potencjalnie obraźliwej" reklamie politycznej. Do złożenia wyjaśnień zaproszono Centralne Biuro Konserwatystów i agencję reklamową, która plakat wyprodukowała - słynną firmę M &C Saatchi. W kilka dni później nie zrażony krytyką premier Major nadał tytuły dożywotnich lordów Maurice'owi Saatchi i Peterowi Gummerowi - dwóm specjalistom od public relations, odpowiedzialnym za negatywną kampanię torysów przeciwko Partii Pracy. Wywołało to oburzenie opozycji. Obaj uhonorowani panowie nigdy nie ukrywali swoich sympatii politycznych, otwarcie opowiadając się po stronie rządzących konserwatystów. Pierwszy był założycielem i od 20 lat dyrektorem wykonawczym jednej z największych na świecie firm reklamowych Saatchi & Saatchi, a od ub. roku prowadzi nową agencję M&C Saatchi. Drugi zaś jest nie tylko rodzonym bratem jednego z urzędujących ministrów, lecz także prezesem gigantycznej grupy Shanwick zajmującej się public relations, również od lat powiązanej z torysami. Partia Pracy określiła jako skandal fakt przyznania im tytułów lordowskich za "brudną kampanię oszczerstw" przeciwko opozycji. Oburzeniu temu trudno się dziwić, skoro to właśnie Maurice wspólnie z bratem Charlesem, jako szefowie Saatchi & Saatchi, dopomogli torysom w wygraniu w czterech kolejnych wyborach powszechnych. Okazało się jednak, że podjęta przez konserwatystów próba przeniesienia na brytyjski grunt brutalnych, amerykańskich metod negatywnej przedwyborczej walki politycznej nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Po kilku miesiącach plakatowej wojny - i kolejnej spektakularnej porażce rządzących konserwatystów w wyborach uzupełniających (27 lutego w okręgu Wirral South) - laburzyści wciąż prowadzą w sondażach opinii publicznej. Ich przewaga nad torysami zmniejszyła się od ubiegłego lata praktycznie tylko o 4 punkty procentowe, spadając z 20 do 16 procent. Major i Blair zdejmują rękawice Gdy okazało się, że do "krnąbrnego" - a może raczej zniechęconego - elektoratu nie bardzo przemawiają argumenty konserwatystów ani ich ostrzeżenia przed groźbą powrotu laburzystowskich rządów, 9 kwietnia - dokładnie w piątą rocznicę ostatniego zwycięstwa wyborczego Majora - kierownictwo jego kampanii wyborczej uznało, iż przyszedł czas na jeszcze jedną zmianę taktyki. Postanowiono przypuścić bezpośredni atak już nie na manifest wyborczy laburzystów, lecz na ich przywódcę. Tego dnia na konferencji prasowej premier i jego główny współpracownik, wicepremier Michael Heseltine, nazwali Blaira człowiekiem "nieuczciwym i niekompetentnym", gdyż żongluje on programem wyborczym swojej partii w zależności od tego, do jakiego audytorium przemawia. Nie jest bowiem tajemnicą, że lider Partii Pracy od dawna dystansuje się od związków zawodowych - które nadal w znacznym stopniu finansują kampanię laburzystów na szczeblu lokalnym - odcinając się od robotniczych korzeni swojego ugrupowania. Jednocześnie kokietuje wyborców z klas średnich i kręgi biznesu - tradycyjnie związane z konserwatystami, starając się ich przekonać, że nowa Labour Party jest teraz zdecydowanie centrowa. Jak można zaufać człowiekowi, który nigdy jeszcze nie ponosił odpowiedzialności za kierowanie państwem - wołają torysi, próbując przekonać wyborców, że tylko Major jest w stanie dalej dźwigać ciężar rządów. Blair odpiera jednak zarzuty rywali zgrabnym, nieco demagogicznym argumentem o "zdradzie obietnic wyborczych obozu torysów". Ostatnio oświadczył na przykład, że gdyby zawiódł brytyjskie społeczeństwo tyle razy, ile udało się to uczynić Majorowi - w sprawach podatków, Europy, oświaty, służby zdrowia, kierowania państwem i własną partią - to nie miałby już tyle tupetu, by prosić wyborców o obdarzenie go jeszcze raz zaufaniem. Liderzy czy programy Brytyjczycy nie są przyzwyczajeni do tego, by rywalizujący o władzę politycy obrzucali się publicznie inwektywami i stosowali chwyty poniżej pasa. Wiele wskazuje jednak na to, że w tych wyborach o zwycięstwie jednej z dwóch stron zadecydują raczej talent oratorski i zdolności przywódcze samych liderów, a nie bardzo podobne do siebie programy polityczne - twierdzi profesor John Adair z Centre for Leadership Studies na uniwersytecie w Exeter. Niestety, jego zdaniem ani John Major, ani Tony Blair nie posiadają szczególnych zdolności przywódczych. Pierwszy z ogromnym trudem godzi sprzeczne interesy eurofilów i eurosceptyków we własnej partii. Nie posiada też umiejętności przekazania wyborcom swojej wizji politycznej na przyszłość. Drugi natomiast, choć wydaje się naturalnym liderem ze znacznie większą charyzmą niż jego poprzednicy Neil Kinnock i John Smith, zupełnie nie potrafi "zarazić" tymi umiejętnościami członków swojego niedoświadczonego w rządzeniu "gabinetu cieni". Być może więc o ostatecznym zwycięstwie Majora lub Blaira przesądzą po prostu mass media i bardziej spektakularna kampania zaklinaczy opinii publicznej. Nadszedł czas zmiany Młody i energiczny lider Partii Pracy ma oczywiście znacznie mniej do stracenia niż premier John Major, chociażby z tego powodu, że nigdy nie zakosztował jeszcze prawdziwej władzy. Lęk o jej utratę z pewnością spędza sen z powiek torysom, którzy po porażce w Wirral South utracili ostatecznie mandatową większość w parlamencie. Zapewne wielu z nich już dziś obawia się, że dużej części wyborców trafiło jednak do przekonania hasło Partii Pracy, iż rzeczywiście nadszedł czas zmiany. Niewykluczone też, że mimo wysiłków konserwatywnego rządu dali się już oni przekonać, iż Wielka Brytania będzie całkiem bezpieczna w rękach laburzystów. Niedawno opinię taką wyraziła prywatnie sama... Lady Thatcher. Wydaje się, że jej sympatia dla poczynań Tony Blaira rośnie. On sam zaś nigdy nie ukrywał swojego autentycznego podziwu dla osiągnięć byłej pani premier. Zresztą komentatorzy coraz częściej podkreślają, że po radykalnej reformie, jaką w ciągu ostatnich dwóch lat Tony Blair przeprowadził w łonie Partii Pracy, brytyjskie społeczeństwo ma w rzeczywistości do wyboru nie jedną, ale dwie partie polityczne wywodzące się ze spuścizny pani Thatcher. Mówi się, że konserwatyści premiera Majora reprezentują dziś drapieżny thatcheryzm w starym stylu - wedle którego trzeba sprywatyzować wszystko, co pozostało jeszcze w rękach państwa, i nie ma miejsca na żadne reformy konstytucyjne (np. usunięcie parów dziedzicznych z Izby Lordów, wprowadzenie reprezentacji proporcjonalnej w parlamencie czy przyznanie większej autonomii Szkotom i Walijczykom). Natomiast laburzystowscy reformatorzy - ku przerażeniu Tony Benna i skupionych wokół niego tradycjonalistów z lewicy partyjnej - upatrują szansę wyborczą dla nowej Labour Party w "zapożyczeniu" niektórych nieco łagodniejszych form thatcheryzmu. Blair i jego zwolennicy nie boją się zminimalizowania wpływów związków zawodowych (m. in. zlikwidowania głosowania blokowego przy selekcji kandydatów na posłów), odejścia od postulatu renacjonalizacji, zapowiedzi kontynuowania reform liberalnych, które zapoczątkowała "żelazna dama", a także zawarcia paktu przyjaźni ze światem wielkiego biznesu. Socjalista Tony Blair - wiedziony instynktem samozachowawczym - oferuje więc leseferyzm gospodarczy, zdaje sobie bowiem doskonale sprawę, że silna dziś pozycja gospodarcza Wielkiej Brytanii w Europie to zasługa jego adwersarzy, czyli dotychczasowych rządów torysów. W sytuacji, kiedy po prawie 20 latach bolesnych reform Brytania znów jest krajem dość zamożnym, wzrost jej PKB kształtuje się na poziomie 3 procent, a inflacja wynosi tylko 2,5 procent rocznie, spada bezrobocie i rosną inwestycje - lider Partii Pracy zapowiada, iż zamierza raczej budować nową jakość wykorzystując osiągnięcia poprzedników, niż demontować to, co otrzyma w spadku po konserwatystach. Obiecuje też poprawić oświatę i państwową służbę zdrowia, a z pieniędzy uzyskanych z opodatkowania zysków sprywatyzowanych firm sfinansować program zatrudnienia dla co najmniej 250 tys. ludzi przebywających obecnie na zasiłkach. Tony Blair ma jeszcze kilka dni, by przekonać wyborców do swoich zamierzeń. Tyle samo czasu pozostało premierowi Majorowi, by odwieść elektorat od przegłosowania "ryzykownej" zmiany ekipy na górze.
W zaplanowanych na 1 maja wyborach parlamentarnych w Wielkiej Brytanii liczyć się będą dwie partie – Partia Konserwatywna pod przywództwem obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Parta Pracy z Tonym Blairem na czele. Ostatnie sondaże wskazują na znaczną przewagę laburzystów. Obie partie podjęły walkę o głosy niezdecydowanych. Major oskarża laburzystów o plany nałożenia podatku od nadmiernych zysków, który uderzyłby po kieszeniach udziałowców, a także samych konsumentów. Tony Blair z kolei oskarża torysów o łamanie obietnic wyborczych. Walka wyborcza toczy się także na plakatach. W zeszłym roku torysi przedstawili Blaira jako "demona" z czerwonymi oczami. Ponadto podczas konferencji prasowej wicepremier Heseltine nazwał Blaira człowiekiem "nieuczciwym i niekompetentnym". Blair nie pozostał jednak dłużny torysom i po raz kolejny wspomniał, że Major wielokrotnie zawiódł Brytyjczyków. Wydaje się, że o zwycięstwie zadecydują zdolności przywódcze i oratorskie Blaira i Majora. Komentatorzy podkreślają, że obydwie partie prezentują dziś podobny program wyborczy, w którym odwołują się do idei tchatcherowskich. Blair wie, że Wielka Brytania osiągnięła silną pozycję gospodarczą dzięki dotychczasowym rządom torysów i zamierza opierać się na osiągnięciach poprzedników.
STRATFORD Urodziny Człowieka Tysiąclecia - W sobotę wielka parada Zarabianie na Szekspirze Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi podczas ubiegłorocznej parady. FOT. EWA TURSKA EWA TURSKA ze Stratfordu Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice tego uroczego miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku. Stratfordczycy są dość elastyczni - główne uroczystości organizują zwykle w sobotę najbliższą daty urodzin. Tradycja ta wywodzi się z drugiej połowy XVIII stulecia, kiedy to w 1769 r. słynny wówczas aktor szekspirowski, David Garrick zorganizował w Stratfordzie pierwszy Festiwal Szekspira. Korowód z ojcem Hamleta Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm. Tego dnia, jak co roku, odświętnie udekorowane stare uliczki Stratfordu zostaną zamknięte dla ruchu samochodowego, by zrobić miejsce dla rozbawionych tłumów. Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego dość zamożnej mieszczańskiej rodziny. Pochowano tu także jego żonę Annę, najstarszą córkę Susannę, jej męża dr. Johna Halla oraz Thomasa Nasha, który ożenił się z wnuczką Szekspira, Anną Hall. Barwny korowód przebierańców - wśród których znajduje się sam Szekspir i postacie z jego sztuk, a także Królowa Elżbieta I w towarzystwie Sir Waltera Releigha, dam dworu i królewskich błaznów, poprowadzą miejscowa orkiestra dęta i zespół Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi z piszczałkami i pałkami. Potem oficjalni goście udadzą się na uroczysty lunch, podczas którego wręczana jest doroczna nagroda Shakespeare Birthday Award, przyznawana za zasługi w promocji jego twórczości. Jej laureatami są m.in. aktorzy Dame Peggy Ascroft i Sir Ian McKellen. Wieczorem zaś ci, którym na czas udało się zdobyć bilety, pójdą na "Sen nocy letniej" do Royal Shakespeare Theatre nad rzeką Avon, inni szczęśliwcy wybiorą się na charytatywny bal kostiumowy, reszta bawić się będzie pod gołym niebem na różnych imprezach ulicznych. Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają oczywiście dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, nawet z Japonii. W ub. roku, na przykład, przyjechała tu grupa z Ueno - miasta, skąd pochodzi najsłynniejszy japoński poeta Mastuo Basho (1644-94). Jeśli ktokolwiek sądziłby, że po wyjeździe kwietniowych gości miasteczko pustoszeje, jest w błędzie. Stratford, który nie ma nawet 30 tys. stałych mieszkańców, żyje z przyjezdnych przez okrągły rok. Większość domów na obrzeżach miasta to prywatne pensjonaty typu B&B, oferujące pokój ze śniadaniem. Ich właściciele życzą sobie średnio po 45 funtów (70 dolarów) za noc, czyli dwukrotnie więcej niż w innych angielskich miasteczkach. I wcale nie narzekają na brak klientów. Rzeka obcokrajowców i Brytyjczyków przelewa się uliczkami Stratfordu od rana do wieczora. Jeśli więc chce się w ciszy i skupieniu popatrzeć na dom, w którym urodził się Szekspir, albo posiedzieć przy słynnej fontannie z łabędziami na skwerze przed Royal Shakespeare Theatre, trzeba to zrobić wcześnie rano, najlepiej przed godz. 8.00. W kilka minut później w miasteczku zaczyna się robić zbyt tłoczno. Kołyska Williama Rzeczywiście, jest tu co podziwiać. Stratford nad rzeką Avon położony jest w środku rolniczej Anglii. Już w czasach podboju przez Rzymian, a potem Saksonów istniała tu osada przy ruchliwym brodzie. W 1196 r. otrzymała ona pozwolenie na organizowanie jarmarków, rozwijając się stopniowo w zasobną wieś, która w 1553 r. otrzymała prawa samodzielnej gminy. Nazwy ulic nie zmieniły się od XIV w., a kamienny most, po którym dziś odbywa się główny ruch samochodowy przez rzekę Avon, zbudowano niemal pięć wieków temu. Doskonale zachowała się zarówno większość budynków związanych z Szekspirem i jego rodziną, jak i szereg innych zabytkowych budowli z czasów elżbietańskich i jakobińskich, wokół których wyrosły później domy z cegły. Shakespeare Birthplace - czyli dom przy Henley Street, w którym urodził się William - pochodzi albo z końca XV, albo z początku XVI wieku i pozostawał własnością rodziny Szekspirów aż do 1806 r. Niestety, nie przetrwał żaden dokument, stwierdzający datę jego zbudowania. Jest to typowy, bardzo piękny dom z epoki Tudorów, jakich sporo zachowało się w całej Anglii. Drewno bukowe pochodziło z pobliskiego Lasu Arden, a niebiesko-szary kamień z sąsiedniego Wilmcote. Posiadłość składa się z dwóch części - dwupiętrowego domu rodzinnego i sklepu, który należał do ojca Williama. W pierwszej, wyposażonej w meble z epoki, można oglądać m.in. niski pokój z drewnianymi belkami na bielonych ścianach i nierównym suficie, w którym poeta przyszedł na świat. Obok łóżka stoi urocza drewniana kołyska z pomysłowym daszkiem na zawiasach, ze skromnymi rzeźbieniami po bokach. Kiedy zapomni się na chwilę o drepczących wokół ludziach i uruchomi wyobraźnię, można zobaczyć Mary i Johna Szekspirów i bawiące się wokół ośmioro dziatek. William był ich trzecim dzieckiem i najstarszym synem. W drugiej części tego kompleksu znajduje się muzeum pamiątek po pisarzu - m.in. pierwsze wydania drukiem jego sztuk z 1623 r., jego wczesne portrety i ławka szkolną z King Edward VI Grammar School. Sielankowego obrazu tego miejsca dopełnia piękny elżbietański ogród z tyłu domu i mnóstwo kwietników od frontu. Tuż obok mieści się - dość brzydkie, niestety, ale funkcjonalne - Centrum Szekspirowskie z zasobną biblioteką, zbudowane w 1964 r. z okazji 400. rocznicy jego urodzin. Po drugiej zaś stronie uwagę przykuwa zgrabna rzeźba "szlachetnego głupca" - błazna z Szekspirowskich sztuk. Po przeciwnej stronie Henley Street są już tylko kawiarenki, antykwariaty i sklepy z pamiątkami. I tak jest przy każdym zabytku. Bez względu na to, czy będzie to ostatni dom Szekspira przy Chapel Street (tzw. New Place), gdzie mieszkał od 1579 r. aż do śmierci w 1616 r., czy sąsiedni Nash's House, który należał do wnuczki poety Elizabeth Hall, czy wreszcie nowa siedziba Royal Shakespeare Theatre, którą zbudowano w 1932 r. po pożarze poprzedniej stałej sceny (1879 r.) sześć lat wcześniej. Choć we wszystkich sklepach - z wyjątkiem może ciekawych i zasobnych w szekspiriana księgarni przy High Street - dominują atrakcyjnie wyeksponowane, ale tandetne pamiątki, w miasteczku widać ogromną dbałość o estetykę. Przyciąga też na tej uliczce autentycznie stara Karczma Garricka i sąsiedni Harvard House, który należał do Katherine Harvard z domu Rogers, matki Johna Harvarda, założyciela słynnego amerykańskiego uniwersytetu. Dom, na którym zwykle wisi flaga amerykańska, został odbudowany w 1596 r. po pożarze i do dziś ma najbardziej ozdobną fasadę w całym mieście. Chichot pisarza W Stratfordzie pełno jest skwerów, ogrodów, eleganckich restauracji, kawiarenek i hoteli w stylu Tudorów, jak na przykład słynny Shakespeare Hotel na Chapel Street, w którym korytarze wyglądają co prawda dość banalnie, za to pokoje mają piękne stare wnętrza z epoki elżbietańskiej. Goście są zachwyceni, bo czują się, jakby ich nagle przeniesiono w przeszłość. Jednak prawdziwą perłą Stratfordu jest położony jedną milę od ruchliwego centrum domek żony Szekspira, Anny Hathaway w malowniczej wiosce Shottery. Rzecz w tym, że owa bajkowa długa chata kryta strzechą, o nieregularnych liniach z maleńkimi witrażowymi oknami, która wygląda jak na starej pocztówce, jest prawdziwa. Stoi na dodatek w pięknym ogrodzie, w którym niemal przez cały rok jest zielono i kolorowo. Rodzina zamożnych chłopów Hathawayów mieszkała tu od końca XIV w. W skromnie, ale ze smakiem urządzonych pokojach na dole z kamiennymi podłogami i w sześciu maleńkich sypialniach na górze panuje atmosfera jak w czasach, kiedy 18-letni William zalecał się do znacznie starszej od siebie 26-letniej Anny. Pobrali się w 1582 r. Mieli trójkę dzieci - Susannę i bliźniaki Hamnet i Judith. Anna Hathaway przeżyła poetę o 7 lat. Pobyt w tym zaiste urzekającym miasteczku psuje banalna konieczność wydawania pieniędzy. Stratfordczycy każą sobie za wszystkie atrakcje słono płacić i dobrze wiedzą, jak wyciągnąć ostatni grosz. Ani się obejrzysz, jak każdego dnia znika kolejne 100 funtów. Jeszcze w latach 30. było to ciche, senne miasteczko, a miejscowa ludność wcale nie była zadowolona, że wybudowano tu nowy, jak na owe czasy bardzo awangardowy, gmach Teatru Szekspirowskiego. Dziś skomercjalizowany Stratford przypomina fabrykę pieniędzy. Dlatego zgadzam się z Sir Peterem Hallem - jednym z pierwszych dyrektorów Royal Shakespeare Company, że wygląda trochę jak "filia Disneylandu". Samemu Szekspirowi to prawdopodobnie nie zaszkodzi. Jego duch tam pozostanie i zawsze będzie się z nas wszystkich życzliwie naśmiewał.
W tym roku kwietniowe uroczystości w Stattford-upon-Avon, podaczas których świętuje się rocznicę urodzin poety i dramaturga - Williama Szekspira, będą miały szczególny charakter z powodu milenijnych obchodów. Centralnym wydarzeniem będzie parada uliczna, w której przejdą mieszkańcy miasteczka przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej.Tańcząc i śpiewając przejdą obok miejsc związanych z życiem Szekspira i złożą kwiaty na jego grobowcu. Po paradzie wręczona zostanie nagroda Shakespeare Birthday Award, przyznawana za zasługi w promocji jego twórczości. Wieczorem Royal Shakespeare Theatre wystawi "Sen nocy letniej", odbędą się też różne zabawy na ulicach miasta. Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, ale i tak pełno tu turystów przez cały rok. Wielu mieszkańców miasteczka założyło prywatne pensjonaty typu B&B. Ich właściciele życzą sobie dwukrotnie więcej niż w innych angielskich miasteczkach. I wcale nie narzekają na brak klientów. Rzeczywiście, jest tu co podziwiać. Doskonale zachowała się zarówno większość budynków związanych z Szekspirem i jego rodziną, jak i zabytkowe budowle z czasów elżbietańskich i jakobińskich. Dom, w którym urodził się Szekspir, to typowy, piękny budynek z epoki Tudorów, zbudowany z drewna bukowego i niebiesko-szarego kamienia. W środku można oglądać pokój, w którym Szekspir przyszedł na świat. Tuż obok mieści się Centrum Szekspirowskie z zasobną biblioteką. Obok uwagę przykuwa zgrabna rzeźba "szlachetnego głupca" - błazna z Szekspirowskich sztuk. W Stratfordzie pełno jest skwerów, ogrodów, restauracji i hoteli w stylu Tudorów. Prawdziwą perłą jest położony niedaleko miasteczka domek żony Szekspira, Anny Hathaway. Jest to bajkowa chata kryta strzechą z maleńkimi witrażowymi oknami. W skromnie urządzonych pokojach panuje atmosfera jak w czasach, kiedy William zalecał się do Anny. Pobyt w tym urzekającym miasteczku psuje banalna konieczność wydawania pieniędzy. Stratfordczycy każą sobie za wszystko słono płacić i skomercjalizowane Stattford przypomina fabrykę pieniędzy. Samemu Szekspirowi to prawdopodobnie nie zaszkodzi. Jego duch tam pozostanie i zawsze będzie się z nas życzliwie naśmiewał.
Partyjny sąd wyrzucił z SLD byłych szefów dębickiego Sojuszu Wojna na dole JÓZEF MATUSZ Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni. Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD. - To nie jest wielka strata dla Sojuszu. Z tymi ludźmi nie jest nam po drodze - tłumaczy Kazimierz Jesionek, który przewodniczył rozprawie przed Krajowym Sądem Partyjnym SLD. Mówi, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych, oczerniali działaczy krajowych władz partii, a z wnioskiem o ich wykluczenie wystąpili posłowie Janas i Ciesielski. Legitymacja SdRP 001 Czterdziestojednoletni Zbigniew Kozioł był w PZPR, a w styczniu 1990 roku uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP. Do dziś przechowuje legitymację członka założyciela z numerem 001 i podpisami Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. - Jestem dumny z tej legitymacji i z wielkim bólem przyjąłem partyjny wyrok. Nie spodziewałem się, że po jedenastu latach aktywnej pracy na rzecz partii zostanę tak brutalnie potraktowany tylko dlatego, że nie chciałem ukrywać matactwa i szwindli - mówi z żalem były wiceprzewodniczący i skarbnik powiatowego SLD w Dębicy. Wierzyła w partię Maria Mazur, była przewodnicząca Rady Powiatowej SLD w Dębicy i, do momentu wyrzucenia z SLD, członek Rady Wojewódzkiej SLD w Rzeszowie, tłumaczy, że nie interesowały ją stołki i partyjne zaszczyty. - Nigdy nie upaprałam się w żadnym bagnie, nie upychałam swoich ludzi na stanowiska, co teraz stało się modne. Zdecydowałam się szefować dębickiemu SLD tylko dlatego, że prosili mnie o to ludzie młodzi i uwierzyłam, iż możemy razem coś zrobić - opowiada. Wiele lat przepracowała w administracji państwowej. W 1994 roku skończyła Szkołę Praw Człowieka przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Warszawie. Jest wolontariuszem fundacji na teren Dębicy. - Reaguję wszędzie tam, gdzie widzę, że prawo jest łamane, a tu okazało się, iż za przestrzeganie prawa dostałam po łapach. W 1997 roku kandydowała na senatora w okręgu tarnowskim. Niewiele jej zabrakło do senatorskiego mandatu. Była w Ogólnopolskim Honorowym Komitecie Wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego i podkreśla, że podziękowanie od prezydenta było dla niej największym zaszczytem. - Po tym wyroku nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Może to zabrzmi zarozumiale, ale zdumiewa mnie, z jaką lekkością SLD pozbywa się takich ludzi jak ja, która tworzyłam partię w Dębicy. Wierzyłam, że będzie to partia rozsądku, budująca państwo prawa - mówi. Nie pozwolę, aby nazywano mnie palantem W dębickim SLD iskrzyło od początku istnienia organizacji. Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości, szczególnie w Radzie Miejskiej SLD oraz w dębickim biurze poselskim Stanisława Janasa, które jego zdaniem było podwójnie finansowane. - Lokal był wynajmowany od "Społem", płaciła za niego Kancelaria Sejmu, a asystent posła Janasa, Stanisław Skawiński, brał też pieniądze na wynajem lokalu z kasy partyjnej. To nie były duże kwoty, ale ważne są zasady. Zażądałem zwrotu tych pieniędzy - mówi. - To są bzdury, zwykłe pomówienia. Jeżeli to się ukaże w gazecie, pójdę do sądu - grozi Stanisław Skawiński, szef miejskiego SLD w Dębicy, do niedawna asystent posła Janasa, a po wyborach dyrektor biura poselskiego Edwarda Brzostowskiego. Kozioł domagał się wyjaśnień od posła Janasa, a gdy ten nie reagował, na jednym z posiedzeń SLD w Dębicy nazwał posła palantem, który psuje reputację partii. - Poseł Janas obraził się jednak dopiero po kilku miesiącach i sporządził notatkę służbową, domagając się wyrzucenia mnie z partii - dodaje. - Złożyłem skargę, bo nie pozwolę sobie, aby jakiś Kozioł nazywał mnie palantem - ripostuje poseł Janas. - Nic nie wiem o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Słyszałem, że sprawdzała to komisja rewizyjna i nie dopatrzyła się żadnych uchybień. Z protokołu Wojewódzkiej Komisji Rewizyjnej SLD w Rzeszowie wynika, że podczas kontroli Rady Miejskiej SLD w Dębicy przeprowadzonej 23 lutego 2001 roku stwierdzono wiele nieprawidłowości. Komisja dopatrzyła się m.in. braku podstawowych dokumentów dotyczących działalności partyjnej, sprawozdań finansowych, a także dopatrzyła się wydatków bez tytułu prawnego. Stanisławowi Skawińskiemu polecono zwrócić niesłusznie wydane pieniądze z tytułu czynszu, rozmów telefonicznych, energii elektrycznej, sprzątania lokalu. - To była niewiarygodna i stronnicza komisja rewizyjna - odpowiada Skawiński. I dodaje: - W partii porządek musi być. Ciesielski powiedział, że te dwie osoby nie mogą dalej bruździć, bo to nie jest prywatny folwark. Koziołowi się wydaje, że wszyscy są winni, a tylko on jest święty. Kozioł ofiarny Poseł Ciesielski złożył do Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie wniosek o wykluczenie z partii Marii Mazur i Zbigniewa Kozioła za zachowanie niegodne członka partii. Powodem był brak wotum zaufania, którego oboje nie otrzymali na konwencji SLD w Dębicy, według Ciesielskiego uchylali się też od złożenia rezygnacji i buntowali innych działaczy. Kozioł twierdzi, że poseł mówi nieprawdę, a tym rzekomym "niegodnym zachowaniem" było jego pytanie do posła Ciesielskiego, dlaczego broni braci Gajów z karaibskiej spółki Grand Limited, zamieszanych w aferę mielecką, których prokuratura podejrzewa o zagarnięcie kilkunastu milionów złotych? - Żaden poseł nie powinien ręczyć za facetów podejrzewanych o zagarnięcie olbrzymich pieniędzy, bo zawsze rodzi to podejrzenie, że poseł też coś uszczknął z tych milionów - tłumaczy Kozioł. Nie podobało mu się też, że poseł Janas zaczął podnajmować pokoje na biuro poselskie w lokalu wynajmowanym przez Edwarda Brzostowskiego, właściciela firmy Dexpol, w latach osiemdziesiątych wiceministra rolnictwa i twórcy Igloopolu, obecnie posła Sojuszu. - Zwróciłem posłowi uwagę, iż sytuacja, że w jednym lokalu urzęduje poseł z biznesmenem, jest korupcjogenna - tłumaczy Kozioł. Ostatecznie Maria Mazur i Zbigniew Kozioł stracili zaufanie partii, gdy sprzeciwili się kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego. - Uważałem, że Brzostowski jest za stary, nie należy do SLD, jako radny powiatowy nie poddał się ocenie powiatowego SLD w Dębicy, jego firmy nie płaciły zobowiązań wierzycielom, a ponadto jest wulgarny i nadużywa alkoholu - podkreśla Kozioł. Informację dotyczącą Kozioła "o zachowaniu niegodnym członka partii" złożył też Krzysztof Martens, mistrz świata w brydżu sportowym i wiceprzewodniczący podkarpackiego SLD. - Nie pisałem żadnych skarg na niego. Raz go w życiu widziałem i sporządziłem uwagi, że zachowywał się koszmarnie, jak stary beton partyjny. Odgrażał się, że nas załatwi - odpowiada Krzysztof Martens. Z przykrością konstatujemy Z orzeczenia Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie: "Kolega Zbigniew Kozioł, który do niedawna był jednym z liderów dębickiej powiatowej organizacji SLD, w ostatnim czasie wywierał zdecydowanie negatywny wpływ na ludzi młodych, dopiero rozpoczynających drogę politycznej działalności w szeregach SLD. Równie negatywna była jego postawa w stosunku do liderów krajowego i wojewódzkiego szczebla SLD". - W SdRP było wielu uczciwych ludzi, ale gdy powstało SLD, zaczęli się tam garnąć ludzie ze starego betonu, których interesowały tylko władza i stołki - ocenia Kozioł. W obronie krnąbrnych towarzyszy partyjnych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy dębickiego SLD. W piśmie do profesor Marii Szyszkowskiej z Komisji Etyki SLD prosili o pomoc w rozwiązaniu konfliktu. "Z przykrością konstatujemy, że istnieje podział wewnątrz naszej organizacji powiatowej na tle sposobu działalności partii. Z jednej strony jesteśmy my - w większości ludzie młodzi, niedoświadczeni w działalności politycznej, a z drugiej strony wyjadacze polityczni popierani przez posłów Stanisława Janasa i Wiesława Ciesielskiego oraz członka Rady Krajowej SLD Stanisława Skawińskiego. Niestety, druga strona nie dotrzymuje ustalonych reguł, idzie po trupach, łamiąc dobre obyczaje i statut SLD" - napisali. Zrobiono ze mnie złoczyńcę Maria Mazur i Zbigniew Kozioł po wyroku Sądu Partyjnego w Rzeszowie wydalającego ich z partii odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy. - Jest mi wstyd, bo nagle zrobiono ze mnie złoczyńcę - mówi z goryczą Maria Mazur. - Teraz już nie widzę dla siebie partii, chyba że w Prawie i Sprawiedliwości przyjmą taką lewicową aktywistkę na emeryturze - żartuje. Zbigniew Kozioł podkreśla, że jego rodzice pochodzą ze Lwowa, a tam liczył się honor. - Tego honoru zabrakło posłowi Ciesielskiemu, który koniecznie chciał się załapać na ministerialny stołek - mówi. Ma żal do kolegów z Sądu Partyjnego, że nawet nie starali się wysłuchać jego racji. - Powinni choćby sprawdzić, czy mówię prawdę. Uznali jednak, że należy wykończyć faceta, który dymi. Ps. Z posłem i wiceministrem finansów Wiesławem Ciesielskim mimo wielokrotnych prób nie udało mi porozmawiać.
Sąd Krajowy SLD podtrzymał wyrok Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie, który wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni w dębickim SLD reprezentowali młodych działaczy skonfliktowanych z weteranami. Twierdzą, że stali się niewygodni, gdyż zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD.
PFRON sprzedał swoją najcenniejszą spółkę w tajemnicy, bez przetargu Zagadka RON Leasing W dniu powołaniu rządu Leszka Millera zarząd PFRON kierowany przez Waldemara Flügla (ZChN) zakończył negocjacje dotyczące sprzedaży spółki RON Leasing, należącej do funduszu. Trzy dni później sprzedał ją za 26 mln zł spółce z o.o. CLIF Investment, która ma spore kłopoty finansowe. O transakcji nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. Po pierwsze - Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych nie rozpisał przetargu na sprzedaż RON Leasing, nie było również żadnych ogłoszeń w prasie. Po drugie - negocjacje z nabywcą, toczone w szybkim tempie, zakończono w dniu uformowania nowego rządu, a umowę podpisano trzy dni później. Po trzecie - o sprzedaży spółki nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. Po czwarte - nabywca, czyli CLIF Investment jest głównym udziałowcem giełdowej spółki CLiF (Centrum Leasingu i Finansów), której banki gremialnie odmawiają dalszego finansowania; sąd rozpatrywał wczoraj wniosek o ogłoszenie upadłości CLiF-a. Po piąte - spółka RON Leasing przynosiła zysk i co roku wpłacała do kasy PFRON tytułem dywidendy ponad milion złotych. Dlatego transakcja ta budzi kontrowersje. - Wiadomość o sprzedaży RON Leasing była dla mnie jak grom z jasnego nieba - mówi Joanna Staręga-Piasek, pełnomocnik ds. osób niepełnosprawnych w rządzie Jerzego Buzka. - Stało się to w momencie, gdy zmieniali się pełnomocnicy rządu. Oceniam tę decyzję negatywnie. - W sprawie RON Leasing zwrócę się do NIK o przeprowadzenie kontroli i ustalenie prawdziwej wartości tej spółki - zapowiada Anna Filek, posłanka SLD, od wielu lat działająca w środowisku osób niepełnosprawnych. Ukarany prezes Fundusz powołał do życia RON Leasing w 1996 roku, w czasach, gdy kierowali nim prezesi z namaszczenia SLD. Kapitał założycielski wynosił 20 mln zł; ponadto PFRON udzielił spółce pożyczek w wysokości 33 mln zł. Firma miała ułatwiać zakładom pracy chronionej leasing linii produkcyjnych, maszyn i urządzeń. Pracodawcy ją chwalili. Najwyższa Izba Kontroli krytykowała natomiast kontrakty menedżerskie podpisane przez PFRON z członkami zarządu RON Leasing - mieli oni otrzymać 200 tysięcy złotych tytułem odszkodowania w przypadku zwolnienia z pracy. - Spółkę sprzedano poniżej jej wartości - twierdzi Jolanta Banach, pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. - Gdy się o tym dowiedziałam, zwróciłam się do rady nadzorczej PFRON z wnioskiem o wydanie opinii w sprawie odwołania pana Flügla z funkcji prezesa. Opinia była pozytywna i prezes został natychmiast odwołany. Jak ustaliła "Rz" RON Leasing sprzedano o 2 mln zł taniej niż wynosił dolny próg "widełek cenowych" ustalonych przez biegłego. 12 września rada nadzorcza PFRON zgodziła się, aby spółkę sprzedać - nie było jednak wówczas mowy ani o cenie, ani o tym, kto będzie nabywcą. - Nie mam sobie nic do zarzucenia, sprzedaż RON Leasing to nasz sukces - mówi Waldemar Flügel, były prezes PFRON. - Następuje konsolidacja spółek leasingowych i tak mała firma nie miałaby szans utrzymania się na rynku. Zakłady pracy chronionej, które były głównymi klientami RON Leasing, są w coraz gorszej kondycji. Gdybyśmy tej spółki nie sprzedali, to za rok nie byłaby nic warta. Bankrut z pieniędzmi Waldemar Flügel wyjaśnia, że zgodnie z ustawą o zamówieniach publicznych nie miał obowiązku ogłaszania przetargu. A zmiana rządu w chwili zakończenia negocjacji to czysty przypadek. Według Flügla RON Leasing wypracowywał zyski głównie na papierze. - NIK, komisja sejmowa, nada nadzorcza i pełnomocnik rządu żądali od nas, abyśmy wycofywali się z działalności gospodarczej - mówi wiceprezes PFRON Marian Leszczyński, kierujący obecnie funduszem. - W sprawie RON Leasing powołaliśmy komisję, która wystąpiła do kilku potencjalnych nabywców. Oferta spółki CLIF Investment jako jedyna zawierała cenę. RON Leasing jest winien PFRON 27 mln zł z tytułu pożyczek. - Jeśli CLIF Investment nie będzie spłacać pożyczek zgodnie z umową, przystąpimy do windykacji - zapowiada Leszczyński. - Maszyny leasingowane przez zakłady pracy chronionej są własnością PFRON, nie ma więc niebezpieczeństwa, że stracimy pieniądze. Jolanta Banach chciała na początku listopada przeprowadzić kontrolę w RON Leasing i wstrzymać jej sprzedaż. Plan się jednak nie powiódł, gdyż nabywca zapłacił za spółkę 31 października, kilka dni przed terminem. Marian Leszczyński zapewnia, że PFRON zaprosił CLIF Investment do rokowań, gdyż spółka ta - jako jedna z nielicznych - ma spore pieniądze, które może zainwestować. CLIF Investment to spółka zależna od Piotra Büchnera. Ma 73 procent akcji spółki giełdowej CLiF, której sytuacja finansowa jest fatalna - firmie nie udało się zdobyć inwestora strategicznego, zaś banki wypowiedziały umowy finansujące jej działalność. W oświadczeniu przekazanym prasie 14 listopada Kredyt Bank, Polski Kredyt Bank, BGŻ, Bank Przemysłowo-Handlowy oraz Spółdzielczy Bank Ogrodniczy wezwały leasingobiorców, aby wpłacali raty na rachunki przez nie wskazane. Klienci CLiF-a obawiają się, że leasingowane przez nich maszyny mogą zostać zajęte przez banki. Matka, córka i tłum wierzycieli Wyniki finansowe giełdowego CLiF-a są złe - spółka ma 24 mln zł strat po trzech kwartałach 2001 r., zaś zobowiązania przekroczyły 240 mln zł. - Problemy ma spółka-córka, my zaś sprzedaliśmy RON Leasing spółce-matce - mówi Waldemar Flügel. - Rodzice nie mogą odpowiadać za grzechy dzieci. Od spółki CLIF Investment otrzymaliśmy oświadczenie, że nie toczą się wobec niej żadne postępowania upadłościowe ani układowe. Wczoraj warszawski Sąd Upadłościowy rozpatrywał wniosek trzech banków o ogłoszenie upadłości spółki-córki, a więc CLiF SA, będącej do niedawna w pierwszej dziesiątce w branży leasingowej. Sąd rozpatrywał jednocześnie złożony 15 października wniosek zarządu tej spółki o otwarcie postępowania układowego z wierzycielami, które miałoby objąć 230 mln zł długów. Pełnomocnicy banków: Kredyt Banku SA, Polskiego Kredyt Banku SA i BGŻ wnosili o ogłoszenie upadłości spółki, twierdząc, że postępowanie układowe to gra na zwłokę i próba wymanewrowania wierzycieli. Argumentowali, że CLiF od września nie reguluje zobowiązań z tytułu wypowiedzianych spółce umów kredytowych, a księgowość CLiF-a jest prowadzona nierzetelna. Prezes spółki Dariusz Baran bronił roztaczał wczoraj perspektywy zasilenia spółki kapitałem z zewnątrz, ale gdy pytano go o konkrety, nie miał czym się pochwalić. Przyznał, że obroty spółki zmniejszyły się w ostatnim roku o dwie trzecie. Ale zdaniem prezesa Barana, aktywa CLiF-a przewyższają jego zobowiązania, długi są "prawie płynnie" regulowane, spółka - choć wymaga sanacji - nie kwalifikuje się do upadłości. To banki mają być winne zapaści CLiF-a, gdyż od roku nie kredytują jego działalności, a bez kredytów w leasingu nie sposób funkcjonować. Na sprawę przyszło kilkadziesiąt osób, głównie przedstawicieli wierzycieli CLiF-a. Z trudem mieścili się w sali. Rozstrzygnięcia sąd ogłosi w przyszłym tygodniu. Leszek Kraskowski, DOM
Zarząd PFRON sprzedał przynoszącą zyski spółkę RON Leasing bez przetargu spółce CLIF Investment, która ma spore kłopoty finansowe. Transakcja wzbudza sporo kontrowersji. Szybkie negocjacje z nabywcą zakończono w dniu uformowania nowego rządu, a umowę podpisano trzy dni później. O transakcji nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych.
Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem w 10. rundzie Stracone złudzenia Komentarz: Gołota znów zadziwił Fot. (C) AP JANUSZ PINDERA Zbije go jak psa" - mówił przed pojedynkiem w Atlantic City manager Andrzeja Gołoty, Ziggy Rozalski. Don Turner, trener Michaela Granta, był pewny zwycięstwa swojego boksera. "To mistrz XXI wieku - mówił dziennikarzom. - Najpierw pokona Gołotę, a później rozprawi się z Lennoxem Lewisem". 27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown (202 cm, 114 kg) nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse. Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. Jego akcja, po której Grant padł na deski, była szkoleniowa. Polak zaczął podwójnym lewym prostym, po którym wystrzelił prawym, i wydawało się, że jest po walce. Grant to jednak kawał chłopa. Były gracz futbolu amerykańskiego wstał dość szybko i robił wszystko, by przetrwać do gongu kończącego pierwsze starcie. Nie uchronił się jednak od kilku mocnych ciosów Polaka i równo z gongiem znów leżał na deskach. "Byłem w poważnych opałach, ale kontrolowałem sytuację - mówił Grant po zakończeniu pojedynku. - Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku" - tłumaczył dziennikarzom. Don Turner, trener Granta, przyznał, że w trakcie walki miał dla niego jedną radę. "Powiedziałem mu, tylko bez paniki. Wiesz, co musisz teraz zrobić. Znokautuj go...!". Druga runda, podobnie jak pierwsza, przebiegała pod dyktando Polaka. Jego przewaga nie była jednak tak przygniatająca jak w pierwszym starciu, ale sędziowie tym razem też nie mieli wątpliwości, kto jest lepszy. W trzeciej rundzie poniżej pasa uderzył Michael Grant, ale Randy Naumann przymknął na to oko. Dla Gołoty nie był już tak łaskawy. Gdy tylko ten uderzył nieprawidłowo, z miejsca został ukarany ostrzeżeniem i odebraniem punktu. Kilka minut później ringowy wyrównał dług wobec Gołoty i odebrał punkt Grantowi. Ta sytuacja i dobra postawa Polaka w tym starciu dała mu wygraną w czwartej rundzie 10:8. O Grancie jednak nie darmo się mówi, że to robot, który rozkręca się z rundy na rundę i wyniszcza rywali siłą swoich ciosów. W piątym starciu to on był górą. Trafiał częściej i mocniej, choć wydawało się, że jego ciosy nie robią większego wrażenia na byłym mistrzu Polski. Szósta runda tego pojedynku na pewno nie przejdzie do historii. To były bezsprzecznie najmniej ciekawe trzy minuty pojedynku. Kolejna runda, również remisowa, też nie wniosła nic nowego do sprawy. Gołota i Grant sprawiali już wrażenie wyraźnie zmęczonych. Walka od pierwszego gongu prowadzona była w dużym tempie, a ciosy z obu stron przypominały uderzenia młota pneumatycznego. Ósme starcie, choć znacznie ciekawsze niż poprzednie, również nie zmieniło niczego w obrazie pojedynku. W dziewiątej rundzie Gołota znów przyśpieszył i sędziowie, chyba bez większych oporów, mogli zapisać ją na konto polskiego pięściarza. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. Przewaga była wyraźna: siedem, pięć i trzy punkty. W tym momencie przypomniała się druga walka z Riddickiem Bowe'em. Wtedy też były pięściarz warszawskiej Legii przegrał pojedynek na własne życzenie. Po jednym z potężnych ciosów Bowe'a nie wytrzymał nerwowo i uderzył poniżej pasa, za co został zdyskwalifikowany. Tym razem Polak walczył czysto, zachowywał się w ringu jak dżentelmen. Nie zamierzał też bronić zdobytej wcześniej przewagi. To on wciąż był tym, który dyktował tempo i rozwój wydarzeń w ringu. Niepokojące było tylko to, że jego lewy prosty nie dochodził celu już tak często i precyzyjnie jak wcześniej. W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. Gołota nawet nie drgnął, choć cios był potężny. Chwilę później dłuższy i jeszcze mocniejszy prawy prosty Granta wyraźnie wstrząsnął Gołotą. To był początek końca. Grant, który zaczyna każdy pojedynek od słów: "Niech cię Bóg błogosławi", rozpoczął wyniszczający atak. Tym razem chyba wszystkim stanęły przed oczami obrazy z walki Gołota - Lewis. Tak samo jak wtedy Polak nie potrafił się przed tym atakiem obronić. Grant bił mocno, ale niezbyt celnie. Jednak po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Po raz pierwszy i ostatni w tej walce. Wstał wprawdzie dość szybko, jeszcze szybciej przyjął postawę bokserską, ale Randy Naumann przerwał pojedynek. Publiczność zgromadzona w hotelu Taj Mahal przyjęła tę decyzję gwizdami. Gołota nie wyglądał na zaskoczonego. Bardziej zdziwiony był Grant, do którego powoli docierało, że wygrał przegraną walkę. Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Czy zarobi następne, zależy tylko od niego. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak. To jednak wcale nie musi być przeszkodą do podpisania jeszcze jednego intratnego kontraktu. Grant: Kontrolowałem sytuację. Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku. Nie ponowił. Dramat w ringu. Bokser walczy o życie Walka poprzedzająca pojedynek Gołota - Grant zakończyła się w dramatyczny sposób. W pojedynku o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych w kategorii junior średniej Paul Vaden znokautował w 10. rundzie prowadzącego na punkty Stephana Johnsona. Mimo zabiegów lekarzy Johnson nie odzyskał przytomności i został odwieziony do szpitala w Atlantic City. Jego stan jest krytyczny. Komentarz Gołota znów zadziwił Andrzej Gołota znów wszystkich zaskoczył. W pojedynku z faworyzowanym Michaelem Grantem walczył dobrze; udowodnił, że potrafi to robić. Kiedyś, w dwóch walkach ze słynnym Riddickiem Bowe'm pokazał ogromne umiejętności i brak panowania nad swoimi emocjami. Dwukrotnie przegrał przez dyskwalifikację, ale mimo to dostał szansę i walczył z Lennoxem Lewisem o mistrzostwo świata. Gołota jest nieobliczalny. To dziwny bokser i jeszcze dziwniejszy człowiek. "Każdy ma jakąś ciemną stronę" - mówił dziennikarzom podczas ostatniej konferencji prasowej w Atlantic City. Trudno określić, co miał na myśli. Nikt tak naprawdę nie wiedział, dlaczego w dwóch walkach bił Bowe'a poniżej pasa i przegrywał walki, które zapewne wygrałby wysoko na punkty. Trudno też powiedzieć, dlaczego po kilku mocnych ciosach Granta, nie podjął walki w dziesiątej rundzie. Wydawało się, że był w stanie dotrwać do gongu kończącego to starcie. Stało się jednak inaczej. Raz jeszcze prysły sny o potędze, raz jeszcze okazało się, że Gołota nie umie wygrywać najważniejszych pojedynków, nawet wtedy, gdy prowadzi wysoko na punkty. Gdyby pokonał Granta, prawdopodobnie w połowie przyszłego roku biłby się z Witalijem Kliczką, mistrzem świata organizacji WBO. A z kim spotka się teraz, po porażce? Nie można wykluczyć, że powie koniec i zawiesi rękawice na kołku. Gołota od dawna powtarza, że nie lubi boksu i walczy tylko dla pieniędzy. Jeśli tak jest w istocie, to chyba jeszcze się skusi. Wciąż stać go na wielkie rzeczy. Janusz Pindera
W ostatniej rundzie walki bokserskiej Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem, choć początkowo wszystko wskazywało na to,że Polak zwycięży. Pierwsze pięć rund bezsprzecznie wygrywał Gołota. W rundzie szóstej, siódmej i ósmej wyraźnie było widać zmęczenie obu bokserów. W rundzie dziewiątej znów na prowadzenie wysunął się Gołota. W połowie dziesiątej Grant zaserwował serię ciosów, po których Gołota znalazł się na deskach ringu a sędzia przerwał walkę.
Kaczyński kontra Olechowski, Frasyniuk kontra Ujazdowski, Rokita kontra Ziobro Walka o ratusz Liderzy polityczni m.in. (od lewej) Lech Kaczyński, Władysław Frasyniuk, Ryszard Kalisz i Danuta Waniek zapowiadają start w wyborach samorządowych Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. Dla nich gotowi są nawet zrezygnować z mandatów poselskich. W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. W Sejmie trwają prace nad projektem ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona. Nic dziwnego, że już dzisiaj partie zastanawiają się, kim obsadzić najwyższe stanowiska w miastach. Dla niektórych polityków odejście do samorządu oznaczałoby konieczność złożenia mandatu posła, ale nie zraża ich to. Jak nie Borowski, to kto? Jako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Ale nikt w Sojuszu ani oficjalnie, ani nieoficjalnie nie chce potwierdzić tych informacji. Kalisz i Wańkowa związani są z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, otoczenie przewodniczącego Leszka Millera patrzy na nich niechętnie. - W partii krąży opinia, że Kalisz sam się zgłosił - zdradza jeden z warszawskich działaczy SLD. Co jednak przemawia za Kaliszem i Wańkową? Te dwie osoby mają w stolicy duże poparcie (Wańkowa w wyborach do Sejmu w 1997 r. uzyskała 99,5 tys. głosów, Kalisz w 2001 - 33 tys. głosów). Wprawdzie największe poparcie ma Marek Borowski (149 tys. głosów w 2001), i to on był przed wyborami parlamentarnymi wskazywany jako ewentualny kandydat SLD na prezydenta miasta, ale został marszałkiem Sejmu i warszawski fotel nie jest już dla niego atrakcyjny. Sojusz ma więc kłopot, bo nie ma drugiego tak dobrego kandydata. Tymczasem konkurenci sięgają po najlepsze kadry. "Nie wyklucza" kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Jego brat zebrał w wyborach parlamentarnych w Warszawie 144 tysiące głosów, to jeden z najlepszych wyników w kraju. Lech miał w Gdańsku 53 tysiące głosów. Liderzy PiS przekonują, że Lech może startować w stolicy, bo tu się urodził i tu mieszka, choć jego życie zawodowe związane było przez długi czas z Trójmiastem. Trzecim liczącym się kandydatem może być Andrzej Olechowski, lider Platformy Obywatelskiej. Partyjni koledzy namawiają go do kandydowania, bo uważają, że Olechowski powinien wyjść z cienia, objąć jakąś funkcję publiczną, co pomoże mu za trzy lata wygrać wybory na prezydenta kraju. Nie stanie w szranki natomiast były prezydent Paweł Piskorski. Politycy PO obawiają się, że byłby łatwym celem dla Kaczyńskiego ze względu na kwestię jego majątku. Unia Wolności nie ma złudzeń, że jej kandydat wygra. Ale nie jest powiedziane, że gdyby wybory miały dwie tury (do drugiej przechodzi dwóch najlepszych kandydatów z pierwszej), to wystawi swego polityka. Jakiego? - Mamy wielu pierwszej klasy. Na przykład Olgę Krzyżanowską czy Jana Króla - mówi wiceprzewodniczący partii Wiesław Sikorski. UW nastawia się jednak raczej na wsparcie Lecha Kaczyńskiego. Również Liga Polskich Rodzin planuje wystawienie kandydata. Mógłby nim być poseł Antoni Macierewicz. Rokita czy Ziobro? Na liście potencjalnych kandydatów do fotela prezydenta Krakowa najczęściej wymienia się posłów Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). Ci dwaj mają w prawicowo nastawionym mieście największe szanse. Na razie trwają negocjacje w sprawie krakowskiej koalicji PO i PiS. Wystawienie wspólnego kandydata i pozyskanie części elektoratu UW oraz lokalnego Ruchu Inicjatyw Osiedlowych gwarantowałoby zwycięstwo. W ostatni piątek rozmawiali o tym Rokita i Lech Kaczyński, jednak po spotkaniu zapowiedzieli tylko wspólne wystąpienie obu ugrupowań w wyborach w Tarnowie i Nowym Sączu. Z kolei krakowska UW chciałaby utworzenia szerokiej koalicji ugrupowań posierpniowych. - Gdyby do takiego porozumienia nie doszło, wystawimy własnego kandydata - byłego prezydenta Krakowa Józefa Lassotę lub byłego senatora Krzysztofa Kozłowskiego - zapowiada szef małopolskiej UW Jerzy Meysztowicz. SLD w wyborach mogliby reprezentować członek Trybunału Stanu i były wojewoda krakowski Jacek Majchrowski lub filozof profesor Józef Lipiec. Frasyniuk chce, Zdrojewski nie UW zapowiedziała zgłoszenie Władysława Frasyniuka na prezydenta Wrocławia. Ochotę na przejęcie władzy w mieście ma SLD, który od 1990 roku wygrzewa ławy opozycji w Radzie Miejskiej. Jako ewentualnych kandydatów SLD na prezydenta wymienia się bezpartyjnych: Lidię Geringer d'Oedenberg, dyrektora festiwalu Wratislavia Cantans i wrocławskiej filharmonii, oraz filozofa profesora Adama Chmielewskiego. Szukanie kandydata formalnie bezpartyjnego zdaje się wskazywać, że SLD nie ma przekonania, by jego członek miał szanse na wygraną. Nie ma też wyraźnego lidera w rządzącej miastem koalicji Wrocław 2000 Plus (głównie PO) - AWS. Były prezydent, dzisiaj poseł PO, Bogdan Zdrojewski zaprzecza, jakoby miał ochotę wrócić do ratusza. W tej sytuacji kandydatem Platformy może być obecny prezydent Stanisław Huskowski. Z kolei w AWS wskazuje się byłego ministra nauki, profesora Andrzeja Wiszniewskiego i obecnego wiceprezydenta Andrzeja Jarocha. Do grona kandydatów dołączyli też poseł PiS Kazimierz Ujazdowski i lider ZChN Ryszard Czarnecki. Runowicz z poparciem W Szczecinie najpoważniejszym z wymienianych kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz, formalnie bezpartyjny, ale związany z SLD. Runowicz rządzi dzięki poparciu SLD, PO, UW i Klubu Szczecińskiego. Być może te ugrupowania mogłyby wesprzeć go w wyborach, ale może jeszcze okazać się, że mają własnych kandydatów. Szczególnie PO, która szuka porozumienia z PiS. Inni nieformalnie wspominani kandydaci Sojuszu to wiceprezydent miasta Elżbieta Malanowska oraz poseł SLD Wojciech Długoborski. W kuluarach słychać też o bliskim współpracowniku Longina Komołowskiego z RS AWS Piotrze Myncu, byłym wiceprezydencie miasta, a ostatnio wiceministrze rozwoju regionalnego i budownictwa. Wydaje się jednak, że jego kandydatura nie ma szans na poparcie całej prawicy. Trzej prezydenci PO Z racji dużych wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się tam głównie kandydaci związani z tą partią. Nieprawdziwe są informacje, że o fotel prezydenta Gdańska walczyć będzie były premier Jan Krzysztof Bielecki, poseł Janusz Lewandowski czy wicemarszałek Donald Tusk. Platforma oprze się na związanych z nią działaczach lokalnych. Poprze prawdopodobnie prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Kropiwnicki bez autoryzacji - Naszym kandydatem jest prezydent Łodzi Krzysztof Panas - zapewnia szef łódzkiego SLD, wiceprezydent miasta Krzysztof Jagiełło. Nieoficjalnie spekuluje się jednak, że SLD ma w zanadrzu kilka innych kandydatur: obecnego wiceprezydenta Sylwestra Pawłowskiego, przewodniczącego Rady Miasta Tadeusza Matusiaka czy też szefową klubu radnych SLD w radzie Iwonę Bartosiak. Prawica w mieście, w którym od lat rządzi lewica, zwiera szeregi. Dzięki pojednaniu skłóconych polityków - Jerzego Kropiwnickiego i Stefana Niesiołowskiego - do wyborów samorządowych pójdą razem m.in. ZChN, RS AWS, NSZZ "Solidarność", SKL, ROP i Forum Obywatelskie Janusza Tomaszewskiego. Liderzy liczą na co najmniej jedną czwartą mandatów w radzie. Ale mają problemy z ustaleniem kandydata na prezydenta. - Wiadomości o mojej kandydaturze pojawiają się bez mojej autoryzacji - zastrzega Kropiwnicki. Do "rozważania propozycji" kandydowania przyznaje się natomiast 37-letni poseł PiS Piotr Krzywicki. Filip Frydrykiewicz, korespondenci "Rzeczpospolitej"
W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. W Sejmie trwają prace nad projektem ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Liderzy polityczni juz szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. W Warszawie potencjalnymi kandydatami na prezydenta są Ryszard Kalisz i Danuta Waniek z SLD. Oboje mają spore poparcie. W stolicy nie wyklucza się kandydatury Lecha Kaczyńskiego z Prawa i Sprawiedliwości. Kolejnym liczącym sie kandydatem może być Andrzej Olechowski z Platformy Obywatelskiej.Na liście potencjalnych kandydatów do fotela prezydenta Krakowa najczęściej wymienia się Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). Z kolei krakowska UW chciałaby utworzenia szerokiej koalicji ugrupowań posierpniowych. We Wrocławiu UW zgłosi kandydaturę Władysława Frasyniuka, a SLD jako ewentualnych kandydatów wymienia m.in. Lidię Geringer d'Oedenberg. Rządząca miastem koalicja Wrocław 2000 Plus nie ma wyraźnego lidera. W Szczecinie najpoważniejszym z wymienianych kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz, formalnie bezpartyjny, ale związany z SLD. W Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się głównie kandydaci związani z PO. Platforma oprze się na działaczach lokalnych - poprze prawdopodobnie prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. SLD zapewnia, że poprze w wyborach prezydenta Łodzi Krzysztofa Panasa, nieoficjalnie spekuluje się jednak, że SLD ma innych kandydatów. Prawica w Łodzi współpracuje i do wyborów pójdą razem m.in. ZChN, RS AWS, NSZZ "Solidarność" i SKL.
BOKS ZAWODOWY Evander Holyfield - Lennox Lewis: rewanż gigantów ringu W poszukiwaniu prawdy Evander Holyfield i jeden z jego trenerów, Kenny Weldon (C) EPA JANUSZ PINDERA W najbliższą sobotę w Las Vegas dojdzie do kolejnego "rewanżu stulecia". Zmierzą się w nim dwaj najwybitniejsi obecnie bokserzy wagi ciężkiej, Amerykanin Evander Holyfield i Brytyjczyk Lennox Lewis. Osiem miesięcy temu, 13 marca, w nowojorskiej Madison Square Garden ich pierwsza walka zakończyła się kontrowersyjnym remisem. Stawką rewanżowego pojedynku będą pasy mistrzowskie trzech najważniejszych organizacji boksu zawodowego: WBA, WBC, IBF. Ostatnim posiadaczem trzech pasów w wadze ciężkiej był Riddick Bowe. Od siedmiu lat żaden z pięściarzy nie może się uważać za króla tej najbardziej cenionej kategorii. "Moje ciosy trafiały go od pierwszego do ostatniego gongu. Zostałem oszukany. Nie mogę uwierzyć w punktację sędziów. Przegrałem może dwie rundy z dwunastu. Wygrałbym ten pojedynek nawet z opuszczonymi rękami. Jestem najlepszym pięściarzem wagi ciężkiej i cały świat o tym wie. Holyfield powinien mi oddać swoje pasy mistrzowskie, bo on wie, że przegrał. Mogę z nim walczyć ponownie w każdej chwili. Jutro albo za miesiąc. On chyba jednak nie będzie chciał już ze mną walczyć." To słowa wzburzonego Lewisa, wypowiedziane na konferencji prasowej po walce w Nowym Jorku. A co wtedy w Madison Square Garden powiedział Evander Holyfield? "Czuję się jak mistrz świata w wadze ciężkiej. Ludzie wokół ringu nie są sędziami. Czasem takie rzeczy się zdarzają. Ja walczyłem, inni sędziowali. Nie był to mój najlepszy występ. Muszę pochylić głowę przed klasą Lewisa. Tego wieczoru naprawdę błyszczał. Nigdy nie mówiłem, że jest słabym pięściarzem. Przed walką usłyszałem głos Boga, że znokautuję Lewisa w trzeciej rundzie. Tak się nie stało, ale dalej wierzę w naszego Pana. Czasem człowiek się myli, bo mu się wydaje, że słyszy jego głos. Jeśli Lewis chce walczyć jeszcze raz, nie mam nic przeciwko temu. Za pół roku zobaczymy, kto jest lepszy." Śmieszne i smutne Większość obserwatorów pierwszego pojedynku Lewisa z Holyfieldem nie miała wątpliwości, kto był wtedy lepszy. Tej nocy Lewis miał prawo czuć się oszukany. Zadał 613 ciosów przy 385 Holyfielda. Trafił 384, Holyfield tylko 130. Mimo to, gdyby Lewis nie wygrał ostatniej, dwunastej rundy, przegrałby pojedynek i stracił tytuł mistrza świata organizacji WBC. Zdaniem fachowców, i nie tylko, Lewis zasłużył na wygraną. Padały ostre słowa. Stary Lou Duva, który widział w swoim życiu niejedno bokserskie oszustwo, powiedział: "To śmieszne i smutne. Mieliśmy megawidowisko, megawalkę i megaoszustwo". Jeden z najwybitniejszych mistrzów pięści, król kategorii półciężkiej, Amerykanin Roy Jones jr: "Wstydzę się za swoją ojczyznę. Niestety, gdy Don King macza w czymś palce, to można się spodziewać takich rzeczy". Przypomnijmy werdykt i punktację sędziów z 13 marca. Jedynie sędzia z RPA, Stanley Christodoulu, prawidłowo ocenił to, co działo się w ringu, punktując 116:113 dla Lewisa. Anglik Larry O'Connel widział remis, 115:115. Prawdziwym curiosum była punktacja pani Eugene Williams ze USA - 115:113 dla Holyfielda. "Ten werdykt jest hańbą i wstydem dla boksu. Tą decyzją sędziowie raz jeszcze pokazali, że boks idzie złą drogą!" - krzyczał w Madison Square Garden Panos Eliades, promotor Lewisa. Walka, która miała być największym wydarzeniem ostatnich lat, okazała się skandalem. Sprowadzenie tego pojedynku do świątyni boksu zawodowego, jaką jest nowojorska Madison Square Garden, miało zapewnić "czystość gry" i udowodnić, że w walkach o taką stawkę wciąż najważniejszy jest sport. Stało się jednak inaczej. Na nic zdały się sentymenty. Stara hala, w której walczyli przed laty Muhammad Ali z Joe Frazierem, zaśniedziała waga pamiętająca tamte czasy i sędzia ringowy, Arthur Mercante jr, którego ojciec sędziował tamten pojedynek, miały zagwarantować sprawiedliwość, być swoistym powrotem do korzeni. Tymczasem w świątyni dokonano pospolitej kradzieży. Okradziony został nie tylko Lewis, ale również wszyscy ci, którzy naiwnie wierzyli jeszcze w czystość boksu zawodowego. Trzy niezależne postępowania wyjaśniające, które prowadzono po tej walce, niewiele dały. Nikomu nie udowodniono winy. Eugene Williams tłumaczyła się, że miała problemy z dokładnym obejrzeniem pojedynku, gdyż przeszkadzali jej fotoreporterzy. Don King jak zwykle wykpił się ze wszystkiego i zapewnił, że dojdzie do rewanżu. Tym razem słowa dotrzymał. 13 listopada w Thomas and Mack Center w Las Vegas Lennox Lewis (mistrz WBC) i Evander Holyfield (WBA, IBF) znów staną naprzeciw siebie. Zwycięzca zostanie mistrzem trzech najważniejszych organizacji boksu zawodowego. Będzie królem wagi ciężkiej. Ekscytujące rewanże W historii boksu było ponad 30 rewanżów o mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Pierwszym był rewanżowy pojedynek Jamesa J. Jeffriesa z Bobem Fitzsimmonsem w 1899 roku. Jeffries wygrał rewanż przez nokaut, podobnie jak pierwszą walkę. Wielkie wydarzenie stanowił rewanż Gene Tunneya z Jackiem Dempseyem w 1927 r. Tunney wygrał na punkty obie walki. Rewanże zawsze są ekscytujące. Nawet wtedy, gdy pierwsza walka zakończyła się miażdżącym zwycięstwem jednego z pięściarzy. Ludzie szukają potwierdzenia, że ten, który wygrał, faktycznie jest lepszy. Sonny Liston udowodnił to chyba najbardziej brutalnie. W 1962 roku znokautował już w pierwszej rundzie Floyda Pattersona. W rewanżu (1963) zrobił to samo. Patterson znów został wyliczony w pierwszym starciu. Ten sam Liston stracił jednak tytuł bardzo szybko, na rzecz Muhammada Alego. Ich pierwsza walka zakończyła się w siódmej rundzie. Liston nie chciał dalej walczyć. Rok później (1965) pojedynek trwał bardzo krótko. Liston został znokautowany w pierwszym starciu. Muhammad Ali był bohaterem jeszcze jednego historycznego rewanżu, z Joe Frazierem. Pierwszą walkę w 1971 roku Ali przegrał na punkty po morderczym piętnastorundowym pojedynku. Druga walka była wojną. Zakończyła się w czternastej rundzie zwycięstwem Alego. "Rewanż jest szukaniem prawdy" - mówi Don King, organizator drugiego pojedynku Lewis - Holyfield. Kawałek ucha Swoje strony w historii najsłynniejszych rewanżów zapisali też Evander Holyfield i Lennox Lewis. Ten pierwszy toczył wielkie boje z Riddickiem Bowe'em, Mike'em Tysonem i Michaelem Moorerem. Z Bowe'em pierwszy pojedynek przegrał na punkty, drugi wygrał w podobny sposób i odzyskał tytuł mistrza świata. Gdy przystępował do walki z Tysonem (1996), miał już za sobą trzeci pojedynek z Bowe'em, przegrany przed czasem, i opinię boksera skończonego. Bukmacherzy przyjmowali zakłady w wysokości 25:1 na korzyść Tysona. Nie bez przyczyny jednak Holyfield jest nazywany "Wielkim wojownikiem". W Las Vegas zmusił do poddania Tysona w jedenastej rundzie. Rewanż, w czerwcu 1997 roku, był największym, z finansowego punktu widzenia, wydarzeniem w historii boksu. Jeszcze nigdy pięściarze nie podpisali takich kontraktów: 35 mln dolarów Holyfield, 30 mln Tyson. Jeszcze nigdy tak dobrze nie sprzedała się transmisja telewizyjna w płatnym systemie pay per view, jeszcze nigdy Don King nie zarobił tak dużo pieniędzy. Walka w MGM Grand (bilety na czarnym rynku po 10 tysięcy USD) zakończyła się jednak skandalem. Tyson przegrał przez dyskwalifikację, gdyż odgryzł rywalowi kawałek ucha. Stracił przez to na kilkanaście miesięcy licencję bokserską w stanie Nevada. Pod koniec 1997 roku Holyfield raz jeszcze stanął do walki w Las Vegas. W tej samej hali, w której przyjdzie mu zmierzyć się z Lewisem, spotkał się z Michaelem Moorerem. Tym samym, który odebrał mu tytuł w kwietniu 1994 roku. Wtedy Holyfield miał kłopoty z sercem i przegrał niejednogłośną decyzją sędziów. W listopadzie 1997 roku nie pozostawił Moorerowi żadnych wątpliwości. Moorer padał i wstawał, ale do ósmej rundy już nie wyszedł. Sędzia Mills Lane zatrzymał pojedynek po konsultacji z lekarzem. Lennox Lewis do tej pory zanotował tylko jeden udany rewanż, gdy 7 lutego 1997 roku zmusił do płaczu i poddania Olivera McCalla. Były sparingpartner Tysona trzy lata wcześniej był sprawcą ogromnej sensacji - znokautował w Londynie już w drugiej rundzie pewnego siebie Anglika. To był typowy wypadek przy pracy, ale Lewis stracił wtedy pas mistrza świata organizacji WBC, pas, który w 1992 roku »podniósł z kosza na śmieci«, do jakiego wrzucił go Riddick Bowe. Duży pada głośniej Przed pierwszą walką Lewisa z Holyfieldem faworytem był pogromca Tysona. Teraz role się odwróciły. To Lewis ma więcej zwolenników. Nic dziwnego. 13 marca w Madison Square Garden udowodnił, że jest lepszym bokserem. W rewanżu chce znokautować Holyfielda, żeby nie pozostawić nikomu wątpliwości, komu należy się korona w królewskiej kategorii. Lennox Lewis (34 lata) wygrał w swojej karierze zawodowca 34 walki (27 przed czasem), 1 przegrał i 1 zremisował. Jest aktualnym mistrzem świata organizacji WBC. Evander Holyfield jest o trzy lata starszy (37), ma na koncie 36 zwycięstw (25 przed czasem), 3 porażki, 1 remis i dwa pasy mistrzowskie organizacji WBA i IBF. Jest drugim w historii, obok Muhammada Alego, bokserem wagi ciężkiej, który trzykrotnie zdobywał tytuł mistrza świata, po zwycięstwach nad Busterem Douglasem (1990), Riddickiem Bowe'em (1993) i Mike'em Tysonem (1996). Warto o tym pamiętać, oceniając szanse obu pięściarzy przed wyjściem na ring w Las Vegas. Holyfield ma wprawdzie gorsze warunki fizyczne - 188 cm, 100 kg (Lewis 196 cm, 113 kg), ale jak mówi Don Turner, trener Amerykanina, "duży pada głośniej". Holyfield, świetny technik i taktyk, słynie z tego, że potrafi znakomicie przygotować się do rewanżu. Informacje, jakie napływały z jego obozu treningowego w Houston, potwierdzają, że jest w wyśmienitej formie, znacznie lepszej niż w marcu, kiedy chyba zlekceważył rywala. Lennox Lewis przygotowywał się do rewanżu w Poconos Brookdale w Pensylwanii. Jest pewny siebie i bez przerwy powtarza, że znokautuje Holyfielda. Trochę to niepokoi jego trenera, Emanuela Stewarda. "Teraz Lennox chce nokautu, nie ja. Przed pierwszą walką było odwrotnie" - twierdzi Steward. Zna on wszystkie słabe i mocne strony Holyfielda, którego przecież tak skutecznie przygotował do rewanżowego spotkania z Bowe'em. W nocy z 13 na 14 listopada (czasu polskiego) poznamy króla wagi ciężkiej. Jeśli zostanie nim Lennox Lewis, co jest wielce prawdopodobne, koronę straci Evander Holyfield, a wraz nim najsłynniejszy z promotorów boksu zawodowego, Don King. Porażka Holyfielda będzie też jego porażką, a przegrywać King nie lubi, tak samo jak bokserzy. Walkę Holyfield - Lewis pokaże na żywo tylko Canal Plus. Komentatorem będzie dziennikarz "Rzeczpospolitej" Janusz Pindera. Początek transmisji - niedziela godz. 3.25. Retransmisja w niedzielę w Polsacie o godz. 17.20.
W sobotę w Las Vegas w "rewanżu stulecia" zmierzą się dwaj najwybitniejsi bokserzy wagi ciężkiej, Amerykanin Evander Holyfield i Brytyjczyk Lennox Lewis. Stawką walki będą pasy trzech największych organizacji boksu zawodowego – WBA, WBC i IBF. Pierwsza walka Holyfielda i Lewisa zakończyła się kontrowersyjnym remisem. Większym przegranym był chyba Lewis, który zadał więcej ciosów i był skuteczniejszy niż rywal. Fachowcy twierdzą, że to on powinien był wygrać. Okazało się jednak, że tylko jeden sędzia dał więcej punktów Lewisowi, reszta opowiedziała się za remisem lub zwycięstwem Holyfielda. Po pojedynku przeprowadzono trzy postępowania wyjaśniające, które jednak nie przyniosły efektu. Ta walka na szczycie miała udowodnić, że w boksie wciąż najważniejszy jest sport, ale pokazała coś zupełnie odwrotnego. W historii boksu było ponad 30 rewanżów o mistrzostwo świata wagi ciężkiej i za każdym razem wzbudzały one ogromne emocje. Faworytem rewanżu Holyfielda i Lennoxa jest ten drugi pięściarz. Walkę będzie można oglądać w niedzielę o godz. 3.25 w Canale Plus.
STULECIE BOKSU Kariery wielu mistrzów pięści rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy Magia zła Dwie przedwojenne walki Joe Louisa i Maksa Schmellinga przeszły do legendy. Pierwszą wygrał Schmelling, w drugiej (na zdjęciu) Amerykanin znokautował Niemca w drugiej minucie i czwartej sekundzie pierwszej rundy (C) AP JANUSZ PINDERA W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Jedni twierdzą, nie kryjąc oburzenia, że boks jest niegodny cywilizacji końca XX wieku, inni z kolei uważają, że w świecie, gdzie dobro przemieszane jest ze złem, zawsze będzie miejsce dla tych, którzy chcą oglądać boks. Kto jest bliższy prawdy, czy ci, którzy twierdzą, że z medycznego punktu widzenia sport ten powinien być zakazany, czy może ci, którzy stoją na stanowisku, że boks jest wentylem pozwalającym rozładować naturalną agresję tkwiącą w człowieku. Jedni i drudzy mają rację. Setki wypadków śmiertelnych mających ścisły związek z boksem to fakty, których nie da się wymazać. Podobnie jak następstw ringowych pojedynków. Straszliwa dolegliwość pięściarzy, tzw. punch drunk (pijany po ciosie), która jak zły urok spada na większość z nich z dnia na dzień, to przecież nic innego jak skutek serii drobnych wylewów w mózgu, spowodowanych częstymi uderzeniami w głowę. Medycyna nazywa to encefalopatią bokserów. Z drugiej strony nie można jednak lekceważyć opinii socjologów i psychologów, od lat przytaczających dowody, że boks to ratunek dla setek tysięcy zaniedbanych chłopców, którzy najpierw na sali treningowej, a później w ringu odnajdują drogę do normalnego życia. Kto wie, czy właśnie życiorysy mistrzów pięści nie są magnesem przyciągającym do boksu podobnie jak ich kariery, które rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy. Mistrzowie urodzeni w świecie składającym się z desek i zardzewiałej blachy - tak wspominał swoje dzieciństwo słynny Carlos Monzon - dzięki sukcesom w ringu przechodzą do legendy. Tak jak Monzon, mistrz wagi średniej, który w Argentynie jeszcze za życia był bohaterem. Gdy trafił do więzienia za zabójstwo żony, którą wyrzucił przez okno, wstawił się za nim prezydent Carlos Menem. Monzon nie doczekał wolności. Zginął w wypadku samochodowym, kiedy wracał z przepustki do więzienia. Konkwistadorzy i książęta Irlandzki aktor Liam Neeson, który w młodości sam był bokserem, nie jest jedynym, który uważa, że boks to najbardziej szlachetny rodzaj walki ("Gdy walczysz z przeciwnikiem twarzą w twarz, czujesz się trochę jak gladiator. Boks to sport, w którym nigdy nie pada cios w plecy."). Alain Delon, przyjaciel Carlosa Monzona, we wstępie do jego książki napisał: "Bokserzy tacy jak Carlos to jakby konkwistadorzy i książęta w jednej osobie, mający w sobie coś niewyjaśnialnego, co sprawia, że gdy się pojawiają, od razu widać, że są godni królestwa". W podobnym tonie, choć innymi słowy, o mistrzach pięści pisali: Ernest Hemingway, Norman Mailer, Jack London czy na polskim gruncie Tadeusz Konwicki, który w 1973 roku w wywiadzie dla miesięcznika "Boks" powiedział: "Jest w tym sporcie pewna groza, jaką zawsze wyzwala walka człowieka z człowiekiem". To chyba nie przypadek, że głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą takie zainteresowanie. Ludzie są gotowi płacić ogromne sumy tylko za to, by z najbliższej odległości śledzić walkę najbardziej zbliżoną do realnej. Walkę, której istotą jest niebezpieczeństwo, a śmierć nie jest tu tylko iluzją. W obronie rasy Termin "walka stulecia" po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem 4 lipca 1910 roku w Reno w stanie Nevada. Miał w tym swój udział znany pisarz Jack London, który dwa lata wcześniej relacjonował z Sydney zwycięstwo Johnsona nad białym mistrzem Tommym Burnsem. To wtedy, kończąc swoją relację z Australii, London zaapelował do byłego mistrza świata wszechwag, Jamesa Jeffriesa, by powrócił na ring i "starł złoty uśmieszek z oblicza Johnsona". Aleksander Reksza w książce "Słynne pojedynki" pisze: "Nadzieja na to, że Jeffries zdoła zdetronizować czarnego Johnsona i tytuł mistrza świata znów przejdzie w ręce przedstawiciela rasy białej, ogarnęła szerokie kręgi amerykańskiego społeczeństwa. Roztrząsano ją wszędzie, nawet w kuluarach Kongresu". Termin walki Jeffries - Johnson ustalano na 4 lipca, w amerykańskie święto niepodległości. W Reno zaczęto na gwałt budować hotele i zajazdy, by pomieścić tysiące ludzi napływających ze wszystkich stron kraju do tej małej spokojnej osady. Dziennikarze rozpalali wyobraźnię tłumów. Podsycano napięcie przed walką, która miała być podjęta w obronie honoru białej rasy. Pojedynek obejrzały wtedy na żywo 42 tysiące osób, co było światowym rekordem frekwencji na imprezie bokserskiej. W innych miastach ludzie gromadzili się na stadionach i wielkich placach, czekając na depesze - relacje z walki. Nie było wtedy jeszcze radia i telewizji. "Gdy »Tex« Rickard, organizator całego przedsięwzięcia, ogłosił zwycięstwo Johnsona, na widowni zamiast oklasków rozległy się rewolwerowe strzały. Johnson, który łatwo obronił tytuł mistrza świata i zarobił 145 tysięcy dolarów, cudem uszedł wtedy z życiem" - pisał dla "New York Heralda" Jack London. Pierwszy milion Później "walk stulecia" było już bez liku. Niektóre z nich zasługiwały na takie miano, inne nie. W latach trzydziestych na pewno wielkim wydarzeniem był pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem (2 lipca 1921 - wygrana Dempseya) i dwie walki Dempseya z Gene'em Tunneyem (1926 i 1927 - wygrane Tunneya). Wydarzenia te znalazły się na pierwszych stronach wszystkich największych gazet, które wysyłały do obsługi tych pojedynków swych najlepszych dziennikarzy lub znanych pisarzy. Walka Dempseya z Carpentierem interesowała w równym stopniu Amerykę i Europę, a w Paryżu przed rozpoczęciem pojedynku tłumy były tak gęste, że w wielu dzielnicach ruch kołowy został przerwany. Coś podobnego zdarzyło się w stolicy Francji tylko raz, 11 listopada 1918 roku, w pamiętnym dniu zawieszenia broni. Carpentierowi kibicowali w Ameryce, między innymi: Charlie Chaplin, George Gershwin i Douglas Fairbanks. Wśród tych, którzy wysłali mu po przegranej walce depesze, był premier Wielkiej Brytanii Lloyd George. Pięć lat później, gdy Dempsey w obecności 120 tysięcy widzów (kolejny rekord) przegrywał z Tunneyem, jego detronizacja stała się sensacją. Nie mniej sensacyjne były sumy, jakie oferowano bokserom. Za drugi pojedynek z Dempseyem Gene Tunney zarobił milion dolarów, sumę szokującą nawet ćwierć wieku później. Pupil Hitlera Gdyby jednak zapytać kibica, jacy bokserzy i jakie pojedynki najbardziej kojarzą mu się z okresem międzywojennym, zapewne wymieniłby nazwiska Joe Louisa i Maxa Schmellinga. To właśnie ci pięściarze i ich dwie walki na nowojorskim Yankee Stadium przeszły do legendy. Z jednej strony nowy amerykański król ringu, z drugiej pupil Adolfa Hitlera. W 1936 roku, po pierwszej walce, wygranej na punkty przez Schmellinga, znów odżyły w boksie rasistowskie skojarzenia. To czego nie udało się dokonać Jeffriesowi w pojedynku z Johnsonem 25 lat wcześniej, stało się faktem. Niemiecki bokser Max Schmelling miał wykazać wyższość rasy białej nad czarną, czego Hitler nie omieszkał wykorzystać propagandowo. Podobno przed walką rewanżową (22 czerwca 1938) Hitler wysłał do Schmellinga depeszę z gratulacjami za kolejne zwycięstwo. A o tym co się wtedy stało na ringu w Nowym Jorku, tak pisze Aleksander Reksza w cytowanej już książce "Słynne pojedynki": "Według czasu warszawskiego walka rozpoczęła się około godziny trzeciej rano (...) Spiker hamburski zapowiadał transmisję z Nowego Jorku wyjątkowo uroczystym i podniosłym tonem, w którym wyraźnie wyczuwało się pewność zwycięstwa. Potem z bardzo daleka na załamującej się fali dźwięku dobiegł nas głos ringowego announcera, który obwieścił, że pierwszy między linami znalazł się Max Schmelling, a za nim Joe Louis. Z całej transmisji usłyszeliśmy tylko dźwięk gongu i zaraz potem nieartykułowany wrzask, który wznosił się i opadał, ale trwał nieprzerwanie (...). Raptem w głośniku zapadła kompletna cisza. Sądziliśmy, że nastąpiła przerwa w transmisji. Jednakże po upływie może pół minuty rozległ się zupełnie wyraźny, ale jakiś odmieniony głos hamburskiego spikera: - Z Nowego Jorku przeprowadziliśmy transmisję z meczu bokserskiego o mistrzostwo świata pomiędzy Maxem Schmellingiem i Joe Louisem. I po chwili przerwy: - Heil Hitler. To było wszystko! Nie podano wcale wyniku walki! Cóż to mogło znaczyć? Chyba tylko jedno: Schmelling został unicestwiony tuż po starcie". Tak było w istocie. Schmelling został znokautowany przez Joe Louisa w 2. minucie i 4. sekundzie pierwszej rundy. Stary jak świat Boks jest tak stary jak świat. Już w starożytnej Helladzie Homer opiewał walki na gołe pięści jako agon siły i sprytu. To Grecy jako pierwsi stworzyli sztukę pugilatu. Wielkim zwolennikiem walk bokserów był rzymski cesarz Kaligula, który sprowadzał siłaczy z Afryki, a zwycięzcom dawał w nagrodę piękne niewolnice. To on z boksu uczynił główny punkt programu igrzysk cyrkowych. Z upadkiem Rzymu i jego kultury pięściarstwo na długo zostało zapomniane. Jedyny wyjątek stanowiła średniowieczna Rosja, w której ludowy "kułaczy bój" uświetniał zabawy i uroczystości. Interesujące są również zapisy o poczynaniach św. Bernarda, który w XV wieku we Włoszech propagował walkę na pięści i uczył jej. Miało to być antidotum na pojedynki szermiercze i liczne związane z nimi wypadki śmiertelne. Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się jednak przede wszystkim Anglię. To tam w 1719 roku James Figg, fechmistrz na szpady i kije, w jednej z gospód na przedmieściach Londynu utworzył szkołę boksu. Wtedy też rzucił wyzwanie, że z każdym, kto się zgłosi, będzie się bił o tytuł mistrza Anglii. Figg nie przegrał żadnej walki, wycofał się w 1730 roku. Pierwszy sportowy regulamin walk bokserskich powstał 13 lat później. Opracował go wraz z gronem przyjaciół Jack Broughton. Przepisy te, nieznacznie modyfikowane, obowiązywały do 1889 roku, kiedy rozegrano ostatnie walki mistrzowskie na gołe pięści. Nieco wcześniej, w 1865 roku, brytyjski dziennikarz John Graham Chambers ułożył nowe przepisy, które firmowane przez Johna Sholto Douglasa, VIII Markiza Queensberry, przeszły do historii jako "Queensberry Rules". Wprowadzały one trzyminutowe rundy, jednominutowe przerwy i nakazywały używać rękawic. W 1872 roku zastosowano też po raz pierwszy podział na kategorie wagowe: lekką, średnią i ciężką. Pod koniec XIX wieku boks był sportem zawodowym i z tego też powodu nie znalazł się w programie pierwszych igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. Dopiero organizatorzy III Igrzysk Olimpijskich w St. Louis doprowadzili do udziału bokserów. Pierwszy olimpijski turniej bokserski, w zgodnej opinii obserwatorów, nie był udany. Startowali w nim wyłącznie Amerykanie, którzy uważali boks za swój sport narodowy. Wojna o igrzyska W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. W 1920 roku powstała Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego (FIBA), która opracowała jednolite przepisy zasadniczo różniące pięściarstwo zawodowe od amatorskiego. Boks jest w programie igrzysk olimpijskich do dziś, choć nie brak głosów, by go wykluczyć, a Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego, reaktywowana w 1946 roku pod nazwą AIBA, toczy nieustanną wojnę o pozostanie w igrzyskach. Niewiele brakowało, by po igrzyskach w Seulu (1988), gdzie turniej bokserski był nieustającym pasmem skandali, pięściarze stracili prawa olimpijskie. AIBA obroniła się, wprowadzając elektroniczne sędziowanie, które jak nigdy w historii tak dalece oddala boks amatorski od zawodowego i sprawia, że powoli staje się on inną dyscypliną sportu. Wymiar nie tylko sportowy Z boksem amatorskim, a nie zawodowym wiążą się największe sukcesy polskich pięściarzy. Antoni Kolczyński (przed wojną) czy plejada powojennych mistrzów (Antkiewicz, Chychła, Drogosz, Kulej, Kasprzyk, Grudzień, Pietrzykowski) znani są do dziś. Historyczny sukces na mistrzostwach Europy w Warszawie (1953), gdzie Polacy zdobyli pięć złotych medali i pokonali w klasyfikacji drużynowej ekipę Związku Radzieckiego, miał przecież wymiar nie tylko sportowy. Niepowtarzalny występ na igrzyskach olimpijskich w Tokio (1964), gdzie trzykrotnie, w krótkich odstępach czasu grano polski hymn, też miał znaczenie szczególne. Nic dziwnego, że boks postrzegano w Polsce jako sport narodowy, mistrzom wręczano najbardziej znaczące odznaczenia państwowe, a na świecie mówiono o polskiej szkole boksu. Pozostały z tego tylko wspomnienia. Dość powiedzieć, że jedyny polski mistrz świata, Henryk Średnicki, tytuł ten zdobył 21 lat temu w Belgradzie. Ostatni polski mistrz olimpijski w boksie, Jerzy Rybicki, słuchał Mazurka Dąbrowskiego w 1976 roku w Montrealu. Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. Gdy Andrzej Gołota walczył w Atlantic City z Riddickiem Bowe'em, mówiła o nim cała Polska. Gdyby rok później pokonał Lennoxa Lewisa i został zawodowym mistrzem świata wagi ciężkiej, prawdopodobnie zostałby wybrany na najlepszego sportowca Polski w plebiscycie "Przeglądu Sportowego". Ogromne emocje wzbudzają walki Dariusza Michalczewskiego, zawodowego mistrza świata kategorii półciężkiej, który choć walczy pod niemiecką flagą, to nie ukrywa, że jest Polakiem. W nowym zmienionym świecie, gdzie wyznacznikiem pozycji społecznej jest status materialny, boks amatorski bez pieniędzy i gwiazd wielkiego formatu coraz bardziej traci znaczenie i bardzo prawdopodobne, że za kilka lat cicho i niepostrzeżenie zniknie z programu olimpijskiego, gdyż nie będzie chętnych, by go oglądać. Telewizja zamiast mafii W boksie sumy, jakie wypłacano pięściarzom, od dawna mają nie mniejsze znaczenie niż sama walka. Gene Tunney był pierwszym bokserem, który otrzymał honorarium w wysokości miliona dolarów za drugi pojedynek z Dempseyem. Tak naprawdę zarobił wtedy 990 445 dolarów, ale sam dopłacił brakującą do miliona sumę, by honorarium ładniej wyglądało. Rekord Tunneya przetrwał długo. Nie pobił go ani Joe Louis (625 000 za drugą walkę z Billym Connem w 1946 r.), ani niepokonany mistrz wagi ciężkiej Rocky Marciano (468 374 dolary za pojedynek z Archie'em Moore'em w 1955 roku). Prawdziwa hossa zaczyna się dopiero w epoce telewizji. To telewizja, tak jak kiedyś mafia, decyduje o najważniejszych sprawach w boksie zawodowym. To ona kreuje nowych mistrzów, strąca z tronu starych, niepotrzebnych i płaci gigantyczne pieniądze. Muhammad Ali za pierwszy pojedynek z Joe Frazierem (1971) otrzymał 2,5 mln dolarów. Za drugi 100 tysięcy więcej. Za słynną walkę w Kinszasie (1974), tak sugestywnie opisaną przez Normana Mailera, Ali z Foremanem dostali po 5 mln dolarów, co z finansowego punktu widzenia było lotem na inną planetę. Kilka lat później Larry Holmes otrzymał za pojedynek z Gerrym Cooneyem 10 mln dolarów. Sport stał się globalną sceną, gdzie za występy gwiazd płacono krocie. Kolejną granicę finansowych marzeń przełamią w 1987 Ray "Sugar" Leonard i Marvin Hagler. Za fantastyczny pokaz boksu w Las Vegas dostaną po 12 mln dolarów i mniej istotny w tym wszystkim jest fakt, że walka prawdopodobnie była reżyserowana. "Słodki" wywinduje jeszcze rekord na 15 mln za pojedynek z Dannym Lalonde, gdy do akcji włączy się "Bestia", czyli Mike Tyson. Najmłodszy w historii boksu mistrz świata wagi ciężkiej za walkę z Michaelem Spinksem otrzyma 16 mln, a za porażkę z Jamesem Busterem Douglasem w Tokio 25 mln dolarów. Rekord ten pobije dopiero siedem lat później Evander Holyfield, który za drugi pojedynek z Tysonem (1997) dostanie 35 mln dolarów. Walka ta, rozegrana w największym hotelu świata, MGM Grand w Las Vegas, przyniosła największe dochody w historii show-biznesu i wywołała największy skandal. Tyson odgryzł Holyfieldowi kawałek ucha, został zdyskwalifikowany i pozbawiony licencji na kilkanaście miesięcy. Ucho zaś, a właściwie jego strzęp w formalinie, znalazło nabywcę za kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Legenda wciąż żywa Dziś, gdy w boksie zawodowym mamy 17 kategorii wagowych, a walki o tytuły firmuje blisko dziesięć organizacji, trudno już znaleźć kryteria czysto sportowe. Największy ze współczesnych mistrzów, Roy Jones jr., nie otrzymał jeszcze za żaden pojedynek więcej niż 3 mln dolarów. Bruce Seldon, który padał bez ciosu w walce z Tysonem, odebrał czek na 5 mln. Jones, nawet walcząc tak pięknie jak niezapomniany Ray "Sugar" Robinson, nie jest w stanie przyciągnąć tylu ludzi co odrażający Tyson, który ma w sobie magię zła. Muhammad Ali też był odrażający, gdy krzyczał: "Ja jestem największy", ale był też sympatyczny, na tyle sympatyczny, że rozbrajał wszystkich, nawet najbardziej zażartych nieprzyjaciół. Gdy mówił rywalom: "Jesteś szmatą, jesteś tłusty i wstrętny i ruszasz się jak słoń, zabiję cię", był taki jak Tyson. Ale gdy widział przed sobą puste, przekrwione oczy przeciwnika, który chwieje się na nogach i nie może dotrwać do końca, oszczędzał go, przyznając się do własnej słabości słowami: "Nie mógłbym go uderzyć jeszcze raz. To okropny zawód. W świecie i tak jest dużo przemocy" - był bardziej ludzki niż większość współczesnych mistrzów. Boks jak płatny seks To, że schorowany Muhammad Ali jest dziś tak szanowany, jest też po części odpowiedzią na większość pytań związanych z boksem. Ali jest częścią legendy tak jak Jack Johnson, Dempsey, Joe Louis, Rocky Marciano czy George Foreman. Ta legenda wciąż żyje, a tworzą ją nowi, tacy jak Oscar De La Hoya (na jego walce z Trinidadem było pół Hollywoodu), Evander Holyfied czy Lennox Lewis, który mówi, że nie walczy dla pieniędzy, tylko dla sławy. Jeśli więc inny z mistrzów, Michael Moorer, mówi, że boks jest tylko po to, żeby zarobić jak najszybciej możliwie dużo pieniędzy i odejść w dobrym zdrowiu, to jest to tylko jedna z prawd o tym sporcie. Każdy z nas lubiących boks, nosi bowiem w sobie inną prawdę o tej magicznej dyscyplinie, która ma w sobie posmak zła. Aldo Cosentino, znakomity bokser francuski, a przy tym uroczy i dowcipny człowiek, gdy pytałem go przed laty o przyszłość boksu, uśmiechnął się i powiedział: "Nie martw się. Boks będzie zawsze, tak samo jak płatny seks".
Boks budzi bardzo mieszane uczucia - jedni twierdzą, że jest sportem niegodnym cywilizacji końca XXI wieku oraz niebezpiecznym dla zdrowia, inni są zdania, że na świecie dobro zawsze przemieszane jest ze złem, a boks pozwala rozładować emocje. Nie da się jednak zapomnieć o setkach śmiertelnych wypadków związanych z boksem oraz niekorzystnych następstwach pojedynków. Z drugiej strony naukowcy twierdzą, że sport ten ratuje setki tysięcy zaniedbanych chłopców, którzy dzięki niemu wracają do normalnego życia. Są też tacy, według których boks to najszlachetniejszy rodzaj sportu. Nie przypadkiem walki bokserskie na szczycie wzbudzają ogromne zainteresowanie. Termin "walka stulecia" pojawił się po raz pierwszy przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem w USA w 1910 roku. Walkę zaplanowano na amerykańskie święto niepodległości. Dzięsiątki tysięcy ludzi oglądały ten pojedynek na żywo, setki tysięcy czekały w innych miastach na depeszę z wynikiem. Później terminem tym określano wiele walk, niektóre słusznie, a inne bez powodu. Wielkim wydarzeniem były pojedynki Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem i Gene'em Tunneyem w latach trzydziestych. Emocje w tym czasie wzbudzały także walki Joe Louisa – amerykańskiego króla ringu i Maxa Schmellinga – pupila Adolfa Hitlera. Po zwycięstwie Schmellinga w 1936 roku w boksie odżyły rasistowskie skojarzenia. Schmelling miał swoim zwycięstwem pokazać wyższość rasy białej nad czarną, a Hitler chciał wykorzystać to do swojej propagandy. Podczas niemieckiej relacji walki rewanżowej odbywającej się w 1938 roku spiker nagle przestał komentować, pozdrowił Hitlera, po czym transmisja się skończyła. Okazało się później, że Schmelling przegrał, ale słuchacze nie zostali poinformowani o wyniku. Boks znany był już w starożytności. Później został jednak zapomniany i odrodził się dopiero w w XVIII wieku w Anglii. To tam powstała w 1719 roku pierwsza szkoła boksu założona przez Jamesa Figga. Trzynaście lat później opracowano sportowy regulamin walk, który z małymi zmianami obowiązywał do 1889 roku. Wtedy po raz ostatni rozegrano walki mistrzowskie na gołe pięści. Nieco wcześniej powstały nowe zasady, znane jako "Queensberry Rules", które wprowdziły trzyminutowe rundy, jednominutowe przerwy i nakazywały użycie rękawic. W 1872 roku zaczęto stosować podział na kategorie wagowe. Boks stał się dyscypliną olimpijską w 1988 roku podczas Igrzysk w Seulu. Wcześniej uważany był za sport zawodowy. W Europie boks amatorski rozwinął się po I wojnie światowej. W 1920 roku powstała Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego, reaktywowana po wojnie jako Międzynarodowe Stowarzyszenie Boksu Amatorskiego. Organizacja opracowała jednolite przepisy walk odróżniające boks zawodowy od amatorskiego. To właśnie w boksie amatorskim polscy pięściarze odnosili największe sukcesy. Do tej pory znane są nazwiska Kolczyńskiego, Antkiewicza, Chychły, Drogosza, Kuleja, Kasprzyka, Grudnia czy Pietrzykowskiego. Sukcesy miały często wymiar nie tylko sportowy, tak jak podczas mistrzostw Europy w Warszawie w 1953 roku, gdy Polacy pokonali w klasyfikacji medalowej Związek Radziecki. Dziś boks amatorski nie odgrywa już takiej roli. W cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. W całej Polsce znani są Andrzej Gołota czy Dariusz Michalczewski. Od dawna sumy wypłacane bokserom są nie mnie ważne niż sama walka. Dziś mistrzów kreuje przede wszystkim telewizja, to ona także płaci gigantyczne pieniądze. Najwięksi bokserzy otrzymują za walki kwoty przekraczające milion dolarów. Kryteria czysto sportowe dawno przestały już być najważniejsze. Dziś największą legendą boksu jest z pewnością Muhammad Ali, który walczył zaciekle, ale jednocześnie był bardziej ludzki niż większość dzisiejszych bokserów.
WIEK FUTBOLU Pele nienawidził urugwajskich strzelców goli i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii Skrzydłowy, bramkarz i łącznik Być może najlepsza jedenastka w historii - mistrzowski zespół Brazylii z 1970 roku. Od lewej - stoją: Carlos Alberto Torres, Felix, Wilson Piazza, Brito, Clodoaldo, Everaldo i specjalista przygotowania fizycznego Admildo Chirol; klęczą: Mario Americo (masażysta), Jairzinho, Gerson, Tostao, Pele, Rivelino i K.O. Jack (masażysta). FOT. BRAZYLIJSKA FEDERACJA FUTBOLOWA STEFAN SZCZEPŁEK Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy piłki nożnej, gdyby nie dwa fakty z lat dwudziestych - dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii piłkarzy kolorowych oraz zmiana przepisu o spalonym, umożliwiająca rozwój taktyki. Bez tego nie byłoby wielkich piłkarzy i trenerów, a futbol bez gwiazd nigdy nie stałby się fascynującym zjawiskiem. Wszystko, co nastąpiło później, stanowiło jedynie konsekwencję tych faktów i zmian dokonujących się w świecie nie mającym ze sportem wiele wspólnego. Brazylijska segregacja Brazylia, uchodząca słusznie za największą pod względem potencjału futbolową potęgę świata, czerpała początkowo z tych samych wzorów co inni. Piłki nożnej uczyli tam na przełomie wieków angielscy marynarze i robotnicy. Grało się więc jak w Anglii - szybko, twardo i nieskomplikowanie. Innych szkół w świecie nie było. Zdarzali się jednak fenomenalni piłkarze, jak choćby syn niemieckiego osadnika i brazylijskiej Mulatki, Arthur Friedenreich. Był on pierwszym piłkarzem w historii (i prawdopodobnie jednym z trzech, obok Czecha Josefa Bicana i Pelego), który strzelił tysiąc bramek. Wyliczono mu ich 1329, co zresztą nie wystarczyło, aby znaleźć się w angielskiej encyklopedii piłkarskiej Guinnessa. Przypadek Friedenreicha, choć pochodzi z początków wieku, wiele mówi o zwyczajach panujących w sporcie do dziś i o odstępstwach od przyjętych reguł, jeśli miałoby to przybliżyć zwycięstwo. Cel uświęca środki. Do początku lat dwudziestych kolorowi mieszkańcy Brazylii (a więc absolutna większość) nie mieli prawa gry w piłkę z białymi. Sport ten uchodził za elitarny. Skoro w Anglii w lidze nie grali Murzyni, w Brazylii zwyczaj ten przejęto, rozszerzając go na Mulatów, Metysów oraz Indian. Pojawił się jednak Friedenreich, który z jakichś powodów zagrał przeciwko najlepszym białym i wykazał nad nimi wyższość. Szkoda było rezygnować z kogoś takiego. Ci, którzy stworzyli rasistowskie prawo, teraz szukali sposobów na jego ominięcie. Znaleziono dwa. Po pierwsze - Friedenreicha broniło dobre niemieckie nazwisko. Ponieważ jednak zupełnie nie pasowało ono do śniadej skóry, piłkarz zmuszony był przed każdym publicznym występem i meczem nacierać sobie twarz białym ryżowym pudrem. I od tej pory było wszystko w porządku. Charakteryzacja uspokoiła sumienia rasistów. Głupie pytanie Przełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro postanowił sprzeciwić się tym zasadom i przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Wygrywał przez dwa kolejne lata, co spowodowało rewolucję. W jej wyniku pękły wszystkie bariery i zakazy. Słynny Leonidas, strzelający gole Polakom podczas mistrzostw świata we Francji, w roku 1938, należał do pierwszego pokolenia "wyzwolonych" kolorowych Brazylijczyków. Cała druga połowa wieku, od legendarnych mistrzostw świata na Maracanie w roku 1950, należy do Brazylii, a w jej składach trudno znaleźć białych. Problem ten, dziś niezrozumiały, jeszcze do niedawna dotyczył także Anglii. Kiedy w roku 1966 jej reprezentacja zdobywała tytuł mistrza świata, w angielskiej lidze nie było jeszcze ani jednego Murzyna! Pierwszy, Clyde Best, pojawił się tam dopiero trzy lata później. Drugi, Ade Coker, po następnych dwóch latach. Obydwaj zresztą urodzili się w brytyjskich koloniach - na Bermudach i w Nigerii. Dopiero w roku 1978 Viv Anderson z Nottingham jako pierwszy Murzyn zagrał w reprezentacji Anglii. Lawina ruszyła. Czy może istnieć futbol bez kolorowych? Głupie pytanie. Bez Pelego, Eusebio, Rijkaarda, Gullita, Romario, Ronaldo...? Pomysły Chapmana Na Highbury, stadionie Arsenalu, znajduje się popiersie Herberta Chapmana. Inżyniera górnika, który w roku 1903 jako całkiem przeciętny gracz został sprzedany z Northampton do Notts County za 300 (słownie trzysta) funtów. I nie jako piłkarz zdobył sławę. Był najsłynniejszym angielskim trenerem przed wojną. Z drużynami Huddersfield i Arsenal wywalczył czterokrotnie tytuł mistrza Anglii. Zmarł na posterunku, w biurze na stadionie Highbury. Ciągle czegoś szukał i eksperymentował. Jako pierwszy na świecie używał białej piłki i butów z gumowymi kołkami, co rozwinął dopiero dwadzieścia lat później Adolf Dassler, czyli firma Adidas. Za czasów Chapmana Arsenal jako pierwszy klub grał przy świetle elektrycznym. To jednak tylko interesujące ciekawostki. Nie z ich powodu Chapman przeszedł do historii futbolu. W roku 1925 International Board zmienił przepis o spalonym w części mówiącej o liczbie zawodników mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej. Dotychczas było to trzech zawodników, od tej pory dwóch, i przepis ten wciąż obowiązuje. Można więc przyjąć, że w roku 1925 narodziła się piłka nożna w jej obecnym kształcie. Decyduje taktyka Stary przepis powodował, że napastnicy musieli się cofać aż do linii środkowej. Zdobycie gola było utrudnione, ponieważ większość kombinacyjnych ataków kończyła się spalonym, a przebojowi szybcy napastnicy nie dawali sobie rady w pojedynkach z obrońcami. Padało mało bramek. Z nowego przepisu pierwszy skorzystał Herbert Chapman, który zmienił tradycyjne ustawienie drużyny. Do tej pory, przez ponad czterdzieści lat, obowiązywał system klasyczny - dwóch obrońców, trzech pomocników i pięciu napastników w jednej linii. Chapman wycofał środkowego pomocnika do obrony, która od tej pory składała się z trzech graczy. Zmienił też ustawienie ataku, wycofując w głąb pola dwóch łączników. Tak powstał system WM, biorący nazwę od wyimaginowanej linii. Gdyby przeciągnąć ją między poszczególnymi zawodnikami napadu, da nam literę W, a pomocy i obrony - M. To była rewolucja. O ile dotychczas futbol różnił się jedynie stylami gry, charakterystycznymi dla poszczególnych krajów lub regionów świata, o tyle od tej pory o wyniku zaczęła decydować taktyka. Dzięki WM Arsenal, nawet po śmierci Chapmana, przez kilka przedwojennych lat nie miał równych w Anglii. Cały świat przyjął ten system jako najbardziej klasyczny w dziejach futbolu. W niektórych krajach obowiązywał on przez ponad trzydzieści lat. W Polsce jeszcze w latach sześćdziesiątych. Dopiero Legia jako pierwsza zaczęła stosować nowocześniejsze brazylijskie ustawienie 4-2-4. Kiedy Andrzej Bogucki i Maria Koterbska śpiewają o "trzech przyjaciołach z boiska - skrzydłowym, bramkarzu i łączniku" - to śpiewają o epoce systemu WM. Młodszy kolega w bawialni Największą zasługą Anglii jest "poczęcie" nowoczesnego futbolu i wychowanie go do pełnoletności. Kiedy już dorósł i stał się samodzielny, matka nie była mu potrzebna. Popadł z nią nawet w ostry konflikt, ponieważ chciała go wychowywać jak za czasów królowej Wiktorii i króla Jerzego. Trzymała długo w zamkniętym domu, wmawiając, że jest najlepszy i nie musi uczyć się niczego od innych. Raz jednak wpuściła do bawialni, zwanej Wembley, nieznanego młodszego kolegę z dalekiego kraju i rozchorowała się na serce. Wśród wielu "meczów stulecia" ten z roku 1953 zasługuje wyjątkowo na to określenie. Węgrzy myśleli, że jadą do nauczycieli, a okazało się, że wiedzą więcej od nich. Wygrali 6:3 jako pierwsza w trzydziestoletniej historii Wembley drużyna z kontynentu. Anglikom nie dała do myślenia ani ta porażka, ani sporo innych, ponoszonych na kolejnych mistrzostwach świata. Nie rozumieli nowych szkół taktyki, a może nie chcieli im się poddać. Stawali się potęgą, której jedyną wartością pozostawała bogata jak nigdzie indziej przeszłość i kultywowana tradycja. Nie miało to jednak wpływu na wyniki. Legendy Wembley Anglii legendy pomagają na każdym kroku. Najpierw była to najdłuższa historia, pierwsza w świecie liga, potem powstanie Wembley i pierwszy finał FA Cup z 1923 roku. "Finał białego konia" o imieniu Billy, na którym konstabl George Scorey usuwał ludzi z boiska za bramki, bo na trybunach nie było już miejsca. Na stadionie znalazło się ponad 127 tysięcy ludzi. Następnie Chapman, Stanley Matthews, tragedia Manchesteru United na lotnisku w Monachium, po której stał się najbardziej lubianym klubem na ziemi. Stulecie The Football Association z legendarnym meczem na Wembley Anglia - Reszta Świata w 1963. Wreszcie tytuł mistrza, poprzedzony kradzieżą Pucharu Rimeta i cudownym odnalezieniem go w londyńskich krzakach przez kundla zwanego Pickles. Najbardziej kontrowersyjna bramka XX wieku w finale. Dwa lata później Puchar Mistrzów dla Manchesteru United - "Dzieci Busby'ego" z cudownie ocalonym z katastrofy Bobbym Charltonem. I dramat Anglii w ćwierćfinałowym meczu mistrzostw świata z Niemcami w Meksyku. I jeszcze coś - 1 maja 1966 roku, na trzy miesiące przed finałem mistrzostw świata, The Beatles i The Rolling Stones wystąpili wspólnie na koncercie w Wembley. Jak nie kochać tego wszystkiego? Jak się tym nie emocjonować? Po latach Anglicy zdobędą kilkakrotnie europejskie puchary, siłami Brytyjczyków i coraz liczniejszej rzeszy zawodników zagranicznych. W pierwszym składzie Chelsea, jednego z czołowych klubów Europy 1998 - 99, gra tylko jeden rodowity Anglik. Manchester United, najlepsza drużyna świata '99, ma ich niewielu. To też znak czasów. Anglia własnymi siłami nie osiąga wyników na miarę oczekiwań jej kibiców już od 34 lat. Tradycja i konserwatyzm obróciły się przeciw niej. To, co stanowiło jej siłę, stało się słabością. Ale na szalikach sprzedawanych kibicom pod jednym z najsłynniejszych stadionów świata znajduje się napis: "Wembley Stadium - Venue of Legends". I tak już pozostanie. Religia Ameryki Łacińskiej Międzynarodową Federację Piłkarską, czyli FIFA, założyli podczas majowego spotkania w Paryżu w roku 1904 sami Europejczycy. Przedstawiciele federacji krajowych Francji, Holandii, Danii, Belgii, Szwajcarii, Szwecji i reprezentującego Hiszpanię klubu FC Madrid, który od roku 1920, po dekrecie Alfonsa XIII będzie nosił królewską nazwę - Real. Anglii w tym gronie nie było, bo nie widziała potrzeby angażowania się w coś, co na terytorium Wielkiej Brytanii już funkcjonowało. Zdanie na ten temat będzie jeszcze wielokrotnie zmieniała. W gronie założycieli nie było nikogo spoza Europy, ale, paradoksalnie, to na kontynencie południowoamerykańskim futbol stworzył formy organizacyjne wcześniej niż gdziekolwiek indziej. CONMEBOL, czyli Południowoamerykańska Konfederacja Futbolu, powstała z inicjatywy Urugwaju w roku 1916 (UEFA w 1954). Pierwsze mistrzostwa Ameryki Południowej odbyły się w tym samym roku (mistrzostwa Europy w 1960). Opisywany wyżej przypadek rasizmu w Brazylii nie dotyczył innych krajów południowoamerykańskich. Dwaj najwybitniejsi gracze lat dwudziestych i początku trzydziestych byli Murzynami i reprezentowali Urugwaj. Pierwszy to Isabelino Gradin, zwany Isabel. Napastnik jednego z najsłynniejszych klubów Ameryki Południowej - Penarolu Montevideo - nie tylko strzelał bramki na zawołanie dla tej drużyny i reprezentacji. Był także mistrzem kontynentu w biegu na 200 i 400 metrów, pierwszym idolem urugwajskich kibiców, przyciągającym ich na stadiony, ponieważ kogoś takiego, kto w pełnym biegu mija z piłką przy nodze po kilku przeciwników i strzela gole, jeszcze tam nie widziano. Nigdzie zresztą nie widziano, bo i skąd. Futbol dopiero powstawał. Isabel, a po nim pierwszy uznany przez cały świat Murzyn - dwukrotny mistrz olimpijski i pierwszy mistrz świata - Urugwajczyk Jose Leandro Andrade otwierają listę gwiazd kontynentu, który dał ich futbolowi więcej niż jakikolwiek inny. Podeptany honor Brazylii Spędziłem parę tygodni w Meksyku, chodziłem tam na mecze ligowe, przeżyłem Mundial '86 i łatwiej mi wyobrazić sobie, na czym polega fenomen futbolu w Ameryce Łacińskiej. Tylko tam mogło dojść do wojny futbolowej Hondurasu z Salvadorem. Czy do mobilizacji wojsk na granicy urugwajsko-brazylijskiej, kiedy te dwa kraje grały ze sobą w roku 1970 w Meksyku, po raz pierwszy od pamiętnego finału mistrzostw świata roku 1950. Tamte mistrzostwa organizowała Brazylia. Była faworytem. Zbudowała jeden z największych stadionów na kuli ziemskiej - Maracanę - i nazwała go imieniem dziennikarza Mario Filho. W kraju, w którym piłkarzom stawia się pomniki, największą arenę poświęcono dziennikarzowi, który o tych piłkarzach mówił i pisał. W drodze do finału Brazylijczycy, zgodnie z oczekiwaniami, gromili wszystkich, utwierdzając rodaków w przeświadczeniu, że nie ma lepszych. Ponad dwieście tysięcy ludzi chciało obejrzeć na własne oczy decydujący mecz z Urugwajem. Brazylijska poczta wypuściła już znaczki z okazji zdobycia tytułu przez "canarinhos", wytwórcy pamiątek prześcigali się w produkcji gadżetów z tej samej okazji. Miliony ludzi czekały tylko na formalny drobiazg - zwycięstwo nad Urugwajem. Pele nie miał jeszcze ośmiu lat, ale już kopał szmaciankę na ulicach Bauru i podobnie jak starsi siedział w jakiejś kafejce obok radioodbiornika, słuchając głosu komentatora, któremu nie zamykały się usta. Wspominał później w swojej książce "Moje życie i piękna gra", że nienawidził urugwajskich strzelców goli, Juana Alberto Schiaffino i Alcide Ghiggii, i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii, więc jakie mogły być naturalne odczucia małego chłopca, który chciał pomścić swoją ojczyznę, chyba nawet nie wierząc, że osiem lat później zostanie mistrzem świata po raz pierwszy. I że stanie się jedynym człowiekiem na ziemi, który tytuł mistrza zdobędzie trzykrotnie. Sport daje szansę Moje skromne doświadczenia meksykańskie potwierdzają takie zachowania jak małego Pelego. Łatwiej też zrozumieć i uwierzyć w to wszystko, co o wojnie futbolowej pisze Ryszard Kapuściński. Tam, gdzie futbol jest religią, nie zawsze starcza miejsca na rozum. A jednocześnie nigdzie na świecie nie potrafią cieszyć się tak ładnie jak w Ameryce Łacińskiej. Piłka to sprawa wagi państwowej, honoru, ale i fiesta. W Ameryce Łacińskiej jak nigdzie indziej widać też drogę, jaką często przechodzą młodzi gracze, nim staną się światowymi gwiazdami. Sport daje szansę. W bogatszej Europie tak bardzo tego nie czujemy. W biedniejszej Afryce piłkarze dopiero zdobywają pozycję w hierarchii. W Brazylii, Argentynie i innych krajach chłopcy z wielodzietnych rodzin, zarabiający na życie razem ze swoimi ojcami i rodzeństwem, dochodzą dzięki futbolowi do pozycji, o jakich marzą zapatrzeni w nich mali następcy. I tak w kółko, od kilkudziesięciu lat. Pele kopał szmaciankę i czyścił bogatym buty. Jego kolejny następca, najlepszy dziś piłkarz świata Rivaldo, zbierał w morzu muszelki, które sprzedawał turystom, aby przeżyć. A już fakt, że w trosce o życie trzeba mu było usunąć wszystkie zepsute w dzieciństwie zęby, wydaje się w przypadku takiego sportowca nieprawdopodobny. Dziś Rivaldo gra w Barcelonie i zarabia miliony dolarów. Chwała Francuzom Akt sprawiedliwości dokonał się w lipcu ubiegłego roku na stadionie w Saint Denis, pod bokiem spoczywających w katedrze królów Francji. Zdobycie Pucharu Świata na dwa lata przed końcem wieku to jak zapłata Opatrzności za wszystko, co Francuzi dla futbolu zrobili. Jules Rimet doprowadził do zorganizowania mistrzostw świata i przewodził FIFA przez 33 lata. Jego imieniem nazwano oficjalnie Puchar Świata, wręczany mistrzom do 1970 roku. Brazylia zdobyła go trzykrotnie i na własność. "Złota Nike", jak ją popularnie zwano, zajęła więc stałe miejsce w siedzibie Brazylijskiej Konfederacji Futbolu w Rio. Stałe, ale nie na zawsze. Najpopularniejszy w swoim czasie puchar świata stał się łupem złodziei, nigdy go nie odnaleziono, wszystko wskazuje, że został przetopiony. Jeśli wspominamy dziś cały wiek, to było to w nim największe sportowe świętokradztwo. Współpracownik Rimeta, Henri Delaunay, jako pierwszy rzucił hasło przeprowadzenia mistrzostw Europy dla reprezentacji krajowych. Największe pismo sportowe Europy, paryska "L'Equipe", poprzez swojego komentatora Gabriela Hanota, nakłoniło UEFA do zorganizowania turnieju dla mistrzów krajowych, dając początek tak dziś rozbudowanym rozgrywkom pucharowym. Bez Hanota nie byłoby "piłkarskich śród", Ligi Mistrzów i podobnych rozgrywek na innych kontynentach, wzorujących się na Europie, z południowoamerykańskim Copa Libertadores włącznie. "France Football", cieszący się przez lata opinią najbardziej opiniotwórczego tygodnika piłkarskiego w Europie (jakiż był mój szok, kiedy mając go po raz pierwszy w rękach, w roku bodajże 1970, zobaczyłem, że jest czarno-biały), wpadł na pomysł przyznawania corocznych nagród dla najlepszych piłkarzy naszej części świata. Tak w roku 1956 narodziła się "Złota Piłka" - marzenie każdego, kto biega po boisku. Środowy rytm Wydaje się, że do popularyzacji futbolu w największym stopniu przyczyniły się rozgrywki klubowe, a rola telewizji w tym procesie wymaga całkowicie odrębnego opracowania przez socjologów kultury. "Puchary" miały swój środowy rytm. Dzięki nim nawet do najuboższych krajów i zabitych deskami wiosek, jeśli miały drużyny zajmujące czołowe miejsca w lidze, przyjeżdżali zawodnicy o najbardziej znanych nazwiskach. Każdy mógł ich dotknąć, a przynajmniej zobaczyć w telewizji. A ponieważ w dobrych klubach występowali futboliści z krajów pozaeuropejskich, rozgrywki te dawały przegląd znany tylko z odległych geograficznie mistrzostw świata. Każde pokolenie miało swoich idoli i mecze, które szczególnie pamięta. Dla mnie to był finał rozgrywek o Puchar Klubowych Mistrzów Europy, rozegrany w Amsterdamie w maju 1962 pomiędzy Realem Madryt a Benficą Lizbona. Pierwszy pokazywany w Telewizji Polskiej. Niezależnie od sentymentów to był ważny mecz. Kończył niepowtarzalną w tym stuleciu dominację jednego klubu - Realu. Kto nie widział na stadionie di Stefano, Puskasa czy Gento, a ile było takich szans, mógł przyjrzeć im się za pośrednictwem telewizji. I zdziwić się przy okazji, że Argentyńczyk di Stefano, być może najlepszy piłkarz wszystkich czasów, to nie jest kruczowłosy amant, tylko łysawy, niezbyt wysoki blondyn. Zdziwiliśmy się po raz wtóry, kiedy zobaczyliśmy, że najlepsi piłkarze Benfiki, z Eusebio i Coluną na czele, pochodzą z portugalskich kolonii w Afryce. W ten sposób dotarł do naszej świadomości fakt, że w piłkę nożną gra się nie tylko w Europie i Ameryce Południowej. I to jak się gra! Reklama ważniejsza od goli Telewizja dopiero zaczęła zdobywać sport, a może odwrotnie. Doceniona w Ameryce, gdzie pomogła Kennedy'emu zwyciężyć w wyborach, i w Związku Radzieckim, kiedy pokazała wracającego z kosmosu Gagarina, dostrzegła swoją szansę w sporcie. Jej pierwszymi wielkimi sukcesami stały się igrzyska olimpijskie w Tokio w roku 1964 i - dwa lata później - piłkarskie mistrzostwa świata w Anglii. Od tej pory nie ma żadnej większej imprezy piłkarskiej bez telewizji. Bohaterowie lokalni stali się idolami ludzi żyjących w miejscach odległych o tysiące kilometrów. Ta niewątpliwa korzyść futbolu stała się też pewnego rodzaju zagrożeniem. Kiedy UEFA powołała do życia w roku 1992 Ligę Mistrzów, sprawy coraz droższych transmisji telewizyjnych i reklam oddała nowo powstałej międzynarodowej agencji TEAM. Jej działania, z jednej strony bardzo pożyteczne z punktu widzenia porządku na rynku praw telewizyjnych, z drugiej skłaniały do zadania pytania: Czy piłka jest jeszcze dla telewizji, czy już telewizja dla piłki? Gdzieś zachwiały się proporcje. Reklama stała się ważniejsza od goli. Relacje z najważniejszych turniejów piłkarskich przekazywane są za pomocą ponad dwudziestu kamer i coraz więcej kibiców woli oglądać to wszystko, siedząc wygodnie w domu, niż iść na stadion, wydawać na bilet i narażać się na ataki chuliganów. Oglądając mecz w domu, człowiek widzi więcej, słucha czasami nawet fachowego komentarza, ale nie uczestniczy. Perfekcyjnie pokazywane mistrzostwa we Francji, pełne zbliżeń i powtórek, jakich nie było wcześniej, odkryły na nowo piękno futbolu, który dla wielu osób jest już zbyt szybki. A jednak maestria technologiczna ma złe strony. Pół roku po mistrzostwach brałem udział w naradzie specjalnej grupy piłkarskiej Eurowizji w Genewie. Stwierdzono tam, że wszystko to, czym fascynowali francuscy realizatorzy, jest w gruncie rzeczy artystyczną wizją rzeczywistości, a powtórki zabierały nawet kilka minut meczu. Czy istnieje więc wybór? Mecz na stadionie czy przed telewizorem? Myć ręce czy nogi? Magia gwiazd Każde kolejne pokolenie uważa, że najlepsi piłkarze grali w jego czasach. Dla mnie to byli Deyna, Lubański, Gadocha, Szarmach, wcześniej Pol. Nikt nie kwestionuje ich wielkości, ale starzy, odchodzący już kibice, pamiętający więcej mówili - Lubański? Żaden gracz. Wilimowski to był gracz. Ciekawe, że tego typu emocje towarzyszą na ogół wyborom piłkarzy bliższych sercu, bo znanych. Kiedy mowa o gwiazdach światowych, sporów jest mniej. Pele znów został wybrany na sportowca XX wieku, chociaż jest przedstawicielem sportu zespołowego. Ale Pele jest legendą wszystkich czasów. Gdy miał 16 lat, został po raz pierwszy mistrzem świata, dzięki czemu od początku kariery wzbudzał sympatię na całym globie. Świat mu kibicował i współczuł, kiedy na mistrzostwach w Anglii najpierw bułgarscy, a potem portugalscy obrońcy usiłowali połamać mu nogi. Świat ten widział dzięki telewizji dramat piłkarza i tym bardziej życzył mu szczęśliwego powrotu. To trochę tak jak z Manchesterem po katastrofie lotniczej, w której zginęli jego zawodnicy. Pele był graczem genialnym, a do tego zawsze fair. Nie zapomniał swoich korzeni, pomagał biednym, umiał zachować się po zejściu z boiska, nigdy nie wiązały się z nim żadne afery. A poza tym nie mieszkał i nie grał w Europie, która mogła go zepsuć. Był daleko, w Santosie i Nowym Jorku, a przez to jeszcze bardziej tajemniczy. To samo dotyczy Garrinchy, fenomenalnego prawoskrzydłowego z krótszą nogą, którego nieziemskie zwody zna się głównie z opowiadań, bo nigdy nie opuścił Brazylii. Maradona, porównywalny z Pele pod względem posługiwania się piłką, był absolutnym zjawiskiem lat osiemdziesiątych. Sposób gry od czasów Brazylijczyka zmienił się, więc Maradona, potrafiący wygrywać mecze w pojedynkę, zasługiwał na wyjątkowe uznanie. Jednak, w przeciwieństwie do Pelego, Argentyńczyk okazał się człowiekiem słabym i nie dającym sobie rady z ciężarem sławy. Nie wytrzymuje więc żadnego porównania ani z Pele, ani z kilkoma innymi piłkarzami. Wykrycie u niego środków dopingujących podczas mistrzostw świata w USA stanowiło dla futbolu szok. Doping u piłkarzy, awantury na trybunach i wokół nich, ceny na zawodników, niewspółmiernie wysokie w stosunku do ich umiejętności, ponad miarę rozbudowane rozgrywki międzynarodowe, to zagrożenia ostatnich lat. Nic jednak nie wskazuje na kryzys piłki nożnej. Wprost przeciwnie. Dziesięć najważniejszych wydarzeń XX wieku 1904- powstanie FIFA 1923 - dopuszczenie graczy kolorowych do rozgrywek w Brazylii 1925 - zmiana przepisu o spalonym i powstanie systemu WM 1930 - pierwsze mistrzostwa świata 1953 - zwycięstwo Węgrów nad Anglią na Wembley 1855 - inauguracja rozgrywek pucharowych w Europie 1958 - pierwszy tytuł mistrza świata dla Brazylii - system 4-2-4 1962 - finał Pucharu Europy Benfica - Real i początek ekspansji telewizji 1970 - początek dominacji "szkoły holenderskiej". 1985 - śmierć 39 kibiców na stadionie Heysel Dziesięciu najlepszych piłkarzy XX wieku 1. Pele (Brazylia) 2. Alfredo di Stefano (Argentyna/Hiszpania) 3. Franz Beckenbauer (RFN) 4. Johan Cruyff (Holandia) 5. Bobby Charlton (Anglia) 6. Ferenc Puskas (Węgry) 7. Michel Platini (Francja) 8. Diego Maradona (Argentyna) 9. Marco van Basten (Holandia) 10. Garrincha (Brazylia)
Historia piłki nożnej zaczyna się w roku 1904 i nieprzerwanie fascynuje. Dwa fakty z lat dwudziestych na zawsze odmieniły jej oblicze. Pierwszym było dopuszczenia do rozgrywek w Brazylii piłkarzy kolorowych. Również tam, podobnie jak w Anglii, kolebce futbolu, był on sportem elitarnym, w którym grać mogli tylko biali z białymi, kolorowi zaś pogrywali w piłkę ze sobą na własnych podwórkach. W Brazylii, przecież w większości kolorowej, starano utrzymać się tę zasadę, jednak okazało się, że mają oni niesamowity potencjał na boisku i potrafią drużyny składające się tylko z białych dosłownie zmieść z powierzchni ziemi. Przełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro postanowił sprzeciwić się tym zasadom i przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Wygrywał przez dwa kolejne lata, co spowodowało rewolucję na całym świecie. Tylko w Anglii dopiero w roku 1978 Viv Anderson z Nottingham jako pierwszy Murzyn zagrał w reprezentacji. Drugą istotną cezurą w historii futbolu jest rok 1925, kiedy to zmieniono przepis o spalonym w części mówiącej o liczbie zawodników mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej. Dotychczas było to trzech zawodników, od tej pory dwóch, i przepis ten wciąż obowiązuje. Za tą decyzją poszła również zmiana taktyki. Stary przepis powodował, że napastnicy musieli się cofać aż do linii środkowej a zdobycie gola było utrudnione. Herbert Chapman, trener Arsenalu, zmienił tradycyjne ustawienie drużyny. Do tej pory, przez ponad czterdzieści lat, obowiązywał system klasyczny - dwóch obrońców, trzech pomocników i pięciu napastników w jednej linii. Chapman wycofał środkowego pomocnika do obrony, która od tej pory składała się z trzech graczy. Zmienił też ustawienie ataku, wycofując w głąb pola dwóch łączników. Tak powstał system WM, biorący nazwę od wyimaginowanej linii. Gdyby przeciągnąć ją między poszczególnymi zawodnikami napadu, da nam literę W, a pomocy i obrony - M. To była rewolucja. O ile dotychczas futbol różnił się jedynie stylami gry, charakterystycznymi dla poszczególnych krajów lub regionów świata, o tyle od tej pory o wyniku zaczęła decydować taktyka. W Anglii pomysł Chapmana utrzymywał się przez wiele lat, jednak w 1953 roku, kiedy reprezentacja spotkała się z Węgrami, okazało się, że świat poszedł pod tym względem o wiele dalej. Węgrzy myśleli, że jadą do nauczycieli, a okazało się, że wiedzą więcej od nich. Wygrali 6:3 jako pierwsza w trzydziestoletniej historii Wembley drużyna z kontynentu. Anglikom nie dała do myślenia ani ta porażka, ani sporo innych, ponoszonych na kolejnych mistrzostwach świata. Nie rozumieli nowych szkół taktyki, a może nie chcieli im się poddać. Stawali się potęgą, której jedyną wartością pozostawała bogata jak nigdzie indziej przeszłość i kultywowana tradycja, zarówno ich przeszłych dokonań, jaki i świetności stadionu Wembley. Tak powoli następowała profesjonalizacja gry i organizacji zawodów. Zaczęły powstawać różne międzynarodowe i kontynentalne federacje. Paradoksalnie, to na kontynencie południowoamerykańskim futbol stworzył formy organizacyjne wcześniej niż gdziekolwiek indziej. CONMEBOL, czyli Południowoamerykańska Konfederacja Futbolu, powstała z inicjatywy Urugwaju w roku 1916 (UEFA w 1954). Pierwsze mistrzostwa Ameryki Południowej odbyły się w tym samym roku (mistrzostwa Europy w 1960). Opisywany wyżej przypadek rasizmu w Brazylii nie dotyczył innych krajów południowoamerykańskich, a w wielu krajach zaczęto traktować piłkę i wydarzenia piłkarskie jak jedno z najważniejszych świąt. Do dziś mali chłopcy pragną stać się sławnymi piłkarzami, to powoduje, że ze zbieraczy muszelek stają się milionerami i bohaterami podziwianymi w całym kraju. W dzisiejszych czasach nie ma żadnej większej imprezy piłkarskiej bez telewizji. Bohaterowie lokalni stali się idolami ludzi żyjących w miejscach odległych o tysiące kilometrów. Ta niewątpliwa korzyść futbolu stała się też pewnego rodzaju zagrożeniem. Kiedy UEFA powołała do życia w roku 1992 Ligę Mistrzów, sprawy coraz droższych transmisji telewizyjnych i reklam oddała nowo powstałej międzynarodowej agencji TEAM. Jej działania, z jednej strony bardzo pożyteczne z punktu widzenia porządku na rynku praw telewizyjnych, z drugiej skłaniały do zadania pytania: czy piłka jest jeszcze dla telewizji, czy już telewizja dla piłki? Gdzieś zachwiały się proporcje. Reklama stała się ważniejsza od goli. Również część kibiców woli obejrzeć mecz w telewizji niż faktycznie uczestniczyć w wielkim wydarzeniu sportowym. Przynajmniej wciąż każdy kibic posiada jednego piłkarza najbliższego swemu sercu.
WOJCIECH KOWALCZYK Chce mi się płakać, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje Na bezrobociu STEFAN SZCZEPŁEK W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk. Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę. Przypadek Wojciecha Kowalczyka nie należy, wbrew pozorom, do wyjątkowych. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem. "Na jesieni 1990 roku pojechałem z Legią na mecz o Puchar Polski do Wałbrzycha. Trzy dni wcześniej po raz pierwszy zagrałem w lidze. Roman Kosecki chyba jeszcze nie wiedział, że to jego pożegnalny występ przed wyjazdem do Stambułu. Wygraliśmy 3:0. Cyzio strzelił dwie bramki, a ja jedną. Wracamy do domu autokarem, rodzice pytają, jak tam było. Ja mówię: »w porządku, strzeliłem jedną«. A ojciec na to: »Co ty gadasz? Powiedzieli i napisali, że to Iwanicki.« Kiedy w meczu z Sampdorią wchodziłem na boisko w Warszawie, w telewizji pokazali wprawdzie mnie, ale z nazwiskiem Salamon. Komentator mnie nie znał i nie prostował pomyłki. Myślałem sobie: »ile muszę zrobić, żeby mnie nikt nigdy nie pomylił z kimś innym?«" - wspomina Kowalczyk. Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów roku 1991 Legia wylosowała Sampdorię, nikt jej nie dawał szans. Tym bardziej że nie było już Koseckiego. Za to w klubie włoskim same gwiazdy, warte miliony dolarów. Gianluca Vialli, Roberto Mancini, Attilo Lombardo, Pietro Vierchowod, Gianluca Pagliuca, a do tego Rosjanin Aleksiej Michajliczenko i Brazylijczyk Toninho Cerezo. Wejście smoka W ataku Legii grali wtedy Jacek Cyzio i Andrzej Łatka. Ale Łatka odniósł kontuzję i trener Władysław Stachurski, nie mając wyboru, musiał wystawić w pierwszej jedenastce Wojciecha Kowalczyka. Nikt nie wątpił, że jest to spore osłabienie i Polacy są bez szans na utrzymanie w Genui przewagi jednego gola z Warszawy. Legia zagrała jednak wspaniale, a Kowalczyk został bohaterem dnia. Strzelił dwie bramki, które przy remisie 2:2 zapewniły awans. Mało tego, w półfinale Legia wylosowała Manchester United i wprawdzie przegrała, ale w remisowym meczu na Old Trafford gola znów zdobył Kowalczyk. Zaczął się dla niego wspaniały okres. Prosto z Manchesteru pojechał do Irlandii, gdzie reprezentacja olimpijska walczyła o awans do igrzysk w Barcelonie. Wygrała 2:1, a pierwszą bramkę strzelił on. W lidze też już trafiał w miarę regularnie i nic dziwnego, że po tych wszystkich wyczynach trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski na mecz ze Szwecją. Latem roku 1991 wygraliśmy w Gdyni 2:0 dzięki golom debiutantów Wojciecha Kowalczyka i Mirosława Trzeciaka. Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. Ze statystyk FIFA wynikało wyraźnie, że lepiej strzelał i podawał w barcelońskim turnieju niż Szwedzi Tomas Brolin i Patrick Andersson, Kolumbijczyk Faustino Asprilla, Hiszpanie Luis Henrique, Jose Guardiola, Luis Abelardo, Jose Amavisca, Perez Alfonso, Amerykanin Cobi Jones, Włosi Dino Baggio i Demetrio Albertini, Ghańczycy Yaw Preko, Nii Odartey Lamptey, Osei Kuffour, że pomniejszych nie wspomnę. Co później zrobili oni, a co Kowalczyk? Chłopak z Woli "Urodziłem się na Woli i przez jedenaście lat mieszkałem na ulicy Syreny. Zaczynałem grać w Olimpii, a kiedy przeprowadziliśmy się na Bródno, przeszedłem do Poloneza. Chłopaków, którzy umieli grać, było wielu. Jeden rozwija się szybciej, drugi wolniej. Na mnie długo nikt nie zwracał uwagi. Grałem sobie spokojnie w juniorach, a w środy, soboty lub niedziele chodziłem z kolegami na Łazienkowską. Siadaliśmy pod »Żyletą« i darliśmy się jak wszyscy. Do szkoły nie chciało mi się chodzić i, jakby tu powiedzieć, nie całkiem skończyłem podstawówkę. Mam siostrę młodszą o półtora roku i brata młodszego o piętnaście lat. Ojciec był elektrykiem, jak Wałęsa. Pracował w różnych miejscach, najbardziej byliśmy zadowoleni, kiedy robił u Wedla albo w zakładach mięsnych. Mama była monterem i też pracowała to tu, to tam. Wszystko nam się odmieniło jesienią w dziewięćdziesiątym roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, grałem coraz lepiej, ale to nie dawało pieniędzy. Pracowałem więc u sąsiada. Pomagałem mu rozwozić towar po sklepach. Skrzynki z coca-colą nosiłem i takie tam, różne. Zainteresowała się mną Polonia. Miałem z nią nawet podpisaną jakąś wstępną umowę na kartce papieru, ale wtedy przyszedł do mnie Janusz Olędzki, taki menedżer, i zaproponował próbny występ na Łazienkowskiej. To było gdzieś w październiku 1990 roku. Legia zebrała kilkunastu wybijających się młodych chłopaków z Warszawy i kazała nam grać na głównym boisku przeciw pierwszej drużynie. Pamiętam, że krył mnie Jacek Bąk. Zagrałem tak, że w trzy godziny podpisali ze mną umowę. Dostałem za przejście 30 milionów złotych, a potem brałem miesięcznie trzy miliony. Nigdy w życiu nie widzieliśmy w domu tylu pieniędzy. Na początek kupiłem sobie telewizor i wideo Sharpa, bo to wtedy było najmodniejsze." Do nieznanego kraju W 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Wszyscy na Łazienkowskiej byli bardzo rozżaleni, a Kowalczyk najbardziej. Po serii sukcesów miał szansę na jeszcze większe, gdyby Legia wystartowała do walki o Ligę Mistrzów. Kowalczyk postrzegany był jednak jak uczeń w szkole, który kiedy raz wyrobi sobie opinię, to już na niej jedzie. Dawał się też podpuszczać cwańszym od niego. Kiedy reprezentacja wracała z igrzysk w Barcelonie i Janusz Wójcik chciał przejąć władzę w PZPN, posłużył się Kowalczykiem. A on, chłopak prostolinijny i uczciwy, wygarnął jakieś bzdury, które usłyszał wcześniej, na temat Strejlaua, Górskiego i innych działaczy PZPN. Kiedy Legii odebrano tytuł, miarka się przebrała - na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. I tylko na tym stracił. Kadra Polski też. "W roku 1994 sytuacja finansowa w Legii tak bardzo się pogorszyła, że Janusz Romanowski postanowił mnie sprzedać, żeby zapłacić chłopakom, i mnie zresztą też, za zdobycie mistrzostwa i Pucharu Polski. Poszedłem do Betisu Sewilla za milion siedemset tysięcy dolarów. Przede mną drożej zapłacono tylko za trzech Polaków - Bońka, Ziobera i Koseckiego. Miałem 22 lata, pojechałem z moją dziewczyną do nieznanego kraju, długo nie mogliśmy zrozumieć, co do nas mówią na ulicy i w sklepach, nie rozumiałem trenera, nie mieliśmy nikogo, na kim moglibyśmy się oprzeć. W dodatku koncepcja gry opierała się na jednym napastniku, a nas było kilku do tego jednego miejsca. W rezultacie ja grałem w meczach wyjazdowych, bo jestem szybki, a Luigi Pier w domu. Trener na naszym boisku wpuszczał mnie tylko na końcówki, a wiadomo jak się wtedy gra. Nie byłem zadowolony. Sytuacja się pogorszyła, kiedy z Realu przyszedł Alfonso, a mnie w pierwszym meczu drugiego sezonu z Meridą złamali nogę. Nie grałem od września do marca. Prasa w Polsce wypisywała o mnie niestworzone rzeczy, a ja miałem swoje problemy i nikt nie chciał mi pomóc. Cały czas była ze mną dziewczyna, urodziła się nam córka, a ja coraz rzadziej grałem. Sam musiałem jakoś odreagować. Jesienią 1997 roku w meczu z Mołdawią znów złamali mi nogę. Prześwietlenie w Gruzji nic nie wykazało, a ja nie mogłem stanąć. W Sewilli też nie bardzo wiedzieli, co się stało. A to wyglądało, jakby ktoś uderzył siekierą w kość piszczelową i ledwo ją drasnął. Trenowałem z tym, ale strasznie bolało. Po trzech miesiącach wypożyczyli mnie za 700 tysięcy dolarów do drugoligowego Las Palmas. Pojechaliśmy na Wyspy Kanaryjskie, tam zrobili mi dokładne badania i zabronili grać. Miałem szczęście w nieszczęściu, bo gdyby to złamanie w jakimś starciu poszło dalej, być może zakończyłbym karierę. Wyszedłem na boisko dopiero w marcu, a liga, ze względu na mistrzostwa świata we Francji, kończyła się w maju. Tyle się nagrałem. Potem już nie mogłem dojść do siebie." Napastnik z przeszłością Grał w reprezentacji prowadzonej przez Janusza Wójcika. Czy w formie, czy nie, cięższy o kilka kilogramów, czy nie, zawsze miał w meczu kilka akcji świadczących o talencie, jakiego się nie traci. Formę się traci, odporność psychiczną, ale nie talent. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał w żadnej drużynie i tak jest do dziś. "Wypożyczenie do Las Palmas skończyło się w czerwcu ubiegłego roku. Stałem się ponownie zawodnikiem Betisu, z którym mam podpisany kontrakt do roku 2004. Ale nie mam tam miejsca, klub mi nie płaci, więc ja nie pracuję. Przyjechałem do Warszawy. Oni wiedzą, że są nie w porządku, więc nawet nie informują o takiej sytuacji UEFA. Ale ręce mam związane. Zanim przeszedłem z Legii do Hiszpanii, miałem propozycje z Manchesteru City i Nottingham Forest. W trzecim roku gry w Sewilli chciał mnie kupić PSV, ale Hiszpanie się nie zgodzili. Nie puścili mnie też do Sportingu Braga, kiedy bronił tam Andrzej Woźniak. Teraz jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, i to za darmo. Jeśli to nie będzie Warszawa, byleby zapłacili za mieszkanie. Ale problem polega na tym, że bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić, a Betis chciałby za mnie pewnie coś pod milion dolarów. Ostatecznie stać mnie na wykupienie tego kontraktu za pięćset tysięcy dolarów lub więcej, ale pod warunkiem, że sprzedałbym się zaraz do jakiegoś bogatego klubu tureckiego, który by mi te pieniądze zwrócił. Ale wyjazd do Turcji mi się nie uśmiecha. Czytałem w gazetach, że Janusz Wójcik idzie pracować do Pogoni i bierze mnie ze sobą. Nic mi o tym nie wiadomo ani od niego, ani od kogokolwiek innego. Słyszałem, że Andrzej Strejlau był skłonny mi pomóc i chciał włączyć do grupy piłkarzy Hutnika Warszawa. Bylebym chociaż trenował systematycznie. Ale i tego nie mogę robić, bo gdybym doznał jakiejś kontuzji, to Betis zrobiłby aferę. Czekam więc, prawdę mówiąc, nie wiem na co. Na cud. Może jakoś samo to się rozwiąże, skoro nie ma nikogo, kto chciałby mieć 27-letniego napastnika z niezłą przeszłością, w najlepszym wieku dla piłkarza." Nienawidzę dyskotek Nie skończył szkoły, ale - jak mówi - w niczym mu to nie przeszkadza. Jest znacznie dojrzalszy niż w czasach młodzieńczego buntu i dziś zapewne nie robiłby takich demonstracji jak po igrzyskach olimpijskich czy odebraniu Legii pierwszego miejsca. Mówi po hiszpańsku. Nie jeździ samochodem, ale ma prawo jazdy, załatwione praskim sposobem. Mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką, niedaleko rodziców. Kupili dom koło Lasu Kabackiego, ale nie wiadomo, kiedy się tam przeprowadzą. Może wezmą ślub tego samego dnia, w którym córeczka pójdzie do pierwszej komunii. Przyzwyczaił się do czytania o sobie rzeczy nie mających pokrycia w faktach, ale zdaje sobie sprawę, że bywały okresy załamania, w których dawał powody dziennikarzom, czekającym na sensację. Kiedyś poszedł do restauracji "Semafor" na Bródnie, żeby zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym zdaniem dziennikarza wypija morze wódki i popija ją piwem. Dobrze, że pan wpadł, przywitał go szatniarz. Wszyscy pytają, kiedy pana można u nas zastać, a ja nie chcę obalać mitu knajpy. "Nienawidzę dyskotek i muzyki disco-polo. Lubię każdą, ale dobrą. Nawet poważną. Kiedyś moja mama pracowała w bufecie Teatru Wielkiego. Przynosiła do domu bilety i nawet dość często z nich korzystałem. »Dziadek do orzechów« podobał mi się tak bardzo, że poszedłem na niego ze cztery razy i znam na pamięć. Mam w domu płytę Pavarottiego. Kiedy słyszę jego arię »Nessun dorma« z »Turandota« Pucciniego, to chce mi się płakać. W ogóle chce mi się płakać od pewnego czasu, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje."
W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Jednak o wartego blisko milion dolarów Wojciecha Kowalczyka nikt się nie bije. Jego przypadek, wbrew pozorom, wcale nie jest odosobniony. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem. Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał już w żadnej drużynie i tak jest do dziś.
PRZEMYSł FILMOWY Z likwidowanego Studia Filmowego "Semafor" pracownicy chcą ratować, co się da Reanimacja animacji Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Na zdjęciu kadr z filmu "Siedmiomilowe buty". (C) SEMAFOR JERZY WÓJCIK Likwidator łódzkiego Studia Filmowego "Semafor" zaoferował w lutym do sprzedaży nieruchomość z XIX-wieczną willą przy ul. Bednarskiej 42. To jeden z trzech głównych obiektów studia "Semafor". Za kilka tygodni odbędzie się przetarg. Dwie kolejne nieruchomości z budynkami, przy ul Pabianickiej oraz w Tuszynie k. Łodzi, sprzedawane będą po sfinalizowaniu procesu uwłaszczenia. "Semafor" padł w ubiegłym roku. 6 października odwołany został dyrektor, a w dwa dni później w studiu zjawił się likwidator Krzysztof Grabowski. - Decyzję o likwidacji wymusiły twarde prawa ekonomii. Studio przestało produkować filmy, jego zadłużenie pogłębiało się - wyjaśniał "Rz" Stefan Cimaszewski, dyrektor Zespołu Organizacyjno-Prawnego w Komitecie Kinematografii. Przyczyny upadku Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Wstrzymano budowę nowego studia. Redukowano zatrudnienie, ale te zabiegi nie były skuteczne. Upadek łódzkich instytucji filmowych zaczął się w początkach lat 90., gdy załamała się planowana przez ówczesnego szefa kinematografii Juliusza Burskiego, koncepcja restrukturyzacji polskiego kina. - Anachroniczne przepisy ustawy o kinematografii pętały inicjatywę. Mecenat Komitetu Kinematografii zgasł, a niezbyt zaradne kierownictwo "Semafora" (przez kilka lat studiem kierował p.o. dyrektor Andrzej Strąk) nie umiało znaleźć metody wyrwania się z zapaści. Ograniczane zamówienia telewizji, pogrążały nas - oceniają dziś lata 90. bezrobotni filmowcy z "Semafora". Rosło zadłużenie wobec skarbu państwa, ZUS, energetyki i szwajcarskiego Sondora. Likwidator zwolnił od razu połowę z czterdziestu pracowników. Zrobił przegląd majątku, pogrupował go w tzw. pakiety i przed czterema tygodniami na pierwszym przetargu sprzedał drobną część zasobów upadłego studia, niezwiązaną bezpośrednio z produkcją filmów, m.in. maszyny do obróbki drewna oraz metalu: piły tarczowe, heblarki, frezarki. Dochód z licytacji był niewielki - 43 tys. zł. - Celem każdej likwidacji jest przede wszystkim zaspokojenie wierzycieli. "Semafor" ma ich wielu - wyjaśnia Krzysztof Grabowski. - Jednak przedsiębiorstwa można likwidować na różne sposoby. Można powiedzieć pracownikom, że ich losy i inicjatywy przestały interesować likwidatora oraz jego mocodawców, bo instytucja upadła. Można także spojrzeć na sprawę szerzej, minimalizować straty, jakie ponosi kultura i ratować, co się da. Liczby i sztuka "Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez prawie pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe, "kombinowane" lalkowo-aktorskie i eksperymentalne. Były one oglądane i nagradzane na świecie. Studio Filmów Lalkowych w Tuszynie, od lat oddział "Semafora", osiągnęło w lalkarstwie mistrzostwo. Robiło je do własnych realizacji i na zamówienie. W "Semaforze" rodziły się wieloodcinkowe seriale, jak choćby francusko-polskie "Przygody Misia Colargola" (53 odcinki), rodzimy lalkowo-aktorski "Miś Uszatek" (104), "Klub Profesora Tutki" (13). W "Semaforze" robili swe filmy studenci i absolwenci "Filmówki" oraz wybitni twórcy polskiej animacji: Edward Sturlis, Daniel Szczechura, Piotr Dumała, Tadeusz Wilkosz. Eksperymentował tam przez kilka lat Zbigniew Rybczyński i zrealizował m.in. uhonorowane Oscarem "Tango". Wie o tym likwidator. - "Semafor" mógł produkować nie tylko dobranocki, ale także filmy animowane dla widza w każdym wieku. - Dlaczego ich nie robił? - zastanawia się. - Popularność amerykańskich pełnometrażowych animacji pokazywanych w Polsce dowodzi, że dorośli widzowie chcą je oglądać. Nie chciałbym, aby pieniądze przesłoniły wszystko, a polskie dzieci musiały oglądać wyłącznie kreskówki z awanturami bohaterów koreańskich albo amerykańskich. Nasza telewizja kupuje je dlatego, że są tańsze. I przyczynia się do upadku rodzimej twórczości, dlatego staram się ratować, co można - dodaje likwidator. Grupa byłych pracowników Studia Filmowego "Semafor", zawiązała spółkę Se-Ma-For. Wynajmuje pokój w kamienicy studia przy Pabianickiej, kończy dwa rozpoczęte filmy i planuje nowe. - Uznaliśmy, że najcenniejszą częścią w naszej produkcji animowanej jest realizacja filmów lalkowych. Mistrzów lalkarzy nie ma na świecie wielu. Postanowiliśmy zatem ocalić tę produkcję oraz najwcześniejszą nazwę studia - mówi Zbigniew Żmudzki, były kierownik Zakładu Realizacji Filmów "Semafora", obecnie szef 13-osobowej spółki Se-Ma-For. Akcja ratunkowa - Zależało nam również na dokończeniu dwóch zaawansowanych filmów dla telewizji. Są to "Supełki na sznurowadle" Stanisława Lenartowicza i "Podróż Doktora Mordziaczka", dziewiąty odcinek z serii "Mordziaki", reżyserowany przez Mariana Kiełbaszczaka. Zacząłem pertraktować z TVP, aby nie przerywano tej produkcji- dodaje kierownik Żmudzki. - Zwróciliśmy się do szefa Komitetu Kinematografii o umożliwienia nam korzystania z najstarszej nazwy studia. Tadeusz Ścibor-Rylski, przewodniczący KK, zgodził się. W grudniu 1999 r. zarejestrowaliśmy spółkę - dodają jej sygnatariusze. - Myślimy teraz o powołaniu fundacji Se-Ma-For, która zajęłaby się m.in. egzekwowaniem praw autorskich filmowców animatorów, promowaniem ich dorobku, umożliwianiem startu debiutantom. Zamierzamy zakupić na przetargu w "Semaforze" potrzebny, choć leciwy sprzęt, realizować nie tylko animacje. Powstaje już dokument o Antonim Bohdziewiczu "Człowiek zwany Czwartkiem", reżyserem jest Leszek Baron. A w bliskich planach mamy film lalkowy, przygotowywany w koprodukcji z Duńczykami. W innym pokoju kamienicy "Semafora" były p.o. dyrektor Andrzej Strąk spotyka się z kilkunastoosobową grupą byłych pracowników. Zamierzają powołać "swoje" stowarzyszenie realizatorskie, również z nazwą likwidowanej firmy w szyldzie. Też chcą zakupić potrzebne im kamery, sprzęt i robić filmy animowane. - Wyposażenie likwidowanego studia: kamery, stoły montażowe, oświetlenie pogrupowaliśmy w tzw. pakiety. Będą je mogli kupić wedle potrzeb realizatorzy należący do spółki Se-Ma-For, ci związani z powstającym stowarzyszeniem, a także filmowcy niezwiązani z byłym "Semaforem"; w budynku przy Pabianickiej od dawna wynajmowały pomieszczenia różne firmy filmowe - mówi likwidator. - Uważam, że wyprzedawany sprzęt powinien służyć kinu - akcentuje. Co się stanie z filmami "Semafora", rekwizytami, lalkami? - Filmy są własnością skarbu państwa. Dziś sprzedajemy telewizjom wyłącznie licencje na ich emisje. W zarządzeniu o likwidacji "Semafora" zapisano, że Komitet Kinematografii wytypuje instytucje kinematografii, którym przekazany zostanie dorobek filmowy - wyjaśnia likwidator. Likwidacja zaczęła się. Finał wydaje się odległy. Likwidator musi wyjaśnić jeszcze sporo spraw majątkowych, a sądy pracują nieśpiesznie. Czy pierwsze przetargi ujawnią konflikty, dowiemy się wkrótce. Wartość majątku "Semafora" oszacowano wstępnie na 5-5,5 mln zł; koszty utrzymania likwidowanej instytucji sięgają obecnie ok. 97 tys. zł (przed likwidacją 150 tys.). Zadłużenie studia wobec ZUS przekroczyło 600 tys. złotych; za zużytą energię elektryczną i wodę powinien "Semafor" zapłacić ponad 500 tys.; za uwłaszczenie studia - 430 tys. zł; 194 tys. ma zwrócić Funduszowi Świadczeń Pracowniczych. Dług wobec szwajcarskiej firmy Sondor za sprzęt do nagrywania dźwięku sprowadzony do Łodzi przed laty, przekroczył 5 mln zł. Czy likwidowany "Semafor" zostanie zobligowany do spłaty tej wierzytelności, zadecyduje Szwajcarski Sąd Federalny w Lozannie.
Łódzkie Studio Filmowe „Semafor” zostanie zlikwidowane. Produkcja filmowa w „Semaforze” malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. „Semafor” zasłużył się polskiej animacji. Przez prawie pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe, „kombinowane” lalkowo-aktorskie i eksperymentalne, które były oglądane i nagradzane na świecie.
TECHNOLOGIE Cyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych Komputer sterowany myślą ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni. Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia. Elektrody w mózgu Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii. Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci. Elektroniczna telepatia Sterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90. Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli. System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów. Homoelektronicus Czy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość. Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem. Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych.
Prace nad detektorami, odczytującymi wybrane fale mózgowe, umożliwią ludziom sparaliżowanym sterowanie myślą komputerem. Wypróbowano system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora poprzez implanty rejestrujące fale mózgu dzięki przekaźnikowi umieszczonemu tuż pod czaszką. Dla osób całkowicie sparaliżowanych jest to jedyny sposób porozumiewania. Trwają prace nad umieszczaniem detektorów na skórze w głowie. Naukowcy wciąż udoskonalają umiejętność odczytywania i werbalizacji sygnałów ludzkiego mózgu. Być może w przyszłości będzie można odczytywać myśli ludzi i wpływać na ich podświadomość.Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać do komunikowania się człowieka z komputerem. Do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać nawet ruchy gałek ocznych. Implanty w mózgu będzie się też wykorzystywać do porusznia kończyń osób sparaliżowanych.
PODRĘCZNIKI We wrześniu wielu książek będzie brakować - twierdzą wydawcy Walka o ucznia ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować. W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. W tym roku w czerwcu sprzedaż książek szkolnych była o 80-90 proc. mniejsza, niż w latach ubiegłych. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach. Bogata oferta - Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie dopiero pod koniec sierpnia - mówi Danuta Mieszkowska z departamentu kształcenia i wychowania MEN. - Wydłużyliśmy okres składania wniosków o wpis do rejestru na prośbę samych wydawców. Dotychczas wpłynęło ponad sto wniosków. Z naszego rozeznania wynika, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki. Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród wydawców książek szkolnych wynika, że będzie tych podręczników więcej: 3-4, a do niektórych przedmiotów nawet 6. Razem z zeszytami ćwiczeń, które nie wymagają aprobaty MEN, w tym roku pojawi się ok. 400 nowych tytułów adresowanych do uczniów klas objętych reformą oraz klas I-III (tu nie ma konieczności wymiany książki, jednak wielu wydawców przygotowało na ten rok nowoczesne zintegrowane podręczniki). Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na tym rynku - szykują nowe podręczniki do wszystkich zreformowanych klas, jednak nie wszystkie są już wydrukowane. - Najgorsza jest niewiedza - mówi Iwona Ring, dyrektor ds. promocji w wydawnictwie. - Nie wiemy, czy wszystkie nasze podręczniki uzyskają akceptację MEN. Wielką niewiadomą są nakłady. Trudno przewidzieć, jak będą się sprzedawały nowe tytuły. Postanowiliśmy zaryzykować i będziemy drukować więcej, niż sprzedawaliśmy w latach ubiegłych. Dzięki temu we wrześniu będzie dużo naszych książek. Jeśli się nie sprzedadzą - albo pójdą na przemiał, albo będą czekały na następny rok. Inni wydawcy są jednak ostrożniejsi niż WSiP. - Nie chcemy ryzykować i na początek drukujemy po 50 tys. każdego tytułu - mówi Piotr Oziębło, dyrektor wydawnictwa Juka-91. - Liczymy, że sprzedamy trzy razy więcej, ale nie chcemy ponosić strat. - Pierwszy nakład każdego z naszych nowych podręczników to 60 tys. egzemplarzy - mówi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Nie ryzykujemy i z drukiem czekamy na akceptację książek przez MEN. W oczekiwaniu na kolejki Pod koniec sierpnia odbędzie się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej. Wszystko w związku z reformą oświaty i panującym na rynku zamieszaniem, które spowodowało, że w wielu szkołach uczniowie dowiedzą się dopiero we wrześniu, z jakich książek mają się uczyć. Najgorzej, że nawet do klas, które nie są objęte reformą, sprzedaż książek bardzo spadła. - Ponieważ teraz rodzice nie kupują książek, należy oczekiwać, że we wrześniu, a nawet jeszcze w październiku, przed księgarniami będą ustawiały się kolejki - twierdzi Grzegorz Bartosiewicz, szef największej hurtowni książek szkolnych - Wkra. - Wielu tytułów we wrześniu zabraknie, bo wydawcy ostrożniej niż kiedykolwiek planują nakłady. Oznacza to, że w krótkim czasie do hurtowni wpłynie dużo tytułów, które stale trzeba będzie uzupełniać. W razie potrzeby, wprowadzę w swojej firmie pod koniec sierpnia 24-godzinny dzień pracy i przyjmę nowych pracowników. - Z całą pewnością we wrześniu będzie brakowało podręczników. Nauczyciele są zdezorientowani, wydawcy też. Ten rok dla wszystkich jest wielkim doświadczeniem - twierdzi Olgierd Buchocki, szef Gdańskiego Wydawnictwa Oświatowego. - To, co sprzedawano w pięć miesięcy, będzie trzeba sprzedać w 30 dni. Księgarze nie dadzą sobie z tym rady - uważa Marek Rożak, właściciel wydawnictwa edukacyjnego M. Rożak. Nowe firmy Reforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Wypromowanie nawet jednego podręcznika może oznaczać wzrost obrotów o kilkaset tysięcy złotych. Dlatego wydawcy od kilku miesięcy spotykają się z nauczycielami, wysyłają do szkół gratisowe egzemplarze książek, organizują konferencje metodyczne. - Nasze koszty na promocję w tym roku wzrosły kilkakrotnie - twierdzi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Zazwyczaj wysyłaliśmy nasze materiały do szkół raz w roku, a teraz, do czerwca, zrobiliśmy to już pięć razy (w tym 135 tys. egz. bezpłatnych książek). W tym roku o ucznia walczyć będzie wiele nowych na tym rynku firm: Znak, Prószyński i S-ka, Muza, LektorKlett. Reforma otwiera nowe możliwości. Wiadomo, że nauczyciele niechętnie zmieniają podręczniki, z których uczą. Teraz będą musieli. Ceny wzrosną Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne przygotowały w tym roku 114 nowych podręczników, z czego dopiero połowa została wydrukowana. Wydawnictwo M. Rożak szykuje nowy podręcznik do przyrody (nowy przedmiot, który pojawi się w klasie IV) oraz historię, polski, geografię i biologię do gimnazjum. Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe będzie miało nowe podręczniki do polskiego, historii i matematyki. Nowa Era szykuje książkę do przyrody oraz podręczniki do gimnazjum: biologię, chemię, fizykę, geografię, matematykę, technikę. Juka-91 drukuje nowy zintegrowany elementarz, podręcznik do przyrody i matematyki dla klas IV i historię dla gimnazjum. Res Polona będzie miała nową matematykę dla klas IV-VI i dla gimnazjum, fizykę dla gimnazjum i zintegrowany podręcznik do nauczania w klasach I-III. Zintegrowany podręcznik do nauczania początkowego szykuje też Didasko. Osiem nowych podręczników wyda oficyna Adam. Szesnaście nowych tytułów szykuje poznańska Arka... Wyliczać można długo, bo w Polsce działa blisko 200 wydawnictw specjalizujących się w książce oświatowej. Ceny podręczników nieznacznie wzrosną - o ok. 10 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym (przykładowe ceny podajemy w tabelce). Pojedyncza książka kosztuje dziś w detalu ok. 13-21 złotych, zeszyt ćwiczeń 4-12 złotych. Co roku rodzice muszą jednak wydać od 100 do 200 złotych na podręczniki, co dla wielu domowych budżetów jest sporym obciążeniem. Ceny książek szkolnych nie różnią się znacznie, konkurencja powoduje, że wydawcy nie mają zbyt dużych możliwości ani podnoszenia, ani obniżania cen. Wiele zależy tu od Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, do których polityki cenowej dostosowują się mniejsi edytorzy. W ostatnich latach WSiP stosunkowo drogo sprzedawał książki osiągając co roku ogromne zyski. Urok ćwiczeń Nauczyciel będzie miał w czym wybierać. A nowe podręczniki kuszą kredowym papierem, pięknymi ilustracjami, bogatym zestawem ćwiczeń. W niczym nie przypominają tych, z których uczyły się poprzednie pokolenia. Edytorsko są to obecnie jedne z najpiękniejszych książek na polskim rynku. Także tekst uległ przeobrażeniom. Nowe podręczniki mają uczyć samodzielnego myślenia, dlatego ich autorzy dbają o to, by uczeń utrwalał wiedzę dzięki licznym przykładom i ćwiczeniom, wykład zaś ograniczony jest do minimum tłumaczącego definicje i pojęcia. Liczne wykresy i ilustracje przemawiają do wyobraźni ucznia i ułatwiają szybkie zrozumienie tematu lekcji. Poziom podręczników jest wyrównany, tu wchodzą w grę zbyt duże pieniądze, by któryś wydawca mógł sobie pozwolić na wypuszczenie bubla.
Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować. W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach.
TENIS Dziś rozpoczyna się 114 turniej wimbledoński Licencja na trawę KRZYSZTOF RAWA Dla obcokrajowca Wimbledon zaczyna się na lotnisku Heathrow. Parę kroków i w ciągu lotniskowych sklepów wolnocłowych nagle widać charakterystyczne kolory - fioletowy (Anglicy mówią, że to purpura) i ciemnozielony - barwy The All England Lawn Tennis and Croquet Club, w skrócie AELTC. To stoisko z wimbledońskimi koszulkami, czapkami i ręcznikami ze sławnego sklepu Harrodsa. Ceny słone. Wimbledon to angielski towar z najwyższej półki. Od 1911 roku turniej na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Na samym początku, to znaczy od 1877 do 1896 roku, datę mistrzostw ustalano arbitralnie w klubie. Potem przez kilkanaście lat obowiązywała reguła, że start ma wyznaczać data poniedziałku najbliżej 22 czerwca. Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie z wolną niedzielą w środku. Kiedyś czas gry zależał od liczby zgłoszeń. Po pierwszej wojnie światowej grano dwa tygodnie od poniedziałków do sobót, od 1982 roku dodano finałową niedzielę. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa (były przerwy wojenne), obecne mają numer 114. Miejsca były dwa. Do 1921 roku - korty przy Warple Road, też w dzielnicy Wimbledon, od 1922 roku do dziś - dwie mile dalej, na obszarze przy Church Road z jednej strony i Somerset Road z drugiej. Najczęściej określa się ten teren londyńskim kodem adresowym - SW19 i wszyscy wiedzą, o co chodzi. Kolejka do świątyni Na Wimbledon z centrum można dojechać samochodem i zaparkować na płatnym parkingu na polu golfowym po drugiej stronie Church Road lub można przyjechać pociągiem podmiejskim ze stacji Waterloo, ale większość przyjeżdża linią metra District do stacji Southfields. Tam następuje pierwsze bliskie spotkanie z barwami turnieju. Na słupach wiszą petunie, hortensje i geranium, takie same, jakie od lat zdobią balkony obiektów klubowych, na peronie leży sztuczna zielona trawa. Z megafonów płyną słowa powitania i informacje, jak sprawnie dostać się na korty. Tłum podąża w górę schodów i grzecznie dzieli się na trzy strumienie. Jedni wybierają specjalne londyńskie autobusy wiozące ludzi pod bramę numer 1, drudzy wolą wspólne taksówki do bramy numer 4 lub 13, pozostali mają przed sobą 15 minut spaceru. Spacer uczy, że bogata dzielnica, jaką jest Wimbledon, chce być jeszcze bogatsza. Przez dwa tygodnie na płotach i w ogródkach na trasie prowadzącej do kortów powstają dziesiątki prowizorycznych sklepów z pamiątkami tenisowymi. Bywalcy wiedzą, że to z reguły przynęta dla obcokrajowców. Bywalec kupuje tylko na kortach, rzeczy tylko z prawdziwym i zastrzeżonym logo turnieju. Płaci oczywiście znacznie więcej. Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. Ocenia się, że na korty przy Warple Road przychodziło w pierwszych latach XX wieku po 6-7 tys. osób dziennie. Obecnie frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy, więc kolejki nie giną. Codziennie dla pierwszych kilkunastu tysięcy starcza nalepek z napisem "Stałem w kolejce na Wimbledon" - w stosownym roku. Taka nalepka to przedmiot dumy Anglika. Kolejka to dla czekających na otwarcie bram sama przyjemność. W kolejce można oprócz nalepki dostać podkoszulek, dezodorant, piłkę tenisową, czapkę z daszkiem, notes z długopisem, napój energetyczny lub jakiś sos. Jak pada, czasem rozdają peleryny. Z reguły trzeba dać po drodze funta siwowłosemu Murzynowi w czerwonym fraku zbierającemu od lat na chorych, albo dzieciakom kwestującym na jakiś zbożny cel. Pierwsi w kolejce są ci, którzy koczują w namiotach pod murem "tenisowej świątyni przy ulicy Kościelnej". Program, plakat i podkładka W bramach Wimbledonu od lat trwa sprawdzanie zawartości toreb. Większe bagaże trzeba oddać do przechowalni, w mniejszych nie można przenosić niczego, co wzbudzi czujność surowych, umundurowanych na granatowo panien z Securicoru. Rolę gospodarzy przed i za bramami pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. To dojrzali panowie w słomkowych kapeluszach, którzy kierują, doradzają, informują i pomagają widzom zorientować się na terenie kortów. Ze wspomnień honorowych stewardów powstają najlepsze wimbledońskie anegdoty, najczęściej o zachowaniach turystek z USA. Towarzystwo powstało w 1927 roku, aktywnie działa na Wimbledonie od 1950 roku, liczy około stu członków, którzy swą rolą dobrze się bawią. Do pomocy mają jeszcze służby ochotnicze i od 1965 roku londyńskich strażaków. Podstawową sprawą na Wimbledonie, jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek, aby pochwalić się przed znajomymi. Popularne przekazy mówią przede wszystkim o truskawkach z bitą śmietaną, ale prawda jest trochę inna. Najwięcej sprzedaje się bułek, kanapek i piwa. Potem idą lody, kawa i herbata, ryby z frytkami, wreszcie truskawki, pizza i szampan. Dla bardziej wybrednych plaster łososia i Pimms. To całe wimbledońskie menu - zestawy, którymi codziennie żywią się tysiące gości turnieju, choć hamburger przed bramą Wimbledonu jest o połowę tańszy. Część widzów przychodzi jednak z własnym prowiantem. Ci ludzie patrzą na wielki ekran na ścianie kortu nr 1 i robią sobie piknik na terenie parku Aorangi, części wypoczynkowej obiektu SW19. W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu. Bardzo istotny jest jednak zakup codziennie uaktualnianego programu turnieju, plakatu oraz, co tu kryć, wynajęcie miękkiej podkładki pod siedzenie. Program wydawany jest od pierwszego turnieju, plakaty są drukowane przez London Transport od lat 20., podkładki wynajmowane są dokładnie od 1924 roku. Od 1992 roku pamiątkową podkładkę można kupić na wynos. Dla czujnych jest jeszcze stoisko z używanymi piłkami zbieranymi prosto z kortów. Gdy ma się taki zestaw, można uznać Wimbledon za zaliczony. Pozostaje posłuchać granej na żywo muzyki - do wyboru jazz, orkiestry szkolne lub wojskowe. Niektórzy idą jednak oglądać tenis. Bilety z odzysku Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej przez dwa tygodnie trawie, na której piłka odbija się za szybko i za nisko, czasem krzywo, a w dodatku cały tenisowy świat jest jeszcze rozgrzany sezonem na kortach ziemnych, a za miesiąc ma się przestawić na korty twarde. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl, na który trzeba patrzeć. Decyduje nie tyle uroda tenisa w wersji trawiastej, tylko to, że bardzo trudno dostać bilety na krzesełka kortu centralnego i kortu nr 1. System losowania i rozdziału tych biletów jest co roku roztrząsany, weryfikowany i nic z tego nie wynika. Najdroższe bilety na numerowane siedzenia są do nabycia w dniach turnieju tylko u koników. Cierpliwym pozostaje czekanie na tych, którzy się znudzili i wychodząc z kortów wrzucą swój bilet do specjalnej skrzynki. Za ułamek ceny można dostać się wtedy na godzinę czy dwie na najbardziej prestiżowe miejsca Wimbledonu. Dochód z tej odsprzedaży idzie na cele charytatywne. Ci, którym nie chce się czekać, wchodzą w wąskie ścieżki między boczne korty i tam w ścisku oglądają na stojąco mecze - czasem najciekawsze w całym turnieju. Nie zobaczą półfinałów i finału najważniejszych rozgrywek singlowych. Nie zobaczą śmiesznych dygów tenisistek i tenisistów przed lożą królewską, ani tych, którzy siedzą w tej loży (najczęściej siedzi paru lordów, kilku ambasadorów z osobami towarzyszącymi, od czasu do czasu księżna Kentu, albo jakiś członek rodziny królewskiej). W pierwszy poniedziałek turnieju na korcie centralnym nie zobaczą meczu otwarcia z udziałem obrońcy tytułu. "Gentlemen's Day" zapoczątkowano w 1934 roku - pierwszymi, którzy otwierali turniej byli wówczas Australijczyk J. H. Crawford i nasz Ignacy Tłoczyński. Widzowie bez miejscówek nie zobaczą także, jak z turnieju odpadają Anglicy, którym od lat daje się przywilej przegrywania na oczach największej widowni. To akurat można spokojnie pominąć. Logo na czekoladkach Publiczność z ochotą bierze jednak Wimbledon jaki jest, nie narzekając, jak niektórzy tenisiści. Turniej z licencją na trawę tak naprawdę wciąż się zmienia stosownie do czasów. Zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego, przystosował się dyskretnie, ale bardzo skutecznie do współczesnych wymogów komercji. Rozpoczęty w 1979 roku program marketingowy przynosi co roku już ponad 30 mln funtów zysku. Wciąż trwa rozbudowa kortów i obiektów towarzyszących. To prawda, że na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są i to z tych najbardziej znanych. W ośmiu krajach AELTC ma 33 licencje na ubiory tenisowe i sportowe, obuwie, rakiety tenisowe, torby i piłki w zastrzeżonej kolorystyce i wzorach klubu. Licencje dotyczą także ręczników, produktów skórzanych, okularów przeciwsłonecznych, kryształów, porcelany, biżuterii i nawet wykwintnych czekoladek. Znak Wimbledonu jest zastrzeżony w 42 krajach. Wimbledońskie dobra można kupować na londyńskiej Old Bond Street, u Harrodsa, w sklepach Lillywhites i przez Internet. Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni prosto z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. Dlatego słyszymy, że bardzo istotne jest: kiedy pojawiły się dziewczęta do podawania piłek, kiedy ostatni raz przestano grać drewnianymi rakietami, kiedy pierwszy raz zagrano żółtymi piłkami, w jakim roku zmieniono zasadę ubioru na kortach z "przeważnie białego", na "dominujący biały", kiedy uruchomiono bank na terenie klubu, kiedy pojawiła się telewizja (to akurat ważne - czarno-biała w 1937, kolorowa w 1967), kiedy pierwszy mecz na korcie centralnym sędziowała kobieta, albo od kiedy wimbledońskie sprawozdania prowadzi w telewizji BBC Sue Baker, a także jaką ma fryzurę. Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest w istocie ciągłe przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Osobną sprawą jest to, że zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów. Triumfatorzy z ostatnich lat 1990 Martina Navratilova Stefan Edberg 1991 Steffi Graf Michael Stich 1992 Steffi Graf Andre Agassi 1993 Steffi Graf Pete Sampras 1994 Conchita Martinez Pete Sampras 1995 Steffi Graf PeteSampras 1996 Steffi Graf Richard Krajicek 1997 Martina Hingis Pete Sampras 1998 Jana Novotna Pete Sampras 1999 Lindsay Davenport Pete Sampras Hiszpańska rebelia Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP, lecz kieruje się własnymi kryteriami. W tym roku zaprotestowali przeciwko temu tradycyjnie lekceważeni na trawie gracze hiszpańscy: Alex Corretja, Albert Costa i Juan Carlos Ferrero. Zagrozili oni nawet bojkotem Wimbledonu, ale skończyło się na wycofaniu Ferrero - formalnie z powodu kontuzji. Ubiegłoroczne finały Sampras - Agassi 6:3, 6:4, 7:5 Davenport - Graf 6:4, 7:5
Fioletowy i ciemnozielony to barwy The All England Lawn Tennis and Croquet Club (AELTC). Od 1911 roku turniej na kortach Wimbledonu zaczyna się na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Trwa dwa tygodnie. Od 1982 roku dodano finałową niedzielę. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa. W pierwszy poniedziałek turnieju na korcie centralnym odbywa się mecz otwarcia z udziałem obrońcy tytułu. "Gentlemen's Day" zapoczątkowano w 1934 roku - pierwszymi, którzy otwierali turniej byli wówczas Australijczyk J. H. Crawford i nasz Ignacy Tłoczyński. Turniej zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego, przystosował się skutecznie do wymogów komercji - przynosi co roku ponad 30 mln funtów zysku. Na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są. Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów. Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP.
Kinematografia Sukces "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęcił innych Nadprodukcja superprodukcji "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI BARBARA HOLLENDER W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji, filmowcy przygotowują następne projekty o budżetach powyżej 5 mln dolarów. Ale czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? Już dzisiaj "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów. Oparte na dziełach literackiej klasyki superprodukcje powstawały w Polsce w latach 60. i 70. Oglądało je po 6-12 mln widzów, a najbardziej popularne tytuły - jeszcze więcej. Absolutnego rekordzistę -"Krzyżaków" Aleksandra Forda obejrzało przez lata 31 mln osób, "Potop" Jerzego Hoffmana - blisko 14 mln. Ich koszty produkcji zwróciły się wielokrotnie. Dzisiaj filmowcy idą śladem tamtych projektów, czasem nawet sięgają po te same powieści, jak "W pustyni i w puszczy" czy "Krzyżacy". Zmienił się jednak rynek filmowy, który jest znacznie płytszy niż przed laty. Widzowie mają szerszą ofertę kulturalną i ogromną podaż produktów konsumpcyjnych, współzawodniczących z zakupem kinowych biletów. Kto finansuje superprodukcje Zmieniły się też warunki produkcji w kinematografii. W latach 60. i 70. filmy były w całości finansowane przez państwo. Dzisiaj pieniądze Komitetu Kinematografii stanowią zaledwie ok. 5-7 proc. budżetów superprodukcji. W przypadku "W pustyni i w puszczy" producenci w ogóle zrezygnowali z funduszy państwowych. Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Czasem włączają się: Polsat, Wizja TV czy HBO. Zazwyczaj telewizje finansują powstający jednocześnie serial, zapewniając sobie tym samym prawo do jego emisji, a czasem i sprzedaży praw telewizyjnych. Jednak Komitet Kinematografii i telewizje, które są w stanie złożyć się na budżet przeciętnego filmu (ok. 3 mln zł), nie mogą zapiąć budżetu superprodukcji w wysokości od kilku do kilkunastu milionów dolarów. Na Zachodzie producenci szukają inwestorów prywatnych. W Polsce ciągle takowych nie ma. Raz jeden zdarzyło się, że pieniądze zainwestował w "Psy" Pasikowskiego - Wojciech Fibak. Przy "Quo vadis" producent Mirosław Słowiński umówił się na współfinansowanie filmu z jednym ze znanych biznesmenów, jednak po pół roku przedsiębiorca wycofał się bez słowa wyjaśnienia. Najczęściej więc polscy producenci występują o kredyty w bankach. To zjawisko całkiem nowe. Drogę przetarło "Ogniem i mieczem". Wtedy, gdy nikt nie wierzył, że filmowa produkcja za kilka milionów dolarów może się zwrócić - Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk negocjowali z bankami przez wiele miesięcy, robiąc badania rynku i biznesplany. Kilku dyrektorów banków odmówiło pożyczki. Wreszcie prezes Stanisław Pacuk z Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu w wysokości 13 mln zł, a potem jeszcze, w czasie realizacji, dodał 5 mln zł. Pod warunkiem jednak, że z wpływów z biletów najpierw miał zostać spłacony kredyt, a dopiero potem mogli dzielić się zyskami poszczególni producenci. Rezultaty przeszły wszelkie oczekiwania - kredyt razem z odsetkami spłacono w dwa tygodnie po premierze. Sukces "Ogniem i mieczem", a potem jeszcze "Pana Tadeusza", zachęcił innych. Jedynym producentem, który dotąd nie korzystał z kredytów, jest Lew Rywin z "Heritage Films". Współinwestorów dla "Pana Tadeusza" i "Pianisty" Romana Polańskiego znalazł na Zachodzie, o bankową pożyczkę dla "Wiedźmina" wystąpił, ale gdy dostał odmowę, musiał radzić sobie inaczej. Inni oparli budżety na kredytach. "Quo vadis" i "Przedwiośnie" - z Kredyt Banku, "W pustyni i w puszczy" - z Amerbanku, a "Chopin. Pragnienie miłości" - z PKO BP. Pod zastaw własnych domów Na świecie producenci korzystają z różnych - krótko- i długoterminowych - bankowych pożyczek. Biorą je zwykle pod zastaw podpisanych wcześniej kontraktów i sprzedaży filmu w przedprodukcji, a więc na etapie scenariusza i skompletowanej obsady. W Polsce taka praktyka nie istnieje. W chwili występowania o kredyty filmy nie są jeszcze sprzedane. W tej sytuacji zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę własnym majątkiem. Tak uczynili Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk przy "Ogniem i mieczem" oraz Filip Bajon i Dariusz Jabłoński przy "Przedwiośniu". Włodzimierz Otulak, producent "W pustyni i w puszczy", wziął kredyt w Amerbanku, z którym jego firma dystrybucyjna "Vision" współpracuje od lat. Dostał pieniądze pod zastaw nieruchomości firmy. Najczęściej kooperuje z filmowcami Kredyt Bank. Przygotowując "Quo vadis" Mirosław Słowiński negocjował z kilkoma bankami. Dzisiaj uważa, że Kredyt Bank jest najlepiej przygotowany do tego, by podjąć taką współpracę. Ma doświadczenie i ludzi, którzy rozumieją specyfikę kina. Podobnie twierdzi Dariusz Jabłoński ("Przedwiośne"), dodając, że uzyskanie kredytu wymaga od producenta wielu działań i nakładów finansowych. Przygotowanie materiałów dla banku - badań i biznesplanów pochłonęło 5 miesięcy i pierwsze 100 tys. zł. Ale rola banku w produkcji filmowej zaczyna się zmieniać. Prezes Pacuk z Kredyt Banku przyznaje, że znakomite wyniki finansowe "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęciły go do zaryzykowania i wejścia w produkcję "Quo vadis" również w charakterze inwestora-współproducenta. Chętnie też sponsoruje promocję i dystrybucję filmów. Tak było przy "Panu Tadeuszu", "Przedwiośniu", "W pustyni i w puszczy", tak będzie przy "Quo vadis". Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów, czyli pieniędzy, które trzeba wyłożyć na taką liczbę ogłoszeń telewizyjnych, prasowych czy zwiastunów kinowych. Według badań Kredyt Banku dzięki sponsorowaniu "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" znajomość banku w społeczeństwie wzrosła o ponad 10 proc. Nie bez znaczenia jest fakt, że wizerunek firmy jest kojarzony z mecenatem kultury. Jak wykazują badania, aż 85 proc. Polaków takiej właśnie działalności od banków oczekuje. Przy poprzednich filmach Kredyt Bank budował swój wizerunek, teraz - przy "Przedwiośniu" i "W pustyni i w puszczy" - reklamuje swoje produkty, takie jak np. Ekstrakonto. Interes ponad wszystko Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie. Poza zwyczajowymi odsetkami kredytodawcy żądają całej gamy ubezpieczeń - zarówno filmu, realizatorów, jak i samego kredytu. Środowisko filmowe nie ma też złudzeń - jeśli którakolwiek z megaprodukcji poniesie finansową klęskę - uzyskanie kredytu przestanie być takie proste. Dlatego trzeba szybko odpowiedzieć na pytanie, czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? I czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów ("Przedwiośnie", "W pustyni i w puszczy", "Wiedźmin", "Quo vadis", "Chopin. Pragnienie miłości") w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina przeciętnie raz na dwa lata? W 1999 roku takiego tłoku na ekranach jeszcze nie było - "Pan Tadeusz" wszedł do kin osiem miesięcy po "Ogniem i mieczem". Dzisiaj "Przedwiośnie" - mówiąc językiem dystrybutorów - nie zostało zgrane, bo ustąpiło miejsca "W pustyni i w puszczy". "Wiedźmin" trafi do rozpowszechniania w lecie, "Quo vadis" - we wrześniu, "Chopin. Pragnienie miłości" - w styczniu 2002 r. A przecież polscy producenci już pracują nad następnymi, bardzo kosztownymi projektami. Część z nich to koprodukcje, jak "Pianista" Romana Polańskiego czy dwa projekty Agnieszki Holland: "Julia wraca do domu" i "Hanneman". Ale są i filmy czysto polskie. Poza "Krzyżakami" przygotowywane są m.in. "Król Maciuś I", "Kajko i Kokosz". Które z tych tytułów nie wytrzymają konkurencji? Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych. Jabłoński 5 mln dolarów na "Przedwiośnie" zbierał niecały rok. Zdobycie 600 tys. zł na bardzo udany, jak się potem okazało, debiut Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" zajęło temu samemu producentowi ponad 3 lata. Podobnie jak zapięcie budżetu "Małżowiny" czy "Sezonu na leszcza". Takie skromniejsze filmy z ogromnym trudem konkurują z szeroko reklamowanymi gigantami. Są ostatnie w kolejce po pieniądze i coraz trudniej im się przedrzeć do widzów. A przecież to właśnie one opisują świat i kształtują naszą wrażliwość. -
Producenci filmowi w Polsce coraz częściej decydują się na superprodukcje - filmy, których budżet wynosi od kilku do kilkunastu milionów dolarów. Głównym źródłem ich finansowania są kredyty bankowe. Ponadto banki zaczynają uczestniczyć w produkcji filmowej w roli inwestora-współproducenta, sponsorują też promocję i dystrybucję filmów. Dzięki temu znajomość banku w społeczeństwie wzrasta, powstaje także jego wizerunek jako mecenasa kultury. Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie, a jeśli którakolwiek z megaprodukcji poniesie finansową klęskę, ich uzyskanie przestanie być takie proste. A produkcja filmów wysokobudżetowych może przestać być opłacalna, jeśli będą one ze sobą konkurować o widzów. Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych, którym trudniej zyskać pieniądze i przedrzeć się do widzów.
TENIS Dziś rozpoczyna się 114 turniej wimbledoński Licencja na trawę KRZYSZTOF RAWA Dla obcokrajowca Wimbledon zaczyna się na lotnisku Heathrow. Parę kroków i w ciągu lotniskowych sklepów wolnocłowych nagle widać charakterystyczne kolory - fioletowy (Anglicy mówią, że to purpura) i ciemnozielony - barwy The All England Lawn Tennis and Croquet Club, w skrócie AELTC. To stoisko z wimbledońskimi koszulkami, czapkami i ręcznikami ze sławnego sklepu Harrodsa. Ceny słone. Wimbledon to angielski towar z najwyższej półki. Od 1911 roku turniej na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Na samym początku, to znaczy od 1877 do 1896 roku, datę mistrzostw ustalano arbitralnie w klubie. Potem przez kilkanaście lat obowiązywała reguła, że start ma wyznaczać data poniedziałku najbliżej 22 czerwca. Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie z wolną niedzielą w środku. Kiedyś czas gry zależał od liczby zgłoszeń. Po pierwszej wojnie światowej grano dwa tygodnie od poniedziałków do sobót, od 1982 roku dodano finałową niedzielę. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa (były przerwy wojenne), obecne mają numer 114. Miejsca były dwa. Do 1921 roku - korty przy Warple Road, też w dzielnicy Wimbledon, od 1922 roku do dziś - dwie mile dalej, na obszarze przy Church Road z jednej strony i Somerset Road z drugiej. Najczęściej określa się ten teren londyńskim kodem adresowym - SW19 i wszyscy wiedzą, o co chodzi. Kolejka do świątyni Na Wimbledon z centrum można dojechać samochodem i zaparkować na płatnym parkingu na polu golfowym po drugiej stronie Church Road lub można przyjechać pociągiem podmiejskim ze stacji Waterloo, ale większość przyjeżdża linią metra District do stacji Southfields. Tam następuje pierwsze bliskie spotkanie z barwami turnieju. Na słupach wiszą petunie, hortensje i geranium, takie same, jakie od lat zdobią balkony obiektów klubowych, na peronie leży sztuczna zielona trawa. Z megafonów płyną słowa powitania i informacje, jak sprawnie dostać się na korty. Tłum podąża w górę schodów i grzecznie dzieli się na trzy strumienie. Jedni wybierają specjalne londyńskie autobusy wiozące ludzi pod bramę numer 1, drudzy wolą wspólne taksówki do bramy numer 4 lub 13, pozostali mają przed sobą 15 minut spaceru. Spacer uczy, że bogata dzielnica, jaką jest Wimbledon, chce być jeszcze bogatsza. Przez dwa tygodnie na płotach i w ogródkach na trasie prowadzącej do kortów powstają dziesiątki prowizorycznych sklepów z pamiątkami tenisowymi. Bywalcy wiedzą, że to z reguły przynęta dla obcokrajowców. Bywalec kupuje tylko na kortach, rzeczy tylko z prawdziwym i zastrzeżonym logo turnieju. Płaci oczywiście znacznie więcej. Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. Ocenia się, że na korty przy Warple Road przychodziło w pierwszych latach XX wieku po 6-7 tys. osób dziennie. Obecnie frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy, więc kolejki nie giną. Codziennie dla pierwszych kilkunastu tysięcy starcza nalepek z napisem "Stałem w kolejce na Wimbledon" - w stosownym roku. Taka nalepka to przedmiot dumy Anglika. Kolejka to dla czekających na otwarcie bram sama przyjemność. W kolejce można oprócz nalepki dostać podkoszulek, dezodorant, piłkę tenisową, czapkę z daszkiem, notes z długopisem, napój energetyczny lub jakiś sos. Jak pada, czasem rozdają peleryny. Z reguły trzeba dać po drodze funta siwowłosemu Murzynowi w czerwonym fraku zbierającemu od lat na chorych, albo dzieciakom kwestującym na jakiś zbożny cel. Pierwsi w kolejce są ci, którzy koczują w namiotach pod murem "tenisowej świątyni przy ulicy Kościelnej". Program, plakat i podkładka W bramach Wimbledonu od lat trwa sprawdzanie zawartości toreb. Większe bagaże trzeba oddać do przechowalni, w mniejszych nie można przenosić niczego, co wzbudzi czujność surowych, umundurowanych na granatowo panien z Securicoru. Rolę gospodarzy przed i za bramami pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. To dojrzali panowie w słomkowych kapeluszach, którzy kierują, doradzają, informują i pomagają widzom zorientować się na terenie kortów. Ze wspomnień honorowych stewardów powstają najlepsze wimbledońskie anegdoty, najczęściej o zachowaniach turystek z USA. Towarzystwo powstało w 1927 roku, aktywnie działa na Wimbledonie od 1950 roku, liczy około stu członków, którzy swą rolą dobrze się bawią. Do pomocy mają jeszcze służby ochotnicze i od 1965 roku londyńskich strażaków. Podstawową sprawą na Wimbledonie, jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek, aby pochwalić się przed znajomymi. Popularne przekazy mówią przede wszystkim o truskawkach z bitą śmietaną, ale prawda jest trochę inna. Najwięcej sprzedaje się bułek, kanapek i piwa. Potem idą lody, kawa i herbata, ryby z frytkami, wreszcie truskawki, pizza i szampan. Dla bardziej wybrednych plaster łososia i Pimms. To całe wimbledońskie menu - zestawy, którymi codziennie żywią się tysiące gości turnieju, choć hamburger przed bramą Wimbledonu jest o połowę tańszy. Część widzów przychodzi jednak z własnym prowiantem. Ci ludzie patrzą na wielki ekran na ścianie kortu nr 1 i robią sobie piknik na terenie parku Aorangi, części wypoczynkowej obiektu SW19. W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu. Bardzo istotny jest jednak zakup codziennie uaktualnianego programu turnieju, plakatu oraz, co tu kryć, wynajęcie miękkiej podkładki pod siedzenie. Program wydawany jest od pierwszego turnieju, plakaty są drukowane przez London Transport od lat 20., podkładki wynajmowane są dokładnie od 1924 roku. Od 1992 roku pamiątkową podkładkę można kupić na wynos. Dla czujnych jest jeszcze stoisko z używanymi piłkami zbieranymi prosto z kortów. Gdy ma się taki zestaw, można uznać Wimbledon za zaliczony. Pozostaje posłuchać granej na żywo muzyki - do wyboru jazz, orkiestry szkolne lub wojskowe. Niektórzy idą jednak oglądać tenis. Bilety z odzysku Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej przez dwa tygodnie trawie, na której piłka odbija się za szybko i za nisko, czasem krzywo, a w dodatku cały tenisowy świat jest jeszcze rozgrzany sezonem na kortach ziemnych, a za miesiąc ma się przestawić na korty twarde. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl, na który trzeba patrzeć. Decyduje nie tyle uroda tenisa w wersji trawiastej, tylko to, że bardzo trudno dostać bilety na krzesełka kortu centralnego i kortu nr 1. System losowania i rozdziału tych biletów jest co roku roztrząsany, weryfikowany i nic z tego nie wynika. Najdroższe bilety na numerowane siedzenia są do nabycia w dniach turnieju tylko u koników. Cierpliwym pozostaje czekanie na tych, którzy się znudzili i wychodząc z kortów wrzucą swój bilet do specjalnej skrzynki. Za ułamek ceny można dostać się wtedy na godzinę czy dwie na najbardziej prestiżowe miejsca Wimbledonu. Dochód z tej odsprzedaży idzie na cele charytatywne. Ci, którym nie chce się czekać, wchodzą w wąskie ścieżki między boczne korty i tam w ścisku oglądają na stojąco mecze - czasem najciekawsze w całym turnieju. Nie zobaczą półfinałów i finału najważniejszych rozgrywek singlowych. Nie zobaczą śmiesznych dygów tenisistek i tenisistów przed lożą królewską, ani tych, którzy siedzą w tej loży (najczęściej siedzi paru lordów, kilku ambasadorów z osobami towarzyszącymi, od czasu do czasu księżna Kentu, albo jakiś członek rodziny królewskiej). W pierwszy poniedziałek turnieju na korcie centralnym nie zobaczą meczu otwarcia z udziałem obrońcy tytułu. "Gentlemen's Day" zapoczątkowano w 1934 roku - pierwszymi, którzy otwierali turniej byli wówczas Australijczyk J. H. Crawford i nasz Ignacy Tłoczyński. Widzowie bez miejscówek nie zobaczą także, jak z turnieju odpadają Anglicy, którym od lat daje się przywilej przegrywania na oczach największej widowni. To akurat można spokojnie pominąć. Logo na czekoladkach Publiczność z ochotą bierze jednak Wimbledon jaki jest, nie narzekając, jak niektórzy tenisiści. Turniej z licencją na trawę tak naprawdę wciąż się zmienia stosownie do czasów. Zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego, przystosował się dyskretnie, ale bardzo skutecznie do współczesnych wymogów komercji. Rozpoczęty w 1979 roku program marketingowy przynosi co roku już ponad 30 mln funtów zysku. Wciąż trwa rozbudowa kortów i obiektów towarzyszących. To prawda, że na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są i to z tych najbardziej znanych. W ośmiu krajach AELTC ma 33 licencje na ubiory tenisowe i sportowe, obuwie, rakiety tenisowe, torby i piłki w zastrzeżonej kolorystyce i wzorach klubu. Licencje dotyczą także ręczników, produktów skórzanych, okularów przeciwsłonecznych, kryształów, porcelany, biżuterii i nawet wykwintnych czekoladek. Znak Wimbledonu jest zastrzeżony w 42 krajach. Wimbledońskie dobra można kupować na londyńskiej Old Bond Street, u Harrodsa, w sklepach Lillywhites i przez Internet. Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni prosto z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. Dlatego słyszymy, że bardzo istotne jest: kiedy pojawiły się dziewczęta do podawania piłek, kiedy ostatni raz przestano grać drewnianymi rakietami, kiedy pierwszy raz zagrano żółtymi piłkami, w jakim roku zmieniono zasadę ubioru na kortach z "przeważnie białego", na "dominujący biały", kiedy uruchomiono bank na terenie klubu, kiedy pojawiła się telewizja (to akurat ważne - czarno-biała w 1937, kolorowa w 1967), kiedy pierwszy mecz na korcie centralnym sędziowała kobieta, albo od kiedy wimbledońskie sprawozdania prowadzi w telewizji BBC Sue Baker, a także jaką ma fryzurę. Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest w istocie ciągłe przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Osobną sprawą jest to, że zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów. Triumfatorzy z ostatnich lat 1990 Martina Navratilova Stefan Edberg 1991 Steffi Graf Michael Stich 1992 Steffi Graf Andre Agassi 1993 Steffi Graf Pete Sampras 1994 Conchita Martinez Pete Sampras 1995 Steffi Graf PeteSampras 1996 Steffi Graf Richard Krajicek 1997 Martina Hingis Pete Sampras 1998 Jana Novotna Pete Sampras 1999 Lindsay Davenport Pete Sampras Hiszpańska rebelia Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP, lecz kieruje się własnymi kryteriami. W tym roku zaprotestowali przeciwko temu tradycyjnie lekceważeni na trawie gracze hiszpańscy: Alex Corretja, Albert Costa i Juan Carlos Ferrero. Zagrozili oni nawet bojkotem Wimbledonu, ale skończyło się na wycofaniu Ferrero - formalnie z powodu kontuzji. Ubiegłoroczne finały Sampras - Agassi 6:3, 6:4, 7:5 Davenport - Graf 6:4, 7:5
Od 1911 roku słynny turniej tenisowy Wimbledon na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Przy sprzyjającej pogodzie turniej trwa dwa tygodnie i jedną wolną niedzielą pośrodku. Do 1921 roku grano na kortach przy Warple Road (również w dzielnicy Wimbledon, a od 1922 roku aż do tej pory graq się dwie mile dalej, na obszarze między Church Road i Somerset Road. Na Wimbledon z centrum Londynu można dojechać samochodem, podmiejskim pociągiem lub, tak jak to robi większość osób, metrem. Następnym punktem programu jest stanie w kolejce do wejścia na stadion. Ocenia się,że w pierwszych latach XX wieku dziennie na korty przychodziło 6-7 tyś. osób dziennie. Obecnie frekwencja wynosi 40 tyś. Bilety na turniej można otrzymać dzięki skomplikowanemu systemowi losowania i rozdziału. Cierpliwi mogą jednak czekać na tych, którym turniej się znudził i którzy wrzucą swój bilet do specjalnego pudełka. Ci, którzy nie są cierpliwi mogą oglądać mecz stojąc na wąskich ścieżkach między kortami.
ANALIZA Uzasadnienie orzeczenia jako środek wypowiedzi trzeciej władzy w debacie publicznej Być sędzią w trudnych czasach RYS. JACEK FRANKOWSKI EWA ŁĘTOWSKA To, co czynią sądy, w ewidentny sposób staje się elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, poprzez media, pretenduje społeczeństwo. Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Oznacza to, że tzw. zewnętrzna funkcja motywów - zazwyczaj przypisywana tylko wyrokom wyższych instancji, dzięki ich wpływowi na niższe instancje sądowe i publikacji orzeczeń - zaczyna oddziaływać także na szerszy krąg odbiorców, i to nie tylko ze sfer profesjonalnych. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje obecnie bardziej działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. Rozszerza się bowiem grono osób aspirujących do tego, aby być objętymi działaniem tej funkcji. To, co czynią sądy, staje się w ewidentny sposób elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, przez media, pretenduje społeczeństwo. Nie zamykać się w wieży z kości słoniowej W naszym kraju można często spotkać się z twierdzeniem, że "sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie". Twierdzenie to wypowiada się jako argument za wstrzemięźliwością w kontaktach sędziów (sądów) z mediami i w ogólności ze społeczeństwem. Innymi słowy, owo stwierdzenie ma służyć jako wyjaśnienie, a jednocześnie usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów. Jednakże rzadko dostrzega się, że jest to w pewnej mierze broń obosieczna. Staje się bowiem oczywiste, że wszystkie współcześnie zwiększone aspiracje, wymagania, oczekiwania - kierują się pod adresem uzasadnienia orzeczenia, które w ten sposób staje się jedynym środkiem wypowiedzi władzy sądowniczej w debacie publicznej. Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu (i to nie tylko w uzasadnieniu sądu wyższych instancji - tak np. przy sprawach głośnych terytorialnie), jest przyjmowane przez sądy ze zdziwieniem i traktowane jako atak na ich pozycję i poważna niedogodność. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy i sędziów jest błędem owocującym oskarżeniami sądów o arogancję, naraża je na krytykę, podważa legitymizację ich działania i daje pożywkę podejrzeniom o skostnienie, konserwatyzm i zamknięcie się w wieży z kości słoniowej. Inna sprawa, czy w warunkach zapaści sądownictwa (a tak jest właśnie w Polsce) akurat samo uzasadnienie wyroku może sprostać nowym zadaniom. Być może konieczne są tu jeszcze inne działania. Wtedy jednak zrezygnować wypadnie z wygodnej wymówki o wyroku jako jedynym medium, za pośrednictwem którego "wypowiada się" judykatywa. Legalizm biurokratyczny już nie wystarcza Współcześnie nikogo nie przekonuje proste stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", "słuszne" czy nie podlegające krytyce, ponieważ jest "zgodne z prawem", bez próby przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym, jako zdawkowa, powierzchowna, a nawet arbitralna. I nie można się dziwić. W końcu świadomość, iż interpretacja prawa (czytaj: tekstu) jest codziennością życia prawnego i że w związku z tym możliwe są różne sposoby rozumienia tego, co "jest prawem" - nie jest już właściwa tylko sędziom czy tylko ogółowi prawników. "Legalizm biurokratyczny", a więc powołanie się na czysto formalną zgodność czegoś z prawem - nie ma dziś siły przekonywania. Oczekuje się nie zwięzłej formuły: "prawo (ustawa, wyrok, decyzja) są legalne, a więc wszystko jest w porządku". Uzasadnienie musi przekonywać albo przynajmniej wskazywać na podjęcie starań. Ma to służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności faktycznych i prawnych to uzasadniających. Ponadto takie perswazyjne wyjaśnienie jest elementem obywatelskiego zdawania sprawy przez władzę - przed obywatelami. Zaniechanie w tym względzie jest odbierane jako arogancja władzy. Bo przecież sądy są - konstytucyjnie - trzecią władzą. Mają zatem obowiązki z racji pełnienia funkcji przypadającej im z tego tytułu. Funkcją tą jest uczestnictwo w zaprogramowanym w konstytucji mechanizmie "checks and balance" - a więc kontroli i równoważenia - innych władz. Ale "bycie władzą" pociąga za sobą ograniczenia, ciężary i niedogodności właściwe dla każdej władzy. Takim ograniczeniem jest obowiązek uczestnictwa w publicznym dyskursie, w zdawaniu sprawy społeczeństwu, aby oddalić od władzy (tu mam na myśli judykatywę) zarzut (czy podejrzenie) arbitralności. Grzech zaniedbania Twierdzenie to można zilustrować wieloma przykładami. Dotyczą one procesów, gdzie sądy motywujące swój werdykt - skądinąd dający się bronić - skoncentrowały się na argumentacji typu: "rozstrzygnięcie jest zgodne z obowiązującym prawem, wyłożonym przez nas zgodnie z zasadami sztuki prawniczej". Nie zadbały natomiast o dostępne wyłożenie tych zasad (sądząc, że są powszechnie znane). Dotyczy to np. procesów tzw. historycznych, odraczanych bezterminowo ze względu na stan zdrowia oskarżonego albo "łopatologicznego" wyjaśnienia sensu wydzielenia do odrębnego postępowania w sprawach niektórych oskarżonych. Sądy nie są świadome, że czasem ich dążność do wzmocnienia argumentacji przez mnożenie formalnych argumentów prawniczych osiąga (zwłaszcza przy podawaniu ustnych motywów wyroku) wręcz przeciwny skutek. Jest oczywiste, że w motywach pisemnych konieczne jest ustosunkowanie się do wszelkich kwestii zgłaszanych i podnoszonych w czasie procesu. Ale w wielkim historycznym procesie, gdzie przyczyną wyroku źle przyjętego przez publiczność była dowodowa bezradność sądu w kwestii indywidualizacji odpowiedzialności oskarżonych, osłabia się wręcz społeczną siłę przekonywania takiego wyroku, przywiązując w ustnych, publicznych motywach wiele wagi do wątku działania sprawców w obronie koniecznej. Inny problem to nieumiejętność czy niechęć sądów do przekonania, że np. w procesach "dziennikarskich", gdzie w oczywisty sposób pojawia się wątek prawa do informacji - ten aspekt jest brany pod uwagę. (O to, aby świadomość istnienia i doniosłości tego prawa zasadniczego stała się powszechna - zadbały już media i można być pewnym, że zostanie ono przypomniane w każdym procesie tego typu). Przypomnijmy słynne orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Krytyka - nawet ta dla sądów najżyczliwsza - nie kwestionowała tego ich rozumowania. Wykazywała jednak, że z uzasadnienia orzeczeń nie wynika, by sądy w ogóle brały pod uwagę aspekt praw człowieka i prawa do informacji, rozumianego z jednej strony jako znajdujące "prawnoczłowiecze" uzasadnienie wymagania społeczeństwa "do bycia poinformowanym" (art. 10 europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Podkreślić należy, że chodzi tu o coś więcej niż tylko "wolność słowa", bo o "prawo do informacji", którego beneficjentem jest ponadto nie jednostka, ale społeczeństwo. Z drugiej strony zarzucano sądom, że ochronę tajemnicy dziennikarskiej (bo o to przede wszystkim chodziło) redukują do "przywileju" żurnalistów. Uzasadnienie wyroku uznano więc za niedostateczne ze względu na niepodjęcie przez sąd rozważań w płaszczyźnie praw człowieka oraz nieprzeprowadzenie stosownych, wymaganych przez konwencję testów legalności ograniczeń istniejących w prawie wewnętrznym. Krytyka zatem dotyczyła raczej tego, czego w uzasadnieniu nie powiedziano, niż tego, co w nim zawarto. Być może zresztą, że stosowne rozumowania sąd nawet przeprowadził, tyle że o tym publiczności nie poinformował. Najprawdopodobniej nawet przy przeprowadzeniu oceny, której brak zarzucano, orzeczenie byłoby identyczne. Jednakże wstrzemięźliwość uzasadnienia nie przekonywała i ona właśnie była główną przyczyną krytyki. Działaniu sądu można więc było postawić zarzut biurokratycznego formalizmu. Można inaczej Oczywiście można wskazać również przykłady odmienne, gdy sądy odważyły się na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej i poszukały alternatywnych sposobów motywowania stanowiska, a to w imię dodatkowej legitymizacji zewnętrznej. I tak, przed kilkoma laty Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie (nowość w naszym kraju) publikacji zdań odrębnych. Niewątpliwie podniosło to jego autorytet, a jednocześnie uwiarygodniło przez wskazanie, jakie możliwości rozstrzygnięcia wchodziły w rachubę, a których nie przyjęto i dlaczego. W odniesieniu do podobnego postulatu zgłaszanego pod adresem sądów powszechnych słyszy się stareńki i oparty na kompletnym nieporozumieniu argument o rzekomej sprzeczności takiej możliwości z zasadą tajemnicy pokoju narad. Kolejny znany przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w drastycznej politycznie sprawie (inspiratorzy zabójstwa ks. Popiełuszki). Uniewinnienie oskarżonych (w ocenie sądu: brak dowodów winy) spowodowało tumult na sali. Sędzia zareagował improwizowaną konferencją prasową, w czasie której wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. To, co uznano (biorąc za wyróżnik formę działania) za konferencję prasową, w istocie było próbą przedstawienia motywów ustnych w sposób bardziej przystępny i dostosowany do poziomu wątpliwości publiczności, dla której zrozumienie rutynowego uzasadnienia okazało się niewystarczające, nie rozumiejącej konsekwencji zasad in dubio pro reo, konsekwencji stanu non liquet i skutków nieprzełamania domniemania niewinności. Sędzia jednak osiągnął jeżeli nie akceptację, to przynajmniej powszechniejsze zrozumienie swoich racji i racji wymiaru sprawiedliwości. Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się (a nie musiała) na pełną jawność postępowania. Nie dość, że sprawę rozpatrywano na rozprawie (co wynikało z decyzji samego sądu, który wszak mógł się tu ograniczyć do działań rutynowych: posiedzenie niejawne), że była ona transmitowana przez telewizję, ale jeszcze przy tej okazji opublikowano - znów wyłom w tradycji - zdania odrębne. W konsekwencji te działania przyniosły Izbie duże uznanie społeczne. Ta właśnie Izba zdecydowała się, przełamując w tym względzie odmienną tradycję sądownictwa, na publikację wszystkich swych orzeczeń. I to działanie wyraźnie umocniło prestiż sądu, czego wyrazem było przyznanie mu nagrody "za przekonywające wykazanie, że w państwie prawa prawo ma prymat nad polityką". Kolejny przykład dotyczy Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekając w kontrowersyjnej sprawie koncesji dla "Polsatu", wyraźnie dostrzegł potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizacyjnej funkcji jawności (tu w postępowaniu administracyjnym): "Skoro poziom funkcjonowania administracji w państwie w znacznym stopniu decyduje o jakości życia społeczeństwa, zarówno prawa, na podstawie których administracja działa, jak i efekty tych działań muszą być przedmiotem najwyższego społecznego zainteresowania i wnikliwej kontroli. Rzeczywista i efektywna kontrola społeczna nie jest zaś możliwa bez powszechnego prawa do wszelkiej informacji o sprawach administracyjnych (...)" W konsekwencji NSA - i to nawet praeter legem, bo tradycja nakazywała raczej ścieśniającą wykładnię przepisów o jawności postępowania - opowiedział się za transparencją działania (administracji) w imię kontynuacji dyskursu społecznego. Ten sąd dostrzega przy tym zmianę w funkcjach jawności: chodzi już nie tylko o stworzenie przez jawność gwarancji dla strony postępowania, ale o legitymizowanie władzy wobec społeczeństwa i umożliwienie dialogu społeczeństwo-władza. Wskazane próby przełamania rutyny i poszukiwanie w intensyfikacji rozwiązań perswazyjnych, wiążących się z wyższym stopniem przejrzystości (i to nie tylko działań, ale czasem i intencji działań) władzy sądowniczej - nie spotkały się z powszechną aprobatą. Nowatorom zarzucano gwiazdorstwo i naruszenie tajemnicy pokoju narad (w związku z ujawnieniem treści zdań odrębnych). Istoty sprawy nie dostrzeżono. Nie tylko dla fachowców Sądy w Polsce, niezbyt świadome zmiany oczekiwań społecznych wobec władzy i nie do końca rozumiejące, że same są jednym z jej składników, a więc że same podlegają prawidłowościom uznawanym za charakterystyczne dla innych władz, nazbyt często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji, która od fachowej strony ma sprawdzić działanie i rozumowanie sądu pierwszej instancji (realizacja "wewnętrznej" funkcji uzasadnienia sądowego). Dlatego uzasadnienia nie są pisane (a zwłaszcza wygłaszane, bo szczególne możliwości daje tu wygłoszenie ustnych motywów, także co do formy ich przedstawienia) "dla ludzi", lecz wyłącznie dla fachowców - kolegów z wyższych instancji. W gruncie rzeczy u podstaw takiego nastawienia (częstego wśród sędziów) leży także wspomniany już "biurokratyczny formalizm": skoro sędzia sam wie, że wydał wyrok zgodny z prawem i sumieniem, nie odczuwa potrzeby dodatkowego wyjaśnienia tego faktu. Uzasadnienie pisze zaś po to, aby oceny dokonali fachowcy z drugiej instancji. A ponieważ procedura nic nie mówi o konieczności perswazji (jej poziom powinien być dostosowany do poziomu odbiorcy), sędzia uważa się za zwolnionego z powinności dokonywania czegokolwiek więcej, ponad to, co koniecznie musi - wobec wymagań nieco w tym względzie mało odpowiadającej współczesności procedury. W ten jednak sposób sądy same pozbawiają siebie możliwości edukacyjnego oddziaływania, a co gorsza, zaprzepaszczają okazję do przekonania społeczeństwa, pozyskania go dla siebie, zdobycia zaufania do swej działalności: wymiaru sprawiedliwości jako takiego. Każda arbitralność jest odrzucana Ciekawe, że to NSA - może dlatego, że przypadło mu zadanie kontrolowania "innej" władzy - okazuje się znacznie bardziej wyczulony na nieaktualności postaw, jakie nazwaliśmy "legalizmem biurokratycznym", energicznie od lat protestuje przeciw biurokratycznemu legalizmowi uzasadnienia decyzji administracyjnych, z którymi się styka. Reakcja przeciw "legalizmowi biurokratycznemu" i poszukiwanie dodatkowej legitymizacji nie opartej na tylko czysto formalnym argumencie, iż "władza" działała w zakresie swych prawem określonych kompetencji - i to dla wszystkich trzech władz: legislatywy, egzekutywy i judykatywy - jest znakiem naszych czasów. To, że każda arbitralność władzy ("mam kompetencję i z niej korzystam, bez tłumaczenia się") jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka, których kariera po drugiej wojnie światowej była reakcją na rozwój totalitaryzmów. Arbitralność państwa wobec własnych obywateli przestała być kwestią wewnętrzną i przynajmniej w zakresie minimalnego poziomu, jaki stwarzają prawa człowieka - stała się sprawą uniwersalną. O ile w XVIII stuleciu reakcja na arbitralność władzy wykonawczej, egzekutywy, dała początek państwu prawa, eksponując potrzebę sądowej kontroli administracji i konieczność zapewnienia priorytetu ustawie (nad normatywnym działaniem egzekutywy), o tyle aspiracją praw człowieka stało się chronienie jednostki przed każdą arbitralnością. Obecnie więc także arbitralność legislatywy czy sądów daje jednostce prawo do bezpośredniej ochrony w ramach systemu kontroli ponadpaństwowej. Tak więc grają tu rolę aspiracje wzbudzone przez prawa człowieka. Podobnie działają inne mechanizmy kontrolne i ograniczające swobodę władz wewnętrznych poszczególnych państw (np. na skutek procesów integracyjnych: znany procesualista M. Capeletti nazywa to "skutkami transnacjonalizmu" dla wymiaru sprawiedliwości). Z punktu widzenia Strasburga czy Luksemburga każda z trzech władz: ustawodawcza, wykonawcza czy sądownicza, państw narodowych jest swoistą władzą wykonawczą - z punktu widzenia wdrażania zasad, nad którymi czuwają ponadpaństwowe instancje sądowe. Jest to trudne do zrozumienia, a tym bardziej do zaakceptowania przez legislatywę i judykatywę. Jest to jednak proces nieuchronny, wpływający z jednej strony na wzrost krytycyzmu wobec poczynań establishmentu własnego państwa. Z drugiej zaś - uznanie każdej arbitralności za aksjologicznie niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach czysto formalnych, wywodzących się z przekonania, że samo powołanie się na legalistyczną legitymizację jest wystarczające. Taka formalna legitymizacja działań władzy jest przesłanką konieczną wprawdzie, lecz obecnie nie wystarczającą dla zyskania zaufania obywateli, akceptacji przez nich dotyczących ich decyzji ustawodawczych, administracyjnych czy sądowych. Władze wydające te decyzje są tej zmiany chyba nie całkiem świadome - stąd też i rozminięcie się intencji władz i oczekiwań publiczności. Jesteśmy więc świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji, jakie otrzymują rządzeni, będący adresatami decyzji legislatora, administracji, sądów. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach, chociaż w zdaniu sprawozdania z tych działań, przy okazji motywowania rozstrzygnięć tej władzy nie tylko powołaniem się na legalizm, ale przez uczytelnienie racji konkretnego rozstrzygnięcia: rzetelne podanie motywów, "dlaczego" podjęto konkretną decyzję legislacyjną, administracyjną czy sądową (legitymizacja przez informację, jawność, transparencję). Podobnie: jeżeli nie jest możliwe lub zbyt trudne osiągnięcie sprawiedliwości w materialnym sensie, i w ten sposób usatysfakcjonowanie społeczeństwa, to przynajmniej można się usprawiedliwić ("ulegitymizować") sprawiedliwością proceduralną, fairness w działaniu władz wobec obywateli (legitymizacja przez procedurę). Prawo, które przekonuje W tym właśnie kierunku idą też społeczne oczekiwania. Granica tego, co uważa się za arbitralność władzy, znacznie się obniżyła w społeczeństwie ludzi już wychowanych na prawach człowieka i w przekonaniu o "normalności" społeczeństwa obywatelskiego. Jednocześnie rozszerzeniu uległa liczba tych aktorów życia społecznego, którzy uważają się za uprawnionych do żądania od władzy (i to każdej - legislatywy, egzekutywy i judykatywy) rachunku. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". Także obecne relacje między sądami a mediami, wyraźny wzrost zainteresowania tych ostatnich problematyką sądową (czasem bałamutny z punktu widzenia prawników i uciążliwy z punktu widzenia sądów) wymaga odpowiedzenia przez sądy - właśnie w uzasadnieniach ustnych i pisemnych - na to zapotrzebowanie. Proste ignorowanie tego zwiększonego (i uciążliwego, zgoda) zapotrzebowania będzie odbierane (i znów nie bez racji) jako arogancja sądów. Jeżeli nawet środowisko prawnicze uzna ten zarzut za nieuzasadniony, to nie znaczy, że nie będzie on wobec niego formułowany. Mówiąc nieco żartobliwie: teraz są takie czasy, że oczekuje się bardziej dobitnego wyartykułowania potrzeby stosunków właściwych dla społeczeństwa obywatelskiego. Istnieje więc większa wyrazistość, będąca konsekwencją kontrastu z tym, co uznawano za "normalne" w minionym czasie. Także w innych krajach sądownictwo jest konfrontowane z żądaniami zwiększenia "legitymizacji poprzez transparencję", co w konsekwencji ma wpływ na wymagania dotyczące stylu uzasadnień i kontaktów sądu z otoczeniem właśnie przez uzasadnienie. W niemieckiej gazecie "Frankfurter Rundschau" z 26 czerwca 1995 r. pod znamiennym tytułem "Dzisiejszy wymiar sprawiedliwości budzi wspomnienia C. K. monarchii" zabrał głos Horst Hauser, przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech. Zarzuca on niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości i sędziom nienowoczesność i nieumiejętność odpowiedzenia na wymagania współczesnej demokracji. W szczególności przypisuje im część winy za przyblaknięcie idei państwa prawa, a to ze względu na biurokratyzację wymiaru sprawiedliwości, sprowadzenie go (w świadomości samych sędziów) do "pracy nad aktami" i "opracowywania przypadków" przy jednoczesnym zaniechaniu udziału sądów w społecznym dyskursie z obywatelami. Autor stawia tezę, że sędziowie niemieccy zbyt nikłą wagę przywiązują do poszukiwania społecznej akceptacji dla swych orzeczeń. I w końcu powiada, że zbliża się czas, gdy sędziowie będą musieli poświęcić równą staranność co sporządzaniu motywów wyroków opracowaniu sądowych komunikatów do prasy, towarzyszących wydaniu orzeczenia. Zwróćmy uwagę, że te poważne i dobrze uzasadnione zrzuty dotyczą wymiaru sprawiedliwości, gdzie tradycją jest motywacja wyroków znacznie bardziej rozbudowana i gruntowna, niż wymaga tego tradycja np. francuska (będąca wszak wzorem dla polskiej), gdzie w orzeczeniach cytuje się piśmiennictwo i gdzie tak zredagowane uzasadnienie staje się w gruncie rzeczy formalnym dowodem erudycji i oczytania sędziego. A przecież i tam odczuwa się kryzys legitymizacji rozstrzygnięć sądowych. Więcej światła Wniosek: więcej światła, więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem, nie każącym się wobec nikogo tłumaczyć. Wyroki "komunikowane", a nie "uzasadniane" - w sensie "objaśniające publicznie", co i dlaczego zrobił sąd, mający wszak do wyboru kilka dróg postępowania, nie mają racji bytu w warunkach kryzysu legitymizacji władzy, charakterystycznego dla współczesności. Ale płyną z tego konsekwencje dla uzasadnienia wyroku, dla sposobu przygotowania jego motywów: nie tylko dla kolegów po fachu i wyższej instancji, lecz także dla publiczności. Być może konieczna jest zmiana stylu pisania wyroków; być może konieczne jest - w celu uwolnienia samych uzasadnień od presji wywołanych tym, że one są obecnie jedyną formą udziału sądów w społecznym dyskursie - poszukiwanie innych form alternatywnych, a zerwaną więź legitymizacyjną i brak dialogu społecznego zastąpić można (lub uzupełnić) obowiązkowym komunikatem prasowym, jak proponuje H. Hauser? Jedno jest pewne. Powrót władzy sądowniczej do grona "trójcy władz", co wynika dobitnie z nowej konstytucji, kładzie jej na barki powinność udziału we wspomnianym dyskursie ze społeczeństwem. Jest to bowiem konieczna konsekwencja "bycia władzą". Zmusza ją także do podporządkowania się wymaganiom co do legitymizacji przez perswazję i transparencję. Potrzebom i oczekiwaniom nie może sprostać utrzymane w tradycyjnym stylu uzasadnienie orzeczenia, zwłaszcza jeżeli chce się je uznawać za jedyny przejaw tego dyskursu ze strony sądów. Działaniu sprawiedliwości stawia się wymaganie zdobycia aprobaty stron i opinii publicznej; nie wystarczy samo posiadanie i powołanie się na formalną legitymizację orzeczenia i sędziego. Ustawa jest tylko narzędziem "Współczesne koncepcje prawnicze nie przyrównują już sędziego do ust wygłaszających brzmienie ustawy, gdyż nie sprowadza się już do niej całego prawa: ustawa jest tylko podstawowym narzędziem wskazującym sędziemu kierunek w wypełnianiu jego zadania, tj. rozstrzygania konkretnych wypadków" (Ch. Perelman: Logika prawnicza, nowa retoryka, Warszawa, 1984). Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje ustawicznie wyborów: preferencjom aksjologicznym i stanowi jednostkowej wiedzy odpowiada wybór technik rozumowania i sposobów wykładni, aprobata jednych i odrzucenie drugich. "Rzadko się zdarza, by sądy, jeśli tego naprawdę pragną, nie znalazły w technice prawniczej sposobu pogodzenia swej troski o możliwe do przyjęcia stanowisko z wiernością ustawie" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Ukrycie w tym zakresie roli sędziego jest fikcją, hipokryzją i wykrętem - i nie jest to określenie moje, lecz wybitnych prawników francuskich, kierowane pod adresem własnej konfraterni, popadającej w te właśnie grzechy. Jeżeli zatem we Francji (skąd czerpaliśmy wzory do naszej praktyki, o czym już zapomnieliśmy) zarzuca się przestarzałość rutyny, to ten sam zarzut nie może ominąć i nas. Rozumowanie sędziego może przebiegać w danej sprawie różnie i nie da się tego obecnie ukryć - zarówno wobec innych prawników, jaki i wobec szerszej publiczności. Gdy tak się dzieje, autorytet decyzji będzie się opierał na fikcji. Czy może to jednak umacniać szacunek i autorytet wymiaru sprawiedliwości? Przekonywanie audytorium - przez to, co się samemu zrobiło, a nie ukrywanie się za pozorem formalnego "zastosowania ustawy", komunikowane tylko przez sędziego stronom i publiczności - tak można określić istotę różnicy między modelem, który jest rozpowszechniony u nas jako typowy, a tym, co uważam za odpowiadające znakowi czasu opracowanie motywów. A to po to, aby ujawnić, na co publiczność czeka: nie tylko na rozstrzygnięcie wymierzające sprawiedliwość, ale demonstracyjnie wskazujące, że sprawiedliwość wymierzono. Oczywiście nie chodzi o zastępowanie tradycyjnego uzasadnienia traktatem teoretycznym czy sprowadzanie sprawy do zwiększania objętości pisemnych motywów. Problem w większej szczerości wobec przedstawienia tego, co się robi. Sędzia jest nie tylko "ustami ustawy" i nie jest automatem subsumcyjnym. W konsekwencji pisane przez niego uzasadnienia nie mają służyć kamuflowaniu istnienia i dokonania wyboru technik prawnych. Czasem lektura publikowanych orzeczeń czyni wrażenie, że ukrycie tego rodzaju wyborów wynika nawet nie z przemyślanej decyzji, lecz nieświadomości istnienia i dokonania wspomnianych wyborów, braku wiedzy o istniejących w tym względzie możliwościach. Inaczej mówiąc, powstaje wrażenie, że sędzia albo nie wiedział, że to, co czyni, jest dokonaniem wyboru, a nie tylko "przemówieniem jako usta ustawy", albo nie zdawał sobie sprawy ze stojących przed nim możliwości. Jeżeli zarzut niskiej samoświadomości sędziów ktoś uznałby za obraźliwy, to odpowiem, że maniera uzasadnienia ukrywająca całkowicie sędziego za plecami ustawodawcy - nie daje obserwatorowi i czytelnikowi szans na weryfikację innego wniosku. Między dawnymi normami a zmienioną aksjologią Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Dlatego stosowanie prawa (odczytanie abstrakcyjnej normy i jej aplikowanie do konkretnego wypadku) jest nie tylko dedukcją, lecz stałym przystosowywaniem przepisów prawnych (ich rozumienia) do przeciwstawnych wartości podnoszonych w sporach sądowych. Oczywiste jest, że zapotrzebowanie na tego rodzaju przystosowanie jest większe w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych. Celu tego nie da się osiągnąć przez budowę sylogizmów w uzasadnieniu orzeczenia i pominięcie procesu myślowego, który kamufluje rzeczywisty proces myślowy. Główny wysiłek sędziego jest skierowany na poszukiwanie decyzji, która będzie rozwiązaniem rozsądnym i sprawiedliwym, gdyż daje się włączyć do obowiązującego systemu prawnego. Zbudowanie wspomnianego sylogizmu, demonstrowanego w tekście uzasadnienia jest poprzedzone procesem ocennym - dlaczego więc udawać (przez eliminację go z uzasadnienia), że on nie istnieje? Współcześnie w Polsce jesteśmy właśnie świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. To zaś stawia przed sądami zadania wyjątkowe. "(...) Sprawiedliwe rozwiązanie sporu nie jest po prostu, jak chciał pozytywizm prawniczy, kwestią zgodności z prawem, to znaczy legalności. W istocie rzadko się zdarza, by był tylko jeden sposób rozumienia zgodności rozwiązania z prawem: to raczej uprzednio podjęte przekonanie o tym, co będzie rozwiązaniem sprawiedliwym, rozsądnym i możliwym do przyjęcia, kieruje sędzią w poszukiwaniu przyjęcia zadowalającego prawnie uzasadnienia" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Jeżeli jednak tak jest, a tak jest z pewnością zwłaszcza w warunkach burzliwych przemian, to osiągnięcie akceptacji dla rozstrzygnięcia przez strony i publiczność nie może nastąpić za pomocą uzasadnienia skrywającego ten cały proces i samego sędziego za rzekomym, podawanym za jedyne możliwie i pozbawione alternatywy rozstrzygnięciem determinowanym wprost i wyłącznie wolą ustawodawcy. A nastąpić nie może, ponieważ tego rodzaju ograniczenie uzasadnienia w gruncie rzeczy jest w tej sytuacji czysto woluntarystyczne. I z tej przyczyny jego procesowe i pozaprocesowe funkcje pozostaną nie zrealizowane (...) Jest to fragment referatu przygotowanego na spotkanie organizowane przez Stowarzyszenie Sędziów "Iustitia" poświęcone tematowi "Sędzia w społeczeństwie", które odbędzie się 24-25 stycznia. Ucz się łaciny In dubio pro reo - w razie wątpliwości na korzyść oskarżonego (wyrokuje się) Non liquet - nie jest jasne Praeter legem - obok ustawy
W obecnych czasach społeczeństwo staje się coraz bardziej zaintereswoane działaniami sądów i wyrokami przez nich wydawanymi. Odbiorcą i adresatem działań sądowych stają się nie tylko strony i profesjonaliści,ale też społeczeństwo, które wiedzę o działaniach sądów czerpie z mediów. Do tej pory sądy, a więc i sędziowie, były wstrzemięźliwe w kontakcie z mediami i, w szerszym kontekście, ze społeczeństwem w myśl twierdzenia, że sądy przemiawiają poprzez wyrok i jego uzasadnienie. Sądy miały więc konkretny argument przeciw udziałowi w społecznym dyskursie sądów. Każda próba zmiany takiego podejścia kończyła się oskarżeniem o atak na pozycję sędziów, co potwierdzało społeczną diagnozę o skostnieniu władzy sądowniczej w Polsce. Rodzącemu się właśnie społeczeństwu obywatelskiemu nie wystarcza już stwierdzenie, że jakieś rozwiązanie jest sprawiedliwe, słuszne i niepodlegające krytyce, ponieważ zostało orzeczone zgodnie z prawem. Obywatel, wiedząc,że interpretacja prawa jest codziennością życia prawniczego i że w związku z tym istnieją różne sposoby rozumienia tego prawa, chce wiedzieć na czym polega owa zgodność z prawem. "Legalizm biurokratyczy" jest już metodą niewystarczającą. Obecnie każde uzasadnienie musi przekonywać lub przynajmniej wskazywać na podjęcie działań. Sądy ferując wyroki powołują się na zasady sztuki prawniczej nie tłumacząc społeczeństwu na czym te zasady polegają, co widać wyraźnie podczas procesów tzw. historycznych, które są odraczane bezterminowo ze względu na stan zdrowia oskarżonego albo kiedy wyodrębnia się w nich oddzielne postępowanie sądownicze dotyczace jednego z oskarżonych. Inny problem stanowią tzw. procesy dziennikarskie, w których pojawia się wątek prawa do informacji i kwestia tajemnicy dziennikarskiej. Często orzeczenia sądu nie biorą pod uwagę aspektu praw człowieka oraz prawa do informacji, które z jednej strony rozumiane jest jako prawo społeczeństwa do bycia poinformowanym, a z drugiej strony zarzucano sądom,że ochronę tajemnicy dziennikarskiej redukują do przywileju piszących artykuły. Oczywiście w historii polskiego sądownictwa istnieją również przykłady oddmiennego podejścia do motywowania stanowiska.Przed kilkoma laty Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzwnie publikacji zdań odrębnych. Dzięki temu do publicznej wiadomości podawano wszystkie możliwości rozwiązania sprawy wraz z wyjaśnieniami dlaczego nie wdrożono konretnych rozwiązań. Niestety sądy niższych instancji odmówiły wprowadzenia tej zasady argumentując, że stoi ona w sprzeczności do zasady tajemnicy pokoju narad. Kolejny znany przykład ilustrujący nieprzystawalność zasad sądowniczych do potrzeb społeczeństwa to ogłoszenie wyroku w sprawie inspiratorów zabójstwa ks. Popiełuszki. Wyrok uniewinniający został przez publiczność sądową przyjęty wrogo, dlatego też sędzia prowadzący zdecydował się na zorganizowanie konferencji prasowej, na której w przystępny sposób motywy, na podstawie których ogłoszono taki wyrok. Izby sądownicze, które decydują się na jawność postępowania oraz publikację zdań odrębnych, wzbudzają większe zaufanie oraz duże uznanie społeczne. Kolejnym argumentem dla twierdzenia, że sądy w Polsce nie nadążają za zmianami oczekiwań społecznych wobec władzy jest fakt, że uzasadnienie wyroku nie jest wyłącznie materiałem dla wyższej, odwoławczej instancji,ale powinno też być dostępne dla zwykłego obywatela. U podstaw takiego podejścia leży tzw. "biurokratyczny formalizm", zgodnie z wykładnią którego jeżeli sędzia wydający wyrok sam wie, że jest on zgodny z prawem i sumieniem nie odczuwa potrzeby dodatkowego wyjaśniania swoich motywów. Sędzia czuje sie zwolniony z powinności dokonywania czegokolwiek więcej niż ponad to, co musi. W związku z tym sądy same pozbawiają się możliwości edukacyjnego oddziaływania na społeczeństwo. Spośród wszystkich sądów najbardziej wyczulony na nieaktualność postaw sądowniczych jest Naczelny Sąd Administracyjny, który sam zajmuje się kontrolowaniem innej "władzy". To, że każda arbitralność władzy jest obecnie odrzucana jest wynikiem wielu czynników, z których najważniejszym są prawa człowieka. Arbitralność państwa wobec obywateli przestała być kwestią wewnętrzną a stała się sprawą uniwersalną. Aspiracją praw człowieka stało się chronienie jednostki przed każdą arbitralnością. Obecnie więc również arbitralnoś legislatyw i sądów daje jednostce prawo do bezpośredniej ochrony w ramach systemu kontroli ponadpaństwowej. Granica tego, co uważa się za arbitralnośc władzy znacznie się obniżyła w społeczeństwie ludzi, którzy zostali wychowani na prawach człowieka i przekonaniu o funkcjonowaniu społeczeństwa obywatelskiego. Rozszerzyła się liczba aktorów życia społecznego, którzy uważają się za uprawomocninych do żądania od władzy tłumaczenia swoich działań. Podobnie rzecz się ma w Niemczech, gdzie przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów stwierdził, że niemieccy sędziowie będó musieli w krótkim czasie nauczyć się sporządzania motywów wyroków dla prasy. Z powyższych przykładów, zarówno polskich jak i niemieckich, wynika jasno, że im relacja zdawana społeczeństwu z procesu sądowego będzie prostrza tym relacja na linii sądy- społeczeństwo będzie łatwiejsza i efektywniejsza. Być może będzie to wymagało zmiany sposobu przygotowywania motywów sądu, które będą prezentowane nie tylko kolegom po fachu,ale też społeczeństwu. Oczywiście nie chodzi tu o zastępowanie tradycyjnego uzasadnienia wyroku traktatem teoretycznym, ale do sprawienia aby tekst ten był bardziej przystępny dla przeciętnego obywatela. Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Dlatego też stosowanie prawa jest nie tylko dedukcją, ale też stałym przystosowaniem przepisów prawnych do przeciwstawnych wartości podnoszonych w sporach sądowych.
SEJM UCHWALIŁ Cel - poprawa bezpieczeństwa Nowy kodeks drogowy STANISŁAW SOBOŃ Sejm uchwalił 25 kwietnia 1997 r. ustawę - Prawo o ruchu drogowym. Teraz musi ją jeszcze rozpatrzyć Senat. Zamieszczamy dziś dokończenie omówienia tego aktu prawnego. Pierwszą cześć opublikowaliśmy wczoraj. Tablice i dowody rejestracyjne Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód jego własności, kartę pojazdu (jeżeli była wydana dla niego), skrócony odpis świadectwa homologacji, decyzji zwalniającej z obowiązku homologacji albo zaświadczenie o pozytywnym wyniku badania technicznego, dowód rejestracyjny (jeżeli pojazd był zarejestrowany) i dowód odprawy celnej przywozowej, jeżeli był sprowadzony z zagranicy i jest rejestrowany po raz pierwszy. Nie określił jednak pełnego katalogu warunków i upoważnił ministra transportu i gospodarki morskiej do ich uzupełnienia w rozporządzeniu. Kodeks określił równocześnie warunki rejestracji czasowej pojazdu, które dotychczas były szczątkowo uregulowane w rozporządzeniu. Według nowych przepisów pojazd może być zarejestrowany czasowo w dwóch wypadkach. Pierwszy - to rejestracja z urzędu w razie konieczności sprawdzenia lub uzupełnienia dokumentów wymaganych do rejestracji. Drugi - to rejestracja na wniosek właściciela pojazdu dla wywozu pojazdu za granicę, przejazdu z miejsca zakupu lub odbioru pojazdu na terytorium Polski oraz przejazdu w związku z koniecznością przeprowadzenia badań homologacyjnych lub technicznych w stacji kontroli pojazdów albo naprawy. Pojazd może być zarejestrowany czasowo do 30 dni. Możliwe jest przedłużenie tego terminu o 14 dni, jednakże po jego upływie właściciel ma obowiązek zwrócić organowi rejestrującemu pozwolenie czasowe i tablice rejestracyjne. Kodeks wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych (złożonych) poza wytwórnią. Chodzi tu o wszelkie pojazdy złożone we własnym zakresie, które w dotychczasowych przepisach nazywane były SAMAMI lub SKŁADAKAMI. Zakaz ten nie dotyczy pojazdu zbudowanego przy wykorzystaniu nadwozia, podwozia lub ramy konstrukcji własnej, którego markę określa się jako SAM. Jeśli więc ktoś sam wykona taki pojazd, nie będzie miał kłopotów z jego zarejestrowaniem. Zakaz nie dotyczy także pojazdu zabytkowego. Umożliwia się rejestrację pojazdów będących w dyspozycji zakładów lub wydzielonych jednostek wielozakładowych przez organ rejestrujący, właściwy ze względu na ich siedzibę, jeżeli ich kierownicy zostaną upoważnieni przez właścicieli do dokonania takich czynności. Jest to wyjątek od ogólnej zasady obowiązującej przy rejestracji pojazdów, przewidującej rejestrację na wniosek właściciela i przez organ właściwy ze względu na jego miejsce zamieszkania lub siedzibę. Określono też warunki wyrejestrowania pojazdu. Może nastąpić to tylko na wniosek jego właściciela w razie zniszczenia (kasacji) pojazdu, jeżeli przedstawi zaświadczenie o przekazaniu pojazdu do składnicy złomu wyznaczonej przez wojewodę, kradzieży, jeżeli złoży odpowiednie oświadczenie pod odpowiedzialnością karną za fałszywe zeznanie oraz wywozu pojazdu za granicę, jeżeli został tam zarejestrowany lub zbyty. Pojazd wyrejestrowany z powodu kasacji nie może być ponownie zarejestrowany. Oznacza to, że przestaną obowiązywać przepisy o czasowym lub stałym wycofaniu pojazdu z ruchu, które przewiduje obecnie rozporządzenie o rejestracji i ewidencji pojazdów. Na właścicielu ciążyć będą wszelkie opłaty do czasu wyrejestrowania pojazdu, a więc podatek od środków transportowych i ubezpieczenie OC. Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Kodeks przewiduje odpowiednią nowelizację ustawy o działalności gospodarczej w celu wprowadzenia koncesjonowania produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych. Tablice te mają być produkowane według nowego wzoru, z uwzględnieniem standardów europejskich. Będą też odpowiednio zabezpieczone przed możliwością ich podrobienia. Koncesjonowanie produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych nastąpi od 1 lipca 1998 r. Tablice rejestracyjne, dowód rejestracyjny i pozwolenie czasowe będą wydawane za opłatą, niezależnie od opłaty skarbowej za rejestrację pojazdu. Organem rejestrującym pojazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Może on powierzyć to zadanie w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc rejestracją pojazdów będą się zajmować nadal samorządy. Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Wpisowi do ewidencji podlegać będzie każdy zarejestrowany pojazd. Będą w niej dane o pojeździe, jego kolejnych właścicielach i posiadaczach oraz o zawartych przez te osoby umowach obowiązkowego ubezpieczenia OC. Ewidencja będzie prowadzona od 1 lipca 1998 r. przez jednostkę podległą ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Karta pojazdu Nowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu jako dodatkowego, obok dowodu rejestracyjnego, dokumentu. Karta będzie wydawana przez producenta lub importera na każdy nowy pojazd samochodowy wprowadzony do obrotu handlowego w Polsce, a następnie przekazywana jego właścicielowi. Przy sprzedaży będzie przekazywana kolejnemu właścicielowi. W karcie będzie zapisywana historia pojazdu. Na pojazd sprowadzony z zagranicy i tam zarejestrowany właściciel otrzyma kartę pojazdu przy pierwszej rejestracji w Polsce. Przepisy te wejdą w życie od 1 lipca 1998 r. Właścicielom pojazdów zarejestrowanych przed dniem wejścia tego obowiązku w życie karty mogą być wydane po podjęciu takiej decyzji przez ministra transportu i gospodarki morskiej. Wówczas warunki i terminy w jakich to nastąpi, zostaną określone w drodze rozporządzenia. Badania techniczne Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych niektórych pojazdów. Pojazdy przeznaczone do nauki jazdy i egzaminowania podlegać będą okresowym badaniom technicznym co 6 miesięcy, a pojazdy marki SAM nowego typu oraz przystosowane do zasilania gazem - corocznie. Badanie techniczne pojazdu będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym kraju, a nie tylko w województwie, jak proponowano poprzednio. Poza tymi zmianami, określono wyraźnie warunki wydawania upoważnień do przeprowadzania badań technicznych przez stacje kontroli pojazdów, wydawania i cofania uprawnień diagnostom do wykonywania badań technicznych oraz środki nadzoru wojewody nad stacjami i diagnostami. W razie cofnięcia diagnoście uprawnienia do wykonywania badań technicznych wydanie ponownego nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Stacje kontroli pojazdów działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania przewidziane w kodeksie w terminach określonych w wydanych im upoważnieniach. Osoby wykonujące czynności diagnosty w dniu wejścia w życie kodeksu na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie. Prawa jazdy Wzorem rozwiązań istniejących w państwach Unii Europejskiej, w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kategoria podstawowa prawa jazdy uprawnia do kierowania pojazdem w nim określonym bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. I tak, prawo jazdy kat. A uprawnia do kierowania każdym motocyklem, a kat. A1 tylko motocyklem o pojemności skokowej silnika nie przekraczającej 125 cm sześc. i o mocy nie większej niż 11 kW. Prawo jazdy kat. B uprawnia do kierowania pojazdami samochodowymi o dopuszczalnej masie całkowitej (dmc) nie przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów i motocykli, oraz tymi pojazdami z przyczepą o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, jeżeli łączna dmc zespołu tych pojazdów nie przekracza 3,5 t, a także ciągnikiem rolniczym lub pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat. B1 - trójkołowym lub czterokołowym pojazdem samochodowym o masie własnej nie przekraczającej 550 kg i pojemności silnika spalinowego o zapłonie iskrowym większej niż 50 cm sześc., z wyjątkiem autobusów i motocykli. Prawo jazdy kat. C uprawnia do kierowania pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów, oraz ciągnikiem rolniczym, natomiast kat. C1 - pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t i nie większej niż 7,5 t, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, z wyjątkiem autobusów. Prawo jazdy kat. D uprawnia do kierowania autobusem, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat D1 - autobusem przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu nie więcej niż 17 osób, łącznie z kierowcą, oraz ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym. Nie wprowadzono podkategorii w kategorii T. Ustalono też, że kat. C1+E uprawnia do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. C1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, a kategoria D1+E - do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. D1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego. Dopuszczono też możliwość kierowania pojazdami przez osoby nie posiadające do tego uprawnień. Chodzi tu o odbywających naukę jazdy pod nadzorem instruktora lub egzamin państwowy pod nadzorem egzaminatora. Regulacje te likwidują lukę, która istnieje w dotychczasowych przepisach. Warunkiem uzyskania prawa jazdy wyższych kategorii (C, C1, D lub D1), jest posiadanie prawa jazdy kat. B. Nie zmieniły się wymagania wiekowe dla osób ubiegających się o prawo jazdy kategorii B. Osoby, które nie ukończyły 18 lat, mogą uzyskać prawo jazdy kat. A, A1, B, B1 i T tylko za zgodą rodziców lub opiekunów. Kierujący może posiadać tylko jedno ważne krajowe prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem. Organem wydającym prawa jazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Zadania w zakresie wydawania praw jazdy może on powierzyć w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc sprawami związanymi z wydaniem prawa jazdy, będą zajmować sie nadal samorządy. Odmiennie niż dotychczas określono uprawnienia cudzoziemca do kierowania pojazdem w czasie dłuższego pobytu na terytorium Polski. Jeżeli posiada prawo jazdy, wydane za granicą zgodnie z konwencją o ruchu drogowym, może kierować pojazdem rodzaju określonego w prawie jazdy przez 6 miesięcy od dnia rozpoczęcia stałego lub czasowego pobytu w Polsce. Może ubiegać się też o wydanie polskiego prawa jazdy. Podstawą do wydania jest zawsze krajowe prawo jazdy. Jeżeli prawo jazdy nie będzie odpowiadać wymaganiom powołanej konwencji, musi zdać egzamin państwowy w części teoretycznej oraz przedłożyć uwierzytelnione tłumaczenie zagranicznego prawa jazdy. Analogiczne zasady dotyczą obywatela polskiego, który uzyskał prawo jazdy za granicą, a następnie powrócił do Polski. Kierujący samochodem ciężarowym lub zespołem pojazdów o dmc powyżej 24 t musi posiadać, oprócz prawa jazdy, świadectwo kwalifikacji. Powinien więc spełnić warunki przewidziane dla jego wydania (m. in. posiadać prawo jazdy odpowiedniej kategorii przez 3 lata, przejść badania lekarskie i psychologiczne). Kierujący pojazdem przewożącym materiały niebezpieczne musi odbyć specjalistyczny kurs. Osoby, które ukończyły 18 lat, nie muszą mieć karty rowerowej, motorowerowej lub woźnicy. Obowiązek ich posiadania dotyczy wyłącznie dzieci i młodzieży do 18 lat. Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. W ewidencji znajdzie się każdy, kto uzyska uprawnienie do kierowania pojazdem. Ewidencję będzie prowadzić jednostka podległa ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Ewidencja zacznie działać 1 lipca 1998 r. Szkolenie kierowców Zmiany mają charakter zasadniczy. Kodeks przewiduje, iż szkolenie kandydatów na kierowców może być prowadzone tylko w jednostkach lub szkołach spełniających określone warunki i posiadających zezwolenie kierownika rejonu. Wśród warunków wymienia się posiadanie: odpowiedniego lokalu; wyposażenia dydaktycznego; pojazdu przystosowanego do nauki jazdy; placu manewrowego. Jednostka szkoląca ma obowiązek zatrudnienia co najmniej jednego instruktora, chyba że osoba fizyczna prowadząca taką działalność sama jest instruktorem. Określono równocześnie kompetencje nadzorcze kierownika rejonu nad tymi jednostkami. W razie stwierdzenia naruszenia warunków przewidzianych dla jednostek szkolących, prowadzenia szkolenia niezgodnie z przepisami oraz wydania zaświadczenia o ukończeniu szkolenie niezgodnie ze stanem faktycznym organ ten będzie miał obowiązek cofnięcia zezwolenia na prowadzenie szkolenia. W razie cofnięcia zezwolenia z dwóch ostatnich powodów ponowne nie może być wydane wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Ośrodki szkolenia i szkoły prowadzące działalność szkoleniową na podstawie dotychczasowych przepisów będą mogły ją kontynuować przez rok od dnia wejścia kodeksu w życie. Po tym terminie, jeżeli zamierzają nadal prowadzić szkolenie kierowców, muszą spełnić nowe warunki. Osoba ubiegająca się o prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem może rozpocząć szkolenie najwcześniej trzy miesiące przed osiągnięciem wieku wymaganego dla danej kategorii prawa jazdy lub pozwolenia. Jeżeli jest nią uczeń szkoły, której program nauczania obejmuje szkolenie osób ubiegających się o prawo jazdy, okres ten wynosi 12 miesięcy. W związku z wprowadzeniem nowych wymagań dla kandydatów na kierowców oraz nowych warunków szkolenia osoby od 17 do 18 lat ubiegające się o prawo jazdy kategorii B, które ukończyły wymagane szkolenie lub w nim uczestniczą 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Również osoby ubiegające się o prawo jazdy kategorii C lub D, które ukończyły wymagane szkolenie lub uczestniczą w nim 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Osoby te nie muszą też posiadać prawa jazdy kategorii B. Kodeks określił też dodatkowe wymagania wobec instruktorów. Instruktorem może być osoba, która ma co najmniej wykształcenie średnie, posiada uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego nauczaniem przez co najmniej 3 lata, potwierdziła wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne w odpowiednim orzeczeniu, ukończyła kurs kwalifikacyjny w jednostce upoważnionej przez wojewodę, zdała egzamin przed komisją powołaną przez wojewodę, nie była karana wyrokiem sądu lub orzeczeniem kolegium do spraw wykroczeń za przestępstwa lub wykroczenia przeciwko bezpieczeństwu w ruchu lądowym i została wpisana do ewidencji instruktorów prowadzonej przez kierownika rejonu. Instruktorzy zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi tak jak kierowcy. Powinni posiadać też świadectwo kwalifikacji. Instruktor może być skreślony z ewidencji przez kierownika rejonu, jeżeli przestał spełniać warunki przewidziane dla instruktorów, nie przedstawił orzeczenia lekarskiego z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności instruktora, nie zdał egzaminu przed komisją wojewody w wyznaczonym terminie oraz dopuścił się rażącego naruszenia przepisów obowiązujących w zakresie szkolenia kierowców. Po skreśleniu instruktora z powodu rażącego naruszenia przepisów z zakresu szkolenia ponowny wpis do ewidencji nie może być dokonany wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Nadzór nad szkoleniem sprawuje kierownik rejonu. Może on kontrolować dokumentację związaną ze szkoleniem oraz skierować instruktora, w uzasadnionych sytuacjach, na egzamin kontrolny. Wykładowcy i instruktorzy, którzy uzyskali uprawnienia na podstawie dotychczasowych przepisów, będą mogli wykonywać swoje funkcje po wejściu kodeksu w życie, jeżeli spełniają nowe wymagania w zakresie wykształcenia, prawa jazdy, niekaralności i zostali wpisani do ewidencji instruktorów. W ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie muszą zdać egzamin dla instruktorów, jeżeli zamierzają dalej wykonywać ten zawód (nie będzie już wykładowcy). Egzaminy państwowe Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego, zlokalizowanych w miastach wojewódzkich. W razie potrzeby mogą być przeprowadzane również w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. Na prawo jazdy kat. T oraz na kartę rowerową, motorowerową i woźnicy egzaminy będą przeprowadzane w jednostce szkolącej, szkole lub innym miejscu wyznaczonym przez kierownika rejonu. Kodeks przewiduje utworzenie przez wojewodów, w ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia ustawy w życie, wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego. Ośrodki te będą zajmowały się organizowaniem egzaminów. Mogą też wykonywać inne zadania z zakresu bezpieczeństwa ruchu. Tym samym zakończą organizowanie egzaminów wojewódzkie ośrodki egzaminacyjne, prowadzone przez różne podmioty na zlecenie wojewodów. Ośrodki egzaminowania działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie w ciągu 6 miesięcy od dnia jego wejścia w życie. Egzaminy państwowe ze wszystkich kategorii prawa jazdy, z wyjątkiem kategorii T, będą przeprowadzane przez egzaminatorów zatrudnionych przez dyrektora wojewódzkiego ośrodka ruchu drogowego na podstawie umowy o pracę, a na pozostałe uprawnienia - przez kierownika rejonu na podstawie umowy zlecenia. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów. Kandydat na egzaminatora ze wszystkich kategorii prawa jazdy musi posiadać prawo jazdy kat. B przez co najmniej 6 lat, uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego egzaminowaniem przez co najmniej rok oraz wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne, potwierdzone odpowiednimi orzeczeniami. Egzaminatorzy, tak jak instruktorzy, zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi. Egzaminatorzy z prawa jazdy kategorii T oraz pozwolenia do kierowania tramwajem zostali potraktowani nieco łagodniej. Nie muszą mieć wyższego wykształcenia, ukończyć kursu kwalifikacyjnego i uczestniczyć w egzaminach państwowych w charakterze obserwatorów oraz przeprowadzać egzaminów pod kierunkiem egzaminatorów. Ustawodawca zrezygnował z określania wieku, w którym można starać się o uprawnienia egzaminatora oraz zakończyć pełnienie tej funkcji. Egzaminator, który zostanie wpisany do ewidencji egzaminatorów, otrzyma odpowiednią legitymacje. Zwiększono też nadzór wojewodów nad egzaminatorami. Wojewoda ma obowiązek skreślenia egzaminatora z ewidencji, jeżeli przestał spełniać określone warunki, nie odbył okresowego szkolenia, nie przedstawił orzeczenia z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności egzaminatora, nie zdał egzaminu przed odpowiednią komisją w wyznaczonym terminie lub naruszył zasady egzaminowania. W razie skreślenia egzaminatora z ewidencji z powodu naruszenia zasad egzaminowania ponowny wpis nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Egzaminatorzy, którzy uzyskali uprawnienia do egzaminowania na podstawie dotychczasowych przepisów, zachowują te uprawnienia nadal. Przez 10 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie mogą jeszcze pełnić swoje funkcje na podstawie umowy zlecenia. Na kartę rowerową i motorowerową nie będzie już egzaminów, lecz tylko sprawdzenie kwalifikacji przez nauczycieli wychowania komunikacyjnego upoważnionych przez dyrektorów szkół lub policjantów posiadających specjalistyczne przeszkolenie z ruchu drogowego. Karty te będą wydawane bezpłatnie przez dyrektorów szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Do lekarza i psychologa W przepisach o badaniach lekarskich skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych (dotychczas okresowych). Zamiast obecnego określenia "osoby wykonujące zawód kierowcy", które powodowało kłopoty interpretacyjne, ustalono, że obowiązek ten będzie dotyczył kierowcy pojazdu silnikowego o dmc powyżej 7,5 t, pojazdu przewożącego materiały niebezpieczne i uprzywilejowanego, autobusu oraz kierowcy przewożącego zarobkowo osoby na własny lub cudzy rachunek. Terminy badań poszczególnych kierowców uzależniono od rodzaju uprawnień do kierowania pojazdami. Badaniami lekarskimi objęto także kandydatów na egzaminatorów i instruktorów, a kontrolnymi egzaminatorów i instruktorów. Badaniami psychologicznymi zostali objęci kierujący, o których mowa wyżej, przy ubieganiu się o wydanie świadectwa kwalifikacji, kandydaci na instruktorów i egzaminatorów oraz kierujący będący sprawcami wypadków drogowych, w których jest zabity lub ranny. Określono też zasady przeprowadzania badań kierowców w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie do alkoholu. Przyjęto, iż badanie na zawartość w organizmie alkoholu będzie przeprowadzane przy użyciu urządzeń elektronicznych dokonujących pomiaru stężenia alkoholu w wydychanym powietrzu. Jeżeli nie będzie to możliwe, bada się krew lub mocz. Mogą być one przeprowadzone również w razie braku zgody kierującego, o czym należy go uprzedzić. Analogiczna zasada obowiązuje przy ocenie obecności w organizmie środka działającego podobnie do alkoholu (np. narkotyków). Warunki i sposób przeprowadzania badań określi rozporządzenie ministra zdrowia i opieki społecznej. W razie uczestniczenia w wypadku drogowym, w którym jest zabity lub ranny, kierujący jest poddawany obowiązkowo badaniu na zawartość w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Poza kierującym pojazdem, badaniu temu może być poddana także inna osoba, jeżeli zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem uczestniczącym w wypadku drogowym. Osoby te mają jednak prawo żądać przeprowadzenia badań na podstawie krwi lub moczu. Uprawnienia drogówki Policja otrzymała nowe uprawnienia. Będzie kontrolować przewóz materiałów niebezpiecznych oraz naciski osi i masy pojazdów. W razie stwierdzenia nieprawidłowości policjant będzie miał prawo uniemożliwić kierującemu dalszą jazdę pojazdem. Takie same uprawnienia będzie miał także w razie nieokazania przez kierującego dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy ubezpieczenia OC lub opłacenie składki tego ubezpieczenia oraz kierowania pojazdem przez osobę nie posiadającą uprawnień. Pojazdy te będą usuwane lub przemieszczane na odpowiednie parkingi, jeżeli nie będzie możliwości ich zabezpieczenia w inny sposób. Będzie miał też prawo żądać, aby osoba, wobec której zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem pod wpływem alkoholu, poddała się badaniu w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Policja nadal będzie prowadzić ewidencję kierowców naruszających przepisy ruchu drogowego. Za konkretne naruszenie kierujący może otrzymać od 1 do 10 punktów. Okresem rozliczeniowym jest rok liczony od dnia pierwszego naruszenia. Punkty wpisane do ewidencji usuwa się po upływie roku. Kierowca, który zgromadził określoną liczbę punktów, może uczestniczyć na własny koszt w specjalnym szkoleniu, aby zmniejszyć swój dorobek. Jeśli tego nie uczyni, zostanie skierowany na egzamin kontrolny po przekroczeniu limitu 24 punktów, którego celem jest sprawdzenie kwalifikacji do prowadzenia pojazdu (zdanie egzaminu przewidzianego dla kierującego pojazdem określonej kategorii). Młodemu kierowcy, a więc temu, który w ciągu roku od dnia wydania po raz pierwszy prawa jazdy zgromadził 20 punktów za naruszenie przepisów ruchu drogowego, zostanie cofnięte bezpowrotnie uprawnienie do kierowania pojazdem. Wówczas będzie musiał zaczynać wszystko od początku, a więc odbyć szkolenie i zdać egzamin państwowy. Nowy kodeks drogowy rozszerzył znacznie katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy. Poza dotychczasowymi, policjant będzie mógł zatrzymać prawo jazdy, gdy wobec kierującego pojazdem wydane zostało postanowienie lub decyzja o jego zatrzymaniu, orzeczono zakaz prowadzenia pojazdów lub wydano decyzję o cofnięciu prawa jazdy oraz po zgromadzeniu przewidzianej liczby punktów karnych za naruszenie przepisów ruchu drogowego: 20 punktów przez młodego kierowcę i 24 punktów przez pozostałych. Policjant będzie mógł zatrzymać dowód rejestracyjny pojazdu również w razie uzasadnionego przypuszczenia, że dane w nim zawarte nie odpowiadają stanowi faktycznemu. Dowód rejestracyjny pojazdu zarejestrowanego za granicą, zatrzymany w sytuacjach przewidzianych w kodeksie, przechowuje się w odpowiedniej jednostce policji przez 7 dni, a następnie przekazuje przedstawicielstwu państwa, w którym jest zarejestrowany. Nie dotyczy to podejrzenia o podrobienie lub przerobienie dokumentu oraz braku dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy OC. Autor jest głównym legislatorem w Kancelarii Sejmu
Sejm uchwalił 25 kwietnia 1997 r. ustawę - Prawo o ruchu drogowym. Nowe przepisy wprowadzają wiele zmian. Kodeks wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych (złożonych) poza wytwórnią, tzn. złożonych we własnym zakresie, jednak zakaz ten nie dotyczy pojazdu zbudowanego przy wykorzystaniu nadwozia, podwozia lub ramy konstrukcji własnej, a także pojazdu zabytkowego. Wprowadzone zostaną nowe tablice rejestracyjne, produkowane z uwzględnieniem standardów europejskich. Będą też odpowiednio zabezpieczone przed możliwością ich podrobienia. W każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kategoria podstawowa prawa jazdy uprawnia do kierowania pojazdem w nim określonym bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. Dopuszczono też możliwość kierowania pojazdami przez osoby nie posiadające do tego uprawnień - uczących się jazdy pod nadzorem instruktora lub egzaminowanych pod nadzorem egzaminatora. W ten sposób zostanie zlikwidowana luka w dotychczasowych przepisach. Odmiennie niż dotychczas określono uprawnienia cudzoziemca do kierowania pojazdem w czasie dłuższego pobytu na terytorium Polski. Kodeks przewiduje także, iż szkolenie kandydatów na kierowców może być prowadzone tylko w jednostkach lub szkołach spełniających określone warunki i posiadających zezwolenie kierownika rejonu. Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego, zlokalizowanych w miastach wojewódzkich. Na prawo jazdy kat. T oraz na kartę rowerową, motorowerową i woźnicy egzaminy będą przeprowadzane w jednostce szkolącej, szkole lub innym miejscu wyznaczonym przez kierownika rejonu. Egzaminy państwowe ze wszystkich kategorii prawa jazdy, z wyjątkiem kategorii T, będą przeprowadzane przez egzaminatorów zatrudnionych przez dyrektora wojewódzkiego ośrodka ruchu drogowego, a na pozostałe uprawnienia - przez kierownika rejonu. Na kartę rowerową i motorowerową nie będzie już egzaminów. W przepisach o badaniach lekarskich skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych (dotychczas okresowych). Badaniami lekarskimi objęto także kandydatów na egzaminatorów i instruktorów, a kontrolnymi egzaminatorów i instruktorów. Badaniami psychologicznymi zostali objęci też kandydaci na instruktorów i egzaminatorów oraz kierujący będący sprawcami wypadków drogowych, w których jest poszkodowany. Wprowadzono, iż badanie na zawartość alkoholu w organizmie kierowcy będzie przeprowadzane przy użyciu urządzeń elektronicznych dokonujących pomiaru stężenia alkoholu w wydychanym powietrzu. Policji rozszerzono znacznie katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy.
Drobna przedsiębiorczość ma już inny charakter niż na początku transformacji, ale nadal stwarza szanse na zmniejszenia bezrobocia Nadzieja w małych firmach PAWEŁ GLIKMAN Drobna przedsiębiorczość budzi żywe zainteresowanie polityków, ekonomistów i mediów. Dzieje się tak zarówno w Polsce, jak i na świecie. Nasza sytuacja ma wprawdzie swoją specyfikę, ale zjawiska, jakie zachodzą w tym sektorze na świecie, mają dla polskich firm tego typu znaczenie szczególne ze względu na obecną - i przede wszystkim - przyszłą ich rolę w gospodarce. Dla zarysowania perspektyw tego sektora konieczne wydaje się spojrzenie na drogę, jaką przebył on w ostatnich kilkunastu latach. Na pojęcie "drobna przedsiębiorczość" składają się trzy rodzaje podmiotów funkcjonujących poza rolnictwem: mikropodmioty (1-10 pracowników), firmy małe (11-50 pracowników) i średnie (51-250 pracowników). W roku 1989 drobna wytwórczość w gospodarce pozarolniczej składała się niemal wyłącznie z mikropodmiotów. W realnym socjalizmie przedsiębiorstw średnich prawie nie było. Ci "prywaciarze" wegetowali na obrzeżach gospodarki, ich udział w produkcji sprzedanej i produkcji czystej wynosił 12-13 proc., a w majątku trwałym - tylko 2,3 proc. A już wtedy, pod rządami ustawy z 1988 r. zrównującej w prawach jednostki sektora prywatnego i publicznego, w miastach było widoczne ożywienie prywatnej przedsiębiorczości. Prawdziwa erupcja drobnej wytwórczości w Polsce nastąpiła w latach 1989-1991. Amortyzator terapii szokowej Można zaryzykować tezę, iż najistotniejszym efektem planu stabilizacyjnego ("planu Balcerowicza") z przełomu lat 1989/90 okazało się współistnienie i współzależność dwóch światów: wielkich przedsiębiorstw sektora publicznego (WP) oraz prywatnych małych i średnich przedsiębiorstw (MSP). W skali gospodarki narodowej produkcja sprzedana w pięciu działach (przemysł, budownictwo, transport, handel, gospodarka komunalna) zmniejszyła się o 21,5 proc. W WP - zmalała aż 51,2 proc., natomiast w MSP wzrosła niemal trzykrotnie, a w zakładach osób fizycznych - ponad czterokrotnie. Nie wszyscy pamiętający ten okres zdają sobie sprawę, iż amortyzatorem skutków terapii szokowej, skierowanej na uzdrowienie chorej gospodarki publicznej, byli ci "groszowi" drobni wytwórcy, uliczni handlarze, którzy rychło stali się właścicielami sklepów (handel detaliczny został prawie w całości sprywatyzowany w ciągu 2-3 lat). Gdyby nie to koło ratunkowe, pacjent znacznie gorzej zniósłby zaaplikowaną końską kurację. Ożywienie w sektorze prywatnym błędnie wszakże tłumaczy się głównie ekspansją drobnego handlu. W 1989 r. MSP tylko w 5,1 proc. partycypowały w produkcji sprzedanej przemysłu, ale w 1991 r. było to już 23,7 proc., w transporcie zaś udział MSP wzrósł z 9,9 do 27,7 proc. W ciągu dwóch lat MSP stały się w tych pięciu działach sektorem ważącym w tworzeniu dochodu narodowego. Ich udział w produkcji czystej wzrósł z 13,1 do 41,1 proc. Ten ogromny wzrost w tworzeniu dóbr materialnych i usług dokonał się przy niewspółmiernie mniejszym zaangażowaniu kapitałowym. W 1991 r. na cały pozarolniczy sektor prywatny przypadało 23 proc. wartości brutto środków trwałych. Jeśli wyeliminować sprywatyzowane już do tego czasu wielkie przedsiębiorstwa, okaże się, iż w dyspozycji MSP znajdowało się nie więcej niż 18 proc. majątku trwałego. Ponad 2/3 tego majątku stanowiły budynki mieszkalne, zatem udział MSP w kapitale produkcyjnym nie przekraczał 7 proc. Z zestawienia tych liczb widać, że wydajność kapitału trwałego w MSP była sześciokrotnie wyższa w porównaniu z resztą gospodarki. Niezmiernie istotna jest wszakże odwrotna strona tego medalu: otóż bardzo niska absorpcja kapitału przez MSP oznaczała bardzo wysoką absorpcję pracy. Pisał o tym Krzysztof Dzierżawski powołując się na moje badania ("Rz" z 1 grudnia 2001 r.). Dodam tylko, iż gdyby nie nowe zakłady osób fizycznych i spółdzielnie powstałe na gruzach dawnej (z nazwy tylko) spółdzielczości pracy, bezrobocie już w 1991 r. sięgnęłoby 3,5 mln osób zamiast zarejestrowanych wtedy ok. 2,2 mln osób. Nie trzeba dużej wyobraźni, aby uzmysłowić sobie społeczne skutki tej ponurej alternatywy braku w tym okresie ożywionej działalności small businessu. Erupcja przedsiębiorczości Czemu należy przypisać erupcję drobnej przedsiębiorczości, w latach 1989-1991? Na pierwszy plan wysunąłbym tu polską specyfikę potencjału przedsiębiorczości w warunkach realnego socjalizmu, szukającej sposobów swojego ujawnienia na granicy ówczesnego prawa. Wystarczy wspomnieć niezwykle prężną i pomysłową turystykę zarobkową. Najważniejszy był tu wszakże klimat społeczny - gotowości do podejmowania ryzyka biznesu, skoro tylko odpadną bariery krępujące inicjatywę i przedsiębiorczość. W latach 1988-1989 te bariery odpadły. Po pierwsze - otwarto gospodarkę, umożliwiając tym samym dostęp do rynków zagranicznych każdemu, kto spełniał warunki regulacyjno-prawne, po wtóre - wprowadzono wewnętrzną wymienialność złotego, co stanowiło podstawę działania czynnika pierwszego, po trzecie - ułatwiono wejście na rynek, co dało potężny impuls oddolnej prywatyzacji. Na to zaś trzeba nałożyć znane z historii gospodarczej zjawisko, iż w okresach kryzysów pracownicy zwalniani z większych zakładów upatrują szanse na przeżycie w podejmowaniu działalności na własną rękę. A że istniał po temu sprzyjający klimat społeczny, kryzys transformacyjny w Polsce - nie do uniknięcia przy zmianie ustroju na skalę historyczną - okazał się znacznie mniej dolegliwy niż w krajach ościennych. Dzięki erupcji drobnej przedsiębiorczości proces transformacji w Polsce nabrał impetu. Był to fenomen nie tylko na skalę europejską, ale i światową. Inne czasy Zarówno czynniki, które zadecydowały o pojawieniu się tego zjawiska, jak i jego specyfika to jednak zamknięta karta historii. Szukanie obecnie znaczących rezerw walki z bezrobociem w odtworzeniu tego samego procesu to tylko bezowocne sianie złudzeń. Nie oznacza to jednak, że trzeba zaniechać przeszukiwań poprawy sytuacji na rynku pracy za pomocą promocji drobnej wytwórczości, jak to się dzieje na całym świecie. Wysiłki w tym kierunku należy jednak wiązać z drobną przedsiębiorczością dnia dzisiejszego, działającą w odmiennych warunkach niż w początkowej fazie transformacji. W późniejszych latach sektor publiczny nadal "wypchał" zatrudnionych; restrukturyzacja musiała tam z natury rzeczy oznaczać eliminację nagromadzonego latami utajonego bezrobocia (28,1 proc. ogółu zatrudnionych w przemyśle w 1989 r.) i oparcia wzrostu ich produkcji niemal wyłącznie na podniesieniu wydajności. Część pracowników zwolnionych z sektora publicznego wchłonął sektor prywatny, głównie MSP. Jednak drobna przedsiębiorczość pod względem udziału w zatrudnieniu, tworzeniu wartości dodanej brutto, wydajności pracy czy rentowności powoli upodobnia się do europejskiej, choć pozostały jeszcze pewne cechy odrębne. Można stwierdzić, iż pod tym względem jesteśmy już przygotowani do wejścia do UE. Nie bacząc na dzielący nas jeszcze dystans od europejskich MSP, prognozy ich rozwoju stanowią drogowskaz dla naszych firm tego typu, (patrz tabela). W UE mali liczą się bardziej Z danych tych można wnioskować, że w Polsce tempo tworzenia nowych miejsc pracy w MSP może jeszcze przez pewien czas wyprzedzać tempo wzrostu zatrudnienia w skali całej gospodarki. Oznacza to, iż w dającej się przewidzieć przyszłości właśnie małe i średnie firmy powinny dokonywać absorpcji pracy. Biorąc pod uwagę rozmiary bezrobocia, promocję ich rozwoju uznać należy za priorytet w polityce gospodarczej. Z doświadczeń UE widać też, iż coraz większy udział w zatrudnieniu w MSP powinny mieć przedsiębiorstwa mikro i małe. Natomiast w tworzeniu wartości dodanej brutto udział polskich MSP jest mniejszy niż w UE, co tłumaczy się głównie różnicą w strukturze wydajności pracy. W UE widoczna jest zależność między wielkością przedsiębiorstw a wydajnością pracy. Jest to oczywiste potwierdzenie znanej z teorii wzrostu gospodarczego zależności między poziomem technicznego uzbrojenia pracy a jej wydajnością, który to poziom z reguły jest wyższy w większych zakładach. U nas ta zależność nie potwierdza się; wydajność pracy jest wyrównana niezależnie od wielkości przedsiębiorstw. Przyczyną jest nieprzewidziana w teorii dwoistość naszej gospodarki w procesie transformacji. Obok mrowia wielce wydajnych mikro- i małych, prywatnych podmiotów, mamy odziedziczone po realnym socjalizmie kolosy w sektorze publicznym, w których wysoki poziom uzbrojenia technicznego pracy nie przekłada się na równie wysoką wydajność. Jest też prawdopodobne, iż nadal istnieje tam bezrobocie utajone. Koszty pracy Szokujące są różnice między Polską a UE w udziale kosztów pracy w wartości dodanej brutto; w Polsce jest on niemal dwukrotnie wyższy niż w krajach UE. Natomiast udział płac netto byłby bliski poziomowi unijnemu, ale z narzutami. Te właśnie dane dowodzą słuszności wysuwanych w wielu dyskusjach argumentów o przyczynach bezrobocia w Polsce i kierunkach jego zwalczania. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że znacznie łatwiej jest ujawnić te przyczyny niż znaleźć na nie remedium. Szczególnie jeśli uwzględnić, że występujące w Polsce zwichnięcie proporcji między liczbą pracujących a pobierających świadczenia społeczne (łącznie z zasiłkami dla bezrobotnych) to sytuacja unikatowa w skali Europy. Pozostawimy też bez komentarza stwierdzenie zawarte w raporcie "The European Observatory for SMEs", iż główną przeszkodą w tworzeniu miejsc pracy w unijnych MSP są również zawyżone podatki płacowe, choć udział płac brutto w wartości dodanej jest tam niemal o połowę niższy niż w Polsce. Warto natomiast spojrzeć na europejską gospodarkę w latach 1988-2000 oraz jej prognozę do 2005 r. - mając na widoku mniej lub bardziej odległą przyszłość gospodarki polskiej. Eksportują wszyscy Interesujące są zwłaszcza dane pokazujące rolę eksportu w dynamice produkcji w krajach europejskich (w tabeli oprócz krajów UE uwzględniono cztery kraje europejskie spoza Unii). We wszystkich klasach przedsiębiorstw dynamika eksportu była w latach 1988-2000 niewspółmiernie wyższa od dynamiki sprzedaży krajowej. Charakterystyczne, że te różnice dotyczyły wszystkich klas przedsiębiorstw. Porównując tempo sprzedaży krajowej z tempem eksportu można jedynie dojść do wniosku, iż wpływ eksportu na wzrost sprzedaży ogółem w krajach Unii był w WP jedynie nieco większy niż w MSP. Przewiduje się, iż w jeszcze większym niż dotychczas stopniu eksport będzie lokomotywą rozwoju gospodarki krajów europejskich; średnioroczny wzrost sprzedaży ogółem za okres 2000-2005 wyniesie 2,2 proc. (w MSP 2,1 proc., a w WP - 2,3 proc.). Natomiast wskaźniki wzrostu będą się w tym czasie kształtować odpowiednio: 6,3, 6,2 i 6,3 proc. Spójrzmy teraz na inne wskaźniki rozwoju MSP i WP w krajach europejskich, porównując dwa okresy 1993-2000 i prognozę 2000-2005. Wykorzystać szansę O możliwościach rozwojowych unijnych MSP można wiele wywnioskować z prognozy kształtowania się kilku istotnych wskaźników (patrz tabela). Z przytoczonych danych płyną dwa wnioski o znaczeniu kluczowym. Po pierwsze - wejście Polski do UE stanowić będzie silny impuls przyspieszenia wymiany międzynarodowej - szczególnie wewnątrzeuropejskiej, w czym będą uczestniczyć wszystkie klasy przedsiębiorstw, w także podmioty mikro i małe. Po drugie - Europa zapewne już osiągnęła próg udziału MSP w zatrudnieniu ogółem (jest to 2/3). Od 1997 r. wzrost zatrudnienia zaznacza się jedynie w mikropodmiotach, zaledwie kompensując jego spadek w innych klasach przedsiębiorstwach. U nas istnieją jeszcze możliwości wzrostu tego udziału, czemu sprzyja taniość tworzenia miejsc pracy w MSP (w WP koszt miejsca pracy jest 4,2 razy wyższy). Jednak należyte wykorzystanie tego czynnika (wraz z regulacjami zmierzającymi do obniżenia pozapłacowych kosztów pracy) nie będzie możliwe bez zmian zewnętrznych uwarunkowań, w jakich działa drobna wytwórczość. Jest wielce charakterystyczne, iż pomimo ogromnych różnic w poziomie rozwojowym polskich i europejskich MSP, odczuwane przez nie bariery są podobne. Pierwszą są trudności dostępu do źródeł finansowania; banki wszędzie na świecie wolą za swoich klientów mieć wielkie przedsiębiorstwa niż tysiące drobnych biznesmenów. Druga bariera to brak wykwalifikowanych kadr. Jest naturalne, iż działanie tej bariery silniej odczuwają kraje bardziej rozwinięte niż nasz, ale i u nas, mimo nadpodaży absolwentów szkół wyższych, często ich kwalifikacje nie są zbieżna z popytem ze strony MSP. Płyną stąd konkretne wnioski pod adresem polityki gospodarczej. Stanowią one przedmiot licznych badań, są szeroko komentowane w mediach, ale ich szczegółowa analiza wychodzi poza ramy tego szkicu. - Dane zaczerpnięto z VI raportu przygotowanego przez 19 europejskich instytutów zajmujących się MSP pod nazwą "The European Observatory for SMEs" (Luksemburg 2000). Autor jest profesorem w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN.
Drobna przedsiębiorczość jest przedmiotem zainteresowania polityków i ekonomistów w Polsce i na świecie. Składa się ona z trzech rodzajów podmiotów funkcjonujących poza rolnictwem - mikropodmiotów, firm małych i średnich. W roku 1989 najwięcej było firm mikro, bo w realnym socjalizmie przedsiębiorstwa średnie praktycznie nie funkcjonowały. Lata 1989-1991 to jednak eksplozja drobnej wytwórczości w Polsce. Najważniejszym skutkiem "planu Balcerowicza" okazało się współistnienie i współzależność wielkich przedsiębiorstw sektora publicznego oraz małych i średnich przedsiębiorstw. Amortyzatorem skutków terapii szokowej, która miała uzdrowić gospodarkę publiczną, okazali się właśnie drobni wytwórcy. Gdyby nie oni, sytuacja gospodarcza kraju byłaby znacznie gorsza. Ożywienie w sektorze prywatnym często mylnie tłumaczy się ekspansją drobnego handlu, podczas gdy w ciągu dwóch lat udział MSP w produkcji sprzedanej w przemyśle, budownictwie, transporcie, handlu i gospodarce komunalnej niezwykle wzrósł. Przyczyn należy upatrywać w tym, że w roku 1989 opadły bariery krępujące przesiębiorczość. Ponadto w tym okresie kryzysu ludzie doświadczali masowych zwolnień i często stanowiło to impuls, by zdecydować się na własną działalność. Dzięki temu proces transformacji znacznie przyspieszył. Także dziś należy stawiać na promocję sektora MSP, bo jego udział w zatrudnieniu ogółem może jeszcze wzrosnąć, co byłoby pomocą w walce z bezrobociem. Obecnie drobna przedsiębiorczość pod względem udziału w zatrudnieniu, tworzeniu wartości dodanej brutto, wydajności pracy i rentowności powoli upodabnia się do europejskiej. Istnieją duże różnice między Polską a UE pod względem udziału kosztów pracy w wartości dodanej brutto, który w Polsce jest prawie dwukrotnie wyższy niż w Unii. Warto przyjrzeć się także danym dotyczącym eksportu w Europie w ostatnich latach, gdyż są one istotne w perspektywie przyłączenia się Polski do UE. W latach 1988-2000 dynamika eksportu była znacznie wyższa niż dynamika sprzedaży krajowej we wszystkich klasach przedsiębiorstw. Przewiduje się, że to właśnie eksport będzie napędzał gospodarkę także w nadchodzących latach. Wejście do UE oznaczać będzie dla polsich MSP przyspieszenie wymiany międzynarodowej, zwłaszcza wewnątrzeuropejskiej. Pomimo różnic w poziomie rozwojowym polskich i europejskich MSP bariery, jakie napotykają, są podobne – trudności dostępu do finansowania i brak wykwalifikowanych kadr. Mimo że mamy w Polsce nadpodaż absolwentów szkół wyższych, często ich kwalifikacje nie pokrywają się z zapotrzebowaniem MSP.
WOJCIECH KOWALCZYK Chce mi się płakać, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje Na bezrobociu STEFAN SZCZEPŁEK W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk. Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę. Przypadek Wojciecha Kowalczyka nie należy, wbrew pozorom, do wyjątkowych. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem. "Na jesieni 1990 roku pojechałem z Legią na mecz o Puchar Polski do Wałbrzycha. Trzy dni wcześniej po raz pierwszy zagrałem w lidze. Roman Kosecki chyba jeszcze nie wiedział, że to jego pożegnalny występ przed wyjazdem do Stambułu. Wygraliśmy 3:0. Cyzio strzelił dwie bramki, a ja jedną. Wracamy do domu autokarem, rodzice pytają, jak tam było. Ja mówię: »w porządku, strzeliłem jedną«. A ojciec na to: »Co ty gadasz? Powiedzieli i napisali, że to Iwanicki.« Kiedy w meczu z Sampdorią wchodziłem na boisko w Warszawie, w telewizji pokazali wprawdzie mnie, ale z nazwiskiem Salamon. Komentator mnie nie znał i nie prostował pomyłki. Myślałem sobie: »ile muszę zrobić, żeby mnie nikt nigdy nie pomylił z kimś innym?«" - wspomina Kowalczyk. Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów roku 1991 Legia wylosowała Sampdorię, nikt jej nie dawał szans. Tym bardziej że nie było już Koseckiego. Za to w klubie włoskim same gwiazdy, warte miliony dolarów. Gianluca Vialli, Roberto Mancini, Attilo Lombardo, Pietro Vierchowod, Gianluca Pagliuca, a do tego Rosjanin Aleksiej Michajliczenko i Brazylijczyk Toninho Cerezo. Wejście smoka W ataku Legii grali wtedy Jacek Cyzio i Andrzej Łatka. Ale Łatka odniósł kontuzję i trener Władysław Stachurski, nie mając wyboru, musiał wystawić w pierwszej jedenastce Wojciecha Kowalczyka. Nikt nie wątpił, że jest to spore osłabienie i Polacy są bez szans na utrzymanie w Genui przewagi jednego gola z Warszawy. Legia zagrała jednak wspaniale, a Kowalczyk został bohaterem dnia. Strzelił dwie bramki, które przy remisie 2:2 zapewniły awans. Mało tego, w półfinale Legia wylosowała Manchester United i wprawdzie przegrała, ale w remisowym meczu na Old Trafford gola znów zdobył Kowalczyk. Zaczął się dla niego wspaniały okres. Prosto z Manchesteru pojechał do Irlandii, gdzie reprezentacja olimpijska walczyła o awans do igrzysk w Barcelonie. Wygrała 2:1, a pierwszą bramkę strzelił on. W lidze też już trafiał w miarę regularnie i nic dziwnego, że po tych wszystkich wyczynach trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski na mecz ze Szwecją. Latem roku 1991 wygraliśmy w Gdyni 2:0 dzięki golom debiutantów Wojciecha Kowalczyka i Mirosława Trzeciaka. Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. Ze statystyk FIFA wynikało wyraźnie, że lepiej strzelał i podawał w barcelońskim turnieju niż Szwedzi Tomas Brolin i Patrick Andersson, Kolumbijczyk Faustino Asprilla, Hiszpanie Luis Henrique, Jose Guardiola, Luis Abelardo, Jose Amavisca, Perez Alfonso, Amerykanin Cobi Jones, Włosi Dino Baggio i Demetrio Albertini, Ghańczycy Yaw Preko, Nii Odartey Lamptey, Osei Kuffour, że pomniejszych nie wspomnę. Co później zrobili oni, a co Kowalczyk? Chłopak z Woli "Urodziłem się na Woli i przez jedenaście lat mieszkałem na ulicy Syreny. Zaczynałem grać w Olimpii, a kiedy przeprowadziliśmy się na Bródno, przeszedłem do Poloneza. Chłopaków, którzy umieli grać, było wielu. Jeden rozwija się szybciej, drugi wolniej. Na mnie długo nikt nie zwracał uwagi. Grałem sobie spokojnie w juniorach, a w środy, soboty lub niedziele chodziłem z kolegami na Łazienkowską. Siadaliśmy pod »Żyletą« i darliśmy się jak wszyscy. Do szkoły nie chciało mi się chodzić i, jakby tu powiedzieć, nie całkiem skończyłem podstawówkę. Mam siostrę młodszą o półtora roku i brata młodszego o piętnaście lat. Ojciec był elektrykiem, jak Wałęsa. Pracował w różnych miejscach, najbardziej byliśmy zadowoleni, kiedy robił u Wedla albo w zakładach mięsnych. Mama była monterem i też pracowała to tu, to tam. Wszystko nam się odmieniło jesienią w dziewięćdziesiątym roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, grałem coraz lepiej, ale to nie dawało pieniędzy. Pracowałem więc u sąsiada. Pomagałem mu rozwozić towar po sklepach. Skrzynki z coca-colą nosiłem i takie tam, różne. Zainteresowała się mną Polonia. Miałem z nią nawet podpisaną jakąś wstępną umowę na kartce papieru, ale wtedy przyszedł do mnie Janusz Olędzki, taki menedżer, i zaproponował próbny występ na Łazienkowskiej. To było gdzieś w październiku 1990 roku. Legia zebrała kilkunastu wybijających się młodych chłopaków z Warszawy i kazała nam grać na głównym boisku przeciw pierwszej drużynie. Pamiętam, że krył mnie Jacek Bąk. Zagrałem tak, że w trzy godziny podpisali ze mną umowę. Dostałem za przejście 30 milionów złotych, a potem brałem miesięcznie trzy miliony. Nigdy w życiu nie widzieliśmy w domu tylu pieniędzy. Na początek kupiłem sobie telewizor i wideo Sharpa, bo to wtedy było najmodniejsze." Do nieznanego kraju W 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Wszyscy na Łazienkowskiej byli bardzo rozżaleni, a Kowalczyk najbardziej. Po serii sukcesów miał szansę na jeszcze większe, gdyby Legia wystartowała do walki o Ligę Mistrzów. Kowalczyk postrzegany był jednak jak uczeń w szkole, który kiedy raz wyrobi sobie opinię, to już na niej jedzie. Dawał się też podpuszczać cwańszym od niego. Kiedy reprezentacja wracała z igrzysk w Barcelonie i Janusz Wójcik chciał przejąć władzę w PZPN, posłużył się Kowalczykiem. A on, chłopak prostolinijny i uczciwy, wygarnął jakieś bzdury, które usłyszał wcześniej, na temat Strejlaua, Górskiego i innych działaczy PZPN. Kiedy Legii odebrano tytuł, miarka się przebrała - na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. I tylko na tym stracił. Kadra Polski też. "W roku 1994 sytuacja finansowa w Legii tak bardzo się pogorszyła, że Janusz Romanowski postanowił mnie sprzedać, żeby zapłacić chłopakom, i mnie zresztą też, za zdobycie mistrzostwa i Pucharu Polski. Poszedłem do Betisu Sewilla za milion siedemset tysięcy dolarów. Przede mną drożej zapłacono tylko za trzech Polaków - Bońka, Ziobera i Koseckiego. Miałem 22 lata, pojechałem z moją dziewczyną do nieznanego kraju, długo nie mogliśmy zrozumieć, co do nas mówią na ulicy i w sklepach, nie rozumiałem trenera, nie mieliśmy nikogo, na kim moglibyśmy się oprzeć. W dodatku koncepcja gry opierała się na jednym napastniku, a nas było kilku do tego jednego miejsca. W rezultacie ja grałem w meczach wyjazdowych, bo jestem szybki, a Luigi Pier w domu. Trener na naszym boisku wpuszczał mnie tylko na końcówki, a wiadomo jak się wtedy gra. Nie byłem zadowolony. Sytuacja się pogorszyła, kiedy z Realu przyszedł Alfonso, a mnie w pierwszym meczu drugiego sezonu z Meridą złamali nogę. Nie grałem od września do marca. Prasa w Polsce wypisywała o mnie niestworzone rzeczy, a ja miałem swoje problemy i nikt nie chciał mi pomóc. Cały czas była ze mną dziewczyna, urodziła się nam córka, a ja coraz rzadziej grałem. Sam musiałem jakoś odreagować. Jesienią 1997 roku w meczu z Mołdawią znów złamali mi nogę. Prześwietlenie w Gruzji nic nie wykazało, a ja nie mogłem stanąć. W Sewilli też nie bardzo wiedzieli, co się stało. A to wyglądało, jakby ktoś uderzył siekierą w kość piszczelową i ledwo ją drasnął. Trenowałem z tym, ale strasznie bolało. Po trzech miesiącach wypożyczyli mnie za 700 tysięcy dolarów do drugoligowego Las Palmas. Pojechaliśmy na Wyspy Kanaryjskie, tam zrobili mi dokładne badania i zabronili grać. Miałem szczęście w nieszczęściu, bo gdyby to złamanie w jakimś starciu poszło dalej, być może zakończyłbym karierę. Wyszedłem na boisko dopiero w marcu, a liga, ze względu na mistrzostwa świata we Francji, kończyła się w maju. Tyle się nagrałem. Potem już nie mogłem dojść do siebie." Napastnik z przeszłością Grał w reprezentacji prowadzonej przez Janusza Wójcika. Czy w formie, czy nie, cięższy o kilka kilogramów, czy nie, zawsze miał w meczu kilka akcji świadczących o talencie, jakiego się nie traci. Formę się traci, odporność psychiczną, ale nie talent. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał w żadnej drużynie i tak jest do dziś. "Wypożyczenie do Las Palmas skończyło się w czerwcu ubiegłego roku. Stałem się ponownie zawodnikiem Betisu, z którym mam podpisany kontrakt do roku 2004. Ale nie mam tam miejsca, klub mi nie płaci, więc ja nie pracuję. Przyjechałem do Warszawy. Oni wiedzą, że są nie w porządku, więc nawet nie informują o takiej sytuacji UEFA. Ale ręce mam związane. Zanim przeszedłem z Legii do Hiszpanii, miałem propozycje z Manchesteru City i Nottingham Forest. W trzecim roku gry w Sewilli chciał mnie kupić PSV, ale Hiszpanie się nie zgodzili. Nie puścili mnie też do Sportingu Braga, kiedy bronił tam Andrzej Woźniak. Teraz jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, i to za darmo. Jeśli to nie będzie Warszawa, byleby zapłacili za mieszkanie. Ale problem polega na tym, że bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić, a Betis chciałby za mnie pewnie coś pod milion dolarów. Ostatecznie stać mnie na wykupienie tego kontraktu za pięćset tysięcy dolarów lub więcej, ale pod warunkiem, że sprzedałbym się zaraz do jakiegoś bogatego klubu tureckiego, który by mi te pieniądze zwrócił. Ale wyjazd do Turcji mi się nie uśmiecha. Czytałem w gazetach, że Janusz Wójcik idzie pracować do Pogoni i bierze mnie ze sobą. Nic mi o tym nie wiadomo ani od niego, ani od kogokolwiek innego. Słyszałem, że Andrzej Strejlau był skłonny mi pomóc i chciał włączyć do grupy piłkarzy Hutnika Warszawa. Bylebym chociaż trenował systematycznie. Ale i tego nie mogę robić, bo gdybym doznał jakiejś kontuzji, to Betis zrobiłby aferę. Czekam więc, prawdę mówiąc, nie wiem na co. Na cud. Może jakoś samo to się rozwiąże, skoro nie ma nikogo, kto chciałby mieć 27-letniego napastnika z niezłą przeszłością, w najlepszym wieku dla piłkarza." Nienawidzę dyskotek Nie skończył szkoły, ale - jak mówi - w niczym mu to nie przeszkadza. Jest znacznie dojrzalszy niż w czasach młodzieńczego buntu i dziś zapewne nie robiłby takich demonstracji jak po igrzyskach olimpijskich czy odebraniu Legii pierwszego miejsca. Mówi po hiszpańsku. Nie jeździ samochodem, ale ma prawo jazdy, załatwione praskim sposobem. Mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką, niedaleko rodziców. Kupili dom koło Lasu Kabackiego, ale nie wiadomo, kiedy się tam przeprowadzą. Może wezmą ślub tego samego dnia, w którym córeczka pójdzie do pierwszej komunii. Przyzwyczaił się do czytania o sobie rzeczy nie mających pokrycia w faktach, ale zdaje sobie sprawę, że bywały okresy załamania, w których dawał powody dziennikarzom, czekającym na sensację. Kiedyś poszedł do restauracji "Semafor" na Bródnie, żeby zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym zdaniem dziennikarza wypija morze wódki i popija ją piwem. Dobrze, że pan wpadł, przywitał go szatniarz. Wszyscy pytają, kiedy pana można u nas zastać, a ja nie chcę obalać mitu knajpy. "Nienawidzę dyskotek i muzyki disco-polo. Lubię każdą, ale dobrą. Nawet poważną. Kiedyś moja mama pracowała w bufecie Teatru Wielkiego. Przynosiła do domu bilety i nawet dość często z nich korzystałem. »Dziadek do orzechów« podobał mi się tak bardzo, że poszedłem na niego ze cztery razy i znam na pamięć. Mam w domu płytę Pavarottiego. Kiedy słyszę jego arię »Nessun dorma« z »Turandota« Pucciniego, to chce mi się płakać. W ogóle chce mi się płakać od pewnego czasu, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje."
Wielki talent,brak odporności na sukces,i życiową bezradność,połączona z pechem,to historia przypadku Wojciecha Kowalczyka.W 1990 roku na meczu o Puchar Polski padły trzy bramki,jedną z nich strzelił Kowalczyk-media podały że to Iwanicki.W meczu z Sampdorią gdy telewizja pokazała Kowalczyka wchodzącego na boisko w Warszaie,komentator pomylił nazwiska i nie sprostował pomyłki.Mimo pechowych pomyłek Wojciech Kowalczyk zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewiędziesiatych.W meczu z Manchester Unitet wprawdzie Legia przegrała, ale gola strzelił Kowalczyk.W Irlandii,w walce o awans do igrzysk w Barcelonie,wygrała 2:1gdzie pierwszą bramkę strzelił Kowalczyk.Trener Andrzej Strejlau powołał Wojciecha Kowalczyka do pierwszej reprezentacji Polski na meczu ze Szwecją.W 1991 w Gdyni,wygraliśmy 2:0 dzięki między innymi strzelonej bramce przez Kowalczyka.Rok póżniej Kowalczyk stał się wicemistrzem olimpijskim,w 1992r. zdobył srebrny medal olimpijski,a w 1993 mistrzostwo Polski.W 1994 sytuacja finansowa Legii bardzo się pogorszyła,Janusz Romanowski postanowił sprzedać Wojciecha Kowalczyka za milion siedemset tysiecy dolarów do Betisu Sewilla.22-letni Wojciech Kowalczyk wraz z dziewczyną musieli zamieszkać w Hiszpanii. Nie znając języka, Kowalczyk miał problem z porozumieniem się z własnym trenerem.W dodatku koncepcja gry opierała się na jednym napastniku,a graczy było kilku do jednego miejsca,w rezultacie grał tylko na meczach wyjazdowych,po za nimi był wypuszczany tylko w końcówkach meczy.Sytuacja się pogorszyła kiedy w meczu z Meridą Kowalczyk złamał nogę. Zmuszony był zrobić sobie długą przerwę od piłki nożnej. W 1997 w meczu z Mołdawią Kowalczyk po raz drugi złamał nogę.Po trzech miesiącach wypożyczyli go za 700 tysięcy dolarów do drugoligowego Las Palmas,na boisko wyszedł dopiero w marcu,a liga skończyła się w maju ,ze względu na mistrzostwa świata we Francji.W międzyczasie prasa w Polsce wypisywała o nim niestworzone rzeczy,nie mające pokrycia w rzeczywistości.To wszystko załamało Wojciecha Kowalczyka,potem już nie mógł dojść do siebie.Wypżyczenie do Las Palmas skończyło się, a Kowalczyk ponownie stał się zawodnikiem Betisu,ale tak naprawdę nie ma tam dla niego miejsca. Klub mu nie płaci a on nie gra.Nie może zagrać dla żadnego innego klubu, ponieważ kontrakt z Betisem ma podpisany do 2004 roku,a bez ich zgody nie może nic zrobić.Władysław Kowalczyk to utalentowany 27 letni napastnik z niezłą przeszlością piłkarską.Wrócił do Warszawy,mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką,czy tak się kończy jego kariera?
POLICJA Na początku kwietnia słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej ćwiczyli w Polsce Kolczyk w uchu majora IWONA TRUSEWICZ Porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky strzela niecelnie. Austriacki Glock podrywa jej dłoń i pociski trafiają w górny brzeg wydłużonej tarczy. Pani porucznik woli strzelać ze swojego CZ-75. Lepiej "trzyma się ręki". Mówi, że od niedawna może ćwiczyć raz w tygodniu. Wcześniej słowaccy policjanci ćwiczyli strzelanie raz w miesiącu. Jeszcze wcześniej pani porucznik była szkolnym pedagogiem i kuratorem nieletnich przestępców. Porucznik Bronisova mieszka w Bratysławie. Ma dwadzieścia siedem lat, jest delikatna i ładna niczym porcelanowa lalka. Nosi dżinsy, skórzaną kurtkę i masę złotej biżuterii. Włosy ma długie, jasne, rozpuszczone. Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietnia odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie. Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje. W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie. Pieprzem w mafię Major Karl-Heinz Wochermayr jest salzburczykiem. Kocha górskie wędrówki i swoje bogate, stateczne, piękne miasto, w którym urodził się i komponował Mozart. Polskiemu turyście dostatni, mieszczański Salzburg wydaje się ostatnim miejscem, w którym mogłyby działać przestępcze organizacje. - Przez lata pracowałem jako celnik, ale gdy dwa lata temu Unia Europejska zniosła celne bariery dla swoich członków, celnicy przestali być potrzebni i musiałem szukać nowej pracy. Wtedy trafiłem do policji kryminalnej, zajmującej się zorganizowaną przestępczością - opowiada 37-letni major. W jego lewym uchu skrzy się dyskretny, brylantowy kolczyk. Na austriackie służby bezpieczeństwa publicznego składa się żandarmeria i policja. Zgodnie z prawem nie mogą one strajkować ani demonstrować swojego niezadowolenia. Niemożliwa jest na przykład demonstracja policjantów przed austriackim parlamentem. Austriacy wychodzą z założenia, że zawód policjanta każdy wybiera dobrowolnie i jeżeli mu nie odpowiada, może odejść ze służby. Austriacki policjant ma status urzędnika państwowego. Zarabia według sztywnych stawek. Major Wochermayr dostaje ok. 33 tys. ATS miesięcznie (ok. 2700 USD). Jeżeli uważa, że to za mało, może wystąpić do swojego przełożonego o większą liczbę nadgodzin. Może też uzyskać zgodę na dorabianie do pensji. - Wielu młodych policjantów dorabia, udzielając lekcji jazdy samochodem, pracując przy akwizycji ubezpieczeń. Policjantki wynajmują się do sprzątania domów. Warunkiem otrzymania zgody na dodatkowe zajęcie jest, aby wykluczało ono możliwość wykorzystania swoich służbowych znajomości - tłumaczy. W salzburskim wydziale kryminalnym pracuje 50 osób. Zdaniem Karla-Heinza, to nie wystarcza. - W ostatnich latach znacznie zmniejszyło się wśród naszych obywateli poczucie bezpieczeństwa. Zagrożenie stanowią szczególnie Rumuni napływający do miast, żebrzący na ulicach, ale i tworzący zorganizowane gangi - opowiada. Dlatego przeprowadzając większe akcje austriacka policja wspiera się żandarmerią. Major mówi, że jego praca nie jest niebezpieczna. Więcej w niej przeglądania papierów niż spektakularnych akcji. Nie pamięta, by przydarzyły mu się groźne momenty. Służbowego pistoletu Glock major nie używa. Na co dzień nosi przy sobie pojemnik z gazem pieprzowym. Już nie szukam innej pracy Nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden nosi się z młodzieńczym luzem (dżinsy, T-shirt) i dobrze mówi po angielsku. Sympatycznie uśmiechnięty, szczupły, wysoki, obcięty przy skórze, mógłby grać twardego gliniarza w hollywoodzkim thrillerze. Ale życie to nie film. Nadkomisarz Weber przewraca papiery w swoim biurze, zarabia 3 - 3,5 tys. DEM i przyznaje, że był czas, iż myślał o zmianie pracy. - Miałem dziewiętnaście lat, gdy poszedłem do policji. Naoglądałem się filmów i tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to za praca. Teraz mam trzydzieści trzy lata i o zmianie już nie myślę. Podoba mi się, że europejskie policje coraz lepiej ze sobą współpracują, że korzystamy z doświadczeń innych - mówi. Takim przykładem zmian była dla Webera wspólna akcja z policją z Gorzowa Wielkopolskiego. Dzięki współpracy zlikwidowali gang samochodowy przerzucający kradzione auta z Niemiec do Polski. Od dwóch lat śledczy Weber rozpracowuje włoską mafię. Wcześniej zajmował się Nigeryjczykami i handlem bronią. System jest taki, że kolejną sprawę bierze dopiero, gdy zamknie jedną. - Niemieckie społeczeństwo się zmienia. Nasz stabilny, demokratyczny system gwarantuje bardzo wiele swobód. Po zjednoczeniu pojawiły się problemy z zasiedziałymi na tamtych terenach grupami etnicznymi, np. Wietnamczykami. Kłopoty sprawiają także Rosjanie, którzy uciekli z opuszczającej NRD radzieckiej armii - zdaniem Webera, Polska to kraj bezpieczny. Na potwierdzenie takiej opinii podaje liczby: - W Niemczech mamy rocznie około 6,5 miliona spraw na 81 mln mieszkańców, podczas gdy w Polsce milion na 40 milionów ludzi. Nasza wykrywalność to średnio 40 procent, ale w morderstwach sięga 90 procent. Na statystykę wpływają drobne przestępstwa, których jest bardzo dużo. Nadkomisarz Weber przyznaje, że w jego pracy, podobnie jak u austriackiego kolegi, najważniejsze są dokumenty. Sprawność fizyczna, walka wręcz czy noszony codziennie przydziałowy pistolet Sisanen to dodatki drugoplanowe. - W pracy bazujemy przede wszystkim na zdobytych dowodach. Mniejsze znaczenie mają zeznania świadków. Wykorzystujemy najnowszą technikę informatyczną, noktowizory, sprzęt podsłuchowy, wideokamery. Jedna wideokamera zaoszczędza pracy dwóm policyjnym obserwatorom - dodaje kapitan Frank Hellmuth z policji kryminalnej we Frankfurcie nad Menem. W policji pracuje 16 lat. Kontynuuje rodzinną tradycję. Policjantem był jego ojciec. Śmieje się, że wstąpił, ponieważ nie chciało mu się studiować. "A okazało się, że studiuję tutaj więcej niż mogłem sobie wyobrazić". We frankfurckiej policji kryminalnej pracuje 600 funkcjonariuszy. Do tego około dwóch tysięcy mundurowych i służby porządkowe na lotnisku, porcie rzecznym i w dzielnicach mieszkaniowych. Zorganizowane grupy przestępcze tworzą Włosi, Turcy, Jugosłowianie, a ostatnio coraz częściej - Albańczycy. - Takie zjawiska jak narkotyki czy prostytucja są efektem polityki państwa i narastających problemów społecznych. Zorganizowana przestępczość wykorzystuje nastroje społeczne i napływające fale emigrantów - wyjaśnia kapitan Hellmuth. Sam nie jest fanatykiem sportów walki i strzelanin. - Staramy się dostrzegać niebezpieczeństwo, zanim się objawi. A gdy to nastąpi, wysyłamy oddziały specjalne - mówi. "Ekstradycja" może być Młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej prosi o niepublikowanie jego nazwiska. Rozpracowuje właśnie gang samochodowy korzeniami sięgający Polski. Sam wygląda jak jeden z jego członków - krępy, wystrzyżony na skina, dżinsy, skórzane ciężkie buty. Nigdy nie nosi munduru. Jego praca to inwigilowanie środowiska kradnącego i przemycającego samochody. W policji pracuje sześć lat. - Dlaczego został pan policjantem? - To trudne pytanie... Nie lubię przestępców. Najpierw zajmowałem się przestępczością wśród młodocianych. Teraz rozpracowuje gangi. Oprócz węgierskich, działają grupy ukraińskie, rumuńskie, także polskie. W mieście zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie. Ale ja lubię swoją pracę - przyznaje. Na swoim stanowisku zarabia około 55 tysięcy forintów (450 DEM). Praca jest niebezpieczna, ale dotychczas "dzięki Bogu" udało mu się nie użyć swojego służbowego Parabellum. O węgierskiej policji mówi, że nie może strajkować, ale może się oflagować. W ostatnich latach poprawiło się wyposażenie policji. W pościg za gangiem porucznik może wyjechać volkswagenem, fordem, oplem. W najgorszym wypadku skodą favorit. Z zawodu porucznik jest prawnikiem. Specjalistą od prawa cywilnego. Ma za sobą także studia w wyższej szkole policji i egzamin państwowy z języka niemieckiego. Naszą rozmowę tłumaczy podinspektor polskiej policji kryminalnej z nowo organizowanego w Komendzie Głównej biura ds. narkotyków. On także nie podaje swojego nazwiska. - Pracuję w tym zawodzie od 15 lat. O wyborze zadecydował trochę młodzieńczy zapał, trochę brak zdecydowania i trochę rodzinne tradycje wojskowe - tłumaczy. Zorganizowaną przestępczością zajmuje się od kilku lat. Przyznaje, że wciąż śmieszą go amerykańskie filmy policyjne. Tak odstają od policyjnej rzeczywistości. - A "Ekstradycja"? - Ma klimat. Dobrze się ogląda. Kondrat gra z wyczuciem. Choć były błędy w umundurowaniu, a oddawanie przez głównego bohatera broni nie odpowiadało zupełnie przyjętej procedurze - ocenia podinspektor, który jest przeciwko powszechnemu dostępowi do broni. "Broń służy do strzelania, a nie do noszenia i grożenia". Sam ma służbowe P-64, broń "nie najlepszą i przestarzałą". Zapytany, czy w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii polski policjant nie ma kompleksów, odpowiada, że nie. - Jesteśmy gorzej wyposażeni, ale choć sprzęt jest bardzo ważny, w policyjnej robocie najważniejszy jest człowiek. Polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków, znający języki, wykształcony, z zagranicznymi kontaktami, dostaje miesięcznie ok. 1300 zł na rękę. I nie może do tej pensji dorobić. Komendanci wojewódzcy, choć mogą, zgody na dodatkową pracę udzielają rzadko. Po co akademia? - Wiedza tutaj zdobyta nie przyda mi się w codziennej pracy - mówi porucznik Katarina - Słowacja to nie Ameryka. U nas policjanci dzielą się na tych, których praca wciąż bawi i takich, którzy już swoje odrobili i teraz chcą tylko w cieple od ósmej do czwartej siedzieć. Major Wochermayr: Akademia to jest idealizm tej pracy. To personalne kontakty, które potem ułatwiają wiele spraw, pomagają szybko trafić do właściwych osób i organizacji w innych krajach. Klaus Weber: Akademia jest bardzo potrzebna do nawiązania kontaktów. Wcześniej czy później wszyscy będziemy w Unii Europejskiej. Frank Hellmuth: Pomysł jest bardzo dobry. Możemy razem pracować i porozumiewać się bez żadnych barier. W Szczytnie kursanci akademii spędzili tydzień. Mieszkali w specjalnym hotelu o "nieco lepszym standardzie" niż słuchacze szkoły; jedli "nieco lepsze posiłki". Popołudnia urozmaicały im ogniska i wycieczki. Ich pobyt kosztował Polskę około dwóch i pół tysiąca złotych.
W kwietniu słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej - założonej 5 lat temu przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry - spotkali się w Polsce. Porucznik Bronisowa ze Słowacji, tak jak pozostali uczestnicy, zajmuje się przestępczością zorganizowaną. Austriacki major Karl Heinz-Wochermayr zarabia ok. 33 tys. ATS miesięcznie (2700 USD) i uzyskawszy zgodę może dorobić do pensji. Jego praca nie jest niebezpieczna. Nadkomisarz Klaus Weber z Wiesbaden zarabia 3-3,5 tys. DEM. Aktualnie zajmuje się włoską mafią. Ocenia, że po zjednoczeniu pojawiły się w Niemczech problemy z grupami etnicznymi. Budapesztański porucznik rozpracowuje właśnie gang samochodowy. Zarabia ok. 55 tys. forintów (450 DEM). Jego praca jest niebezpieczna, ale dotychczas nie używał broni.Tłumaczący rozmowę podinspektor polskiej policji kryminalnej, nie ma kompleksów wobec zagranicznych kolegów. Wykształcony polski podinspektor zarabia 1 300 złotych miesięcznie, bez możliwości dorobienia. Uczestnicy ogólnie pozytywnie oceniają pomysł Akademi. Pobyt kursantów kosztował Polskę ok. dwóch i pół tysiąca złotych.
POLSKA-UE Wkrótce rozmowy o zakupie nieruchomości przez cudzoziemców Ceny istotniejsze niż obawy Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat - powiedzieli nam wczoraj przewodzący obecnie pracom Unii Europejskiej dyplomaci z Finlandii. Ma to nastąpić w czwartek podczas sesji otwierającej negocjacje członkowskie o swobodnym przepływie kapitału. Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw. Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem rządu, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się. Bruksela chce wyliczeń Ze stanowiska przygotowywanego przez UE na czwartkowe spotkanie wynika jednak, że argumenty te nie przekonały "piętnastki". Kraje UE proszą rząd o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE. Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości: poziomu cen i ich zmian w ostatnich latach, struktury własności, warunków nabywania nieruchomości, istniejących ograniczeń. Nieoficjalnie wiadomo, że w przeciwieństwie m.in. do Czech rząd nie obliczył, jakie są różnice w cenach nieruchomości w Polsce oraz UE i kiedy mogą się one zrównać. Unia chce także jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta okresem przejściowym: czy po przystąpieniu Polski do UE jej mieszkańcy mogliby np. kupić bez ograniczeń kamienicę w Opolu czy nie? Zdaniem dyplomatów Unii, polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących, nie jest natomiast wynikiem analizy sytuacji na rynku. Dokument okazał się także w wielu miejscach nieprecyzyjny. Przede wszystkim jednak "piętnastka" chce sprowadzić rozmowy do analizy cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz ds. poszerzenia UE, Guenter Verheugen, powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem, byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału. - Nie można na tę sprawę patrzeć tylko z punktu widzenia obaw historycznych, których jestem świadom. Doświadczenia z b. NRD wskazują, że swoboda zakupu ziemi zasadniczo stymuluje inwestycje zagraniczne. To zaś jest warunkiem, aby różnica między poziomem życia w Polsce i krajach Unii była coraz mniejsza - powiedział komisarz. Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności. Zdaniem dyplomatów UE, to likwidacja tych ograniczeń - a nie samo otwarcie rynku dla mieszkańców Unii Europejskiej - będzie miała większy wpływ na notowania nieruchomości w naszym kraju. Biura w Polsce drogie Międzynarodowa agencja nieruchomości Jones Lang Wooton podaje, że pod koniec 1998 roku cena zakupu biura o zachodnim standardzie w Warszawie (3086 euro/mkw.) była nieco wyższa niż m.in.: w Brukseli, Hadze, Rotterdamie czy Lyonie. W Madrycie wynosiła ona 4808 euro, w Berlinie 5355, we Frankfurcie 6852, w Paryżu 8167 euro. Rekord bił Londyn: 16 046 euro. W tym czasie za mkw. zakładu przemysłowego trzeba było zapłacić w Warszawie 698 euro, więcej niż m.in.: w Paryżu, Brukseli, Rotterdamie czy Lyonie, choć w Berlinie cena wynosi 794 euro, w Wiedniu - 872, w Londynie zaś - 2172 euro. Koszt wynajmu powierzchni sklepowej w Warszawie (823 euro/rocznie) o prestiżowej lokalizacji także jest porównywalny z dużymi miastami zachodniej Europy. Wysokie ceny takich nieruchomości są także m.in. w Gdańsku, Poznaniu czy Krakowie. W mniejszych miastach Polski ceny są zasadniczo niższe, ale także w UE ceny w małych ośrodkach są często niskie. Jones Lang Wooton zaznacza przy tym, że stawki w ostatnich latach spadają i zapewne będzie tak nadal. Teza o wzroście cen w tym przypadku jest więc trudna do obronienia. W małych miejscowościach taniej Nie zawsze potwierdza się ona także w przypadku nieruchomości na potrzeby mieszkalne. Ceny mieszkań w Polsce w ostatnich kilku latach wszędzie wzrosły, przy czym najbardziej w Warszawie i kilku innych największych miastach (Gdańsk, Kraków, Poznań). W tych ośrodkach ceny mieszkań rosną szybciej niż wskaźnik inflacji, a w mniejszych - tak jak inflacja lub wolniej. Ceny domów w ostatnich dwóch, trzech latach w największych miastach ustabilizowały się, ale przedtem rosły. W małych miejscowościach wykazują tendencję spadkową. Działki budowlane najbardziej podrożały w Warszawie - w biurach handlujących nieruchomościami szacują, że w ciągu ostatnich 4 lat o 100 proc. W innych miastach wzrost cen jest znacznie mniejszy - o 30 do 40 proc. Ceny terenów rekreacyjnych są również mocno zróżnicowane. Przy granicy zachodniej poszły w ostatnich latach w górę (po uwzględnieniu inflacji), w mniejszych - nie zmieniają się realnie, a nawet nominalnie. Tereny rolne podrożały szczególnie w rejonie Warszawy - w ciągu czterech lat o ok. 400 proc., z uwagi na możliwość tzw. odrolnienia, czyli wyłączenia z produkcji. W innych rejonach ceny są raczej stałe i stosunkowo niskie. W tym czasie jednak także w UE ceny nieruchomości nieraz bardzo szybko rosły. Jak podaje Europejska Federacja Hipoteczna (EMF), jeśli uznać poziom cen domów i mieszkań za 100 w 1990 r., to wskaźnik ten w br. wyniósłby w Belgii - 172, w Danii - 147, w Hiszpanii - 137, we Francji - 109, w Irlandii - 207, w Holandii - 196, w Portugalii - 130, w Szwecji - 110, a w Wielkiej Brytanii - 124. Dane te pokazują także, że słabiej rozwinięte kraje UE nie doganiają pod względem cen państw najbogatszych. Warszawa prawie jak zachód Znaczące różnice pozostają między cenami nieruchomości mieszkalnych w Polsce i UE. W Brukseli, gdzie - jak twierdzi międzynarodowa agencja nieruchomości DTZ Debenham Winsinger - ceny są nieco wyższe niż średnia zachodnioeuropejska (choć w Paryżu i Londynie są dużo wyższe), metr kwadratowy nowego mieszkania w dobrej dzielnicy kosztuje 1 tys. - 1,5 tys. euro, a mieszkań używanych 700-1200 euro. Znacznie niższe są jednak ceny w prowincjonalnych miastach Belgii czy we Francji. W Warszawie ceny mieszkań wystawionych do sprzedaży we wrześniu tego roku wahają się od 700 do 1,1 tys. euro za mkw., w Łodzi - 300 do 500 euro za mkw., w Katowicach - 285 do 520 tys. euro za mkw., w Lublinie - od 380 do 480 euro za mkw., w Poznaniu - od 450 do 780 euro za mkw., w Gdańsku - od 400 do 700 euro za mkw., we Wrocławiu od 470 do 700 euro za mkw. Za metr kw. działki pod budowę domu w Brukseli lub okolicach trzeba zapłacić od 240 do 1,5 tys. euro, przy czym w prestiżowej miejscowości Tervuren (porównywalne z podwarszawskim Konstancinem) - 1-1,5 tys. euro. O ile jednak przy kupnie domu za mkw. w Brukseli trzeba płacić ok. 1,2 tys euro, to w małej belgijskiej miejscowości ceny spadają do 300 euro. Za działki budowlane sprzedający żądają obecnie w Warszawie od 23 do 360 euro za mkw., w Katowicach i miejscowościach sąsiednich od 4,8 do 24 euro mkw., w Łodzi od 2,5 do 28 euro za mkw., w Gdańsku od 16 do 130 euro za mkw. Ile za grunty orne Nawet w małej powierzchniowo Belgii bardzo zróżnicowane są ceny gruntów rolnych. W Ardenach zapłaci się nawet mniej, niż 5 tys. euro/ha, w pozostałej części Walonii 7,5-10 tys. euro zaś w znacznie bardziej dynamicznej gospodarczo Flandrii - nawet do 20 tys. W Belgii nie ma jednak miejsca, gdzie w pobliżu nie znajdowałaby się autostrada. W odludnych częściach francuskiej Owernii czy hiszpańskiej Kastylii ha ziemi można kupić nawet za niespełna tysiąc euro. Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa sprzedawała w 1998 r. ziemię rolną w województwach: warszawskim (w przeliczeniu) po 20,5 tys. euro/ha, katowickim po 2,3 tys. euro/ha, krakowskim 2,2 tys. euro/ha, tarnobrzeskim 280 euro/ha, chełmskim 310 euro, krośnieńskim 330 euro/ha. Rolnicy sprzedawali w ubiegłym roku ziemie w województwach: krakowskim po 2,5 tys. euro/ha, słupskim 620 euro za ha, olsztyńskim 570 euro/ha. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Anna Sielanko
Unia Europejska odrzuciła polski wniosek o wydłużenie okresu przejściowego w zakresie zakupu przez cudzoziemców ziemi rolnej i terenów inwestycyjnych, ponieważ to ogranicza przepływ kapitału. Unia domaga się informacji o polskim rynku nieruchomości, którego problemem jest m.in. słaba infranstruktura. Okazuje się, że ceny powierzchni biurowych, przemysłowych i sklepowych w Polsce są porównywalne z dużymi miastami europejskimi. Ceny nieruchomości mieszkalnych w Polsce są niższe niż w Unii.
FUNDUSZE EMERYTALNE Ile będą wynosiły prowizje Taniej niż w Argentynie W rozdziale 14 ustawy z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (DzU. nr 139 z 20.11.1997 r., poz. 934) określono, iż otwarty fundusz emerytalny (OFE) może pobierać opłaty wyłącznie w następujący sposób: 1) prowizja potrącana każdorazowo od składki do funduszy, przy czym może ona być różnicowana jedynie ze względu na staż członkowski w danym OFE, 2) prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne limitowana do 0,05 proc. miesięcznie i naliczana od wartości aktywów, 3) opłata karna za transfer do innego OFE, gdy staż członkowski jest krótszy niż 24 miesiące, maksymalną jej wysokość określi Rada Ministrów. Uważam, iż w praktyce prawie wszystkie otwarte fundusze emerytalne będą miały w początkowym okresie taką samą prowizję za zarządzanie - równą maksymalnej. Natomiast prowizje od składki, moim zdaniem, będą na początku działalności funduszy emerytalnych bardzo zróżnicowane. Dlaczego? Otóż obserwując rynek funduszy powierniczych, można stwierdzić, iż klient indywidualny zwraca dużą większą uwagę na prowizję pobieraną w chwili nabywania jednostek uczestnictwa. Prowizja ta jest bardziej dla niego zauważalna i odczuwalna. Wysokość prowizji pobieranych z aktywów funduszy powierniczych w Polsce w gruncie rzeczy znacznie się nie różni. Istotny jest też fakt, iż dopiero w chwili rozpoczęcia działalności przez otwarte fundusze emerytalne poznają one strategię cenową konkurencji. Obawiam się jedynie, aby fundusze emerytalne nie zaczęły konkurować pomiędzy sobą wysokością opłaty karnej czy wręcz nawet jej brakiem. Doprowadzić by to mogło do sytuacji, z jaką obecnie mamy do czynienia w Chile, gdzie w ciągu roku średnio co drugi uczestnik zmienia fundusz emerytalny (w Argentynie co piąty). Jest to jedna z największych wad systemu chilijskiego. Ufam jednak, iż w takiej sytuacji Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi nie pozostałby obojętny. Jaka prowizja od składki? Jak już wcześniej wspomniałem, na koniec każdego miesiąca z aktywów funduszu emerytalnego będzie pobierana prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne (PTE). Dodatkowo od każdej wpłacanej składki będzie potrącana prowizja. Spróbujmy się zastanowić, jaka może być wysokość tej prowizji od składki i tak naprawdę ile będziemy musieli zapłacić PTE za administrowanie i zarządzanie gromadzonymi na naszych rachunkach aktywami. Spróbujmy porównać je z kosztami zarządzania i administrowania funduszami emerytalnymi w Argentynie. Jest to zasadne, gdyż konstrukcja obu systemów jest w tym zakresie zbliżona. Wysokość opłaty pobieranej od składki w Argentynie została zmodyfikowana, tak aby była porównywania z rozwiązaniami przyjętymi w polskim II filarze i wynosi 25,49 proc. Jest to jedyna opłata płacona przez członka funduszu. Załóżmy, iż okres oszczędzania wynosi 40 lat, stopa zwrotu z aktywów i stopa dyskontowa 1 proc. miesięcznie. Wartość obecna przychodów PTE z tytułu opłat i prowizji byłaby taka sama, jak w AFJP (odpowiednik PTE w Argentynie), gdyby w Polsce prowizja od składki wynosiła 9,6 proc. Pojawiały się natomiast głosy, iż PTE będą ustalały jej wysokość na poziomie co najmniej 18 proc. (Marek Żytniewski: "Drogi system", "Rzeczpospolita" z 1.12.1997). Oznaczałoby to jednak, iż w powiązaniu z opłatą za zarządzanie byłoby to adekwatne do hipotetycznych 32,5 proc. prowizji w systemie argentyńskim. Zależności te ilustruje tabela 1. Nie sądzę, aby system polski miał być aż taki drogi. Wręcz przeciwnie. Jest wiele powodów, aby był on tańszy od argentyńskiego. Ważnym czynnikiem wpływającym na zmniejszenie kosztów systemu mogłoby być przyzwolenie, aby powszechne towarzystwa emerytalne mogły rozliczać straty poniesione w pierwszym roku działalności przez następne dziesięć lat, a nie - jak to jest obecnie - w ciągu trzech lat. Nie należy się spodziewać, iż osiągną one pierwsze zyski po trzech latach, natomiast koszty związane z organizacją działalności będą wysokie. Ewentualnie można byłoby umożliwić towarzystwom amortyzację tych kosztów w ciągu 10 lat. Nie byłoby to rozwiązanie nowatorskie. Taką zasadę przyjęto m.in. w Argentynie, gdzie łączne koszty początkowe funduszy emerytalnych wyniosły ok. 600 milionów USD. Rozwiązanie przyjęte w Polsce, polegające na podziale przychodów PTE na opłaty od składki i od wartości aktywów, wydaje się zasadne nie tylko ze społecznego punktu widzenia (opłata w wysokości 25 proc. składki prawdopodobnie nie byłaby psychologicznie do zaakceptowania). Przy wcześniej przyjętych założeniach wartość obecna zebranych przez 40 lat lat opłat z aktywów stanowi około 65 proc. przychodów PTE. Jest to więc silniejszy niż w Argentynie bodziec dla zarządzających aktywami do zwiększania ich wartości. Fundusze emerytalne a fundusze powiernicze Rozważmy sytuację, w której składka w tej samej wysokości jest płacona równolegle do funduszu powierniczego (FP) i otwartego funduszu emerytalnego, stopa zwrotu jest taka sama i wynosi 1 proc. miesięcznie, natomiast różna jest wysokość opłat i prowizji. Która z tych opcji jedynie z punktu widzenia wartości aktywów po 30, 40 latach będzie korzystniejsza dla przyszłego emeryta? Odpowiedź na to pytanie jest zawarta w tabeli 2. W sytuacji gdy przewidywany okres oszczędzania miałby być krótszy niż 5 czy też 10 lat (patrz tabela 2) z punktu widzenia przyszłego emeryta bardziej opłacalne byłyby prowizje i opłaty stosowane przez fundusze powiernicze niż fundusze emerytalne. Jednak biorąc pod uwagę fakt, iż jedynie osoby, które nie przekroczyły 50. roku życia, będą mogły przystąpić do II filara, możemy się spodziewać, iż okres oszczędzania będzie znacznie dłuższy niż 10 lat. Tym samym otwarte fundusze emerytalne są właściwym miejscem do lokowania składek na przyszłą emeryturę. Spróbujmy jednak nasze rozważania trochę skomplikować. Co by było, gdyby stopy zwrotu uzyskiwane przez fundusze powiernicze były wyższe, co jest bardziej realne w dłuższym okresie? Rozważmy różne możliwości. Uzyskane wyniki ilustruje tabela 3. Zauważmy, iż jedynie w przypadku, gdy osiągane stopy zwrotu przez fundusz powierniczy są znacznie wyższe w długim, bo 30-40-letnim okresie, przeciętnie o 30 procent miesięcznie (nie punktów procentowych), zasadniej byłoby lokować aktywa na potrzeby emerytalne właśnie w tego typu funduszach. Z drugiej strony, potencjalnie wyższe osiągane stopy zwrotu oznaczają konieczność podjęcia większego ryzyka. Pojawia się pytanie, jaki jest akceptowany poziom ryzyka w systemie ubezpieczeń społecznych, w którym składki są obowiązkowe. Co wybrać? Funkcjonowanie otwartych funduszy emerytalnych nie jest najtańszym rozwiązaniem, ale inne dostępne obecnie możliwości, jak chociażby fundusze powiernicze, też nie jawią się jako jednoznaczna alternatywa. Kluczową rolę odegrają sami członkowie nowego systemu. Im będzie ich więcej i im rzadziej będą dokonywali transferów, tym niższe będą koszty jednostkowe. Koszty nie są również wyznacznikiem samym w sobie. Ważny jest też poziom, zakres świadczonych usług i bezpieczeństwo. Przed powszechnymi towarzystwami emerytalnymi stoi trudne zadanie - otwarcie rachunków dla osób, które do tej pory nie posiadały nawet ROR. Nie krytykujmy więc nowego systemu ubezpieczeń społecznych za jego koszty, bo zapewne będzie on bardziej efektywny od obecnego, a przyszli emeryci oczekują czegoś więcej niż tylko inwestowania składki. * Pod pojęciem "systemu ubezpieczeń społecznych" rozumiem system obejmujący pracowników i uprawnionych członków ich rodzin, natomiast "system zabezpieczeń społecznych" jest - moim zdaniem - pojęciem szerszym i obejmuje również osoby nie objęte systemem ubezpieczeń społecznych. Autor jest zastępcą dyrektora w Biurze ds. Funduszy Emerytalnych w Banku Handlowym w Warszawie SA. Powyższy tekst stanowi wyraz wiedzy i poglądów autora i nie powinien być inaczej interpretowany.
W ustawie z sierpnia 1997 r. dotyczącej organizacji i funkcjonowania funduszy emerytalnych określono,że otwarty fundusz emerytalny (OFE) może pobierać opłaty wyłącznie w ramach prowizji potrącanej każdorazowo od składki do funduszy, przy czym może ona być różnicowana jedynie ze względu na staż członkowski w danym OFE, prowizji za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne limitowana do 0,05 proc. miesięcznie i naliczana od wartości aktywów lub opłaty karnej za transfer do innego OFE, gdy staż członkowski jest krótszy niż 24 miesiące, maksymalną jej wysokość określi Rada Ministrów. W początkowym okresie wszystkie OFE będą miały taką samą prowizję za zarządzanie, która będzie równa prowizji maksymalnej. Prowizje od składki będą natomiast bardzo zróżnicowane z powodu poznania strategii cenowych oferowanych przez konkurencyjne OFE. Chcąc przyciągnąć do siebie klientów OFE będą proponowały różne prowizje. Na koniec każdego miesiąca z aktywów funduszu emerytalnego będzie pobierana prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne (PTE). Dodatkowo od każdej wpłacanej składki będzie potrącana prowizja. W Polsce przyjęto rozwiązanie, że przychody w PTE zostaną podzielone na opłaty od składki oraz opłaty od wysokości aktywów. Biorąc pod uwagę różne założenia wartość obecan zebranych przez 40 lat opłat z aktywów stanowi ok. 65% przychodów PTE. Obecnie Otwarte Fundusze Emerytalne nie są najtańszym rozwiązaniem dla przyszłych emerytów,ale inne dostępne obecnie możliwości, jak np. fundusze powiernicze, też nie są najlepszą alternatywą.
Szanse polskiego ogrodnictwa w Unii Europejskiej Powinno być dobrze Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Dzięki temu w branży ogrodniczej najwcześniej wystąpiły procesy koncentracji i specjalizacji produkcji, branża ta więcej niż inne działy rolnictwa korzystała również z osiągnięć nauki. Znacznie wyższy niż przeciętnie w rolnictwie był także poziom wykształcenia ogrodników i osiągali oni znacznie wyższe od przeciętnych dochody. Duży był, i taki pozostał, udział ogrodnictwa w eksporcie produktów rolno-spożywczych. Otóż mimo iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni. Będzie lepiej Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Na to pytanie odpowiadają eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej: Jan Świetlik, Janusz Mierwiński, Grażyna Stępka i Tomasz Smoleński w opracowaniu: "Niektóre problemy ogrodnictwa, a integracja Polski z Unią Europejską". Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo, a częściowo (warzywa) także mało u nas znane. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny. Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt. W polskim ogrodnictwie musi jednak rozpocząć się proces głębokiej restrukturyzacji, gdyż produkcją owoców i warzyw zajmuje się u nas zbyt wiele gospodarstw, przeważnie są one przy tym kiepsko wyposażone, prawie nie istnieją również zorganizowane grupy producentów, a infrastruktura handlowa jest, jak na razie, bardzo słaba. W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. W warunkach wolnego rynku nie wytrzymają oni konkurencji tańszych producentów z Włoch i Hiszpanii. Można to prześledzić na przykładzie Niemiec, które mają zbliżone do Polski warunki klimatyczne i gdzie produkcja pomidorów jest około 10 razy mniejsza niż w Polsce. Inne niż w Polsce Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie, z czego 8,5-10 mln ton przypada na owoce cytrusowe. Statystyka ta nie obejmuje winogron przerabianych na wino. Najwięcej produkuje się w UE jabłek (7,5-9,2 mln ton), a w następnej kolejności: pomarańcz - od 5 do 6,2 mln ton, brzoskwiń - od 2,7 do 3,5 mln ton, gruszek - od 1,7 do 2,4 mln ton, mandarynek i klementynek - od 1,9 do 2,0 mln ton, winogron deserowych - od 1,8 do 2,2 mln ton i cytryn - od 1,1 do 1,6 mln ton. Dopiero ósme miejsce w produkcji owoców w UE zajmują truskawki (650-760 tys. ton), które w Polsce znajdują się na drugim miejscu, tuż po jabłkach. Bardzo mała jest w UE produkcja wiśni - do 100 tys. ton i malin - do 30 tys. ton. W Polsce zbiory tych owoców wynoszą odpowiednio od 120 do 150 tys. ton i do 40 tys. ton. Zbiory porzeczek (czarnych i czerwonych) są w Polsce prawie cztery razy większe niż w UE (190 tys. ton wobec około 50 tys. ton). Inna jest w UE także struktura uprawy warzyw. Ich zbiory ogółem wynoszą 46-47 mln ton (w Polsce od 5 do 6 mln ton), w czym największy udział mają pomidory - od 12 do 13 mln ton, a w dalszej kolejności: marchew - od 3,1 do 3,3 mln ton, cebula - od 3,1 do 3,2 mln ton, sałata - około 2,4 mln ton, kalafiory - około 2,3 mln ton i kapusta biała - od 1,8 do 2,0 mln ton (w Polsce największe są właśnie zbiory kapusty - około 1,8 mln ton). Poza tym w UE duże są zbiory arbuzów i melonów, papryki słodkiej, dyni, karczochów, oberżyny, endywii, cykorii sałatowej, szparagów i skorzonery. Można z tego wysnuć wniosek, o jakie warzywa wzbogaci się nasz stół po wejściu Polski do UE. Eksperci IERiGŻ jednak ostrzegają, że odbędzie się to kosztem zmniejszenia spożycia kapusty oraz warzyw korzeniowych. Proces ten potrwa jednak dość długo. Wyższe ceny Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. W porównaniu np. z Niemcami ceny jabłek deserowych są w Polsce o połowę niższe, o 50 proc. wyższe niż u nas są w Niemczech ceny jabłek przemysłowych. Nieporównanie droższe niż w Polsce są truskawki deserowe, ale też są to dwa całkiem różne towary. Porównywalne są natomiast ceny owoców jagodowych i wiśni dla przetwórstwa. Nie znaczy to - uspokajają eksperci UE - że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny owoców u nas wzrosną. Na pewno pojawią się natomiast na rynku droższe, ale i lepsze owoce z krajów UE. Podobnych zjawisk można oczekiwać także na rynku warzyw. W Holandii czy w Niemczech wyższe niż w Polsce są ceny cebuli, ale bardzo tania jest w Niemczech marchew późna i kapusta biała dla przetwórstwa. Ogółem ceny warzyw są jednak w UE wyższe niż w Polsce. Są to też warzywa dobre jakościowo, sortowane, myte lub czyszczone oraz zapakowane, i można się spodziewać, że mimo wyższej ceny znajdą nabywców także na naszym rynku. I polscy producenci muszą sprostać tej konkurencji. Największym dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie jednak rozszerzenie oferty warzyw o nowe wartościowe gatunki. Na wejściu Polski do UE interes zrobią również polscy producenci pieczarek. Ceny ich skupu są w Polsce prawie dwa razy niższe niż w Niemczech, a jakość produkcji jest porównywalna. Nie z takim drobiazgiem Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie jednak możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W Polsce sady posiada 396 tys. gospodarstw, ale w 90 proc. ich powierzchnia nie przekracza 1 ha. Warto przy tym podkreślić, że w Polsce za sad uważa się także powierzchnię obsadzoną malinami, porzeczkami, agrestem i aronią. Sady powyżej 5 ha ma w Polsce tylko około 7 tys. gospodarstw, co stanowi zaledwie 1,8 proc. gospodarstw z sadami. W Holandii takich sadów jest 40 proc. Zdaniem ekspertów IERiGŻ, w Polsce produkcją owoców mogłoby się zajmować około 4 tysięcy gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek, 15 tys. gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek i wiśni oraz około 18 tys. gospodarstw, które uprawiałyby porzeczki, agrest, aronię. Uprawa truskawek powinna być skoncentrowana w 45 tys. gospodarstw (obecnie zajmuje się tym około 400 tys. gospodarstw). Produkcją warzyw zajmuje się u nas 1,6 mln gospodarstw, ale w ponad 1,2 mln gospodarstw powierzchnia uprawy warzyw nie przekracza 10 arów. Na powierzchni ponad 1 ha uprawia w Polsce warzywa tylko 27 tysięcy gospodarstw. Eksperci IERiGŻ obliczyli, że w uprawie warzyw mogłoby się specjalizować około 5 tys. gospodarstw o powierzchni około 6 ha, ponadto warzywa mogłoby uprawiać około 30 tys. gospodarstw wielostronnych. W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. Po spełnieniu tych warunków powstanie być może szansa, że polskie ogrodnictwo będzie mogło skorzystać z takich samych form wsparcia jak ogrodnictwo w krajach UE. Szansa ta nie jest jednak bardzo duża. Edmund Szot
Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa. Branża ta więcej niż inne działy rolnictwa skorzystała również z osiągnięć nauki.Dlatego szanse polskiego ogrodnictwa w Unii Europejskiej są duże,na integracji skorzystają także konsumenci.Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej,ale za lepszy jakościowo produkt i otrzymają rozszerzoną ofertę warzyw o nowe gatunki.Są to warzywa sortowane, myte oraz pakowane.Po integracji z UE w najlepszej sytuacji znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych,również zyskają producenci pieczarek.Ceny ich skupu w Polsce są prawie dwa razy niższe niż w Niemczech,a jakość produktu jest porównywalna.Jednak w polskim ogrodnictwie musi rozpocząć się proces głębokiej restrkturyzacji. Musą się zorganizować grupy producentów i rozwinąć infrastrukturę handlową,poprawić jakośc produktu.Wówczas wzrośnie szansa na to żeby Polska mogła skorzystać z takich samych form wsparcia jak kraje UE.
AGRESJA Burdy na stadionie nie były przypadkiem Chamstwa coraz więcej Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli! Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy. Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie. Cmentarz Starsza kobieta płacze: - Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy. W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów. Stadion Sobota. Derby Polonii i Legii. - Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach. Konferencja prasowa - Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem. Prywatka Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych. Lumpy Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób. Cudzoziemcy Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia. Fala "Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu. Pociąg Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy. Kotka W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na 6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny. Psycholodzy o agresji Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. - Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak. - Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Społeczeństwo o agresji Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją. Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców. W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków. b.i.w., p.w.r., r.w.
Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem. Potwierdzają to wszystkie badania i liczne przykłady chamstwa, brutalności i wandalizmu z całego kraju. Można wyróżnić kilka przyczyn tego zjawiska. Po pierwsze, statystyki były wcześniej zatajane, więc mamy do czynienia z urealnieniem danych. Po drugie, w systemie demokratycznym – inaczej niż w totalitarnym – agresja społeczna nie jest już tłumiona agresją władzy. Agresję wzmażają bezrobocie, bezradność i poczucie frustracji. Ludzie przyzwyczaili się, że ktoś organizuje im życie. Nagle oczekuje się od nich samodzielności. Na znaczeniu stracił też Kościół, który nie jest już postrzegany przez pryzmat przywiązania do patriotyzmu. Wg sondażu OBOP Polacy upatrują źródeł brutalności w nieodpowiednim środowisku rówieśniczym i towarzyskim, okrucieństwie pokazywanym w filmach, złym wychowaniu w rodzinie i złym przykładzie stamtąd wyniesionym. Ponad 60 procent ankietowanych z chamstwem i agresją styka się na własnym podwórku. Agresywnemu zachowaniu sprzyja też używanie alkoholu i narkotyków. Do picia przyznaje się trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców. Sama młodzież uważa, że chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku zjawiskami marginalnymi. Brutalizacja życia nie jest problemem tylko Polski. Podobne zjawisko obserwuje się np. w Stanach Zjednoczonych, gdzie 40 procent nastolatków nie czuje się bezpiecznie, chodząc wieczorem po własnej okolicy.
BOKS ZAWODOWY 20 października wyjdą na ring Andrzej Gołota i Mike Tyson. Czy pojedynek ten pobije rekordy oglądalności? Kat czy ofiara JANUSZ PINDERA "Odeślę go do Polski w czarnym worku", krzyczy na konferencjach prasowych Mike Tyson. "Nie chcę słuchać tego głupka", ripostuje Andrzej Gołota. Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu pojedynek ten będzie sędziował 48-letni Frank Garza. O walce Andrzeja Gołoty z Mike'em Tysonem mówiono od dłuższego czasu. Pisały o tym prestiżowe amerykańskie gazety, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych, więc polubił Europę. Dwukrotnie odwiedził Wyspy Brytyjskie, znokautował Juliusa Francisa i Lou Savarese i, jak to on, znów narobił sobie kłopotów. W Glasgow dołożył nie tylko Savaresemu, ale trafił też sędziego Johna Coyle'a. Wcześniej potrzymał za oknem swego brytyjskiego promotora Franka Warrena, który wprawdzie nie wniósł sprawy do sądu, ale przysiągł, że z "Bestią" nie chce mieć już nic wspólnego. Skończyło się na tym, że Brytyjski Związek Boksu Zawodowego ukarał Tysona grzywną 185,700 dol., co jest rekordem w tamtejszym orzecznictwie. Andrzej Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. Po wycieczce do Kantonu, gdzie zbił Marcusa Rhode'a, przyszedł dzień prawdy i walka z Michaelem Grantem. Dziwny to był pojedynek i dziwne jego zakończenie. W pierwszych rundach Gołota przekładał Granta z ręki do ręki i doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego nie wygrał z nim przez nokaut. Tak naprawdę jednak zadziwił świat w 10. rundzie, gdy odmówił kontynuowania walki i sędzia Randy Naumann ją przerwał. To po tej walce Gołota zmienił trenera, wymieniając Rogera Bloodwortha na Ala Certo. Porażka z Grantem zapoczątkowała czarną serię w życiu polskiego pięściarza. W Zakopanem zastrzelono mu przyjaciela, później, w wypadku samochodowym, Gołota cudem uniknął śmierci, która nie ominęła jednak kolegi. Do tego doszedł jeszcze pogrzeb w rodzinie. Gołota był wtedy bliski zawieszenia bokserskich rękawic na kołku. Zdecydował się jednak walczyć dalej, choć o walce z Tysonem mógł tylko marzyć. Nie lubi boksu "Tak naprawdę nie lubię boksu. Wchodzę do ringu tylko dlatego, że wiem, iż to jest miejsce, w którym mogę pokazać coś, na czym naprawdę się znam". Te słowa Andrzej Gołota mówił nieraz. Jak na kogoś, kto na dobre zapisał się w historii zawodowego boksu, takie wyznanie jest dość niezwykłe. Jego dwie dramatyczne, przegrane przez dyskwalifikację, walki z Riddickiem Bowe'em to wydarzenia, których się nie zapomina. Mógł znokautować Michaela Granta, miał go w pierwszej rundzie dwa razy na deskach, ale ostatecznie to on schodził z ringu pokonany. Walczył o mistrzostwo świata z Lennoksem Lewisem, ale został znokautowany, zanim zdążył się rozgrzać. Gołota to chyba jedyny bokser wagi ciężkiej na świecie, który przegrywając zyskuje. Nie traci wysokiej pozycji w rankingach, wciąż się o nim mówi i pisze, wreszcie dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Wielcy zawodowego boksu, pytani o Gołotę, są w kłopotliwej sytuacji. Nie za bardzo wiedzą, jak go zakwalifikować. Najczęściej wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. Tak mówił George Foreman, który nie może zrozumieć porażek Gołoty z Riddickiem Bowe'em i Grantem, podobne opinie na łamach "Rz" wyrażał też Evander Holyfield. Na poziomie głowy Nie ulega wątpliwości, że siłą i słabością Andrzeja Gołoty jest jego nieprzewidywalność. Jego zwycięstwa i porażki biorą się z głowy. O stronę czysto sportową, w jego przypadku, należy się martwić znacznie mniej. To bokser ukształtowany, nie mający właściwie słabych punktów. Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Czego chcieć więcej? Nerwów ze stali. Gdyby je miał, dawno byłby mistrzem świata. Lou Duva, który pracował z nim przez wiele lat, mówi, że nie wie, dlaczego Gołota przegrywa wygrane walki. "Myślę, że on to wszystko zbyt mocno przeżywa. Opada z niego jakaś zasłona, za którą już nic nie widać". Wzorcowa kariera Amatorska kariera Andrzeja Gołoty, jeszcze w czasach gdy był zawodnikiem Legii Warszawa, przebiegała wzorcowo. Wśród rówieśników nie miał sobie równych. W 1985 roku zdobył w Bukareszcie tytuł wicemistrza świata juniorów, rok później był mistrzem Europy w tej kategorii wiekowej. Mając 19 lat, został mistrzem Polski seniorów w Krakowie, a kilkanaście miesięcy później stał już na podium w Seulu. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. Miał przecież wtedy zaledwie 20 lat. Prawdopodobnie, gdyby nie zakręty życiowe, z których dopiero po latach wyszedł na prostą, Gołota nie byłby bokserem zawodowym. W 1990 roku, po bójce we Włocławku, groziło mu więzienie. To właśnie wtedy Gołota zdecydował się na wyjazd do USA, gdzie czekała na niego przyszła żona Mariola. Wielkie serce, mocna broda "Pewnego dnia, gdy byłem na sali treningowej, ktoś do mnie zadzwonił - wspomina trener z Chicago, Sam Colonna. - Młoda kobieta powiedziała, że jest tu polski bokser, który kiedyś był w Chicago z reprezentacją Polski na meczu ze Stanami Zjednoczonymi i powinienem go obejrzeć. Powiedziałem jej, żeby go przyprowadziła." Tym, który pojechał wtedy po Gołotę, był jego późniejszy menedżer Bob O'Donnnel. "Nigdy nie zapomnę jego pierwszej zawodowej walki - wspomina O'Donnel. - To było w Milwaukee, w stanie Wisconsin. Andrzej nagle zaczął narzekać na bóle ręki. Przestraszyłem się, że będzie kompletna klapa. Na szczęście, dziwnie szybko ręka przestała go boleć. Niczego nie sugeruję. To się zdarza, że bokserzy przed walkami mają jakieś tajemmnicze bóle lub kontuzje." Tym, który bardzo wierzył w talent i możliwości Gołoty, był słynny Lou Duva. "Ma wielkie serce, mocną brodę i wie, czego chce - mówił w zapale Duva. - Jest lepszy od Tysona, Holyfielda, pokona też Lennoksa Lewisa, ale życie nieco skorygowało te peany." Teraz w podobnym stylu wypowiada się nowy trener Gołoty Al Certo, więc lepiej mieć do tego, co mówi, zdrowy dystans. Mike rekordzista 32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Tyson jest też tym, który pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny, zarabiając w ringu grubo ponad 200 mln dolarów. Inna sprawa, że z tej fortuny niewiele mu zostało. Jego kontrakt za pamiętny, drugi pojedynek z Evanderem Holyfieldem też był rekordowy - 30 mln dolarów. Za odgryzienie ucha rywalowi odebrano mu trzy miliony. Do "Bestii" należy też inny, szalenie istotny ze względów finansowych, rekord. Na dziesięć najbardziej dochodowych pojedynków pokazywanych w systemie płatnej telewizji "pay per view" (płać za obraz), aż siedem to walki z jego udziałem. Znajomość tych danych w dużej mierze wyjaśnia fenomen zjawiska "Tyson" i gorączkową atmosferę związaną z każdą jego walką. Każdy z liczących się bokserów wagi ciężkiej marzył lub marzy o walce z "Bestią". Andrzej Gołota też należał do tego grona. Powód jest znany - pieniądze i sława. Nawet Lennox Lewis, najlepszy dziś i najlepiej opłacany mistrz zawodowego boksu, mówi, że chce walczyć z Tysonem. Najgorszy na tej planecie Mike Tyson urodził się 30 czerwca 1966 roku w Brownsville w Brooklynie, jako najmłodszy z trójki rodzeństwa. Matka Lorna była prostytutką, ojciec, Jimmy Kirkparick, alfonsem i drobnym gangsterem, który całe dnie spędzał w knajpach na pijaństwie, a noce na płodzeniu kolejnych nieślubnych dzieci. Miał ich w sumie 19, a matkę Mike'a porzucił na dwa miesiące przed narodzeniem przyszłego mistrza świata. Mike Tyson często powtarza, że jest najgorszym człowiekiem na tej planecie, i wie, że któregoś dnia po prostu ktoś go zabije. To, że nie zginął już w dzieciństwie, uważa za czysty przypadek. Gdy w wieku 13 lat wylądował w jednym z nowojorskich poprawczaków, miał na koncie 38 aresztowań. To też rekord trudny do pobicia. Z jednego z tych poprawczaków trafił jednak na salę bokserską i to był uśmiech losu. Opowiadał mi o tym jego pierwszy trener, Teddy Atlas, podczas pobytu w Polsce, gdy był bokserskim konsultantem filmu "Tryumf ducha". Z tłumu drobnych opryszków wyłowił go wtedy jeden z wychowawców poprawczaka - Bobby Sewart, kolega Atlasa. Tyson już na pierwszym sparingu pokazał, że boks to jego żywioł. "Od początku wiedziałem, że będzie mistrzem świata", wspominał Teddy Atlas. Zawodowa kariera Mike'a Tysona potoczyła się błyskawicznie. Ogromny wpływ wywarł na niego legendarny trener Cus d'Amato, który oficjalnie go usynowił. D'Amato nie doczekał jednak momentu, gdy Tyson zdobył tytuł mistrza świata. A szkoda, bo było na co patrzeć. Tyson zmiatał rywali z ringu jednego za drugim. 22 listopada 1986 roku był już mistrzem świata. Od tego momentu "Żelazny Mike" nie opuszcza łamów prasy. To już nie tylko ringowa bestia i milioner, który kolekcjonuje drogie samochody. Jest mężem znanej aktorki Robin Givens, która publicznie twierdzi, że bokser ją bije. Kilka miesięcy później wnosi sprawę o rozwód, a Mike Tyson pakuje się w kolejne kłopoty. Bije się w Harlemie z innym bokserem i rozwala na drzewie swoje BMW. Coraz częściej jest też pozywany do sądu przez młode dziewczyny, które skarżą go o molestowanie seksualne. Złe czasy Na ringu też nie wiedzie mu się najlepiej. 11 lutego 1990 roku w Tokio zostaje znokautowany w 10. rundzie przez Jamesa "Bustera" Douglasa i traci tytuły mistrzowskie. Dwa lata później traci też wolność. Ława przysięgłych daje wiarę Desiree Washington, która twierdzi, że została zgwałcona przez Tysona, i 28 marca 1992 roku sędzia Patrycja Gifford skazuje "Bestię" na 6 lat więzienia, nakazując natychmiastowe wykonanie kary. W październiku tego roku umiera ojciec Tysona, ale bokser nawet nie składa prośby o urlop, by móc wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych. "Więzienie to był najgorszy okres w moim życiu - wielokrotnie przyzna później Tyson. -Tam bowiem po raz kolejny zrozumiałem, że jestem nikim. Strach, który zawsze był moim najlepszym przyjacielem, od tego momentu stał się moim wrogiem." To słowa Mike'a zaraz po opuszczeniu zakładu karnego w Plainfield, po odbyciu połowy kary. 19 sierpnia 1995 roku Tyson wraca na ring i w 89. sekundzie pierwszej rundy nokautuje Petera McNeeleya. Później w podobnym stylu rozprawi się z Busterem Mathisem jr., Frankiem Bruno i Bruce'em Seldonem. Wreszcie dochodzi do pamiętnych pojedynków z Evanderem Holyfieldem. Te walki miały być tylko spacerkiem, a były klęską mistrza. Szczególnie rewanżowy pojedynek, który pobił wszelkie rekordy oglądalności (1,9 mln pay per view i 16 333 osoby w MGM Grand w Las Vegas). Jeszcze nigdy w historii show-biznesu żadne wydarzenie nie wzbudziło podobnego zainteresowania. Pojedynek ten oglądały 3 miliardy telewidzów w100 krajach świata, a rekordowe honoraria dla bokserów (35 mln dla Holyfielda i 30 mln dla Tysona) i 200 mln USD spodziewanego zysku nie pozostawiały cienia wątpliwości, że dzieje się coś niezwykłego. Don King, genialny, choć pozbawiony skrupułów, król promotorów zawodowego boksu promieniał. Wielki tytuł w sobotnim wydaniu "US Today": "Rozum ważniejszy niż mięśnie" okazał się proroczy. Rozbiegane, pełne strachu oczy Tysona i wyzywające, dumne spojrzenie Holyfielda pokazywały faworyta. Ten pojedynek pokazano i opisano na wszelkie możliwe sposoby, więc nie ma co do tego wracać. Zdjęcie, przedstawiające Tysona wbijającego się zębami w ucho Holyfielda, z podpisem "Drakula", mówiło wszystko. "Uliczny bandyta na zawsze pozostanie ulicznym bandytą", pisał "New York Post". Zdaniem gazety był to najbardziej tchórzliwy akt w historii wydarzeń sportowych i jednocześnie haniebny koniec kariery, która kiedyś wydawała się tak obiecująca. "Bestia" mówi o śmierci W tym przypadku dziennikarze "New York Post" popełnili jednak błąd. Nie docenili siły mitu Tysona i jego wartości rynkowej. Po 15-miesięcznej przerwie, spowodowanej odebraniem mu licencji bokserskiej, Tyson wrócił na ring i znokautował Fransa Bothę. "Bestia" znów mogła zarabiać dolary dla siebie i innych. Wprawdzie po tej walce Tyson znów trafił do więzienia za stare grzeszki, ale tym razem adwokaci zrobili wszystko, by zbyt długo tam nie siedział. To nie jest jednak już ten sam Tyson, co kiedyś. On sam zresztą powtarza, że to, co robi, nie ma większego sensu. "Nie lubię siebie. Ten facet, Mike Tyson, jest mi zupełnie obojętny. Dlatego nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy zostanę zabity, czy będę żył. Wiele razy próbowałem już się zabić, pakując się w różne, dziwne sprawy. Tak wygląda całe moje życie" - mówi człowiek, który, jak nikt inny od czasów Muhammada Alego, tak mocno zawładnął zbiorową wyobraźnią. Te słowa Mike'a Tysona są dowodem na to, że jego problemy z samym sobą nie są fikcją. To człowiek chory i wiedzą o tym wszyscy, którzy się z nim stykają. Tyson nie jest w stanie kontrolować swych emocji, co pokazał już w ostatnich latach wielokrotnie. Nie tylko w ringu, ale i poza nim. Wielu chce go widzieć dalej w roli "Bestii" i "Kata", ale on tak naprawdę jest już tylko ofiarą.
Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu pojedynek ten będzie sędziował 48-letni Frank Garza. O tej walce mówiono od dłuższego czasu. Pisały o tym prestiżowe amerykańskie gazety, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych. Andrzej Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód.
ZJAZD PZPN Boniek, Listkiewicz, Kolator czy Dziurowicz ? Na dobry początek KRZYSZTOF GUZOWSKI Delegaci na zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej, który ma wybrać nowego prezesa, nigdy nie byli w tak komfortowej sytuacji, jak obecnie. Nie ma mowy o żadnych kandydatach przyniesionych w teczce. Jest ich czterech. Każdy jest inną osobowością. Programy działania są od dawna znane i wiadomo, czego się można spodziewać, gdy wygrają wybory. Marian Dziurowicz, zdaniem przeważającej większości obserwatorów, uosabia całe zło w polskiej piłce i dlatego powinien ustąpić. Dziurowicz jest instytucją w polskiej piłce. Praktycznie sam potrafił zbudować wielkość klubu, GKS Katowice, który przez kolejnych10 lat kwalifikował się do europejskich pucharów. Było to przed 1989 rokiem i potem też. Był wytrawnym graczem. Zawsze wiedział, co i z kim należy załatwiać. Jak trzeba było, to szedł do sekretarza partii, albo do księdza. Doskonale poruszał się po meandrach futbolu, z każdym potrafił dobrze żyć. Jest niekwestionowanym przywódcą. Jak huknie, wszyscy kryją się po kątach. Kiedy w roku 1991 objął funkcję wiceprezesa PZPN, rozpoczął swą grę. Ominęły go wszystkie zawieruchy, związane z dziwnymi często kontraktami, zawieranymi przez związek, choć jego podpis widniał na wielu dokumentach. Był tak silną osobowością, że majestatyczny prezes Kazimierz Górski nie miał cienia wątpliwości, kto powinien zostać jego następcą. Przypomnijmy, było to nie tak dawno temu, w 1995 roku. Cztery lata jego prezesury są obecnie oceniane bardzo krytycznie. Nie brak głosów, że Dziurowicz powinien odpowiadać głową za sprzedawane mecze, machlojki sędziowskie, czy kiepskie wyniki reprezentacji. Popełnił bez wątpienia kilka błędów, choćby z dyskwalifikacją sędziego Czyżniewskiego, czy zerwaniem umowy z firmą Puma, za którą PZPN zapłaci pół miliona marek odszkodowania. Błędem była też zgoda na wypłacanie reprezentantom premii za sukcesy w poszczególnych meczach. Na świecie praktyka jest inna - za przyjazdy na mecze reprezentacji zawodnicy otrzymują tzw. startowe, a wielkie pieniądze dostają dopiero za sukces końcowy, czyli awans do finałów mistrzostw kontynentu lub świata. Dziurowicz tak bardzo chciał dogodzić Januszowi Wójcikowi i jego wybrańcom, że wpadł we własne sidła, bo potem ciągle musiał się kłócić z trenerem i piłkarzami, którzy żądali więcej i więcej. Reprezentacja Polski nigdy dotąd nie miała tak komfortowych warunków, jak obecnie. Wszystkie brudy w polskiej piłce zaczęły się jednak w latach 70. (mógłby coś o tym powiedzieć Zbigniew Boniek), przechodziły bez większego echa w latach 80. (na ten temat mogliby się wypowiedzieć Michał Listkiewicz i Eugeniusz Kolator) i trwają do dziś. Winą Dziurowicza jest to, że nie potrafił, albo nie za bardzo się starał im zaradzić. Nie on pierwszy i, podejrzewam, nie ostatni. Dziurowicz ma co innego na sumieniu. Jego sposób sprawowania funkcji po prostu nie przystaje do dzisiejszych czasów. Prezes najważniejszego związku sportowego nie może być antymedialny. Nie może nie słuchać głosów, które podpowiadają mu: "Marian, nie tak". Nie może grzmieć, gdy inni się z nim nie zgadzają. PZPN nie może być twierdzą warowną, do której wstęp mają tylko sami swoi. Prezes nie może się też otaczać wyłącznie ludźmi, którzy bez szemrania spełniają każde jego polecenie, choć na boku mówią, że to bez sensu. To może było dobre w GKS Katowice, ale nie w PZPN pod koniec XX wieku. Wiadomo, że na takim podejściu Dziurowicza do rzeczywistości zaważyła wojna futbolowa. W jej trakcie czasem dostrzegał wrogów tam, gdzie nie powinien, a atmosfera wojny udzieliła się w codziennej pracy wszystkim ludziom, zatrudnionym w PZPN. Prezesem PZPN nie może być człowiek, którego nie akceptuje szeroko pojęta społeczność piłkarska. Dziurowiczowi nie udowodniono przekrętów, związek działał za jego kadencji może nie doskonale, ale poprawnie. Dziurowicza jednak mało kto akceptuje i to powinno być decydujące. Powinien odejść z klasą i nie kandydować, bo dał słowo. Albo jeszcze raz wygrać i zrezygnować na rzecz tych, którzy są akceptowani. Zbigniew Boniek, Eugeniusz Kolator i Michał Listkiewicz, jak wynika z przedwyborczych sondaży, są akceptowani. Wszyscy mają jedną zaletę - jeśli któryś z nich zostanie prezesem, skończy się atmosfera wojny. Popiera ich zdecydowana większość społeczeństwa na zasadzie "obojętnie kto, byle nie Dziurowicz". Boniek stwierdził na łamach "Rz", że gdyby wybory prezesa odbywały się na wzór wyborów prezydenckich lub parlamentarnych, wygrałby w cuglach. Pewnie ma rację. Jego nazwisko kojarzy się z ostatnimi sukcesami polskiej piłki. Ludzie darzą go szacunkiem za gole, które zdobywał, za to, że jest bogaty, że po zakończeniu kariery piłkarza potrafił rozpocząć drugie życie i osiągnąć sukces w biznesie. Czy zostanie prezesem? Wydaje się, że jest radykalny i może zbyt często uderzać pięścią w stół, choć on deklaruje, że tak się nie stanie. Powszechne przekonanie, nawet mylne, może okazać się decydujące. Z głosów czytelników wynika też, że prezes PZPN nie może kojarzyć się z piwem i powinien być świętszy od żony Cezara (Boniek deklaruje, że nie zrezygnuje z prezesowania firmie Go & Goal, robiącej interesy na rynku piłkarskim). Michał Listkiewicz przyjrzał się piłce nożnej ze wszystkich stron. Był dziennikarzem, sędzią krajowym i międzynarodowym, szefował działowi zagranicznemu PZPN, sprawował funkcję sekretarza generalnego związku, jest członkiem władz Europejskiej Unii Piłkarskiej. Tyle lat spędzonych przez niego na samym szczycie futbolowej hierarchii może u niektórych wywołać lepsze lub gorsze wspomnienia. Listkiewicz funkcjonował przecież w tej piłce, o której wszyscy mówią, że była brudna. Ma jednak świadomość, jak powinien wyglądać kontakt z mediami i jak ma pracować związek. Potrafi dogadać się prawie z każdym. Jeśli zostanie prezesem, związek na pewno miękko wyląduje. Boniek i Listkiewicz chcą na początek narysować grubą kreskę. Eugeniusz Kolator jest ich cieniem. Założenia jego programu są podobne. Wydaje się, że ma mniejsze szanse, ponieważ nie ma mocnego nazwiska i nie jest silną osobowością. Przez lata był kojarzony wyłącznie ze środowiskiem sędziowskim i choć zna działalność związku od podszewki, może mu to nie wystarczyć do zwycięstwa. Polska piłka nożna nie stanie się ani o jotę silniejsza po wyborze nowego prezesa. Podczas poniedziałkowego zjazdu będzie chodziło o poprawienie atmosfery wokół futbolu. Na dobry początek. Sąd nie zakazał Sąd Okręgowy w Warszawie odrzucił w czwartek wniosek UKFiT o wydanie zakazu przeprowadzenia wyborczego walnego zgromadzenia PZPN - poinformował rzecznik PZPN Tomasz Jagodziński. W imieniu prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki Jacka Dębskiego wniosek do sądu skierowała we wtorek prywatna kancelaria prawnicza reprezentująca ten resort w sporze z PZPN. Sąd Okręgowy uznał wniosek za bezpodstawny, podkreślił Jagodziński. Prezes UKFiT Jacek Dębski nie uznał decyzji sądu za porażkę w sporze z władzami PZPN. "To nawet dobrze, że zjazd się odbędzie, bo być może dojdzie na nim do zmian w polskiej piłce. W sądzie jest złożony wniosek o ustanowienie kuratora dla PZPN. Jeśli nowy prezes będzie gwarantował przeprowadzenie koniecznych reform, to bardzo poważnie rozważę możliwość wycofania tego wniosku", powiedział Jacek Dębski Polskiej Agencji Prasowej. m.c., pap Czy Dziurowicz wystartuje? Marian Dziurowicz jest jednym z kandydatów na stanowisko prezesa PZPN, ale oficjalnie jeszcze ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, czy stanie w wyborcze szranki. Na piątek zaprosił do Warszawy przedstawicieli pierwszej i drugiej ligi, by omówić zasady pomocy finansowej Związku na rzecz klubów. Spotkanie nie było zbyt udane z powodu słabej frekwencji. PAP cytuje jednego z uczestników spotkania, Ryszarda Raczkowskiego, który przewiduje, że prezes Dziurowicz - po przeliczeniu potencjalnych głosów poparcia - nie zgłosi jednak swojej kandydatury. Dzięki temu będzie mógł z twarzą odejść z zajmowanego stanowiska. Z kolei telewizyjne "Wiadomości" podały, że Dziurowicz zdecydował się kandydować.
Zjazd PZPN ma wybrać nowego prezesa spośród czterech kandydatów. Prawdopodobnie nie zostanie wybrany dotychczasowy prezes Marian Dziurowicz, obciążany odpowiedzialnością za afery w związku i kiepskie wyniki reprezentacji i nieakceptowany przez społeczność piłkarską. Większe szanse mają pozostali kandydaci: Zbigniew Boniek, były piłkarz, obecnie biznesmen, Michał Listkiewicz, pracujący w wielu instytucjach polskiego futbolu i Eugeniusz Kolator, związany ze środowiskiem sędziowskim.
Rolnictwo Znów kontrowersje wokół systemu IACS Rząd grozi i donosi Jeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard (HP) nie przyjmie propozycji Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR), zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski. Powiedział także, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali tej firmy w Kaliforni i poinformuje o sytuacji ambasadora USA w Polsce. ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów (na stworzenie systemu). Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR. Dodał, że - według niego - system można serwisować za 5 mln euro. Szybkie propozycje Prezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Agencja sugeruje, aby w ramach renegocjacji HP zgodziło się zrezygnować z wykonania części nieinformatycznej systemu (składają się na nią szkolenia, zakup samochodów, zatrudnienie personelu itp.). Takie działania mieliby wykonywać pracownicy ARiMR. Jeżeli HP zgodzi się na to, wartość kontraktu na budowę IACS zmaleje o 23 mln euro. Agencja chce mieć także pełne prawo własności do IACS, co dotychczas było sprawą kontrowersyjną. Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę. Prezes ARiMR dodał, że w przypadku rozstania z HP strona polska nie będzie musiała płacić odszkodowania amerykańskiemu kontrahentowi. - W umowie znalazł się punkt, który jest korzystny dla agencji. Stanowi on, że w przypadku naruszenia interesów państwa polskiego umowa zostaje rozwiązana - mówił prezes Bentkowski. Dodał, że ma świadomość, iż wypowiedzenie umowy może się wiązać ze skierowaniem sprawy do sądu. - Podejmę takie ryzyko. Mam też świadomość, że nie odzyskamy 14 mln euro, które już zapłaciliśmy HP - powiedział Bentkowski. Zapowiedział, że w przypadku rozstania się z HP agencja zdąży do końca tego roku wybrać nowego wykonawcę systemu, który przygotuje go na czas. - Myślę, że system będzie gotowy najpóźniej na początku 2003 r. - mówił Bentkowski. Rząd się poskarży - Na przesłane propozycje HP miało odpowiedzieć do wczoraj do godz. 9.00 - wynika z wypowiedzi szefa ARiMR. Powiedział on, że odpowiedź była mętna i że HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. Na takie rozwiązanie strona polska nie wyraziła jednak zgody. - Nie ma powodów, aby negocjować. Szanująca się firma powinna nie tylko myśleć o tym, żeby jak najwięcej zagarnąć dla siebie, ale też o dobrej współpracy z rządem. Złożymy skargę na polskiego prezesa HP do centrali firmy w Kaliforni. Poza tym poinformujemy w piątek ambasadę USA w Warszawie o przebiegu działań związanych z IACS - mówił prezes Bentkowski. Jego wypowiedzi komentował rzecznik rządu Michał Tober. Sugerował, że takie działania zwiększą polską wiarygodność wśród zagranicznych inwestorów. Rzecznik dodawał, że rząd wprost oczekuje interwencji dyplomatycznej i poinformowania centrali HP w USA na temat zajść w Polsce. Szukanie winnych Wśród zarzutów postawionych HP podczas wczorajszej konferencji wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami. - Wykonawca nie robi nic przy budowie IACS, posługuje się jedynie podwykonawcami. Za rozdysponowanie pracy HP pobrało 13 mln euro - mówił Bentkowski. Jednak w opisywanym przez "Rz" protokole z kontroli NIK zaznaczono, że stronami umowy są HP i ARiMR. Natomiast posługiwanie się podwykonawcami i rozliczenia między nimi to wyłączna sprawa HP. Bentkowski wymienił także winnych zaistniałej sytuacji. Wśród wymienionych są Mirosław Mielniczuk (były prezes ARiMR, który podpisywał umowę z HP), wszyscy członkowie komisji przetargowej, a zwłaszcza Maksymilian Delekta - szef tej komisji oraz szef komisji, która negocjowała umowę z HP. Po jej podpisaniu Delekta został prezesem spółki podwykonawczej tej firmy. Omawiając proces wybierania wykonawcy systemu, szef ARiMR używał słów "wyłudzenie" oraz "brak odpowiedzialności". Mariusz Przybylski Andrzej Dopierała, prezes Hewlett-Packard w Polsce Propozycje Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) otrzymaliśmy w poniedziałek o godz. 16.00. Mieliśmy czas na odpowiedź do wtorku do godziny 9.00. Te propozycje to kilkustronicowy aneks, pod którym mieliśmy się podpisać. Tymczasem umowę na budowę systemu negocjowaliśmy ok. 3 miesięcy. Propozycje ARiMR całkowicie zmieniają sens tej umowy, a mamy przecież podpisane umowy z podwykonawcami, zadania zostały wycenione, a prace są już bardzo zaawansowane. Wykonaliśmy ok. 50 proc. prac przy budowie systemu, w ciągu kilku tygodni oddamy ARiMR kolejne produkty. Można więc powiedzieć, że propozycje agencji to nic więcej niż ultimatum. My chcemy i możemy renegocjować umowę, ale tego nie da się zrobić w ciągu 16 godzin. Co do umowy serwisowej, to jest to odwracanie uwagi od ważniejszego problemu, jakim jest budowa systemu. Warunkiem złożenia oferty na budowę systemu IACS było przedstawienie oferty serwisowej. Oceniliśmy, że przez trzy lata co roku będziemy za to pobierać ok. 28 mln euro. ARiMR zapytała Urząd Zamówień Publicznych, czy można podpisać umowę serwisową bez przetargu. Uzyskała taką zgodę i zmusiła nas do podpisania tej umowy. Co do zapisu o możliwości rozwiązania umowy bez wypowiedzenia, to jest to zapis przepisany z ustawy o zamówieniach publicznych, a więc i tak musi obowiązywać. NOT. M.P. KOMENTARZ Najważniejszy jest czas Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa złożyła firmie Hewlett-Packard propozycję nie do odrzucenia. W ciągu kilkunastu godzin firma miała zrezygnować z części kontraktu na budowę systemu zbierającego informacje o gospodarstwach rolnych - IACS. Taka rezygnacja oznaczałaby utratę 100 mln euro przychodów z tytułu prac serwisowych i 23 mln euro z tytułu innych prac. Ktoś kto składa komercyjnej firmie taką ofertę i liczy, że z dnia na dzień ją zaakceptuje, jest albo naiwny, albo jest politykiem, który przygotowuje sobie pole do negocjacji. Nie będzie to pierwszy w historii budowy tego systemu taki przypadek. Tydzień temu "Rzeczpospolita" opisywała protokół z kontroli przeprowadzonej w agencji przez Najwyższą Izbę Kontroli. Czytając ten dokument, trudno nie odnieść wrażenia, że firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że w efekcie przegrani i konkurenci Hewlett-Packard zostali podwykonawcami tej firmy, a szef komisji przetargowej został szefem spółki podwykonawczej. Takich działań także nie można uznać za dobrą praktykę w biznesie. Potem na to wszystko nałożyły się nieprawidłowości w budowie systemu, które zakończyły się żądaniami Unii zwrotu wyłożonych pieniędzy i niebezpieczeństwem, że system nie będzie gotowy na czas. Obecnie budowa sprawnego systemu IACS, bez którego polscy rolnicy nie będą otrzymywać dopłat bezpośrednich do swojej produkcji, powinna być priorytetem. Powinien zostać on stworzony do końca tego roku. Liczenie na to, że będzie można w drodze przetargu wybrać nową firmę do budowy systemu i mimo to zdążyć na czas, jest mżonką. Dlatego, mimo że dotychczasowi jego wykonawcy nie wykazali się sprawnością i etyką, może warto jeszcze raz, po negocjacjach, powierzyć im to zadanie, bo dzięki temu prawdopodobnie uda się wykorzystać to, co zostało już zrobione. Mariusz Przybylski
Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) zawarła z Hewlett-Packard (HP) umowę na budowę Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) oraz kontrakt na trzyletnią obsługę systemu. Od jesieni polska i unijna strona podważały intencje zawarcia pierwszej umowy, a ostatnio piętnowana jest umowa serwisowa. ARiMR złożyła HP propozycję rozwiązania umowy serwisowej i renegocjacji kontraktu na budowę IACS oraz zagroziła zakończeniem współpracy.
KONCERT W hołdzie Włodzimierzowi Wysockiemu - w 20. rocznicę śmierci Można go było tylko zabić FOT. (C) PIOTR WALCZAK PAP/CAF 25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało". Włodzimierza Wysockiego wspominać będą m.in. Jerzy Hoffman, Wojciech Młynarski i Daniel Olbrychski, a jego utwory zaśpiewają Jacek Kaczmarski, Emilian Kamiński, Marian Opania, ale i Hanna Banaszak, a nawet Grzegorz Markowski z Perfectem. Reżyserowany przez Laco Adamika koncert transmituje Program 2 Telewizji Polskiej. Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna, autorka książek o Wysockim, dyrektorka muzeum mieszczącego się w jej mieszkaniu, w którym wraz z matką zgromadziła wiele pamiątek po sławnym aktorze Teatru na Tagance, płyt i kaset, filmów, plakatów, książek. To z jej inspiracji, autorka scenografii koncertu Barbara Kędzierska umieściła na scenie obok czarnej wołgi tajemniczy drogowskaz z napisem "Wesele". Nawiązuje on do opatrzonej tym kryptonimem operacji KGB, które w 1972 r. w lesie pod Sosnowem w okolicach Petersburga (wtedy Leningradu) usiłowało pozbyć się ukochanego przez ludzi, ale niebezpiecznego dla władzy twórcy. Jurij Lubimow, dyrektor artystyczny Teatru na Tagance po śmierci artysty powiedział: "Wysocki to wielki fenomen. W kraju, w którym nic nie było wolno, on zaśpiewał wszystko, co chciał. Był tak kochany i tak popularny, że nic nie można było z tym zrobić. Można go było tylko zabić". Marlena Zimna postanowiła pójść krok dalej, stawiając wprost w tytule swej ostatniej książki pytanie: "Kto zabił Wysockiego?". - Już 25 lipca 1980 roku, gdy po Moskwie rozeszła się wieść o jego śmierci, pojawiły się głosy, że ktoś mu w tym dopomógł - mówi Marlena Zimna. - Długo uważałam je za wytwór fantazji fanów, którzy nie pogodzili się ze śmiercią swego idola. Jednak, studiując w Moskwie i podążając śladami Wysockiego, dotarłam do jego osobistego lekarza, Anatolija Fiedotowa. Opowiadając o okolicznościach śmierci Wysockiego, powiedział nagle: "Załatwiliśmy to genialnie". Później powtórzył te słowa w jednym z wywiadów. Nie minęło wiele czasu, a sam zmarł. Według oficjalnej wersji - przedawkował narkotyki. Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca, a jako przyczynę zgonu uznano "ostrą niewydolność naczyń sercowo-naczyniowych". Nie została przeprowadzona sekcja zwłok. Niewątpliwie starano się zataić przed opinią publiczną fakt, że artysta był uzależniony od narkotyków, ale też chodziło o ukrycie wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego śmierć. Tymczasem to ten sam doktor nauk medycznych napompował go toksycznym preparatem, a następnie na zmianę podawał mu środki uspokajające i alkohol. Umierający Wysocki był przenoszony z miejsca na miejsce, a wreszcie ułożony na plecach i związany. Udusił się w wyniku zapadnięcia języka... Tym też tropem podążało milicyjne dochodzenie, umorzone po kilku miesiącach na polecenie silniejszego w resortowej rywalizacji - KGB. 28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy, których zupełnie przestała obchodzić odbywająca się wówczas w stolicy ZSRR olimpiada. Gdy na polecenie oficera KGB z fasady Teatru na Tagance usunięto portret zmarłego artysty, tłum zaczął skandować: "Faszyści!" i "Hańba!". Jeden z partyjnych dygnitarzy miał powiedzieć: "Przez całe życie nam bruździł i nawet po śmierci zepsuł takie święto!". Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Jego pieśni (a napisał ich 900 - autobiograficznych, wojennych, sportowych, lotniczych, marynarskich, alpinistycznych, złodziejskich - tzw. błatnych) znano w ZSRR na pamięć, a przecież niemal nie nagrywał płyt, nie występował w telewizji, jego role filmowe - poza postacią kapitana Gleba Żegłowa w serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem "Gdzie jest Czarny Kot" - także nie były czymś wyjątkowym. Owszem, był świetnym Hamletem i znakomitym Swidrygajłowem w Teatrze na Tagance, ale nawet w Rosji, gdzie ludzie kochają teatr i znają się na nim, to jeszcze za mało, by zdobyć tak obłędną sławę, jaka stała się jego udziałem. Cenzurowano go i sekowano, za życia tylko jeden (!) jego wiersz został opublikowany w Związku Radzieckim, koncertów nie zapowiadały żadne afisze, na półki wędrowały nagrania recitali, a gdy Wiaczesław Kotionoczkin, reżyser sławnej kreskówki o wilku i zającu, umyślił sobie, że jedyne padające w tym filmie słowa: "Nu, pogodi" wypowie swą niepowtarzalną chrypą właśnie Wysocki, usłyszał kategorycznie brzmiące: "Nielzia", wraz z uzasadnieniem: "To awanturnik, skandalista, on drwi z patriotycznych uczuć narodu radzieckiego! I do tego zadaje się z cudzoziemką". Wszystko to, akurat, było prawdą. Istotnie, wywoływał skandale, bywał agresywny, patriotą radzieckim ten pół Żyd, pół Rosjanin nie był na pewno, za to rosyjskim - z całą pewnością. Jeśli chodzi o cudzoziemki, to trzecią jego żoną była francuska aktorka Marina Vlady. Dwóch synów Wysockiego - 38-letni dziś Arkadij i 36-letni Nikita pochodzi z drugiego małżeństwa poety, z Ludmiłą Abramową. Powtarzana jest wersja, że Wysocki był też ojcem córki znanej aktorki Taganki, Tatiany Iwanienko. Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit, wciąż żywy, podsycany nowymi edycjami jego nieznanych wcześniej tekstów i pieśni, publikowanymi wspomnieniami niezliczonych przyjaciół. Dopóki mogli, chronili go: przed nieprzyjaciółmi i tym najgroźniejszym wrogiem, którego nosił w sobie. Wydawać się to może dziwne, ale nie brak przesłanek wskazujących na to, że przez dłuższy czas anonimowym aniołem stróżem poety był sam Jurij Andropow, w chwili śmierci artysty przewodniczący KGB, a później sekretarz generalny KC KPZR. Pisał na ten temat mieszkający obecnie w Minneapolis Mark Tsibulsky, pisał amerykański publicysta Martin Walker, także Michaił Gorbaczow utrzymywał, że Andropow, który "w wolnej chwili słuchał wyłącznie bardów", szczególnie wyróżniał Wysockiego. Czyż nie jest paradoksem, że to kierowane przez Andropowa KGB urządziło na Wysockiego polowanie? Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia, a wśród nich i koszaliński koncert, są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia. Tylko ze względu na to, że żył za żelazną kurtyną, nie zdobył na Zachodzie sławy, równej czy większej niż Bob Dylan. Zyskał za to wdzięczność i miłość milionów, którym swoimi buntowniczymi songami dodawał sił, wiary i nadziei. Gdy Wysocki zmarł, na wszystkich okrętach Radzieckiej Floty Północnej spuszczono flagi do połowy masztu. Oczywiście, takiego rozkazu nikt nie wydał, tak się jednak stało, a malarz Grigorij Ostrowski, który płynął wtedy wraz z grupą artystów statkiem "Piotr Wielki" z Murmańska na Tajmyr, zapamiętał ów dzień następująco: "Flotyllę składającą się z dziesięciu statków, prowadził lodołamacz o napędzie atomowym «Syberia». Z każdego statku słychać było pieśni Wysockiego: marynarze i badacze polarni żegnali się ze swym poetą. «Ocalcie nasze dusze!» - zachrypniętym głosem grzmiał potężny lodołamacz, umożliwiający dostęp do czystej, nieskutej lodem, wody. Było to coś wstrząsającego". Krzysztof Masłoń
25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego. Z tej okazji w najbliższą niedzielę w koszalińskim amfiteatrze odbędzie się koncert poświęcony pamięci radzieckiego pieśniarza. Koncert zorganizowała dr Marlena Zimna, badaczka życia Wysockiego oraz dyrektorka muzeum jemu poświęconemu. Zimna długo nie wierzyła w plotki o tym,że Wysockiemu w śmierci dopomogło KGB,ale jej badania wykazały, że plotki te mogły być prawdą.
BOKS ZAWODOWY 20 października wyjdą na ring Andrzej Gołota i Mike Tyson. Czy pojedynek ten pobije rekordy oglądalności? Kat czy ofiara JANUSZ PINDERA "Odeślę go do Polski w czarnym worku", krzyczy na konferencjach prasowych Mike Tyson. "Nie chcę słuchać tego głupka", ripostuje Andrzej Gołota. Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu pojedynek ten będzie sędziował 48-letni Frank Garza. O walce Andrzeja Gołoty z Mike'em Tysonem mówiono od dłuższego czasu. Pisały o tym prestiżowe amerykańskie gazety, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych, więc polubił Europę. Dwukrotnie odwiedził Wyspy Brytyjskie, znokautował Juliusa Francisa i Lou Savarese i, jak to on, znów narobił sobie kłopotów. W Glasgow dołożył nie tylko Savaresemu, ale trafił też sędziego Johna Coyle'a. Wcześniej potrzymał za oknem swego brytyjskiego promotora Franka Warrena, który wprawdzie nie wniósł sprawy do sądu, ale przysiągł, że z "Bestią" nie chce mieć już nic wspólnego. Skończyło się na tym, że Brytyjski Związek Boksu Zawodowego ukarał Tysona grzywną 185,700 dol., co jest rekordem w tamtejszym orzecznictwie. Andrzej Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. Po wycieczce do Kantonu, gdzie zbił Marcusa Rhode'a, przyszedł dzień prawdy i walka z Michaelem Grantem. Dziwny to był pojedynek i dziwne jego zakończenie. W pierwszych rundach Gołota przekładał Granta z ręki do ręki i doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego nie wygrał z nim przez nokaut. Tak naprawdę jednak zadziwił świat w 10. rundzie, gdy odmówił kontynuowania walki i sędzia Randy Naumann ją przerwał. To po tej walce Gołota zmienił trenera, wymieniając Rogera Bloodwortha na Ala Certo. Porażka z Grantem zapoczątkowała czarną serię w życiu polskiego pięściarza. W Zakopanem zastrzelono mu przyjaciela, później, w wypadku samochodowym, Gołota cudem uniknął śmierci, która nie ominęła jednak kolegi. Do tego doszedł jeszcze pogrzeb w rodzinie. Gołota był wtedy bliski zawieszenia bokserskich rękawic na kołku. Zdecydował się jednak walczyć dalej, choć o walce z Tysonem mógł tylko marzyć. Nie lubi boksu "Tak naprawdę nie lubię boksu. Wchodzę do ringu tylko dlatego, że wiem, iż to jest miejsce, w którym mogę pokazać coś, na czym naprawdę się znam". Te słowa Andrzej Gołota mówił nieraz. Jak na kogoś, kto na dobre zapisał się w historii zawodowego boksu, takie wyznanie jest dość niezwykłe. Jego dwie dramatyczne, przegrane przez dyskwalifikację, walki z Riddickiem Bowe'em to wydarzenia, których się nie zapomina. Mógł znokautować Michaela Granta, miał go w pierwszej rundzie dwa razy na deskach, ale ostatecznie to on schodził z ringu pokonany. Walczył o mistrzostwo świata z Lennoksem Lewisem, ale został znokautowany, zanim zdążył się rozgrzać. Gołota to chyba jedyny bokser wagi ciężkiej na świecie, który przegrywając zyskuje. Nie traci wysokiej pozycji w rankingach, wciąż się o nim mówi i pisze, wreszcie dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Wielcy zawodowego boksu, pytani o Gołotę, są w kłopotliwej sytuacji. Nie za bardzo wiedzą, jak go zakwalifikować. Najczęściej wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. Tak mówił George Foreman, który nie może zrozumieć porażek Gołoty z Riddickiem Bowe'em i Grantem, podobne opinie na łamach "Rz" wyrażał też Evander Holyfield. Na poziomie głowy Nie ulega wątpliwości, że siłą i słabością Andrzeja Gołoty jest jego nieprzewidywalność. Jego zwycięstwa i porażki biorą się z głowy. O stronę czysto sportową, w jego przypadku, należy się martwić znacznie mniej. To bokser ukształtowany, nie mający właściwie słabych punktów. Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Czego chcieć więcej? Nerwów ze stali. Gdyby je miał, dawno byłby mistrzem świata. Lou Duva, który pracował z nim przez wiele lat, mówi, że nie wie, dlaczego Gołota przegrywa wygrane walki. "Myślę, że on to wszystko zbyt mocno przeżywa. Opada z niego jakaś zasłona, za którą już nic nie widać". Wzorcowa kariera Amatorska kariera Andrzeja Gołoty, jeszcze w czasach gdy był zawodnikiem Legii Warszawa, przebiegała wzorcowo. Wśród rówieśników nie miał sobie równych. W 1985 roku zdobył w Bukareszcie tytuł wicemistrza świata juniorów, rok później był mistrzem Europy w tej kategorii wiekowej. Mając 19 lat, został mistrzem Polski seniorów w Krakowie, a kilkanaście miesięcy później stał już na podium w Seulu. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. Miał przecież wtedy zaledwie 20 lat. Prawdopodobnie, gdyby nie zakręty życiowe, z których dopiero po latach wyszedł na prostą, Gołota nie byłby bokserem zawodowym. W 1990 roku, po bójce we Włocławku, groziło mu więzienie. To właśnie wtedy Gołota zdecydował się na wyjazd do USA, gdzie czekała na niego przyszła żona Mariola. Wielkie serce, mocna broda "Pewnego dnia, gdy byłem na sali treningowej, ktoś do mnie zadzwonił - wspomina trener z Chicago, Sam Colonna. - Młoda kobieta powiedziała, że jest tu polski bokser, który kiedyś był w Chicago z reprezentacją Polski na meczu ze Stanami Zjednoczonymi i powinienem go obejrzeć. Powiedziałem jej, żeby go przyprowadziła." Tym, który pojechał wtedy po Gołotę, był jego późniejszy menedżer Bob O'Donnnel. "Nigdy nie zapomnę jego pierwszej zawodowej walki - wspomina O'Donnel. - To było w Milwaukee, w stanie Wisconsin. Andrzej nagle zaczął narzekać na bóle ręki. Przestraszyłem się, że będzie kompletna klapa. Na szczęście, dziwnie szybko ręka przestała go boleć. Niczego nie sugeruję. To się zdarza, że bokserzy przed walkami mają jakieś tajemmnicze bóle lub kontuzje." Tym, który bardzo wierzył w talent i możliwości Gołoty, był słynny Lou Duva. "Ma wielkie serce, mocną brodę i wie, czego chce - mówił w zapale Duva. - Jest lepszy od Tysona, Holyfielda, pokona też Lennoksa Lewisa, ale życie nieco skorygowało te peany." Teraz w podobnym stylu wypowiada się nowy trener Gołoty Al Certo, więc lepiej mieć do tego, co mówi, zdrowy dystans. Mike rekordzista 32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Tyson jest też tym, który pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny, zarabiając w ringu grubo ponad 200 mln dolarów. Inna sprawa, że z tej fortuny niewiele mu zostało. Jego kontrakt za pamiętny, drugi pojedynek z Evanderem Holyfieldem też był rekordowy - 30 mln dolarów. Za odgryzienie ucha rywalowi odebrano mu trzy miliony. Do "Bestii" należy też inny, szalenie istotny ze względów finansowych, rekord. Na dziesięć najbardziej dochodowych pojedynków pokazywanych w systemie płatnej telewizji "pay per view" (płać za obraz), aż siedem to walki z jego udziałem. Znajomość tych danych w dużej mierze wyjaśnia fenomen zjawiska "Tyson" i gorączkową atmosferę związaną z każdą jego walką. Każdy z liczących się bokserów wagi ciężkiej marzył lub marzy o walce z "Bestią". Andrzej Gołota też należał do tego grona. Powód jest znany - pieniądze i sława. Nawet Lennox Lewis, najlepszy dziś i najlepiej opłacany mistrz zawodowego boksu, mówi, że chce walczyć z Tysonem. Najgorszy na tej planecie Mike Tyson urodził się 30 czerwca 1966 roku w Brownsville w Brooklynie, jako najmłodszy z trójki rodzeństwa. Matka Lorna była prostytutką, ojciec, Jimmy Kirkparick, alfonsem i drobnym gangsterem, który całe dnie spędzał w knajpach na pijaństwie, a noce na płodzeniu kolejnych nieślubnych dzieci. Miał ich w sumie 19, a matkę Mike'a porzucił na dwa miesiące przed narodzeniem przyszłego mistrza świata. Mike Tyson często powtarza, że jest najgorszym człowiekiem na tej planecie, i wie, że któregoś dnia po prostu ktoś go zabije. To, że nie zginął już w dzieciństwie, uważa za czysty przypadek. Gdy w wieku 13 lat wylądował w jednym z nowojorskich poprawczaków, miał na koncie 38 aresztowań. To też rekord trudny do pobicia. Z jednego z tych poprawczaków trafił jednak na salę bokserską i to był uśmiech losu. Opowiadał mi o tym jego pierwszy trener, Teddy Atlas, podczas pobytu w Polsce, gdy był bokserskim konsultantem filmu "Tryumf ducha". Z tłumu drobnych opryszków wyłowił go wtedy jeden z wychowawców poprawczaka - Bobby Sewart, kolega Atlasa. Tyson już na pierwszym sparingu pokazał, że boks to jego żywioł. "Od początku wiedziałem, że będzie mistrzem świata", wspominał Teddy Atlas. Zawodowa kariera Mike'a Tysona potoczyła się błyskawicznie. Ogromny wpływ wywarł na niego legendarny trener Cus d'Amato, który oficjalnie go usynowił. D'Amato nie doczekał jednak momentu, gdy Tyson zdobył tytuł mistrza świata. A szkoda, bo było na co patrzeć. Tyson zmiatał rywali z ringu jednego za drugim. 22 listopada 1986 roku był już mistrzem świata. Od tego momentu "Żelazny Mike" nie opuszcza łamów prasy. To już nie tylko ringowa bestia i milioner, który kolekcjonuje drogie samochody. Jest mężem znanej aktorki Robin Givens, która publicznie twierdzi, że bokser ją bije. Kilka miesięcy później wnosi sprawę o rozwód, a Mike Tyson pakuje się w kolejne kłopoty. Bije się w Harlemie z innym bokserem i rozwala na drzewie swoje BMW. Coraz częściej jest też pozywany do sądu przez młode dziewczyny, które skarżą go o molestowanie seksualne. Złe czasy Na ringu też nie wiedzie mu się najlepiej. 11 lutego 1990 roku w Tokio zostaje znokautowany w 10. rundzie przez Jamesa "Bustera" Douglasa i traci tytuły mistrzowskie. Dwa lata później traci też wolność. Ława przysięgłych daje wiarę Desiree Washington, która twierdzi, że została zgwałcona przez Tysona, i 28 marca 1992 roku sędzia Patrycja Gifford skazuje "Bestię" na 6 lat więzienia, nakazując natychmiastowe wykonanie kary. W październiku tego roku umiera ojciec Tysona, ale bokser nawet nie składa prośby o urlop, by móc wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych. "Więzienie to był najgorszy okres w moim życiu - wielokrotnie przyzna później Tyson. -Tam bowiem po raz kolejny zrozumiałem, że jestem nikim. Strach, który zawsze był moim najlepszym przyjacielem, od tego momentu stał się moim wrogiem." To słowa Mike'a zaraz po opuszczeniu zakładu karnego w Plainfield, po odbyciu połowy kary. 19 sierpnia 1995 roku Tyson wraca na ring i w 89. sekundzie pierwszej rundy nokautuje Petera McNeeleya. Później w podobnym stylu rozprawi się z Busterem Mathisem jr., Frankiem Bruno i Bruce'em Seldonem. Wreszcie dochodzi do pamiętnych pojedynków z Evanderem Holyfieldem. Te walki miały być tylko spacerkiem, a były klęską mistrza. Szczególnie rewanżowy pojedynek, który pobił wszelkie rekordy oglądalności (1,9 mln pay per view i 16 333 osoby w MGM Grand w Las Vegas). Jeszcze nigdy w historii show-biznesu żadne wydarzenie nie wzbudziło podobnego zainteresowania. Pojedynek ten oglądały 3 miliardy telewidzów w100 krajach świata, a rekordowe honoraria dla bokserów (35 mln dla Holyfielda i 30 mln dla Tysona) i 200 mln USD spodziewanego zysku nie pozostawiały cienia wątpliwości, że dzieje się coś niezwykłego. Don King, genialny, choć pozbawiony skrupułów, król promotorów zawodowego boksu promieniał. Wielki tytuł w sobotnim wydaniu "US Today": "Rozum ważniejszy niż mięśnie" okazał się proroczy. Rozbiegane, pełne strachu oczy Tysona i wyzywające, dumne spojrzenie Holyfielda pokazywały faworyta. Ten pojedynek pokazano i opisano na wszelkie możliwe sposoby, więc nie ma co do tego wracać. Zdjęcie, przedstawiające Tysona wbijającego się zębami w ucho Holyfielda, z podpisem "Drakula", mówiło wszystko. "Uliczny bandyta na zawsze pozostanie ulicznym bandytą", pisał "New York Post". Zdaniem gazety był to najbardziej tchórzliwy akt w historii wydarzeń sportowych i jednocześnie haniebny koniec kariery, która kiedyś wydawała się tak obiecująca. "Bestia" mówi o śmierci W tym przypadku dziennikarze "New York Post" popełnili jednak błąd. Nie docenili siły mitu Tysona i jego wartości rynkowej. Po 15-miesięcznej przerwie, spowodowanej odebraniem mu licencji bokserskiej, Tyson wrócił na ring i znokautował Fransa Bothę. "Bestia" znów mogła zarabiać dolary dla siebie i innych. Wprawdzie po tej walce Tyson znów trafił do więzienia za stare grzeszki, ale tym razem adwokaci zrobili wszystko, by zbyt długo tam nie siedział. To nie jest jednak już ten sam Tyson, co kiedyś. On sam zresztą powtarza, że to, co robi, nie ma większego sensu. "Nie lubię siebie. Ten facet, Mike Tyson, jest mi zupełnie obojętny. Dlatego nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy zostanę zabity, czy będę żył. Wiele razy próbowałem już się zabić, pakując się w różne, dziwne sprawy. Tak wygląda całe moje życie" - mówi człowiek, który, jak nikt inny od czasów Muhammada Alego, tak mocno zawładnął zbiorową wyobraźnią. Te słowa Mike'a Tysona są dowodem na to, że jego problemy z samym sobą nie są fikcją. To człowiek chory i wiedzą o tym wszyscy, którzy się z nim stykają. Tyson nie jest w stanie kontrolować swych emocji, co pokazał już w ostatnich latach wielokrotnie. Nie tylko w ringu, ale i poza nim. Wielu chce go widzieć dalej w roli "Bestii" i "Kata", ale on tak naprawdę jest już tylko ofiarą.
W najbliższy piątek w Auburn Hills koło Detroit odbędzie się pojedynek dwóch największych brutali boksu, jak to nazywają organizatorzy, czyli walka Mike Tysona z Andrzejem Gołotą. Tyson za ten pojedynek otrzyma 10 milionów dolarów,a Gołota 2,5 miliona. Zapowiada się spektakularny pojedynek, jako że obaj bokserzy przeszli podobną drogę w boksie zawodowym. Mimo podobieństw w karierze bokserskiej obaj zawodnicy różnią się diametralnie jeśli chodzi o historię życiową. Amatorska kariera bokserska Andrzeja Gołoty przebiegała wzorcowo-najpierw zdobył wicemistrzostwo świata juniorów, potem mistrzostwa Polski seniorów a potem brązowy medal na olimipiadzie w Seulu. Niestety udział w bójce we Włocławku przekreśliła karierę Gołoty, który wyjechał do Stanów Zjednoczonych i rozpoczął karierę w boksie zawodowym. Z kolei Mike Tyson urodził się jako trzecie dziecko brooklińskiej prostytutki i alfonsa. W wieku 13 lat trafił do poprawczaka, gdzie jego talent bokserski dostrzegł jeden z opiekunów, który wysłał go do swojego kolegi, trenera boksu. Od tego momentu kariera zawodowa Tysona nabrała rozpędu. W wieku 20 lat Tyson został najmłodszym mistrzem świata wagi ciężkiej. Bokserowi o wiele gorzej wiodło się jednak w życiu prywatnym. Żona oskarżała go o pobicia a wiele kobiet o molestowanie seksualne. Kulminacją było oskarżenie o gwałt, w wyniku którego bokser trafił na 3 lata do więzienia. Po wyjściu znów święcił triumfy na deskach ringu aż do słynnego pojedynku z Evanderem Holyfieldem, w którym Tyson odgryzł przeciwnikowi kawałek ucha.
DYSKUSJA Projekty ustaw o decentralizacji funkcji państwa ELŻBIETA CHOJNA-DUCH Dyskusja na temat decentralizacji funkcji państwa powinna przede wszystkim odpowiedzieć na podstawowe pytanie, czy i w jaki sposób dokonane wybory polityczne realizują cele, które powinny leżeć u podstaw wszystkich reform ustrojowych: optymalnego zaspokojenia zbiorowych potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia, sprawności administracji publicznej oraz obniżenia kosztów jej działania. Analiza korzyści społecznych i ekonomicznych to przesłanka dalszych rozważań na temat podziału kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej na poszczególnych szczeblach - centralnym i wojewódzkim (w tym administracji rządowej i samorządowej), samorządu powiatowego i gminnego, a także jednostek realizujących zadania w tych samych obszarach działania i korzystających z tych samych źródeł finansowania, z których finansowana jest administracja publiczna. Podział zadań między poszczególne struktury organizacyjne w państwie powinien być precyzyjny i szczegółowy, skoordynowany tak, by uniknąć dublowania funkcji, z jednoznacznym oddzieleniem kompetencji stanowiących, wykonawczych, nadzorczych i kontrolnych. Nie może on być więc rozpatrywany i określany fragmentarycznie dla jednego tylko szczebla podziału administracyjnego, lecz wyznaczany niejako wspólnie dla wszystkich szczebli i jednostek tego podziału. Kolejny etap decyzyjny to jednoznaczny podział majątku między poszczególne szczeble i rodzaje administracji, stosownie do ich zadań, z uwzględnieniem statusu prawnego nieruchomości oraz potrzeb związanych z komunalizacją, prywatyzacją i reprywatyzacją. Dopiero biorąc pod uwagę rodzaje i zakres zadań poszczególnych struktur administracji publicznej oraz mienia, można określić wielkość ich potrzeb finansowych. Analiza kosztów zadań administracji centralnej, wojewódzkiej, rejonowej lub specjalnej przekazanych danemu szczeblowi samorządowemu, sumowanie tych kosztów na kolejnych etapach agregacji umożliwia określenie poziomu wydatków ponoszonych przez administrację rządową na ich realizację. Oznacza to, z dużym uproszczeniem, odpowiedni poziom wydatków do sfinansowania przez dany szczebel samorządowy, który przejmie wykonanie zadań. Wysokość łącznych wydatków jednostek samorządowych danego szczebla określa zarazem pulę środków finansowych, która powinna wyznaczać wielkość ich dochodów. Wielkość, a następnie określenie źródeł i form prawnych dochodów poszczególnych szczebli terytorialnych oraz redystrybucji między poszczególne budżety jest zasadniczym, finalnym elementem budowy systemu finansowego administracji publicznej. Poziom dochodów i ich podział jest bowiem konsekwencją wyznaczenia zakresu rzeczowego, w tym zakresu zadań i kompetencji poszczególnych jednostek administracji publicznej. Nierzetelne są wszelkie propozycje ich wielkości proponowane bez uprzednich rozstrzygnięć rzeczowych. Są one ponadto niezgodne z zawartą w art. 167 ust. 1 i 3 konstytucji, opartą na postanowieniach Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego, zasadą zapewnienia udziału w dochodach publicznych odpowiednio do przypadających zadań. Czy powyższe postulaty spełniają rządowe projekty ustaw: o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie? Oba projekty są tylko fragmentem zapowiadanej reformy ustrojowej. Dotyczą bowiem wyłącznie szczebla województwa: administracji rządowej, którą projektodawcy określają nie znanymi konstytucji ani innym ustawom pojęciami "administracji ogólnej sprawującej władzę" lub "zespolonej i nie zespolonej administracji rządowej" ("zespolenie" następuje przy tym "pod jednym zwierzchnikiem i - jeżeli ustawa nie stanowi inaczej lub charakter wykonywanych zadań się temu nie sprzeciwia - w jednym urzędzie"), administracji samorządowej w województwie, którą określa się mianem "największej terytorialnie jednostki zasadniczego podziału terytorialnego kraju dla wykonywania administracji publicznej" (w art. 164 konstytucji występuje tylko pojęcie podziału podstawowego, lecz nie "zasadniczego") lub "regionalnej wspólnoty samorządowej" bądź "regionu". Określając kompetencje i zadania szczebla wojewódzkiego projekty nie koordynują ich z zadaniami projektowanymi dla powiatów ani wykonywanymi obecnie przez gminy. Ogólne sformułowania wykorzystane do określenia zadań, nie wyjaśnione w dalszych częściach ustaw (np. "tworzenie warunków rozwoju gospodarczego, zwłaszcza w dziedzinach uznanych za najważniejsze dla województwa", "pozyskiwanie i łączenie środków finansowych, publicznych i prywatnych dla realizacji określonych zadań", "modernizacja terenów wiejskich", "zagospodarowanie przestrzenne", "konkretyzowanie, w dostosowaniu do miejscowych warunków, szczegółowych celów polityki rządu", "zapewnienie współdziałania wszystkich jednostek organizacyjnych administracji publicznej"), i nieprecyzyjne przepisy obu projektów, niezgodne z obowiązującym prawem (np. "prowadzenie szkolnictwa policealnego, niektórych szkół średnich i zawodowych", "współpraca z organizacjami międzynarodowymi i regionami innych państw, zwłaszcza sąsiednich", "dbanie o dziedzictwo kulturowe o znaczeniu lokalnym", "w zakresie pomocy społecznej: prowadzenie instytucji o zasięgu regionalnym, w tym domów pomocy społecznej", "racjonalne korzystanie z zasobów przyrody", itp.), nie skoordynowane z wieloma obowiązującymi ustawami, w tym z przepisami konstytucji, uniemożliwią rozdzielenie w aktach wykonawczych do tych ustaw kompetencji poszczególnych szczebli oraz środków finansowych na ich wykonanie, paraliżując realizację zadań wszystkich jednostek administracji publicznej. Niejasność kompetencyjną pogłębia również brak stałego i jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie (województwie), co przyznaje sam projektodawca, stwierdzając: "Jeżeli istnieje wątpliwość dotycząca właściwości organu administracji rządowej lub samorządu wojewódzkiego do wykonywania określonego zadania publicznego o zasięgu regionalnym, przyjmuje się, że należy ono do właściwości samorządu wojewódzkiego". Taka sytuacja uniemożliwia jednoznaczne ustawowe określenie wielkości środków finansowych dla poszczególnych jednostek danego szczebla organizacyjnego i utrudnia im planowanie budżetowe. Równie niejasny jest podział kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego i pozycja wojewody. Projekt stwierdza wprawdzie, iż organa te "działają w granicach określonych przez ustawy", lecz ustawy te nie zostały zaprezentowane, a przy tym nie wiadomo, czy chodzi o granice kompetencji czy może granice terytorialne. Organem samorządu terytorialnego jest sejmik województwa - organ stanowiący i kontrolny, oraz zarząd województwa - organ wykonawczy, wybrany przez sejmik. Jednak przewodniczącym obu tych organów jest ten sam podmiot - marszałek, skupiający funkcje organu projektującego, uchwalającego, a następnie wykonującego i kontrolującego własne działania. Być może dlatego zadania merytoryczne przypisane są w projekcie do bezosobowych podmiotów: "województwa", które "wykonuje", "dysponuje", "prowadzi", lub "samorządu wojewódzkiego", który "określa strategię rozwoju", "prowadzi politykę rozwoju regionu", wykonując różnorodne zadania wymienione w projekcie. W świetle licznych niejednoznaczności kompetencyjnych, których tylko część zaprezentowano, jako zupełnie niezrozumiała jawi się precyzja w określeniu w projekcie wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa. Wynoszą one: 30 proc. wpływów z podatku dochodowego od osób fizycznych zamieszkałych na terenie województwa, 15 proc. wpływów z podatku od towarów i usług pobieranego na terenie województwa, 4 proc. przewidywanych dochodów budżetu państwa na cele subwencji wyrównawczej. Projektodawca nazywa je dochodami własnymi i podkreśla, iż stanowią "zasadnicze źródło finansowania województwa", nie precyzując jednakże, w jaki sposób mają one być rozliczane, a w wypadku wpływów podatkowych - czy są to wielkości planowane czy wykonane. Takie ściśle określone udziały nie mogą być ponadto rzetelne, oparte na rachunkach symulacyjnych, gdyż rachunków tych nie można przeprowadzić, nie znając liczby i wielkości przyszłych województw. Jeżeli, jak napisano w projekcie, wpływy z VAT zostaną powiązane z miejscem ich poboru, może się zdarzyć, ze względu na nierównomierny, najczęściej przypadkowy rozkład tych dochodów w skali kraju, że niektóre województwa w związku z okresowymi zwrotami będą miały ujemne wpływy z tego podatku. Pogłębi to dysproporcje w rozwoju poszczególnych terytoriów: województwa graniczne lub w których działają producenci wyrobów, otrzymujące istotne dochody z podatku, będą rozwijały się szybciej niż pozostałe. Przy centralnym zaś ustalaniu, poborze i rozliczaniu tego podatku według innych kryteriów rozkład dochodów byłby może bardziej równomierny, lecz udział w VAT pełniłby taką samą rolę jak udział w subwencji ogólnej (wyrażający określoną część planowanych dochodów budżetu państwa). Z kolei 30-proc. wpływy z podatku dochodowego od osób fizycznych - wraz z 17-proc. udziałem gmin w tym podatku i odpowiednio zwiększonym, indywidualnie ustalanym udziałem tzw. dużych miast, a zwłaszcza systemem odliczeń składki na ubezpieczenie zdrowotne od podatku dochodowego od osób fizycznych obowiązującym od 1999 r. - mogą okazać się niemożliwe do wykorzystania w rozmiarze, jakiego oczekuje projektodawca. Z pewnością nie będą one mogły wówczas stanowić źródła dochodów jednostek konkurujących w dostępie do niego - powiatów. Odrębnym, kontrowersyjnym zagadnieniem jest problematyka budżetów województw samorządowych. Projekt pomija problem współistnienia w województwie dwóch odrębnych budżetów: samorządowego i rządowego, i rozstrzygnięcia takich kwestii jak np. ich powiązania czy charakter budżetu rządowego (czy ma być on "wtopiony" w budżet państwa, na podobnych zasadach jak obecnie, czy być niezależny, czy też stanowić część budżetu samorządowo-rządowego, jednego budżetu wojewódzkiego w każdym województwie). Nie określa też, jaki zakres odrębności bądź autonomii w kształtowaniu dochodów istniałby przy każdej z tych form budżetów, jaki zakres i formy przybierałyby dotacyjne powiązania między budżetami, jak będą kształtowane i finansowane inwestycje regionalne, płace i etaty kalkulacyjne w budżetach rządowych, na jakim szczeblu i w jakiej formie będzie dokonywana redystrybucja środków finansowych, regulowanie zobowiązań wymagalnych i przyszłych. Określenie projektu ustawy o samorządzie wojewódzkim, iż "budżet województwa jest uchwalany jako część uchwały budżetowej" lub "uchwała budżetowa województwa składa się z budżetu województwa oraz z przepisów regulacyjnych dotyczących spraw, które na mocy prawa budżetowego pozostawiono do uchwały sejmiku województwa, lub też spraw wskazanych przez sejmik w uchwale", czy też sformułowanie, iż "kolejne uchwały budżetowe zawierać będą nakłady na uruchomiony program w wysokości umożliwiającej jego terminowe zakończenie", są całkowicie niezrozumiałe i wadliwe z punktu widzenia techniki legislacyjnej. Istotne merytoryczne wątpliwości budzi następujące postanowienie projektu: "Jeżeli uchwała budżetowa na dany rok budżetowy nie wejdzie w życie z początkiem roku budżetowego, to podstawą wykonywania budżetu województwa do momentu wejścia w życie uchwały budżetowej jest budżet województwa za poprzedni rok". Zasady prorogacji budżetowej są bowiem współcześnie możliwe do zastosowania tylko do niektórych rodzajów wydatków. Jeżeli np. inwestycja została zakończona i sfinansowana w roku ubiegłym, nie musi być finansowana w roku bieżącym. Podsumowując, oba projekty nie powinny przybierać w tej formie ostatecznego kształtu ustawowego, należy je traktować jako wstępne kierunki reform, jej założenia, które dopiero po wyjaśnieniu licznych wątpliwości mogą stanowić podstawę zamkniętych rozwiązań legislacyjnych. Autorka jest prof. dr. hab., kierownikiem Zakładu Prawa Finansowego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego
Rządowe projekty ustaw o decentralizacji funkcji państwa (projekt o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie) nie powinny przybierać w tej formie ostatecznego kształtu ustawowego. Należy je traktować jako wstępne kierunki reform, jej założenia, które dopiero po wyjaśnieniu licznych wątpliwości mogą stanowić podstawę zamkniętych rozwiązań legislacyjnych. Dyskusja na temat decentralizacji funkcji państwa powinna przede wszystkim odpowiedzieć na podstawowe pytanie, czy i w jaki sposób dokonane wybory polityczne realizują cele, które powinny leżeć u podstaw wszystkich reform ustrojowych: optymalnego zaspokojenia zbiorowych potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia, sprawności administracji publicznej oraz obniżenia kosztów jej działania. Analiza korzyści społecznych i ekonomicznych to przesłanka dalszych rozważań na temat podziału kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej na poszczególnych szczeblach. Kolejny etap decyzyjny to jednoznaczny podział majątku między poszczególne szczeble i rodzaje administracji. Oba projekty dotyczą wyłącznie szczebla województwa. Określając kompetencje i zadania szczebla wojewódzkiego, nie koordynują ich z zadaniami projektowanymi dla powiatów ani wykonywanymi obecnie przez gminy. Niejasność kompetencyjną pogłębia również brak stałego i jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie (województwie). Równie niejasny jest podział kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego i pozycja wojewody. Jako zupełnie niezrozumiała jawi się precyzja w określeniu w projekcie wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa. Odrębnym, kontrowersyjnym zagadnieniem jest problematyka budżetów województw samorządowych. Projekt pomija problem współistnienia w województwie dwóch odrębnych budżetów: samorządowego i rządowego, i rozstrzygnięcia takich kwestii jak np. ich powiązania czy charakter budżetu rządowego. Nie określa też, jaki zakres odrębności bądź autonomii w kształtowaniu dochodów istniałby przy każdej z tych form budżetów, jaki zakres i formy przybierałyby dotacyjne powiązania między budżetami, jak będą kształtowane i finansowane inwestycje regionalne, płace i etaty kalkulacyjne w budżetach rządowych, na jakim szczeblu i w jakiej formie będzie dokonywana redystrybucja środków finansowych, regulowanie zobowiązań wymagalnych i przyszłych.
Partyjny sąd wyrzucił z SLD byłych szefów dębickiego Sojuszu Wojna na dole JÓZEF MATUSZ Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni. Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD. - To nie jest wielka strata dla Sojuszu. Z tymi ludźmi nie jest nam po drodze - tłumaczy Kazimierz Jesionek, który przewodniczył rozprawie przed Krajowym Sądem Partyjnym SLD. Mówi, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych, oczerniali działaczy krajowych władz partii, a z wnioskiem o ich wykluczenie wystąpili posłowie Janas i Ciesielski. Legitymacja SdRP 001 Czterdziestojednoletni Zbigniew Kozioł był w PZPR, a w styczniu 1990 roku uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP. Do dziś przechowuje legitymację członka założyciela z numerem 001 i podpisami Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. - Jestem dumny z tej legitymacji i z wielkim bólem przyjąłem partyjny wyrok. Nie spodziewałem się, że po jedenastu latach aktywnej pracy na rzecz partii zostanę tak brutalnie potraktowany tylko dlatego, że nie chciałem ukrywać matactwa i szwindli - mówi z żalem były wiceprzewodniczący i skarbnik powiatowego SLD w Dębicy. Wierzyła w partię Maria Mazur, była przewodnicząca Rady Powiatowej SLD w Dębicy i, do momentu wyrzucenia z SLD, członek Rady Wojewódzkiej SLD w Rzeszowie, tłumaczy, że nie interesowały ją stołki i partyjne zaszczyty. - Nigdy nie upaprałam się w żadnym bagnie, nie upychałam swoich ludzi na stanowiska, co teraz stało się modne. Zdecydowałam się szefować dębickiemu SLD tylko dlatego, że prosili mnie o to ludzie młodzi i uwierzyłam, iż możemy razem coś zrobić - opowiada. Wiele lat przepracowała w administracji państwowej. W 1994 roku skończyła Szkołę Praw Człowieka przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Warszawie. Jest wolontariuszem fundacji na teren Dębicy. - Reaguję wszędzie tam, gdzie widzę, że prawo jest łamane, a tu okazało się, iż za przestrzeganie prawa dostałam po łapach. W 1997 roku kandydowała na senatora w okręgu tarnowskim. Niewiele jej zabrakło do senatorskiego mandatu. Była w Ogólnopolskim Honorowym Komitecie Wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego i podkreśla, że podziękowanie od prezydenta było dla niej największym zaszczytem. - Po tym wyroku nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Może to zabrzmi zarozumiale, ale zdumiewa mnie, z jaką lekkością SLD pozbywa się takich ludzi jak ja, która tworzyłam partię w Dębicy. Wierzyłam, że będzie to partia rozsądku, budująca państwo prawa - mówi. Nie pozwolę, aby nazywano mnie palantem W dębickim SLD iskrzyło od początku istnienia organizacji. Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości, szczególnie w Radzie Miejskiej SLD oraz w dębickim biurze poselskim Stanisława Janasa, które jego zdaniem było podwójnie finansowane. - Lokal był wynajmowany od "Społem", płaciła za niego Kancelaria Sejmu, a asystent posła Janasa, Stanisław Skawiński, brał też pieniądze na wynajem lokalu z kasy partyjnej. To nie były duże kwoty, ale ważne są zasady. Zażądałem zwrotu tych pieniędzy - mówi. - To są bzdury, zwykłe pomówienia. Jeżeli to się ukaże w gazecie, pójdę do sądu - grozi Stanisław Skawiński, szef miejskiego SLD w Dębicy, do niedawna asystent posła Janasa, a po wyborach dyrektor biura poselskiego Edwarda Brzostowskiego. Kozioł domagał się wyjaśnień od posła Janasa, a gdy ten nie reagował, na jednym z posiedzeń SLD w Dębicy nazwał posła palantem, który psuje reputację partii. - Poseł Janas obraził się jednak dopiero po kilku miesiącach i sporządził notatkę służbową, domagając się wyrzucenia mnie z partii - dodaje. - Złożyłem skargę, bo nie pozwolę sobie, aby jakiś Kozioł nazywał mnie palantem - ripostuje poseł Janas. - Nic nie wiem o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Słyszałem, że sprawdzała to komisja rewizyjna i nie dopatrzyła się żadnych uchybień. Z protokołu Wojewódzkiej Komisji Rewizyjnej SLD w Rzeszowie wynika, że podczas kontroli Rady Miejskiej SLD w Dębicy przeprowadzonej 23 lutego 2001 roku stwierdzono wiele nieprawidłowości. Komisja dopatrzyła się m.in. braku podstawowych dokumentów dotyczących działalności partyjnej, sprawozdań finansowych, a także dopatrzyła się wydatków bez tytułu prawnego. Stanisławowi Skawińskiemu polecono zwrócić niesłusznie wydane pieniądze z tytułu czynszu, rozmów telefonicznych, energii elektrycznej, sprzątania lokalu. - To była niewiarygodna i stronnicza komisja rewizyjna - odpowiada Skawiński. I dodaje: - W partii porządek musi być. Ciesielski powiedział, że te dwie osoby nie mogą dalej bruździć, bo to nie jest prywatny folwark. Koziołowi się wydaje, że wszyscy są winni, a tylko on jest święty. Kozioł ofiarny Poseł Ciesielski złożył do Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie wniosek o wykluczenie z partii Marii Mazur i Zbigniewa Kozioła za zachowanie niegodne członka partii. Powodem był brak wotum zaufania, którego oboje nie otrzymali na konwencji SLD w Dębicy, według Ciesielskiego uchylali się też od złożenia rezygnacji i buntowali innych działaczy. Kozioł twierdzi, że poseł mówi nieprawdę, a tym rzekomym "niegodnym zachowaniem" było jego pytanie do posła Ciesielskiego, dlaczego broni braci Gajów z karaibskiej spółki Grand Limited, zamieszanych w aferę mielecką, których prokuratura podejrzewa o zagarnięcie kilkunastu milionów złotych? - Żaden poseł nie powinien ręczyć za facetów podejrzewanych o zagarnięcie olbrzymich pieniędzy, bo zawsze rodzi to podejrzenie, że poseł też coś uszczknął z tych milionów - tłumaczy Kozioł. Nie podobało mu się też, że poseł Janas zaczął podnajmować pokoje na biuro poselskie w lokalu wynajmowanym przez Edwarda Brzostowskiego, właściciela firmy Dexpol, w latach osiemdziesiątych wiceministra rolnictwa i twórcy Igloopolu, obecnie posła Sojuszu. - Zwróciłem posłowi uwagę, iż sytuacja, że w jednym lokalu urzęduje poseł z biznesmenem, jest korupcjogenna - tłumaczy Kozioł. Ostatecznie Maria Mazur i Zbigniew Kozioł stracili zaufanie partii, gdy sprzeciwili się kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego. - Uważałem, że Brzostowski jest za stary, nie należy do SLD, jako radny powiatowy nie poddał się ocenie powiatowego SLD w Dębicy, jego firmy nie płaciły zobowiązań wierzycielom, a ponadto jest wulgarny i nadużywa alkoholu - podkreśla Kozioł. Informację dotyczącą Kozioła "o zachowaniu niegodnym członka partii" złożył też Krzysztof Martens, mistrz świata w brydżu sportowym i wiceprzewodniczący podkarpackiego SLD. - Nie pisałem żadnych skarg na niego. Raz go w życiu widziałem i sporządziłem uwagi, że zachowywał się koszmarnie, jak stary beton partyjny. Odgrażał się, że nas załatwi - odpowiada Krzysztof Martens. Z przykrością konstatujemy Z orzeczenia Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie: "Kolega Zbigniew Kozioł, który do niedawna był jednym z liderów dębickiej powiatowej organizacji SLD, w ostatnim czasie wywierał zdecydowanie negatywny wpływ na ludzi młodych, dopiero rozpoczynających drogę politycznej działalności w szeregach SLD. Równie negatywna była jego postawa w stosunku do liderów krajowego i wojewódzkiego szczebla SLD". - W SdRP było wielu uczciwych ludzi, ale gdy powstało SLD, zaczęli się tam garnąć ludzie ze starego betonu, których interesowały tylko władza i stołki - ocenia Kozioł. W obronie krnąbrnych towarzyszy partyjnych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy dębickiego SLD. W piśmie do profesor Marii Szyszkowskiej z Komisji Etyki SLD prosili o pomoc w rozwiązaniu konfliktu. "Z przykrością konstatujemy, że istnieje podział wewnątrz naszej organizacji powiatowej na tle sposobu działalności partii. Z jednej strony jesteśmy my - w większości ludzie młodzi, niedoświadczeni w działalności politycznej, a z drugiej strony wyjadacze polityczni popierani przez posłów Stanisława Janasa i Wiesława Ciesielskiego oraz członka Rady Krajowej SLD Stanisława Skawińskiego. Niestety, druga strona nie dotrzymuje ustalonych reguł, idzie po trupach, łamiąc dobre obyczaje i statut SLD" - napisali. Zrobiono ze mnie złoczyńcę Maria Mazur i Zbigniew Kozioł po wyroku Sądu Partyjnego w Rzeszowie wydalającego ich z partii odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy. - Jest mi wstyd, bo nagle zrobiono ze mnie złoczyńcę - mówi z goryczą Maria Mazur. - Teraz już nie widzę dla siebie partii, chyba że w Prawie i Sprawiedliwości przyjmą taką lewicową aktywistkę na emeryturze - żartuje. Zbigniew Kozioł podkreśla, że jego rodzice pochodzą ze Lwowa, a tam liczył się honor. - Tego honoru zabrakło posłowi Ciesielskiemu, który koniecznie chciał się załapać na ministerialny stołek - mówi. Ma żal do kolegów z Sądu Partyjnego, że nawet nie starali się wysłuchać jego racji. - Powinni choćby sprawdzić, czy mówię prawdę. Uznali jednak, że należy wykończyć faceta, który dymi. Ps. Z posłem i wiceministrem finansów Wiesławem Ciesielskim mimo wielokrotnych prób nie udało mi porozmawiać.
Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii", czyli łamanie postanowień statutu i karty zasad etycznych oraz oczernianie działaczy krajowych władz partii. Wykluczeni utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD. Zbigniew Kozioł jest doświadczonym politykiem lewicy. Był w PZPR, a w styczniu 1990 roku uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP. Nie spodziewał się, że po jedenastu latach aktywnej pracy na rzecz partii zostanie tak brutalnie potraktowany. Nie jest też bez winy: nazwał posła Janasa palantem, który psuje reputację partii. W opinii sądu partyjnego usłyszał: "Kolega Zbigniew Kozioł, który do niedawna był jednym z liderów dębickiej powiatowej organizacji SLD, w ostatnim czasie wywierał zdecydowanie negatywny wpływ na ludzi młodych, dopiero rozpoczynających drogę politycznej działalności w szeregach SLD. Równie negatywna była jego postawa w stosunku do liderów krajowego i wojewódzkiego szczebla SLD". Dla Kozioła to wyrok niesprawiedliwy, wykluczający osobę, która starała się unaocznić problemy partii, a nade wszystko godzący w jego osobisty honor. Maria Mazur, była przewodnicząca Rady Powiatowej SLD w Dębicy i, do momentu wyrzucenia z SLD, członek Rady Wojewódzkiej SLD w Rzeszowie, tłumaczy, że nie interesowały ją stołki i partyjne zaszczyty. - Nigdy nie upaprałam się w żadnym bagnie, nie upychałam swoich ludzi na stanowiska, co teraz stało się modne. Druga strona konfliktu do żadnych nieprawidłowości się nie przyznaje, a wyrzucenie dwóch swoich pierwszorzędnych członków nie uważa za wielką stratę. Mazur dziwi się, z jaką lekkością Sojusz pozbywa się swoich członków.
MSWIA Premier wybiera Marka Biernackiego Koniec bezkrólewia Prawy opozycjonista Marek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG. Aleksander Hall (AWS): - Marek jest na pewno konsekwentny, operatywny, raczej zamknięty, być może nawet skryty. Nie lubi eksponować własnej osoby, nie promuje siebie. On jest od rozwiązywania konkretnych problemów. Ma poglądy zdecydowanie prawicowe i antykomunistyczne. Ale nie angażował się w działalność polityczną typu partyjnego. Z opozycją zetknął się za pośrednictwem mojego brata. Jerzy Hall: - Był to rok 1980. Ja byłem pracownikiem Katedry Kryminalistyki UG, on studentem II roku. Trafił do mnie jako czytelnik bezdebitowego "Bratniaka", pisma Ruchu Młodej Polski. Od razu było widać jego szczerze patriotyczne poglądy. Kiedy nastał stan wojenny, długo wręcz prosił o robotę w podziemiu. Skontaktowałem go z odpowiednimi ludźmi. Zaczynał od najniższego pułapu. Był kolporterem. Kolportował wszystko, co tylko było w jego zasięgu. Potem zaczął przeskakiwać kolejne szczeble w tajnych strukturach techniczno-kolportażowych. Na nim można było bezwzględnie polegać. Cechował się żelazną konsekwencją, rzetelnością i sumiennością. Jeśli miał coś wykonać, było wiadomo, że to zrobi. Marka mógł wyłącznie powstrzymać jakiś kataklizm, np. trzęsienie ziemi. Studentem był dobrym, ale nie olśniewającym. To efekt ogromnego zaangażowania w pracę podziemną. Jego poglądy można określić jako syntezę tego, co najlepsze w nurtach endeckim i piłsudczykowskim. Jest człowiekiem głęboko religijnym, przywiązanym do wartości tradycyjnych. Jest trwały w przyjaźniach i lojalny. Choć trudno zdobyć jego zaufanie. Jest prawy, wierny swoim poglądom. Jeden z działaczy gdańskiego podziemia, pragnący zachować anonimowość: - Pochodzi z rodziny robotniczej. W naszej grupie podziemnej było dwóch Marków - Zdrojewski i Biernacki. Dla odróżnienia pierwszy miał pseudonim Mały, a Biernacki - Gruby. Nie lubił i nie lubi komunistów. Przyjaciół ma w różnych kręgach politycznych od Unii Pracy, przez SKL, po ZChN. Jego poglądy odpowiadają konserwatyzmowi brytyjskiemu. Zawsze się cechował dużą samodzielnością i niezależnością. Jest uczciwy, nie ulega wpływom. Jego zaufanie zdobywa się powoli. Unika prezentów i darów, bo ich przyjęcie może rodzić co najmniej zobowiązania. (Żonaty. Bezdzietny. Mieszka w M-4 w typowym blokowisku. Biernaccy mają starego fiata uno). Na studiach był aktywnym członkiem Koła Naukowego Kryminalistyki. Siedziba Koła mieściła się w Katowni, zabytkowej budowli położonej na gdańskiej Starówce. Członkowie Koła poza tym, że prowadzili dysputy naukowe i polityczne, od czasu do czasu urządzali w Katowni imprezy towarzyskie połączone ze śpiewaniem pieśni patriotycznych. W czasie jednej z nich interweniowały oddziały ZOMO. Czy można sobie wyobrazić lepszy tytuł w prasie podziemnej - "Interwencja ZOMO w Katowni"? Skuteczny likwidator W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa, kilka miesięcy po tym, gdy Biernacki wystąpił do ministra sprawiedliwości o wprowadzenie do statutów partii politycznych zapisu zobowiązującego ich władze do samorozwiązania w razie niemożliwości spłacenia długów. Jerzy Hall: - Kiedy został likwidatorem majątku b. PZPR, niektórzy koledzy z dawnej opozycji pukali się w czoło i mówili - Marek zwariował. Z postkomunistami się nie wygra. Tymczasem on powoli zbierał materiały, wytaczał procesy, czynił apelacje. I wygrywał. Kiedy urodziło się mi dziecko zaprosiłem kolegów, w tym Marka, na przyjęcie. Koledzy już po północy zdecydowali się pójść spać. Marek z Maćkiem Płażyńskim o szóstej rano, gdy kończyła się godzina milicyjna, byli rześcy i gotowi do wymarszu. W Ruchu Społecznym AWS W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu. Mariusz Kamiński (Liga Republikańska): - Marek jest pracowity, solidny, lojalny wobec ludzi, z którymi współpracuje, bardzo ideowy, o zdecydowanych prawicowych poglądach. Cieszy się zaufaniem Mariana Krzaklewskiego. Nie bierze jednak udziału w rozgrywkach partyjnych i frakcyjnych. Jest członkiem RS, ale nie chciał być funkcyjnym. To typ państwowca. Będzie porządkował to, co zostało po Tomaszewskim, i kontynuował to, co robił Pałubicki. Biernacki w czasie ostatniego zamieszania wokół resortu spraw wewnętrznych, po kolejnych dymisjach Krzysztofa Bondaryka, Sławomira Petelickiego i Wojciecha Brochwicza, w swoich wypowiedziach trzymał stronę ministra Janusza Pałubickiego. Specsłużby Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Jest współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych. Konstanty Miodowicz (AWS), członek tej samej komisji: - Marek jest bardzo pracowity, pełen różnych dobrych pomysłów, aktywny w pracy komisji. Budzi dużą sympatię jako kolega. Zbigniew Siemiątkowski (SLD): - Wychodzi na to, że komisja ds. służb jest "ministrotwórcza". Ja też z komisji wyszedłem na szefa MSW. Miałem za sobą dwie kadencje w Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych i dwa lata w Politycznym Komitecie Doradczym przy ministrze Milczanowskim, a on ma tylko doświadczenia ze speckomisji. Ale jest młody, dynamiczny, nauczy się resortu. I tak na starcie ma lepsze przygotowanie niż jego bezpośredni poprzednik. Szef MSWiA, ale nie wicepremier Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. - Oznacza to, że ten dział, ogłaszany w "nowym otwarciu" premiera jako priorytet, pozostanie nim jedynie na papierze - mówią politycy opozycji. Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem. Leszek Miller (SLD): - Według mnie ta nominacja nie ma żadnego znaczenia, bo cały ten układ koalicyjny jest niekompetentny. Zmiana jednego człowieka na drugiego niczego nie zmieni. Najpierw pan premier chciał rozbić resort, bo uznawał, że jest zbyt potężny. Teraz zrezygnowano z rozbicia, trzeba było znaleźć kogoś, kto nie jest zagrożeniem ekipy Krzaklewskiego i Buzka. Piotr Żak (AWS): - W Sejmie mamy miejsca tuż obok siebie. Jest spokojny, zrównoważony, znany z precyzji działania, twardo trzymający się pewnych zasad, skromny i pracowity. Dlaczego nie będzie wicepremierem? - to pytanie do premiera. Myślę, że chodzi o to, by właśnie nie łączyć funkcji w resorcie z teką wicepremiera, a skuteczność zależy od cech człowieka. Jan Lityński (UW): - Kompetentny, rozsądny, pokazał, że potrafi rozwiązywać problemy i działać niekonwencjonalnie. Jego słaby punkt to brak siły politycznej. Zbigniew Siemiątkowski: - Jeżeli nie będzie wicepremierem i nie ma samodzielnej pozycji, to będzie posłusznym wykonawcą poleceń premiera. Konstanty Miodowicz: - Rozdzielenie funkcji ministra i wicepremiera to powrót do normalności. Nie widzę powodu, by szef MSW, mający ogromną władzę, musiał łączyć ją z pracą wicepremiera. Lepiej, żeby zajął się resortem. Anna Marszałek, Piotr Adamowicz
Premier Jerzy Buzek na ministra spraw wewnętrznych i administracji wybrał Marka Biernackiego. Cieszy się on nieposzlakowaną opinią wśród swoich przyjaciół i byłych współpracowników. Marek Biernacki urodził się w 1959 roku w Sopocie. Od 1980 roku był związany ze środowiskiem Młodej Polski. Ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność", gdzie zaczynał od kolportażu, ale był na tyle skuteczny i konsekwentny, że szybko piął się w górę. W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta i w Katedrze Kryminalistyki UG. W maju 1991 roku powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 roku. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. W 1997 roku był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych oraz współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych. Uważany jest za człowieka pracowitego, godnego zaufania, lojalnego, potrafi rozwiązywać problemy i działać niekonwencjonalnie. Ma zdecydowane prawicowe poglądy, jest wielkim patriotą. Nie przynależy do żadnej siły politycznej, nie bierze udziału w rozgrywkach partyjnych i frakcyjnych, dlatego praktycznie pewne jest, że nie obejmie urzędu wicepremiera.
BUDŻET 2000 Ile dają na kulturę samorządy wojewódzkie Sposób na przetrwanie RAFAŁ KLIMKIEWICZ Kilkanaście dni temu w Muzeum Zamkowym w Pszczynie otwarto dla publiczności zrekonstruowane apartamenty cesarskie Wilhelma I i Wilhelma II. Dyrektor Janusz Ziembiński liczy, że przysporzą one Pszczynie rozgłosu i pieniędzy. Rok temu, gdy startowała reforma samorządowa, brak pieniędzy na kulturę w budżetach nowych województw można było zrzucić na centralę. To ona wówczas faktycznie rozdzielała pieniądze i zapominała z reguły o teatrach, muzeach czy bibliotekach. Budżet 2000 jest już dziełem samorządowców. Czy to oznacza, że dzięki temu kultura będzie miała lepiej? Odpowiedzi na to pytanie reporterzy "Rzeczpospolitej" poszukiwali w ośmiu województwach. Wybraliśmy różne regiony, takie jak Małopolska i Wielkopolska, w których działają instytucje znane w całym kraju i takie jak Zachodniopomorskie czy Warmia i Mazury, gdzie kultura ma wymiar bardziej lokalny, co nie oznacza wszakże, iż z tego powodu winna klepać biedę. Rewolucji nie będzie Jedno od razu wydaje się pewne. Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W województwie zachodniopomorskim na przykład o ponad 10 procent, mimo że już w 1999 roku było ich stanowczo za mało. W operze i operetce zabrakło nawet na płace dla zespołu. W kwietniu zamrożono wszystkie podwyżki poborów, a 70 pracowników posłano na przymusowe dwumiesięczne urlopy. Jednocześnie zrezygnowano z części planów repertuarowych. W Teatrze Polskim w Szczecinie w 1999 roku dotacja wystarczyła jedynie na płace i regulacje wobec ZUS oraz Zakładu Energetycznego. Z kolei dyrektor Książnicy Pomorskiej, Stanisław Krzywicki uważa, że jeśli dotacja na rok przyszły nie wzrośnie o 30 procent (biblioteka otrzymała kilka miesięcy temu nowy gmach, którego pełne wyposażenie wymaga dodatkowych środków), nie będzie pieniędzy na zakup wydawnictw i czasopism naukowych oraz na konserwację zbiorów. W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. - Jesteśmy ostatnią instytucją w województwie, która obecnie wypłaca pracownikom zaległe pensje - mówi na przykład Danuta Krełowska, zastępca dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki i Książnicy Miejskiej w Toruniu. - To świadczy o naszej kondycji finansowej. Kłopotliwy prezent Nawet więc jeśli tu i ówdzie w roku 2000 wzrosną nakłady na kulturę, nie polepszy to w radykalny sposób jej kondycji. Generalnie w całym kraju dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. To także wyraz nie skrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Samorządowi województwa śląskiego od stycznia 1999 roku podlega 17 instytucji kultury i jedna filmowa. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym, najczęściej miejskim, władzom. Dotyczy to na przykład znanego w całym kraju Teatru Rozrywki w Chorzowie czy Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Oszczędności szuka się też dążąc od pół roku do połączenia Biblioteki Śląskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Konsekwencje ubiegłorocznych decyzji związanych z reformą ponosi też sejmik dolnośląski. Żadna z dolnośląskich instytucji, mimo że są wśród nich placówki o znaczeniu ponadregionalnym (np. wrocławskie Muzeum Narodowe), nie została wówczas podporządkowana Ministerstwu Kultury. Sejmikowi Dolnośląskiem przydzielono natomiast aż trzy filharmonie (we Wrocławiu, Wałbrzychu i Jeleniej Górze), co jest fenomenem w skali krajowej. Z filharmonią w Jeleniej Górze sejmik przejął budowę nowej sali koncertowej, na której ukończenie nie ma pieniędzy. - Sejmikowi przypisano także wałbrzyski Teatr Dramatyczny, a teatry w Jeleniej Górze i Legnicy przekazano zaś samorządom grodzkim, które teraz oczekują równego traktowania ośrodków subregionalnych i domagają się od nas dotacji - mówi Grzegorz Roman, członek zarządu sejmiku dolnośląskiego. Trochę optymizmu Czy w tej sytuacji można więc znaleźć jakieś pozytywy? Okazuje się jednak, że tak. - Przejście pod samorząd wojewódzki poprawiło naszą sytuację finansową, choć ciągle jest to kropla w morzu potrzeb - powiedział "Rz" Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy. - W projekcie budżetu na 2000 rok samorząd zaproponował na działalność bieżącą Opery Nova dotację w wysokości 6 mln 512 tys. zł, zaś na dalszą budowę gmachu 7 mln zł. - Objąłem teatr w trudnej sytuacji finansowej - mówi Krzysztof Orzechowski, nowy dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. - Na początku 1999 roku miał on nie doszacowaną dotację w wysokości 3360 tys. zł, a ponadto kryzys artystyczny spowodował mniejsze wpływy własne. Ale władze wojewódzkie dołożyły trochę pieniędzy. W roku 2000 mamy dostać 4,4 mln zł. Ta kwota pozwoli już na realistyczne planowanie. Instytucje małopolskie są jednak w dość szczęśliwej sytuacji. W projekcie całego budżetu województwa małopolskiego na rok 2000 zaplanowano większe kwoty: prawie 39 mln zł. Np. Teatr im. Słowackiego ma dostać 4,4 mln zł, opera i operetka 7,3 mln zł, Filharmonia Krakowska 5,5 mln zł, Muzeum Archeologiczne 2,2 mln zł, Muzeum Etnograficzne 1,8 mln zł, Wojewódzka Biblioteka Publiczna 3,2 mln zł, Wojewódzki Ośrodek Kultury w Krakowie 1,7 mln zł, a w Nowym Sączu 1 mln zł. Z kolei dyrektor Filharmonii Bałtyckiej Roman Perucki twierdzi, że choć będzie miał o 20 proc. mniej pieniędzy, to jednak najważniejsze jest to, że po raz pierwszy budżet znany jest tak wcześnie: - Wiadomo przynajmniej, na co nas stać. Do tej pory otrzymywaliśmy zaliczkę i zapowiedź, że cały budżet będzie znany gdzieś w połowie roku. I wtedy okazywało się, że zaliczka była praktycznie wszystkim, na co mogła liczyć filharmonia. A poza tym trzeba wierzyć, że znajdzie się sponsorów. W 1999 roku udało się wygospodarować ponad 60 proc. tego typu środków w stosunku do otrzymanej dotacji. Próba innego podziału Wiele samorządów próbuje też w inny sposób dzielić skromne środki. Zmieni się więc na przykład struktura finansowania kultury z budżetu pomorskiego samorządu wojewódzkiego. Kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. - Dyrektorzy będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będą musieli bardziej stać się menedżerami niż administratorami - zapowiada Mira Mossakowska, rzeczniczka Pomorskiego Urzędu Marszałkowskiego. Dyrektorzy niektórych placówek kulturalnych stwierdzają (ale tylko nieoficjalnie), że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest nawet dobrym rozwiązaniem. Inaczej związki zawodowe wyciągnęłyby na płace wszystko do zera. W województwie śląskim na wtorkowej sesji budżetowej radni do planowanych 27 milionów złotych dodali w ostatniej chwili 800 tysięcy z przeznaczeniem na remont Opery Śląskiej, której budynek znajduje się w bardzo złym stanie. W Wielkopolsce, gdzie potrzeby kultury w roku 2000 oszacowano na 62,77 mln zł, a samorząd przeznaczył ostatecznie ponad 47,86 mln zł (tyle samo, co na drogi i dwa razy więcej niż na ochronę zdrowia), ponad 7,7 proc. tej kwoty przeznaczonej zostanie na wydatki inwestycyjne. Najwięcej, bo 3,5 mln zł otrzyma z tej puli poznański Teatr Nowy, mieszczący się w zabytkowym, wymagającym remontu obiekcie. Teatr poddawany jest przebudowie i modernizacji od kilku lat, w roku 2000 planowane są m.in. rozbudowa i nadbudowa nowej sceny, pod którą powstanie zaplecze techniczne placówki, a która mieścić będzie widownię na 145 osób. W sumie w wydatkach na wielkopolską kulturę największą pozycję stanowi pięć teatrów i opera (52 proc.) oraz osiem muzeów (20 proc.). Bardzo niewiele, bo zaledwie 324,5 tys. zł (0,7 proc.) zarząd chce przeznaczyć na ochronę zabytków. Na działalność bieżącą placówki otrzymają praktycznie tyle samo, co w tym roku plus planowany wskaźnik inflacji; w większości planuje się bardzo niewielkie podwyżki płac. Ryzykowny eksperyment Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne (ogółem 16) otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa celowa w wysokości 6,3 mln zł zostanie rozdzielona przez zarząd województwa na wyłonione w drodze konkursu najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne. - 80 procent ubiegłorocznej dotacji nie pozwoli na normalne funkcjonowanie opery, ponieważ w 1999 roku aż 82,5 proc. budżetu pochłaniały koszty osobowe - komentuje to rozwiązanie Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej. Jej zdaniem, jeśli opera nie otrzyma więcej pieniędzy, to jej działalność ograniczy się do czterech spektakli miesięcznie, konieczne będzie zrezygnowanie z premier i redukcja zatrudnienia o 20 procent. Teatr Polski podjął z kolei decyzję o rezygnacji ze Sceny na Świebodzkim, którą jednak wspólnie chcą uratować władze wojewódzkie i miejskie. W budżecie sejmiku zwiększone zostały jedynie dotacje na ochronę zabytków (z 1,1 mln zł do 1,7 mln zł) oraz stowarzyszenia muzyczne i kulturalne (z 433 tys. zł do 503 tys. zł). Kłopoty dodatkowe Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria na przykład w teatrach o około 30 procent. W niepewności żyją też organizatorzy rozmaitych imprez i wydarzeń kulturalnych, bo pieniądze na ten cel traktowane są w bardzo różny sposób. W województwie warmińsko-mazurskim środki przeznaczone na ten cel będą o połowę mniejsze niż w 1999 roku. Można oczywiście po raz kolejny przypominać, że kultura jest niedofinansowana, biedna i zaniedbana, a przejście wielu instytucji pod opiekę samorządów nie poprawiło ich losu. Można też apelować do tych, którzy układają budżet, by nie zapominali o artystach i twórcach, bo od poziomu naszej kultury zależy pomyślność i państwa, i społeczeństwa. Czy jednak takie apele odniosą skutek? Może więc zamiast podsumowania warto przytoczyć słowa dyrektora Romana Peruckiego z Filharmonii Bałtyckiej: - Cóż, na całym świecie kultura jest niedoinwestowana. Tylko nieliczne zespoły orkiestrowe oraz filharmonie same się finansują i zarabiają. W Polsce władza ma problemy z rolnikami, górnikami, służbą zdrowia, ZUS... Gdyby jeszcze orkiestra wyszła na ulicę z trąbami, ludzie powiedzieliby: może nareszcie wzięlibyście się do roboty, zamiast protestować. Opracował Jacek Marczyński WSPÓŁPRACA: D.L.-C., A.O., G.R., I.T., P.AD., R.B., EKI, J.SAD.
Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na niezmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału. To także wyraz nieskrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym władzom. Wiele samorządów kosztem wydatków bieżących zwiększa nakłady na inwestycje i remonty, co sprawia, że dyrektorzy placówek kulturalnych będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będąc bardziej menedżerami niż administratorami. Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane, jak zaproponowane przez Sejmik Województwa Dolnośląskiego finansowanie w drodze konkursu. Dyrektorów instytucji kulturalnych martwi też przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która nakładałaby na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od wszystkich typów umów.
STANY ZJEDNOCZONE Działacze chrześcijańscy oburzają się, kiedy nazywa się ich fundamentalistami Wyzwanie Pierzastego Węża RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI WOJCIECH KLEWIEC W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża - Quetzalcoatla. Wielu mieszkańców drażni widok olbrzymiej, ważącej blisko 10 ton bryły. Jak twierdzą świadkowie, rzeźba wcale nie przypomina indiańskiego boga, wywołuje natomiast mieszane wrażenia estetyczne. Miejscowych chrześcijan dodatkowo wzburzyła świadomość, że budowa pomnika ku czci pogańskiego bóstwa pochłonęła blisko pół miliona dolarów z kasy miasta, które nosi imię św. Józefa. Przeciwnicy posągu wnieśli więc sprawę do sądu. W ubiegłym roku wymiar sprawiedliwości orzekł, że nie ma nic niestosownego w obecności figury przedstawiającej boga Azteków i Majów w jednym z publicznych parków Doliny Krzemowej, światowego zagłębia techniki komputerowej. Sąd orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej". Sługom Temidy nie udało się bowiem odnaleźć żyjących wyznawców Qutzalcoatla. Straszydło na piedestale Trzy dni wcześniej ten sam sąd uznał jednak, że krzyż, który od ponad 60 lat stoi na jednym ze wzgórz okalających inne kalifornijskie miasto - San Francisco - nie może być własnością publiczną. Krzyż jest symbolem jednej tylko religii i jego obecność w miejscu publicznym pozostaje w sprzeczności z obowiązującą w Kalifornii konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych - zadecydowali sędziowie. Niedawno Sąd Najwyższy nie zgodził się uznać krzyża za "kulturalną atrakcję" San Francisco, i w ten sposób ostatecznie podtrzymał orzeczenie sądu niższej instancji. Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. - Środowiska świeckie usiłują usuwać symbole religijne z życia publicznego. Nie sądzę, aby statua na wzgórzu w San Francisco naruszała czyjeś prawa czy raziła uczucia - powiedział "Rzeczpospolitej" w rozmowie telefonicznej Peter Wilkes, pastor South Hill Community Church, jednego z protestanckich kościołów w San Jose. - Nie zapominajmy, że Ameryka to kraj bardzo religijny, ponad 90 procent ludzi wierzy w Boga. Trzeba pamiętać o mniejszościach, ale przecież większość też ma swoje prawa - uważa duszpasterz. Tymczasem posąg Quetzalcoatla w parku miejskim w San Jose był dla większości wyzwaniem. Nie dość bowiem, że za publiczne pieniądze stworzono dzieło, które - jak twierdzi pastor Wilkes - nikomu się nie podoba, to na dodatek powstało miejsce kultu pogańskiego. - Znalazła się grupa ludzi związanych z ruchem New Age, którzy zbierali się u stóp posągu Quetzalcoatla i oddawali mu cześć. Mamy tę scenę zarejestrowaną na taśmie wideo. Oczywiście nie chcemy wyolbrzymiać znaczenia grupy wyznawców New Age, niemniej nie da się zaprzeczyć, że ktoś przychodził do parku, aby wielbić Pierzastego Węża. Sąd jednak zignorował to zjawisko, uznając pogański rytuał za religię wymarłą - mówi pastor. Wykradzione słowo Przeciwników posągu Quetzalcoatla brytyjski tygodnik "Economist" określił mianem "chrześcijańskich fundamentalistów". - Nie podoba mi się ta definicja. W Ameryce słowo "fundamentalista" ma zabarwienie pejoratywne, oznacza kogoś, kto występuje przeciw rozumowi i logice. Odnosi się często do osób słabo wykształconych, które myślą w sztywny sposób. Ja przez 16 lat uczyłem przedmiotów ścisłych na różnych uniwersytetach. Publikowałem prace naukowe, niektóre zostały nawet przetłumaczone na polski - mówi pastor Wilkes. - Jestem głęboko przekonany, że intelektualne racje chrześcijaństwa są przytłaczające. Obawiam się zatem, że określenie "fundamentalista" nie bardzo do mnie pasuje. Wypowiedź pastora przypomina, że pojęcie "fundamentalizm", kiedyś odnoszące się do ideologii amerykańskich protestantów, którzy uważali, że wszelkimi dziedzinami życia powinny kierować nakazy Biblii, źródła jedynej prawdy, dziś zostało zawłaszczone na użytek propagandy i mediów. Za sprawą wiadomości przekazywanych z niektórych krajów może się bowiem często zrodzić przekonanie, że fundamentalista - islamski, chrześcijański, czy jakikolwiek inny - jest nie tylko fanatykiem religijnym, gotowym narzucać swą wiarę pozostałym, ale też zbrodniarzem. Dowiadujemy się więc, że to fundamentaliści, a nie terroryści podrzynają gardła pasażerom autobusów w Algierii, szykują się do ataku na życie papieża lub detonują bomby w izraelskich kawiarniach. Nic dziwnego zatem, że ludzie wiernie przestrzegający nakazów swej religii - czyli po prostu prawdziwie wierzący - nie życzą sobie, aby opisywać ich za pomocą tych samych pojęć, jakich używa się wobec terrorystów. - Nie jesteśmy fundamentalistami - zapewnił "Rzeczpospolitą" wielebny P.T. Mammen, jeden z protestanckich duchownych zaangażowanych w akcję obrony krzyża w San Francisco. - Co więcej, nasza grupa składa się nie tylko z osób wierzących. Poparło nas wielu mieszkańców, którzy po prostu przyzwyczaili się do obecności krzyża, a także rozmaite organizacje, niekoniecznie religijne. 95 proc. osób mieszkających w San Francisco chce, aby krzyż pozostał tam, gdzie się znajduje - twierdzi pastor. Nie wszystko stracone Przez ponad 60 lat wydawało się, że mierzący blisko 30 metrów krzyż w San Francisco - ponoć najwyższy w Ameryce - nikomu nie przeszkadzał. U jego podnóża odbywały się uroczystości religijne i pikniki. Aż okazało się, że obecność krzyża jest niezgodna z konstytucją i o jego losach musiał stanowić sąd. Jak do tego doszło? - Sprawę krzyża 10 lat temu skierowała do sądu grupa ok. 20 osób, wśród nich byli m.in. działacze ruchu na rzecz świeckości państwa. Wytoczyli miastu proces - mówi pastor Mammen. W wyniku utarczek sądowych zapadło orzeczenie, które pozwala przypuszczać, że w batalii o symbole religijne zwycięstwo odnieśli zwolennicy państwa świeckiego. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do próby zmiany nazwy miasta San Francisco, która jednoznacznie kojarzy się z katolicyzmem. Podobne zwycięstwo strona świecka odniosła też w San Jose. O ile jednak w przypadku posągu Quetzalcoatla działacze chrześcijańscy, jak się wydaje, stoją na straconej pozycji - usunięcie posągu z parku jest bardzo kosztowne, Pierzasty Wąż pozostaje więc tam i nikt nie wie, co z nim zrobić - o tyle w walce o krzyż w San Francisco nie wszystko wydaje się stracone. Wielebny Mammen wątpi na przykład, czy krzyż zostanie rozebrany. - Teren, na którym figura się znajduje, został kiedyś podarowany miastu. Jeśli więc miasto przekaże ziemię prywatnej osobie, towarzystwu czy związkowi religijnemu - a można przypuszczać, że tak się stanie - wówczas krzyż będzie mógł pozostać na swoim miejscu - mówi pastor. Czy jednak w państwie świeckim wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym wówczas, kiedy nie wszyscy sobie tej obecności życzą? Czy nie zostaje tu naruszona wolności sumienia innych? Pastor Mammen nie ma wątpliwości. - Wierzący nie żyją we własnym, oderwanym świecie. Są aktywni na arenie politycznej, uczestniczą w wydarzeniach dotyczących zarówno wspólnoty, jak i kraju. Nie ma w tym nic niewskazanego, że publicznie upominają się o swe prawa. Podobnego zdania jest pastor Wilkes. - Prawo polega na tym, że jedni narzucają poglądy lub wartości innym. Pytanie zatem nie powinno brzmieć: czy wolno narzucać wartości religijne, lecz: jakie wartości wolno narzucać. Chidzi także o metody. Pastor Wilkes przypomina, że kiedy państwo wymusza coś na obywatelach, narusza wolność sumienia. Na tym jednak opiera się istnienie państwa prawa, w którym działają mechanizmy demokracji. Dlatego też - uważa wielebny Peter Wilkes - wierzący, jak wszyscy pozostali, mają prawo głosić swe wartości, lecz nie mogą narzucać ich siłą. Powinni raczej troszczyć się o przekonanie większości do swoich racji i urzeczywistniać swe cele za pomocą metod demokratycznych. Cele i środki W prowadzeniu publicznych batalii wielebny Wilkes zdobył niemałe doświadczenie. W oczach wielu mieszkańców Doliny Krzemowej pastor uchodzi bowiem za jednego z tych duchownych, którzy stoją na czele opozycji przeciw zalegalizowaniu związków homoseksualistów. Warto zauważyć, że lokalna prasa obiektywnie przyznaje, iż pastor nie wygląda na uczestnika prawicowej krucjaty. Liczący 59 lat duchowny ubiera się w czarną, skórzaną kurtkę, nosi niedbale eleganckie spodnie i sportowe koszule. - To prawda, że nie przepadam za garniturem i krawatem. W niedzielę jednak staram się wyglądać porządnie - mówi duchowny. Pastor nie przepada również za tym, że opisuje się go jako przedstawiciela "prawicy religijnej". Jak wiadomo, ruch określany tym mianem i skupiający kilka milionów wierzących różnych wyznań, miał wielki udział w zwycięstwie, jakie Partia Republikańska odniosła w wyborach do Kongresu trzy lata temu. - Niekiedy potrafię być bardzo radykalny, i to wcale nie w tych dziedzinach, które są bliskie prawicy. Gdy chodzi o biednych lub o przeciwstawianie się rasizmowi, bliżej mi raczej do lewicy - podkreśla. Zaangażowanie w wielką politykę, jak na przykład walkę przeciw szczególnym prawom dla homoseksualistów, pastor uznaje jednak za niewielką część swej działalności publicznej. - Naszym głównym zadaniem jest służba - mówi. Na co dzień włącza się więc z wiernymi w takie akcje, jak sprzątanie miasta (niedawno zmobilizowali kilka tysięcy osób, które usuwały w San Jose graffiti). Na szczeblu lokalnym współpracuje z politykami. - Przemawiamy głośno dopiero wówczas, kiedy widzimy, że społeczeństwo obiera niewłaściwy kierunek w sprawach moralnych - twierdzi duchowny. W jaki sposób dążą do osiągnięcia swych celów? Przede wszystkim zachęcają wiernych do działania, aby w sprawach, o które toczy się walka, pisali do polityków, wywierali nacisk na przedstawicieli władz. - Pod petycją wyrażającą sprzeciw wobec zalegalizowania związków homoseksualistów w ciągu około dwóch tygodni zebraliśmy 60 tysięcy podpisów - zarówno w kościołach protestanckich, jak i katolickich - zapewnia pastor. Przedostać się na łamy Nieocenionym narzędziem okazują się też media. - W marcu ubiegłego roku zamieściliśmy duże, płatne ogłoszenie w poczytnej miejscowej gazecie "Metro". Wyjaśniliśmy, dlaczego sprzeciwiamy się małżeństwom homoseksualistów, podpisali się przywódcy 200 związków kościelnych. "Metro" jest pismem liberalnym i popiera sprawę gejów, więc nasze poglądy nie miały zbyt wielu szans, aby przedostać się na łamy. Gazeta nie mogła jednak odmówić opublikowania ogłoszenia. Gdyby to uczyniła, byłoby to wbrew prawu o wolności słowa - mówi pastor. - Później zrobiło się o nas głośno, trafiliśmy do radia i telewizji. Ostatecznie decyzję w sprawie małżeństw homoseksualnych w Kalifornii zawieszono. To z pewnością sukces "chrześcijańskich fundamentalistów" z San Jose. Inaczej sprawy mają się w przypadku posągu indiańskiego boga. Z obecnością Quetzalcoatla w parku publicznym trzeba się będzie pogodzić, podobnie zresztą jak z pozbawieniem słowa "fundamentalizm" jego pierwotnego znaczenia.
Pojawiają się głosy twierdzące, że w Stanach Zjednoczonych środowiska świeckie próbują usuwać symbole religijne z życia publicznego. Dowodem tego ma być ostatnia decyzja sądu, który uznał, że obecność krzyża, który stoi na jednym ze wzgórz koło San Francisco, jest wbrew konstytucyjnej zasadzie neutralności władzy wobec religii. Ten sam sąd zdecydował, że w parku miejskim w San Jose w Kalifornii może stać posąg indiańskiego boga Quetzalcoatla, gdyż statuetka ta jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "sztuki religijnej". Przeciwnikami posągu są miejscowi chrześcijanie. Niektórzy nazywają ich "chrześcijańskimi fundamentalistami", ale pastor jednego z protestanckich kościołów w San Jose, Peter Wilkes, broni praw wierzących w Boga, którzy stanowią 90% amerykańskiego społeczeństwa. Wciąż aktualne jest pytanie, czy w państwie świeckim wierzący mogą dopominać się o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym, jeśli nie wszyscy sobie tej obecności życzą. Wilkes twierdzi, że wierzący, jak wszyscy inni, mogą głosić swoje wartości, lecz nie mogą narzucać ich siłą.
GOSPODARKA Prognoza rozwoju do 1999 roku Wzrost z zagrożeniami w tle WłADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, ROBERT KELM Zmiany w polityce gospodarczej, jakie nastąpiły latem, zostały głównie podyktowane troską o ograniczenie i zniwelowanie strat wywołanych katastrofalną powodzią w południowo-zachodniej Polsce. Miały one charakter częściowo doraźny. Ponadto, żeby pomóc powodzianom i zapewnienić im środki na odbudowę ze zniszczeń, przyjęty został pakiet odpowiednich korekt w kilkunastu ustawach oraz uzyskano zgodę parlamentu na zaciągnięcie dodatkowej pożyczki w NBP na sfinansowanie programów pomocy i odbudowy. W wyniku wrześniowych wyborów rządy przejęła koalicja AWS i Unii Wolności. Zgodnie z umową koalicyjną, stanowiącą formę kompromisu między programami wyborczymi tych partii (w wielu płaszczyznach mało spójnymi), odpowiednie zmiany w polityce gospodarczej, będą dotyczyć raczej średniego i długiego okresu. Zmierzają one do podnoszenia efektywności i konkurencyjności gospodarki głównie w wyniku przyśpieszenia prywatyzacji oraz szybszego wzrostu sektora prywatnego. Zapowiedziano także kontynuację polityki prowzrostowej i proeksportowej, a także intensyfikację działań na rzecz ograniczenia stopy bezrobocia i obniżenia stopy inflacji. Z drugiej strony, w krótkim okresie prowadzona będzie restrykcyjna polityka pieniężna i fiskalna, w tym także budżetowa. Nadal duży popyt i duży import Założenia prezentowanej prognozy są bardzo ostrożne. Przyjmujemy, iż w krótkim okresie nie nastąpią zasadnicze zmiany w polityce handlu zagranicznego ani też polityce pieniężno-fiskalnej. Konsekwentnie przewidujemy więc, iż w ciągu najbliższych lat będą realizować się tendencje, jakie wystąpiły w gospodarce w ostatnim etapie transformacji. Jak wynika z prognozy, finalny popyt krajowy odznaczać się będzie nadal szybkim tempem wzrostu. Spodziewamy się także, że działalność inwestycyjna będzie rosła w tempie niewiele niższym niż w roku bieżącym. Przewidujemy, iż stopa wzrostu popytu gospodarstw domowych będzie utrzymywać się na poziomie ponad 7 proc. w 1998 r. i bliskim 5,5 proc. w roku następnym. Złożą się na to: przewidywany przyrost realnych wynagrodzeń i dochodów osobistych oraz dalszy przyrost zakupów dokonywanych w trybie ratalnym i finansowanych z kredytu konsumpcyjnego, wreszcie zakupy dokonywane przez powodzian. Prognozujemy, iż nastąpi zwiększenie tempa wzrostu spożycia zbiorowego w 1998 r., w wyniku wzrostu nakładów na likwidację skutków powodzi, następnie zaś jego znaczny spadek w 1999 r. w rezultacie zapowiedzianych oszczędności budżetowych. Wydaje się, iż tempo eksportu towarów (w ujęciu GUS) przekroczy w najbliższych latach 11 proc. Nastąpi to w wyniku przyśpieszenia tempa wzrostu krajów Unii Europejskiej, wychodzenia z recesji krajów WNP oraz deprecjacji kursu złotego. Tempo wzrostu importu towarów będzie nadal wysokie, zarówno gdy chodzi o import inwestycyjny, finansowany w rosnącej mierze z napływających z zagranicy kapitałów przeznaczonych na inwestycje bezpośrednie, jak i import konsumpcyjny. Spodziewamy się więc, iż deficyt w bilansie handlowym będzie narastać i sięgnie w końcu 1998 r. około 19 mld USD, w końcu zaś 1999 r. - prawie 24 mld USD (w ujęciu GUS). Saldo obrotów towarowych w bilansie płatniczym będzie odpowiednio mniejsze, zwłaszcza jeśli uwzględnić dodatnie, ale już nie rosnące saldo wymiany przygranicznej. Większa produkcja i zatrudnienie Stopa wzrostu PKB przekroczy 6 proc., gdy chodzi zaś o wartość dodaną brutto (w stałych cenach bazowych), to tempo jej wzrostu będzie kształtować się na poziomie 5,9 proc. w roku 1998 r. i 5,7 proc. w 1999 r. Rozpatrując wzrost od strony podażowej, otrzymujemy obraz dość zróżnicowany, jeśli chodzi o proporcje międzysekcyjne. Produkcja przemysłowa, której dynamika wzrosła prawdopodobnie do 10 proc. w 1997 r., m.in. w związku z dodatkowymi zamówieniami dla przemysłu meblarskiego, sprzętu gospodarstwa domowego etc. Będzie w następnych latach rosła w tempie około 8-7 proc. Podobnie rzecz się ma w budownictwie, choć tutaj tempo wzrostu będzie znacznie wyższe. W przypadku produkcji rolniczej przewidujemy jej stagnację w 1998 r., znaczący zaś wzrost dopiero w roku następnym. W usługach, po spadku poziomu działalności transportowej i handlowej w III kwartale 1997 r. wywołanym klęską powodzi, będzie następować powolne ożywienie, które w latach następnych powinno zapewnić szybszy wzrost. Spodziewamy się, iż w następnych kwartałach zatrudnienie będzie powoli rosło, zarówno w przemyśle, budownictwie, jak i usługach rynkowych. Można zatem mieć nadzieję na spadek stopy bezrobocia do około 9,2 proc. w końcu 1998 roku, a w końcu 1999 roku - poniżej 9 proc. Inflacja - powolny spadek Wydawałoby się, iż prognozy dotyczące stopy inflacji staną się w obecnych warunkach (następstwa powodzi) bardziej niepewne. Okazuje się jednak, iż tempo wzrostu cen detalicznych maleje zgodnie z dotychczasowymi oczekiwaniami inflacyjnymi. Uwzględniając wszakże pewne napięcia na rynku dóbr żywnościowych, a także podrożenie kredytów bankowych, przewidujemy, iż średnioroczna stopa inflacji spadnie w 1998 roku do 12,5 proc. oraz do 9,7 proc. w 1999 roku. Zmiany zachodzące w wysokości kursów walutowych, jeśli nie wystąpią kolejne perturbacje, będą kształtować się pod wpływem tendencji ogólnoświatowych. Ponieważ przewiduje się dalsze umacnianie pozycji dolara USA, także i w latach następnych, zatem w końcu 1998 roku kurs dolara przekroczy 3,7 zł, a w 1999 r. - 4 zł. Większe zarobki Tempo wzrostu przeciętnych wynagrodzeń będzie nadal wysokie. Nie sądzimy, aby ustalenia Komisji Trójstronnej były w aktualnej sytuacji społeczno-politycznej respektowane w całej rozciągłości. W efekcie wynagrodzenia mogą rosnąć realnie (netto) w tempie bliskim 4,4 proc. w 1998 r. i 3,3 w 1999 r. W połączeniu z (niewielkim) przyrostem zatrudnienia zapewni to przyrost dochodów z pracy przekraczający o 5 punktów stopę inflacji. Tempo wzrostu pozostałych dochodów gospodarstw domowych będzie zbliżone. Dochody budżetu mogą wykazać w 1998 r. szybszy wzrost niż przewidywano i w efekcie deficyt budżetu państwa liczony w relacji do PKB przekroczy 3 proc. w 1998 r., a w roku następnym będzie nieco mniejszy (ok. 2,9 proc.). Groźny deficyt handlowy Prognozowany rozwój gospodarczy odznacza się wysokim tempem wzrostu, malejącą stopą bezrobocia i gasnącą inflacją. Kreśli to pozytywny obraz w przededniu rokowań mających doprowadzić Polskę do wejścia do Unii Europejskiej. Jednakże rozwój ten, może napotkać wiele trudności, do których należy dodać zagrożenia, wynikające z ewentualnej realizacji skrajnych postulatów wysuwanych w trakcie kampanii wyborczej. Najbardziej groźnie przedstawiają się rosnące napięcia w bilansie handlowym, przenoszące się na napięcia w bilansie płatniczym. Wydaje się - i tu jesteśmy zgodni z opinią wielu ekspertów - iż zbliżamy się do dopuszczalnej granicy deficytu w tym bilansie. Wysoka stopa wzrostu importu jest naszej gospodarce niewątpliwie potrzebna. Dotyczy to zwłaszcza importu inwestycyjnego, którego przyrost znajduje w znacznej mierze pokrycie w zagranicznych źródłach finansowania (inwestycje bezpośrednie). To samo odnosi się do importu zaopatrzeniowego. Tak więc, dopóki nie zostanie osiągnięte wyższe tempo wzrostu eksportu, pozostaje jedynie hamowanie wzrostu przywozu konsumpcyjnego (samochody, dobra trwałego użytku, ale też produkty żywnościowe). Ostrożność w zakresie stosowania tzw. polityki schładzania wydaje się konieczna, gdyż spadek stopy wzrostu krajowego popytu finalnego pociągnie za sobą nie tylko zmniejszenie tempa wzrostu importu, ale również produkcji krajowej i w efekcie recesję (w mniejszej lub większej skali). Prawdziwy dylemat sprowadza się zatem do tego, jak spowodować zwiększenie udziału produktów krajowego pochodzenia w przyroście popytu finalnego, bez zmniejszenia jego rozmiarów. Spośród pozostałych zagrożeń należy wymienić ewentualne opóźnienie procesów restrukturyzacji przemysłu, rolnictwa i infrastruktury, bez których trudno sobie wyobrazić uzyskanie odpowiednio wysokiego poziomu konkurencyjności gospodarki. Autorzy pracują w instytucie LIFEA w Łodzi. Szczegółowe informacje o ich prognozach można otrzymać w LIFEA W. & A. Welfe, 90-057 Łódź, ul. Sienkiewicza 73, faks (48-42) 36-94-32. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Została przedstawiona prognoza rozwoju Polski do 1999 r. Duży wpływ na rozwój kraju będą miały dwie zmiany w polityce gospodarczej-po pierwsze latem wprowadzono zmiany, które miały na celu ograniczenie i zniwelowanie strat wywołanych powodzią w południowo-zachodniej Polsce. Drugą istotną zmianą była wygrana koalicj AWS i Unii Wolności. Zgodnie z umową koalicyjną zmiany w polityce gospodarczej dotyczyć będą średniego i długiego okresu. Prognoza przewiduje wzrost popytu gospodarstw domowych oraz przekraczające 11% tempo eksportów towarów. Prognozuje się zwiększenie produkcji,zwłaszcza w przemyśle meblarskim, oraz wrost zatrudnienia, a co za tym idzie, spadek bezrobocia. Obniży się również inflacja, a tempo wzrostu wynagrodzeń będzie rosło. Największe zagrożenie dla przewidywanej prognozy stanową rosnące napięcia w bilansie handlowym, które przenoszą się na napięcia w bilansie płatniczym.
WARSZAWA Honorowe obywatelstwo stolicy Pierwszy był Piłsudski, ostatni będzie Jan Paweł II? FILIP FRYDRYKIEWICZ Prymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych w rządzie Józefa Oleksego Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński. Co łączy te cztery postacie? Miały w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy. Miały, ale nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie. Wczoraj w Zamku Królewskim obchodzono uroczyście, jak co roku, święto Warszawy. W sali Balowej zebrała się Rada Warszawy, prezydent Marcin Święcicki przywdział ozdobny, kuty łańcuch z syrenką, a profesor Marian M. Drozdowski wygłosił wykład "Rola rady miejskiej w ujęciu historycznym". Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem. Takim samym od lat. Tylko tym razem prezydent nie wręczył kolejnym osobistościom dyplomów honorowego obywatela Warszawy. Dlaczego? Rozbrat stopuje Radni Klubu Radni Prawicy zgłosili kandydaturę kardynała Józefa Glempa. Prezydent Warszawy Marcin Święcicki i Klub Unii Wolności zgłosili Władysława Bartoszewskiego, Franciszka Kamińskiego przedstawili natomiast kombatanci z Batalionów Chłopskich. Wszyscy kandydaci wstępnie zgodzili się pretendować do tytułu. Kiedy znane już były te trzy kandydatury zebrał się klub radnych SLD - PSL. Radnym lewicy nie podobało się, że do zaszczytu honorowego obywatela stolicy pretendują przedstawiciel Kościoła i człowiek zamieszany w sprawę oskarżenia o szpiegostwo Józefa Oleksego (Władysław Bartoszewski był na słynnym spotkaniu u prezydenta Lecha Wałęsy, kiedy minister Andrzej Milczanowski poinformował o podejrzeniach UOP wobec premiera). - Myślę, że nastrój był taki, że te dwie kandydatury mogłaby zrównoważyć tylko osoba generała Jaruzelskiego - mówi jeden z uczestników spotkania. - Choć oczywiście taka kandydatura nie padła. Wtedy właśnie radni SLD rozważali zgłoszenie jako własnego kandydata Jerzego Majewskiego. Majewski, inżynier po Politechnice Warszawskiej, był od 1967 roku przewodniczącym Rady Narodowej m.st. Warszawy, a od 1973 do lutego 1982 roku prezydentem Warszawy. Od 1968 do 1981 roku także członek KC PZPR, a w latach 1969 -1976 poseł na Sejm. Po odejściu z ratusza został wiceministrem budownictwa i pełnomocnikiem rządu do spraw budowy metra. - Majewskiego wymyślił prawdopodobnie Rozbrat [siedziba SdRP mieści się przy tej ulicy - red.]. Chodziło o zastopowanie Glempa - mówi nasz rozmówca z SLD. - Bartoszewski był ewentualnie do przyjęcia jako żołnierz AK, ratujący podczas wojny Żydów z getta, powstaniec warszawski. Można było się umówić, że zgodzimy się na niego, chociaż wyraźnie zaznaczymy, że tylko za zasługi sprzed lat. Majewski albo żaden W Radzie Warszawy panuje zasada, że honorowym obywatelem Warszawy zostaje osoba zaakceptowana przez całą radę. Chodzi o to, by w chwili głosowania uchwały przyznającej tytuł nie było przetargów na sali. Żeby nie dopuścić do sytuacji, że jeden honorowy obywatel dostał więcej głosów od drugiego. - Kandydaturę prymasa utrzymywaliśmy dosyć długo w tajemnicy, żeby nie uprzedzać komunistów - mówi chcący zachować anonimowość radny prawicy. Kiedy okazało się, że SLD wysuwa jako kontrkandydata Majewskiego, prawica stanowczo zaprotestowała. - Był dla nas nie do przyjęcia. Abstrahując nawet od tego, czy zrobił coś dla miasta, czy nie - a raczej nie zrobił - nie miał nic wspólnego z demokracją i wolnym krajem. Trudno go teraz nagradzać - mówi prawicowy radny. Ostateczną listę kandydatów na honorowych obywateli stolicy ustala konwent Rady Warszawy, w skład którego wchodzą członkowie prezydium rady plus przedstawiciele klubów - UW, Radnych Prawicy (PC, KPN, UPR) i SLD - PSL. Podczas spotkania konwentu szybko okazało się, że lewica nie zamierza popierać prymasa, prawica nie dopuszcza zaś myśli o uhonorowaniu komunistycznego prezydenta Warszawy. W tej sytuacji zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany. - Postkomuniści zasugerowali, że albo będzie Majewski, albo żaden. Zaszantażowali nas i osiągnęli cel - mówi wiceprzewodniczący Rady Warszawy Grzegorz Zawistowski (Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, na terenie rady nie zrzeszony). - Dała o sobie znać niedojrzałość polityczna SLD. Ponieważ nie podobała im się kandydatura prymasa uniemożliwili wybór jakiegokolwiek honorowego obywatela. W takich kwestiach partie polityczne powinny się powściągać. Inaczej robią krzywdę sobie i miastu - dodaje. Zawistowski zapowiada, że prawica nie da za wygraną i zgłosi kandydaturę prymasa Józefa Glempa w przyszłym roku. Przewodniczący klubu radnych SLD Jan Wieteska nie chce komentować tego, co się stało. - Od początku byłem zwolennikiem nie przyznawania honorowego obywatelstwa w tym roku. W zeszłym roku był Jan Paweł II i teraz może być przerwa. Na rok przed wyborami samorządowymi powinniśmy unikać sporów politycznych, a zająć się problemami merytorycznymi - mówi. Skibniewski przepadł, Gomulicki odmówił Tegoroczny przypadek politycznego poróżnienia na tle wyboru honorowych obywateli nie jest pierwszy. W ubiegłym roku, roku uroczyście obchodzonego 400-lecia stołeczności Warszawy, Rada Warszawy uchwaliła przyznanie tytułu Janowi Pawłowi II. Kilkudziesięcioosobowa grupa radnych pojechała wtedy do Rzymu na audiencję u papieża. Oficjalna delegacja wręczyła Ojcu Świętemu dyplom. Podobno zdziwił się niepomiernie, bo, jak sam przyznał, Warszawy specjalnie nie zna i nie mógłby poruszać się po niej bez przewodnika. Ale nim doszło do spotkania radnych z Janem Pawłem II odbyło się posiedzenie Rady Warszawy. Prezydent przedstawił zasługi papieża dla kraju, wspomniał jego pielgrzymki, podczas których zawsze odwiedzał Warszawę. Przypomniał, że w trudnych chwilach "jego obecność ożywiała serca i umysły nas wszystkich" (cytat za "Życiem Warszawy", 26.03.97 r.). Podczas głosowania kilkoro radnych z SLD wolało wyjść na kawę do bufetu. Jeden z nich jednak został i głosował przeciwko uchwale. Jak tłumaczył w kuluarach, nie przekonano go, że papież ma zasługi dla Warszawy. Zapanowała konsternacja, a nawet oburzenie. Przewodniczący przerwał obrady i zebrał konwent. W końcu udało się nakłonić socjaldemokratę do wycofania swego głosu. - Oświadczyłem, że jeśli tego wymaga dobro miasta i jezdnie w mieście mają być od tego równiejsze, to proszę uznać, że nie wziąłem udziału w głosowaniu - wspomina Andrzej Golimont. Tak też zrobiono. Z kolei w 1994 roku za honorowe obywatelstwo miasta podziękował i nie przyjął go znany varsavianista, pisarz i krytyk Juliusz Wiktor Gomulicki. Zrobił to protestując przeciwko nie przyznaniu przez radę tego samego tytułu architektowi i urbaniście, współorganizatorowi Biura Odbudowy Stolicy Zygmuntowi Skibniewskiemu. Kilkoro radnych przypomniało sobie, że Skibniewski od 1952 do 1956 roku był posłem na Sejm, wchodził też w skład prezydium Komitetu Obrońców Pokoju. Uznano to za kompromitującą działalność polityczną. W głosowaniu Skibniewski przepadł. W tym czasie leżał chory i nieprzytomny w szpitalu. - Profesor Skibniewski był posłem, ale nie działał politycznie - powiedział prasie Gomulicki. - Oprócz tego był orlątkiem lwowskim, walczył w wojnie z bolszewikami, był członkiem Armii Krajowej i więźniem obozu hitlerowskiego. Jest autorem dwóch planów odbudowy Warszawy, projektów Trasy W-Z i Domu Słowa Polskiego - mówił oburzony "przekształcaniem sesji rady w procesy polityczne" Gomulicki (za "Życiem Warszawy", 19.04.1994 r.). Za darmo autobusem Honorowe obywatelstwo Warszawy nadawane jest od 1918 roku. Pierwszy otrzymał ten tytuł Józef Piłsudski. W dwudziestoleciu międzywojennym Rada Miasta przyznawała go jeszcze ośmiokrotnie. Przeważnie znanym politykom i żołnierzom. Po wojnie tradycję wskrzesił w 1992 roku samorząd kierowany przez prezydenta Stanisława Wyganowskiego. W pierwszym rzucie, starając się nadrobić zaległości, wyróżniono pięć osób - Jerzego Waldorffa, zasłużonego m. in. dla ratowania Powązek, Aleksandra Gieysztora, szefa Informacji Biura Informacji i Propagandy KG AK, długoletniego dyrektora Zamku Królewskiego, Stanisława Broniewskiego Orszy, naczelnika Szarych Szeregów, Janinę i Zbigniewa Carroll-Porczyńskich, którzy sprowadzili do kraju galerię obrazów. W następnym roku honorowymi obywatelami zostali Lady Sue Ryder, działaczka charytatywna z Wielkiej Brytanii, zakładająca ośrodki pomocy charytatywnej w całej Polsce, organizatorka transportów z pomocą dla Polski podczas stanu wojennego, oraz inżynier Jan Podoski długoletni przewodniczący Społecznego Komitetu Budowy Metra. Dwie osoby uhonorowano także w 1995 roku - architekta, urbanistę, cichociemnego Stanisława Jankowskiego Agatona oraz oficera wywiadu AK Kazimierza Leskiego. Honorowe obywatelstwo nie łączy się z żadnymi materialnymi korzyściami, oprócz uzyskania prawa do darmowych przejazdów komunikacją miejską.
W tym roku do tytułu honorowego obywatela stolicy zgłoszono cztery kandydatury: prymasa Polski Józefa Glempa zaproponowali Radni Prawicy, Władysława Bartoszewskiego - prezydent Warszawy Marcin Święcicki i Klub Unii Wolności, generała Franciszka Kamińskiego - kombatanci z Batalionów Chłopskich, a byłego prezydenta Warszawy Jerzego Majewskiego - radni SLD-PSL. Ponieważ jednak lewica nie zamierzała popierać prymasa, a prawica - komunistycznego prezydenta Warszawy, zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany. W latach ubiegłych w tej kwestii także brakowało jednomyślności. Zasługi dla stolicy Jana Pawła II kwestionował jeden z radnych SLD, natomiast współorganizatorowi Biura Odbudowy Stolicy Zygmuntowi Skibniewskiemu wypominano jego działalność polityczną w l. 50. Tytułu honorowego obywatela nie przyjął Juliusz Wiktor Gomulicki, oburzony "przekształcaniem sesji rady w procesy polityczne".
WSPOMNIENIE Sześćdziesiąt lat temu zginął Janusz Kusociński Proroctwo Mickiewicza MUZEUM SPORTU I TURYSTYKI Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. BOHDAN TOMASZEWSKI W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą. Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego. Niedawno, zaproszony przez jedną z renomowanych szkół dziennikarskich, opowiadałem i rozmawiałem o sporcie z przyszłymi adeptami tego zawodu. Zapytałem w pewnym momencie, czy wiedzą, kto to był Kusociński? Spośród kilkudziesięciu młodych osób tylko jedna powiedziała: "Tak, to był taki biegacz." Ktoś inny, zapytany o Stanisława Marusarza, odpowiedział z wahaniem: "Chyba jakiś zapaśnik." To nasi przyszli dziennikarze, a jakby było w innych kręgach młodzieży? Lubił tenis Niektórzy w różnych okresach pisali o Kusocińskim, nawet szeroko, ale ja spróbuję o Nim opowiedzieć trochę inaczej. Należę do bardzo już szczupłego grona ludzi, którzy znali go osobiście. To też zawdzięczam tenisowi. Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Lubił patrzeć, jak grają w tenisa, parę razy na kortach Legii wziął rakietę i próbował odbijać piłkę, ale nie szło mu to. Często odwiedzał tenisową Legię. Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. Grał podobno dobrze i miał dobrych partnerów. A więc najczęściej Jadwigę Jędrzejowską, naszą największą tenisistkę, bo przecież dwa razy grała w finałach, jak byśmy dziś powiedzieli - turniejów wielkoszlemowych: w Wimbledonie i w mistrzostwach USA. Przy stoliku z "Kusym" widywałem także mistrza rakiety Ignacego Tłoczyńskiego, radcę Aleksandra Olechowicza - to także była wyjątkowa postać. W latach 30. kierował naszą drużyną w rozgrywkach Pucharu Davisa. Jowialny, rubaszny, tęgi pan o ogromnym poczuciu humoru, a także szczególnej intuicji, którą wykazywał podczas pucharowych meczów, doradzając w przerwach polskim graczom. Miał co wspominać W tej przyjacielskiej atmosferze na Legii zostałem któregoś dnia przedstawiony Kusocińskiemu. Pewnie wyczytał w moich oczach uwielbienie i to zapewne w jakiś sposób go ujęło. Raz i drugi porozmawialiśmy na kortach i aż nie chce mi się dzisiaj wierzyć, że wytworzyła się jakaś nić zażyłości. Lubiłem tenis, ale także pasjonowałem się lekką atletyką, więc znalazł jeszcze jednego rozmówcę. Opowiadałem, jak podglądałem Jego treningi, kiedy był u szczytu kariery. Graliśmy z kolegami w piłkę w Ogrodzie Wyścigów Konnych, opodal gmachu Politechniki, a za ogrodzeniem oddzielającym alejkę - nasze boisko - rozciągała się zielona przestrzeń Pola Mokotowskiego. Tam zobaczyłem "Kusego" po raz pierwszy. Biegał w granatowym dresie z napisem "Warszawianka" na plecach, często spoglądał na stoper, który trzymał w ręku. Na plecach granatowy dres stawał się coraz ciemniejszy od potu. Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze. Miał co wspominać. Ani on, ani najlepsi lekarze wciąż nie byli wtedy pewni, czy będzie mógł powrócić na bieżnię. Jak pamiętam, opiekował się nim słynny chirurg w ówczesnych latach, prof. Levitoux, wytworny pan w średnim wieku, który, nawiasem mówiąc, grywał w brydża nie na Legii, ale u mojej ciotki. Profesor unikał odpowiedzi, czy Kusociński wróci na bieżnię, dawał jednak nikłą nadzieję. Sprawdziła się dopiero niedługo przed wojną. Wkładał frak Kusociński niewątpliwie szukał rekompensaty. Szukał w bujnym życiu towarzyskim. Już nie oglądały go tłumy, kiedy w Warszawie i na świecie biegał i zwyciężał. Byłem, zanim go poznałem, na jego biegach na stadionie Legii, kiedy pokonał ostrym finiszem świetnego Fina Iso Hollo. Teraz była pustka, ale wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. A więc nie tylko spotkania towarzyskie i brydże na Legii, ale rauty i bale. Wkładał frak i był z tego podobno bardzo dumny. Pokazywano go w magazynach ilustrowanych, jak tańczy, jak siedzi przy stoliku w towarzystwie eleganckich pań. Dostrzegałem na Legii, jak lub przyglądać się ładnym kobietom. A było ich tam pod dostatkiem. Choćby piękna Halina Konopacka-Matuszewska, która też często grywała na Legii, przychodząc z pobliskiego elitarnego klubu tenisowego WLTK (Warszawski Lawn Teniss Klub). Ogromnie podobała mu się młoda, jedna z najbardziej utalentowanych wówczas naszych tenisistek, Zosia S. i często widywałem, jak siedzieli na ławeczce na ostatnim korcie nr 11 i siedzieli tam przez kwadranse. Zaczęły się oczywiście ploteczki, że pan Janusz wyjątkowo adoruje tę zgrabną i przystojną pannę. Niektórzy szli dalej, mówili, że nawet myśli o małżeństwie. Jednak nic z tego jakoś nie wyszło i pan Janusz zaczął chodzić na basen Legii. Na leżaku Zabierał mnie tam często. Basen Legii był to wówczas letni salon Warszawy. Upalne lata, tłum ludzi, sportowcy przemieszani na ogół z zamożnymi ludźmi z różnych środowisk. Siadywał na leżaku i rozglądał się. Nie pamiętam, żeby wkładał kostium kąpielowy. Białe spodnie i rozchylona biała koszula z krótkimi rękawami. Najczęściej siadywała obok niego pani Krystyna N., na brąz opalona platynowa blondynka. Ona starała się mówić o sporcie, a on szybko zmieniał temat i raczej próbował tak ogólnie, nie tylko o pogodzie. Ale i pani Krystyna zniknie szybko z pola widzenia Kusocińskiego. Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Te fraki, bale, rauty, niektórzy byli bardzo złośliwi: "Cóż, dyskontuje to, co kiedyś osiągnął, i tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa." Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku, zaczynał przecież karierę w robotniczym klubie. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju! Tu głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz, z pochodzenia Łotysz. Petkiewicza widziałem na bieżni najwyżej dwa razy, ale zapamiętałem jego sylwetkę. Wysoki, szczupły, o długich nogach, w charakterystyczny sposób trzymał ręce, unosząc je wysoko. Biegał pięknie i stylowo. Kusociński biegał niezbyt ładnie. Widać było ogromny wysiłek, a tamten płynął po bieżni. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się. Zadra Kusociński pewnie nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego, a on, mimo że sporo walczył z Finem, zawsze zostawał w tyle. Petkiewicz pokonał Nurmiego na stadionie w Parku Skaryszewskim (nie na Legii) raptownym finiszem, kiedy Nurmi myślał, że ma pewne zwycięstwo. Rozzłoszczony Fin następnego dnia zdeklasował Petkiewicza. Aby opisać, kim był Nurmi, trzeba by wielu zdań. Więc krótko: zdobył 9 złotych medali na olimpiadach w latach 1920 - 28. Największe bożyszcze sportu tamtych lat. Wygrać z Nurmim! Ten jednorazowy sukces przylgnął do Petkiewicza i stworzył legendę. Zginie tragicznie w 1960 r. w Argentynie. Kusociński bił rekordy świata, zdobywał laury, był bez porównania bardziej popularny niż Petkiewicz. Ale zadra pozostała. Ogromnie się nie lubili. Opowiadano mi, że raz wracali z mityngu w Londynie, siedzieli razem w pustym przedziale pociągu i do samej Warszawy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Na dworcu trącili tylko ronda kapeluszy i rozeszli się bez słowa. Taki też był "Kusy". Befsztyk Nojiego Rok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać. Ale nie stracił kontaktu z tenisistami Legii. Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej. Był szalenie ambitny i także pracowity. Wybił się akurat w okresie choroby Kusocińskiego. Startował na olimpiadzie berlińskiej w 1936 roku. Był tak mocny, że niektórzy myśleli już o medalu Nojiego. Na 10 km biedak spuchł i zajął dalekie miejsce. Powstała legenda o "befsztyku Nojiego", że przed startem zjadł niepotrzebnie krwisty befsztyk, który mu zaszkodził. Ale później, na 5 km, Noji walczył wspaniale i zajął na Olimpiadzie 5. miejsce. Kusociński oglądał te biegi z trybun w Berlinie. Noji przez kilka lat był najlepszym polskim długodystansowcem. Ciekawe czasy. Kto uwierzy teraz, że temu wybitnemu wyczynowcowi dano posadę tramwajarza, aby mógł przenieść się do Warszawy. Widywałem Nojiego w warszawskim tramwaju, jak przedzierał bilety. A potem szedł na trening, by utrzymać wysoką formę. Zginął w Oświęcimiu w 1943 roku. I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński. Ten u szczytu sławy, a ten niedawno powrócił na bieżnię. Jest znów dobry, ale czy da radę? Przed biegiem sporą grupką tenisowej braci z Legii spotkaliśmy się w mieszkaniu Kusocińskiego przy ul. Noakowskiego 16, by stamtąd pójść na Pole Mokotowskie. Z Noakowskiego to były dwa kroki. Zostawił klucze któremuś z nas i pierwszy poszedł na start, a my w jakiś czas za nim. Było wesoło Różnobarwna ciżba zawodników ruszyła ze startu przez jasnozielone pole, bo było lato. W tłumie nie dostrzegliśmy ani Kusocińskiego, ani Nojiego. Dopiero na finiszu. Darliśmy się: "Kusy", "Kusy"! Wygrał zdecydowanie. Narzucił dres i znowu pobiegł do domu, by przygotować mały bankiecik dla grona przyjaciół. Przed startem powiedział nam: "Jeśli wygram, zapraszam was na lampkę wina". Nikt nie odważył się zapytać, co będzie, jak przegra. Wyczuł to i dodał: "Jak przegram, także zaraz przychodźcie". Tego dnia pierwszy raz w życiu zobaczyłem złoty medal olimpijski i delikatnie dotknąłem go palcem. Leżał na honorowym miejscu w oszklonej gablocie. Na ścianie wisiały fotografie Chaplina, Douglasa Fairbanksa - ówczesnego arcymistrza pojedynków filmowych - i Toma Mixa, słynnego hollywoodzkiego kowboja. Te gwiazdy filmowe poznał w czasie pobytu na igrzyskach w Los Angeles. Było piękne popołudnie. Przez otwarte okno mieszkania w oficynie na parterze dochodził przytłumiony odgłos miasta. Kusociński trochę przechwalał się. Zwycięstwo nad Nojim ukoiło go. Noji był upartym przeciwnikiem, walecznym jak on. Było wesoło. Piliśmy zdrowie "Kusego". "Dziękuję. Będzie, jak chcecie. Przywiozę złoty medal z olimpiady w 1940 roku, tylko nie wiem, czy na 5, czy na 10 km." Wołaliśmy, że chcemy dwa - i na 5 i na 10 kilometrów. Wyciągnął swoją księgę pamiątkową. Jakie tam były ciekawe dedykacje i podpisy. Podpisaliśmy się także z namaszczeniem. W niedocenianym Muzeum Sportu w Warszawie, które kryje tyle cennych pamiątek, przechowywana jest księga "Kusego" i po latach zobaczę ją znowu. Jedna z dedykacji, ostatnia. Pod datą 31 grudnia 1939 roku. Trójwiersz: "Twierdzę, że proroctwem Mickiewicza było nazwanie w »Panu Tadeuszu« najszybszego z chartów Kusym". Poniżej podpis niezapomnianego odtwórcy fredrowskiego Papkina i tylu innych wielkich aktorskich ról Mariusza Maszyńskiego. I on nie przeżyje okupacji, zamordowany na kolonii Staszica na początku Powstania. Wygramy, musimy wygrać Wojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy. Na początku okupacji widywałem dość często pana Janusza. Kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem" przy ulicy Jasnej wraz z Jadwigą Jędrzejowską, Marią Kwaśniewską, Ignacym Tłoczyńskim, a w szatni siedział Marian Mikołajewski, masażysta "Kusego", który po wielu latach tak wymasuje polską reprezentację piłkarską, że zdobędzie złoty medal na Olimpiadzie w Monachium. Kusociński lekko utykał, chodził z laską. To była już zima, niedługo przed jego aresztowaniem. Znów wpadłem na Noakowskiego porozmawiać, a przy okazji poprosić o fotografię z naszych wizyt na basenie. "Muszę poszukać - obiecywał. - Tyle tu różnych papierów i zdjęć." W podniszczonym garniturze i długich butach siedział za biurkiem. Pokazywał mi różne fotografie i pamiętam, co mówił o przyszłości biegów długodystansowych. "Są dopiero w powijakach. Po wojnie na 5 km zawodnicy będą osiągać czasy grubo poniżej 14 minut. Będzie jeszcze mocniejszy trening. Trzeba dużo biegać, mniej na bieżni, a więcej w terenie." I dodał: "Chciałbym na następnej olimpiadzie spróbować sił w maratonie." Machnął ręką: "Jakie to wszystko odległe. Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!" 26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK. Jeszcze tam dotrze dzielnie Ignaś Tłoczyński, żeby wydobyć ważne papiery, i uda mu się to, ale to już zupełnie inna historia. Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach.
60 lat temu zginał za kraj legendarny biegacz Janusz Kusociński. Znałem go osobiście. Poznaliśmy się po tym, jak doznał poważnej kontuzji nogi. Wtedy rozpoczął bogate życie towarzyskie. Był popularny, chodził na rauty i pokazywano go w magazynach. Niektórzy mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Zawsze chciał być najlepszy. W Polsce rywalizował ze Stanisławem Petkiewiczem. Kiedy wrócił na bieżnię walczył z Józefem Nojim, który wtedy był u szczytu sławy. Kiedy spotkaliśmy się w czasie okupacji powiedział, że w przyszłej olimpiadzie wystartuje w maratonie. Machnął ręką: "Mamy teraz inny maraton". W marcu 1940 r. został aresztowany. Znaleziono przy nim prasę podziemną. Nie wydał nikogo. Rozstrzelano go w Palmirach.
BUDŻET 2000 Ile dają na kulturę samorządy wojewódzkie Sposób na przetrwanie RAFAŁ KLIMKIEWICZ Kilkanaście dni temu w Muzeum Zamkowym w Pszczynie otwarto dla publiczności zrekonstruowane apartamenty cesarskie Wilhelma I i Wilhelma II. Dyrektor Janusz Ziembiński liczy, że przysporzą one Pszczynie rozgłosu i pieniędzy. Rok temu, gdy startowała reforma samorządowa, brak pieniędzy na kulturę w budżetach nowych województw można było zrzucić na centralę. To ona wówczas faktycznie rozdzielała pieniądze i zapominała z reguły o teatrach, muzeach czy bibliotekach. Budżet 2000 jest już dziełem samorządowców. Czy to oznacza, że dzięki temu kultura będzie miała lepiej? Odpowiedzi na to pytanie reporterzy "Rzeczpospolitej" poszukiwali w ośmiu województwach. Wybraliśmy różne regiony, takie jak Małopolska i Wielkopolska, w których działają instytucje znane w całym kraju i takie jak Zachodniopomorskie czy Warmia i Mazury, gdzie kultura ma wymiar bardziej lokalny, co nie oznacza wszakże, iż z tego powodu winna klepać biedę. Rewolucji nie będzie Jedno od razu wydaje się pewne. Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W województwie zachodniopomorskim na przykład o ponad 10 procent, mimo że już w 1999 roku było ich stanowczo za mało. W operze i operetce zabrakło nawet na płace dla zespołu. W kwietniu zamrożono wszystkie podwyżki poborów, a 70 pracowników posłano na przymusowe dwumiesięczne urlopy. Jednocześnie zrezygnowano z części planów repertuarowych. W Teatrze Polskim w Szczecinie w 1999 roku dotacja wystarczyła jedynie na płace i regulacje wobec ZUS oraz Zakładu Energetycznego. Z kolei dyrektor Książnicy Pomorskiej, Stanisław Krzywicki uważa, że jeśli dotacja na rok przyszły nie wzrośnie o 30 procent (biblioteka otrzymała kilka miesięcy temu nowy gmach, którego pełne wyposażenie wymaga dodatkowych środków), nie będzie pieniędzy na zakup wydawnictw i czasopism naukowych oraz na konserwację zbiorów. W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. - Jesteśmy ostatnią instytucją w województwie, która obecnie wypłaca pracownikom zaległe pensje - mówi na przykład Danuta Krełowska, zastępca dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki i Książnicy Miejskiej w Toruniu. - To świadczy o naszej kondycji finansowej. Kłopotliwy prezent Nawet więc jeśli tu i ówdzie w roku 2000 wzrosną nakłady na kulturę, nie polepszy to w radykalny sposób jej kondycji. Generalnie w całym kraju dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. To także wyraz nie skrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Samorządowi województwa śląskiego od stycznia 1999 roku podlega 17 instytucji kultury i jedna filmowa. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym, najczęściej miejskim, władzom. Dotyczy to na przykład znanego w całym kraju Teatru Rozrywki w Chorzowie czy Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Oszczędności szuka się też dążąc od pół roku do połączenia Biblioteki Śląskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Konsekwencje ubiegłorocznych decyzji związanych z reformą ponosi też sejmik dolnośląski. Żadna z dolnośląskich instytucji, mimo że są wśród nich placówki o znaczeniu ponadregionalnym (np. wrocławskie Muzeum Narodowe), nie została wówczas podporządkowana Ministerstwu Kultury. Sejmikowi Dolnośląskiem przydzielono natomiast aż trzy filharmonie (we Wrocławiu, Wałbrzychu i Jeleniej Górze), co jest fenomenem w skali krajowej. Z filharmonią w Jeleniej Górze sejmik przejął budowę nowej sali koncertowej, na której ukończenie nie ma pieniędzy. - Sejmikowi przypisano także wałbrzyski Teatr Dramatyczny, a teatry w Jeleniej Górze i Legnicy przekazano zaś samorządom grodzkim, które teraz oczekują równego traktowania ośrodków subregionalnych i domagają się od nas dotacji - mówi Grzegorz Roman, członek zarządu sejmiku dolnośląskiego. Trochę optymizmu Czy w tej sytuacji można więc znaleźć jakieś pozytywy? Okazuje się jednak, że tak. - Przejście pod samorząd wojewódzki poprawiło naszą sytuację finansową, choć ciągle jest to kropla w morzu potrzeb - powiedział "Rz" Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy. - W projekcie budżetu na 2000 rok samorząd zaproponował na działalność bieżącą Opery Nova dotację w wysokości 6 mln 512 tys. zł, zaś na dalszą budowę gmachu 7 mln zł. - Objąłem teatr w trudnej sytuacji finansowej - mówi Krzysztof Orzechowski, nowy dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. - Na początku 1999 roku miał on nie doszacowaną dotację w wysokości 3360 tys. zł, a ponadto kryzys artystyczny spowodował mniejsze wpływy własne. Ale władze wojewódzkie dołożyły trochę pieniędzy. W roku 2000 mamy dostać 4,4 mln zł. Ta kwota pozwoli już na realistyczne planowanie. Instytucje małopolskie są jednak w dość szczęśliwej sytuacji. W projekcie całego budżetu województwa małopolskiego na rok 2000 zaplanowano większe kwoty: prawie 39 mln zł. Np. Teatr im. Słowackiego ma dostać 4,4 mln zł, opera i operetka 7,3 mln zł, Filharmonia Krakowska 5,5 mln zł, Muzeum Archeologiczne 2,2 mln zł, Muzeum Etnograficzne 1,8 mln zł, Wojewódzka Biblioteka Publiczna 3,2 mln zł, Wojewódzki Ośrodek Kultury w Krakowie 1,7 mln zł, a w Nowym Sączu 1 mln zł. Z kolei dyrektor Filharmonii Bałtyckiej Roman Perucki twierdzi, że choć będzie miał o 20 proc. mniej pieniędzy, to jednak najważniejsze jest to, że po raz pierwszy budżet znany jest tak wcześnie: - Wiadomo przynajmniej, na co nas stać. Do tej pory otrzymywaliśmy zaliczkę i zapowiedź, że cały budżet będzie znany gdzieś w połowie roku. I wtedy okazywało się, że zaliczka była praktycznie wszystkim, na co mogła liczyć filharmonia. A poza tym trzeba wierzyć, że znajdzie się sponsorów. W 1999 roku udało się wygospodarować ponad 60 proc. tego typu środków w stosunku do otrzymanej dotacji. Próba innego podziału Wiele samorządów próbuje też w inny sposób dzielić skromne środki. Zmieni się więc na przykład struktura finansowania kultury z budżetu pomorskiego samorządu wojewódzkiego. Kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. - Dyrektorzy będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będą musieli bardziej stać się menedżerami niż administratorami - zapowiada Mira Mossakowska, rzeczniczka Pomorskiego Urzędu Marszałkowskiego. Dyrektorzy niektórych placówek kulturalnych stwierdzają (ale tylko nieoficjalnie), że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest nawet dobrym rozwiązaniem. Inaczej związki zawodowe wyciągnęłyby na płace wszystko do zera. W województwie śląskim na wtorkowej sesji budżetowej radni do planowanych 27 milionów złotych dodali w ostatniej chwili 800 tysięcy z przeznaczeniem na remont Opery Śląskiej, której budynek znajduje się w bardzo złym stanie. W Wielkopolsce, gdzie potrzeby kultury w roku 2000 oszacowano na 62,77 mln zł, a samorząd przeznaczył ostatecznie ponad 47,86 mln zł (tyle samo, co na drogi i dwa razy więcej niż na ochronę zdrowia), ponad 7,7 proc. tej kwoty przeznaczonej zostanie na wydatki inwestycyjne. Najwięcej, bo 3,5 mln zł otrzyma z tej puli poznański Teatr Nowy, mieszczący się w zabytkowym, wymagającym remontu obiekcie. Teatr poddawany jest przebudowie i modernizacji od kilku lat, w roku 2000 planowane są m.in. rozbudowa i nadbudowa nowej sceny, pod którą powstanie zaplecze techniczne placówki, a która mieścić będzie widownię na 145 osób. W sumie w wydatkach na wielkopolską kulturę największą pozycję stanowi pięć teatrów i opera (52 proc.) oraz osiem muzeów (20 proc.). Bardzo niewiele, bo zaledwie 324,5 tys. zł (0,7 proc.) zarząd chce przeznaczyć na ochronę zabytków. Na działalność bieżącą placówki otrzymają praktycznie tyle samo, co w tym roku plus planowany wskaźnik inflacji; w większości planuje się bardzo niewielkie podwyżki płac. Ryzykowny eksperyment Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne (ogółem 16) otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa celowa w wysokości 6,3 mln zł zostanie rozdzielona przez zarząd województwa na wyłonione w drodze konkursu najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne. - 80 procent ubiegłorocznej dotacji nie pozwoli na normalne funkcjonowanie opery, ponieważ w 1999 roku aż 82,5 proc. budżetu pochłaniały koszty osobowe - komentuje to rozwiązanie Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej. Jej zdaniem, jeśli opera nie otrzyma więcej pieniędzy, to jej działalność ograniczy się do czterech spektakli miesięcznie, konieczne będzie zrezygnowanie z premier i redukcja zatrudnienia o 20 procent. Teatr Polski podjął z kolei decyzję o rezygnacji ze Sceny na Świebodzkim, którą jednak wspólnie chcą uratować władze wojewódzkie i miejskie. W budżecie sejmiku zwiększone zostały jedynie dotacje na ochronę zabytków (z 1,1 mln zł do 1,7 mln zł) oraz stowarzyszenia muzyczne i kulturalne (z 433 tys. zł do 503 tys. zł). Kłopoty dodatkowe Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria na przykład w teatrach o około 30 procent. W niepewności żyją też organizatorzy rozmaitych imprez i wydarzeń kulturalnych, bo pieniądze na ten cel traktowane są w bardzo różny sposób. W województwie warmińsko-mazurskim środki przeznaczone na ten cel będą o połowę mniejsze niż w 1999 roku. Można oczywiście po raz kolejny przypominać, że kultura jest niedofinansowana, biedna i zaniedbana, a przejście wielu instytucji pod opiekę samorządów nie poprawiło ich losu. Można też apelować do tych, którzy układają budżet, by nie zapominali o artystach i twórcach, bo od poziomu naszej kultury zależy pomyślność i państwa, i społeczeństwa. Czy jednak takie apele odniosą skutek? Może więc zamiast podsumowania warto przytoczyć słowa dyrektora Romana Peruckiego z Filharmonii Bałtyckiej: - Cóż, na całym świecie kultura jest niedoinwestowana. Tylko nieliczne zespoły orkiestrowe oraz filharmonie same się finansują i zarabiają. W Polsce władza ma problemy z rolnikami, górnikami, służbą zdrowia, ZUS... Gdyby jeszcze orkiestra wyszła na ulicę z trąbami, ludzie powiedzieliby: może nareszcie wzięlibyście się do roboty, zamiast protestować. Opracował Jacek Marczyński WSPÓŁPRACA: D.L.-C., A.O., G.R., I.T., P.AD., R.B., EKI, J.SAD.
Po reformie samorządowej budżety poszczególnych województw tworzą samorządowcy. Nakłady na kulturę raczej się nie zwiększą, w niektórych województwach zmniejszone dotacje wystarczą jedynie na pokrycie bieżących wydatków placówek kulturalnych. Samorządowcy wojewódzcy uważają, że w wyniku reformy przypisano im zbyt dużo instytucji, np. sejmikowi dolnośląskiemu przydzielono aż trzy filharmonie; za finanse żadnej z placówek nie odpowiada Ministerstwo Kultury. Reforma poprawiła jednak sytuację finansową niektórych instytucji, zwłaszcza w województwie małopolskim, gdzie radni przeznaczyli na kulturę większe środki. Niektórzy dyrektorzy cieszą się, budżet jest znany wcześnie i mają czas na szukanie sponsorów. Wiele samorządów zmienia strukturę finansowania kultury, rozdziela wydatki bieżące i nakłady na inwestycje, zachęca kierownictwo placówek do pozyskiwania środków pozabudżetowych. Nieudanym pomysłem jest np. przyznawanie placówkom kulturalnym 80% zaszłorocznych dotacji. Dyrektorzy wielu instytucji obawiają się także propozycji wprowadzenia obowiązkowych składek od umów zleceń oraz o dzieło. Kultura jest niedofinansowana, chociaż od jej poziomu zależy kondycja społeczeństwa. Tylko nieliczne instytucje na świecie są w stanie same na siebie zarabiać.
PFRON Na upadku Polisy stracą inwalidzi Polisa ostatniego frajera Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych do dziś posiada 600 tysięcy akcji plajtującej spółki ubezpieczeniowej Polisa. Od 1995 roku kolejnych czterech prezesów PFRON nie zrobiło nic, aby akcje sprzedać i zmniejszyć straty. Za skandal z Polisą nikt nie poniósł odpowiedzialności. W akcje Polisy Fundusz zainwestował cztery lata temu 4,8 mln złotych. Giełdowa cena akcji, które kupiono po 8 złotych, wynosiła wczoraj 36 groszy. PFRON dwukrotnie otrzymał dywidendę: ok. 93 tysiące zł w 1996 roku i 210 tysięcy zł w 1997 roku, stracił jednak niemal cały zaangażowany kapitał. - Powtórzono numer z Agrobankiem, tylko na mniejszą skalę - mówi długoletni pracownik PFRON. - W Agrobanku utopiliśmy 24 miliony złotych i pieniądze te wypłynęły do osób prywatnych w postaci nietrafionych kredytów. Tu schemat był podobny. Polisa cały zysk przeznaczała na dywidendę zamiast inwestować. W 1995 roku wybuchł skandal, gdy okazało się, że akcje Polisy po preferencyjnej cenie kupili byli prominentni działacze PZPR oraz Jolanta Kwaśniewska i Maria Oleksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski zapowiadał wówczas, że państwo wycofa swoje kapitały z Polisy. Tymczasem akcje Polisy sprzedała jedynie Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa. Pozostałe państwowe agendy: Agencja Rozwoju Gospodarczego (kupiła akcje po 7,20 zł) i PFRON nie mogły się z nimi rozstać, choć już w 1996 roku Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że inwestowanie państwowych pieniędzy w Polisę było niegospodarne, niecelowe i bardzo ryzykowne. Analitycy giełdowi zwracali uwagę, że przy pozyskiwaniu kapitału Polisa stosuje metodę przypominającą łańcuszek świętego Antoniego, zwaną również strategią "ostatniego frajera". Polegała ona na ciągłym emitowaniu nowych serii akcji - nowi akcjonariusze utrzymywali starych. W gronie "frajerów" znalazł się m.in. PFRON. Czy na inwestycji w papiery Polisy PFRON mógł kiedykolwiek zarobić? Nie, gdyż akcje kupiono za drogo. Można je było jednak korzystnie sprzedać na wiosnę 1997 roku, gdy Polisa miała na giełdzie swoje pięć minut. 5 maja 1997 roku, po miesiącu nieustannego wzrostu, kurs wynosił 9 złotych 40 groszy. Później zaczął gwałtownie spadać. W ciągu rekordowego tygodnia przeszło z rąk do rąk zaledwie 357 tysięcy akcji Polisy (niewiele wobec 600 tysięcy pozostających w dyspozycji Funduszu). Aby nie doprowadzić do załamania kursu, PFRON mógł sprzedawać akcje małymi transzami. Mógł, ale nie chciał. - Zamówiłem w firmie zewnętrznej ekspertyzę dotyczącą ewentualnej sprzedaży akcji Polisy - mówi poseł SLD Roman Sroczyński, prezes PFRON w latach 1996-1997. - Opinia była taka, żeby poczekać na wybory, które spowodują ożywienie na giełdzie. Potraktowałem tę sugestię poważnie. Obawiałem się, że jeśli ceny pójdą w górę, pojawią się zarzuty, że sprzedałem akcje za tanio. W 1997 roku Roman Sroczyński zasiadał w radzie nadzorczej Polisy i za udział w posiedzeniach otrzymywał wynagrodzenie. Złożył rezygnację, gdy został posłem. Jego poprzednik, Karol Świątkowski (który zadecydował o kupnie akcji) wyjaśniał, że PFRON chciał mieć prawo głosu w radzie nadzorczej jakiejś firmy ubezpieczeniowej, a oferta Polisy była najlepsza. Polisa miała ubezpieczać pożyczki udzielane zakładom pracy chronionej oraz kredyty dla inwalidów na zakup samochodów. "Są głosy, że Fundusz powinien bieżące nadwyżki biernie trzymać na rachunku NBP. Stanowczo sprzeciwiam się temu. To właśnie byłaby niegospodarność. Nieobracanie tymi pieniędzmi oznaczałoby utratę korzyści. Wolnymi środkami publicznymi trzeba zarządzać aktywnie, ale nie narażając ich na ryzyko nieudanej inwestycji" - napisał Roman Sroczyński w oświadczeniu opublikowanym w listopadzie 1996 roku na łamach "Gazety Wyborczej". Dziś jest jednak zdania, że PFRON nie powinien prowadzić działalności gospodarczej. Ciszej nad tą trumną Włodzimierz Dobrowolski, który w grudniu 1997 objął stanowisko prezesa PFRON, nie miał szans na sprzedanie akcji Polisy po cenie zbliżonej do ceny zakupu. Mógł jednak odzyskać połowę kapitału. W 1998 roku było już wiadomo, że Polisa ma poważne kłopoty. - Liczyłem na to, że Kredyt Bank wejdzie do Polisy jako inwestor strategiczny i akcje pójdą w górę - tłumaczy Włodzimierz Dobrowolski. - Gdybym je sprzedał po 4 złote, zostałbym oskarżony o niegospodarność. Udało mi się sprzedać udziały w dziesięciu spółkach, które uzyskaliśmy w drodze konwersji zadłużenia. Waldemar Flugel, który zastąpił Dobrowolskiego w lipcu 1999 roku, mógł sprzedać akcje Polisy po 3 złote, ale również nie podjął takiej próby. Obecnie PFRON traktuje temat Polisy jako tabu w myśl zasady "ciszej nad tą trumną". Rzecznik prasowy Krzysztof Perkowski, odsyła po informacje do Elżbiety Supy, dyrektor Wydziału Finansowego PFRON, która konsekwentnie odmawia rozmowy z "Rzeczpospolitą". Pytania, które wysłaliśmy faksem 27 października, do dziś pozostały bez odpowiedzi. Nie dowiedzieliśmy się, co PFRON ma zamiar zrobić z akcjami Polisy i czy istnieją jakiekolwiek porozumienia dotyczące ubezpieczania osób niepełnosprawnych, wiążące Fundusz z tą firmą. W 1995 roku PFRON podpisał z Polisą porozumienie o współpracy. Planowano utworzenie grupy kapitałowej ubezpieczającej m.in. zakłady pracy chronionej. PFRON zlecił spółce Biuro Informacji Bankowej (BIB) przygotowanie, kosztem ponad 100 tysięcy złotych, wniosku o licencję dla towarzystwa ubezpieczeniowego. - Opracowaliśmy wniosek o utworzenie towarzystwa ubezpieczeniowego z przewagą kapitału PFRON, ale bez udziału Polisy - zapewnia Ryszard Maluta, wiceprezes Biura Informacji Bankowej. Czy decydował Świątkowski W 1995 roku wartość rynkową swoich akcji, nie notowanych wówczas na giełdzie, Polisa szacowała na 20,67 zł za sztukę. Ówczesny prezes PFRON, Karol Świątkowski, utrzymywał, że kupowanie akcji po 8 złotych to znakomity interes. PFRON nie przeprowadził własnej kalkulacji wartości akcji i przyjął za dobrą monetę znacznie zawyżone prognozy zysku. Do dziś nie wiadomo, kto faktycznie podjął decyzję o zakupie. Na dokumentach widnieje podpis Karola Świątkowskiego, jednak wśród pracowników PFRON panuje przekonanie, że wykonywał on tylko dyspozycje "góry". Na zakup akcji Polisy zgodziła się rada nadzorcza Funduszu, której przewodniczył wiceminister pracy w rządzie Józefa Oleksego, Adam Gwara (PSL). Ministrem pracy był wówczas Leszek Miller. - W 1995 roku wydawało się nam, że jest to transakcja opłacalna i tak z pewnością było - mówi Adam Gwara. - Tak przynajmniej wynikało z dokumentów, które przedstawił nam zarząd. Nie mieliśmy powodów nie ufać zarządowi. Fundusz dysponował wówczas bardzo dużą nadwyżką, którą trzeba było jakoś zagospodarować. Nadwyżkę bilansową - 136 mln złotych - wykreowano sztucznie. PFRON znacznie ograniczył pomoc dla zakładów pracy chronionej, argumentując, że nie ma na to pieniędzy. Iwona Czekałowska, w 1995 roku dyrektor Wydziału Prezydialnego PFRON, w liście do ministra sprawiedliwości Jerzego Jaskierni (gabinet Józefa Oleksego) wyjaśniała, że wybierając Polisę, Fundusz kierował się jej bardzo dobrymi wynikami finansowymi oraz ekspertyzami "wybitnych znawców rynku ubezpieczeniowego". Do dziś owi wybitni eksperci pozostają anonimowi, ich analiz nie udostępniono nawet kontrolerom NIK. W sierpniu 1996 roku Iwona Czekałowska została prezesem Normiko Holding, spółki założonej przez PFRON. Po kontroli w Normiko, w marcu 1998 r., NIK skierowała do prokuratury doniesienie, w którym jest mowa o 11 przestępstwach i stratach spółki przewyższających 2,5 mln zł. Potrzebna nowelizacja PFRON posiada udziały i akcje w co najmniej stu podmiotach gospodarczych. Najczęściej są to udziały niewielkiej wartości, ale zdarzają się również większe pakiety, np. 21 111 akcji Polifarbu Cieszyn SA warte jest ponad 118 tysięcy złotych. Rząd chce zakazać Funduszowi prowadzenia działalności gospodarczej. Gdyby Sejm zaakceptował rządowy projekt nowelizacji ustawy, PFRON musiałby zbyć akcje i udziały we wszystkich spółkach do końca 2004 roku. Leszek Kraskowski, Mariusz Przybylski
Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych do dziś posiada 600 tysięcy akcji plajtującej spółki ubezpieczeniowej Polisa. W jej akcje Fundusz zainwestował cztery lata temu 4,8 mln złotych. Giełdowa cena akcji, które kupiono po 8 złotych, wynosiła wczoraj 36 groszy. Trudno znaleźć jakąkolwiek osobę odpowiedzialną za klęskę, bowiem od 1995 roku czterech kolejnych prezesów PFRON nie zrobiło nic, aby akcje sprzedać i zmniejszyć straty. Po pierwsze, nie wydaje się, aby Fundusz mógł kiedykolwiek na tej inwestycji zarobić, ponieważ akcje kupiono za drogo. Można je było korzystnie sprzedać na wiosnę 1997 roku, gdy Polisa miała na giełdzie swoje pięć minut, jednak ówczesny prezes (za namową do dziś anonimowych specjalistów) przekonany był, że po wyborach jeszcze pójdą w górę. Nic takiego nie miało jednak miejsca i od tamtej pory wartość akcji zaczęła systematycznie spadać. Kolejni prezesi również nie potrafili podjąć ostatecznej decyzji o sprzedaży niefortunnych akcji, bali się, że zostaną oskarżeni o niegospodarność. Do dziś nie wiadomo, kto faktycznie podjął decyzję o zakupie. Na dokumentach widnieje podpis Karola Świątkowskiego, jednak wśród pracowników PFRON panuje przekonanie, że wykonywał on tylko dyspozycje "góry". Fundusz miał wtedy ogromną nadwyżkę budżetową, którą chciano gdzieś ulokować. Po tej kolejnej nieudanej akcji inwestycyjnej pojawiają się różne głosy, czy Fundusz powinien prowadzić działalność gospodarczą. Rząd chce mu jej zabronić, ale niektórzy twierdzą, że brak inwestowania byłby prawdziwą niegospodarnością i oznaczałby utratę korzyści.
ALPEJSKI PŚ: Kristian Ghedina najszybszym zjazdowcem na Streifie Samba srebrnych nietoperzy Kristian Ghedina na trasie zjazdu FOT. (C) AP Włoch Kristian Ghedina zwyciężył w 58. biegu zjazdowym na trasie Streif w Kitzbuehel, został zatem dla Austriaków najlepszym zjazdowcem sezonu. W slalomie specjalnym wygrał tegoroczny lider tej konkurencji Austriak Thomas Stangassinger. W kombinacji alpejskiej najlepszy był Norweg Kjetil-Andre Aamodt i on otrzymał tytuł zwycięzcy 58. zawodów na Hahnenkamm. Wszyscy wymienieni otrzymali nagrody po pół miliona szylingów austriackich, czyli po ok. 138 tys. złotych, a Aamodt nawet trochę więcej. Doroczne austriackie święto zjazdu okazało się świętem prawdziwym. Do Kitzbuehel trudno było wjechać w sobotę od rana, ale jak już ktoś wjechał, to poczuł, zobaczył i usłyszał, że na Streifie jest "ten" wyścig. Samo zapowiadanie gości, z kanclerzem Austrii Viktorem Klimą na czele, trwało parę minut. Lista obecności byłych mistrzów i mistrzyń olimpijskich w narciarstwie alpejskim była równie długa. W samo południe przyszedł czas na zawody. Fryzura a la Villeneuve Emocje we współczesnym narciarstwie alpejskim rzadko trwają długo. Wprawdzie elektroniczny pomiar czasu i obraz telewizyjny podnosi atrakcyjność widowiska, ale żadna elektronika nie zmieni faktu, że najlepsi jadą na początku i po dwudziestu minutach wiadomo, kto wygrał. Tak było i tym razem. Ghedina startował z numerem siódmym, postał na mecie parę chwil i już po przejeździe szesnastego zawodnika zaczął przyjmować gratulacje. Włoch zbliża się do trzydziestki, trzy lata z rzędu był w Pucharze Świata, drugi za Alphandem, a jak Francuz zakończył karierę, to zaatakowali młodsi Austriacy. W Kitzbuehel Ghedina nie walczył o małą Kryształową Kulę, a raczej o wpis do kronik zwycięzców na Streifie, bo go jeszcze nie miał, a okazji będzie coraz mniej. Nie pozostańmy też obojętni na pół miliona austriackich szylingów, jakie dostał Włoch. Pewnie starczy mu na nowy rajdowy motocykl, bo to jego letnie hobby. Didier Cuche był drugi i, jak wynika z wypowiedzi tego sportowca, to wielkie szczęście wyrównało wielkiego pecha, jakiego miał Szwajcar czternaście miesięcy temu. Podczas ostatniego dnia treningu w Australii uszkodził lewą nogę, stracił cały sezon 96/97. Szczęście miał też podczas treningu na Streifie, gdy jechał prawie 100 km/godz., a trasę przeciął mu trener ekipy niemieckiej. Skończyło się na strachu, lecz było o włos od powtórki z Sestriere, gdzie przez działacza bez wyobraźni skończyła się kariera Rosjanki Lebiediewej. Rosjanka jest w Kitzbuehel komentatorką telewizji, ale pewnie myślała o mniej bolesnym przejściu do tego zajęcia. Cuche, jak mówiliśmy, miał jednak szczęście i mógł pokazać światu swój talent i niebanalną fryzurę, w kolorze cytrynowej zieleni, wzorowaną na mistrzu Formuły 1 - Jacquesie Villleneuve. Jeśli jesteśmy przy Kanadyjczyku, to i on był w Kitzbuehel. Niewątpliwie miał też najliczniejszą obstawę. Razem z Gerhardem Bergerem, Niki Laudą, szefem Formuły 1 Bernie Ecclestonem (z rodziną), szefem FIA Maxem Mosleyem (chyba cała władza samochodowa ma tu zimowe wakacje), grupą byłych i obecnych mistrzów narciarstwa alpejskiego (z Tonim Sailerem i Karlem Schranzem) oraz ze sponsorami 58. zawodów na górze Hahnnenkamm rozegrali zawody slalomowe na cele dobroczynne. Ofiar nie było, choć pani Slavica Eccleston miała istotne trudności ze skręcaniem, a Franz Klammer siadł na tyłach nart Bergera i spadł dopiero przy trzeciej bramce. Ten, który wymyślił Puchar Świata, Serge Lang, siedział na trybunie honorowej i patrzył, co też inni dorabiają do jego pomysłu. Dzień wypłaty Slalom na trasie Ganzlern to też tradycja, ale już nie taka, jak dzień wcześniej. Turyści poszli na narty, oficjele też, zostali wierni kibice. Transparenty trochę się zmieniły. Vogl, Reiter i Voglreiter z jednej strony, Sykora, Kimura i Tomba z drugiej. Ten ostatni startował pierwszy, ale tyrolskie krowie dzwonki biły mu krótko, z dwadzieścia sekund. Tyczka między nartami zakończyła start Włocha. Pierwszy przejazd dał Austriakom nadzieję na jakiś sukces w Kitzbuehel. Dwóch Thomasów: Stangassinger i Sykora wyprzedziło czterech Norwegów przedzielonych dwoma Francuzami. I w zasadzie tak zostało, tylko Francuzom się pogorszyło, a z 22. miejsca na piąte awansował Słoweniec Andrej Miklavc. Zwyciężył lider klasyfikacji slalomowej Pucharu Świata przed wiceliderem. Stangassinger jest jednym z nielicznych mistrzów olimpijskich sprzed kilku lat, którzy nie dają młodym poszaleć, a w Kitzbuehel także zarobić. To, że tutaj najlepiej płacą, wiadomo od dawna, tak samo, jak to, że niedziela jest dniem największych wypłat. Lista nagród jest tak skonstruowana, by wyeksponować to, co jest najważniejsze. Tak więc za zjazd sprinterski było 300 tys. szylingów dla pierwszego. Premie przydzielano do dziesiątego miejsca (10 tys. szylingów). Za dwa główne dania zawodów przydzielono pierwszej dziesiątce od 500 do 10 tys. szylingów. Natomiast w kombinacji dano czeki tylko pierwszym trzem wedle podziału: 500, 250 i 125 tys. I słusznie, gdyż w kombinacji sklasyfikowano ledwie siedmiu zawodników. Miano najwytrwalszego ciułacza zyskał Kjetil Andre Aamodt, gdyż do zwycięstwa w kombinacji dołożył swoje czwarte miejsce w zjeździe; drugi w kasie był Cuche. Wszystkie barwy Tyrolu Najpierw zagadka. Kto to jest - ma czerwone atłasowe spodnie, czarną błyszczącą pelerynę z wyhaftowanym na plecach srebrnym nietoperzem (wypisz wymaluj znak Batmana) oraz białą perukę? W Kitzbuehel wszyscy wiedzą. To oczywiście członek zespołu "Chimbilacos" z Vispterterminen w Szwajcarii. Tę kapelę wynajęto, by bębniła i trąbiła podczas wyścigów na Hahnenkamm od rana do wieczora, ze szczególnym uwzględnieniem okolic mety oraz centrum, także prasowego. Uprawia ona muzykę marszowo-egzotyczną, z przewagą rytmów południowoamerykańskich, ale przy przemieszczaniu się najchętniej wykonuje melodię "Rasputin", znaną z produkcji kwartetu "Boney M". To był istotny fragment tutejszej rzeczywistości. Poza tym po niebie latała włoska eskadra "Frecce Tricolori", rysując białe, zielone i czerwone smugi, były też jeden nieduży żółty sterowiec oraz parę balonów na uwięzi i bez. Jaśniały fajerwerki. Niżej było fioletowo, bo wszędzie fiołkowe dziewczyny sprzedawały fiołkowe pluszowe krowy i rozdawały czapki w takimż kolorze. Tyrolscy górale, w strojach ludowych, wrzucali turystom drewniane nosidła z dzwonami na barki, ale nie wszyscy przyjmowali to chętnie. Za to grzane wino lub zimne piwo lało się w chętne gardła, więc samba grana na puzonach w sercu Tyrolu przez srebrne szwajcarskie nietoperze wydała się zjawiskiem całkiem naturalnym. Bieg zjazdowy w Kitzbuehel: 1. K. Ghedina (Włochy) 2.05,49 min.; 2. D. Cuche (Szwajcaria) 2.05,63; 3. J. Strobl (Austria) 2.05,85; 4. K.A. Aamodt (Norwegia) 2.06,01; 5. H. Knauss (Austria) 2.06,09; 6-7. J.L. Cretier (Francja) i H. Trinkl (Austria) obaj 2.06,21. Klasyfikacja biegu zjazdowego (po 8 zawodach): 1. A. Schifferer (Austria) 531 pkt.; 2. H. Maier (Austria) 419; 3. Ghedina 323; 4. Cretier 312; 5. Cuche 292; 6. S. Eberharter (Austria) 290. Slalom specjalny w Kitzbuehel: 1. Th. Stangassinger (Austria) 1.44,27 min. (51,54 sek.+ 52,73); 2. Th. Sykora (Austria) 1.44,35 (51,60+ 52,75); 3. O.Ch. Furuseth (Norwegia) 1.44,42 (51,77+ 52,65); 4. H.P. Buraas (Norwegia) 1.45,01 (52,10+ 52,91); 5. A. Miklavc (Słowenia) 1.45,13 (53,53+ 51,60); 6. A. Vogl (Niemcy) 1.45,23 (52,93+ 52,30). Klasyfikacja slalomu specjalnego (po 6 zawodach): 1. Stangassinger 383 pkt.; 2. Sykora 340; 3. Buraas 260; 4. K. Kimura (Japonia) 197; 5. F.Ch. Jagge (Norwegia) 189; 6. Furuseth 170. Kombinacja alpejska w Kitzbuehel (sobotni zjazd+ niedzielny slalom): 1. K.A. Aamodt (Norwegia) 3.54,51 min. (2.06,01+ 1.48,50); 2. W. Franz (Austria) 3.57,12 (2.07,67+ 1.49,45); 3. E. Podivinsky (Kanada) 3.58,23 (2.07,36+ 1.50,87). Klasyfikacja PŚ mężczyzn: 1. Maier 1405 pkt.; 2. Schifferer 853; 3. Eberharter 811; 4. Aamodt 630; 5. M. von Gruenigen (Szwajcaria) 555; 6. Knauss 547. KRZYSZTOF RAWA z Kitzbuehel
W austriackim Kitzbuehel odbyły się zawody w narciarstwie alpejskim: w sobotę miał miejsce 58. bieg zjazdowy na trasie Streif, w którym zwyciężył trzydziestotrzyletni Włoch Kristian Ghedina, a w niedzielę - slalom specjalny na trasie Ganzlern, w którym wygrał tegoroczny lider tej konkurencji, Austriak Thomas Stangassinger. W kombinacji alpejskiej najlepszy był Norweg Kjetil-Andre Aamodt i on otrzymał tytuł zwycięzcy 58. zawodów na Hahnenkamm. Nagrody za bieg zjazdowy i slalom specjalny otrzymała pierwsza dziesiątka zawodników. Wynosiły one od 500 do 10 tys. szylingów. Za zjazd sprinterski premie również objęły pierwszych dziesięciu zawodników i wynosiły od 300 do 10 tys. szylingów. Natomiast w kombinacji premie otrzymało tylko pierwszych trzech - odpowiednio: 500, 250 i 125 tys. Najwięcej zarobił Kjetil Andre Aamodt, który do zwycięstwa w kombinacji dołożył swoje czwarte miejsce w zjeździe. W Kitzbuehel pojawił się także mistrz Formuły 1- Jacques Villleneuve oraz inni kierowcy i przedstawiciele władz F1, którzy z grupą byłych i obecnych mistrzów narciarstwa alpejskiego oraz ze sponsorami 58. zawodów na górze Hahnnenkamm rozegrali zawody slalomowe na cele dobroczynne. Z trybuny honorowej obserwował ich fundator Pucharu Świata, Serge Lang. Wyścigi na Hahnenkamm były barwnym widowiskiem. Włoska eskadra "Frecce Tricolori" rysowała na niebie białe, zielone i czerwone smugi. Fiołkowe dziewczyny sprzedawały fiołkowe pluszowe krowy i rozdawały fiołkowe czapki. Członkowie zespołu "Chimbilacos" z Vispterterminen w Szwajcarii, grającego muzykę w rytmach południowoamerykańskich, występowali w czerwonych spodniach i czarnych pelerynach z wyhaftowanym na plecach srebrnym nietoperzem.
Partyjny sąd wyrzucił z SLD byłych szefów dębickiego Sojuszu Wojna na dole JÓZEF MATUSZ Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni. Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD. - To nie jest wielka strata dla Sojuszu. Z tymi ludźmi nie jest nam po drodze - tłumaczy Kazimierz Jesionek, który przewodniczył rozprawie przed Krajowym Sądem Partyjnym SLD. Mówi, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych, oczerniali działaczy krajowych władz partii, a z wnioskiem o ich wykluczenie wystąpili posłowie Janas i Ciesielski. Legitymacja SdRP 001 Czterdziestojednoletni Zbigniew Kozioł był w PZPR, a w styczniu 1990 roku uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP. Do dziś przechowuje legitymację członka założyciela z numerem 001 i podpisami Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. - Jestem dumny z tej legitymacji i z wielkim bólem przyjąłem partyjny wyrok. Nie spodziewałem się, że po jedenastu latach aktywnej pracy na rzecz partii zostanę tak brutalnie potraktowany tylko dlatego, że nie chciałem ukrywać matactwa i szwindli - mówi z żalem były wiceprzewodniczący i skarbnik powiatowego SLD w Dębicy. Wierzyła w partię Maria Mazur, była przewodnicząca Rady Powiatowej SLD w Dębicy i, do momentu wyrzucenia z SLD, członek Rady Wojewódzkiej SLD w Rzeszowie, tłumaczy, że nie interesowały ją stołki i partyjne zaszczyty. - Nigdy nie upaprałam się w żadnym bagnie, nie upychałam swoich ludzi na stanowiska, co teraz stało się modne. Zdecydowałam się szefować dębickiemu SLD tylko dlatego, że prosili mnie o to ludzie młodzi i uwierzyłam, iż możemy razem coś zrobić - opowiada. Wiele lat przepracowała w administracji państwowej. W 1994 roku skończyła Szkołę Praw Człowieka przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Warszawie. Jest wolontariuszem fundacji na teren Dębicy. - Reaguję wszędzie tam, gdzie widzę, że prawo jest łamane, a tu okazało się, iż za przestrzeganie prawa dostałam po łapach. W 1997 roku kandydowała na senatora w okręgu tarnowskim. Niewiele jej zabrakło do senatorskiego mandatu. Była w Ogólnopolskim Honorowym Komitecie Wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego i podkreśla, że podziękowanie od prezydenta było dla niej największym zaszczytem. - Po tym wyroku nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Może to zabrzmi zarozumiale, ale zdumiewa mnie, z jaką lekkością SLD pozbywa się takich ludzi jak ja, która tworzyłam partię w Dębicy. Wierzyłam, że będzie to partia rozsądku, budująca państwo prawa - mówi. Nie pozwolę, aby nazywano mnie palantem W dębickim SLD iskrzyło od początku istnienia organizacji. Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości, szczególnie w Radzie Miejskiej SLD oraz w dębickim biurze poselskim Stanisława Janasa, które jego zdaniem było podwójnie finansowane. - Lokal był wynajmowany od "Społem", płaciła za niego Kancelaria Sejmu, a asystent posła Janasa, Stanisław Skawiński, brał też pieniądze na wynajem lokalu z kasy partyjnej. To nie były duże kwoty, ale ważne są zasady. Zażądałem zwrotu tych pieniędzy - mówi. - To są bzdury, zwykłe pomówienia. Jeżeli to się ukaże w gazecie, pójdę do sądu - grozi Stanisław Skawiński, szef miejskiego SLD w Dębicy, do niedawna asystent posła Janasa, a po wyborach dyrektor biura poselskiego Edwarda Brzostowskiego. Kozioł domagał się wyjaśnień od posła Janasa, a gdy ten nie reagował, na jednym z posiedzeń SLD w Dębicy nazwał posła palantem, który psuje reputację partii. - Poseł Janas obraził się jednak dopiero po kilku miesiącach i sporządził notatkę służbową, domagając się wyrzucenia mnie z partii - dodaje. - Złożyłem skargę, bo nie pozwolę sobie, aby jakiś Kozioł nazywał mnie palantem - ripostuje poseł Janas. - Nic nie wiem o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Słyszałem, że sprawdzała to komisja rewizyjna i nie dopatrzyła się żadnych uchybień. Z protokołu Wojewódzkiej Komisji Rewizyjnej SLD w Rzeszowie wynika, że podczas kontroli Rady Miejskiej SLD w Dębicy przeprowadzonej 23 lutego 2001 roku stwierdzono wiele nieprawidłowości. Komisja dopatrzyła się m.in. braku podstawowych dokumentów dotyczących działalności partyjnej, sprawozdań finansowych, a także dopatrzyła się wydatków bez tytułu prawnego. Stanisławowi Skawińskiemu polecono zwrócić niesłusznie wydane pieniądze z tytułu czynszu, rozmów telefonicznych, energii elektrycznej, sprzątania lokalu. - To była niewiarygodna i stronnicza komisja rewizyjna - odpowiada Skawiński. I dodaje: - W partii porządek musi być. Ciesielski powiedział, że te dwie osoby nie mogą dalej bruździć, bo to nie jest prywatny folwark. Koziołowi się wydaje, że wszyscy są winni, a tylko on jest święty. Kozioł ofiarny Poseł Ciesielski złożył do Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie wniosek o wykluczenie z partii Marii Mazur i Zbigniewa Kozioła za zachowanie niegodne członka partii. Powodem był brak wotum zaufania, którego oboje nie otrzymali na konwencji SLD w Dębicy, według Ciesielskiego uchylali się też od złożenia rezygnacji i buntowali innych działaczy. Kozioł twierdzi, że poseł mówi nieprawdę, a tym rzekomym "niegodnym zachowaniem" było jego pytanie do posła Ciesielskiego, dlaczego broni braci Gajów z karaibskiej spółki Grand Limited, zamieszanych w aferę mielecką, których prokuratura podejrzewa o zagarnięcie kilkunastu milionów złotych? - Żaden poseł nie powinien ręczyć za facetów podejrzewanych o zagarnięcie olbrzymich pieniędzy, bo zawsze rodzi to podejrzenie, że poseł też coś uszczknął z tych milionów - tłumaczy Kozioł. Nie podobało mu się też, że poseł Janas zaczął podnajmować pokoje na biuro poselskie w lokalu wynajmowanym przez Edwarda Brzostowskiego, właściciela firmy Dexpol, w latach osiemdziesiątych wiceministra rolnictwa i twórcy Igloopolu, obecnie posła Sojuszu. - Zwróciłem posłowi uwagę, iż sytuacja, że w jednym lokalu urzęduje poseł z biznesmenem, jest korupcjogenna - tłumaczy Kozioł. Ostatecznie Maria Mazur i Zbigniew Kozioł stracili zaufanie partii, gdy sprzeciwili się kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego. - Uważałem, że Brzostowski jest za stary, nie należy do SLD, jako radny powiatowy nie poddał się ocenie powiatowego SLD w Dębicy, jego firmy nie płaciły zobowiązań wierzycielom, a ponadto jest wulgarny i nadużywa alkoholu - podkreśla Kozioł. Informację dotyczącą Kozioła "o zachowaniu niegodnym członka partii" złożył też Krzysztof Martens, mistrz świata w brydżu sportowym i wiceprzewodniczący podkarpackiego SLD. - Nie pisałem żadnych skarg na niego. Raz go w życiu widziałem i sporządziłem uwagi, że zachowywał się koszmarnie, jak stary beton partyjny. Odgrażał się, że nas załatwi - odpowiada Krzysztof Martens. Z przykrością konstatujemy Z orzeczenia Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie: "Kolega Zbigniew Kozioł, który do niedawna był jednym z liderów dębickiej powiatowej organizacji SLD, w ostatnim czasie wywierał zdecydowanie negatywny wpływ na ludzi młodych, dopiero rozpoczynających drogę politycznej działalności w szeregach SLD. Równie negatywna była jego postawa w stosunku do liderów krajowego i wojewódzkiego szczebla SLD". - W SdRP było wielu uczciwych ludzi, ale gdy powstało SLD, zaczęli się tam garnąć ludzie ze starego betonu, których interesowały tylko władza i stołki - ocenia Kozioł. W obronie krnąbrnych towarzyszy partyjnych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy dębickiego SLD. W piśmie do profesor Marii Szyszkowskiej z Komisji Etyki SLD prosili o pomoc w rozwiązaniu konfliktu. "Z przykrością konstatujemy, że istnieje podział wewnątrz naszej organizacji powiatowej na tle sposobu działalności partii. Z jednej strony jesteśmy my - w większości ludzie młodzi, niedoświadczeni w działalności politycznej, a z drugiej strony wyjadacze polityczni popierani przez posłów Stanisława Janasa i Wiesława Ciesielskiego oraz członka Rady Krajowej SLD Stanisława Skawińskiego. Niestety, druga strona nie dotrzymuje ustalonych reguł, idzie po trupach, łamiąc dobre obyczaje i statut SLD" - napisali. Zrobiono ze mnie złoczyńcę Maria Mazur i Zbigniew Kozioł po wyroku Sądu Partyjnego w Rzeszowie wydalającego ich z partii odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy. - Jest mi wstyd, bo nagle zrobiono ze mnie złoczyńcę - mówi z goryczą Maria Mazur. - Teraz już nie widzę dla siebie partii, chyba że w Prawie i Sprawiedliwości przyjmą taką lewicową aktywistkę na emeryturze - żartuje. Zbigniew Kozioł podkreśla, że jego rodzice pochodzą ze Lwowa, a tam liczył się honor. - Tego honoru zabrakło posłowi Ciesielskiemu, który koniecznie chciał się załapać na ministerialny stołek - mówi. Ma żal do kolegów z Sądu Partyjnego, że nawet nie starali się wysłuchać jego racji. - Powinni choćby sprawdzić, czy mówię prawdę. Uznali jednak, że należy wykończyć faceta, który dymi. Ps. Z posłem i wiceministrem finansów Wiesławem Ciesielskim mimo wielokrotnych prób nie udało mi porozmawiać.
Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Konflikt pomiędzy wykluczonymi a partią narastał od dawna. Utrzymują oni, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z dwoma ważnymi politykami: Wiesławem Ciesielskim i Stanisławem Janasem. Zbigniew Kozioł był w PZPR, a w 1990 roku uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP, nie spodziewał się, że jako doświadczony polityk może zostać tak brutalnie potraktowany, wykluczenie godzi w jego osobisty honor. Maria Mazur, również od lat działająca w partii, twierdzi, że nigdy nie uczestniczyła w żadnych machlojkach ani protekcji, zawsze starała się reagować, kiedy ktoś zaczynał postępować w partii niewłaściwie. Oboje twierdzą, że takie osoby, które otwarcie krytykują wątpliwe postępowanie innych, nawet w imię dobra partii, są tam niepożądane, partia bowiem z łatwością się takich osób pozbywa.
Wynik rywalizacji Fiata, Opla i Daewoo W Polsce nowe auta są tańsze niż w Unii Europejskiej Przynajmniej od kilkunastu miesięcy ceny nowych samochodów są w Polsce przeciętnie o kilkanaście, a czasami nawet o ponad 20 proc. niższe niż w krajach Unii Europejskiej. Zdaniem specjalistów, przyczyną tego zjawiska jest coraz ostrzejsza walka koncernów motoryzacyjnych o udział w szybko rozwijającym się polskim rynku. Polskim kierowcom wciąż opłacałoby się natomiast kupować w krajach "15" auta używane, gdyby nie cła, które na razie równają się 1/5 wartości sprowadzanego pojazdu. Sprowadzanie aut z zagranicy, bez wykorzystania bezcłowego kontyngentu, poza egzemplarzami amatorskimi, kiedy komuś zamarzy się auto naprawdę wyjątkowe, jest coraz mniej opłacalne. Paradoksalnie ochrona polskiego rynku zadziałała na korzyść konsumenta. Koncerny motoryzacyjne często decydują się na obniżenie zysku, aby tylko klientów uzależnić od swego produktu. Na polskim rynku widać również początki wojny cenowej pomiędzy firmami motoryzacyjnymi. Wprawdzie Fiat jeszcze podwyższa ceny produkowanych przez siebie aut, tak aby wyrównać straty spowodowane inflacją, ale inne koncerny pozostawiają ceny na starym poziomie, lub też, jak ostatnio zrobiło to Daewoo pozbywają się zapasów zalegających zakładowe parkingi i to po bardzo obniżonych cenach. Ceny promocyjne w przypadku produkowanej na Żeraniu astry stosuje bardzo często Opel. Należy oczekiwać, że będzie podobnie, kiedy produkcja tych aut ruszy w Gliwicach, a na Żeraniu rozpocznie się montaż nowego modelu Opla - Vectry. Producenci aut i dealerzy rywalizują również między sobą różnymi akcjami promocyjnymi, oferują darmowe pakiety ubezpieczeniowe i to tak OC, jak i AC. Długa ochrona rynku Ochrona polskiego przemysłu motoryzacyjnego spowodowała, że - zgodnie z układem stowarzyszeniowym - samochody będą ostatnim wyrobem, jaki zostanie zwolniony z opłat celnych w imporcie z UE do Polski. Na razie cła na import samochodów nowych i używanych (nie wolno sprowadzać maszyn starszych niż 10-letnie) wynoszą 20 proc., a następnie są obniżane co roku o 5 pkt. proc. Dzięki temu od początku 2002 r. import samochodów z krajów "15" będzie zwolniony z wszelkich opłat granicznych. Zapewne nie przyczyni się to jednak do spadku cen na krajowym rynku, naturalnie poza jednostkowymi akcjami promocyjnymi. Korzyści z przynależności do Jednolitego Rynku Unii Europejskiej - który miał zapewnić koncernom motoryzacyjnym wielką skalę produkcji i zbytu, a tym samym umożliwić im obniżenie cen do poziomu notowanego np. w USA - zostały już w Polsce w znacznym stopniu zdyskontowane. Porównanie cen ogłaszanych obecnie przez polskich dealerów z niedawno przeprowadzoną analizą Komisji Europejskiej podobnych ofert w krajach "15" jasno wskazuje, że ceny nowych aut są w Polsce przeciętnie o kilkanaście procent niższe, a w przypadku pojazdów najdroższych różnice przekraczają 25 proc. W Belgii, gdzie ceny nowych aut są niższe niż przeciętnie w UE, a podatek VAT (22 proc.) zbliżony do obowiązującego w Polsce, fiata punto 1.1 można kupić za równowartość 32,5 tys. zł (w Polsce ok. 30 tys. zł), forda escorta 1,4 za 43,9 tys. zł (34,6 tys. zł), peugeota 106 1,0 za 31,49 tys. zł (30,55 tys. zł), peugeota 306 za 47 tys. zł (39,45 tys. zł), opla corsę 1,2 za 32,24 tys. zł (29,7 tys. zł), opla astrę GL 1,4 za 46,6 tys. zł (35,25 tys. zł), renault clio 1,2 za 33,37 tys. zł (34,3 tys. zł), renault lagunę 1,8 za 61,85 tys. zł (52,9 tys. zł), volkswagena passata 1,6 za 65,23 tys. zł (63 tys. zł), volvo S40 1,8 za 70,4 tys. zł (82 tys. zł). W samej Unii Europejskiej, jak wynika z badań KE, różnice w cenach nowych samochodów także często przekraczają 20 proc., są one jednak spowodowane przede wszystkim zmianami kursu walut. Z powodu aprecjacji funta w stosunku do niemieckiej marki i walut z nią związanych, ceny 54 spośród 75 modeli aut badanych przez KE są dziś zdecydowanie najwyższe w Wielkiej Brytanii w stosunku do pozostałych krajów "15". Z powodu przeprowadzonej 3 lata temu silnej dewaluacji włoskiego lira, hiszpańskiej pesety i portugalskiego escudo wciąż atrakcyjnym miejscem zakupu samochodów są Włochy, Hiszpania i Portugalia, jednak aż 24 modele samochodów najtaniej można kupić w Holandii. Istotne znaczenie mają również obciążenia fiskalne. W Danii, gdzie rozmaite opłaty sięgają łącznie 213 proc. wartości pojazdu, dealerzy starają się oferować niską cenę wyjściową samochodów, aby "ktokolwiek je kupił". Dla klientów spoza danego kraju UE jest to istotne, bowiem wnoszą oni opłaty skarbowe w kraju ostatecznego zarejestrowania pojazdu i tam, gdzie został on kupiony. Fiat i Daewoo narzucają ceny Różnicy w cenach aut między Polską i UE nie da się jednak wytłumaczyć w taki sam sposób. Opłaty fiskalne od zakupu pojazdu są w Polsce, w porównaniu z krajami UE, umiarkowane, a w ostatnich latach realna wartość złotego wyraźnie wzrosła w stosunku do marki i innych walut europejskich. Stąd, zdaniem Jorga Schroedera z europejskiego stowarzyszenia producentów samochodów (ACEA), lepszym wytłumaczeniem jest coraz ostrzejsza walka zagranicznych koncernów o opanowanie szybko rozwijającego się rynku motoryzacyjnego w Polsce. - Szczególne znaczenie ma tu rywalizacja między Fiatem i Daewoo. W każdym kraju UE pojawił się lider rynku, do którego polityki cenowej muszą dopasować się pozostali producenci. We Włoszech jest to Fiat, we Francji Renault i Peugeot, w Niemczech Volkswagen i Opel. Skoro w Polsce dominującą pozycję przejęły firmy sprzedające tanie auta, to producenci droższych marek muszą spuścić z tonu - tłumaczy Schroeder. - Nie jest także wykluczone, że pewną rolę w tym procesie odegrał dumping koreańskich producentów. Koreańska presja Morderczej walki między Koreańczykami i Włochami nie wytrzymują już zresztą niektórzy producenci. Renault w ostatnich miesiącach musiał podnieść ceny swoich aut, tracąc przez to udziały w polskim rynku (renault clio jest w Belgii tańsze niż w Polsce). Walka cenowa trwa w Polsce na tyle krótko, że nie odbiła się jeszcze znacząco na rynku pojazdów używanych, chociaż wyraźnie wyśrubowane są ceny aut tych producentów, którzy zdecydowali się na zainwestowanie w naszym kraju. Ale już kupno auta używanego w krajach UE wciąż mogłoby być dla polskiego klienta opłacalne. 4-letniego citroena ZX 1,4 (przebieg 70 tys. km) można, np. w Belgii, kupić za równowartość 13 tys. zł, 5-letniego zaś peugeota 406 o podobnej mocy i przebiegu, ale z klimatyzacją i automatyczną skrzynią biegów - za 2 tys. zł drożej. W obu przypadkach otrzymamy od dealera 6-miesięczną gwarancję i zaświadczenie o przeprowadzonych badaniach technicznych. W poszukiwaniu używanego auta Polacy jednak coraz rzadziej jeżdżą do Belgii ze względu na cła, jakie muszą w drodze powrotnej zapłacić na granicy. Gdy i te znikną, ceny aut używanych będą zapewne w Polsce przynajmniej równie niskie jak na zachodzie. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Danuta Walewska
Ostatnio, dzięki ostrej konkurencji koncernów motoryzacyjnych, ceny nowych samochodów są w Polsce niższe niż w Unii Europejskiej. Zgodnie z układem stowarzyszeniowym od 2002 r. import samochodów z UE będzie bezcłowy, ale nie wpłynie to raczej na obniżenie cen samochodów. Liczą się też obciążenia fiskalne. Producenci drogich aut mają teraz konkurecją w postaci tańszych samochodów.
TECHNOLOGIE Automatyczne skrzynie biegów z możliwością wyboru Zmieniaj, kiedy chcesz ARCHIWUM ADAM JAMIOŁKOWSKI Automatyczne skrzynie biegów zdecydowanie nie cieszą się sympatią Europejczyków. Udział samochodów z takimi przekładniami w całkowitej sprzedaży aut osobowych z trudem zbliża się do 10 proc., podczas gdy w USA przekracza 90 proc. Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian, a to głównie za sprawą wynalazków dopasowanych do "sportowych" aspiracji kierowców ze Starego Kontynentu. Chodzi przede wszystkim o skrzynki automatyczne, które błyskawicznie przełączyć można na ręczne sterowanie. Trudno podać racjonalne przyczyny niechęci do przekładni automatycznych. Wprawdzie Europa to nie Kalifornia, ale kryzys paliwowy dawno już odszedł w niepamięć i różnica w kosztach eksploatacji między wersjami ze skrzynką automatyczną i manualną jest w gruncie rzeczy znikoma. Kijkiem w podłodze Pozostaje więc przyznać, że po prostu nie lubimy "tramwajów", uważając je za samochody dla kierowców "niedzielnych" - ofermowatych, niedouczonych i leniwych. Nie chcemy, by automat decydował za nas o zmianie przełożenia, nie pozwalając w dodatku - i to jest po części prawdą - na maksymalne wykorzystanie możliwości silnika. Wolimy "grzebać kijkiem w podłodze", nie wiedząc, że nawet kierowcy Formuły I tylko czasami sami zmieniają biegi. Posługując się przy tym przyciskami na kierownicy, które wymuszają tylko odpowiednie zachowanie przekładni będącej w gruncie rzeczy sportową przekładnią automatyczną. Jednak mimo wszystko cały czas obserwuje się tendencję wzrostową - każdego roku aut ze skrzynią automatyczną sprzedaje się o kilkanaście procent więcej. Co sprawia, że powoli, ale jednak przekonujemy się do nich? Wydaje się, że przede wszystkim nowoczesne rozwiązania techniczne, które sprawiają, że także mając sportowe ambicje można korzystać z "automatu" bez przykrości. Najbardziej interesujący wydaje się system pozwalający mieć na co dzień skrzynię automatyczną, a od święta - manualną, i to o wyraźnie rajdowym image'u. Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni selektora (wybieraka) przekładni automatycznej. Patrząc na nią w pierwszej chwili nie zobaczymy nic nadzwyczajnego - widać normalne położenia Parking, Neutral, Drive Jednak w położeniu Drive można przechylić dźwignię w bok, tak by znalazła się w polu oznaczonym symbolami "+" i "-". Jeśli zrobimy to podczas jazdy, auto będzie nadal poruszać się na tym biegu, na którym jechało wcześniej. Przekładnia przestaje jednak działać jako automatyczna - aby zmienić bieg na wyższy, trzeba pchnąć dźwignię do przodu, w kierunku znaku "+", redukcję biegu uzyskuję się zaś przyciągając ją do siebie. Jak rajdowiec W sumie działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej dość powszechnie w autach rajdowych czy wyścigowych. Trzeba wprawdzie przyzwyczaić się do innego sposobu zmiany przełożeń, ale jest to dość łatwe do opanowania. A system jest naprawdę nieoceniony, gdy przed ciasnym zakrętem trzeba nagle przejść z "piątki" na "dwójkę". Trzy krótkie pociągnięcia dźwigni i po wszystkim To się chyba w Europie spodobało, bowiem coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody. Alfa Romeo w modelu 156 proponuje przekładnię tego rodzaju określaną jako Selespeed. Technologia została ponoć zapożyczona z wytwarzanego przez siostrzaną firmę samochodu Ferrari 355 F1. W tym rozwiązaniu biegi zmieniać można zarówno za pomocą drążka selektora, jak też i przycisków na kierownicy. Inne rozwiązanie Alfy to skrzynia biegów Sportronic, dostępna w modelu 166 z dwoma najmocniejszymi silnikami. Nawet największy leniuch może dzięki niej poczuć się sportowcem. Oto dźwignia selektora skrzyni biegów ma aż trzy ważne położenia. Po przesunięciu jej w prawo, samochód jest normalnym autem z automatyczną skrzynią biegów. Zmianą przełożeń kieruje wyłącznie układ elektroniczny, który dostosowuje sposób pracy do stylu jazdy kierowcy. Jeśli jedzie on spokojnie, auto przeistacza się w dostojną limuzynę. Gdy zdecydowanie operuje pedałem gazu, przełączanie biegów odbywa się w sposób bliski sportowemu. Zdecydowanie sportowy tryb jazdy można wybrać przesuwając dźwignię w położenie środkowe. Samochód jest nadal "automatem", ale o typowo sportowym trybie zmiany przełożeń. Na tym jednak nie koniec - przesuwając dźwignię dalej w lewo włączamy ręczne sterowanie zmianą biegów, które odbywa się w opisany już sposób sekwencyjny: krótkie popchnięcie dźwigni do przodu powoduje włączenie biegu wyższego, a przyciągnięcie jej do siebie - redukcję przełożenia. Na początku było Porsche Za protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche, który pojawił się jeszcze na początku lat 90. i jest nieustannie udoskonalany. Obecnie Porsche proponuje skrzynię pięciobiegową, sterowaną za pomocą przycisków na kole kierownicy. Trzeba zań dopłacić - bagatela - 2500 dolarów w wypadku modelu Boxster i ok. 2800 dolarów w wypadku modelu 911. Jednak dla kupujących auta Porsche nie są to chyba zbyt wielkie pieniądze, skoro - według komunikatu producenta - na automat z ręcznym sterowaniem decyduje się prawie co piąty nabywca. Koncern Audi wprowadził system Tiptronic do swego pakietu opcji w roku 1994. Oferowany jest w ponad 40 modelach aut, począwszy od serii A4 po serię A8. Standardowo system ten montuje się do wozów Audi z silnikami ośmiocylindrowymi. Inni nabywcy muszą dopłacić około 2100 dolarów za wersję sterowaną ruchami dźwigni selektora. Aby sterować przekładnią przyciskami na kierownicy, trzeba zapłacić dodatkowo 200-350 dolarów za odpowiednio wyposażone, sportowe koło sterowe. Za zbliżoną cenę, Volkswagen, macierzysty koncern firmy Audi, oferuje również system Tiptronic we flagowym modelu Passat. Własne rozwiązanie, określane jako Steptronic zaproponowała swym klientom w 1995 roku firma BMW. Automatyczną skrzynię z możliwością sterowania sekwencyjnego dźwignią selektora można zamówić we wszystkich modelach serii od 300 do 700 za sumę od 1900 do 2300 dolarów. W samochodach BMW z najwyższej półki - począwszy od modelu 735i - inteligentna przekładnia montowana jest jako wyposażenie standardowe. Jako rozwiązanie alternatywne w modelu M3 bawarski producent proponuje układ określany skrótem SMG, pozwalający na zmianę biegów za pomocą przycisków na kierownicy. Jak informuje BMW, około połowy wszystkich nabywców sportowych "trójek" zdecydowało się na tę opcję kosztującą 2300 dolarów, tak więc układ SMG będzie na pewno oferowany w kolejnych modelach. Lepiej poczekać Trudno wyliczyć wszystkich producentów mających w ofercie to zarazem wygodne i przyjemne rozwiązanie problemu zmiany biegów. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy flagowego modelu Volvo o oznaczeniu S80 z silnikiem sześciocylindrowym. Proponuje ją też Chrysler w modelu 300M, a nawet koreański Hyundai w swym najlepszym aucie oznaczonym XG 30. Co mają zrobić nabywcy wozów tańszych? Po prostu poczekać. Przykład dał maleńki Smart. Jego konstruktorzy od początku zrezygnowali z ręcznej zmiany biegów i wyposażyli auto w sześciobiegową przekładnię automatyczną o sterowaniu sekwencyjnym. Wprawdzie Smart to raczej ekskluzywny "maluch", ale na pewno śladem jego producenta pójdą niedługo inni. To przecież ogromnie przyjemne - móc zmieniać biegi tylko wtedy, kiedy ma się na to ochotę
W Europie udział samochodów z automatycznymi skrzyniami biegów w całkowitej sprzedaży aut osobowych wynosi niecałe 10 proc. W najbliższych latach możemy spodziewać się zmian - głównie za sprawą skrzyń automatycznych, które przełączyć można na ręczne sterowanie (najczęściej za pomocą dźwigni selektora - wybieraka - przekładni automatycznej). Przekładnię tego rodzaju proponuje m.in. Alfa Romeo (skrzynie Selespeed i Sportronic). Protoplastą drugiego z rozwiązań jest system Tiptronic firmy Porsche. Audi wprowadziło Tiptronic w roku 1994. Oferowany jest też m.in. w Passacie Volkswagena. Własne rozwiązanie (Steptronic) przedstawiło w 1995 roku BMW. Jako alternatywny układ proponuje SMG. Skrzynie tego typu mają w swej ofercie także Volvo, Chrysler czy Hyundai.
ANALIZA Zamknięty system źródeł prawa Jaka rachunkowość w bankach JAROSŁAW MAJEWSKI Dlaczego banki obowiązane są stosować się do ustawy o rachunkowości, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na jej podstawie? Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości (Dz. U. nr 121, poz. 591 ze zm.; dalej: u.r.) stosuje się m.in. do "jednostek organizacyjnych działających na podstawie prawa bankowego", czyli banków (art. 2 ust. 1 pkt 3 u.r.). W dwóch punktach art. 81 ust. 1 u.r. - jak należy przypuszczać, ze względu na specyfikę działalności prowadzonej przez banki - zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego do określenia: w porozumieniu z ministrem finansów szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków, po zasięgnięciu opinii ministra finansów zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków i sporządzania innych sprawozdań. Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia: nr 13/94 z 10 grudnia 1994 r. w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków (Dz. Urz. NBP nr 23, poz. 36 ze zm.), nr 1/95 z 16 lutego 1995 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 4, poz. 8 ze zm.), nr 10/95 z 29 grudnia 1995 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP z 1996 r. nr 1, poz. 1). 1 stycznia 1998 r. - mocą art. 190 ustawy z 29 sierpnia 1998 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939) - przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. Zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych: stosowne kompetencje utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego. Na podstawie znowelizowanego art. 81 ust. 1 pkt 1 u.r. KNB wydała dwie uchwały: nr 1/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 27), nr 2/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 28). Obie uchwały weszły w życie 1 lipca 1998 r., uchylając zarządzenia prezesa NBP: pierwsza - nr 1/95, druga - nr 10/95. Stosowne klauzule derogacyjne są zawarte odpowiednio w § 46 uchwały nr 1/98 KNB oraz § 20 uchwały nr 2/98 KNB. Ponadto w KNB toczą się prace legislacyjne nad uchwałą w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków, która zastąpiłaby przepisy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP. Wydanie przez KNB uchwały w tej sprawie stanowiłoby wykonanie delegacji zawartej w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r. w jego obecnym brzmieniu. Tyle może nieco nużącego, ale koniecznego dla zasadniczych rozważań przypomnienia. Ad rem! Wyłania się mianowicie kwestia, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisy aktów wykonawczych, wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Wprawdzie stawianie takiego pytania może nieco dziwić, zwłaszcza w pierwszym odruchu, bo przecież adresatami zakazów i nakazów zawartych w rzeczonych przepisach są właśnie banki, ale, jak pokaże bliższa analiza, kwestia ta nie jest wbrew pozorom banalna. Przy czym wątpliwość dotyczy zarówno przepisów zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, jak i uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB, choć w pierwszym wypadku ma inne źródło niż w drugim. Zacznijmy od wątpliwości związanej z zarządzeniem nr 13/94 prezesa NBP. Krótko można ją wyrazić w pytaniu: czy konsekwencją wejścia w życie nowelizacji art. 81 ust. 1 u.r. nie była aby utrata mocy wydanych wcześniej na podstawie tego przepisu przez prezesa NBP zarządzeń wykonawczych, w tym zarządzenia nr 13/94? Skąd to podejrzenie? Wedle powszechnie dziś uznawanej, ugruntowanej m.in. przez orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego reguły interpretacyjnej skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. A moim zdaniem z taką właśnie sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. Norma upoważniająca zawarta w art. 81 ust. 1 u.r. przed 1 stycznia 1998 r. (tj. do jego nowelizacji) oraz norma upoważniająca zawarta w tymże przepisie od tej daty (tj. po jego nowelizacji) to dwie różne normy. Druga z nich zastąpiła pierwszą - pierwsza 1 stycznia 1998 r. utraciła moc, skutkiem czego utraciły moc również akty wykonawcze wydane na jej podstawie: zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nie można ulegać pozorom, że cały czas chodzi o ten sam przepis ustawy. Nie można bowiem faktu utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego wiązać jedynie z uchyleniem (skreśleniem) przepisu, z którego ową normę się odtwarza. Równie dobrze może chodzić o zmianę tego przepisu, a już na pewno o taką zmianę, która polega - jak w analizowanym wypadku - na modyfikacji istotnych elementów upoważnienia. Przyjmuje się zwykle, że upoważnienie do wydania aktu wykonawczego charakteryzują trzy elementy: podmiot kompetentny do wydania aktu, forma aktu oraz zakres spraw przekazanych do uregulowania. Art. 92 ust. 2 konstytucji daje podstawę do wyodrębnienia jeszcze jednego elementu charakterystycznego: wytycznych dotyczących treści aktu. Zauważmy, że nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. przyniosła zmianę dwóch spośród tych elementów: organu właściwego do wydania aktu (prezes NBP utracił w tym zakresie kompetencję na rzecz KNB) oraz formy aktu (formę zarządzenia zastąpiła forma uchwały). W związku z tym naprawdę trudno przyjąć, że cały czas była to, i jest nadal, ta sama norma upoważniająca. Naturalnie mimo zmiany przepisu art. 81 ust. 1 u.r., powodującej uchylenie zawartego do tej pory w tym przepisie upoważnienia dla prezesa NBP do wydania aktów wykonawczych, ustawodawca mógł akty wykonawcze wydane na podstawie tego upoważnienia czasowo zachować w mocy. Jednak gdyby tak miało być, powinien to wyraźnie zaznaczyć w stosownym przepisie przejściowym. Skoro tego nie uczynił, to zgodnie z przywołaną regułą interpretacyjną akty te utraciły moc w tym samym czasie, w którym utraciła moc norma ustawowa zawierająca upoważnienie do ich wydania, czyli 1 stycznia 1998 r. Co się tyczy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, to gwoli ścisłości należy jeszcze dodać, że w jego podstawie prawnej zostało powołane nie tylko upoważnienie zawarte w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r., ale również w art. 100 ust. 5 pkt 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (tekst jedn.: Dz. U. z 1992 r. nr 72, poz. 359 ze zm.), uchylonej przez prawo bankowe z 1997 r. Ten wątek jednak bez szkody dla dalszych rozważań można pominąć. Podobnie trudno przyjąć, choć już z innego powodu, że banki są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB. Dlaczego? Koncepcja źródeł prawa, której hołdują postanowienia polskiej konstytucji, opiera się na rozróżnieniu prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, przeto mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Ale w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB żadną miarą nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. Jak wiadomo, konstytucja realizuje - przynajmniej w odniesieniu do stanowienia prawa powszechnie obowiązującego - ideę zamknięcia systemu źródeł prawa, zarówno w aspekcie przedmiotowym (wylicza wyczerpująco rodzaje aktów normatywnych, które mogą być źródłami prawa), jak i przedmiotowym (wylicza wyczerpująco podmioty wyposażone w kompetencje do stanowienia prawa). W tak zamkniętym systemie źródeł prawa uchwały KNB się nie mieszczą - do aktów prawa powszechnie obowiązującego ustrojodawca zaliczył jedynie konstytucję, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe, rozporządzenia oraz akty prawa miejscowego, a nadto rozporządzenia z mocą ustawy wydawane przez prezydenta RP w czasie stanu wojennego (art. 87 i 234 konstytucji). Ażeby adresowane do banków nakazy i zakazy określone w przepisach uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB istotnie mogły je wiązać, rzeczone nakazy i zakazy należałoby zawrzeć w akcie prawa powszechnie obowiązującego. Rzecz jednak w tym, że de lege lata nie może to być akt wydany przez KNB. Rozporządzenia, a więc jedyny rodzaj aktu normatywnego będący źródłem prawa powszechnie obowiązującego, który mógłby tu wchodzić w grę, mogą wydawać bowiem tylko organa wskazane w konstytucji (art. 92 ust. 1 konstytucji); pośród nich próżno by szukać KNB (szerzej o różnych aspektach konstytucyjnej reformy źródeł prawa oraz jej praktycznych konsekwencjach pisała Sławomira Wronkowska w cyklu artykułów "Koncepcja źródeł prawa", "Rz" z 7, 28 lipca i 10 sierpnia). Wprawdzie pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB, a zawierające nakazy i zakazy adresowane do banków, podobnie jak takież akty prezesa NBP oraz Rady Polityki Pieniężnej, traktować jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, przy czym owa szczególność miałaby polegać na tym, że akty te wiązałyby banki, mimo że nie są one jednostkami organizacyjnymi podległymi KNB czy organom NBP w rozumieniu art. 93 ust. 1 konstytucji (R. Tupin: "Status prawny i kompetencje organów Narodowego Banku Polskiego i Komisji Nadzoru Bankowego", "Przegląd Ustawodawstwa Gospodarczego" 1998, nr 7-8), jednak propozycji tej, moim zdaniem, nie można zaaprobować. Nie tylko nie znajduje ona żadnego oparcia w przepisach konstytucji, ale wręcz się im sprzeciwia. Jak wspomniałem, postanowienia konstytucji dotyczące źródeł prawa opierają się na wyraźnym rozróżnieniu aktów prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Łatwo zauważyć, że omawiana propozycja ów wyraźnie w konstytucji zarysowany dualizm w obrębie źródeł prawa burzy, wprowadzając trzecią kategorię aktów prawnych. Akty prawne należące do owej trzeciej kategorii miałyby charakter hybrydalny: byłyby niby to aktami prawa wewnętrznego, bo nie mieściłyby się w zamkniętym katalogu źródeł prawa powszechnie obowiązującego, niby to aktami prawa powszechnie obowiązującego, bo jednak wiązałyby podmioty nie pozostające w stosunku podległości względem organów, które je wydały. Wykładnia językowa przepisów obowiązującej konstytucji dotyczących źródeł prawa nie pozostawia miejsca dla takich hybryd. Podstawę dla nich mogłaby stworzyć jedynie wykładnia rozszerzająca tych przepisów. Taką wykładnię w tym wypadku uznać należy jednak za niedopuszczalną. Zgoda na nią oznaczałaby bowiem faktycznie przekreślenie idei zamknięcia systemu źródeł prawa, a więc zasadniczej idei, która legła u podstaw konstytucyjnej reformy źródeł prawa. Zbierzmy na koniec wnioski z przeprowadzonej analizy. Po pierwsze - 1 stycznia 1998 r. utraciły moc zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nieuzasadnione jest więc rozpowszechnione, jak wskazuje praktyka bankowa, przekonanie, jakoby przepisy tego pierwszego zarządzenia obowiązywały nadal, a przepisy pozostałych zakończyły żywot dopiero z końcem czerwca 1998 r. Po wtóre - banki nie są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB, mimo że zawierają one nakazy i zakazy właśnie do nich adresowane. Dodajmy też dla porządku, że banki nie będą związane również przepisami uchwały KNB mającej zastąpić zarządzenie nr 13/98 prezesa NBP, gdyby doszło do jej wydania. Cóż to oznacza w praktyce? Otóż to, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości, sporządzania informacji dodatkowej, skonsolidowanych sprawozdań finansowych czy też tworzenia tzw. rezerw celowych, formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1. W szczególności te ostatnie przepisy nie mogą stanowić podstawy decyzji podejmowanych wobec banków przez organa państwowe, np. rozstrzygnięć nadzorczych KNB. Autor jest doktorem prawa, pracownikiem naukowym UJ, zastępcą dyrektora Departamentu Prawnego Centrali PKO BP
Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości stosuje się m.in. do banków. W dwóch punktach art. 81 ust. 1 ustawy zawarto jednak delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego do określenia: - w porozumieniu z ministrem finansów szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków, - po zasięgnięciu opinii ministra finansów zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków i sporządzania innych sprawozdań. Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia (nr 13/94, nr 1/95 i nr 10/95). 1 stycznia 1998 r. na mocy ustawy Prawo bankowe art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany, skutkiem czego kompetencje do wydania aktów wykonawczych utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego. KNB wydała dwie uchwały (nr 1/98 oraz nr 2/98), które uchyliły dwa z zarządzeń prezesa NBP (nr 1/95 i nr 10/95). Istnieją poważne wątpliwości, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisów aktów wykonawczych, wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r., przy czym dotyczy to zarówno zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, jak i uchwał KNB. Jeśli chodzi o zarządzenie nr 13/94 prezesa NBP, to utraciło ono moc, podobnie jak dwa pozostałe zarządzania na skutek nowelizacji art. 81 ust. 1 u.r., ponieważ skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. Z innego powodu banków nie wiążą postanowienia uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, a zatem mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Tymczasem uchwały KNB należy zaliczyć do aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB, a zawierające nakazy i zakazy adresowane do banków, traktować jako akty o charakterze hybrydalnym, będące częściowo aktami prawa wewnętrznego, a częściowo aktami prawa powszechnie obowiązującego. Taka rozszerzająca wykładnia przepisów konstytucji dotyczących źródeł prawa jest jednak niedopuszczalna, gdyż przekreśla ideę zamkniętego systemu źródeł prawa. Skoro od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują przepisy aktów wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r., to od tego dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów ustawy o rachunkowowści.
KOŚCIÓŁ Chyba jeszcze nigdy dotąd stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wśród wiernych Spór nie tylko o konstytucję EWA K. CZACZKOWSKA Krytyczna ocena konstytucji ze strony niektórych biskupów, ulotki przy kościołach wzywające do odrzucenia ustawy w referendum z jednej strony, z drugiej zaś próba instrumentalizacji Kościoła przez niektórych polityków zapowiadają to, co na płaszczyźnie Kościół a polityka czeka nas co najmniej do września, czyli do wyborów parlamentarnych. Interesujące jest i to, że wśród samego duchowieństwa coraz bardziej widoczny jest brak zgodności co do granic politycznej aktywności Kościoła hierarchicznego. Można by powiedzieć, że nic nowego, że sytuacja jest taka, jak przed innymi politycznymi kampaniami: najpierw jest oczekiwanie na oficjalne stanowisko Kościoła, które potem nierzadko łamią duchowni w parafiach, co z kolei skwapliwe wyłapują i odnotowują politycy i dziennikarze. Tym razem jednak sytuacja może być bardziej zaostrzona: raz z uwagi na nałożenie się na siebie dwóch kampanii - referendalnej i parlamentarnej - które zadecydują nie tylko o kształcie władzy na najbliższe cztery lata, ale o kształcie państwa na dłużej, a dwa, że chyba nigdy dotąd oficjalne stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wewnątrz Kościoła. Oceniać, nie agitować Od początku prac nad konstytucją zabierał w jej sprawie głos Kościół hierarchiczny. I inaczej być nie mogło, bo - jak napisał w "Gazecie Wyborczej" ksiądz profesor Józef Tischner - "spór o konstytucję jest sporem o władzę, o jej formę, jej fundament, jej zasięg". Jest - dodajmy - sporem o miejsce Kościoła w państwie. Kościół w listach Episkopatu, poprzez jego ekspertów, wyrażał swoje postulaty dotyczące ustawy zasadniczej i tego uprawnienia Kościoła, jak każdej innej instytucji, w zasadzie nikt nie kwestionował. Spór co do granic politycznej aktywności Kościoła pojawił się w momencie przygotowań do referendum i, co jest symptomatyczne, nie tylko na płaszczyźnie Kościół hierachiczny a politycy, ale także wewnątrz samego Kościoła hierarchicznego. Episkopat pozostawiając sobie prawo do oceny dokumentu, co jest zgodne z nauczaniem Kościoła, ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować: za konstytucją czy przeciw niej, decyzję tę pozostawiając wyborcom. Biskupi poczęli więc, różnie rozkładając akcenty, oceniać ustawę, co przecież również - jeśli wypowiadający ją ma autorytet u słuchaczy - jest wystarczającą wskazówką. Arcybiskup Marian Przykucki, metropolita szczecińsko-kamieński, skrytykował ustawę m. in. za "przesadne ubóstwianie prawa stanowionego z pominięciem prawa naturalnego, wszczepionego przez Stwórcę". Arcybiskup Stanisław Szymecki, metropolita białostocki, w liście do wiernych odnosząc się do sprawy ukaranych anestezjologów ze szpitala w Sokółce za odmowę podania znieczulenia kobiecie, u której miano dokonać aborcji, stwierdził, że konstytucja budzi wielkie zastrzeżenia, albowiem tak jak "nieludzka ustawa legalizująca zabijanie dzieci nie narodzonych" zawiera podobne źródła konfliktów, gdyż nie zapewnia ochrony życia od chwili poczęcia aż do naturalnej śmierci. Natomiast metropolita przemyski, arcybiskup Józef Michalik, podczas spotkania z kapłanami archidiecezji przemyskiej, jak donosiła KAI, skrytykował konstytucję za to, że "...nie broni życia i nie promuje prawa naturalnego. Nie opowiada się przeciwko deprawacji. Nie uwzględnia dobra społecznego, prywatyzacji ani własności. Lansuje wolność, ale ogranicza religijność. Ochrania rodzinę, ale daje prawa dziecku, co jest złe. Wprowadza prawo do milczenia, co jest niebezpieczne, bo może zakazać w pewnym momencie ewangelizacji i wprowadzić zakaz religii. Złe jest również to, że można zrzec się suwerenności na rzecz innych państw". W związku z tym arcybiskup Michalik oświadczył duchowieństwu, że zagłosuje przeciw ustawie. W mediach przewinęła się dyskusja, czy to już była agitacja, czy jeszcze nie. Niewątpliwie jest nią natomiast rozdawanie przy kościołach, za wiedzą proboszczów - którzy czasem informują o tym z ambon - ulotek wzywających do odrzucenia konstytucji. Są wśród nich przez nikogo nie podpisane, a wzywające do odrzucenia ustawy, która, zdaniem autorów, m. in. utrwala władzę komunistów, zaprzepaszcza suwerenność Polski, odbiera rodzicom prawa do dzieci. Akcję przeciwko konstytucji prowadzi także Radio Maryja. Biskup skrytykowany Politycznej agitacji w kościołach konsekwentnie sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek, sekretarz Episkopatu Polski. Biskup nie tylko nie dał się sprowokować dziennikarzom i nie odpowiedział na pytanie, jak będzie głosował w referendum, to jeszcze przyznaje, że w ostatecznej wersji konstytucji wiele z postulatów Episkopatu, choć nie wszystkie, zostało spełnionych. Ale w związku z tym - jak powiedział "Trybunie" - że "jest to konstytucja państwa demokratycznego, czyli pluralistycznego, zróżnicowanie aksjologiczne jest więc zrozumiałe". I właśnie za to, iż niezmiennie odpowiada mediom, że zgodnie z przyjętym przez Episkopat stanowiskiem biskupi będą wzywali do udziału w referendum, ale nie będą narzucać wiernym rozstrzygnięć, i tak też winni postąpić inni duchowni, jest krytykowany wewnątrz Kościoła. Niedawno w "Gazecie Polskiej" ksiądz profesor Władysław Piwowarski zarzucił biskupowi Pieronkowi, że "wprowadza najwięcej zamieszania, bo z jednej strony powołuje się na oficjalne stanowisko Kościoła w Polsce, a z drugiej prezentuje własne, prywatne poglądy zbliżone do UW. Jest to bałamutne i gorszące". Ksiądz Piwowarski uważa, że Konferencja Episkopatu "z etycznego punktu widzenia powinna wezwać katolików do głosowania, żeby w tej sprawie [tj. konstytucji - przyp. red.] powiedzieli NIE". Biskup Pieronek: "Kościół nie zmusza nikogo do wypowiadania się w sprawach, które nie są sprzeczne z etyką. A nie jest sprzeczne z etyką, czy ja wybiorę taki, czy inny ustrój, który z natury swej nie jest zły. Demokracja nie jest ze swej natury zła". Za krytykę Radia Maryja, m. in. z powodu politycznej agitacji przeciw konstytucji, biskupa spotkał atak ze strony profesora Ryszarda Bendera, przewodniczącego Stowarzyszenia Obrony Radiosłuchacza i Telewidza. Przykład z radia? To, że polityka dzieli Kościół wewnętrznie, że wśród duchowieństwa, jak w całym społeczeństwie, nie ma jedności w ocenie programów politycznych, polityków nie może dziwić. Nie dziwi już nawet wyłamywanie się, czasem za cichym przyzwoleniem zwierzchników, z oficjalnego stanowiska Kościoła. Dziwi natomiast zaostrzający się język sporu w i tak podzielonym już Kościele; dziwi też publiczne krytykowanie hierarchów Kościoła przez duchowieństwo (chociaż duchowny zależy tylko od biskupa swojej diecezji). Być może przykładem w tej dziedzinie staje się fenomen Radia Maryja - medium, które stało się właściwie samodzielną siłą w Kościele, nie poddającą się jakiejkolwiek krytyce ze strony hierarchii. Dodajmy, że przed kilkoma dniami biskup Józef Życiński musiał bronić w tarnowskim radiu poznańskie wydawnictwo ojców dominikanów "W drodze" przed atakami autorów ulotki powołujących się na Radio Maryja. Wykorzystać Pana Boga Ale istnieje także druga strona medalu, czyli próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. Za próbę takiego właśnie działania należy uznać propozycję Komisji Krajowej "Solidarności", aby w obliczu zagrożenia "nie mniejszego niż bolszewicka nawałnica w 1920 roku", czyli przyjęcia konstytucji, dokonać intronizacji Chrystusa Króla. Niezależnie od tego, jak do tego projektu odniósłby się Episkopat, jego realizacja na pewno przyczyniłaby się do jeszcze większych podziałów w społeczeństwie i w samym Kościele. Bo tak jak niemała przecież część praktykujących katolików głosowała w wyborach prezydenckich na Aleksandra Kwaśniewskiego, tak na pewno teraz części z nich projekt nowej konstytucji się podoba. Biskup Pieronek stwierdził, iż propozycja "S" wynika z tego, że ludzie chcieliby, aby to Pan Bóg za nich prowadził politykę. I przyznał, że coraz bardziej próbuje się wciągnąć Kościół w grę polityczną. Co więcej, stwarzane jest wrażenie, że Kościół popiera prawicę i musi działać tak, jak prawica. Po poprzednich wyborach parlamentarnych, przegranych dla prawicy - w które Kościół, może mniej niż w poprzednie wybory, jednak się zaangażował - biskup Pieronek zaczął powtarzać, że chciałby, aby Kościół był tak samo daleko od prawicy, jak i od lewicy. "Trybunie" zaś powiedział: "Dla katolika nie ma zamkniętych dróg na lewo. Tak jak nie ma otwartych dróg tylko na prawo. Są otwarte jedne i drugie. Chodzi tylko o to, aby było to robione po ludzku, z miłością, czyli po chrześcijańsku". Biskup Józef Życiński broniąc dominikańskiego "W drodze" przypomniał słowa Jana Pawła II o tym, że nie wolno łączyć misji Kościoła z jedną partią polityczną, choćby była ona najbardziej wierna Kościołowi. Nauczanie Kościoła na temat politycznego zaangażowania wiernych świeckich i duchownych jest klarowne, o czym zdają się zapominać politycy zwący się chrześcijańskimi. Otóż jedno z najważniejszych kryteriów stanowi, że wierni świeccy działają w polityce na własną odpowiedzialność. Jak łatwo się domyślić, także dlatego, żeby ich potknięcia, porażki nie osłabiały autorytetu Kościoła. Czy autorzy projektu intronizacji Chrystusa Króla biorą pod uwagę, co stałoby się, gdyby po tym akcie konstytucja została przyjęta w referendum? "Żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji" - mówił rok temu podczas III Tygodnia Społecznego zorganizowanego przez Akcję Katolicką profesor Bartolomeo Sorge, jezuita, wykładowca na uniwersytecie w Palermo. Te same cele, różne programy Zalecenia Kościoła nie pozwalają kapłanom czynnie angażować się w politykę, w działalność partii politycznych, gdyż może to prowadzić do antagonizowania i w ten sposób być groźne dla posługi kapłańskiej - tłumaczył podczas tego samego Tygodnia Społecznego arcybiskup Tadeusz Gocłowski. Udział duchownych w polityce ma polegać na trosce o dobro wspólne - w tym mieści się ocena moralna zjawisk społecznych, wskazywanie etycznych rozwiązań, nie zaś agitacja polityczna. Kościół wyłącza siebie z praktyki politycznej - mówił profesor Sorge - nie, by być mniej obecnym, ale przeciwnie - bardziej, by z tej pozycji móc odgrywać rolę krytycznego sumienia społeczeństwa. Kapłani mogą mieć własne poglądy polityczne, ale nie powinni przedstawiać własnych wyborów jako jedynych prawomocnych. "Te same cele polityczne mogą być osiągane za pomocą różnych środków i programów politycznych". Powołując się na katechezę Jana Pawła II z lipca 1993 roku w sprawie stosunku kapłana do kwestii politycznej profesor Sorge powiedział: "Prezbiter zachowuje oczywiście prawo do posiadania osobistych przekonań politycznych i realizowania, zgodnie ze swym sumieniem, swego prawa do głosowania; zważywszy jednakże na uprawniony, także i pośród katolików, pluralizm opcji politycznych, należy dodać, iż prawo prezbitera do okazywania swych osobistych wyborów jest ograniczone przez wymogi jego kapłańskiej posługi; co więcej, może on niekiedy być zobowiązany do powstrzymania się od urzeczywistnienia swego prawa po to, by stać się widomym znakiem jedności i głosić Ewangelię w całej jej pełni. Tym bardziej powinien unikać przedstawienia swego wyboru jako jedynie słusznego i (...) czynić sobie wrogów przez określenie się w kategoriach politycznych, powodując zachwianie zaufania i oddalenie się wiernych powierzonych jego duszpasterskiej pieczy". Sorge przypomniał, że spowodowane jest to dobrowolnym przyjęciem na siebie przez prezbitera zadania świadczenia Absolutu. "»Stronniczy« prezbiter to sprzeczne pojęcia. Dlatego zważywszy na to, iż żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji". Ksiądz profesor Władysław Piwowarski w przytoczonym wyżej artykule uważa, że Konferencja Episkopatu Polski z punktu widzenia społecznego nauczania Kościoła powinna m. in. dawać narodowi katolickiemu jasne wskazania w dziedzinie politycznej, strzegąc się jednocześnie przed kamuflowaniem prywatnej opinii biskupów. Bez układu Warto powrócić do jeszcze jednej sprawy, a mianowicie tezy, że Kościół zawarł z władzą, czyli prezydentem i reprezentantami parlamentu, porozumienie: konkordat za konstytucję, co zresztą wytrwale dementował sekretarz Episkopatu Polski. Otóż w świetle tego, co mówią o konstytucji biskupi, którym przecież zależy na ratyfikacji konkordatu, trudno nie uznać jej fałszu. Rozmowy oczywiście były, w efekcie których w ostatecznej wersji ustawy zasadniczej uwzględniono wiele postulatów Episkopatu, ale trudno mówić o układzie. Inaczej trudno sobie wyobrazić, by biskupi pozwolili sobie na tak krytyczną ocenę ustawy zasadniczej. Ponadto w tej akurat sprawie "bardziej potrzebujący" byli twórcy konstytucji, a najbardziej SLD. W sytuacji, w której z góry wiadomo, że nową konstytucję zaneguje cała pozaparlamentarna opozycja, dobrze jest zadbać o zmniejszenie liczby jej przeciwników. Idąc na ustępstwa wobec Kościoła (nieoczekiwana była na przykład zgoda SLD na preambułę) na pewno liczono na osłabienie, a może eliminację krytyki ze strony Kościoła. Również trwanie przez SLD przy zasadzie: najpierw konstytucja, potem konkordat, raptem nabrało innego, niż tylko ideologiczne, znaczenia. Stało się, chcąc czy nie, szantażem. Polityka pojmowana teologicznie Doświadczenia ostatnich lat, a szczególnie ostatnich wyborów prezydenckich dowodzą, że zbytnie angażowanie się Kościoła hierarchicznego w kampanie polityczne szkodzi jemu samemu. Ludzkich wyborów nie powstrzyma nawet groźba, że głosowanie niezgodne ze wskazówkami duchownego będzie ciężkim grzechem. Z drugiej strony okazuje się, że ci hierarchowie, którzy nie obrażają się na rzeczywistość i próbują znaleźć miejsce Kościoła w społeczeństwie pluralistycznym, podkreślają znaczenie formacji, kształtowania sumień wiernych, są narażeni na krytykę wewnątrz tegoż Kościoła. Papież w swoim nauczaniu też nie może uciec od polityki, ale - jak zauważył w wywiadzie dla "Życia" ojciec Maciej Zięba - on "politykę pojmuje i uprawia stricte teologicznie. Jest ona dla niego pochodną teologii, jest jej konsekwencją". I to wydaje się być tą zasadniczą różnicą, dla której słów papieża słucha się inaczej niż często zbyt przepojonych polityką kazań niektórych duchownych.
Napięcia na płaszczyźnie Kościół a polityka zaostrzyły się przed referendum w sprawie przyjęcia konstytucji. Episkopat ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować. Z tego oficjalnego stanowiska Kościoła wyłamują się niektórzy księża, o czym świadczą ulotki przy kościołach wzywające do odrzucenia ustawy, a także publiczne krytykowanie hierarchów Kościoła przez duchowieństwo. Innym przejawem uwikłania Kościoła w spór konstytucyjny są próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. Politycznej agitacji w kościołach konsekwentnie sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek, sekretarz Episkopatu Polski. Przed zbytnim angażowaniem się księży w politykę ostrzegali także uczestnicy III Tygodnia Społecznego: arcybiskup Tadeusz Gocłowski i profesor Bartolomeo Sorge.
WIEK FUTBOLU Pele nienawidził urugwajskich strzelców goli i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii Skrzydłowy, bramkarz i łącznik Być może najlepsza jedenastka w historii - mistrzowski zespół Brazylii z 1970 roku. Od lewej - stoją: Carlos Alberto Torres, Felix, Wilson Piazza, Brito, Clodoaldo, Everaldo i specjalista przygotowania fizycznego Admildo Chirol; klęczą: Mario Americo (masażysta), Jairzinho, Gerson, Tostao, Pele, Rivelino i K.O. Jack (masażysta). FOT. BRAZYLIJSKA FEDERACJA FUTBOLOWA STEFAN SZCZEPŁEK Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy piłki nożnej, gdyby nie dwa fakty z lat dwudziestych - dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii piłkarzy kolorowych oraz zmiana przepisu o spalonym, umożliwiająca rozwój taktyki. Bez tego nie byłoby wielkich piłkarzy i trenerów, a futbol bez gwiazd nigdy nie stałby się fascynującym zjawiskiem. Wszystko, co nastąpiło później, stanowiło jedynie konsekwencję tych faktów i zmian dokonujących się w świecie nie mającym ze sportem wiele wspólnego. Brazylijska segregacja Brazylia, uchodząca słusznie za największą pod względem potencjału futbolową potęgę świata, czerpała początkowo z tych samych wzorów co inni. Piłki nożnej uczyli tam na przełomie wieków angielscy marynarze i robotnicy. Grało się więc jak w Anglii - szybko, twardo i nieskomplikowanie. Innych szkół w świecie nie było. Zdarzali się jednak fenomenalni piłkarze, jak choćby syn niemieckiego osadnika i brazylijskiej Mulatki, Arthur Friedenreich. Był on pierwszym piłkarzem w historii (i prawdopodobnie jednym z trzech, obok Czecha Josefa Bicana i Pelego), który strzelił tysiąc bramek. Wyliczono mu ich 1329, co zresztą nie wystarczyło, aby znaleźć się w angielskiej encyklopedii piłkarskiej Guinnessa. Przypadek Friedenreicha, choć pochodzi z początków wieku, wiele mówi o zwyczajach panujących w sporcie do dziś i o odstępstwach od przyjętych reguł, jeśli miałoby to przybliżyć zwycięstwo. Cel uświęca środki. Do początku lat dwudziestych kolorowi mieszkańcy Brazylii (a więc absolutna większość) nie mieli prawa gry w piłkę z białymi. Sport ten uchodził za elitarny. Skoro w Anglii w lidze nie grali Murzyni, w Brazylii zwyczaj ten przejęto, rozszerzając go na Mulatów, Metysów oraz Indian. Pojawił się jednak Friedenreich, który z jakichś powodów zagrał przeciwko najlepszym białym i wykazał nad nimi wyższość. Szkoda było rezygnować z kogoś takiego. Ci, którzy stworzyli rasistowskie prawo, teraz szukali sposobów na jego ominięcie. Znaleziono dwa. Po pierwsze - Friedenreicha broniło dobre niemieckie nazwisko. Ponieważ jednak zupełnie nie pasowało ono do śniadej skóry, piłkarz zmuszony był przed każdym publicznym występem i meczem nacierać sobie twarz białym ryżowym pudrem. I od tej pory było wszystko w porządku. Charakteryzacja uspokoiła sumienia rasistów. Głupie pytanie Przełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro postanowił sprzeciwić się tym zasadom i przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Wygrywał przez dwa kolejne lata, co spowodowało rewolucję. W jej wyniku pękły wszystkie bariery i zakazy. Słynny Leonidas, strzelający gole Polakom podczas mistrzostw świata we Francji, w roku 1938, należał do pierwszego pokolenia "wyzwolonych" kolorowych Brazylijczyków. Cała druga połowa wieku, od legendarnych mistrzostw świata na Maracanie w roku 1950, należy do Brazylii, a w jej składach trudno znaleźć białych. Problem ten, dziś niezrozumiały, jeszcze do niedawna dotyczył także Anglii. Kiedy w roku 1966 jej reprezentacja zdobywała tytuł mistrza świata, w angielskiej lidze nie było jeszcze ani jednego Murzyna! Pierwszy, Clyde Best, pojawił się tam dopiero trzy lata później. Drugi, Ade Coker, po następnych dwóch latach. Obydwaj zresztą urodzili się w brytyjskich koloniach - na Bermudach i w Nigerii. Dopiero w roku 1978 Viv Anderson z Nottingham jako pierwszy Murzyn zagrał w reprezentacji Anglii. Lawina ruszyła. Czy może istnieć futbol bez kolorowych? Głupie pytanie. Bez Pelego, Eusebio, Rijkaarda, Gullita, Romario, Ronaldo...? Pomysły Chapmana Na Highbury, stadionie Arsenalu, znajduje się popiersie Herberta Chapmana. Inżyniera górnika, który w roku 1903 jako całkiem przeciętny gracz został sprzedany z Northampton do Notts County za 300 (słownie trzysta) funtów. I nie jako piłkarz zdobył sławę. Był najsłynniejszym angielskim trenerem przed wojną. Z drużynami Huddersfield i Arsenal wywalczył czterokrotnie tytuł mistrza Anglii. Zmarł na posterunku, w biurze na stadionie Highbury. Ciągle czegoś szukał i eksperymentował. Jako pierwszy na świecie używał białej piłki i butów z gumowymi kołkami, co rozwinął dopiero dwadzieścia lat później Adolf Dassler, czyli firma Adidas. Za czasów Chapmana Arsenal jako pierwszy klub grał przy świetle elektrycznym. To jednak tylko interesujące ciekawostki. Nie z ich powodu Chapman przeszedł do historii futbolu. W roku 1925 International Board zmienił przepis o spalonym w części mówiącej o liczbie zawodników mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej. Dotychczas było to trzech zawodników, od tej pory dwóch, i przepis ten wciąż obowiązuje. Można więc przyjąć, że w roku 1925 narodziła się piłka nożna w jej obecnym kształcie. Decyduje taktyka Stary przepis powodował, że napastnicy musieli się cofać aż do linii środkowej. Zdobycie gola było utrudnione, ponieważ większość kombinacyjnych ataków kończyła się spalonym, a przebojowi szybcy napastnicy nie dawali sobie rady w pojedynkach z obrońcami. Padało mało bramek. Z nowego przepisu pierwszy skorzystał Herbert Chapman, który zmienił tradycyjne ustawienie drużyny. Do tej pory, przez ponad czterdzieści lat, obowiązywał system klasyczny - dwóch obrońców, trzech pomocników i pięciu napastników w jednej linii. Chapman wycofał środkowego pomocnika do obrony, która od tej pory składała się z trzech graczy. Zmienił też ustawienie ataku, wycofując w głąb pola dwóch łączników. Tak powstał system WM, biorący nazwę od wyimaginowanej linii. Gdyby przeciągnąć ją między poszczególnymi zawodnikami napadu, da nam literę W, a pomocy i obrony - M. To była rewolucja. O ile dotychczas futbol różnił się jedynie stylami gry, charakterystycznymi dla poszczególnych krajów lub regionów świata, o tyle od tej pory o wyniku zaczęła decydować taktyka. Dzięki WM Arsenal, nawet po śmierci Chapmana, przez kilka przedwojennych lat nie miał równych w Anglii. Cały świat przyjął ten system jako najbardziej klasyczny w dziejach futbolu. W niektórych krajach obowiązywał on przez ponad trzydzieści lat. W Polsce jeszcze w latach sześćdziesiątych. Dopiero Legia jako pierwsza zaczęła stosować nowocześniejsze brazylijskie ustawienie 4-2-4. Kiedy Andrzej Bogucki i Maria Koterbska śpiewają o "trzech przyjaciołach z boiska - skrzydłowym, bramkarzu i łączniku" - to śpiewają o epoce systemu WM. Młodszy kolega w bawialni Największą zasługą Anglii jest "poczęcie" nowoczesnego futbolu i wychowanie go do pełnoletności. Kiedy już dorósł i stał się samodzielny, matka nie była mu potrzebna. Popadł z nią nawet w ostry konflikt, ponieważ chciała go wychowywać jak za czasów królowej Wiktorii i króla Jerzego. Trzymała długo w zamkniętym domu, wmawiając, że jest najlepszy i nie musi uczyć się niczego od innych. Raz jednak wpuściła do bawialni, zwanej Wembley, nieznanego młodszego kolegę z dalekiego kraju i rozchorowała się na serce. Wśród wielu "meczów stulecia" ten z roku 1953 zasługuje wyjątkowo na to określenie. Węgrzy myśleli, że jadą do nauczycieli, a okazało się, że wiedzą więcej od nich. Wygrali 6:3 jako pierwsza w trzydziestoletniej historii Wembley drużyna z kontynentu. Anglikom nie dała do myślenia ani ta porażka, ani sporo innych, ponoszonych na kolejnych mistrzostwach świata. Nie rozumieli nowych szkół taktyki, a może nie chcieli im się poddać. Stawali się potęgą, której jedyną wartością pozostawała bogata jak nigdzie indziej przeszłość i kultywowana tradycja. Nie miało to jednak wpływu na wyniki. Legendy Wembley Anglii legendy pomagają na każdym kroku. Najpierw była to najdłuższa historia, pierwsza w świecie liga, potem powstanie Wembley i pierwszy finał FA Cup z 1923 roku. "Finał białego konia" o imieniu Billy, na którym konstabl George Scorey usuwał ludzi z boiska za bramki, bo na trybunach nie było już miejsca. Na stadionie znalazło się ponad 127 tysięcy ludzi. Następnie Chapman, Stanley Matthews, tragedia Manchesteru United na lotnisku w Monachium, po której stał się najbardziej lubianym klubem na ziemi. Stulecie The Football Association z legendarnym meczem na Wembley Anglia - Reszta Świata w 1963. Wreszcie tytuł mistrza, poprzedzony kradzieżą Pucharu Rimeta i cudownym odnalezieniem go w londyńskich krzakach przez kundla zwanego Pickles. Najbardziej kontrowersyjna bramka XX wieku w finale. Dwa lata później Puchar Mistrzów dla Manchesteru United - "Dzieci Busby'ego" z cudownie ocalonym z katastrofy Bobbym Charltonem. I dramat Anglii w ćwierćfinałowym meczu mistrzostw świata z Niemcami w Meksyku. I jeszcze coś - 1 maja 1966 roku, na trzy miesiące przed finałem mistrzostw świata, The Beatles i The Rolling Stones wystąpili wspólnie na koncercie w Wembley. Jak nie kochać tego wszystkiego? Jak się tym nie emocjonować? Po latach Anglicy zdobędą kilkakrotnie europejskie puchary, siłami Brytyjczyków i coraz liczniejszej rzeszy zawodników zagranicznych. W pierwszym składzie Chelsea, jednego z czołowych klubów Europy 1998 - 99, gra tylko jeden rodowity Anglik. Manchester United, najlepsza drużyna świata '99, ma ich niewielu. To też znak czasów. Anglia własnymi siłami nie osiąga wyników na miarę oczekiwań jej kibiców już od 34 lat. Tradycja i konserwatyzm obróciły się przeciw niej. To, co stanowiło jej siłę, stało się słabością. Ale na szalikach sprzedawanych kibicom pod jednym z najsłynniejszych stadionów świata znajduje się napis: "Wembley Stadium - Venue of Legends". I tak już pozostanie. Religia Ameryki Łacińskiej Międzynarodową Federację Piłkarską, czyli FIFA, założyli podczas majowego spotkania w Paryżu w roku 1904 sami Europejczycy. Przedstawiciele federacji krajowych Francji, Holandii, Danii, Belgii, Szwajcarii, Szwecji i reprezentującego Hiszpanię klubu FC Madrid, który od roku 1920, po dekrecie Alfonsa XIII będzie nosił królewską nazwę - Real. Anglii w tym gronie nie było, bo nie widziała potrzeby angażowania się w coś, co na terytorium Wielkiej Brytanii już funkcjonowało. Zdanie na ten temat będzie jeszcze wielokrotnie zmieniała. W gronie założycieli nie było nikogo spoza Europy, ale, paradoksalnie, to na kontynencie południowoamerykańskim futbol stworzył formy organizacyjne wcześniej niż gdziekolwiek indziej. CONMEBOL, czyli Południowoamerykańska Konfederacja Futbolu, powstała z inicjatywy Urugwaju w roku 1916 (UEFA w 1954). Pierwsze mistrzostwa Ameryki Południowej odbyły się w tym samym roku (mistrzostwa Europy w 1960). Opisywany wyżej przypadek rasizmu w Brazylii nie dotyczył innych krajów południowoamerykańskich. Dwaj najwybitniejsi gracze lat dwudziestych i początku trzydziestych byli Murzynami i reprezentowali Urugwaj. Pierwszy to Isabelino Gradin, zwany Isabel. Napastnik jednego z najsłynniejszych klubów Ameryki Południowej - Penarolu Montevideo - nie tylko strzelał bramki na zawołanie dla tej drużyny i reprezentacji. Był także mistrzem kontynentu w biegu na 200 i 400 metrów, pierwszym idolem urugwajskich kibiców, przyciągającym ich na stadiony, ponieważ kogoś takiego, kto w pełnym biegu mija z piłką przy nodze po kilku przeciwników i strzela gole, jeszcze tam nie widziano. Nigdzie zresztą nie widziano, bo i skąd. Futbol dopiero powstawał. Isabel, a po nim pierwszy uznany przez cały świat Murzyn - dwukrotny mistrz olimpijski i pierwszy mistrz świata - Urugwajczyk Jose Leandro Andrade otwierają listę gwiazd kontynentu, który dał ich futbolowi więcej niż jakikolwiek inny. Podeptany honor Brazylii Spędziłem parę tygodni w Meksyku, chodziłem tam na mecze ligowe, przeżyłem Mundial '86 i łatwiej mi wyobrazić sobie, na czym polega fenomen futbolu w Ameryce Łacińskiej. Tylko tam mogło dojść do wojny futbolowej Hondurasu z Salvadorem. Czy do mobilizacji wojsk na granicy urugwajsko-brazylijskiej, kiedy te dwa kraje grały ze sobą w roku 1970 w Meksyku, po raz pierwszy od pamiętnego finału mistrzostw świata roku 1950. Tamte mistrzostwa organizowała Brazylia. Była faworytem. Zbudowała jeden z największych stadionów na kuli ziemskiej - Maracanę - i nazwała go imieniem dziennikarza Mario Filho. W kraju, w którym piłkarzom stawia się pomniki, największą arenę poświęcono dziennikarzowi, który o tych piłkarzach mówił i pisał. W drodze do finału Brazylijczycy, zgodnie z oczekiwaniami, gromili wszystkich, utwierdzając rodaków w przeświadczeniu, że nie ma lepszych. Ponad dwieście tysięcy ludzi chciało obejrzeć na własne oczy decydujący mecz z Urugwajem. Brazylijska poczta wypuściła już znaczki z okazji zdobycia tytułu przez "canarinhos", wytwórcy pamiątek prześcigali się w produkcji gadżetów z tej samej okazji. Miliony ludzi czekały tylko na formalny drobiazg - zwycięstwo nad Urugwajem. Pele nie miał jeszcze ośmiu lat, ale już kopał szmaciankę na ulicach Bauru i podobnie jak starsi siedział w jakiejś kafejce obok radioodbiornika, słuchając głosu komentatora, któremu nie zamykały się usta. Wspominał później w swojej książce "Moje życie i piękna gra", że nienawidził urugwajskich strzelców goli, Juana Alberto Schiaffino i Alcide Ghiggii, i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii, więc jakie mogły być naturalne odczucia małego chłopca, który chciał pomścić swoją ojczyznę, chyba nawet nie wierząc, że osiem lat później zostanie mistrzem świata po raz pierwszy. I że stanie się jedynym człowiekiem na ziemi, który tytuł mistrza zdobędzie trzykrotnie. Sport daje szansę Moje skromne doświadczenia meksykańskie potwierdzają takie zachowania jak małego Pelego. Łatwiej też zrozumieć i uwierzyć w to wszystko, co o wojnie futbolowej pisze Ryszard Kapuściński. Tam, gdzie futbol jest religią, nie zawsze starcza miejsca na rozum. A jednocześnie nigdzie na świecie nie potrafią cieszyć się tak ładnie jak w Ameryce Łacińskiej. Piłka to sprawa wagi państwowej, honoru, ale i fiesta. W Ameryce Łacińskiej jak nigdzie indziej widać też drogę, jaką często przechodzą młodzi gracze, nim staną się światowymi gwiazdami. Sport daje szansę. W bogatszej Europie tak bardzo tego nie czujemy. W biedniejszej Afryce piłkarze dopiero zdobywają pozycję w hierarchii. W Brazylii, Argentynie i innych krajach chłopcy z wielodzietnych rodzin, zarabiający na życie razem ze swoimi ojcami i rodzeństwem, dochodzą dzięki futbolowi do pozycji, o jakich marzą zapatrzeni w nich mali następcy. I tak w kółko, od kilkudziesięciu lat. Pele kopał szmaciankę i czyścił bogatym buty. Jego kolejny następca, najlepszy dziś piłkarz świata Rivaldo, zbierał w morzu muszelki, które sprzedawał turystom, aby przeżyć. A już fakt, że w trosce o życie trzeba mu było usunąć wszystkie zepsute w dzieciństwie zęby, wydaje się w przypadku takiego sportowca nieprawdopodobny. Dziś Rivaldo gra w Barcelonie i zarabia miliony dolarów. Chwała Francuzom Akt sprawiedliwości dokonał się w lipcu ubiegłego roku na stadionie w Saint Denis, pod bokiem spoczywających w katedrze królów Francji. Zdobycie Pucharu Świata na dwa lata przed końcem wieku to jak zapłata Opatrzności za wszystko, co Francuzi dla futbolu zrobili. Jules Rimet doprowadził do zorganizowania mistrzostw świata i przewodził FIFA przez 33 lata. Jego imieniem nazwano oficjalnie Puchar Świata, wręczany mistrzom do 1970 roku. Brazylia zdobyła go trzykrotnie i na własność. "Złota Nike", jak ją popularnie zwano, zajęła więc stałe miejsce w siedzibie Brazylijskiej Konfederacji Futbolu w Rio. Stałe, ale nie na zawsze. Najpopularniejszy w swoim czasie puchar świata stał się łupem złodziei, nigdy go nie odnaleziono, wszystko wskazuje, że został przetopiony. Jeśli wspominamy dziś cały wiek, to było to w nim największe sportowe świętokradztwo. Współpracownik Rimeta, Henri Delaunay, jako pierwszy rzucił hasło przeprowadzenia mistrzostw Europy dla reprezentacji krajowych. Największe pismo sportowe Europy, paryska "L'Equipe", poprzez swojego komentatora Gabriela Hanota, nakłoniło UEFA do zorganizowania turnieju dla mistrzów krajowych, dając początek tak dziś rozbudowanym rozgrywkom pucharowym. Bez Hanota nie byłoby "piłkarskich śród", Ligi Mistrzów i podobnych rozgrywek na innych kontynentach, wzorujących się na Europie, z południowoamerykańskim Copa Libertadores włącznie. "France Football", cieszący się przez lata opinią najbardziej opiniotwórczego tygodnika piłkarskiego w Europie (jakiż był mój szok, kiedy mając go po raz pierwszy w rękach, w roku bodajże 1970, zobaczyłem, że jest czarno-biały), wpadł na pomysł przyznawania corocznych nagród dla najlepszych piłkarzy naszej części świata. Tak w roku 1956 narodziła się "Złota Piłka" - marzenie każdego, kto biega po boisku. Środowy rytm Wydaje się, że do popularyzacji futbolu w największym stopniu przyczyniły się rozgrywki klubowe, a rola telewizji w tym procesie wymaga całkowicie odrębnego opracowania przez socjologów kultury. "Puchary" miały swój środowy rytm. Dzięki nim nawet do najuboższych krajów i zabitych deskami wiosek, jeśli miały drużyny zajmujące czołowe miejsca w lidze, przyjeżdżali zawodnicy o najbardziej znanych nazwiskach. Każdy mógł ich dotknąć, a przynajmniej zobaczyć w telewizji. A ponieważ w dobrych klubach występowali futboliści z krajów pozaeuropejskich, rozgrywki te dawały przegląd znany tylko z odległych geograficznie mistrzostw świata. Każde pokolenie miało swoich idoli i mecze, które szczególnie pamięta. Dla mnie to był finał rozgrywek o Puchar Klubowych Mistrzów Europy, rozegrany w Amsterdamie w maju 1962 pomiędzy Realem Madryt a Benficą Lizbona. Pierwszy pokazywany w Telewizji Polskiej. Niezależnie od sentymentów to był ważny mecz. Kończył niepowtarzalną w tym stuleciu dominację jednego klubu - Realu. Kto nie widział na stadionie di Stefano, Puskasa czy Gento, a ile było takich szans, mógł przyjrzeć im się za pośrednictwem telewizji. I zdziwić się przy okazji, że Argentyńczyk di Stefano, być może najlepszy piłkarz wszystkich czasów, to nie jest kruczowłosy amant, tylko łysawy, niezbyt wysoki blondyn. Zdziwiliśmy się po raz wtóry, kiedy zobaczyliśmy, że najlepsi piłkarze Benfiki, z Eusebio i Coluną na czele, pochodzą z portugalskich kolonii w Afryce. W ten sposób dotarł do naszej świadomości fakt, że w piłkę nożną gra się nie tylko w Europie i Ameryce Południowej. I to jak się gra! Reklama ważniejsza od goli Telewizja dopiero zaczęła zdobywać sport, a może odwrotnie. Doceniona w Ameryce, gdzie pomogła Kennedy'emu zwyciężyć w wyborach, i w Związku Radzieckim, kiedy pokazała wracającego z kosmosu Gagarina, dostrzegła swoją szansę w sporcie. Jej pierwszymi wielkimi sukcesami stały się igrzyska olimpijskie w Tokio w roku 1964 i - dwa lata później - piłkarskie mistrzostwa świata w Anglii. Od tej pory nie ma żadnej większej imprezy piłkarskiej bez telewizji. Bohaterowie lokalni stali się idolami ludzi żyjących w miejscach odległych o tysiące kilometrów. Ta niewątpliwa korzyść futbolu stała się też pewnego rodzaju zagrożeniem. Kiedy UEFA powołała do życia w roku 1992 Ligę Mistrzów, sprawy coraz droższych transmisji telewizyjnych i reklam oddała nowo powstałej międzynarodowej agencji TEAM. Jej działania, z jednej strony bardzo pożyteczne z punktu widzenia porządku na rynku praw telewizyjnych, z drugiej skłaniały do zadania pytania: Czy piłka jest jeszcze dla telewizji, czy już telewizja dla piłki? Gdzieś zachwiały się proporcje. Reklama stała się ważniejsza od goli. Relacje z najważniejszych turniejów piłkarskich przekazywane są za pomocą ponad dwudziestu kamer i coraz więcej kibiców woli oglądać to wszystko, siedząc wygodnie w domu, niż iść na stadion, wydawać na bilet i narażać się na ataki chuliganów. Oglądając mecz w domu, człowiek widzi więcej, słucha czasami nawet fachowego komentarza, ale nie uczestniczy. Perfekcyjnie pokazywane mistrzostwa we Francji, pełne zbliżeń i powtórek, jakich nie było wcześniej, odkryły na nowo piękno futbolu, który dla wielu osób jest już zbyt szybki. A jednak maestria technologiczna ma złe strony. Pół roku po mistrzostwach brałem udział w naradzie specjalnej grupy piłkarskiej Eurowizji w Genewie. Stwierdzono tam, że wszystko to, czym fascynowali francuscy realizatorzy, jest w gruncie rzeczy artystyczną wizją rzeczywistości, a powtórki zabierały nawet kilka minut meczu. Czy istnieje więc wybór? Mecz na stadionie czy przed telewizorem? Myć ręce czy nogi? Magia gwiazd Każde kolejne pokolenie uważa, że najlepsi piłkarze grali w jego czasach. Dla mnie to byli Deyna, Lubański, Gadocha, Szarmach, wcześniej Pol. Nikt nie kwestionuje ich wielkości, ale starzy, odchodzący już kibice, pamiętający więcej mówili - Lubański? Żaden gracz. Wilimowski to był gracz. Ciekawe, że tego typu emocje towarzyszą na ogół wyborom piłkarzy bliższych sercu, bo znanych. Kiedy mowa o gwiazdach światowych, sporów jest mniej. Pele znów został wybrany na sportowca XX wieku, chociaż jest przedstawicielem sportu zespołowego. Ale Pele jest legendą wszystkich czasów. Gdy miał 16 lat, został po raz pierwszy mistrzem świata, dzięki czemu od początku kariery wzbudzał sympatię na całym globie. Świat mu kibicował i współczuł, kiedy na mistrzostwach w Anglii najpierw bułgarscy, a potem portugalscy obrońcy usiłowali połamać mu nogi. Świat ten widział dzięki telewizji dramat piłkarza i tym bardziej życzył mu szczęśliwego powrotu. To trochę tak jak z Manchesterem po katastrofie lotniczej, w której zginęli jego zawodnicy. Pele był graczem genialnym, a do tego zawsze fair. Nie zapomniał swoich korzeni, pomagał biednym, umiał zachować się po zejściu z boiska, nigdy nie wiązały się z nim żadne afery. A poza tym nie mieszkał i nie grał w Europie, która mogła go zepsuć. Był daleko, w Santosie i Nowym Jorku, a przez to jeszcze bardziej tajemniczy. To samo dotyczy Garrinchy, fenomenalnego prawoskrzydłowego z krótszą nogą, którego nieziemskie zwody zna się głównie z opowiadań, bo nigdy nie opuścił Brazylii. Maradona, porównywalny z Pele pod względem posługiwania się piłką, był absolutnym zjawiskiem lat osiemdziesiątych. Sposób gry od czasów Brazylijczyka zmienił się, więc Maradona, potrafiący wygrywać mecze w pojedynkę, zasługiwał na wyjątkowe uznanie. Jednak, w przeciwieństwie do Pelego, Argentyńczyk okazał się człowiekiem słabym i nie dającym sobie rady z ciężarem sławy. Nie wytrzymuje więc żadnego porównania ani z Pele, ani z kilkoma innymi piłkarzami. Wykrycie u niego środków dopingujących podczas mistrzostw świata w USA stanowiło dla futbolu szok. Doping u piłkarzy, awantury na trybunach i wokół nich, ceny na zawodników, niewspółmiernie wysokie w stosunku do ich umiejętności, ponad miarę rozbudowane rozgrywki międzynarodowe, to zagrożenia ostatnich lat. Nic jednak nie wskazuje na kryzys piłki nożnej. Wprost przeciwnie. Dziesięć najważniejszych wydarzeń XX wieku 1904- powstanie FIFA 1923 - dopuszczenie graczy kolorowych do rozgrywek w Brazylii 1925 - zmiana przepisu o spalonym i powstanie systemu WM 1930 - pierwsze mistrzostwa świata 1953 - zwycięstwo Węgrów nad Anglią na Wembley 1855 - inauguracja rozgrywek pucharowych w Europie 1958 - pierwszy tytuł mistrza świata dla Brazylii - system 4-2-4 1962 - finał Pucharu Europy Benfica - Real i początek ekspansji telewizji 1970 - początek dominacji "szkoły holenderskiej". 1985 - śmierć 39 kibiców na stadionie Heysel Dziesięciu najlepszych piłkarzy XX wieku 1. Pele (Brazylia) 2. Alfredo di Stefano (Argentyna/Hiszpania) 3. Franz Beckenbauer (RFN) 4. Johan Cruyff (Holandia) 5. Bobby Charlton (Anglia) 6. Ferenc Puskas (Węgry) 7. Michel Platini (Francja) 8. Diego Maradona (Argentyna) 9. Marco van Basten (Holandia) 10. Garrincha (Brazylia)
Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy piłki nożnej, gdyby nie dwa znaczące fakty z lat dwudziestych – dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii piłkarzy kolorowych oraz zmiana przepisu o spalonym, umożliwiająca rozwój taktyki. Wcześniej kolorowi mieszkańcy Brazylii nie mieli prawa grać w piłkę z białymi. Sport ten uchodził za elitarny. Skoro w Anglii w lidze nie grali Murzyni, w Brazylii zwyczaj ten przejęto, rozszerzając go na Mulatów, Metysów oraz Indian. Przełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro postanowił sprzeciwić się zasadom i przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Wygrywał przez dwa kolejne lata. To spowodowało rewolucję. W roku 1925 International Board zmienił przepis o spalonym w części mówiącej o liczbie zawodników mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej. Dotychczas było ich trzech zawodników, od tej pory miało być tylko dwóch. Z nowych ustaleń pierwszy skorzystał angielski trener Herbert Chapman, wprowadzając system WM. Wycofał środkowego pomocnika do obrony, zmienił ustawienie ataku, wycofując w głąb pola dwóch łączników.
STRATFORD Urodziny Człowieka Tysiąclecia - W sobotę wielka parada Zarabianie na Szekspirze Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi podczas ubiegłorocznej parady. FOT. EWA TURSKA EWA TURSKA ze Stratfordu Co roku, pod koniec kwietnia, mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice tego uroczego miasteczka. Podczas barwnej i głośnej parady wspólnie świętują urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat w Dzień św. Grzegorza - 23 kwietnia 1564 roku. Stratfordczycy są dość elastyczni - główne uroczystości organizują zwykle w sobotę najbliższą daty urodzin. Tradycja ta wywodzi się z drugiej połowy XVIII stulecia, kiedy to w 1769 r. słynny wówczas aktor szekspirowski, David Garrick zorganizował w Stratfordzie pierwszy Festiwal Szekspira. Korowód z ojcem Hamleta Tym razem, z okazji milenijnych obchodów - a także z powodu wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia - uroczystości te mają szczególny charakter. Będą trwały cały tydzień, od 22 do 30 kwietnia, a główna parada uliczna odbędzie się w sobotę, 29 bm. Tego dnia, jak co roku, odświętnie udekorowane stare uliczki Stratfordu zostaną zamknięte dla ruchu samochodowego, by zrobić miejsce dla rozbawionych tłumów. Tańcząc i śpiewając przejdą oni główną handlową ulicą miasta, Bridge Street do Henley Street, przy której do dziś stoi dom, gdzie William Szekspir się urodził. Potem mijając Karczmę Garricka przy High Street i New Place przy Chapel Street, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia oraz Liceum Króla Edwarda VI, w którym najprawdopodobniej pobierał nauki, procesja uda się do położonego nad rzeką kościoła Holy Trinity. Tutaj w krypcie pochodzącej z XII wieku złożone zostaną wieńce i kwiaty na grobowcach Szekspira i członków jego dość zamożnej mieszczańskiej rodziny. Pochowano tu także jego żonę Annę, najstarszą córkę Susannę, jej męża dr. Johna Halla oraz Thomasa Nasha, który ożenił się z wnuczką Szekspira, Anną Hall. Barwny korowód przebierańców - wśród których znajduje się sam Szekspir i postacie z jego sztuk, a także Królowa Elżbieta I w towarzystwie Sir Waltera Releigha, dam dworu i królewskich błaznów, poprowadzą miejscowa orkiestra dęta i zespół Shakespeare Morris Men, czyli przybrani w kolorowe wstążki i dzwoneczki tancerze ludowi z piszczałkami i pałkami. Potem oficjalni goście udadzą się na uroczysty lunch, podczas którego wręczana jest doroczna nagroda Shakespeare Birthday Award, przyznawana za zasługi w promocji jego twórczości. Jej laureatami są m.in. aktorzy Dame Peggy Ascroft i Sir Ian McKellen. Wieczorem zaś ci, którym na czas udało się zdobyć bilety, pójdą na "Sen nocy letniej" do Royal Shakespeare Theatre nad rzeką Avon, inni szczęśliwcy wybiorą się na charytatywny bal kostiumowy, reszta bawić się będzie pod gołym niebem na różnych imprezach ulicznych. Obchody urodzin Williama Szekspira ściągają oczywiście dziesiątki tysięcy przybyszów z całego świata, nawet z Japonii. W ub. roku, na przykład, przyjechała tu grupa z Ueno - miasta, skąd pochodzi najsłynniejszy japoński poeta Mastuo Basho (1644-94). Jeśli ktokolwiek sądziłby, że po wyjeździe kwietniowych gości miasteczko pustoszeje, jest w błędzie. Stratford, który nie ma nawet 30 tys. stałych mieszkańców, żyje z przyjezdnych przez okrągły rok. Większość domów na obrzeżach miasta to prywatne pensjonaty typu B&B, oferujące pokój ze śniadaniem. Ich właściciele życzą sobie średnio po 45 funtów (70 dolarów) za noc, czyli dwukrotnie więcej niż w innych angielskich miasteczkach. I wcale nie narzekają na brak klientów. Rzeka obcokrajowców i Brytyjczyków przelewa się uliczkami Stratfordu od rana do wieczora. Jeśli więc chce się w ciszy i skupieniu popatrzeć na dom, w którym urodził się Szekspir, albo posiedzieć przy słynnej fontannie z łabędziami na skwerze przed Royal Shakespeare Theatre, trzeba to zrobić wcześnie rano, najlepiej przed godz. 8.00. W kilka minut później w miasteczku zaczyna się robić zbyt tłoczno. Kołyska Williama Rzeczywiście, jest tu co podziwiać. Stratford nad rzeką Avon położony jest w środku rolniczej Anglii. Już w czasach podboju przez Rzymian, a potem Saksonów istniała tu osada przy ruchliwym brodzie. W 1196 r. otrzymała ona pozwolenie na organizowanie jarmarków, rozwijając się stopniowo w zasobną wieś, która w 1553 r. otrzymała prawa samodzielnej gminy. Nazwy ulic nie zmieniły się od XIV w., a kamienny most, po którym dziś odbywa się główny ruch samochodowy przez rzekę Avon, zbudowano niemal pięć wieków temu. Doskonale zachowała się zarówno większość budynków związanych z Szekspirem i jego rodziną, jak i szereg innych zabytkowych budowli z czasów elżbietańskich i jakobińskich, wokół których wyrosły później domy z cegły. Shakespeare Birthplace - czyli dom przy Henley Street, w którym urodził się William - pochodzi albo z końca XV, albo z początku XVI wieku i pozostawał własnością rodziny Szekspirów aż do 1806 r. Niestety, nie przetrwał żaden dokument, stwierdzający datę jego zbudowania. Jest to typowy, bardzo piękny dom z epoki Tudorów, jakich sporo zachowało się w całej Anglii. Drewno bukowe pochodziło z pobliskiego Lasu Arden, a niebiesko-szary kamień z sąsiedniego Wilmcote. Posiadłość składa się z dwóch części - dwupiętrowego domu rodzinnego i sklepu, który należał do ojca Williama. W pierwszej, wyposażonej w meble z epoki, można oglądać m.in. niski pokój z drewnianymi belkami na bielonych ścianach i nierównym suficie, w którym poeta przyszedł na świat. Obok łóżka stoi urocza drewniana kołyska z pomysłowym daszkiem na zawiasach, ze skromnymi rzeźbieniami po bokach. Kiedy zapomni się na chwilę o drepczących wokół ludziach i uruchomi wyobraźnię, można zobaczyć Mary i Johna Szekspirów i bawiące się wokół ośmioro dziatek. William był ich trzecim dzieckiem i najstarszym synem. W drugiej części tego kompleksu znajduje się muzeum pamiątek po pisarzu - m.in. pierwsze wydania drukiem jego sztuk z 1623 r., jego wczesne portrety i ławka szkolną z King Edward VI Grammar School. Sielankowego obrazu tego miejsca dopełnia piękny elżbietański ogród z tyłu domu i mnóstwo kwietników od frontu. Tuż obok mieści się - dość brzydkie, niestety, ale funkcjonalne - Centrum Szekspirowskie z zasobną biblioteką, zbudowane w 1964 r. z okazji 400. rocznicy jego urodzin. Po drugiej zaś stronie uwagę przykuwa zgrabna rzeźba "szlachetnego głupca" - błazna z Szekspirowskich sztuk. Po przeciwnej stronie Henley Street są już tylko kawiarenki, antykwariaty i sklepy z pamiątkami. I tak jest przy każdym zabytku. Bez względu na to, czy będzie to ostatni dom Szekspira przy Chapel Street (tzw. New Place), gdzie mieszkał od 1579 r. aż do śmierci w 1616 r., czy sąsiedni Nash's House, który należał do wnuczki poety Elizabeth Hall, czy wreszcie nowa siedziba Royal Shakespeare Theatre, którą zbudowano w 1932 r. po pożarze poprzedniej stałej sceny (1879 r.) sześć lat wcześniej. Choć we wszystkich sklepach - z wyjątkiem może ciekawych i zasobnych w szekspiriana księgarni przy High Street - dominują atrakcyjnie wyeksponowane, ale tandetne pamiątki, w miasteczku widać ogromną dbałość o estetykę. Przyciąga też na tej uliczce autentycznie stara Karczma Garricka i sąsiedni Harvard House, który należał do Katherine Harvard z domu Rogers, matki Johna Harvarda, założyciela słynnego amerykańskiego uniwersytetu. Dom, na którym zwykle wisi flaga amerykańska, został odbudowany w 1596 r. po pożarze i do dziś ma najbardziej ozdobną fasadę w całym mieście. Chichot pisarza W Stratfordzie pełno jest skwerów, ogrodów, eleganckich restauracji, kawiarenek i hoteli w stylu Tudorów, jak na przykład słynny Shakespeare Hotel na Chapel Street, w którym korytarze wyglądają co prawda dość banalnie, za to pokoje mają piękne stare wnętrza z epoki elżbietańskiej. Goście są zachwyceni, bo czują się, jakby ich nagle przeniesiono w przeszłość. Jednak prawdziwą perłą Stratfordu jest położony jedną milę od ruchliwego centrum domek żony Szekspira, Anny Hathaway w malowniczej wiosce Shottery. Rzecz w tym, że owa bajkowa długa chata kryta strzechą, o nieregularnych liniach z maleńkimi witrażowymi oknami, która wygląda jak na starej pocztówce, jest prawdziwa. Stoi na dodatek w pięknym ogrodzie, w którym niemal przez cały rok jest zielono i kolorowo. Rodzina zamożnych chłopów Hathawayów mieszkała tu od końca XIV w. W skromnie, ale ze smakiem urządzonych pokojach na dole z kamiennymi podłogami i w sześciu maleńkich sypialniach na górze panuje atmosfera jak w czasach, kiedy 18-letni William zalecał się do znacznie starszej od siebie 26-letniej Anny. Pobrali się w 1582 r. Mieli trójkę dzieci - Susannę i bliźniaki Hamnet i Judith. Anna Hathaway przeżyła poetę o 7 lat. Pobyt w tym zaiste urzekającym miasteczku psuje banalna konieczność wydawania pieniędzy. Stratfordczycy każą sobie za wszystkie atrakcje słono płacić i dobrze wiedzą, jak wyciągnąć ostatni grosz. Ani się obejrzysz, jak każdego dnia znika kolejne 100 funtów. Jeszcze w latach 30. było to ciche, senne miasteczko, a miejscowa ludność wcale nie była zadowolona, że wybudowano tu nowy, jak na owe czasy bardzo awangardowy, gmach Teatru Szekspirowskiego. Dziś skomercjalizowany Stratford przypomina fabrykę pieniędzy. Dlatego zgadzam się z Sir Peterem Hallem - jednym z pierwszych dyrektorów Royal Shakespeare Company, że wygląda trochę jak "filia Disneylandu". Samemu Szekspirowi to prawdopodobnie nie zaszkodzi. Jego duch tam pozostanie i zawsze będzie się z nas wszystkich życzliwie naśmiewał.
Co roku mieszkańcy Stratford-upon-Avon, przebrani w stroje z epoki elżbietańskiej, wylegają na ulice miasteczka, by podczas barwnej i głośnej parady świętować urodziny swojego najsłynniejszego obywatela - poety i dramaturga Williama Szekspira, który przyszedł na świat 23 kwietnia 1564 roku. Z okazji wybrania przez Brytyjczyków Szekspira na Człowieka Tysiąclecia, uroczystości będą trwały tydzień (22-30 kwietnia). Główna parada odbędzie się 29 bm. Wręczana będzie też doroczna nagroda Shakespeare Birthday Award, odbędą się imprezy towarzyszące.
SĄDY U INNYCH Jak jest w Szwecji Od powszechnych do specjalnych MAREK ANTONI NOWICKI W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej. Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. Jurysdykcja ogólna System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, podczas gdy w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. W sprawach karnych sąd orzekający składa się z sędziego zawodowego i ławników - pięciu w sprawach o poważne przestępstwa i trzech w pozostałych. Jeśli oskarżenie dotyczy przestępstw gospodarczych, można dokooptować do składu biegłego z zakresu finansów. W sprawach rodzinnych w składzie, poza sędzią, jest trzech ławników. W innych procesach cywilnych, głównie majątkowych, sąd orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych. Taka jest zasada, natomiast wiele spraw karnych o drobne przestępstwa może rozpatrywać jeden sędzia. Spór cywilny może być rozstrzygnięty przez jednego sędziego bez ławników, jeśli strony się na to zgodzą lub jeśli sąd uzna, iż sprawa nie nastręcza trudności. W praktyce dzieje się tak w większości spraw rodzinnych i majątkowych. Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Jeśli sąd rejonowy orzekał w składzie jednego sędziego i dwóch ławników, sąd apelacyjny składa się z trzech sędziów zawodowych i dwóch ławników. Jeśli sprawa w I instancji była rozpatrywana bez ławników, apelacją zajmuje się trzyosobowy skład zawodowy. Przy trzech sędziach w I instancji w apelacji jest ich czterech. Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Decyzję w tej kwestii podejmuje wyznaczony sędzia SN. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji. Rozpatrywanie sprawy przez SN może być ograniczone do jej części lub konkretnego zagadnienia. W niektórych sprawach zgoda nie jest wymagana. Dotyczy to np. spraw wnoszonych przez prokuratora. SN rozpatruje sprawy zwykle w składzie pięcioosobowym. Ma prawo zajmować się kwestiami faktycznymi i prawnymi. Jeśli izba uzna, iż istnieją podstawy do zmiany dotychczasowego orzecznictwa, przekazuje sprawę na plenarne posiedzenie SN w pełnym składzie lub co najmniej 12-osobowym. Powszechne administracyjne Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. Przepisy wyraźnie wymieniają decyzje, które mogą być w ten sposób zaskarżone. Wynika z tego, że właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji. W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. Badanie to, tzw. kontrola legalności, może zakończyć się uchyleniem decyzji. Sąd nie może jednak zastąpić jej własną decyzją. Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Odwołanie służy do sądu administracyjnego, który orzeka nie tylko o zgodności z prawem, ale również o słuszności kwestionowanej decyzji. Orzeczenie może w tym wypadku zastąpić decyzję organu administracji. Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Sąd administracyjny ogranicza się w takich sprawach do zbadania zgodności decyzji z prawem. Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Większość spraw rozpoznają w składzie: jeden sędzia zawodowy i trzech ławników. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Zajmują się one głównie rozpatrywaniem apelacji, ale działają również jako sądy I instancji w sprawach odwołań od decyzji administracyjnych, np. dotyczących zezwoleń na budowę, opieki zdrowotnej oraz kontroli publicznej nad wykonywaniem praktyki lekarskiej, a także decyzji władz o odmowie udostępnienia dokumentu publicznego. Dotyczy to również spraw, w których wchodzi w grę ocena zgodności z prawem decyzji podjętych przez władze lokalne. Administracyjne sądy apelacyjne orzekają w składzie trzech sędziów zawodowych, wyjątkowo, np. w sprawach dotyczących objęcia dziecka opieką publiczną, w składach orzekających są również ławnicy. Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Dwie trzecie z nich musi posiadać wykształcenie prawnicze. Orzeka w składach pięcioosobowych lub większych. Na tle prawa pracy Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy. Sąd Pracy, powstały w 1929 r., rozpatruje spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, łącznie ze sprawami związanymi z interpretacją i stosowaniem układów zbiorowych. Większość spraw tego rodzaju rozpatruje Sąd Pracy, orzekający w pierwszej i ostatniej instancji. Niekiedy orzeka najpierw sąd rejonowy, a ewentualnie potem, w razie odwołania, sprawą zajmuje się Sąd Pracy. Orzeka on w składzie siedmioosobowym. Dwaj członkowie składu są powoływani z rekomendacji organizacji pracodawców, dwaj inni - organizacji pracowników. Zwykle nie mają przygotowania prawniczego. Spośród trzech pozostałych dwaj muszą mieć doświadczenie zawodowego sędziego. Trzecia osoba nie musi być prawnikiem, ma natomiast obowiązek posiadania specjalnej wiedzy na temat warunków na rynku pracy. Do spraw rynku Sąd ds. Rynku utworzono w 1971 r. Rozpatruje sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych. Orzeka w składzie pięcioosobowym. Przewodniczący musi być sędzią, natomiast pozostali członkowie nie muszą mieć przygotowania prawniczego; mają reprezentować interesy biznesu, konsumentów i pracowników. Czynsze najmu i dzierżawne W celu rozpatrywania sporów dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych powołano do życia 12 sądów ds. czynszów najmu i drugie tyle ds. czynszów dzierżawnych. Nie są to sądy specjalne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale niezależne organa pełniące funkcje sądownicze. W wielu sprawach jedynym ich zadaniem jest mediacja między stronami. Kiedy indziej działają jak komisje arbitrażowe, a nawet, od czasu do czasu, jak zwykłe sądy. Składają się z przewodniczącego - prawnika i dwu osób reprezentujących interesy wchodzące w grę w danej sprawie. Wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu jest Sąd ds. Mieszkaniowych, stanowiący obecnie specjalny wydział sądu apelacyjnego. Orzeka w składach siedmioosobowych. Trzej sędziowie muszą mieć przygotowanie prawnicze, a zadaniem czterech pozostałych jest reprezentowanie interesów najemców i właścicieli mieszkań. Niekiedy dopuszczalny jest skład czteroosobowy: dwaj prawnicy i dwaj reprezentanci interesów stron. Czasami jednego z prawników zastępuje ekspert w dziedzinie ważnej ze względu na przedmiot sprawy. Ubezpieczenie społeczne Kwestie związane z ubezpieczeniem społecznym, np. świadczeniami chorobowymi, badają najpierw organa administracji, tzw. urzędy ubezpieczeń społecznych. Sprawy te do 1991 r. rozpatrywały specjalne sądy ubezpieczeń, później jednak większość z nich przekazano do powszechnych sądów administracyjnych. W pierwszej instancji właściwy jest więc okręgowy sąd administracyjny z prawem odwołania się do apelacyjnego sądu administracyjnego. Specjalny patentowy Sądem specjalnym jest Odwoławczy Sąd Patentowy, który rozpatruje sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Apelacja od orzeczeń tych sądów przysługuje do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów. Ziemskie i wodne Dwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich rozpatrujących spory związane z gospodarka gruntami i ochroną środowiska. Odwołanie służy do sądu apelacyjnego. Sześć sądów wodnych zajmuje się sprawami na tle prawa o eksploatacji wody w rzekach i jeziorach. Jeden z sądów apelacyjnych, w Svea, służy jako Naczelny Sąd Wodny. Siedem sądów rejonowych jest właściwych w sporach morskich rozpatrywanych jak zwykłe sprawy cywilne. Wolność prasy Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. Jeśli odpowiedź jest przecząca, werdykt przysięgłych jest ostateczny. Gdyby jednak przysięgli dopatrzyli się naruszenia prawa karnego, o winie muszą orzec trzej sędziowie zawodowi. Apelacja od tego orzeczenia przysługuje na zasadach ogólnych. W Sztokholmie Sąd Rejonowy w Sztokholmie ma wyłączną jurysdykcję w niektórych rodzajach spraw patentowych. Urząd Patentowy i Odwoławczy Sąd Patentowy badają zagadnienia związane z przyznaniem patentu, natomiast ten sąd zajmuje się sporami na tle naruszeń lub unieważnienia patentu. Orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych i trzech ekspertów powoływanych do każdej konkretnej sprawy w zależności od dziedziny, która jest w niej istotna. Eksperci biorą również udział w orzekaniu w instancji apelacyjnej i w SN. Jeszcze arbitrażowe W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Strony mają pewien wpływ na skład orzekający i ostateczny charakter orzeczenia. Procedura jest tańsza i szybsza. Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. Orzeczenie nie jest prawnie wykonalne, jednak w praktyce strony dobrowolnie podporządkowują się wnioskom z niego wynikającym. Jeśli do tego nie dojdzie, każda ze stron może wszcząć postępowanie przed sądem powszechnym. Trochę statystyki W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej. Liczba spraw w sądach rejonowych wyniosła w 1996 r. 140.940 (spadek w stosunku do rekordowego 1993 r. o ponad 35 tys.), w apelacyjnych - 25.656 (niewielki stopniowy spadek) i w SN - 5823 (w ciągu ostatnich trzech lat utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie). 516 sędziów orzekało w powszechnych sądach administracyjnych (na jednego sędziego 1,6 etatu obsługi). Okręgowe sądy administracyjne zarejestrowały w tym samym okresie 112.190 spraw (o 23 tys. mniej niż w 1993 r.), apelacyjne - 27.579 (o 7,5 tys. mniej niż w 1993 r.), Naczelny Sąd Administracyjny - 7973 (liczba ciągle rośnie). Coraz mniej spraw trafia do sądów ds. czynszów najmu i dzierżawy. W stosunku do 1993 r. ich liczba obniżyła się bardzo wyraźnie.
W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej. Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Sąd Najwyższy znajduje się na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej. Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe (będące sądami pierwszej instancji), apelacyjne (pełniące funkcję sądów drugiej instancji) i Naczelny Sąd Administracyjny, najwyższą instancję w tej strukturze. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, rozpatrujący spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, Sąd ds. Mieszkaniowych, będący wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu, Sąd ds. Rynku, rozpatrujący sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń czy Odwoławczy Sąd Patentowy, rozpatrujący sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Dwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich, a trzynaście sądów wodnych. Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. W niektórych rodzajach spraw patentowych wyłączną jurysdykcję ma Sąd Rejonowy w Sztokholmie. W Szwecji istnieją również sądy arbitrażowe, które załatwiają wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu.
ŚWIĘTY WOJCIECH Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Jego misja w Prusach trwała tydzień. Zginął 23 kwietnia 997 roku. Ogłoszono go świętym. Po tysiącu lat kreowany jest na patrona jednoczącej się Europy. Stary patron nowej Europy Relikwiarz świętego Wojciecha w Gnieźnie FOT. STANISŁAW CIOK EWA K. CZACZKOWSKA Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Niektórzy złośliwi są skłonni nawet powiedzieć, że jego życie było totalnym bankructwem - trafnie zauważył ksiądz Henryk Żochowski na spotkaniu Akcji Katolickiej. Miał być rycerzem, a został biskupem. Dwukrotnie opuszczał biskupstwo szukając azylu w Rzymie, lecz go stamtąd wyrywano pod groźbą ekskomuniki. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Ten z pozoru "bankrut" w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się wojciechowy przyjaciel - cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry, z którego dworu wyruszył nawracać pogan. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, kładąc podwaliny pod samodzielną organizację kościelną w Polsce, cesarz zaś uznał suwerenność naszego kraju, dzięki czemu Polska mogła czuć się partnerem w europejskiej rodzinie krajów chrześcijańskich. I oto niebawem, 3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. Tym razem najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw: Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski (z powodów zdrowotnych zabraknie prezydenta Czech) oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd gnieźnieński w roku 1000 był jednym z elementów wcielania w życie ottonowskiej koncepcji cesarstwa opartego na federacji równouprawnionych ludów. Ten obecny - jak można przypuszczać - będzie głównie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej oraz postaci Wojciecha, który podróżując między jej częściami przenosił idee, przerzucał mosty. Szukanie tamtych korzeni Profesor Henryk Samsonowicz w wywiadzie dla "GW" powiedział, że przed tysiącem lat Wojciech nadawał się na świętego "jednoczącej się wówczas Europy" lepiej niż ktokolwiek inny. Czech z pochodzenia, wykształcony w Niemczech, był biskupem Pragi i mnichem benedyktyńskim, przyjacielem cesarza i znajomym papieża; przebywał w Italii, odwiedził Francję, Węgry, Polskę; zginął nawracając Prusów. Ale okazuje się, że i teraz, w XX wieku, gdy Europa po rozpadzie dwóch wrogich obozów ponownie się jednoczy i szuka wspólnych korzeni, można sięgnąć do św. Wojciecha i kreować go na patrona wspólnej Europy. Z jednej strony wydawać się to może nadużyciem, naciąganiem historii do współczesnych potrzeb. Bo tamta, wojciechowa Europa była przecież inna: nie podzielona jeszcze wiarą (ale i nie we wszystkich jej zakątkach przyjęto już chrześcijaństwo), z elitą intelektualną tożsamą z elitą kościelną, w której duchowny, wszak wykształcony w łacinie, mógł poruszać się po niej bez przeszkód, będąc wszędzie jakby u siebie. Ale z drugiej strony - jak słusznie zauważył Andrzej Drzycimski, prezes Fundacji św. Wojciecha, podczas inauguracji jej działalności - obie Europy: tamta, z końca X wieku i dzisiejsza, z końca XX wieku, szukające swego wyrazu, mają wiele wspólnego. Gdy X-wieczną Europę jednoczyła wspólna wiara, wchodząca dopiero do krajów Europy Środkowej i Wschodniej, tak współczesna Europa, szukając wspólnych korzeni, spoiwa łączącego jej skomplikowane dzieje, musi sięgnąć do chrześcijaństwa. I do św. Wojciecha, którego działanie - jak zauważył w "Słowie" bp Stanisław Gądecki, sekretarz Międzynarodowego Komitetu Organizacyjnego obchodów 1000. rocznicy śmierci św. Wojciecha - "wyraźnie związane było z przekraczaniem granic i z tworzeniem - wspólnie z ówczesnymi władcami - wizji jednej, zewangelizowanej Europy". - Święty Wojciech żył w czasach przełomu, kiedy część Europy leżącej na Wschodzie chciała się włączyć do krajów cywilizacji chrześcijańskiej zachodniej. On nie działał na marginesie tych wydarzeń, ale w samym centrum; sugerował Ottonowi III jedność duchową i pokojową - mówi biskup Gądecki. - I z tego tytułu był pomostem między częścią środkowowschodnią a zachodnią. Dzisiaj, gdy po tysiącu lat wraca myśl jednoczenia się Europy w znaczeniu czysto politycznym, w takim samym stopniu konieczne jest jednoczenie się w znaczeniu czysto chrześcijańskim. Stąd istotą Kościoła jest wspomnieć człowieka wskazującego na wartości, które się ostały i stanowiły o zasadniczej sile Europy, która z chrześcijaństwa wyrastała i na nim się oparła. To rodzi pragnienie europejskiego patronatu Wojciecha, który mógłby stanąć obok św. Benedykta, świętych Cyryla i Metodego, jako człowiek, który łączy wiele narodów. Ale aby św. Wojciech stał się oficjalnym patronem Europy musiałyby wystąpić o to ze specjalną petycją do Watykanu episkopaty tzw. świętowojciechowych państw (najbardziej zaangażowane są w to episkopaty Czech i Polski). Na razie, i to całkiem niedawno, na ich wniosek św. Wojciech został wpisany do kalendarza Kościoła powszechnego. Jeszcze bowiem niedawno był czczony tylko lokalnie w kościołach Słowiańszczyzny pod swojsko brzmiącym imieniem Wojciech, na Zachodzie jako Adalbert (to imię przyjął przy bierzmowaniu, którego udzielił mu arcybiskup magdeburski tym samym zwany imieniem). Święty Wojciech od dawna czczony jest w Polsce, jako jej główny patron, w Czechach, na Węgrzech, w Słowacji, Niemczech, Dalmacji i Italii. Wojciech, kanonizowany jeszcze przed rozłamem w Kościele, jak się okazuje, może jednoczyć także na gruncie religijnym. Kościół prawosławny zastanawia się, czy nie przywrócić jego imienia, jako świętego sprzed rozłamu, do grona czczonych obecnie. Nie jest też wykluczone, że Kościoły protestanckie przywrócą św. Wojciecha do katalogu świętych sprzed reformacji, traktując go nie jako pośrednika między ludźmi a Bogiem, co jest sprzeczne z zasadami protestantyzmu, ale jako świadka wiary. Biskup mnichem Życie św. Wojciecha, niedługie, acz bogate w wydarzenia, opisane zostało w licznych żywotach, pasjach i legendach tworzonych przez wieki. Wartość historyczną mają jednak głównie dwa najstarsze żywoty spisane tuż po jego śmierci. Wojciech urodził się około 956 roku w Libicach. Pochodził z książęcego rodu Sławnikowiców konkurującego z Przemyślidami. Wykształcenie, także w zakresie teologii i filozofii, zdobył w Magdeburgu. Po powrocie do Pragi był świadkiem jak tuż przed śmiercią biskup praski Dytmar rozpaczliwie kajał się za uleganie czczym zaszczytom i bogactwu, a przede wszystkim za duszpasterskie zaniedbania i brak efektów pracy wśród tylko pozornie nawróconego ludu, który "nic nie zna i nie czyni prócz tego, co palec szatana w sercach jego zapisał". To przeżycie, zdaniem historyków, spowodowało przełom w życiu Wojciecha. Zerwał on ze zbyt świeckim, jak na duchownego, stylem życia i przyjął - jak napisał ks. Kazimierz Śmigiel, w książce "Święty Wojciech Sławnikowic" - "ideał ascezy zakonnej jako model realizacji życia chrześcijańskiego". Wojciech, jako jedyny tak dobrze urodzony i wykształcony Czech, był oczywistym kandydatem na następcę Dytmara (Niemca z pochodzenia). Inwestyturę otrzymał w 983 roku w Weronie z rąk cesarza niemieckiego Ottona II, a konsekracji dokonał arcybiskup Moguncji Willigis. Gdy jako nowo wyświęcony biskup przyjechał do Pragi - wszedł do miasta boso. To była zapowiedź realizacji jego duszpasterskiego programu. Biskup Wojciech - jak opisują autorzy żywotów - wiódł życie ascetyczne: umartwiał ciało, nie dojadał, nie dosypiał, spał na podłodze z kamieniem pod głową. Okazywał miłosierdzie ubogim i słabym, dawał jałmużnę, odwiedzał chorych i więźniów, ciążył mu na sercu handel niewolnikami. Długie godziny spędzał na modlitwie i kontemplacji. Walczył z łamaniem celibatu wśród kleru, próbował wcielić wśród ludu zasady życia chrześcijańskiego: występował przeciw wielożeństwu, cudzołóstwu, wymagał przestrzegania dni świątecznych i postów. Ucieczki i powroty Nie mogąc poradzić występkom wiernych, zaradzić złu, po sześciu latach wyjechał z Pragi szukając wsparcia najpierw u papieża. Na krótko zatrzymał się w opactwie Monte Cassino, a potem wstąpił do klasztoru św. Bonifacego i Aleksego na Awentynie, gdzie przyjął benedyktyński habit. Po trzech latach pobytu w Italii najpierw Czesi, a potem arcybiskup Moguncji zażądali powrotu Wojciecha. Papież Jan XV zgodził się pod jednym wszakże warunkiem: "jeśli będą mu posłuszni, niech go zatrzymają. Jeśli zaś nie zechcą zaniechać zwykłej swej nieprawości, niech ten nasz przyjaciel unika obcowania ze złymi". Okres posłuszeństwa biskupowi nie trwał długo. Po dwóch latach od powrotu doszło do incydentu, który - jak opisują żywoty - bezpośrednio zadecydował o powtórnym opuszczeniu Pragi. Otóż biskup udzielił w kościele schronienia żonie pewnego wielmoży, która popełniła cudzołóstwo. Gdy krewni zdradzonego męża zażądali wydania kobiety - odmówił. Niepomni na azyl kościelny, wywlekli ją ze świątyni i zamordowali. Wojciech, tym razem przez Węgry, ponownie udał się do klasztoru na Awentynie, którego został przeorem. W 996 roku na synodzie znów nakazano Wojciechowi, pod karą klątwy, wrócić do Pragi. Papież ulegając prośbie Wojciecha zgodził się jedynie, aby ewentualnie zamienił powrót na pracę misyjną wśród pogan. Ale Wojciecha do Pragi już ani nie wzywano, ani nie mógł tam powrócić po wymordowaniu przez Przemyślidów rodu Sławnikowiców. Raz jeszcze spotkał się z Ottonem III, którego program federacji Niemiec, Galii i Słowiańszczyzny, popierał. Zanim dotarł na dwór Bolesława Chrobrego, odwiedził jeszcze groby św. Benedykta i św. Dionizego we Francji. Głowę wbito na pal W Gnieźnie pojawił się na początku 997 roku i niemal zaraz wybrał się na misję do Prus. Wziął ze sobą tylko dwóch towarzyszy: brata Radzima -Gaudentego i prezbitera Benedykta-Bogusza. Pod ochroną 30 wojów przybyli najpierw Wisłą do Gdańska, gdzie Wojciech nauczał i udzielał chrztu. W połowie kwietnia po odprawieniu wojów, już tylko we trójkę, pokojowo ruszyli nawracać Prusów. Pierwsze spotkanie 17 kwietnia, zapowiadało nieszczęście: przyjęto ich wrogo, ktoś krzyczał, ktoś uderzył Wojciecha wiosłem. Podobnie było podczas drugiego tego dnia spotkania na placu targowym w jakiejś osadzie. Przez pięć dni misjonarze odpoczywali blisko miejsca pierwszego postoju. "O świcie, w piątek 23 kwietnia, zawrócili od brzegu w głąb lądu. Śpiewając psalmy przeszli przez pasmo lasów i około południa wyszli na pola. Tam Gaudenty odprawił mszę. Wojciech przyjął Komunię św. Posilili się i znów ruszyli w drogę, ale wnet opanowało ich takie znużenie, że usiedli i nawet posnęli. Zerwał ich napad zbrojny, niewątpliwie specjalnie zorganizowany, gdyż był wśród napastników kapłan pogański. Związano wszystkich trzech, ale tylko ku Wojciechowi zwrócono ciosy. Osłabłego zawleczono na wzgórek. Kapłan uderzył pierwszy, potem jeszcze 6 włóczni utkwiło w ciele. Odciętą głowę wbito na żerdź, nad zwłokami postawiono straż" - tak prof. Jadwiga Karwasińska opierając się na najstarszych żywotach opisała śmierć Wojciecha. Miejsce męczeństwa nie jest dokładnie znane: najprawdopodobniej było to w Świętym Gaju w okolicach Pasłęka; inni wskazują na okolice dzisiejszego Kaliningradu. Bolesław Chrobry wykupił z rąk Prusów ciało Wojciecha, które złożono w w ołtarzu głównym katedry gnieźnieńskiej. Siedemnaście legend, wiele cudów Męczeńska śmierć biskupa i fakt, że - jak pisze ks. Śmigiel - już za życia, w klasztorze, osiągnął wysoki stopień świętości, tak iż uważany był za symbol odnowy Kościoła w duchu kluniackim, sprawiły, że właściwie od razu, najpierw w gronie ludzi go znających, a potem coraz bardziej powszechnie uważany był za świętego. Proces kanonizacyjny, zainicjowany przez Ottona III, zakończył się w 999 roku. Kult św. Wojciecha od początku był bardzo żywy zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Z czasem obok żywotów i pasji zaczęto spisywać legendy. Jak podaje ks. Śmigiel znanych jest 17 legend z XIV i XV wieku, które przedstawiają życie, zasługi, śmierć i cuda dokonane przez świętego Wojciecha (np. uleczenie chorej Rzymianki; strącona, a nie naruszona konwia z winem) oraz cuda, które dokonały się za jego pośrednictwem. Wiele legend miało wartość ahistoryczną (jak chociażby ta, która mówi, że Wojciech wstał z grobu w Prusach i z głową pod pachą przeszedł przez morze, dotarł do Gdańska i położył się w kaplicy na wzgórzu, albo o wdowim groszu, który miał przeważyć szalę złota przy wykupie zwłok Wojciecha). Kult Wojciecha w Polsce właściwie od początku miał charakter religijno-państwowy. Bo w istocie za "cud" wojciechowy można uznać tak szybkie utworzenie w Polsce niezależnej metropolii kościelnej, przyspieszonej niewątpliwie przez śmierć i kanonizację Wojciecha, a która to metropolia w różnych okresach historii była elementem spajającym państwo polskie. Grób św. Wojciecha w Gnieźnie pełnił rolę integracyjną, stał się symbolem religijno-politycznym Polaków. Do niego pielgrzymowali kolejni władcy, tu do końca XIII wieku koronowano królów i książąt Polski. Do św. Wojciecha, zwanego przez Kadłubka "Najświętszym Patronem Polaków", odwoływano się w trudnych dla państwa i Kościoła chwilach. Jemu przypisywano autorstwo "Bogurodzicy", a Zygmunt Stary miał stwierdzić, że wobec zagrożenia kraju woli liczyć na orędownictwo Wojciecha niż na pomoc sąsiadów i szczęście wojenne. Ale św. Wojciech położył także zasługi dla innych środkowoeuropejskich państw, gdzie jego kult ożywiał religijność. Przypisuje mu się pośredni wpływ na powstanie samodzielnych organizacji kościelnych w Czechach i na Węgrzech i uzyskanie przez te kraje autonomii. "Z punktu widzenia historycznego oddziaływanie św. Wojciecha niepomiernie przerosło jego współczesny wpływ, który wcale nie był skromny, zważywszy na obszar Europy zachodniej i środkowowschodniej. (...) Ukształtowany model osobowości św. Wojciecha był jego własnym dziełem, natomiast popularyzowanie wzięli w swoje ręce ludzie mu życzliwi, którzy się nim zafascynowali lub dopatrzyli się korzyści kościelnych lub politycznych" - napisał ks. Kazimierz Śmigiel. Jest to kolejne potwierdzenie, że był to tylko pozorny "bankrut".
Św. Wojciech został kanonizowany półtora roku po śmierci. Przy jego grobie w 1000 r. podjęto decyzję o utworzeniu arcybiskupstwa gnieźnieńskiego. Na kolejnym zjeździe w Gnieźnie prezydenci kilku europejskich państw przypomną chrześcijańskie korzenie Europy Zachodniej i Wschodniej oraz postać św. Wojciecha, który 1000 lat temu nadawał się na patrona jednoczącej się Europy tak samo jak dziś. Chociaż dzisiejsza Europa jest inna, to w poszukiwaniu swojej tożsamości musi sięgać do chrześcijaństwa i św. Wojciecha, który był pomostem między Zachodem i Wschodem. Wyznawane przez niego wartości są aktualne także w dzisiejszych warunkach politycznych. Był kanonizowany jeszcze przed rozłamem Kościoła, więc może łączyć także na gruncie religijnym. Św. Wojciech pochodził z książęcego rodu, wykształcenie zdobył w Magdeburgu. Po powrocie do Pragi przyjął postawę ascety. Został biskupem praskim. Usiłował rozpowszechnić wśród ludu zasady życia chrześcijańskiego, które sam wyznawał. Nie mógł poradzić sobie z grzesznością wiernych, szukał pomocy u papieża. Poprosił o pozwolenie na pracę misyjną wśród pogan. Odwiedził dwór Bolesława Chrobrego i wyruszył do Prus. 23 kwietnia został zabity. Bolesław Chrobry wykupił jego ciało i złożył na ołtarzu w Gnieźnie. Powstało wiele legend opisujących cuda, których dokonywał. Kult św. Wojciecha od początku był bardzo żywy na Wschodzie i Zachodzie, ożywiał religijność Europejczyków. Św. Wojciech stał się najważniejszym patronem Polski.
ODSZKODOWANIA Prezydent Johannes Rau prosi o przebaczenie w imieniu narodu niemieckiego 10 miliardów marek dla przymusowych robotników Od lewej: Stuart Eizenstat, Gerhard Schroeder i Otto Lambsdorff FOT. (C) EPA 10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych - na taką sumę zaproponowaną oficjalnie przez Niemcy zgodziły się w piątek w Berlinie strony uczestniczące w negocjacjach odszkodowawczych. Prezydent RFN Johannes Rau, oddając podczas spotkania z uczestnikami negocjacji cześć "wszystkim, którzy pod panowaniem Niemiec wykonywać musieli pracę niewolniczą i przymusową", poprosił "w imieniu narodu niemieckiego" o przebaczenie. - Ich cierpień nigdy nie zapomnimy. Do pierwszych dni lutego roku 2000 powinny zostać dopracowane wzbudzające wiele emocji szczegóły podziału tej sumy na różne kategorie ofiar i na kraje, z których pochodzą poszkodowani. Wiele wskazuje na to, że w kwestii podziału głównymi uczestnikami sporu będą z jednej strony Polska, a z drugiej organizacje żydowskie. Wypłacanie zacznie się za rok - uważa główny amerykański negocjator Stuart Eizenstat. Inni uczestnicy, zarówno ze strony ofiar, jak i przemysłu niemieckiego, zapowiedzieli, że będą się starali jak najbardziej skrócić czas oczekiwania na wypłaty. Wątpliwe jednak, by doszło do nich szybciej niż w drugiej połowie 2000 roku. Historyczny krok To historyczny krok - komentował na konferencji prasowej kanclerz Gerhard Schröder. Stuart Eizenstat mówił o wielkim dniu dla poszkodowanych i szczególnym znaczeniu porozumienia dla stosunków Niemiec z USA i z krajami sąsiedzkimi. Strona polska oceniła ustalenie sumy jako sukces w wymiarze politycznym, dodając, że w wymiarze ludzkim nie można mówić o sukcesie, a jedynie o uldze, bo do kompromisu dochodzi ponad 54 lata po zakończeniu wojny i za życia mniej niż jednej piątej poszkodowanych. Rozczarowujące jest, podkreślił wiceminister spraw zagranicznych Janusz Stańczyk, że propozycja 10 miliardów marek, która mogła paść kilka miesięcy temu, pojawiła się dopiero teraz. - Wszyscy wiemy, że pieniędzmi nie da się ofiarom zbrodni wynagrodzić doznanych krzywd, wszyscy wiemy, że cierpień zadanych milionom nie da się naprawić - mówił wczoraj prezydent RFN, Johannes Rau. Podkreślił, że państwo niemieckie oraz przedsiębiorstwa popierające utworzenie funduszu odszkodowawczego przyznają się do "wspólnej odpowiedzialności i obowiązku moralnego, które wynikają z wyrządzonych krzywd". Polska delegacja przyjęła wystąpienie prezydenta Raua jako moralne dopełnienie negocjacji i wyraziła przekonanie, że spotka się ono z uznaniem ze strony ofiar. Podział pieniędzy W najbliższych tygodniach delegacje zajmą się sprawą podziału pieniędzy. Jedną z podstawowych kwestii będzie wynegocjowanie, jaka część sumy przypadnie robotnikom niewolniczym i przymusowym, których przede wszystkim dotyczą negocjacje, a jaka zostanie przeznaczona na inne cele - m.in. na odszkodowania za zagrabiony z przyczyn rasowych majątek, za utracone wkłady ubezpieczeniowe, odszkodowania dla ofiar eksperymentów medycznych oraz na tzw. fundusz przyszłości, z którego mają być finansowane akcje mające na celu zachowanie pamięci o pracy przymusowej i innych zbrodniach nazizmu. Polska, Czechy, Białoruś i Ukraina oficjalnie podkreślają, że na odszkodowania za pracę przymusową powinno się przeznaczyć 88 procent sumy całkowitej. Niektóre delegacje nieformalnie domagały się, by na ten cel przeznaczono najwyżej 60 proc. Dla Polski, a także innych państw Europy Środkowej i Wschodniej, zasadnicze znaczenie ma sprawa robotników rolnych (w wypadku Polski to 226 tysięcy z 489 tysięcy wszystkich ofiar pracy przymusowej). Jerzy Widzyk, szef Kancelarii Premiera, mówił na sesji plenarnej, że Polska nie zgadza się na wykluczenie z tej grupy poszkodowanych przy podziale sumy ogólnej. Jak podkreślił, wykluczenie byłoby niezgodne z ustaleniami procesów norymberskich, bo to sama "deportacja była przestępstwem, a nie związany z nią stopień prześladowania". Delegacja polska dostrzegła pewną zmianę nastawienia do tego problemu polityków niemieckich. Prezydent Rau w swoim przemówieniu podkreślił bowiem, że praca przymusowa oznaczała nie tylko niewypłacenie sprawiedliwego wynagrodzenia, lecz także "deportację, pozbawienie stron rodzinnych, pozbawienie wszelkich praw i brutalne naruszanie godności ludzkiej". Suma może być większa Przez długi czas Polska nie znajdowała w sprawie robotników rolnych zrozumienia u negocjatorów amerykańskich. Nastąpiła jednak ewolucja poglądów, powiedział wiceminister Janusz Stańczyk, i jest szansa, że zostanie uznana kategoria robotników rolnych i fundacje narodowe nie będą musiały wypłacać odszkodowań tej grupie poszkodowanych kosztem innych grup. Polska zakłada, że powinno jej przypaść około jednej czwartej sumy przeznaczonej dla robotników niewolniczych (zmuszanych do pracy więźniów obozów koncentracyjnych i gett) oraz przymusowych. Nasz kraj, mający duży procent ofiar w obu kategoriach (odpowiednio 25 i prawie 27 procent), spodziewa się odegrać kluczową rolę w rozmowach o podziale. Zapowiada się, że Polska będzie spierała się głównie z organizacjami żydowskimi, które chciałyby jak największą sumę przeznaczyć na robotników niewolniczych (z których 55 proc. to Żydzi) oraz na inne cele, np. odszkodowania za zabrany majątek. Polska delegacja uważa, że indywidualne odszkodowania dla robotników niewolniczych powinny być dwa razy wyższe niż dla robotników przymusowych zatrudnionych w przemyśle. Z drugiej strony padają propozycje, by ta proporcja była jak 5 do 1. Suma 10 miliardów marek być może zostanie jeszcze uzupełniona. Wcześniej z USA napływały informacje, że dodatkowy miliard dołożą przedsiębiorstwa amerykańskie, których filie w Niemczech korzystały z pracy przymusowej. W piątek w Berlinie nie było żadnego oficjalnego potwierdzenia w tej sprawie. Adwokaci wspominali jedynie o czynionych staraniach. Polska i inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej uważają, że każda dodatkowa suma powinna być dzielona na tych samych zasadach, jakie zostaną ustalone w sprawie podziału 10 miliardów marek od niemieckiego państwa i przemysłu. Przekazały nawet przed kilkoma dniami list w tej sprawie Stuartowi Eizenstatowi i Otto Lambsdorffowi. Jak powiedział Jacek Turczyński, przewodniczący Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, warto teraz powrócić do idei zaangażowania w sprawę odszkodowań dla robotników przymusowych także firm austriackich. Wynagrodzenia dla adwokatów Dużo emocji wzbudza sprawa wynagrodzeń dla adwokatów ofiar. Sami prawnicy podkreślają, że honoraria dla nich nie uszczuplą funduszu dla ofiar. Wbrew obawom znacznej części opinii publicznej w Niemczech, sumy, które przypadną prawnikom, nie będą raczej szły w setki milionów marek. Jak się wczoraj mówiło nieoficjalnie, nie będzie to więcej niż 50 milionów marek dla wszystkich zaangażowanych od miesięcy w negocjacje kancelarii adwokackich. Mniej więcej trzy razy tyle mają pochłonąć inne koszty administracyjne. Prawdopodobnie pieniądze na te cele pochodzić będą z odsetek, które narosną na kontach bankowych od sumy na odszkodowania, w czasie, gdy nie będą one jeszcze wypłacane. Z 10 mld marek 5 mld ma wpłacić rząd, a 5 mld przemysł niemiecki (połowę będzie mógł odliczyć od opodatkowania). W czasie wojny robotników przymusowych zatrudniało ponad 2000 firm. - Udział w funduszu zadeklarowało na razie 60 - 70 - mówił przedstawiciel niemieckich koncernów, Manfred Gentz. Zaapelował o akces następnych przedsiębiorstw, podkreślając, że ma on charakter dobrowolny. Były szef socjaldemokratów Hans-Jochen Vogel wezwał konsumentów do bojkotowania towarów firm, które zatrudniały robotników przymusowych, a teraz nie chcą płacić. Dzisiejszy przewodniczący SPD kanclerz Schröder, podkreślając, że zawsze darzył szacunkiem Vogla, powiedział, że nie zgadza się z takimi metodami. z.l. Jerzy Haszczyński z Berlina "Porozumienie w sprawie wysokości kwoty odszkodowań wieńczy długotrwałe wysiłki polskiej dyplomacji, która w bieżącym roku z uporem prowadziła negocjacje w imieniu pół miliona poszkodowanych obywateli polskich", stwierdza w piątkowym oświadczeniu polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. MSZ jest wdzięczne za dobrą współpracę administracji Stanów Zjednoczonych i z uznaniem wyraża się o wysiłkach i ostatecznych decyzjach strony niemieckiej. "Negocjacje na temat odszkodowań były trudne i nie pozbawione momentów krytycznych. W najnowszej historii stosunków polsko-niemieckich był to jeden z najpoważniejszych sprawdzianów naszego partnerstwa. Mamy nadzieję, iż sprawiedliwy podział środków przyczyni się do przezwyciężenia dziedzictwa przeszłości" - oświadczyło polskie MSZ.
Niemcy przeznaczą 10 miliardów marek dla byłych robotników przymusowych. Prezydent RFN Johannes Rau podczas spotkania z uczestnikami negocjacji odszkodowawczych poprosił poszkodowanych o przebaczenie w imieniu narodu niemieckiego. Wypłaty rozpoczną się najwcześniej w drugiej połowie 2000 roku. W najbliższych tygodniach delegacje zajmą się sprawą podziału pieniędzy. Prawdopodobnie głównymi uczestnikami sporu będą z jednej strony Polska, a z drugiej organizacje żydowskie. Jedną z podstawowych kwestii będzie wynegocjowanie, jaka część sumy przypadnie robotnikom niewolniczym (zmuszanym do pracy więźniom obozów koncentracyjnych i gett) oraz przymusowym, a jaka zostanie przeznaczona na inne cele - m.in. na odszkodowania za zagrabiony z przyczyn rasowych majątek. Polska delegacja uważa, że na odszkodowania za pracę przymusową powinno się przeznaczyć 88 procent sumy całkowitej oraz że indywidualne odszkodowania dla robotników niewolniczych powinny być dwa razy wyższe niż dla robotników przymusowych. Polsce zależy także na zaliczeniu do grupy poszkodowanych robotników rolnych. Organizacje żydowskie chciałyby jak największą sumę przeznaczyć na robotników niewolniczych (z których 55 proc. to Żydzi) oraz na inne cele. Proponują też, żeby odszkodowania dla robotników niewolniczych były pieciokrotnie wyższe niż dla robotników przymusowych. Z 10 mld marek 5 mld ma wpłacić do funduszu rząd, a 5 mld przemysł niemiecki. Udział w funduszu zadeklarowało na razie 60 - 70 firm spośród 2000, które w czasie wojny zatrudniały robotników przymusowych. Suma odszkodowania może być jeszcze powiększona o dodatkowy miliard. Dołożą go przedsiębiorstwa amerykańskie, których filie w Niemczech korzystały z pracy przymusowej.
OCHRONA KONSUMENTA Jak to robią gdzie indziej Informacja musi byś jasna, niedwuznaczna i zrozumiała EWA ŁĘTOWSKA Anachroniczna jest koncepcja, u nas bynajmniej nierzadko wyznawana, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. Otóż poszło o poręczenia. TK (BVerfG 19 października 1993 r. i 5 sierpnia 1994 r.) uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i wręcz zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia, gdzie podsuwa się papier do podpisania, są tak wadliwe, że aż nieważne. A kwestię istnienia takiej nierównowagi (i nieważności umowy) powinien rozważać sąd powszechny z urzędu. TK wypowiedział się także w sprawie remedium na dostrzeżone zło. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi bowiem nierówność pozycji rynkowej. Prawnicy nastawieni tradycjonalnie obruszą się: przecież jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. Po co więc nakładanie powinności, wręcz obowiązku, informacji i ostrzeżeń? To bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Tradycjonaliści zapominają jednak o jednym. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Przy tej skali interesów jedna wpadka nie ma znaczenia. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę i przez wiele lat życie pod groźbą, że co zarobi, będzie zabrane na poczet długu. W konsekwencji wspomnianych orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Gdy mający 1500 DM żołdu żołnierz ręczy za kredyt wartości 30 tys. DM, uznaje się (ze wskazanych przyczyn) taką umowę za nieważną. Podobnie poręczenie gospodyni domowej bez własnych zarobkowych dochodów. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela (bo jest on tam zaskoczony i nie przygotowany na przemyślenie ryzyka podobnych transakcji). Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji. W opisywanej ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja (u nas bynajmniej nierzadko wyznawana), że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Do czego konstytucja może się przydać Nie tak dawno byłam recenzentką w przewodzie doktorskim, gdzie młoda i zdolna adeptka z wielkim sceptycyzmem wypowiadała się o art. 76 konstytucji, gdzie powiedziano, iż "władze publiczne chronią konsumentów (...) przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. Zakres tej ochrony określa ustawa". Otóż doktorantka była zdania, że chodzi tu o czystą deklarację, bo przecież to nie sama konstytucja, lecz "ustawodawca zwykły" ma określić poziom ochrony konsumenta. Niezależnie więc od tego, co ten zwykły ustawodawca zrobi w zakresie spraw konsumenckich, konstytucja "będzie musiała" to zaakceptować. To prawda, że z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta, ale to nie jest przecież jedyny możliwy sposób "użycia konstytucji" do takich celów. Wedle mnie ustawa zasadnicza w cytowanym artykule da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" (w zakresie wymienionych w konstytucji, szczególnie chronionych praw konsumenta) i "antykonsumenckiej" lub choćby "konsumencko neutralnej". Albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, które sąd musi odkodować, nadać im konkretną treść. Pisałam dwa miesiące temu o pułapce klauzul generalnych, o tym, że zamiast wyraźnie napisać (tak czynią na Zachodzie), o czym np. bank ma wyraźnie i przed zawarciem umowy poinformować klienta, u nas koledzy prawnicy uznają za wystarczające, że kodeks cywilny wymaga tu poziomu informacji nakazanego "przez dobre obyczaje". A skoro już mamy tak generalną regulację, trzeba, aby ktoś w konkretnym wypadku rozstrzygnął, czy - przykładowo - podanie oprocentowania kredytu przy przemilczeniu, że obok procentu płaci się jeszcze różne koszty, opłaty i prowizje, jest czy nie jest zgodne z dobrymi obyczajami? Czy zmiana warunków kredytu w czasie jego spłaty może dokonać się zawsze, czy tylko w wypadkach z góry klientowi podanych w umowie? Czy jeżeli taka zmiana jest - zgodnie z umową - możliwa "z ważnych powodów", to czy równie zgodne z dobrymi obyczajami będzie zastrzeżenie sobie przez bank wyłączności interpretacji tych "ważnych powodów"? Otóż podaję przykłady wzięte z praktyki, i to takie, gdzie "na Zachodzie" rozstrzygano na korzyść konsumenta. Czyniono tak dlatego, że tamtejsze ustawodawstwo, stanowiące zresztą implementację dyrektyw dotyczących kredytu konsumenckiego (87/102 z 22 grudnia 1986 r., 90/88 z 22 lutego 1990 r.), akurat w tych kwestiach jest przychylne konsumentom. A u nas? Może właśnie wypełnienie treścią naszych klauzul generalnych i zwrotów niedookreślonych w podobnym kierunku mogłoby się dokonać (skoro nie mamy do tej pory, a szkoda, żadnej regulacji umowy kredytu konsumenckiego) przez wybór prokonsumenckiej wykładni, dokonany dlatego, że sugeruje go art. 76 naszej konstytucji? Przecież odwoływanie się do wartości, aksjologii konstytucyjnej, jest jedną z przesłanek decydujących o wyborze interpretacji. Nie namawiam do rewolucji w stylu niemieckim (u nas nie ma normy, która byłaby ścisłym odpowiednikiem art. 2 niemieckiej konstytucji), ale do skromnego użytku skromnych narzędzi wykładni w klasycznym stylu. Ostrzeżony - uzbrojony Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta, co akcentuje niemiecki TK. Pisałam już wiele razy, że w europejskim prawie wspólnotowym kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku". Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach i ich implementacjach wewnątrzkrajowych przepisy mówiące, o czym, kiedy (przed zawarciem umowy i w czasie jej trwania) i jak trzeba konsumenta informować (na piśmie, oddzielne potwierdzanie ustnych informacji, czasem konieczność odręcznego pisma wobec niektórych klauzul, niekiedy wymaganie specjalnej szaty graficznej). I tak tylko tytułem przykładu wspomnę, że właśnie w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu (kwotowym i procentowym; w tym ostatnim zakresie dyrektywa z 1990 r. zawiera nawet wzory matematyczne i przykłady pełnego obciążenia finansowego konsumenta!). Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. W takim wypadku wymaga się, aby obciążenia klienta zostały "w godziwym stopniu" obniżone. Dyrektywy kredytowe w aneksach wskazują szczegółowe postanowienia, jakie powinny być zamieszczone w umowach kredytu na finansowanie zakupu towarów i usług, kredytu realizowanego za pomocą kart kredytowych, za pomocą rachunku bieżącego, a nawet, jak wspomniałam, zawierają specjalny wzór matematyczny sposobu obliczania kosztów kredytu i przykłady. Podobnie jest w dyrektywach ubezpieczeniowych. Zwłaszcza dwie z nich, dyrektywa 92/49 z 18 czerwca 1992 r. o ubezpieczeniach bezpośrednich z wyjątkiem ubezpieczeń na życie i dyrektywa 96/92 z 11 listopada 1992 r. dotycząca ubezpieczeń na życie, mają bardzo rozbudowany obowiązek informacji klienta. A ostatni z wymienionych aktów w aneksie zawiera szczegółowy wykaz informacji podzielonych na grupę udzielanych przed zawarciem umowy i w jej czasie, które instytucja ubezpieczeniowa musi przekazać konsumentowi. Kazuistyka tych rozwiązań (i w ogóle rozwiązań w prawie europejskim dotyczącym tego, o czym i jak należy konsumenta informować w rozmaitych umowach konsumenckich) jest dla nas wręcz porażająca. Ale tym, którzy chcieliby na nią kręcić nosem, przypomnę, że dzieje się to w krajach, gdzie obywatele w "masie" są znacznie bardziej oświeceni i wyedukowani w transakcjach rynkowych. Polacy zajęli ostatnie miejsce w robionych przed kilkoma laty na zlecenie OECD badaniach, mających na celu sprawdzenie, jak sprawnie ludzie sobie radzą ze zrozumieniem urzędowego tekstu, odczytaniem piktogramu, językiem, jakiego używa otaczająca nas cywilizacja. Sama w czasie wakacji widziałam u mojej gospodyni umowę kredytu sformułowaną tak, że nie było wiadomo, ile w ratach spłaty szło na odsetki, a ile na dług główny. A urzędniczka bankowa sama się w tym plątała i usiłowała wmówić nieszczęsnej klientce, że raty powinna płacić miesięcznie, a nie kwartalnie. Ma więc rację niemiecki TK: zrozumiała informacja orężem konsumenta. Ponadto od czasu dyrektywy 93/13 (o klauzulach abuzywnych) uważa się, że w prawie konsumenckim wspólnot istnieje "nakaz radykalnej transparencji", co oznacza, że każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte w przygotowanych wcześniej wzorach umów są zgodnie tłumaczone na niekorzyść proferenta (tego, który je opracował). To nie jest frazes Tu nie mogę się oprzeć dygresji. Zasada, o której piszę, wyrażająca się w łacińskiej formule "in dubio contra proferentem", jest klasycznym i szacownym instrumentem prawa cywilnego. Jej brak w naszym prawie był przedmiotem krytyki w literaturze fachowej. Działanie zasady: "niejasności tłumaczy się przeciw autorowi interpretowanej klauzuli", polega na możliwości wyboru przez sąd interpretacji korzystnej dla konsumenta. Piszę o tej klasycznej instytucji prawa cywilnego celowo. Spotkałam się niedawno z poglądem (wyrażonym na piśmie przez osobę, która w Bardzo Ważnym Departamencie Bardzo Ważnego Urzędu sprawuje funkcję określoną bodajże jako "starszy legislator"), iż odwołanie się do pojęć "jasność i zrozumiałość" informacji oznacza użycie sformułowań "wieloznacznych i mających potoczny charakter", a także że "brak możliwości egzekwowania" przepisu nakładającego obowiązek udzielania tego rodzaju informacji przez kontrahenta konsumenta. Jak to dobrze, że nie wiedzą tego w Brukseli. Pewno dyrektywa 93/13 w ogóle nie byłaby powstała. A także kilka innych dyrektyw konsumenckich. A poważnie: jeżeli nasi legislatorzy (choćby i "starsi") nie mają pojęcia o mechanizmie egzekwowania w nowoczesnym prawie skutków zasady "in dubio proferentem", jeśli sądzą, że klasyczna triada wymagań, aby informacja była "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", to tylko czczy frazes, jeśli sankcja kojarzy im się tylko z sankcją karną, a nie np. z nieważnością umowy - to te poglądy, a nie niewiedza przeciętnego konsumenta, wyznaczają nasz dystans wobec prawa europejskiego. Ile ochrony w prawie europejskim, ile w wewnętrznym Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Pisałam nie tak dawno, że dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Czasem same dyrektywy mówią, że jakieś kwestie mogą być przez państwa pominięte lub uregulowane inaczej, albo że można dokonać wyboru spośród kilku możliwości wskazanych w samej dyrektywie. Skoro można "nie mniej", to oczywiście można więcej. Ale tutaj tkwi pułapka. Bo przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony, np. przez stworzenie szczególnie wysokich standardów informacyjnych w interesie konsumentów, może być uznane za rzeczywistą czy ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. I niejednokrotnie różne postanowienia prawa wewnętrznego państw Unii Europejskiej chroniące konsumentów były przedmiotem krytycznej oceny Trybunału w Luksemburgu, który dopatrzył się w nich praktyk protekcjonistycznych, niedopuszczalnych z punktu widzenia zasad funkcjonowania wspólnoty. Słynna sprawa Cassis de Dijon (1979 r.), która dała początek doktrynie, iż wyroby spełniające warunki przewidziane przez prawo we własnym państwie mogą swobodnie cyrkulować na rynku wspólnoty, także miała aspekt ochronno-konsumencki. Niemcy, którym zarzucono praktyki dyskryminacyjne, gdyż zakazały importu likieru porzeczkowego mającego niższy procent alkoholu, niż przewidywały przepisy niemieckie, broniły się charakterystycznym zarzutem. Otóż wskazany poziom alkoholu był ustanowiony w interesie ochrony konsumenta! Czy było tak naprawdę, czy argumentację tę powołano tylko na okazję sprawy w Luksemburgu, nie warto dziś dociekać. Co ważne, i o czym trzeba pamiętać, to to, że chęć ochrony konsumenta przez stworzenie w prawie wewnętrznym bardzo rygorystycznych przepisów go chroniących może stać się podstawą podejrzenia o praktyki dyskryminacyjne i w konsekwencji - sprawy w Luksemburgu o dyskryminacyjne i nieproporcjonalne zastosowanie "środków o podobnym działaniu", o których mówi art. 30 traktatu europejskiego. Istnieje stosowne orzecznictwo dotyczące prokonsumenckiego ustawodawstwa ochronnego Francji, Holandii, Hiszpanii, Niemiec. Nam to nie grozi nie tylko dlatego, że jeszcze nie jesteśmy na wspólnym rynku, ale i dlatego, że naszemu ustawodawstwu ochronnemu bardzo daleko do poziomu przewyższającego poziom określony jako "minimalny". Klient może się rozmyślić Nie tylko informacja i nie tylko określenie minimalnego poziomu uprawnień zagwarantowanych konsumentowi w dotyczącym danej umowy prawie wspólnotowym czy wewnętrznym są cechami charakterystycznymi europejskiego prawa konsumenckiego. Klasyczna zasada, że "umowy powinny być dotrzymywane" (pacta servanda sunt), na naszych oczach doznaje wyłomu właśnie w prawie dotyczącym konsumenta. Otóż cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo "wycofania się z transakcji". Przez krótki czas, siedem do dziesięciu dni, ma on prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji czy następstw, zrezygnować z transakcji, wycofać się z niej. Możliwość ta jest czasem ujęta jako prawo odstąpienia od umowy (tak w umowach zawieranych poza lokalem handlowym czy na odległość albo przy time sharingu) albo jako konsekwencja ustawowego warunku zawieszającego (tak w umowach o kredyt konsumencki we Francji; sama dyrektywa europejska o kredytach konsumenckich - minimalny charakter dyrektywy - tego uprawnienia nie przewiduje, choć wielu państwom UE w ich regulacjach umów kredytowych jest znana). Określenie konstrukcji prawnej tego wycofania się z transakcji to zadanie dla ubiegających się o stopnie naukowe z prawa. Pewno dawniej takie dysertacje byłyby zatytułowane "Tempus ad deliberandum w umowach z konsumentami". Teraz, z duchem czasu, inaczej: "Cooling off period w prawie konsumenckim". W praktyce i u nas nowa technika ochronna zaczyna się pojawiać: zna ją polskie prawo ubezpieczeniowe (art. 6 pkt 3 ustawy o działalności ubezpieczeniowej mówiący o konieczności przewidzenia tego rodzaju instytucji w ogólnych warunkach ubezpieczeń - zresztą nie tylko tyczących konsumenta). Co charakterystyczne: tego rodzaju możliwość wycofania się z transakcji służy (w prawie europejskim) jedynie konsumentowi, nie jego kontrahentowi. I znów jest to jeden ze środków, który przyznaje się tylko stronie instytucjonalnie słabszej, środek dodatkowy, używany w umowie niesymetrycznie, by zrównoważyć siłę rynkową konsumenta wobec profesjonalisty. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
Niemiecki Trybunał Konstytucyjny uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna i niepoddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Jest to spowodowane tym, że nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem a bankiem jest tak wielka, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego, czyli autonomii woli. Trybunał Konstytucyjny zdecydował, że aby zaradzić temu niebezpieczeństwu należy poręczycielowi przedstawić szczegółową, wyczerpującą, niedwuznaczną i jasną informację na temat zagrożeń płynących z poręczenia kredytu. Jednocześnie Trybunał Konstytucyjny jasno dał do zrozumienia, że anachroniczną jest koncepcja iż swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Postanowienie TK zaowocowało podejrzliwością powszechnych sądów wobec poręczycieli, których dochody są niskie lub też żadne, oraz tych poręczycieli, którzy są krewnymi kredytobiorców. Polska konstytucja, w przeciwieństwie do niemieckiej, nie zawiera przepisów dotyczących środków i poziomu ochrony konsumenta. Zawiera ona jednak ustawę zasadniczą (art. 76 konstytucji), która da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji danego przepisu: "prokonsumenckiej", "antykonsumenckiej" lub "konsumencko neutralnej". Innym od wskazanych przez niemiecki TK sposobów na ochronę praw konsumenckich jest wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Termin ten oznacza, że państwa implementując prawa wspólnoty europejskiej we własnym kraju, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Jednakże przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony może zostać uznane za rzeczywistą lub ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. Inna złota zasada prawa europejskiego, czyli "umowy powinny zostać dotrzymywane" również ulega złamaniu w kwestii praw konsumenta. Zgodnie z przepisami konsument może odstąpić bądź zrezygnować z umowy w czasie nie dłuższym niż 7-10 dni od zawarcia transakcji.
ODSZKODOWANIA Prezydent Johannes Rau prosi o przebaczenie w imieniu narodu niemieckiego 10 miliardów marek dla przymusowych robotników Od lewej: Stuart Eizenstat, Gerhard Schroeder i Otto Lambsdorff FOT. (C) EPA 10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych - na taką sumę zaproponowaną oficjalnie przez Niemcy zgodziły się w piątek w Berlinie strony uczestniczące w negocjacjach odszkodowawczych. Prezydent RFN Johannes Rau, oddając podczas spotkania z uczestnikami negocjacji cześć "wszystkim, którzy pod panowaniem Niemiec wykonywać musieli pracę niewolniczą i przymusową", poprosił "w imieniu narodu niemieckiego" o przebaczenie. - Ich cierpień nigdy nie zapomnimy. Do pierwszych dni lutego roku 2000 powinny zostać dopracowane wzbudzające wiele emocji szczegóły podziału tej sumy na różne kategorie ofiar i na kraje, z których pochodzą poszkodowani. Wiele wskazuje na to, że w kwestii podziału głównymi uczestnikami sporu będą z jednej strony Polska, a z drugiej organizacje żydowskie. Wypłacanie zacznie się za rok - uważa główny amerykański negocjator Stuart Eizenstat. Inni uczestnicy, zarówno ze strony ofiar, jak i przemysłu niemieckiego, zapowiedzieli, że będą się starali jak najbardziej skrócić czas oczekiwania na wypłaty. Wątpliwe jednak, by doszło do nich szybciej niż w drugiej połowie 2000 roku. Historyczny krok To historyczny krok - komentował na konferencji prasowej kanclerz Gerhard Schröder. Stuart Eizenstat mówił o wielkim dniu dla poszkodowanych i szczególnym znaczeniu porozumienia dla stosunków Niemiec z USA i z krajami sąsiedzkimi. Strona polska oceniła ustalenie sumy jako sukces w wymiarze politycznym, dodając, że w wymiarze ludzkim nie można mówić o sukcesie, a jedynie o uldze, bo do kompromisu dochodzi ponad 54 lata po zakończeniu wojny i za życia mniej niż jednej piątej poszkodowanych. Rozczarowujące jest, podkreślił wiceminister spraw zagranicznych Janusz Stańczyk, że propozycja 10 miliardów marek, która mogła paść kilka miesięcy temu, pojawiła się dopiero teraz. - Wszyscy wiemy, że pieniędzmi nie da się ofiarom zbrodni wynagrodzić doznanych krzywd, wszyscy wiemy, że cierpień zadanych milionom nie da się naprawić - mówił wczoraj prezydent RFN, Johannes Rau. Podkreślił, że państwo niemieckie oraz przedsiębiorstwa popierające utworzenie funduszu odszkodowawczego przyznają się do "wspólnej odpowiedzialności i obowiązku moralnego, które wynikają z wyrządzonych krzywd". Polska delegacja przyjęła wystąpienie prezydenta Raua jako moralne dopełnienie negocjacji i wyraziła przekonanie, że spotka się ono z uznaniem ze strony ofiar. Podział pieniędzy W najbliższych tygodniach delegacje zajmą się sprawą podziału pieniędzy. Jedną z podstawowych kwestii będzie wynegocjowanie, jaka część sumy przypadnie robotnikom niewolniczym i przymusowym, których przede wszystkim dotyczą negocjacje, a jaka zostanie przeznaczona na inne cele - m.in. na odszkodowania za zagrabiony z przyczyn rasowych majątek, za utracone wkłady ubezpieczeniowe, odszkodowania dla ofiar eksperymentów medycznych oraz na tzw. fundusz przyszłości, z którego mają być finansowane akcje mające na celu zachowanie pamięci o pracy przymusowej i innych zbrodniach nazizmu. Polska, Czechy, Białoruś i Ukraina oficjalnie podkreślają, że na odszkodowania za pracę przymusową powinno się przeznaczyć 88 procent sumy całkowitej. Niektóre delegacje nieformalnie domagały się, by na ten cel przeznaczono najwyżej 60 proc. Dla Polski, a także innych państw Europy Środkowej i Wschodniej, zasadnicze znaczenie ma sprawa robotników rolnych (w wypadku Polski to 226 tysięcy z 489 tysięcy wszystkich ofiar pracy przymusowej). Jerzy Widzyk, szef Kancelarii Premiera, mówił na sesji plenarnej, że Polska nie zgadza się na wykluczenie z tej grupy poszkodowanych przy podziale sumy ogólnej. Jak podkreślił, wykluczenie byłoby niezgodne z ustaleniami procesów norymberskich, bo to sama "deportacja była przestępstwem, a nie związany z nią stopień prześladowania". Delegacja polska dostrzegła pewną zmianę nastawienia do tego problemu polityków niemieckich. Prezydent Rau w swoim przemówieniu podkreślił bowiem, że praca przymusowa oznaczała nie tylko niewypłacenie sprawiedliwego wynagrodzenia, lecz także "deportację, pozbawienie stron rodzinnych, pozbawienie wszelkich praw i brutalne naruszanie godności ludzkiej". Suma może być większa Przez długi czas Polska nie znajdowała w sprawie robotników rolnych zrozumienia u negocjatorów amerykańskich. Nastąpiła jednak ewolucja poglądów, powiedział wiceminister Janusz Stańczyk, i jest szansa, że zostanie uznana kategoria robotników rolnych i fundacje narodowe nie będą musiały wypłacać odszkodowań tej grupie poszkodowanych kosztem innych grup. Polska zakłada, że powinno jej przypaść około jednej czwartej sumy przeznaczonej dla robotników niewolniczych (zmuszanych do pracy więźniów obozów koncentracyjnych i gett) oraz przymusowych. Nasz kraj, mający duży procent ofiar w obu kategoriach (odpowiednio 25 i prawie 27 procent), spodziewa się odegrać kluczową rolę w rozmowach o podziale. Zapowiada się, że Polska będzie spierała się głównie z organizacjami żydowskimi, które chciałyby jak największą sumę przeznaczyć na robotników niewolniczych (z których 55 proc. to Żydzi) oraz na inne cele, np. odszkodowania za zabrany majątek. Polska delegacja uważa, że indywidualne odszkodowania dla robotników niewolniczych powinny być dwa razy wyższe niż dla robotników przymusowych zatrudnionych w przemyśle. Z drugiej strony padają propozycje, by ta proporcja była jak 5 do 1. Suma 10 miliardów marek być może zostanie jeszcze uzupełniona. Wcześniej z USA napływały informacje, że dodatkowy miliard dołożą przedsiębiorstwa amerykańskie, których filie w Niemczech korzystały z pracy przymusowej. W piątek w Berlinie nie było żadnego oficjalnego potwierdzenia w tej sprawie. Adwokaci wspominali jedynie o czynionych staraniach. Polska i inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej uważają, że każda dodatkowa suma powinna być dzielona na tych samych zasadach, jakie zostaną ustalone w sprawie podziału 10 miliardów marek od niemieckiego państwa i przemysłu. Przekazały nawet przed kilkoma dniami list w tej sprawie Stuartowi Eizenstatowi i Otto Lambsdorffowi. Jak powiedział Jacek Turczyński, przewodniczący Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, warto teraz powrócić do idei zaangażowania w sprawę odszkodowań dla robotników przymusowych także firm austriackich. Wynagrodzenia dla adwokatów Dużo emocji wzbudza sprawa wynagrodzeń dla adwokatów ofiar. Sami prawnicy podkreślają, że honoraria dla nich nie uszczuplą funduszu dla ofiar. Wbrew obawom znacznej części opinii publicznej w Niemczech, sumy, które przypadną prawnikom, nie będą raczej szły w setki milionów marek. Jak się wczoraj mówiło nieoficjalnie, nie będzie to więcej niż 50 milionów marek dla wszystkich zaangażowanych od miesięcy w negocjacje kancelarii adwokackich. Mniej więcej trzy razy tyle mają pochłonąć inne koszty administracyjne. Prawdopodobnie pieniądze na te cele pochodzić będą z odsetek, które narosną na kontach bankowych od sumy na odszkodowania, w czasie, gdy nie będą one jeszcze wypłacane. Z 10 mld marek 5 mld ma wpłacić rząd, a 5 mld przemysł niemiecki (połowę będzie mógł odliczyć od opodatkowania). W czasie wojny robotników przymusowych zatrudniało ponad 2000 firm. - Udział w funduszu zadeklarowało na razie 60 - 70 - mówił przedstawiciel niemieckich koncernów, Manfred Gentz. Zaapelował o akces następnych przedsiębiorstw, podkreślając, że ma on charakter dobrowolny. Były szef socjaldemokratów Hans-Jochen Vogel wezwał konsumentów do bojkotowania towarów firm, które zatrudniały robotników przymusowych, a teraz nie chcą płacić. Dzisiejszy przewodniczący SPD kanclerz Schröder, podkreślając, że zawsze darzył szacunkiem Vogla, powiedział, że nie zgadza się z takimi metodami. z.l. Jerzy Haszczyński z Berlina "Porozumienie w sprawie wysokości kwoty odszkodowań wieńczy długotrwałe wysiłki polskiej dyplomacji, która w bieżącym roku z uporem prowadziła negocjacje w imieniu pół miliona poszkodowanych obywateli polskich", stwierdza w piątkowym oświadczeniu polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. MSZ jest wdzięczne za dobrą współpracę administracji Stanów Zjednoczonych i z uznaniem wyraża się o wysiłkach i ostatecznych decyzjach strony niemieckiej. "Negocjacje na temat odszkodowań były trudne i nie pozbawione momentów krytycznych. W najnowszej historii stosunków polsko-niemieckich był to jeden z najpoważniejszych sprawdzianów naszego partnerstwa. Mamy nadzieję, iż sprawiedliwy podział środków przyczyni się do przezwyciężenia dziedzictwa przeszłości" - oświadczyło polskie MSZ.
W Niemczech zakończyły się negocjacje dotyczące wypłacenia odszkodowań dla pracowników przymusowych pracujących w Trzeciej Rzeszy. Rząd Niemiec oficjalnie zaproponował sumę 10 miliardów marek, na którą zgodzili się negocjatorzy. Teraz rozpocznie się druga część negocjacji polegająca na podziale odszkodowania między byłych robotników niewolniczych i przymusowych oraz inne cele takie jak: odszkodowanie za zagrabiony majek, odszkodowanie dla ofiar eksperymentów oraz tzw. fundusz przyszłości.
Co czeka gospodarkę polską w następnej dekadzie Optymistyczny początek wieku WŁADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, WALDEMAR FLORCZAK Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu; spadać będzie inflacja i bezrobocie - wynika z prognozy na następne dziesięciolecie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą : deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji. Odnotowany na początku tego roku spadek tempa wzrostu można traktować jako symptom recesji (w ramach cyklu koniunkturalnego, silniej zaznaczającego się w krajach transformujących się) albo też jako zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą oraz niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi. Skłonni jesteśmy przyjąć za trafną drugą z powyższych hipotez. Uważamy bowiem, iż spowolnienie wzrostu można przypisać następstwom zarówno polityki "schładzania", rozpoczętej w połowie 1997 r., jak i szoków w handlu zagranicznym w 1998 r. Założenia i czynniki zewnętrzne Prognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Przyjęto, iż Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej ok. 2004 roku, a podmioty gospodarcze krajowe i zagraniczne będą przewidywać następstwa powiększenia UE już w najbliższych latach. Mamy nadzieję, iż nie nastąpią drastyczne zmiany w polityce ekonomicznej, której głównym krótkookresowym wyznacznikiem jest polityka fiskalna nastawiona na redukcję deficytu budżetu państwa i odchodzenie od sztywnej polityki pieniężnej. Stopa procentowa w ujęciu nominalnym podążać będzie za malejącą stopą inflacji, również po to, by nie dopuścić do zbyt dużej różnicy w realnych stopach oprocentowania pomiędzy Polską a krajami uprzemysłowionymi. W ślad za prognozami Project LINK przyjmujemy, że w 2000 r. sytuacja gospodarcza, zwłaszcza w krajach Unii Europejskiej, będzie korzystniejsza niż w latach 1998 i 1999. W rezultacie międzynarodowego kryzysu finansowego nastąpiło w 1998 r. znaczne spowolnienie wzrostu gospodarki światowej (do 1,9 proc.) i handlu międzynarodowego do 3,6 proc. (z 10,6 proc. w 1997 roku). W latach następnych tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie jednak systematycznie rosło do ok. 3,2 proc. w 2004 r. Wzrost eksportu w handlu światowym będzie oscylował wokół 5 proc. Ceny natomiast po blisko 7-proc. spadku w 1998 r., związanym ze spadkiem światowego popytu, będą miały powolną tendencję rosnącą do ok. 3 proc. rocznie (dotyczy to w znacznie większym stopniu cen ropy naftowej). Prognoza do 2010 roku [1] Charakterystyczną cechą prezentowanej prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, które po przejściowym spadku w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), rośnie powyżej 6 proc. na krótko przed przystąpieniu Polski do struktur Unii Europejskiej. Powolne osłabienie wzrostu następuje dopiero w końcu dekady (do ok. 3,5 proc.). Podobnie zachowują się niemal wszystkie składniki popytu finalnego. Wydaje się, że korzystny klimat inwestycyjny i wysoka skłonność do inwestowania utrzyma się w najbliższych latach. Dynamika ulegnie jednak z biegiem lat ograniczeniu. Udział nakładów inwestycyjnych w PKB wyniesie ok. 25 proc. już w bieżącym roku, co wydaje się przekraczać górny pułap osiągany w tym zakresie przez państwa Unii Europejskiej. Wysoka dynamika wzrostu spożycia z dochodów osobistych początkowo osłabnie. Później zaś powróci do poziomu 5-6 proc., a w ostatnich latach prognozy będzie zawierać się w przedziale ok. 2,5-3,5 proc. Ma to swoje źródło we wzroście płac realnych oraz innych składowych dochodów osobistych ludności oraz wzmagającej się tendencji do finansowania przez coraz większy odsetek gospodarstw domowych zakupów dóbr trwałego użytkowania z konsumpcyjnego kredytu bankowego, co będzie utrzymywać się aż do osiągnięcia w tym zakresie standardów europejskich. Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego, tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wciąż wysokie. Spodziewane spowolnienie dynamiki wzrostu importu do ok. 9 proc. na początku przyszłego stulecia będzie wynikać ze wzrostu konkurencyjności produkcji krajowej. Zanim tak się stanie, dojdzie jednak do pogorszenia salda obrotów z zagranicą, którego deficyt wzrośnie do ponad 17 mld USD w roku 2007 (w ujęciu SRN) i dopiero później spodziewamy się odwrócenia tych tendencji. Przyrostowi produkcji nie będzie towarzyszyć proporcjonalny wzrost miejsc pracy. W konsekwencji, stopa bezrobocia początkowo nieco wzrośnie, a po roku 2000 powoli, acz systematycznie będzie maleć do ok. 7 proc. w roku 2010. Stopa inflacji będzie maleć stopniowo - w roku 1999 do ok. 10 proc. (średniorocznie), co jest stopą wyższą od oficjalne przewidywanej, która nie bierze pod uwagę efektów deprecjacji złotego z początku tego roku. W związku z ponownym wzrostem cen światowych ropy naftowej i innych surowców, spodziewamy się ustabilizowania tempa wzrostu cen produkcji sprzedanej przemysłu. W rezultacie, presja proinflacyjnych czynników kosztowych, kształtujących ceny produkcji sprzedanej, nie pozwoli na znaczącą obniżkę cen detalicznych. Prognozujemy, iż po realnej deprecjacji złotego w 1999 r., w następnych latach nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych. Wraz z przyjęciem Polski do struktur Unii Europejskiej prowadzona będzie - naszym zdaniem - polityka realnej aprecjacji złotego, dla zmniejszenia różnicy między kursem oficjalnym i opartym na parytecie siły nabywczej. Istotne jest w tym kontekście, jak dalece wzrost PKB per capita zbliży Polskę do krajów wchodzących aktualnie w skład Unii Europejskiej (UE15). Rachunek został przeprowadzony na podstawie kursów odwzorowujących relację parytetów siły nabywczej pieniądza, w stałych cenach (USD) z roku wyjściowego. Dla krajów należących aktualnie do UE założono, iż stopy wzrostu będą jednakowe i nie przekroczą 3 proc. rocznie. PKB per capita w Polsce równał się w 1995 r. w przybliżeniu 1/2 poziomu mniej rozwiniętych krajów UE (por. tabela 2). Zgodnie z naszą prognozą, w 2010 r. Polska miałaby szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii, ale byłby on ciągle wyraźnie niższy niż w tym czasie w Grecji czy Portugalii (ok. 2/3 ich poziomu). Przy założeniach przyjętych w prognozie trzeba byłoby dalszych kilku lat na zrównanie się z najbiedniejszymi krajami UE. Konkluzje i zagrożenia Z zarysowanej powyżej prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Istnieją jednak poważne zagrożenia, do których należy zaliczyć przede wszystkim narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. Zagrożenia te mogą ulec dalszej intensyfikacji, jeżeli w polityce ekonomicznej wzięłyby górę tendencje populistyczne lub doszłoby do silnych napięć społecznych na tle na przykład programów restrukturyzacji górnictwa czy przemysłu metalurgicznego. Ustąpienie pod naporem nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji (także rolnictwa) mogłoby doprowadzić do uruchomienia spirali inflacyjnej, pogorszenia oczekiwanej stopy zwrotu od inwestycji, ograniczenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych i wielu innych niekorzystnych zjawisk. [1] Zainteresowanych szczegółami prognozy prosimy o kontakt z Instytutem LIFEA: 90-057 Łódź, Sienkiewicza 73, tel. /fax (42) 636 9432
Z prognozy na następną dekadę wynika, że po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu, spadać będzie inflacja i bezrobocie. Optymistyczną dla Polski prognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Wzrośnie PKB, utrzyma się korzystny klimat inwestycyjny, tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wciąż wysokie, nawet pomimo realnej aprecjacji złotego. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą: deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne.
LEKTURY: Powieść Dariusza Bitnera "Rak" Lęk przed nieznanym JANUSZ DRZEWUCKI Osią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie policyjne, któremu poddany zostaje młody człowiek. Co jest powodem przesłuchania, nie wiemy. Na wezwaniu napisano tylko, że ma się stawić na komendzie "w charakterze świadka" i że "stawiennictwo obowiązkowe". Bohaterowi "Raka" nikt nigdy jednak nie wyjaśni, jakiego zajścia, wypadku czy też przestępstwa był świadkiem. Przebieg przesłuchania może zresztą wskazywać, iż niewykluczone, że dochodzenie toczy się przeciwko niemu. Przyczyną śledztwa jest prawdopodobnie zawód, do uprawiania którego młody człowiek przed milicjantami przyznaje się na samym początku. Tym zawodem jest pisarstwo. Udowadniając, że jest pisarzem - chociaż formalnie nie należy do żadnego związku twórczego, a jego opublikowany dorobek wydaje się niezbyt imponujący - udowadnia swoją winę. W stanie podejrzenia Aby udowodnić, że jest pisarzem, bohater "Raka" musi nie tylko odpowiedzieć na absurdalne pytanie: "jaką się pan para problematyką", ale także zrobić rzecz najbardziej dla pisarza nieznośną - opowiadać swoje opowiadania. Sytuacja, w której znalazł się bohater Bitnera, przypomina z jednej strony sytuację Josifa Brodskiego, który oskarżony o pasożytnictwo miał w połowie lat 60. przed sądem w Leningradzie udowadniać, że jest poetą, z drugiej zaś - sytuację bohatera "Procesu" Franza Kafki, Józefa K. Tej ostatniej paranteli Bitner w tekście nie ukrywa, mało tego, bohater "Raka" również nazywa się na K. Jego nazwisko brzmi - Kaczorek. Czy jednak ktoś o takim - symptomatycznym?, banalnym?, zabawnym? - nazwisku może być skazany na los tak tragiczny, jak los bohatera jednej z najwybitniejszych powieści XX wieku? Cóż, Kaczorek nie rozumie opresji, w jaką popadł, boi się. Ma pełną świadomość beznadziejności swojego położenia. Prowadzony na przesłuchanie wie, że jest winny, chociaż jeszcze nie wie, czemu jest winny. Zdaje też sobie sprawę, że wyrok na niego zapadł, zanim zredagowano akt oskarżenia: "Minęło nas kilku mężczyzn. Każdemu bez wyjątku ten z płaszczem i aktówką oświadczał: Jest Kaczorek. Wszyscy kiwali głowami ze zrozumieniem, i odchodzili obojętnie. (...) Musiałem coś porządnie przeskrobać. Przestępstwo na skalę co najmniej ogólnokrajową. Kto wie, czy nie jestem szpiegiem aby. Najnowszym okazem mordercy i gwałcicielem kobiet. Każdy, kto usłyszy moje nazwisko, wie od razu, o co chodzi. Tylko ja nie wiem. Tylko mnie moje tak niewinnie brzmiące nazwisko myli. Coś szykują. Mają jakieś plany. Obedrą mnie na przykład ze skóry. Jest świetny, wyostrzony hak, który wlezie mi pod żebra. Stąd te uśmiechy, skurcze ust. Już się cieszą z tego, co będzie. Jest Kaczorek. Będzie zabawa. Szykują rożen". Ale być może są to tylko zrodzone z lęku uzurpacje Kaczorka? W rzeczywistości milicjantom wydaje się on kimś żałosnym i groteskowym, kto niemal do trzech zliczyć nie potrafi. Prędzej czy później - gdy już go nastraszą, gdy pobawią się jego kosztem - zapewne zwolnią go. Prawdziwy dramat nie odbywa się zatem pomiędzy przesłuchującymi a przesłuchiwanym, lecz w wyobraźni bohatera. Od tego, co Kaczorek mówi milicjantom, ważniejsze jest to, czego im nie mówi, czego im powiedzieć nie chce, a co tylko mu się w głowie kołacze, o czym uporczywie myśli. Tym sposobem Dariusz Bitner prowadzi w "Raku" podwójną grę: po pierwsze - pomiędzy bohaterami utworu, po drugie - między sobą, autorem, a nami, czytelnikami. Relacja z przesłuchania jest inkrustowana cyklem opowiadań Kaczorka, całość składa się z krótkich sekwencji narracyjnych, przedzielonych rozmyślaniami bohatera, do tego dochodzą wyjątki z pisarskiego notesu samego Dariusza Bitnera. Mamy tu więc do czynienia z narracją wielopłaszczyznową. Pisarzowi życie wydaje się co najwyżej "kompilacją dygresji". I tak właśnie chciałby skomponować swój utwór. Tym samym podsuwa nam jeszcze jeden trop metaliteracki, a więc to, co nie od dziś stanowi o specyfice jego prozy. "Rak" to nie tylko rzecz o kryminalnym zaplątaniu młodego twórcy, to przede wszystkim wypowiedź o tym, co to znaczy być pisarzem. Jednym z głównych tematów zarówno rozmowy na komendzie, jak i kontemplacji samego autora jest proces powstawania dzieła literackiego. W stanie wojennym Nie będę ukrywał, że "Rak" jest, według mnie, jedną z najważniejszych książek prozatorskich, jakie ukazały się w ubiegłym roku. Nie sposób przy tej okazji nie wspomnieć, że - jak wynika z dat umieszczonych pod tekstem - swoją opowieść pisał Bitner od kwietnia 1981 do sierpnia 1983, drukiem zaś ukazała się w 1985 roku, w marcowym numerze "Twórczości". Miała być jednym z głównych ogniw prozatorsko-eseistycznej książki "Sam w śmietniku słów", którą do publikacji przyjęło wydawnictwo "Czytelnik". Jak autor wspomina: "Udało się jej dobrnąć do postaci szczotki, z datą na stronie tytułowej 1989, i tu zmarła śmiercią męczeńską na ołtarzu nowego ładu gospodarczego". Za nie opublikowany tom "Sam w śmietniku słów" Bitner otrzymał w roku 1990 Nagrodę im. Edwarda Stachury. Mało tego, w 1991 roku przyznano mu Nagrodę im. Stanisława Piętaka za czekający na książkową edycję zbiór mikropowieści "Trzy razy", który do księgarń trafił kilka lat później. W ciekawych czasach żyliśmy. To fakt, opowieść Bitnera powstała w stanie wojennym, jednak opowieścią o stanie wojennym nie jest. Być może dzięki temu, że nie ma nic wspólnego z obowiązującą wówczas w naszej prozie konwencją socrealizmu a rebours, uchroniła się przed niebezpieczeństwem anachronizmu, okazała się tekstem odpornym na działanie czasu. Chyba że dla kogoś decydujące znaczenie ma to, że w opowieści występują milicjanci a nie policjanci. Świadomość zła Ambicją Bitnera jest "Przedstawić świat, jakiego nie chcielibyśmy znać. (...) Koszmar spychany w nieświadomość, ale przecież i świat w sobie: wyeksponować". Tematami utworów, które Kaczorek relacjonuje podczas przesłuchania, są: samotność, choroba, przemoc, gwałt, samobójstwo, morderstwo, śmierć. Człowiek w jego narracjach nie zawsze brzmi dumnie, bynajmniej nie jest istotą anielską. Wręcz przeciwnie: "w moich opowiadaniach egzystują ludzie-sowy, ludzie-pająki, ludzie-dynie, ludzie-kukły, szmaty, smrody, twarze nie myte, zapocone, z kilkudniowym brudem wciśniętym w zmarszczki na szyi, wokół oczu, ludzie-pokraki, snujące się wszędzie zwidy". Bitner dosadnie i brutalnie mówi nam, że człowiek z natury jest bardziej zły, niż dobry, że główną jego predylekcją jest skłonność do występku, grzechu, zbrodni, ale także do samounicestwienia. "Zło można równie dobrze wyładować na sobie" - notuje w swoim notesie i zaraz dodaje: "To najdłuższe samobójstwo z wynalezionych przez człowieka". Zadaniem pisarza wydaje się opisywanie prawdziwości, autentyczności ludzkiej natury - bez upiększeń. Za wieloma, cytowanymi zresztą w utworze, pisarzami powtarza Bitner, że aby być dobrym twórcą, czyli takim, któremu się wierzy, musi "babrać się w najwredniejszych zakamarkach człowieka. Bo cóż dobitniej świadczy o człowieczeństwie, jak nie świadomość istnienia zła". Nie kryje przy tym, że to Jean Genet uzmysłowił mu pisarską powinność, polegającą na tym, iż twórca na siebie musi brać nikczemności i podłości stworzonych przez siebie postaci, co w końcu oznacza, że sam nie jest bez winy. Proza uprawiana przez Dariusza Bitnera jest wybitnie podmiotowa, jej zasadnicze zagadnienia ogniskują się wokół osoby twórcy, wokół jego cogito. "Świat według mnie" to nawiasem mówiąc tytuł jego nowej, czekającej na wydanie, książki. Świadomość wyobraźni Pisarstwo według Bitnera nie sprowadza się do opowiadania mniej lub bardziej zabawnych dykteryjek z umoralniającym przesłaniem. Literatura nie jest też dla niego zabawą czy grą. Temu autorowi nieustannie - w każdym utworze - idzie o powiedzenie choćby cząstki prawdy o człowieku. Rzecz jasna, unaocznienie prawdy w literaturze jest grą, ale grą o dużą, być może nawet największą stawkę, bowiem szukając prawdy o człowieku jako takim, Bitner nie udziela sobie taryfy ulgowej. Powiem więcej, jeśli kogoś w swych narracjach na pewno nie oszczędza, to przede wszystkim samego siebie - jako pisarza i jako człowieka właśnie. Nie ukrywa przecież, że wszystko to, o czym opowiada milicjantom Marian Kaczorek, jest sprawą jego, Dariusza Bitnera, wyobraźni, nawet jeśli ktoś pochopnie stwierdzi, że jest to chora wyobraźnia. Przesłuchującym milicjantom opowiadania Kaczorka wydają się abstrakcją, czystym zmyśleniem, a więc czymś ich bezpośrednio nie dotyczącym i nie dotykającym. Ich przerażenie wzbudzi dopiero historia człowieka żyjącego obsesyjnym lękiem przed chorobą nowotworową. Na pytanie jednego z zirytowanych funkcjonariuszy: miał tego raka czy nie? - pisarz ani chce, ani może odpowiedzieć. Pisarz żywi się przecież wątpliwościami, domysłami, przeczuciami. To one są najczęściej źródłem panicznego strachu. Taki sam strach wywołać mogą, przytoczone pod koniec tekstu, fragmenty lekarskiej broszurki o raku napisanej naukowo obiektywnym, a więc "nieludzkim", językiem. Nic nie jest tak straszne jak lęk przed nieznanym. Strach jest tym większy, im mniej możemy być czegokolwiek pewni. Ten strach jest niezależny od czasu historycznego. To jest nasz, najbardziej własny, strach. Dariusz Bitner "Rak". Wstęp Henryk Bereza. Wydawnictwo Basil, Szczecin 1998. Dariusz Bitner (ur. 1954) zadebiutował w 1979 roku książką "Bajka". Na jego dorobek składają się powieści "Ptak" (1981), "Cyt" (1982), "Kfazimodo" (1989), zbiory mikropowieści "Owszem" (1984), "Trzy razy" (1995), "Pst" (1997), tom opowiadań "Bulgulula" (1996), tom literackich felietonów "Ciąg dalszy" (1989) oraz książka eseistyczna "Chcę, żądam, rozkazuję" (1995). Jest autorem książki dla dzieci "Opowieści Chrystoma" (1992).
Osią konstrukcyjną opowieści Dariusza Bitnera "Rak" jest przesłuchanie policyjne, któremu poddany zostaje młody człowiek. Co jest powodem przesłuchania, nie wiemy. Na wezwaniu napisano tylko, że ma się stawić na komendzie "w charakterze świadka" i że "stawiennictwo obowiązkowe". Bohaterowi "Raka" - o nazwisku Kaczorek - nikt nigdy jednak nie wyjaśni, jakiego zajścia, wypadku czy też przestępstwa był świadkiem. Przebieg przesłuchania może zresztą wskazywać, iż niewykluczone, że dochodzenie toczy się przeciwko niemu.
OCHRONA PRZYRODY Parki krajobrazowe, czyli pomieszanie z poplątaniem Co począć z ustalonymi rygorami ALEKSANDER LIPIŃSKI Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Zaliczają się do tzw. szczególnych (obszarowych) form ochrony przyrody, a przedmiotem ochrony są "wartości przyrodnicze, historyczne i kulturowe" terenu. Do wejścia w życie ustawy z 16 października 1991 r. o ochronie przyrody (Dz. U. nr 114, poz. 492 ze zm.) "parki krajobrazowe" tworzono na dwóch podstawach prawnych. Początkowo uważano za taką nie obowiązującą już ustawę z 25 lutego 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe (Dz. U. nr 8, poz. 47), zwłaszcza art. 7-8. Upoważniały one do wydawania zarządzeń porządkowych zawierających zakazy i nakazy określonego w nich zachowania w granicach niezbędnych dla ochrony bezpieczeństwa życia, zdrowia lub mienia albo dla zapewnienia spokoju publicznego lub zachowania porządku publicznego. Korzystając z tego rozwiązania, wojewódzkie rady narodowe podjęły kilkanaście uchwał o utworzeniu "parków krajobrazowych", ustanawiając jednocześnie nakazy (zakazy) dozwolonego zachowania na ich terenach, korespondujące z zasadami przewidzianymi w dawnej ustawie o ochronie przyrody (z 1949 r.). Wykładnia ustawy z 1964 r. uzasadniała jednak wniosek, że nie było dostatecznych podstaw prawnych do tworzenia takich "parków krajobrazowych" oraz ustanawiania na ich terenie powszechnie obowiązujących norm zachowań. Konkluzja ta nie miała jednak wówczas istotnego znaczenia, przede wszystkim ze względu na znikome możliwości kwestionowania dopuszczalności podejmowania uchwał wspomnianej treści. W praktyce, z mocy różnych przepisów przejściowych, uchwały wojewódzkich rad narodowych co najmniej częściowo zachowały moc obowiązującą. Od wejścia w życie ustawy z 31 stycznia 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41, wedle którego rada narodowa stopnia wojewódzkiego mogła wprowadzić "zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów". Po zniesieniu rad narodowych kompetencje te uzyskali wojewodowie. W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. Art. 64 tej ustawy przewiduje, iż do czasu wydania na jej podstawie przepisów wykonawczych zachowują moc przepisy dotychczasowe (tj. wydane na podstawie ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.), jeżeli nie są sprzeczne z nowym stanem prawnym. Nie ma natomiast wątpliwości, że wspomniane akty podjęte przed wejściem w życie ustawy z 1991 r. nie mogą być uważane za akty wykonawcze do ustawy o ochronie przyrody z 1949 r. W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany. Zależnie od czasu ich utworzenia są bądź nie są szczególnymi formami ochrony przyrody w rozumieniu ustawy z 1991 r. Co prawda ustanowione w aktach o ich powołaniu nakazy (zakazy) zachowania są zbliżone, ale nie ma żadnych podstaw, by obecnie sankcji z tytułu naruszenia wymagań obowiązujących w "parkach krajobrazowych" ustanowionych przed wejściem w życie ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. poszukiwać w przepisach tej ostatniej. Podobnie jest z kompetencjami dyrektorów tych jednostek organizacyjnych. Ich źródłem nie może być ustawa z 1991 r. Skoro stary "park krajobrazowy" nie jest tzw. szczególną formą ochrony przyrody w jej rozumieniu, to istnieje co najmniej wątpliwość, czy obowiązujące tam ograniczenia ustanowione w akcie o jego powołaniu mogą być wiążące dla miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Powoduje to istotne zróżnicowanie sytuacji prawnej parków, prowadzące do niepewności oraz kolidujące z zasadami konstytucyjnymi. Istnieje zatem pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań. Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela (z 27 sierpnia 1997 r.) do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41. Od tej więc daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się, niezbędnego dla ochrony przyrody w parkach krajobrazowych, może być wyłącznie ustawa o ochronie przyrody z 1991 r. Ustawodawca dostrzegł jednocześnie potrzebę unormowania sytuacji starych "parków krajobrazowych", które utworzono na podstawie art. 41. Art. 3 noweli mówi, że przez sześć miesięcy od jej wejścia w życie (tj. do 30 czerwca 1998 r.) "akty prawne zawierające zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów", wydane na podstawie art. 41, zachowują moc (ust. 1). Jednocześnie zobowiązano wojewodów, by w określonym wyżej terminie dostosowali te akty do wymagań ustawy o ochronie przyrody (ust. 2). Myśl wyrażoną w tym przepisie należy ocenić jako trafną, tyle że sposób jej przedstawienia trudno uważać za fortunny. Przede wszystkim nasuwa się wniosek, że jeśli wojewodowie nie podejmą działań dostosowujących przewidzianych w art. 3 ust. 2 noweli z 29 sierpnia 1997 r., to wymienione tam akty prawne ex lege tracą moc 1 lipca 1998 r. Nie jest natomiast jasne, na czym miałyby polegać owe działania "dostosowujące" wojewodów. Wydaje się, że rozwiązanie może być tylko jedno i w istocie powinno polegać na skorzystaniu z podstawy przewidzianej w art. 24 ustawy o ochronie przyrody, tj. na utworzeniu nowego parku krajobrazowego. W szczególności zaś niedopuszczalne jest podjęcie przez wojewodę aktu "utrzymującego w mocy" akt wydany na podstawie dotychczasowego art. 41 ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Art. 3 ust. 1 noweli z 27 sierpnia 1997 r. ma bowiem charakter bezwzględny i nie przewiduje żadnej możliwości obowiązywania aktów prawnych wydanych na podstawie dotychczasowego art. 41 dłużej niż do 30 czerwca 1998 r. Można zatem dojść do wniosku, że w istocie art. 3 ust. 2 noweli jest całkowicie zbędny, a zarazem wątpić, czy do końca czerwca 1998 r. administracje wojewódzkie zdołają uporać się z tym problemem. Jeżeli omawiane dostosowanie ma przybrać postać rozporządzenia wykonawczego wojewody, to warto przypomnieć, że podlega ono kontroli sądowoadministracyjnej. Każdy, jeśli jego interes prawny lub uprawnienie zostały naruszone przepisem prawa miejscowego, może - po bezskutecznym wezwaniu organu, który wydał przepis - zaskarżyć go do sądu administracyjnego (art. 25a ust. 1 ustawy z 22 marca 1990 r. o terenowych organach rządowej administracji ogólnej, Dz. U. nr 21, poz. 123 ze zm.). Przedstawiona regulacja nie dotyczy natomiast "parków krajobrazowych", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Oznacza to, że akty o ich utworzeniu nadal obowiązują, co trudno uważać za czynnik sprzyjający integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Z nieznanych przyczyn ustawodawca nie wykazał zainteresowania rozstrzygnięciem tego problemu. Nie sposób zaś zakładać, że nie był on mu znany. Wiadomo bowiem, że autorzy noweli dysponowali projektem rozwiązania umożliwiającego jednoznaczne i spójne rozstrzygnięcie omawianej kwestii. Sytuacja ta zasługuje na szczególnie krytyczną ocenę, zwłaszcza że co najmniej niektórym ze wspomnianych aktów można zarzucić niezgodność z rozwiązaniami wyższej rangi, w tym konstytucyjnymi. Poruszony problem wymaga zatem zdecydowanej ingerencji ustawodawcy, i to zarówno w szeroko pojmowanym interesie publicznym, jak i interesie posiadaczy nieruchomości położonych na obszarach wspomnianych parków. Wydaje się nadto, że konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Co najmniej część z nich ma bowiem takie wady jak nieprecyzyjne określenie granic terenów chronionych oraz nadmierny, nieuzasadniony i wręcz niewykonalny rygoryzm reżimu ochronnego. Trzeba też zwrócić uwagę na braki planów ochrony takich parków. W takiej sytuacji wymagania ochronne częściowo stają się fikcją, prowadząc do stanu niepewności prawnej. Sytuacja ta podważa jednocześnie funkcje prawa własności nieruchomości położonych na wspomnianych terenach. Jeżeli jednak wyjść z założenia, że tego rodzaju ograniczenia własności mają charakter wyjątkowy, to zgodnie z zasadami wykładni prawa powinny być interpretowane w sposób ścisły, a ewentualne wątpliwości należy tłumaczyć na rzecz rozwiązań stanowiących regułę (art. 140 kodeksu cywilnego). Autor jest profesorem doktorem habilitowanym, pracownikiem Wydziału Prawa i Administracji w Katedrze Prawa Górniczego i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego
Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Zaliczają się do tzw. szczególnych (obszarowych) form ochrony przyrody, a przedmiotem ochrony są "wartości przyrodnicze, historyczne i kulturowe" terenu. Jednak w wyniku zmiany ustawy o ochronie przyrody z 1991 roku różne są statusy prawne parków krajobrazowych powstałych przed tym rokiem i po nim: są bądź nie są szczególnymi formami ochrony przyrody w rozumieniu ustawy z 1991 r. Co prawda ustanowione w aktach o ich powołaniu nakazy (zakazy) zachowania są zbliżone, ale różne statusy prawne prowadzą do niepewności prawnej i kolidują z zasadami konstytucji. Nawet wprowadzenie noweli w 1998 roku nie unormowało sytuacji: pomimo dobrych chęci ustawodawca spowodował kolejne zawirowania prawne, a wojewodowie, aby wybrnąć z sytuacji, muszą prawnie utworzyć nowe parki krajobrazowe.
PRZEMYSł FILMOWY Z likwidowanego Studia Filmowego "Semafor" pracownicy chcą ratować, co się da Reanimacja animacji Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Na zdjęciu kadr z filmu "Siedmiomilowe buty". (C) SEMAFOR JERZY WÓJCIK Likwidator łódzkiego Studia Filmowego "Semafor" zaoferował w lutym do sprzedaży nieruchomość z XIX-wieczną willą przy ul. Bednarskiej 42. To jeden z trzech głównych obiektów studia "Semafor". Za kilka tygodni odbędzie się przetarg. Dwie kolejne nieruchomości z budynkami, przy ul Pabianickiej oraz w Tuszynie k. Łodzi, sprzedawane będą po sfinalizowaniu procesu uwłaszczenia. "Semafor" padł w ubiegłym roku. 6 października odwołany został dyrektor, a w dwa dni później w studiu zjawił się likwidator Krzysztof Grabowski. - Decyzję o likwidacji wymusiły twarde prawa ekonomii. Studio przestało produkować filmy, jego zadłużenie pogłębiało się - wyjaśniał "Rz" Stefan Cimaszewski, dyrektor Zespołu Organizacyjno-Prawnego w Komitecie Kinematografii. Przyczyny upadku Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Wstrzymano budowę nowego studia. Redukowano zatrudnienie, ale te zabiegi nie były skuteczne. Upadek łódzkich instytucji filmowych zaczął się w początkach lat 90., gdy załamała się planowana przez ówczesnego szefa kinematografii Juliusza Burskiego, koncepcja restrukturyzacji polskiego kina. - Anachroniczne przepisy ustawy o kinematografii pętały inicjatywę. Mecenat Komitetu Kinematografii zgasł, a niezbyt zaradne kierownictwo "Semafora" (przez kilka lat studiem kierował p.o. dyrektor Andrzej Strąk) nie umiało znaleźć metody wyrwania się z zapaści. Ograniczane zamówienia telewizji, pogrążały nas - oceniają dziś lata 90. bezrobotni filmowcy z "Semafora". Rosło zadłużenie wobec skarbu państwa, ZUS, energetyki i szwajcarskiego Sondora. Likwidator zwolnił od razu połowę z czterdziestu pracowników. Zrobił przegląd majątku, pogrupował go w tzw. pakiety i przed czterema tygodniami na pierwszym przetargu sprzedał drobną część zasobów upadłego studia, niezwiązaną bezpośrednio z produkcją filmów, m.in. maszyny do obróbki drewna oraz metalu: piły tarczowe, heblarki, frezarki. Dochód z licytacji był niewielki - 43 tys. zł. - Celem każdej likwidacji jest przede wszystkim zaspokojenie wierzycieli. "Semafor" ma ich wielu - wyjaśnia Krzysztof Grabowski. - Jednak przedsiębiorstwa można likwidować na różne sposoby. Można powiedzieć pracownikom, że ich losy i inicjatywy przestały interesować likwidatora oraz jego mocodawców, bo instytucja upadła. Można także spojrzeć na sprawę szerzej, minimalizować straty, jakie ponosi kultura i ratować, co się da. Liczby i sztuka "Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez prawie pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe, "kombinowane" lalkowo-aktorskie i eksperymentalne. Były one oglądane i nagradzane na świecie. Studio Filmów Lalkowych w Tuszynie, od lat oddział "Semafora", osiągnęło w lalkarstwie mistrzostwo. Robiło je do własnych realizacji i na zamówienie. W "Semaforze" rodziły się wieloodcinkowe seriale, jak choćby francusko-polskie "Przygody Misia Colargola" (53 odcinki), rodzimy lalkowo-aktorski "Miś Uszatek" (104), "Klub Profesora Tutki" (13). W "Semaforze" robili swe filmy studenci i absolwenci "Filmówki" oraz wybitni twórcy polskiej animacji: Edward Sturlis, Daniel Szczechura, Piotr Dumała, Tadeusz Wilkosz. Eksperymentował tam przez kilka lat Zbigniew Rybczyński i zrealizował m.in. uhonorowane Oscarem "Tango". Wie o tym likwidator. - "Semafor" mógł produkować nie tylko dobranocki, ale także filmy animowane dla widza w każdym wieku. - Dlaczego ich nie robił? - zastanawia się. - Popularność amerykańskich pełnometrażowych animacji pokazywanych w Polsce dowodzi, że dorośli widzowie chcą je oglądać. Nie chciałbym, aby pieniądze przesłoniły wszystko, a polskie dzieci musiały oglądać wyłącznie kreskówki z awanturami bohaterów koreańskich albo amerykańskich. Nasza telewizja kupuje je dlatego, że są tańsze. I przyczynia się do upadku rodzimej twórczości, dlatego staram się ratować, co można - dodaje likwidator. Grupa byłych pracowników Studia Filmowego "Semafor", zawiązała spółkę Se-Ma-For. Wynajmuje pokój w kamienicy studia przy Pabianickiej, kończy dwa rozpoczęte filmy i planuje nowe. - Uznaliśmy, że najcenniejszą częścią w naszej produkcji animowanej jest realizacja filmów lalkowych. Mistrzów lalkarzy nie ma na świecie wielu. Postanowiliśmy zatem ocalić tę produkcję oraz najwcześniejszą nazwę studia - mówi Zbigniew Żmudzki, były kierownik Zakładu Realizacji Filmów "Semafora", obecnie szef 13-osobowej spółki Se-Ma-For. Akcja ratunkowa - Zależało nam również na dokończeniu dwóch zaawansowanych filmów dla telewizji. Są to "Supełki na sznurowadle" Stanisława Lenartowicza i "Podróż Doktora Mordziaczka", dziewiąty odcinek z serii "Mordziaki", reżyserowany przez Mariana Kiełbaszczaka. Zacząłem pertraktować z TVP, aby nie przerywano tej produkcji- dodaje kierownik Żmudzki. - Zwróciliśmy się do szefa Komitetu Kinematografii o umożliwienia nam korzystania z najstarszej nazwy studia. Tadeusz Ścibor-Rylski, przewodniczący KK, zgodził się. W grudniu 1999 r. zarejestrowaliśmy spółkę - dodają jej sygnatariusze. - Myślimy teraz o powołaniu fundacji Se-Ma-For, która zajęłaby się m.in. egzekwowaniem praw autorskich filmowców animatorów, promowaniem ich dorobku, umożliwianiem startu debiutantom. Zamierzamy zakupić na przetargu w "Semaforze" potrzebny, choć leciwy sprzęt, realizować nie tylko animacje. Powstaje już dokument o Antonim Bohdziewiczu "Człowiek zwany Czwartkiem", reżyserem jest Leszek Baron. A w bliskich planach mamy film lalkowy, przygotowywany w koprodukcji z Duńczykami. W innym pokoju kamienicy "Semafora" były p.o. dyrektor Andrzej Strąk spotyka się z kilkunastoosobową grupą byłych pracowników. Zamierzają powołać "swoje" stowarzyszenie realizatorskie, również z nazwą likwidowanej firmy w szyldzie. Też chcą zakupić potrzebne im kamery, sprzęt i robić filmy animowane. - Wyposażenie likwidowanego studia: kamery, stoły montażowe, oświetlenie pogrupowaliśmy w tzw. pakiety. Będą je mogli kupić wedle potrzeb realizatorzy należący do spółki Se-Ma-For, ci związani z powstającym stowarzyszeniem, a także filmowcy niezwiązani z byłym "Semaforem"; w budynku przy Pabianickiej od dawna wynajmowały pomieszczenia różne firmy filmowe - mówi likwidator. - Uważam, że wyprzedawany sprzęt powinien służyć kinu - akcentuje. Co się stanie z filmami "Semafora", rekwizytami, lalkami? - Filmy są własnością skarbu państwa. Dziś sprzedajemy telewizjom wyłącznie licencje na ich emisje. W zarządzeniu o likwidacji "Semafora" zapisano, że Komitet Kinematografii wytypuje instytucje kinematografii, którym przekazany zostanie dorobek filmowy - wyjaśnia likwidator. Likwidacja zaczęła się. Finał wydaje się odległy. Likwidator musi wyjaśnić jeszcze sporo spraw majątkowych, a sądy pracują nieśpiesznie. Czy pierwsze przetargi ujawnią konflikty, dowiemy się wkrótce. Wartość majątku "Semafora" oszacowano wstępnie na 5-5,5 mln zł; koszty utrzymania likwidowanej instytucji sięgają obecnie ok. 97 tys. zł (przed likwidacją 150 tys.). Zadłużenie studia wobec ZUS przekroczyło 600 tys. złotych; za zużytą energię elektryczną i wodę powinien "Semafor" zapłacić ponad 500 tys.; za uwłaszczenie studia - 430 tys. zł; 194 tys. ma zwrócić Funduszowi Świadczeń Pracowniczych. Dług wobec szwajcarskiej firmy Sondor za sprzęt do nagrywania dźwięku sprowadzony do Łodzi przed laty, przekroczył 5 mln zł. Czy likwidowany "Semafor" zostanie zobligowany do spłaty tej wierzytelności, zadecyduje Szwajcarski Sąd Federalny w Lozannie.
Studio filmowe "Semafor", po nieudanych próbach ratowania się z długów, postawione zostało w stan likwidacji. Produkcja filmowa malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Tradycję i niedokończone produkcje chce kontynuować zawiązana przez kilkunastu byłych członków nowa grupa, która przejęła pierwszą nazwę studia: "Se-Ma-For". Chcą oni kontynuować realizacją filmów lalkowych oraz założyć fundację, która zajęłaby się między innymi egzekwowaniem praw autorskich filmowców animatorów, promowaniem ich dorobku, umożliwianiem startu debiutantom. Sprzęt chcą odkupić od likwidatora studia, którym wykazuje się ogromnym wyczuciem, jeśli chodzi o likwidację tak ważnej dla polskiej kultury placówki.
TRYBUNAŁ W LUKSEMBURGU Wolność przepływu towarów Rozróżnienie środków krajowych: odnoszące się do towaru oraz dotyczące sposobów jego zbytu CEZARY MIK Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. Zgodnie z art. 9 swoboda ta ma być zapewniona - z jednej strony - przez stworzenie unii celnej (eliminacja ceł i opłat o skutku równoważnym w stosunkach handlowych państw członkowskich oraz ustanowienie wspólnej zewnętrznej taryfy celnej; art. 12-29), a z drugiej - przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36). W odniesieniu do drugiego elementu wolności przepływu w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS) przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego, gdyż nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS początkowo przyjął bardzo szeroką interpretację, twierdząc, że jest nim każdy środek, który rzeczywiście lub potencjalnie, bezpośrednio lub pośrednio przeszkadza w handlu wewnątrzwspólnotowym (wyrok w sprawie Procureur du Roi przeciwko Benedyktowi i Gustawowi Dassonville z 11 lipca 1974 r., tzw. formuła Dassonville). Może być on uzasadniony jedynie względami pozagospodarczymi, wyraźnie i enumeratywnie wymienionymi w art. 36 (np. bezpieczeństwo publiczne, moralność publiczna, zdrowie publiczne, ochrona własności przemysłowej lub handlowej). W wyroku z 20 lutego 1979 r. (sprawa Rewe-Zentral AG przeciwko Bundesmonopolverwaltung für Branntwein) ETS jednak złagodził swe stanowisko. Uznał, że gdy we Wspólnocie nie ma reguł wspólnych dla jakiegoś towaru, WE musi zaakceptować przeszkody, jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych, o tyle, o ile jest to konieczne dla zadośćuczynienia pilnym powodom interesu ogólnego, związanym w szczególności z potrzebą zapewnienia skuteczności kontroli fiskalnej, ochroną zdrowia publicznego, uczciwością transakcji handlowych i ochroną konsumenta. To ograniczenie zasady swobodnego przepływu towarów może być jednak wykorzystywane wyłącznie przy zachowaniu zakazu dyskryminacji ze względu na pochodzenie towarów i zasady proporcjonalności. Jak każdy wyjątek od reguły musi też być stosowane zwężająco (tzw. formuła Cassis de Dijon). Wyrok w sprawie Cassis nie zapobiegł dalszej erozji formuły Dassonville. Rychło bowiem okazało się, że istnieje liczna grupa środków krajowych, których kwalifikacja z punktu widzenia prawa wspólnotowego nie jest prosta. Państwa członkowskie regulowały bowiem swobodny przepływ w taki sposób, że zakazywały pewnych sposobów promocji i sprzedaży towarów. ETS długo nie zdołał określić jednoznacznie swego stanowiska. Zgodnie z niektórymi wyrokami tworzącymi tzw. nurt sprawy Oebel ETS stwierdzał, że środki takie - jako część polityki społeczno-gospodarczej - nie podlegają art. 30, jeżeli stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie podmiotów gospodarczych i towarów, gdyż nie są one w stanie wywołać negatywnych skutków w handlu wewnątrz WE. W wielu innych sprawach (tzw. nurt sprawy Oosthoek) stanowisko ETS było zgoła odmienne. Uważał, że prawo krajowe, które ogranicza lub zakazuje pewnych form reklamy i promocji towaru, może ograniczać wolumen sprzedaży wskutek konieczności zmiany form reklamowo-promocyjnych i zwiększenia związanych z tym kosztów handlowych, nawet wtedy, gdyby było ono stosowane bez dyskryminacji. Wreszcie, na przełomie lat 80. i 90., ETS wydał kilka orzeczeń, które składają się na tzw. nurt sprzedaży niedzielnej. Sformułował tam przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych o charakterze społeczno-kulturalnym, nie mają one na celu obrotu towarowego. Aczkolwiek mogą mieć one niekorzystny wpływ na wolumen sprzedaży, to jednak stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie towaru. Środki takie w istocie wywierają jedynie hipotetyczny wpływ na handel między państwami członkowskimi i z tego względu nie powinny podlegać art. 30. Mając takie doświadczenie orzecznicze, ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. Najpierw fakty. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketach: SA CORA w Mundolsheim i COOP Rond Point w Geispolsheim, sprzedawano przez pewien czas w 1989 r. piwo "Picon biere" i kawę "Sati rouge" po cenach niższych od ich nabycia w celu promocji tych towarów, co stanowiło nielegalną praktykę handlową, zwaną sprzedażą ze stratą. Na podstawie protokołu pokontrolnego prokurator wszczął postępowanie karne przeciwko dyrektorom obu centrów handlowych: Bernardowi Keck i Danielowi Mithouard. Przed Sądem Wielkiej Instancji w Strasburgu oskarżeni zakwestionowali zgodność francuskiej ustawy o finansach z art. 30 traktatu. W obliczu niejednoznacznych interpretacji tego postanowienia sąd zawiesił postępowanie i zwrócił się do ETS z pytaniem, czy przepisy francuskie zakazujące takiej formy promocji mogą być uznane za środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych. ETS nie miał prostego zadania, tym bardziej że adwokat generalny Walter van Gerven nie ułatwiał rozstrzygnięcia. W opinii z listopada 1992 r. twierdził, że przepisy francuskie są środkiem o skutku równoważnym w znaczeniu art. 30 i zaczął weryfikować ich zasadność z punktu widzenia formuły Cassis. Pod wpływem wyroków z nurtu sprzedaży niedzielnej wydał jednak w kwietniu 1993 r. nową opinię, w której dowodził jedynie hipotetycznego wpływu norm francuskich na handel wewnątrz WE. W tej sytuacji ETS najpierw przypomniał formułę Dassonville, następnie podkreślił, że prawo francuskie nie miało na celu regulacji wymiany towarowej między państwami członkowskimi. Dostrzegł przy tym, że przez zakaz pewnej formy reklamy może ono ograniczyć wolumen sprzedaży towarów. Zauważył również, że podmioty gospodarcze odwołują się do art. 30 dla kwestionowania wszelkich przepisów ograniczających wolność handlu, choćby nie dotyczyły one towarów z innych państw członkowskich. ETS orzekł więc, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił - zgodnie z formułą Cassis - że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich, gdzie są legalnie produkowane i wprowadzane do obrotu, reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary (nazwa, kształt, wymiary, waga, skład, prezentacja, etykietowanie, opakowanie), choćby były stosowane także wobec towarów krajowych, chyba że znajduje to uzasadnienie w postaci interesu ogólnego, który przeważy nad wolnością obrotu towarami. Natomiast, odmiennie od dotychczasowego orzecznictwa, ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu bezpośrednio lub pośrednio, rzeczywiście lub potencjalnie w sensie formuły Dassonville środek krajowy, który ogranicza lub zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w państwie stosującym środek i do wszystkich towarów komercjalizowanych w tym państwie. Przepisy takie bowiem z natury swej nie są w stanie przeszkodzić towarom importowanym w dostępie do rynku i nie krępują go w stopniu wyższym niż w stosunku do towarów krajowych. W rezultacie art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego, które zakazuje jedynie pewnej formy promocji sprzedaży i dotyka w równym stopniu wszystkich podmiotów gospodarczych i wszelkich towarów, bez względu na ich pochodzenie. Wyrok w sprawach Keck i Mithouard nie był tylko epizodem, kolejnym z wielu rozbieżnych orzeczeń ETS. Jak dowodzi tego późniejsza praktyka, stał się opoką formuły na trwale wpisanej w jego dorobek. W sferze wolności przepływu towarów nakazał on przyjąć rozróżnienie środków krajowych na te, które odnoszą się do towaru jako takiego, i te, które dotyczą sposobów jego zbytu. Pierwsze z nich zawsze mieszczą się w pojęciu "środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych" i mogą być usprawiedliwione wyłącznie względami z art. 36 lub formułą Cassis. Pozostałe, jeżeli są stosowane bez dyskryminacji, z natury swej nie przeszkadzają w handlu wewnątrz Wspólnoty i nie są zakazane przez prawo wspólnotowe. Ważne jest również to, że formuła Keck-Mithouard wykazuje tendencje do ekspansji, wkraczając w inne wolności rynku wewnętrznego: swobodę poruszania się osób, wolność przedsiębiorczości i świadczenia usług. Wyrok wstępny w sprawach Criminal proceedings przeciwko B. Keck i D. Mithouard z 24 listopada 1993 r., 267/91 i 268/91, ECR 1993, s. 6126. Autor jest profesorem habilitowanym w Katedrze Praw Człowieka i Prawa Europejskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu
Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. Zgodnie z artykułami tej ustawy swoboda ma być zapewniona przez stworzenie unii celnej oraz zakazanie stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym. Jeżeli chodzi o ten drugi warunek to przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS), ponieważ nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia podanego jako warunek drugi. Początkowo ETS przyjął bardzo szeroką skalę, jednak po wyroku z 20 lutego 1979 r. złagodził swoje stanowisko twierdząc, że WE musi zaakceptować przeszkody jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych. ETS nie mógł też długo określić swojego stanowiska wobec licznej grupy środków krajowych, których kwalifikacja z punktu widzenia prawa wspólnotowego nie była prosta ,ponieważ państwa członkowskie regulowały swobodny przepływ w taki sposób, że zakazywały pewnych sposobów promocji sprzedaży towarów. W wielu innych sprawach stanowisko ETS było zupełnie odwrotne. Twierdził, że prawk krajowe, które ogranicza lub zakazuje pewnych form reklamy może ograniczać wolumen sprzedaży z powodu konieczności zmiany form reklamowo-promocyjnych, co zwiększa koszty handlowe. Na przełomie lat 80. i 90. ETS sformułwoał przekonanie,że gdy państwo stosuje środki, które prezentują wybory odnosząc się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych o charakterze społeczno-kulturalnym nie mają na celu obrotu towarowego, choć mogą mieć niekorzystny wpływ na wolumen sprzedaży. W czasie rozstrzygania połączonych spraw Keck i Mithouard ETS stwierdził, że potrzebna jest rewizja i doprecyzowanie dotychczasowego stanowiska w sprawie wolności przepływu towarów.
SZKOŁA Zawód: nauczyciel Portret zbiorowy z uczniem w tle ANNA PACIOREK W polskich szkołach pracuje około 700 tysięcy nauczycieli, w tym pełnoetatowych 576 tysięcy. Jak twierdzą specjaliści, podstawowym narzędziem pracy nauczyciela jest jego osobowość. Ale przy przyjmowaniu nauczyciela do pracy liczą się wymogi formalne - wykształcenie poświadczone odpowiednimi dokumentami. Wśród obecnie pełnozatrudnionych nauczycieli 68,3 procent ma wykształcenie wyższe, 23 procent ukończyło studium nauczycielskie, 7,6 procent ma tylko maturę, a 1,1 procent kolegium nauczycielskie. Jaki jest przepis na dobrego nauczyciela? - Po pierwsze trzeba być dobrym człowiekiem, w miarę mądrym, a dopiero na trzecim miejscu specjalistą od czegoś - mówił "Rz" Władysław Pańczyk, nauczyciel konsultant w WOM w Zamościu, jeden z wyróżnionych nagrodą ministra edukacji. - Zły człowiek, mimo że jest fachowcem, nie będzie dobrym nauczycielem. Nie zachwiany prestiż Zawód nauczyciela cieszy się od lat wysokim prestiżem społecznym. Według badań CBOS z czerwca 1996 roku nauczyciel zajmuje czwarte miejsce w randze zawodów, po profesorze uniwersytetu, lekarzu i górniku, przed sędzią, inżynierem, dziennikarzem i oficerem zawodowym. Dużo niżej ulokowali się ksiądz, minister i poseł na Sejm. Przy czym, jeśli prestiż zestawić z dochodami, to płace nauczycieli kształtują się, zdaniem respondentów CBOS, znacznie poniżej społecznie aprobowanego poziomu. Aż 86 procent ankietowanych oceniło, że nauczyciele zarabiają za mało, 11 procent uznało, że tyle, ile powinni, a 3 procent, że za dużo. Kiedy przed trzema laty CBOS spytał dorosłych obywateli, jak oceniają instytucje użyteczności publicznej w miejscu swojego zamieszkania - najlepiej została oceniona działalność szkół. Ośmiu na dziesięciu ankietowanych uznało, że wypełnia ona dobrze swoje obowiązki, a jeden na dziesięciu, że źle. "Czy nauczyciele naprawdę znają się na tym, co robią, czy są fachowcami?" Na tak postawione pytanie ponad połowa respondentów odpowiedziała: "tak, większość", a 15 procent - "tak, wszyscy lub prawie wszyscy". Co czwarty ankietowany wybrał odpowiedź "niektórzy tak, niektórzy nie". Tylko czterech na stu odpowiedziało "raczej niewielu", a pięć procent miało trudności z oceną. Ponad połowa ankietowanych uznała, że większości nauczycieli zależy na tym, by dobrze wykonywać swoje obowiązki, a 21 procent sądziło, że zależy na tym wszystkim lub prawie wszystkim pedagogom. O tym, że nauczycielom nie zależy na dobrej pracy, było przekonanych 19 procent respondentów. Z tego cztery procent uznało, że nie zależy na tym większości nauczycieli. Tak dobre społeczne notowania zderzają się z przypadkami przedstawianymi w mediach. A te wyglądają na przykład tak. W jednej ze szkół matki wchodzące w skład "trójki rodzicielskiej" zostały upoważnione przez pozostałych rodziców do podjęcia rozmów z dyrekcją szkoły na temat zmiany wychowawcy. Dyrektorka kategorycznie odmówiła im prawa do wtrącania się w "jej kompetencje". Kiedy zjawiły się z wnioskiem podpisanym przez wszystkich rodziców, dyrektorka zaczęła krzyczeć, że ich działania to oczywiste chamstwo, wezwała woźnego i nakazała mu, by odtąd nie wpuszczał tych osób do "jej szkoły". Uczeń szuka sensu Jak postrzegają swoich pedagogów uczniowie? Połowa uczniów ocenia swoje stosunki z nauczycielami jako pozytywne, przy czym jako "bardzo dobre" tylko co dziesiąty uczeń. Czterech na dziesięciu twierdzi, że "różnie bywa", a osiem procent odpowiada, że układają się "raczej nie najlepiej". Takie dane zebrało CBOS ankietując w 1996 roku uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych. Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej przeprowadzonych w 1994 roku wśród uczniów, 39 procent z nich uważa, że nauczyciele myślą przede wszystkim o tym, by im przekazać wiedzę, przy czym co czwarty respondent uznał, iż pedagodzy nie zwracają uwagi, czy uczniowie są tym zainteresowani. Czterech na dziesięciu uczniów ocenia, że nauczyciela nie interesują problemy jego podopiecznych, chce tylko, by wykonywali jego polecenia. Co trzeci uczeń twierdził, że nauczyciele bardziej lubią karać, niż nagradzać. Prawie co czwartemu uczniowi słowo "nauczyciel" kojarzy się z lękiem, strachem, a blisko połowa powiedziała, że nie ma takich nauczycieli, do których mogłaby się zwrócić z osobistymi problemami. - Uczniowie w większości przystosowują się do szkoły takiej, jaka jest, i nie bardzo widzą możliwość zmiany sytuacji - mówi doktor Waldemar Kozłowski z Instytutu Badań Edukacyjnych. - Jest grupa uczniów, która ma poczucie bezsensu szkoły, ale to się zwykle kończy na proteście i nie skoordynowanym buncie. Sytuacja się zmienia, gdy trafią na dobrego nauczyciela. Ilu jest nauczycieli, którzy mają ochotę coś dobrego zrobić dla uczniów? Zapewne jest to mniejszość, ale czy to jest 10, 20 czy 30 procent, nie wiadomo. Sposób na tyranię pedagoga Uczniowie w zdecydowanej większości nie dostrzegają sensu działania tzw. samorządu szkolnego. Nie dają się nabierać na hasła o partnerstwie. - Mówienie o partnerstwie to przesada - twierdzi Waldemar Kozłowski. - Wiadomo, że role i pozycje nauczyciela i ucznia są inne, nierównorzędne. Zacieranie tego nie ma sensu. Ma natomiast sens podmiotowe podejście do ucznia - okazywanie mu szacunku, podkreślanie tego, że ma prawo głosu, godność osobistą, której nie można urażać. A co się dzieje, gdy uczeń uwierzy w hasła partnerstwa i samorządności? Przekonał się o tym Daniel, bohater jednego z reportaży w "Rz". Daniela usunięto ze szkoły, gdyż, jak mówił jego przeciwnik, polonista: - Poszedł na całkowitą konfrontację z nami. Swoją działalnością roszczeniową zyskał pewien poklask u pewnej części młodzieży, bo był utożsamiany z osobą, która ma odwagą z nami walczyć, być tą pierwszą tarczą. Nasz liberalizm i demokratyczny stosunek do młodzieży dały efekt - wyrosło zjawisko takie jak on. Najbardziej spójny i przemyślany system szkolnej demokracji ma chyba I Społeczne Liceum przy ulicy Bednarskiej w Warszawie. - Podstawowa idea, która mi przyświecała w chwili zakładania tej szkoły, to słowa z przysięgi Hipokratesa: "po pierwsze nie szkodzić" - mówiła "Rz" Krystyna Starczewska, dyrektor szkoły. - Szkoła bywa często toksyczna i szkodzi dzieciom, zamiast pomagać w ich rozwoju, zniechęca do uczenia się, banalizuje rozmaite problemy, wywołuje lęk, nerwicę, obrzydza poezję, obrzydza ciekawe dziedziny życia, a przede wszystkim obezwładnia nudą. Postanowiłam stworzyć szkołę, która by stosunkowo mało rzeczy obrzydzała, a do pewnych potrafiła zachęcić. Główna zasada to minimalizacja przymusu, żeby na przykład uczeń nie był skazany na nauczyciela, którego nie trawi, albo żeby mógł poświęcać więcej czasu na to, co go bardziej interesuje. Nie miała to być jednak szkoła "luzacka", a taka, w której wytworzy się ambicja zdobywania wiedzy bez zewnętrznego przymusu. Chcieliśmy szkoły przyjaznej nie tylko dla uczniów, ale i dla rodziców oraz nauczycieli, w której te trzy stany nie musiałyby ze sobą walczyć, ale mogłyby współpracować. Stąd nasza szkolna demokracja, Rzeczpospolita z trójpodziałem władz na Sejm, Radę Szkoły i Sąd Szkolny. Jeden z absolwentów I SLO powiedział, że dzięki tej demokracji "potencjalna tyrania pedagoga została skrępowana znanym wszystkim i wspólnie ustalonym prawem". Dyrektor Starczewska ocenia, że praca nauczyciela w I SLO jest cięższa i trudniejsza niż w szkole państwowej, gdyż dystans między uczniem i nauczycielem jest mniejszy niż w liceach tradycyjnych i nauczyciel musi własną wiedzą i postawą wyrobić sobie szacunek ze strony uczniów. Łatwo też może się dowiedzieć, że nie jest przez uczniów akceptowany; oni tego nie muszą ukrywać, wypełniają co dwa lata specjalne ankiety, w których oceniają pracę nauczycieli. Zachłyśnięcie się swobodą Od trzech lat realizowany jest w polskich szkołach eksperymentalny program KOSS, czyli Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej. Programem objęto około 500 szkół, a w nich ponad 60 tysięcy uczniów. Ma on przygotować młodego człowieka do aktywności w demokratycznym społeczeństwie i dlatego na lekcjach KOSS nauczyciele stosują aktywne metody, jak psychodramy, debaty, burze mózgów, analizy przypadków, wywiady. - Te lekcje są powszechnie akceptowane - mówi Waldemar Kozłowski. - Podobają się uczniom dlatego, że luz, swoboda, nie ma stopni, wolno dyskutować, są inne relacje z nauczycielem. To zachłyśnięcie swobodą na tle rutyny szkolnej. Tylko mała część uczniów nie akceptuje takich lekcji - nieśmiali, którym sprawia trudność publiczne zabieranie głosu, i bardzo dobrzy uczniowie, którzy dostrzegają, że nie ma się czego uczyć, a mają nawyki, iż na lekcji trzeba zdobyć pewną wiedzę. Kluczem KOSS jest metoda, ale nie każdą lekcję tą metodą da się realizować. Na przykład KOSS łamie regułę szkolną, że na pytanie jest jedna poprawna odpowiedź. Inspirujące dla innych nauczycieli może stać się pokazanie, że jeżeli będą bardziej otwarci w kontaktach z uczniami, pozwolą im na większą swobodę wypowiadania się, to atmosfera w szkole może się poprawić. Nowi kontra starzy Sporządzenie portretu zbiorowego polskiego nauczyciela wydaje się być zadaniem niewykonalnym. Chociażby dlatego, że w pedagogicznym gronie występują olbrzymie różnice stażu, wieku, doświadczeń, systemów wartości. Niepokojące jest zjawisko wsysania nowych, młodych nauczycieli przez system szkolny. A jeśli młody chce być inny, ma własne zdanie na temat pracy w szkole, to bardzo często bywa odrzucany i rezygnuje z pracy. Często młody nauczyciel mimo kwalifikacji musi uczyć czegoś innego, gdyż "jego" przedmiot prowadzi kolega mający lepsze układy z dyrektorem. A to jest ważniejsze niż kwalifikacje. Tylko nieliczni autorzy pamiętników młodych nauczycieli opublikowanych w książce "Moja twarz jest niepowtarzalna" dobrze wypowiadają się o dyrektorach szkół. Po 1989 roku w szkołach niewiele się zmieniło. Chwilowe zawirowanie wprowadziła zapowiedź powoływania dyrektorów szkół drogą konkursów. Ci, którzy poprzednio nakazywali obowiązkowe uczestnictwo w pochodach pierwszomajowych i mieli średnie wykształcenie, a przypisywali sobie "półwyższe" z uwagi na ukończony kurs marksizmu-leninizmu, zgłaszali się do konkursów. Inni nauczyciele bali się konkurować z dotychczasowym zwierzchnikiem i w wielu placówkach wszystko zostało po staremu. Od dyscyplinarki do świętości Jaki jest przeciętny polski nauczyciel? Właściwie policzalne są tylko przypadki skrajne - liczba nauczycieli, którzy stają przed komisją dyscyplinarną, i liczba tych, którzy słusznie wypinają pierś po odznaczenia ministra z okazji święta - Dnia Edukacji Narodowej. Łatwiej odpowiedzieć na pytanie, kim powinien być dobry nauczyciel. Anna Radziwiłł podaje taką definicję - nauczyciel powinien być porządnym człowiekiem lub, idąc dalej, człowiekiem, który próbuje zostać świętym. W ubiegłym roku rzecznicy dyscyplinarni na zlecenie kuratorów oświaty przeprowadzili ogółem 210 postępowań wyjaśniających, których celem było ustalenie zasadności zarzutów kierowanych pod adresem nauczyciela; z tego 62 sprawy umorzono. Komisje dyscyplinarne wymierzyły następujące kary: w 8 przypadkach wydalenie z zawodu nauczycielskiego, w 16 - zwolnienie z zakazem zatrudniania w zawodzie nauczycielskim na okres trzech lat, w 27 - zwolnienie z pracy bez zakazu zatrudniania w innej szkole, w 4 - udzielenie nagany z przeniesieniem do innej szkoły, a w 56 - udzielenie nagany z ostrzeżeniem. Do najczęstszych nauczycielskich wykroczeń zalicza się stosowanie kar cielesnych oraz naruszanie godności ucznia przez wyzwiska i ośmieszanie, stosowanie przymusu psychicznego; dalej idą - picie alkoholu, skłócenie ze środowiskiem szkolnym i rodzicielskim, porzucenie pracy i nadużycia finansowe. Liczba spraw dyscyplinarnych wszczynanych przeciwko nauczycielom jest znikoma w stosunku do ogółu mianowanych nauczycieli (około 450 tysięcy). Ale zdaniem Mieczysława Chełchowskiego, przewodniczącego Odwoławczej Komisji Dyscyplinarnej dla Nauczycieli przy Ministrze Edukacji Narodowej, problem ten nie może być uznany za marginalny, gdyż sprawy dyscyplinarne nauczycieli znajdują swój oddźwięk w środowisku uczniowskim, wciągają, czasem nawet dzielą, środowiska pedagogiczne, a często także i rodzicielskie. Jasną stronę nauczycielskiego portretu zbiorowego stanowią nauczyciele entuzjaści, którzy na przykład od kilku lat pracują nad programem "Nowa Matura", przygotowują olimpijczyków, prowadzą eksperymenty. Takie postacie, jak na przykład Dorota Mazurkiewicz, wyróżniona przez ministra nagrodą. - Zawód nauczyciela jest dla mnie powołaniem, pracuję tyle lat, jestem lubiana przez młodzież i ja bardzo ją lubię - mówiła "Rz" pani Mazurkiewicz. - Przez te lata pracy finansowych korzyści niewiele osiągnęłam, ale nawet kwiatek od młodzieży to taka przyjemność. Wychowałam troje swoich dzieci i dużo "państwowych". A nieco pośrodku, z tendencją ciążenia do ciemniejszej strony, są przypadki szkolnej codzienności opisane na przykład przez Marię Dudzikową. Oto fragment listu uczennicy VIII klasy jednej z poznańskich szkół, która notuje powiedzonka pani od polskiego: "Co za bzdety mi tu wciskasz, kupa wariatów, kupa idiotów, kompletne debile, Turki, Iksińska powiedz, bo te łby znów nie wiedzą, Igrekowski, ty nierobie, ty śmierdząca wszo". Co przeszkadza nauczycielom Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej, nauczyciele spytani o to, jakie stwierdzenia charakteryzują ich własną szkołę, w ponad połowie przypadków odpowiedzieli, że "panuje w niej atmosfera pracy", a co piąty wybrał odpowiedź: "nie ma atmosfery pracy, każdy myśli o tym, by jak najszybciej iść do domu". Dwie trzecie oceniły, że "nie ma konfliktów", a 29 procent, że "stosunki międzyludzkie nacechowane są podejrzliwością". Waldemar Kozłowski na podstawie rozmów z nauczycielami ocenia, że generalnie zaangażowanie nauczycieli w pracę szkoły spada. Przychodzą, zrobią swoje i odchodzą. Szkoła jest dla nich tylko miejscem, w którym się zarabia, zresztą niedużo. - Przypuszczam, że część nauczycieli ma problemy osobiste, których nie potrafi rozwiązać, i to znajduje wyraz w ich stosunku do ucznia - mówi Waldemar Kozłowski - nadmierność wymagań, rygoryzm, perfekcjonizm. Szkoła stwarza okazję do rozładowania problemów na przykład komuś, kto ma nie zaspokojoną potrzebę dominacji i bycia ważnym. I zawsze może wytłumaczyć, że jest po prostu wymagającym nauczycielem. Kiedy w cytowanych już badaniach profesor Kwiatkowskiej pada pytanie, co utrudnia nauczycielom ich autonomię, niewystarczające kwalifikacje do działań twórczych jako powód zdecydowanie wybrał co czwarty nauczyciel, a co trzeci wymienił "niechętny stosunek zespołu nauczycielskiego do pracujących twórczo". Siedmiu respondentom na dziesięciu przeszkadza brak wyposażenia szkoły w pomoce dydaktyczne, a co trzeciemu brak mobilizacji ze strony dyrekcji. Więcej niż połowa uważa, że przyczyną jest brak wynagrodzenia za twórczą działalność, a co czwarty respondent zgodził się z opinią, iż "w szkole panuje marazm".
Badania CBOS wskazują, że zawód nauczyciela zajmuje czwarte miejsce w randze zawodów w Polsce. Prestiżowi temu nie odpowiadają jednak płace. Połowa uczniów pozytywnie ocenia swoje stosunki z nauczycielami. Partnerstwo w relacjach między nauczycielami i samorządem szkolnym jest fikcją. Od trzech lat realizowany jest w polskich szkołach eksperymentalny program Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej. Kuratoria rzadko zmuszone są pociągać nauczycieli do odpowiedzialności dyscyplinarnej. Zangażowanie nauczycieli w pracę szkoły stale spada ze względu na brak wynagrodzenia za twórczą działalność. Niepokoi zjawisko konfliktu pokoleń w pokoju nauczycielskim. Po 1989 roku w szkołach niewiele się zmieniło, ponieważ dyrektorami, mimo wprowadzenia konkursów, są wciąż te same osoby.
PODKARPACKIE Referendum w Sędziszowie za odwołaniem radnych Między burmistrzem, posłem a plebanem JÓZEF MATUSZ W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum lokalni politycy i nie tylko politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. Mieszkający pod Sędziszowem poseł Zdzisław Pupa (AWS - "S" RI) popiera obecny układ i był przeciwny referendum. - Mam nadzieję, że się nie uda odwołać rady - powiedział. Poseł jeździł na spotkania z mieszkańcami organizowane przez przeciwników oraz zwolenników referendum. - Nie zapraszaliśmy go, ale sam przyszedł. Nagle wyskoczył na scenę, wyrwał mikrofon, zdjął marynarkę i zaczął krzyczeć - kto tu rządzi? - opowiada Zbigniew Idzik, przewodniczący komisji koordynacyjnej "Solidarności" w Sędziszowie. W referendum, po obu stronach, zaangażowali się także księża. Zwolennicy referendum twierdzą, że na przykład znany w okolicy ksiądz Eugeniusz Miłoś związany z posłem Pupą, chodząc po kolędzie, namawiał, by w niedzielę parafianie nie brali udziału w głosowaniu. Natomiast ksiądz dziekan Stanisław Ryba, proboszcz kościoła parafialnego w Sędziszowie, agitował do udziału w referendum. - W niedzielę 2 stycznia podczas nabożeństw ksiądz dziekan odczytał pismo wzywające wyborców do udziału w referendum i głosowania za odwołaniem rady - mówi Stanisław Wozowicz, przewodniczący Rady Miasta i Gminy. Z pomocą poselsko-kościelną Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Na dwadzieścia osiem mandatów osiemnaście przypadło AWS, a dziesięć wyłonionemu na czas wyborów Porozumieniu Samorządowemu. Z pomocą poselsko-kościelną radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Część radnych AWS zaczęła się jednak wycofywać z tych uzgodnień. - Zauważyliśmy, że w naszych szeregach jest opozycja i AWS zaczyna topnieć - mówi Stanisław Wozowicz, którego wybrano na przewodniczącego rady. Gdy na dwóch sesjach nie udało się wybrać Paśki, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, również związanego z AWS. Opowiedziało się za nim dziewiętnastu radnych, a przeciwni mu byli radni nazywani "grupą posła Pupy i księdza Miłosia". Wozowicz twierdzi, że osoby, które złamały ustalenia i przeszły na stronę Olesia, zrobiły to dla władzy. Przyznaje, że Oleś wiele dobrego zrobił, ale nie potrafił w odpowiednim momencie odejść. Przewodniczący zaprzecza, by był przez kogoś sterowany. - To bzdura, że o wszystkim decyduje ksiądz lub poseł. Nie wyobrażam sobie, by ktoś miał za mnie podejmować decyzje - mówii. Dodaje, że ma już jednak dość bycia radnym i bawienia się w demokrację. Tymczasem poseł Pupa nie ukrywa, że mocno pracował nad tym, aby AWS wygrała w Sędziszowie wybory. I tak się stało. - Doszło jednak do tego, że Wiesław Oleś wykiwał nas i związał się z innymi - wyznaje poseł. Chcieli uległego burmistrza - Aby to wyjaśnić, trzeba przypomnieć rok 1998. Odmówiłem wówczas księdzu Eugeniuszowi Miłosiowi odwołania dyrektorki szkoły w Zagórzycach Górnych. Domyślam się, że ksiądz musiał się poskarżyć posłowi Zdzisławowi Pupie, na którego głosował w wyborach do parlamentu. Oni chcieli burmistrza, który byłby im całkowicie uległy. Nie spodziewałem się jednak, że poseł, któremu ja i moja rodzina pomagała w kampanii wyborczej, będzie przeciwko mnie - mówi Wiesław Oleś. Twierdzi, że poseł Pupa proponował mu wcześniej dobrze płatną funkcję przewodniczącego Rady Miasta oraz prowadzenie wspólnych interesów. - Miały to być interesy o wymiarze politycznym i gospodarczym, aby zgromadzić środki na następną kampanię posła. On zawsze powtarzał, że musi się zabezpieczyć, by nie obudzić się z ręką w nocniku - utrzymuje Oleś. - To ewidentne kłamstwo. Niech nie rzuca inwektyw i nie podjudza ludzi. Przyzwyczaiłem się już do tych kłamstw, jak choćby do plotki, że ostatnio wykupiłem PGR. Lepiej by było, żeby ktoś sprawdził, jakie interesy gminne przechodziły przez "Inwest Dom" prowadzony przez brata Wiesława Olesia - odpowiada poseł Pupa. Karykatura demokracji Wiesław Oleś burmistrzem na trzecią kadencję został z poparcia Porozumienia Samorządowego, przez jego przeciwników nazywanego lewicowym, oraz grupy radnych AWS. Ta współpraca nie trwała jednak długo, gdyż radni PS wycofali poparcie dla burmistrza. - Domagali się wielu stanowisk. Zauważyłem, że zaczyna się tworzyć karykatura demokracji, nawrót do PRL. W taką demokrację, w której rządzi sitwa, nie chciałem się bawić. Chcieliśmy się połączyć z grupą radnych kierowaną przez posła Pupę. Nie chcieli o tym słyszeć - mówi Wiesław Oleś. Przewodniczący Wozowicz utrzymuje natomiast, że porozumienie było możliwe, ale Oleś stawiał jeden warunek - musi być burmistrzem. Opozycyjna AWS ponownie związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego (wcześniej nazywali ich lewicowymi) i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd. - Wotum nieufności nie wchodziło w grę, gdyż brakowało nam jednego głosu. Rada podjęła więc uchwałę o nieudzieleniu absolutorium zarządowi, którą podtrzymało Kolegium Regionalnej Izby Obrachunkowej w Rzeszowie - mówi Wozowicz. Burmistrz Oleś odwołał się od tej uchwały do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale sąd umorzył postępowanie. Pismo z sądu nie dotarło jednak do radnych i nie ma o nim wzmianki w dzienniku podawczym. Wiesław Oleś tłumaczy lakonicznie, że zawiniła młoda pracownica, która przyjmowała pocztę. Jego przeciwnicy skierowali w tej sprawie wniosek do prokuratury. Radni uciekali przed przewodniczącym Nie wiedząc o decyzji NSA, radni złożyli wniosek o wotum nieufności dla burmistrza i zarządu, ale zabrakło jednego głosu. Przewodniczący Wozowicz przypadkiem dowiedział się, że sąd dawno umorzył postępowanie, co dało podstawę do odwołania zarządu zwykłą większością głosów. - Radnych trzeba zawiadomić o sesji siedem dni wcześniej, a osoby związane z Olesiem nie przyjmowały zawiadomień. Jeździłem więc osobiście z wezwaniem do ich domów. Niektórzy uciekali na mój widok, a jednego uciekającego radnego to nawet goniłem samochodem, by mu wręczyć zawiadomienie - opowiada Wozowicz. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z Olesiem, zebrała wymaganą liczbę podpisów i złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. Na sesji 29 listopada 1999 roku odwołano zarząd i burmistrza Olesia. - Przez lata sprawowania tego urzędu moją dewizą było nie szkodzić, ale w tej kadencji zabrakło drużyny do kolegialnej gry - uważa odwołany burmistrz. Jego przeciwnicy z AWS mówią, że to on, przy poparciu Zarządu Regionu "Solidarności", w którym często gościł, był inicjatorem referendum. Od ponad miesiąca jego następcą jest Kazimierz Kiełb, radny powiatowy z AWS. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza Olesia, wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, sędzia Jan Jaskółka, zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim. - Takie są zasady demokracji. Społeczeństwo ma prawo zweryfikować osoby, które wybrało. Jest to środek dość drastyczny, ale należy sięgać po ten oręż w konieczności. Obawiam się, że może to być zaraźliwe, gdyż mam sygnały o zamiarze przeprowadzenia referendum w kolejnych gminach - mówi sędzia Jaskółka.
W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Tuż przed referendum lokalni politycy, a nawet księża, podzielili się na dwa zwalczające się obozy.
Wieniawa-Długoszowski był człowiekiem wielu talentów - doktor medycyny, malarz, poeta i zawodowy oficer, dyplomata, i jednodniowy prezydent RP Waliza czasu Przy stoliku w cukierni: Ferdynand Goetel, Kazimierz Wierzyński, Bolesław Wieniawa-Długoszowski, Bolesław Mieczysławski FOT. ARCHIWUM DOKUMENTACJI MECHANICZNEJ JAN ZIELIŃSKI Antoni Słonimski w swoim "Alfabecie wspomnień" pisze: "Warto by odełgać legendę o Wieniawie - bawidamku i fanfaronie w stylu gaskońskim, legendę, która utrwaliła się, fałszywie przekazując nam tę malowniczą i tragiczną postać dwudziestolecia międzywojennego. Nie był legendą jego dowcip, wdzięk i uroda". Zajrzyjmy do książki wydanej przez PIW przed rokiem - "Szuflada generała Wieniawy. Wiersze i dokumenty. Materiały do twórczości i biografii Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego". Przede wszystkim to nie szuflada, tylko waliza i worek. Prezentowane w tym szczupłym tomie teksty nie zostały znalezione w starej szufladzie, nie wiodły spokojnej egzystencji osobistych papierów oficera i dyplomaty, jakie mogłyby wypłynąć na światło dzienne po jego spokojnej śmierci w podeszłym wieku. Ich los był dużo barwniejszy, jak barwne było życie osoby, której dotyczą, aż po dramatyczny kres - samobójczą śmierć w 1942 roku. Waliza Wieniawy, ocalona z wojny i wyrwana niszczącemu działaniu lat, otwiera się dziś, pokazując szczątki egzystencji bogatej, nie na miarę jednego człowieka skrojonej. Jakieś kwity, piękne zdjęcia, trochę poezji i zamknięty, zatrzymany w wycinkach, depeszach i rękopisach czas. Na pierwszym planie - dorodny koński zad W chwili, kiedy Włochy w roku 1940 opowiedziały się po stronie Niemiec, ówczesny ambasador RP przy Kwirynale, b. adiutant marszałka Piłsudskiego gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski zapakował sporą ilość papierów, prywatnych i urzędowych, i posłał zwykłą pocztą do Francji, na nie budzący podejrzeń adres na prowincji. Paczka doszła bez przeszkód, a osoba, która ją odebrała (młodociana córka szwagierki Wieniawy i Francuza), czujnie zakopała papiery pod dużym drzewem, żeby nie wpadły w ręce Niemców. Po wojnie rzecz odkopała, zaniosła w worku na strych i zupełnie o tych obcych jej papierzyskach zapomniała. Wypłynęły dopiero w latach osiemdziesiątych - pisze o tym we wstępie (prześliczną polszczyzną) córka Wieniawy. Do papierów z paczki czy worka doszła zawartość walizy, z jaką Wieniawa po opuszczeniu Włoch popłynął do Ameryki. Wszystkie papiery uporządkowała, na prośbę rodziny, Elżbieta Grabska, ich edycją zajął się Marek Pytasz. Książek o Wieniawie ukazało się w latach dziewięćdziesiątych co najmniej kilka. Oprócz dwóch Majchrowskiego ("Ulubieniec Cezara" i "Pierwszy Ułan Drugiej Rzeczypospolitej"), po jednej Urbanka ("Wieniawa - szwoleżer na pegazie"), Dworzyńskiego ("Wieniawa - poeta, żołnierz, dyplomata") i Romeyki ("Wspomnienia o Wieniawie i rzymskich czasach") wymienić też trzeba starannie przez Romana Lotha opracowany tom tekstów samego Wieniawy, zatytułowany "Wymarsz i inne wspomnienia". Jest więc z czego wybierać i z czym konfrontować. Ale spróbujmy wziąć w nawias całą dotychczasową wiedzę o Wieniawie i spojrzeć na niego tak, jakbyśmy dysponowali tylko tą najnowszą książką. Utrzymane w zielonkawej tonacji zdjęcie na okładce przedstawia Marszałka i jego adiutanta w dorożce. Dorożkarz w cylindrze odwrócił się ku pasażerom zdziwiony, jedną ręką trzyma wodze. Jest zimno, futrzane kołnierze przy mundurach osłaniają szyję. Obaj oficerowie patrzą z uwagą gdzieś w bok, na ukos, Piłsudski dobrotliwie, Wieniawa z lekkim grymasem pogardy. Co się tam dzieje, na placu przed budynkiem, który właśnie opuścili? Na tylnej stronie okładki dalszy ciąg tego zdjęcia: w głębi salutujący oficer, a na pierwszym planie lejce i dorodny koński zad. Patrząc na ten fragment fotografii (i mając w świeżej pamięci wiersz Wieniawy "Moja para", o kasztanie i kochance) myślę o osobliwej geopolitycznej notatce generała z roku 1941: "Potencje świata, uważające się za naszych protektorów, chciały mieć Polskę małą, mizerną. W planach swych zatem skroiły jej odpowiednio kuse szatki. Nic więc dziwnego, że skoro wyrosła na silną, tęgą, mocarną dziewczynę, pokazuje im czasem części swej anatomii, które rażą delikatny wzrok zakłopotanych mecenasów". Z tą notatką, utrzymaną w stylu osiemnastowiecznych autorów francuskich, koresponduje z kolei zachowany fragment raportu ambasadora Wieniawy z końca grudnia roku 1939, w którym o kluczowej pozycji Polski w Europie środkowej i o przeciwdziałaniu głoszonym przez włoskie kręgi faszystowskie koncepcji "małej Polski", jednolitej narodowościowo i nielicznej, mówi się wyważonym językiem dyplomaty i stratega. Z wizytą u Picassa Ta umiejętność mówienia różnymi głosami (nie mylić z umiejętnością głoszenia różnych poglądów zależnie od zapotrzebowania) jest charakterystyczna dla ludzi wielostronnych, którzy w jednym życiu łączą różne biografie. Takim właśnie człowiekiem był Wieniawa - doktor medycyny i student malarstwa, poeta i zawodowy oficer, dziennikarz (redaktor naczelny "Dziennika Polskiego" w Detroit) i dyplomata, wreszcie jednodniowy prezydent RP. A równocześnie te rozmaite biografie przenikają się wzajemnie i przeplatają. Spójrzmy, jak to wygląda na przykładzie malarstwa. Świeżo upieczony doktor medycyny (ze specjalnością w zakresie chirurgii i okulistyki) wyrusza do Berlina, gdzie, jak wynika z reprodukowanego w książce dokumentu z 4 maja 1907 roku, zdaje egzamin i staje się studentem królewskiej akademickiej szkoły wyższej sztuk pięknych w Berlinie (wydawcy, nie wiedzieć czemu, podają, że jest to świadectwo ukończenia pierwszego roku studiów). Wkrótce potem, jak tylu artystów, trafia do Paryża. Tu praktykuje jako lekarz, ale równocześnie działa w Towarzystwie Artystów Polskich i maluje. Z nie wydrukowanego niestety w całości w książce tekstu wspomnieniowego Wieniawy o okresie paryskim, pisanego pod koniec życia, wynika, że odwiedzając pracownie swych paryskich kolegów trafił też do Picassa. Szkoda, że relacji o tej wizycie nie posłał wówczas na świeżo do jakiejś warszawskiej gazety - mielibyśmy cenne świadectwo wczesnej polskiej recepcji hiszpańskiego nowatora. Paryskie obrazy Wieniawy przepadły przy okazji powrotu do Polski, w innych okolicznościach przepadł też rękopis parodystycznej powieści przygodowej, pisanej na cztery ręce ze znakomitą poetką Bronisławą Ostrowską. Ale oko malarza i zmysł piękna dają o sobie znać w zupełnie innych okolicznościach. Najpierw w rosyjskim więzieniu, kiedy Wieniawa zajmuje się puszczaniem baniek mydlanych, ku zdumieniu współwięźniów ("dopóki nie spostrzegli się, że te kule eteryczne i kolorowe w szarzyznę więzienną szmuglowały zaczarowany świat bajek i poezji"). Potem, podczas następnej wojny, w raporcie na temat zniszczeń, jakich doznał Zamek Królewski w czasie wrześniowych bombardowań Warszawy i na temat początków systematycznego niszczenia przez okupanta polskich zbiorów naukowych i muzealnych. Zdanie "Ponadto od bomby lotniczej została zniszczona sala balowa z plafonem Bacciarellego «Rozwikłanie chaosu»" nie tylko, jakby przez cechów solidarność, zawiera nazwisko twórcy zniszczonego plafonu, ale też przez podanie znaczącego tytułu nabrzmiewa gorzką ironią. Bomba jako sposób na przywrócenie rozwikłanego chaosu. Ambasador nie rozwodzi się nad tym w zwięzłym z konieczności raporcie, ale tkwiący w nim artysta umie przecież to wszystko jakby mimochodem przemycić. W wierszach Wieniawy, nawet tych najbardziej swawolnych i pozornie niefrasobliwych, kryje się jakiś cień, wspomnienie jakiegoś traumatycznego przeżycia z przeszłości, przeżycia, które ma kobiece kształty i zapach śmierci. Wiąże się z tym wyczulenie na upływ czasu. Echo tych przeżyć wraca w artykule politycznym z roku 1941, zatytułowanym "Walka z czasem". Z klasycznym w swej lakoniczności przesłaniem: "Czas biegnie - Polska czeka..." Bezinteresowna wierność I tu dochodzimy do (innego przecież chyba?) traumatycznego momentu w biografii Wieniawy. Jest koniec roku 1912, w sali Towarzystwa Geograficznego odczyt do polskich studentów wygłasza Józef Piłsudski. Mówi o historycznej przeszłości, ale przede wszystkim o tym, jak ciekawą a zaniedbaną dziedziną wiedzy jest wiedza wojenna. Mówi, a z jego głosu i rzadkich, ale plastycznych gestów promieniuje siła "niezwykła, podbijająca i zniewalająca, zmuszająca do posłuszeństwa". Ten odczyt zadecydował o dalszym życiu Wieniawy - jemu dał Wodza, a Komendantowi - bezinteresownie oddanego i wiernego adiutanta oraz żołnierza, który nad proponowane mu już w niepodległej Polsce stanowiska będzie przekładał służbę w pułku szwoleżerów. Jego list do Piłsudskiego, świadectwo tej bezinteresownej wierności, kończy się prośbą wręcz miłosną: "Chciałbym jedynie, żeby Komendant, mając kiedyś wolną chwilę, zechciał spojrzeć na mnie dobrym spojrzeniem i żeby Komendant zechciał mi wierzyć, że na tym dobrym spojrzeniu najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie mi zależy". Podejrzewam, że rezygnacja z najwyższego stanowiska państwowego, na jakie Wieniawa został desygnowany dekretem prezydenta Mościckiego we wrześniu 1939 roku, miała z tą bezinteresowną wiernością bezpośredni związek. Mówiąc o Wieniawie warto przypomnieć pełną specyficznego wdzięku polską inteligencję przedwojenną, uformowaną na wielu pokoleniach związanych z kulturą europejską i narodową. Są to wartości delikatne, materia łatwo ulegająca zatarciu, a przecież trzeba, abyśmy pamiętali, że przodkowie nasi nie byli jak posągi kamienne z Wysp Wielkanocnych, niezrozumiałe dla nas, w jedną stronę zwrócone i wszystkie do siebie podobne. Antoni Słonimski "Alfabet wspomnień"
Bolesław Wieniawa-Długoszowski był człowiekiem wielu talentów - doktor medycyny, malarz, poeta i zawodowy oficer, dyplomata i jednodniowy prezydent RP. Jako adiunkt Józefa Piłsudskiego do końca pozostał mu wierny, a w swojej państwowej działalności potrafił przemycić drzemiące w nim pierwiastki poetyckości. Dziś, na łamach wielu publikacji na temat jego osoby, próbuje się pokazać Wieniawę z wielu (również tragicznych) stron, starając się tym samym przełamać jego wizerunek bawidamka i humorysty.
Kinematografia Sukces "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęcił innych Nadprodukcja superprodukcji "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI BARBARA HOLLENDER W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji, filmowcy przygotowują następne projekty o budżetach powyżej 5 mln dolarów. Ale czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? Już dzisiaj "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów. Oparte na dziełach literackiej klasyki superprodukcje powstawały w Polsce w latach 60. i 70. Oglądało je po 6-12 mln widzów, a najbardziej popularne tytuły - jeszcze więcej. Absolutnego rekordzistę -"Krzyżaków" Aleksandra Forda obejrzało przez lata 31 mln osób, "Potop" Jerzego Hoffmana - blisko 14 mln. Ich koszty produkcji zwróciły się wielokrotnie. Dzisiaj filmowcy idą śladem tamtych projektów, czasem nawet sięgają po te same powieści, jak "W pustyni i w puszczy" czy "Krzyżacy". Zmienił się jednak rynek filmowy, który jest znacznie płytszy niż przed laty. Widzowie mają szerszą ofertę kulturalną i ogromną podaż produktów konsumpcyjnych, współzawodniczących z zakupem kinowych biletów. Kto finansuje superprodukcje Zmieniły się też warunki produkcji w kinematografii. W latach 60. i 70. filmy były w całości finansowane przez państwo. Dzisiaj pieniądze Komitetu Kinematografii stanowią zaledwie ok. 5-7 proc. budżetów superprodukcji. W przypadku "W pustyni i w puszczy" producenci w ogóle zrezygnowali z funduszy państwowych. Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Czasem włączają się: Polsat, Wizja TV czy HBO. Zazwyczaj telewizje finansują powstający jednocześnie serial, zapewniając sobie tym samym prawo do jego emisji, a czasem i sprzedaży praw telewizyjnych. Jednak Komitet Kinematografii i telewizje, które są w stanie złożyć się na budżet przeciętnego filmu (ok. 3 mln zł), nie mogą zapiąć budżetu superprodukcji w wysokości od kilku do kilkunastu milionów dolarów. Na Zachodzie producenci szukają inwestorów prywatnych. W Polsce ciągle takowych nie ma. Raz jeden zdarzyło się, że pieniądze zainwestował w "Psy" Pasikowskiego - Wojciech Fibak. Przy "Quo vadis" producent Mirosław Słowiński umówił się na współfinansowanie filmu z jednym ze znanych biznesmenów, jednak po pół roku przedsiębiorca wycofał się bez słowa wyjaśnienia. Najczęściej więc polscy producenci występują o kredyty w bankach. To zjawisko całkiem nowe. Drogę przetarło "Ogniem i mieczem". Wtedy, gdy nikt nie wierzył, że filmowa produkcja za kilka milionów dolarów może się zwrócić - Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk negocjowali z bankami przez wiele miesięcy, robiąc badania rynku i biznesplany. Kilku dyrektorów banków odmówiło pożyczki. Wreszcie prezes Stanisław Pacuk z Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu w wysokości 13 mln zł, a potem jeszcze, w czasie realizacji, dodał 5 mln zł. Pod warunkiem jednak, że z wpływów z biletów najpierw miał zostać spłacony kredyt, a dopiero potem mogli dzielić się zyskami poszczególni producenci. Rezultaty przeszły wszelkie oczekiwania - kredyt razem z odsetkami spłacono w dwa tygodnie po premierze. Sukces "Ogniem i mieczem", a potem jeszcze "Pana Tadeusza", zachęcił innych. Jedynym producentem, który dotąd nie korzystał z kredytów, jest Lew Rywin z "Heritage Films". Współinwestorów dla "Pana Tadeusza" i "Pianisty" Romana Polańskiego znalazł na Zachodzie, o bankową pożyczkę dla "Wiedźmina" wystąpił, ale gdy dostał odmowę, musiał radzić sobie inaczej. Inni oparli budżety na kredytach. "Quo vadis" i "Przedwiośnie" - z Kredyt Banku, "W pustyni i w puszczy" - z Amerbanku, a "Chopin. Pragnienie miłości" - z PKO BP. Pod zastaw własnych domów Na świecie producenci korzystają z różnych - krótko- i długoterminowych - bankowych pożyczek. Biorą je zwykle pod zastaw podpisanych wcześniej kontraktów i sprzedaży filmu w przedprodukcji, a więc na etapie scenariusza i skompletowanej obsady. W Polsce taka praktyka nie istnieje. W chwili występowania o kredyty filmy nie są jeszcze sprzedane. W tej sytuacji zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę własnym majątkiem. Tak uczynili Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk przy "Ogniem i mieczem" oraz Filip Bajon i Dariusz Jabłoński przy "Przedwiośniu". Włodzimierz Otulak, producent "W pustyni i w puszczy", wziął kredyt w Amerbanku, z którym jego firma dystrybucyjna "Vision" współpracuje od lat. Dostał pieniądze pod zastaw nieruchomości firmy. Najczęściej kooperuje z filmowcami Kredyt Bank. Przygotowując "Quo vadis" Mirosław Słowiński negocjował z kilkoma bankami. Dzisiaj uważa, że Kredyt Bank jest najlepiej przygotowany do tego, by podjąć taką współpracę. Ma doświadczenie i ludzi, którzy rozumieją specyfikę kina. Podobnie twierdzi Dariusz Jabłoński ("Przedwiośne"), dodając, że uzyskanie kredytu wymaga od producenta wielu działań i nakładów finansowych. Przygotowanie materiałów dla banku - badań i biznesplanów pochłonęło 5 miesięcy i pierwsze 100 tys. zł. Ale rola banku w produkcji filmowej zaczyna się zmieniać. Prezes Pacuk z Kredyt Banku przyznaje, że znakomite wyniki finansowe "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęciły go do zaryzykowania i wejścia w produkcję "Quo vadis" również w charakterze inwestora-współproducenta. Chętnie też sponsoruje promocję i dystrybucję filmów. Tak było przy "Panu Tadeuszu", "Przedwiośniu", "W pustyni i w puszczy", tak będzie przy "Quo vadis". Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów, czyli pieniędzy, które trzeba wyłożyć na taką liczbę ogłoszeń telewizyjnych, prasowych czy zwiastunów kinowych. Według badań Kredyt Banku dzięki sponsorowaniu "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" znajomość banku w społeczeństwie wzrosła o ponad 10 proc. Nie bez znaczenia jest fakt, że wizerunek firmy jest kojarzony z mecenatem kultury. Jak wykazują badania, aż 85 proc. Polaków takiej właśnie działalności od banków oczekuje. Przy poprzednich filmach Kredyt Bank budował swój wizerunek, teraz - przy "Przedwiośniu" i "W pustyni i w puszczy" - reklamuje swoje produkty, takie jak np. Ekstrakonto. Interes ponad wszystko Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie. Poza zwyczajowymi odsetkami kredytodawcy żądają całej gamy ubezpieczeń - zarówno filmu, realizatorów, jak i samego kredytu. Środowisko filmowe nie ma też złudzeń - jeśli którakolwiek z megaprodukcji poniesie finansową klęskę - uzyskanie kredytu przestanie być takie proste. Dlatego trzeba szybko odpowiedzieć na pytanie, czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? I czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów ("Przedwiośnie", "W pustyni i w puszczy", "Wiedźmin", "Quo vadis", "Chopin. Pragnienie miłości") w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina przeciętnie raz na dwa lata? W 1999 roku takiego tłoku na ekranach jeszcze nie było - "Pan Tadeusz" wszedł do kin osiem miesięcy po "Ogniem i mieczem". Dzisiaj "Przedwiośnie" - mówiąc językiem dystrybutorów - nie zostało zgrane, bo ustąpiło miejsca "W pustyni i w puszczy". "Wiedźmin" trafi do rozpowszechniania w lecie, "Quo vadis" - we wrześniu, "Chopin. Pragnienie miłości" - w styczniu 2002 r. A przecież polscy producenci już pracują nad następnymi, bardzo kosztownymi projektami. Część z nich to koprodukcje, jak "Pianista" Romana Polańskiego czy dwa projekty Agnieszki Holland: "Julia wraca do domu" i "Hanneman". Ale są i filmy czysto polskie. Poza "Krzyżakami" przygotowywane są m.in. "Król Maciuś I", "Kajko i Kokosz". Które z tych tytułów nie wytrzymają konkurencji? Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych. Jabłoński 5 mln dolarów na "Przedwiośnie" zbierał niecały rok. Zdobycie 600 tys. zł na bardzo udany, jak się potem okazało, debiut Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" zajęło temu samemu producentowi ponad 3 lata. Podobnie jak zapięcie budżetu "Małżowiny" czy "Sezonu na leszcza". Takie skromniejsze filmy z ogromnym trudem konkurują z szeroko reklamowanymi gigantami. Są ostatnie w kolejce po pieniądze i coraz trudniej im się przedrzeć do widzów. A przecież to właśnie one opisują świat i kształtują naszą wrażliwość. -
Filmowcy planują na ten rok wiele polskich superprodukcji. Takie filmy odnosiły sukcesy kilkadziesiąt lat temu, jednak dziś rynek filmowy musi konkurować z szeroką ofertą kulturalną. W Polsce wciąż nie ma inwestorów prywatnych, więc producenci zaciągają kredyty w bankach. Warto zastanowić się, czy superprodukcje to jedyny sposób na skłonienie Polaków do odwiedzenia kina, gdyż mogą one okazać się zabójcze dla skromnych filmów artystycznych.
Rolnictwo Znów kontrowersje wokół systemu IACS Rząd grozi i donosi Jeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard (HP) nie przyjmie propozycji Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR), zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski. Powiedział także, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali tej firmy w Kaliforni i poinformuje o sytuacji ambasadora USA w Polsce. ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów (na stworzenie systemu). Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR. Dodał, że - według niego - system można serwisować za 5 mln euro. Szybkie propozycje Prezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Agencja sugeruje, aby w ramach renegocjacji HP zgodziło się zrezygnować z wykonania części nieinformatycznej systemu (składają się na nią szkolenia, zakup samochodów, zatrudnienie personelu itp.). Takie działania mieliby wykonywać pracownicy ARiMR. Jeżeli HP zgodzi się na to, wartość kontraktu na budowę IACS zmaleje o 23 mln euro. Agencja chce mieć także pełne prawo własności do IACS, co dotychczas było sprawą kontrowersyjną. Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę. Prezes ARiMR dodał, że w przypadku rozstania z HP strona polska nie będzie musiała płacić odszkodowania amerykańskiemu kontrahentowi. - W umowie znalazł się punkt, który jest korzystny dla agencji. Stanowi on, że w przypadku naruszenia interesów państwa polskiego umowa zostaje rozwiązana - mówił prezes Bentkowski. Dodał, że ma świadomość, iż wypowiedzenie umowy może się wiązać ze skierowaniem sprawy do sądu. - Podejmę takie ryzyko. Mam też świadomość, że nie odzyskamy 14 mln euro, które już zapłaciliśmy HP - powiedział Bentkowski. Zapowiedział, że w przypadku rozstania się z HP agencja zdąży do końca tego roku wybrać nowego wykonawcę systemu, który przygotuje go na czas. - Myślę, że system będzie gotowy najpóźniej na początku 2003 r. - mówił Bentkowski. Rząd się poskarży - Na przesłane propozycje HP miało odpowiedzieć do wczoraj do godz. 9.00 - wynika z wypowiedzi szefa ARiMR. Powiedział on, że odpowiedź była mętna i że HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. Na takie rozwiązanie strona polska nie wyraziła jednak zgody. - Nie ma powodów, aby negocjować. Szanująca się firma powinna nie tylko myśleć o tym, żeby jak najwięcej zagarnąć dla siebie, ale też o dobrej współpracy z rządem. Złożymy skargę na polskiego prezesa HP do centrali firmy w Kaliforni. Poza tym poinformujemy w piątek ambasadę USA w Warszawie o przebiegu działań związanych z IACS - mówił prezes Bentkowski. Jego wypowiedzi komentował rzecznik rządu Michał Tober. Sugerował, że takie działania zwiększą polską wiarygodność wśród zagranicznych inwestorów. Rzecznik dodawał, że rząd wprost oczekuje interwencji dyplomatycznej i poinformowania centrali HP w USA na temat zajść w Polsce. Szukanie winnych Wśród zarzutów postawionych HP podczas wczorajszej konferencji wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami. - Wykonawca nie robi nic przy budowie IACS, posługuje się jedynie podwykonawcami. Za rozdysponowanie pracy HP pobrało 13 mln euro - mówił Bentkowski. Jednak w opisywanym przez "Rz" protokole z kontroli NIK zaznaczono, że stronami umowy są HP i ARiMR. Natomiast posługiwanie się podwykonawcami i rozliczenia między nimi to wyłączna sprawa HP. Bentkowski wymienił także winnych zaistniałej sytuacji. Wśród wymienionych są Mirosław Mielniczuk (były prezes ARiMR, który podpisywał umowę z HP), wszyscy członkowie komisji przetargowej, a zwłaszcza Maksymilian Delekta - szef tej komisji oraz szef komisji, która negocjowała umowę z HP. Po jej podpisaniu Delekta został prezesem spółki podwykonawczej tej firmy. Omawiając proces wybierania wykonawcy systemu, szef ARiMR używał słów "wyłudzenie" oraz "brak odpowiedzialności". Mariusz Przybylski Andrzej Dopierała, prezes Hewlett-Packard w Polsce Propozycje Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) otrzymaliśmy w poniedziałek o godz. 16.00. Mieliśmy czas na odpowiedź do wtorku do godziny 9.00. Te propozycje to kilkustronicowy aneks, pod którym mieliśmy się podpisać. Tymczasem umowę na budowę systemu negocjowaliśmy ok. 3 miesięcy. Propozycje ARiMR całkowicie zmieniają sens tej umowy, a mamy przecież podpisane umowy z podwykonawcami, zadania zostały wycenione, a prace są już bardzo zaawansowane. Wykonaliśmy ok. 50 proc. prac przy budowie systemu, w ciągu kilku tygodni oddamy ARiMR kolejne produkty. Można więc powiedzieć, że propozycje agencji to nic więcej niż ultimatum. My chcemy i możemy renegocjować umowę, ale tego nie da się zrobić w ciągu 16 godzin. Co do umowy serwisowej, to jest to odwracanie uwagi od ważniejszego problemu, jakim jest budowa systemu. Warunkiem złożenia oferty na budowę systemu IACS było przedstawienie oferty serwisowej. Oceniliśmy, że przez trzy lata co roku będziemy za to pobierać ok. 28 mln euro. ARiMR zapytała Urząd Zamówień Publicznych, czy można podpisać umowę serwisową bez przetargu. Uzyskała taką zgodę i zmusiła nas do podpisania tej umowy. Co do zapisu o możliwości rozwiązania umowy bez wypowiedzenia, to jest to zapis przepisany z ustawy o zamówieniach publicznych, a więc i tak musi obowiązywać. NOT. M.P. KOMENTARZ Najważniejszy jest czas Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa złożyła firmie Hewlett-Packard propozycję nie do odrzucenia. W ciągu kilkunastu godzin firma miała zrezygnować z części kontraktu na budowę systemu zbierającego informacje o gospodarstwach rolnych - IACS. Taka rezygnacja oznaczałaby utratę 100 mln euro przychodów z tytułu prac serwisowych i 23 mln euro z tytułu innych prac. Ktoś kto składa komercyjnej firmie taką ofertę i liczy, że z dnia na dzień ją zaakceptuje, jest albo naiwny, albo jest politykiem, który przygotowuje sobie pole do negocjacji. Nie będzie to pierwszy w historii budowy tego systemu taki przypadek. Tydzień temu "Rzeczpospolita" opisywała protokół z kontroli przeprowadzonej w agencji przez Najwyższą Izbę Kontroli. Czytając ten dokument, trudno nie odnieść wrażenia, że firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że w efekcie przegrani i konkurenci Hewlett-Packard zostali podwykonawcami tej firmy, a szef komisji przetargowej został szefem spółki podwykonawczej. Takich działań także nie można uznać za dobrą praktykę w biznesie. Potem na to wszystko nałożyły się nieprawidłowości w budowie systemu, które zakończyły się żądaniami Unii zwrotu wyłożonych pieniędzy i niebezpieczeństwem, że system nie będzie gotowy na czas. Obecnie budowa sprawnego systemu IACS, bez którego polscy rolnicy nie będą otrzymywać dopłat bezpośrednich do swojej produkcji, powinna być priorytetem. Powinien zostać on stworzony do końca tego roku. Liczenie na to, że będzie można w drodze przetargu wybrać nową firmę do budowy systemu i mimo to zdążyć na czas, jest mżonką. Dlatego, mimo że dotychczasowi jego wykonawcy nie wykazali się sprawnością i etyką, może warto jeszcze raz, po negocjacjach, powierzyć im to zadanie, bo dzięki temu prawdopodobnie uda się wykorzystać to, co zostało już zrobione. Mariusz Przybylski
Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) zawarła z firmą Hewlett-Packard (HP) umowę na budowę Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) wartą 67,3 mln euro oraz kontrakt na trzyletnią obsługę tego systemu o wartości 105 mln euro. Od jesieni polska i unijna strona podważały intencje zawarcia pierwszej z nich, a ostatnio piętnowana jest umowa serwisowa zawarta ze szkodą dla państwa polskiego. Ostatnio szef agencji Aleksander Bentkowski złożył HP propozycję rozwiązania umowy serwisowej i renegocjacji kontraktu na budowę systemu oraz zagroził, że jeżeli firma nie zgodzi się na te warunki, to zakończy współpracę. Poinformował również, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali i poinformuje o sytuacji ambasadora USA. W przypadku rozstania się z HP agencja wybierze nowego wykonawcę systemu, który przygotuje go na czas. Według prezesa HP w Polsce propozycje agencji to ultimatum, a HP chciałoby renegocjować umowę. ARiMR, licząc na to, że HP w krótkim czasie zrezygnuje z części kontraktu i straci około 123 mln euro, jest naiwna albo jest politykiem, który przygotowuje sobie pole do negocjacji. Wśród zarzutów postawionych HP wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami. Przeprowadzona przez NIK kontrola pokazuje złe praktyki w biznesie, gdyż to firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że to przegrani i konkurenci HP zostali jej podwykonawcami. Dzięki systemowi IACS rolnicy będą mogli otrzymywać dopłaty bezpośrednie, dlatego jego budowa powinna być priorytetem, a liczenie na wyłonienie nowych wykonawców w drodze nowego przetargu i zdążenie na czas to mżonki.
GEOLOGIA Morze Śródziemne wlało się do Morza Czarnego Dobrodziejstwo potopu RYS. MAREK KONECKI KRZYSZTOF KOWALSKI "Był tedy potop przez czterdzieści dni na ziemi (...) Piętnaście łokci wezbrały wody (...) Zaginęło tedy wszelkie ciało ruchające się na ziemi, i z ptaków, i z bydła, i z zwierząt, i z wszelkiej gadziny płazającej po ziemi, i wszyscy ludzie (...) I trwały wody nad ziemią sto i pięćdziesiąt dni (Genesis, VII: 17-24)." Tak brzmi wersja biblijna. A co na to współczesna nauka? Mitologia Etnografowie i religioznawcy skatalogowali mity o potopie. Występują one w zasadzie na całym świecie, co więcej, wśród przekazów o gigantycznych, totalnych katastrofach, legenda o potopie jest najbardziej rozpowszechniona. Znana jest wśród ludów we wszystkich częściach świata, w Indiach, Egipcie, Chinach, Mezopotamii, Grecji, Persji, Peru, Meksyku, Ziemi Ognistej, Kolumbii, Arktyce, Australii, na Litwie, Nowej Gwinei, Malajach, Karaibach. Jej rdzeń, wszędzie, nie różni się w zasadzie od przekazu biblijnego: Pierwsza ludzkość upada pod względem etycznym, toteż Bóg postanawia zgładzić nieudany rodzaj, w tym celu sięga po jedyny skuteczny sposób - zsyła powszechny potop. Ratuje się z niego para lub kilkoro ludzi; środkiem ocalenia niezmiennie jest łódź, korab, jakaś arka. Po opadnięciu wód uratowani dają początek nowej ludzkości. Praojciec Noe ma wielu kolegów. Mit o potopie jest prastary, sięga czasów, gdy topniał lodowiec, a to wydarzenie geofizyczne miało miejsce mniej więcej 10 000 lat temu, proces ten trwał jakiś czas, około dwóch tysiącleci. Na skutek tego wydarzenia w dziejach planety, poziom mórz i oceanów podniósł się o kilkadziesiąt metrów, szacuje się, że mniej więcej o 60 m. Jednak, proces błyskawiczny w skali geologicznej, w skali życia człowieka był na tyle powolny, że trudno go było dostrzec. Potop polodowcowy z całą, naukową pewnością, miał miejsce, ale najprawdopodobniej został przez ludzkość przegapiony. Skąd zatem powszechny mit o potopie? Geofizyka I oto pojawiła się w tej sprawie kolejna glosa. Jej autorami są amerykańscy geofizycy William Ryan i Walter Pitman z Obserwatorium Oceanologicznego Lamont-Doherty w Palisades (stan Nowy Jork). Podczas kongresu geofizycznego w San Francisco przedstawili - po prostu - scenariusz potopu. Swoją hipotezę oparli na badaniach przeprowadzonych w 1993 roku wspólnie z Rosjanami w rejonie, o którym mówi przekaz biblijny, czyli nad Morzem Czarnym - Arka Noego wylądowała przecież na górze Ararat. Ryan i Pitman twierdzą, że katastrofa rzeczywiście nastąpiła, około 7500 lat temu. Rzecz w tym, że Morze Czarne nie zawsze było morzem, jeszcze 10000 lat temu akwen ten stanowił największy na świecie zbiornik słodkiej wody. Podobnie zresztą Bałtyk nie od razu był morzem, początkowo, po stopnieniu lodowca, stał się ogromnym jeziorem jeszcze bez połączenia z Morzem Północnym. Ale właśnie w tym okresie gwałtownie dobiegała końca epoka lodowcowa, czasza lądolodu na półkuli północnej tajała, poziom oceanów i mórz rósł, dosłownie, z dnia na dzień. I właśnie około 7500 lat temu, gdy wody Atlantyku (Morza Północnego) przelały się przez Kattegat i Skagerrak do Bałtyku, podobne wydarzenie nastąpiło w rejonie Bosforu, gdzie wezbrane Morze Śródziemne zwaliło wątłą barierę skalną i wlało się do jeziora, którego tafla leżała 150 metrów niżej. Określenie "wlało się" jest eufemizmem, powstał fantastyczny wodospad, kilka razy większy od Niagary. Według obliczeń amerykańskich geofizyków, poziom jeziora rósł od 30 do 60 cm w ciągu doby. Proces ten trwał około roku. Przez ten czas zalanych zostało 100 000 kilometrów kwadratowych ziem wokół jeziora. To był najprawdziwszy potop. Łoskot, grzmot, ryk niebywałego wodospadu, według obliczeń akustyków, mógł być słyszalny w promieniu stu kilometrów. Ludzie egzystujący w tamtym rejonie musieli go słyszeć, musieli o wszystkim wiedzieć, musieli widzieć ląd zalewany przez wodę, z godziny na godzinę. Wydarzenie tej skali nie mogło nie znaleźć odbicia w legendach, przekazach; toteż znalazło, czego dowodem mitologia Mezopotamii: mit o potopie zawarty jest w eposie "Gilgamesz", z niego wywodzi się biblijny przekaz o potopie. Jednym słowem, 7500 lat temu w tamtym rejonie rzeczywiście zaistniały warunki, aby jakiś Noe zbudował arkę. Geologia Wiercenia geologiczne dokonane w dnie Morza Czarnego, u wybrzeży Ukrainy, na wysokości Półwyspu Krymskiego, wykazały na głębokości 140 m pod powierzchnią wody istnienie zerodowanej warstwy gliny i żwiru, co świadczy, że znajdowała się ona niegdyś w ujściu rzeki do wielkiego jeziora. W warstwie tej znaleziono pozostałości korzeni roślin i ślimaków słodkowodnych. Jest to niepodważalny dowód jeziorowej przeszłości Morza Czarnego. Przeprowadzono również wiercenia w pasie wód o głębokości od 120 do 50 m. W odwiertach stwierdzono szczątki morskiego gatunku mięczaka "Cardium edule", występującego pospolicie w Morzu Śródziemnym. Nauka wie nie od dziś, że Morze Czarne było niegdyś jeziorem, i nie to stanowi rewelację. Lecz dotychczas sądzono, że Morze Śródziemne wlewało się do jeziora powoli i - w związku z tym - powoli i regularnie tworzyły się nowe osady denne, i że ślimaki znajdowane głębiej są starsze od tych znajdowanych bliżej powierzchni. Tymczasem wiek "Cardium edule" określony metodą węgla radioaktywnego C14 okazuje się taki sam, niezależnie od głębokości: 7500 lat. Wytłumaczenie tego faktu, zdaniem Amerykanów, jest proste: Poziom wód jeziora podnosił się błyskawicznie, jezioro w mgnieniu oka, w ciągu jednego roku, przeistoczyło się w morze. To był potop. Archeologia Ale, jak twierdzą Ryan i Pitman, skutki potopu, okazały się w dłuższej perspektywie czasu dobroczynne, ponieważ potop przyczynił się do rozkwitu rolnictwa. Owszem, potop spowodował zagładę, na zalanych terenach, pierwszych neolitycznych, rolniczych pól, gospodarstw, wiosek na eksploatowanych żyznych brzegach wielkiego jeziora. Ale potop zmusił także tych ludzi, którzy przeżyli kataklizm, do migrowania i zarazem szerzenia nowatorskiego, rolniczego trybu życia. Ryan i Pitman nie są zdziwieni, że właśnie w tym mniej więcej czasie, 7400 lat temu na terenach dzisiejszej Armenii, Gruzji, Rumunii pojawia się pług oraz irygacja pól. Potop był potężnym impulsem do wędrówki ludów. Rolnicze plemiona wędrowały wzdłuż dolin wielkich europejskich rzek, docierały w V tysiącleciu p.n.e. na tereny Niemiec, Austrii, Czech, Polski. Są na to bardzo liczne i niepodważalne archeologiczne dowody. W V tysiącleciu przez przełęcze karpackie docierały na południe Polski i osiadały w pasie lessów małopolskich gromady rolników znad Dunaju, szerząc nowy, rewelacyjny i rewolucyjny tryb życia. Następnie, dolinami Wisły i Odry wędrowały na północ, docierały do Ziemi Pyrzyckiej i na Kujawy. Środowiska naukowe nie uznały hipotezy Ryana i Pitmana za absurdalną. Jednak zdaniem przeważającej liczby badaczy, potop był tylko jednym z wielu czynników światowej ekspansji rolnictwa, jedynie przyspieszył działanie mechanizmu, który już wcześniej "sam z siebie" funkcjonował. A jeśli tak, potop zdaje się potwierdzać porzekadło, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło; wprawdzie jesteśmy przywiązani do mitu o złych, katastrofalnych skutkach potopu, ale nauka nie potwierdziła dotychczas jego szkodliwości, wprost przeciwnie, istnieją przesłanki - tak twierdzą Amerykanie - do traktowania potopu jako dobrodziejstwa.
Mity o potopie występują w zasadzie na całym świecie. Amerykańscy geofizycy, Ryan i Pitman, postanowili udowodnić, że taka zbieżność legend nie może być przypadkowa. Przedstawili scenariusz, w którym dowodzą, że potop rzeczywiście nastąpił, kiedy około 7500 lat temu Morze Śródziemne wlało się do Morza Czarnego, które wcześniej było jeziorem. Proces ten trwał około roku i był bardzo gwałtowny. Ludzie egzystujący w tamtym rejonie musieli go słyszeć, musieli o wszystkim wiedzieć, musieli widzieć ląd zalewany przez wodę. Jak twierdzą Ryan i Pitman, skutki potopu okazały się w dłuższej perspektywie czasu dobroczynne, ponieważ zmusił ludzi, którzy przeżyli kataklizm, do migrowania i zarazem szerzenia nowatorskiego, rolniczego trybu życia.
AGRESJA Burdy na stadionie nie były przypadkiem Chamstwa coraz więcej Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli! Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy. Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie. Cmentarz Starsza kobieta płacze: - Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy. W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów. Stadion Sobota. Derby Polonii i Legii. - Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach. Konferencja prasowa - Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem. Prywatka Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych. Lumpy Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób. Cudzoziemcy Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia. Fala "Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu. Pociąg Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy. Kotka W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na 6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny. Psycholodzy o agresji Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. - Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak. - Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Społeczeństwo o agresji Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją. Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców. W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków. b.i.w., p.w.r., r.w.
Badania wskazują, że agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem. Główną przyczyną jest zaminia ustroju, a w konsekwencji tego bezrobocie i niepewność młodych o przyszłość. Według badań OBOP Polacy, jako przyczyny wzrostu brutalności, wskazują nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach oraz złe wychowanie w rodzinie.